JACK DU BRUL Philip Mercer #5 Rzekazniszczenia Tytul oryginalu: River of Ruin PrzekladPrzemyslaw Bielinski Pamieci mojego ojca Davida Du Brula. Zaden autor nie wykreowal wiekszego od niego bohatera ani lepszego czlowieka. Morze Karaibskie "f :\ Colon:- Sluzy Gatun?a?.,.:^- *"^6^"; jezioro Gatun I- / do Rzeki doV Przekopu Gaillarda 0 mile 0 kilometry * iv/t~port rodzi pilotow , parking "^ ^ /7 terminal"' " Hatcherly Consolidated \A Ocean Spokojny w.! ". i. i 1 jezioro Miraflores 0 mile 10 15 ^ kilometry *~* Paryz, Francja Mlotek licytatora opadl z ostrym trzaskiem, ktory rozszedl sie glosnym echem w bogato zdobionej sali. -Sprzedano za czterdziesci siedem tysiecy frankow licytujacemu numer sto dwadziescia siedem. Cyfrowa tablica obok podwyzszenia pokazywala uzyskane w kolejnych licytacjach kwoty we frankach w przeliczeniu na dolary, po aktualnym kursie wymiany. Ksiazka, ktora demonstrowal stojacy za licytatorem asystent w bialych rekawiczkach, unoszac ja wysoko nad glowe, zostala wlasnie kupiona za prawie siedem tysiecy dolarow. Oferte zlozyla pracownica domu aukcyjnego; reprezentowala osoby zainteresowane kupnem, ktore nie mogly lub nie chcialy przyjechac do Paryza na aukcje rzadkich wydan ksiazek i unikatowych rekopisow. Takich przedstawicieli bylo kilkoro. Siedzieli na osobnej lawie, podobnej do lawy przysieglych. Kazdy mial telefon i komputer z dostepem do Internetu. Pozostala czesc wysokiej sali zajmowaly rzedy wygodnych krzesel dla kupujacych bioracych udzial w aukcji osobiscie. Librairie Antique Derosiera oferowala dzis ksiazki ze zbioru Patriarchowie ery przemyslowej. Na jutrzejszej aukcji, glownym wydarzeniu trzydniowej imprezy, zostanie wystawionych kilkanascie renesansowych Biblii i niepelny rekopis Leonarda da Vinci, ktory - jak oczekiwano - mogl pojsc za kilka milionow dolarow. Zanim pojawila sie nastepna ksiazka i jej zdjecie na ekranie rzutnika za podwyzszeniem, w sali slychac bylo cichy pomruk rozmow i szelest kartek katalogow. Philip Mercer czekal na ten moment rozproszenia uwagi. Przeszedl po marmurowej podlodze do krzesla w ostatnim rzedzie. Kilkoro eleganckich gosci skrzywilo sie, slyszac plaskanie jego mokrych butow. Ich pogardliwe nadecie raczej rozbawilo Mercera, niz zawstydzilo. Za wysokimi, lukowato zwienczonymi oknami ulice zalewal jesienny deszcz. Olowiane niebo tlumilo blask Paryza. Ale w sali, w ktorej odbywala sie licytacja, lsnily bogate zlocenia sufitu i lakierowana kosztowna boazeria na scianach. Siadajac, Mercer podchwycil spojrzenie licytatora. Jean-Paul Derosier lekko skinal mu glowa. Staral sie nie okazywac specjalnych wzgledow zadnemu klientowi. Mercer wiedzial, ze stary przyjaciel cieszy sie na jego widok. To Jean-Paul sciagnal go do Paryza - przeslal mu liste ksiazek i rekopisow, ktore mialy isc pod mlotek na tej wlasnie aukcji. Poznali sie wiele lat temu, kiedy Jean-Paul byl zwyczajnym Gene'em, a swoje nazwisko wymawial z twardym amerykanskim "r". Chodzili do liceum w Barre, w stanie Vermont, obaj byli outsiderami i pragneli wyrwac sie z tej dziury w Nowej Anglii. Derosier rozsmakowal sie w luksusie i postanowil zdobyc majatek. Mercer zas odkryl w sobie zylke podroznicza, przekazana mu w genach przez rodzicow, ktorzy zgineli w Afryce, gdy mial dwanascie lat. W Barre zamieszkal u dziadkow zc strony ojca. Po latach drogi jego i Derosiera znow sie skrzyzowaly. Dzieki sukcesom zawodowym Mercer, interesujacy sie starymi drukami i rekopisami, mogl pozwolic sobie na kupowanie bialych krukow. Jean-Paul mial juz wtedy wyrobiona pozycje w branzy antykwarycznej. Mercer otworzyl wydrukowany na kredowym papierze katalog, sprawdzil, ktory numer jest nastepny, i zaklal. Minela juz polowa dzisiejszej aukcji. Przez opoznienie w interesach jego plan, zeby przyjechac do Paryza kilka dni wczesniej, legl w gruzach. Gdyby nie umowil spotkania na nastepny dzien, w ogole odwolalby przyjazd i zalicytowal przez posrednika. Dopiero co przylecial do Paryza. Do domu aukcyjnego przyjechal taksowka prosto z lotniska Charles'a de Gaulle'a. Nastepna oferowana ksiazka byl osobisty dziennik Ferdinanda de Lessepsa, napisany podczas jego jedynej wyprawy do Panamy w 1879 roku. Zanim slynny budowniczy Kanalu Sueskiego przybyl do Ameryki Srodkowej, zdolal przekonac syndykat inwestorow, ze powtorzy swoj sukces i przekopie kanal na poziomie morza przez zarosniety dzungla przesmyk. Przedsiewziecie skonczylo sie niepowodzeniem i smierciadwudziestu trzech tysiecy robotnikow, a takze kryzysem finansowym,ktory wstrzasnal Francja. To byla jedna z najwazniejszych pozycji oferowanych tego dnia; spodziewano sie, ze osiagnie cene okolo dwudziestu tysiecy dolarow. Mercer przejrzal katalog i odetchnal z ulga. Rekopis, ktory chcial zalicyto-wac, jeszcze nie zostal wystawiony. Odprezyl sie po raz pierwszy od chwili wyladowania i zaczal osuszac zmoczona deszczem ciemna czupryne, wyciskajac dlonia wode. -Nastepna pozycja przed krotka przerwa to numer szescdziesiat dwa. Jean-Paul Derosier wiedzial, kiedy podniesc glos o oktawe; bezblednie podsycal napiecie panujace w sali; Mercer wyczuwal takze gniewne wzburzenie wsrod licytujacych, ktorego nie rozumial. -Dziennik liczy sto siedemdziesiat stron. Ferdinand de Lesseps zapisywal go wlasnorecznie podczas wyprawy do Panamy. Jak panstwo widzicie, rekopis jest w doskonalym stanie, oprawiony w bordowa skore, z nazwiskiem de Les- sepsa na okladce. Derosier dalej rozwodzil sie nad zaletami dziennika, a na ekranie pojawialy sie zdjecia pojedynczych stron. Mowil po francusku. Chociaz Mercer dobrze znal ten jezyk, nie zwracal uwagi na prezentacje. Ten dziennik go nie interesowal. Wyjrzal za okno. Zalowal, ze po wyladowaniu nie zdazyl zmienic chociaz koszuli. Mokry garnitur lepil sie do ciala, a krawat ocieral sie o nieogolona szyje. Jean-Paul zakonczyl prezentacje slowami: -Licytacje zaczynamy od piecdziesieciu tysiecy frankow. Poslugujaca sie telefonem pracownica domu aukcyjnego z tabliczka nume ru sto dwadziescia siedem kiwnela glowa, a licytujacy zgodnym chorem jekneli. Mercer natychmiast sie zorientowal, ze tajemniczy licytujacy zdominowal aukcje, podbijajac ceny ksiazek. Szalenstwo trwalo minute. Cena wzrosla do trzydziestu tysiecy dolarow. Przy kolejnych skokach licytujacy z rezygnacja kiwali glowami. Wiedzieli, ze i tak przegraja. Najwyrazniej czerpali jednak perwersyjna radosc z tego, ze zmuszaja numer sto dwadziescia siedem do zaplacenia wiecej, niz dziennik jest wart. Nieustepliwosc przedstawicielki licytujacego zaczela slabnac, kiedy cena przekroczyla piecdziesiat tysiecy dolarow - to dwa i pol razy wiecej niz szacunkowa wartosc dziennika. Mercer wyobrazal sobie wscieklosc, jaka slyszala w glosie tego, kogo reprezentowala. W koncu zostalo tylko dwoch licytujacych: tajemnicza osoba na linii i pewien Amerykanin. Mercer widzial go na licytacji w Christie's, w Nowym Jorku. Rok wczesniej. Tak jak on, ow mezczyzna bral udzial w aukcji z milosci do ksiazek, nie kierujac sie ich rynkowa wartoscia. Mercer przypomnial sobie, ze to jakis dyrektor firmy naftowej. Facet mial kieszenie glebsze niz odwierty, ktore robil, ale przy siedemdziesieciu pieciu tysiacach dolarow nawet on musial sie wycofac, ze zloscia krecac glowa. Po okrzyku Jeana-Paula "Sprzedane!" nie nastapil zwyczajowy aplauz, ktorym nagradzano tak wysokie wylicytowane sumy. Sala wibrowala nieprzyjemnym napieciem. Przedstawicielka licytujacego o numerze sto dwadziescia siedem nie podnosila wzroku, jakby wstydzila sie brutalnej taktyki, do ktorej ja zmuszono. -Teraz nastapi dwudziestominutowa przerwa - zapowiedzial Derosier. - Zapraszamy na szampana do foyer. Mercer wzial kieliszek od kelnerki i zaczekal, az Jean-Paul skonczy rozmowe ze starymi klientami i urabianie nowych. Cieta rana na palcach lewej dloni znow zaczela krwawic; otarl krew serwetka. Mezczyzna w garniturze od Arma-niego, majacy poranione dlonie, mogl wzbudzac ciekawosc, ale nikt do niego nie podszedl. I to nie dlatego, ze wygladal tu niestosownie. Przeciwnie, choc w przemoczonych butach i z krwawiacymi ranami, wyraznie czul sie swobodniej w tej urzadzonej z przepychem sali niz reszta gosci. Zatamowawszy krwawienie, wyrzucil poplamione serwetki i zbyl cala sprawe wzruszeniem ramion. Tym rozbrajajacym gestem odpowiedzial na utkwione w nim spojrzenie starszej damy. Mialo to znaczyc "Okropnosc, kiedy cos takiego czlowieka spotyka". Ponura dotad twarz matrony rozjasnil usmiech. Derosier, uwolniwszy sie od towarzystwa leciwej kobiety w smiesznym niebieskim kapeluszu, podszedl do Mercera opartego o obita adamaszkiem sciane. Obaj byli wysocy - mieli okolo metra osiemdziesieciu centymetrow wzrostu, ale Mercer wydawal sie wyzszy. Jean-Paul, ze swoja jasna cera, chlopieco dlugimi rzesami i ruchliwymi ustami, byl raczej ladny niz przystojny. Mercer mial bardziej meskie, twarde rysy. Jego smialo patrzace szare oczy potrafily rzucac spojrzenie miekkie jak jedwab albo grozne niczym arktyczna burza. -Co sie tu dzieje, Jean? - Mercer nie przyzwyczail sie do pelnego francu skiego imienia Derosiera. Roznica miedzy starymi druhami uwidocznila sie jeszcze bardziej, gdy uscisneli sobie dlonie. Rece Jean-Paula byly smukle i zadbane, Mercera zas poznaczone bliznami i odciskami - swiadectwo wielu lat pracy fizycznej. Derosier spedzil w Paryzu wiekszosc zycia, mowil wiec po angielsku z francuskim akcentem. -Mercer, mon Dieu, nie sadzilem, ze zdazysz. -Utknalem z robota w Utah i uciekl mi samolot. Nie mialem nawet czasu zajrzec do domu. - Mercer mieszkal w Arlington, na przed miesciach Waszyngtonu. - Walizke mam pelna brudnych ubran i probek zebra nych mineralow -Zloto, mam nadzieje. -Nic takiego. Firma wydobywajaca miedz chciala wziac pozyczke w banku inwestycyjnym. Bank wynajal mnie, zebym sprawdzil raporty geologiczne firmy i nadzorowal serie kontrolnych odwiertow, by potwierdzic, ze we wskazanym przez nia miejscu sa zloza zdatnej do wydobycia rudy. Mercer byl niezaleznym konsultantem gorniczym. Takie zlecenia stanowily jego chleb powszedni. Zrobil na nich majatek i zyskal reputacje jednego z naj- lepszych inzynierow gornictwa na swiecie. Jego slowo wystarczylo, zeby firmy pompowaly miliardy dolarow i wysylaly tysiace ludzi pod ziemie do prac wydobywczych. Jean-Paul nieznacznie wzruszyl ramionami. -Paskudny sposob zarabiania na zycie, ale widze, ze na rachunki wystarcza. - Klepnal Mercera w plaski brzuch. - I pomaga zachowac forme. Ja tocze beznadziejna walke na silowni cztery razy w tygodniu, a ty wygladasz, jakbys byl w lepszej kondycji niz w czasach liceum. -To ty sie ozeniles z szefowa kuchni, nie ja. - Mercer parsknal smiechem. - Latwiej mi zachowac linie, bo jestem sam i za cholere nie umiem gotowac. -Rozumiem, ze naleza ci sie gratulacje. Pamietasz Cathy Rich, opiekunke ksiegi pamiatkowej w naszym liceum? Po tylu latach wciaz przysyla mi informacje o starych znajomych z klasy. Powiedziala, ze byc moze bedziesz pracowal w Bialym Domu. -No, nie w samym Bialym Domu - odparl wymijajaco Mercer. - To posada doradcy prezydenta. Jak juz przejde jakas tam indoktrynacje, bede jezdzil tylko na wezwanie. Tak jakby na pol etatu. Bylo to stanowisko specjalnego doradcy naukowego prezydenta, utworzone specjalnie dla Mercera. Mial on nie wchodzic w sklad doradcow. Propozycje te zlozono mu po wykonaniu przez niego niezwyklego zadania na Grenlandii. Doszlo wtedy do brutalnej konfrontacji z grupa terrorystow, usilujacych ukrasc smiercionosny radioaktywny izotop o nazwie Pandora. -Wydaje mi sie, ze nie mowisz mi wszystkiego - zauwazyl Jean-Paul - ale i tak ci gratuluje. -Dzieki. No to co sie dzieje na aukcji? Kto to wszystko kupuje? -Cholerne zoltki - splunal Derosier. - Nie znosze ich. -Malo to politycznie poprawne. -Teraz jestem paryzaninem. - Jean-Paul rozesmial sie od ucha do ucha. - Nienawidzimy wszystkich po rowno. - Spowaznial. - Wiem tyle, ze to Chinczyk i ze kilka dni po upublicznieniu przedmiotow aukcji wyslal posrednika do rodziny, ktora sprzedaje dokumentacje Kanalu Panamskiego, z propozycja zakupu calosci od reki. Jak sie juz domysliles, bierze wszystko, co sie chocby minimalnie wiaze z Kanalem. Reszta go nie obchodzi. Wielu moich stalych klientow wyjdzie stad z pustymi rekami. Na twarzy Mercera pojawil sie niepokoj. -Nie martw sie - zapewnil go Derosier. - Kiedy cie tu zapraszalem, obieca lem, ze bedziesz mogl kupic dziennik Godina de Lepinaya, i dotrzymam slowa. Mercer zrozumial, co Derosier ma na mysli. -Jean, dzieki za propozycje, ale nie rob niczego, czego nie zrobilbys dla kazdego innego klienta. -Za pozno. Na poczatku aukcji oglosilem, ze dziennik Lepinaya nie jest juz na sprzedaz. Zaplacisz mi rownowartosc wyceny, chyba cztery tysiace dolarow, i jest twoj. Sluchaj, jestes jedynym z moich klientow, ktory naprawde czyta to, co kupuje. Jestem pewien, ze przeczytales juz tlumaczenie dwudziestu osmiu tomow Encyclope- die Methodiaue Diderota, ktore pomoglem ci skompletowac. To okropne, ze ksiazki i dokumenty dotyczace Kanalu Panamskiego, ktore dzisiaj wystawiam na aukcji, trafia na polke biblioteczna jakiegos biznesmena, ktory uwaza, ze beda doskonala ozdoba wnetrza. W glownej sali zabrzmial dzwonek. -Musze wracac - powiedzial Derosier. - Spotkamy sie po licytacji, wtedy dam ci dziennik Lepinaya. Mercer zaczekal, az fala ludzi wroci do sali, a potem siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki po telefon komorkowy, ktory jego przyjaciel, Harry Whi-te, podarowal mu na urodziny. Numer juz byl zapisany w pamieci komorki. Mercer przylozyl telefon do ucha, sluchajac piskow polaczenia miedzynarodowego. Trwalo to pelna minute. -Hola? - odezwal sie damski glos. -Mario, mowi Philip Mercer. -Mercer. - Jej angielski byl niezly, ale mowila z silnym akcentem. - Jestes juz w Panamie? Dobrze cie slychac. Maria Barber byla urodzona w Panamie zona Gary'ego Barbera, rodowitego Alaskanina, ktorego Mercer poznal podczas studiow w Szkole Gorniczej Stanu Kolorado. Mercer wstapil do niej po uzyskaniu stopnia magistra geologii i szykowal sie do doktoratu. Gary byl od niego dwadziescia lat starszy i kiedy zaczal studia w owej slynnej szkole gorniczej, mogl sie juz poszczycic znalezieniem duzej zyly zlota. Wylecial po jednym semestrze i wrocil do czteroosobowej spolki na Alasce, ktorej byl udzialowcem. Mercer ukonczyl studia z jedna z najwyzszych lokat w swoim roczniku. On i Gary utrzymywali ze soba luzny kontakt - dzwonili do siebie kilka razy w roku i spotykali na obiedzie, jesli w trakcie podrozy znalezli sie w tym samym miescie. Piec lat temu Gary nieoczekiwanie sprzedal swoje udzialy partnerowi i wyjechal do Ameryki Srodkowej, by zajac sie nowa dzialalnoscia - poszukiwaniem skarbow. Probowal przekonac Mercera, ze wloczenie sie po dzungli w poszuki- waniu zaginionych zabytkow niczym sie nie roznilo od przeplukiwania zwiru z setek kilometrow strumieni w pogoni za zlotem. Mercer pogardzal poszukiwaczami skarbow. Uwazal, ze rzadko im sie udawalo wlasciwie ocenic szanse wyprawy. Zyli zludna nadzieja szybkiego wzbogacenia sie. Wszyscy, z wyjatkiem kilku glosnych nazwisk, konczyli splukani i zgorzkniali po kilkudziesieciu latach bezowocnej pracy. Byli podobni do tych, ktorzy uwazaja, ze gra na loterii to dobry plan inwestycyjny. Nie udalo mu sie wyperswadowac Gary'emu pomyslu i uparty Alaskanin wyjechal z kraju pelen entuzjazmu, ktory okazal sie zgubny dla wielu mu podobnych. Mercer musial jednak oddac Barberowi sprawiedliwosc. Piec lat bezowocnych poszukiwan nie oslabilo determinacji Gary'ego. Teraz ekscytowal sie skarbami bardziej niz na poczatku. Wmowil sobie ostatnio, ze jest na tropie zaginionego hiszpanskiego skarbu, wiekszego od wszystkich, jakie dotad znaleziono. Zadzwonil do Mercera miesiac temu, wytropiwszy dziennik Lepinaya na aukcji, i powiedzial, ze zaplaci polowe jego ceny za sama mozliwosc przeczytania go. Byl przekonany, ze ostatni fragment ukladanki, ktora probowal rozwiazac, kryje sie na kartach tego dziennika. Mercer uwazal, ze Gary ma urojenia i wcale mu to nie pomoze odnalezc skarb, mimo to zgodzil sie na taki uklad. Zamierzal kupic dziennik z prostego powodu - interesowal go czlowiek, ktory w 1879 roku jako pierwszy zaproponowal wybudowanie kanalu ze sluzami. Taki kanal Stany Zjednoczone ostatecznie zbudowaly cwierc wieku pozniej. Derosier mial racje. Mercer zamierzal prze-czytac dziennik. Najprawdopodobniej lektura wrecz go pochlonie. -Nie, Mario, jestem jeszcze w Paryzu. Jest tam Gary? Mam dla niego dobre wiadomosci. -Jest w samym srodku prowincji Darien, na poludnie od El Real. - W glosie Marii Barber slychac bylo niechec. Nie podzielala zainteresowan meza. - Znow sie wyglupia, tkwiac nad ta przekleta rzeka. Nie widzialam go od kilku tygodni. -Masz z nim jakis kontakt? Kiedy ostatnio sie widzieli, Gary pokazal Mercerowi zdjecie swojej o wiele mlodszej zony. Byla to ladna, kruczowlosa kobieta ponizej trzydziestki, o chmurnym spojrzeniu. Na zdjeciu wygladala powaznie, jakby w ciagu swego krotkiego zycia wiecej przezyla, niz powinna. Gary tlumaczyl melancholie tym, ze wychowala sie w slumsach Panamy, w dzielnicy Casco Viego. -Si, wczoraj rozmawialismy przez radio. Mam sie do niego odezwac za godzine. -Powiedz mu, ze mam dziennik Lepinaya i bede w Panamie pojutrze. -Ucieszy sie - powiedziala Maria bez entuzjazmu. - Mam cie odebrac z lotniska, jak chciales? -Tak, lece przez Martynike. - Ubrania w jego bagazu, po upraniu, byly odpowiednie do noszenia w tropikalnej Panamie. - Przylatuje siedemnastego, okolo dziesiatej rano. -Ostatnim razem, kiedy rozmawialam z Garym, powiedzial, ze ma ci do pokazania cos bardzo waznego. Prosil, zebym sie upewnila, ze zostaniesz przynajmniej na tydzien. -Powiedz mu, ze zobaczymy - odparl wymijajaco Mercer. Nie byl w domu od prawie miesiaca i nie planowal pobytu w Panamie dluzszego niz kilka dni. Nie mogl sie juz doczekac paru tygodni spokoju przed zameldowaniem sie w Bialym Domu na dlugie cykle nuzacych odczytow i spo tkan. -Powiem mu - powiedziala Maria. - I do zobaczenia na lotnisku Tecumen siedemnastego rano. Potem zabiore cie tam, gdzie Gary pracuje. I... -O co chodzi? -O to, ze nasilenie walki z narkotykami w Kolumbii wypedzilo wielu zbuntowanych zolnierzy na poludnie Panamy do prowincji Darien. Pomyslalam, ze powinienes wiedziec. -Dzieki za ostrzezenie - odparl Mercer, ale Maria juz sie rozlaczyla. Wrocil do glownej sali. Jean-Paul mial wlasnie zapowiedziec nastepna ksiazke. Zajawszy swoje miejsce, Mercer przysluchiwal sie niezbyt uwaznie licytacji; zainteresowaly go tylko materialy dotyczace Kanalu Panamskiego. Tak jak poprzednio licytujacy numer sto dwadziescia siedem kupowal to wszystko, niejednokrotnie placac dwa razy wiecej, niz licytowane rzeczy byly warte. Mer-cer wiedzial, ze tacy licytujacy czesto wysylali na aukcje swoich ludzi, ktorzy donosili im, przeciwko komu licytuja. Ze swojego miejsca z tylu sali widzial wszystkich tlumnie zgromadzonych elegancko ubranych gosci, ale nie bylo wsrod nich zadnego Azjaty. Jednak wyslannikiem enigmatycznego Chinczyka mogl byc Europejczyk. Dochodzila osiemnasta, kiedy licytacja sie zakonczyla. Wewnetrzny biologiczny zegar Mercera wskazywal dziesiata rano, ale geolog byl tak zmeczony, ze myslal tylko o powrocie do hotelu. Nie spal od dwudziestu godzin, a rano mial spotkanie w Ecole des Mines na bulwarze St. Michel, niedaleko Ogrodu Luksemburskiego. Znalazl ponownie Jeana-Paula w grupie osob zgromadzonych w malej sali obok glownej sali aukcyjnej. Dzieki licytujacemu numer sto dwadziescia siedem i wysokiej cenie zaplaconej za szkic Gustave'a Eiffela Derosier zbil dzis niezla fortune i caly promienial. -Mercer, co za dzien. To chyba moj rekord, a duze rzeczy wystawiamy do piero jutro. - Odwrocil sie, by przedstawic czlowieka stojacego obok niego. - To jest moj szef ochrony, Rene Bruneseau. Bruneseau, krepy mezczyzna, mial posture wojskowego instruktora musztry. Jego rzednace wlosy byly krotko ostrzyzone, co uwydatnialo geste brwi nad ciemnymi oczami. Ksztalt jego kanciastej glowy wskazywal raczej na pochodzenie slowianskie niz francuskie. Ostre rysy lagodzil kilkudniowy zarost. Zeby byly pokryte brazowym nalotem z kawy. Mial na sobie zle lezacy garnitur przyproszony popiolem z papierosow. -Milo mi pana poznac - powiedzial Mercer i odwrocil sie do Jeana-Paula. - Wyglada na to, ze numer sto dwadziescia siedem pozwoli ci dalej delektowac sie zabimi udkami, slimakami i innymi ogrodowymi szkodnikami, ktore wy, Francuzi, z takim uporem jadacie. -Skoro o tym mowa, musimy wyjsc na kolacje, a przynajmniej na drinka. -Przykro mi, nie tym razem. Jade do hotelu i wale sie spac. -Zatrzymales sie w Crillonie, jak zwykle? -Nie. Jakis klient mojej agentki podrozy odwolal rezerwacje w hotelu na lewym brzegu Sekwany niedaleko Wiezy Montparnasse. - Dwustumetrowy biurowiec byl uwazany za skaze miasta, skrzetnie unikana przez fotografow robiacych zdjecia w Paryzu. - Wcisnela mi ja, zeby klient nie stracil zaliczki. -Oszczedzamy? - zadrwil Jean-Paul. -Zapewniala, ze to cztery gwiazdki, a moze cztery karaluchy? -Panie Derosier - przerwal Bruneseau dudniacym glosem, dobywajacym sie z glebin jego klatki piersiowej. - Przyniose dla doktora Mercera dziennik Le-pinaya, a potem musze sie zajac problemem, o ktorym rozmawialismy. Jean-Paul zrzucil na krotka chwile maske oglady, ale szybko znow ja przybral. -Ach tak, prawda. Dziennik Lepinaya. W salce wciaz krecilo sie czterdziescioro czy piecdziesiecioro licytujacych. To dziwne, ze Jean-Paul wspomnial o tej ksiazce, skoro oglosil wczesniej, ze nie zamierza jej sprzedac. -Na pewno chcecie wypaplac, ze mimo wszystko ja sprzedaliscie? - spytal Mercer. -Och, merde. Zapomnialem. - Derosier rozejrzal sie, sprawdzajac, czy ktos go uslyszal. - Nie moge sie skupic. -Myslisz juz o tych zabich udkach? - zazartowal Mercer. Jean-Paul przez chwile nie odpowiadal. - Dobrze sie czujesz? -Tak, przepraszam. O, wraca Rene. Szef ochrony niosl dziennik zawiniety w brazowy papier. Mercer przywolal wzrokiem jednego z obslugi, wystrojonego w smoking, i poprosil o przyniesienie z szatni jego stalowego neseseru z probkami. Po przyjezdzie caly swoj bagaz zostawil w recepcji. Czekajac, wyjal z portfela czek i wypelnil go, wpisujac sume czterech tysiecy dolarow. Przesadnie zamaszystym gestem podal czek Derosierowi. -Z podziekowaniami od Narodowego Banku Czekow bez Pokrycia. Kiedy przyniesiono mu neseser, Mercer rozcial scyzorykiem brazowy papier. Przez chwile wpatrywal sie w wytarta skore okladki, czujac dreszczyk podniecenia. Nie myslal o "ostatnim fragmencie ukladanki" Gary'ego. W ekscytacje wprawiala go sposobnosc wejrzenia w umyslowosc genialnego inzyniera, o dziesieciolecia wyprzedzajacego swoje czasy. Powoli otworzyl dziennik. Spisano go wyblaklym czarnym atramentem na grubym papierze ze szmat, przypominajacym w dotyku probke tapety. Godin de Lepinay mial pismo pewne i zamaszyste. Mercer przeczytal kilka wierszy, tlumaczac je najlepiej jak potrafil, i stwierdzil, ze przed wyjazdem musi kupic slownik francusko-angielski. Schowal dziennik do neseseru i zatrzasnal stalowe wieko. -Nie mozesz sie doczekac, kiedy zaczniesz czytac, co? - Jean-Paul trafnie odczytal z wyrazu twarzy Mercera, czym ten jest teraz zaprzatniety. -Moim zdaniem powinniscie panowie isc na drinka - zasugerowal Rene Bruneseau. -No, dalej, Mercer, co ty na to? Mercer pokrecil glowa. -Mam apartament w hotelu Victoria Palace z obiecanym lozkiem tak wielkim, ze mozna na nim rozegrac mecz pilki noznej. Rano jestem umowiony z innym moim starym znajomym, a po poludniu wylatuje do Panamy. W grudniu przyjezdzasz do Stanow na te wielka aukcje w Sotheby's. Wtedy sie spotkamy, obiecuje. -Rozumiem. - Jean-Paul uscisnal na pozegnanie reke Mercera; wlasnie zblizyl sie do nich jakis klient. Zanim wdal sie z nim w rozmowe, zawolal jeszcze do Mercera: - Tylko badz ostrozny! Zabrzmialo to tak dziwnie w jego ustach, ze Mercer spytal, na co ma uwazac. -Och, po takich ulewach jak ta, trwajaca od kilku dni, miejskie sluzby porzadkowe, choc graja w kulki i uwijaja sie jak w ukropie, nie daja sobie rady. Wszedzie sa korki, a taksowkarz bedzie cie probowal orznac w drodze do hotelu. Mercer sie zasmial. -Spokojnie, swietnie gram role wrednego Amerykanina. Odebral z szatni bagaz i na ramie zarzucil torbe, w jednej rece trzymal walizke z ubraniami, w drugiej - metalowy neseser. Na zewnatrz padalo. Woda rozpryskiwala sie z pluskiem pod kola samochodow, to ruszajacych, to zatrzymujacych sie na rue Drouot. Mercer nie mial plaszcza i zimna woda pociekla mu po karku za koszule. Wydawalo mu sie, ze po drugiej stronie ulicy zauwazyl Re-nego Bruneseau, ale tamten, nie ogladajac sie, wsiadl do samochodu. Znalezienie taksowki zajelo Mercerowi dziesiec minut, bo byla akurat godzina szczytu, a paryzanie jak wszyscy mieszkancy miast najbardziej na swiecie nie lubia moknac. Mercer kazal algierskiemu kierowcy jechac w strone placu Denforta- Rochereau na drugim brzegu Sekwany i wsiadl do poobijanego peugeota. Paryz nigdy go nie fascynowal, wiec zamknal oczy, kiedy samochod przebijal sie przez miasto. Ledwie rzucil okiem na zalana swiatlem katedre No-tre Dame, gdy przejezdzali przez Ile de la Cite. Taksowkarz litosciwie nie probowal z nim rozmawiac. Ulewa spowodowala takie korki, ze skupil cala uwage na unikaniu stluczki. Ulice na lewym brzegu byly pamiatka sredniowiecznej przeszlosci miasta, platanina nieregularnych skrzyzowan, kojarzaca sie Mercerowi z labiryntem bedacym dzielem szalenca. Kierowca, wydawalo sie, znal okolice, musial jednak kilka razy objezdzac sasiednimi uliczkami ciezarowki sluzb miejskich zaparkowane przy wybijajacych studzienkach kanalizacyjnych. Przez fragment szyby, z ktorego szybko poruszajace sie wycieraczki usuwaly wode, Mercer dojrzal pozolkle kamienne ozdoby XVII-wiecznego obserwatorium. Przypomnial sobie, ze rozlegly Palac Luksemburski, siedziba senatu Francji, powinien byc tuz za nim. Odwrocil sie, zeby przekonac sie, czy ma racje, i w ostatniej chwili zdazyl sie uchwycic oparcia fotela kierowcy. Tyl taksowki oswietlila nagle para reflektorow. Oslepiony nimi Mercer nie zobaczyl juz zblizajacej sie do nich duzej ciezarowki. Uderzenie nastapilo ulamek sekundy pozniej i z rozdzierajacym loskotem taksowka wbila sie w samochod przed nia. Kilka kolejnych samochodow wlokacych sie przed nimi w korku powpadalo na siebie. Zaskoczony Algierczyk walnal twarza w kierownice. Osunal sie nieprzytomny z fotela, sciagajac z niego pokrowiec z paciorkow. Mercer zamortyzowal sile uderzenia, dzieki przytrzymaniu sie oparcia fotela. Caly, choc roztrzesiony, wychylil sie do przodu, zeby zobaczyc, co sie stalo z Algierczykiem. Nagle ktos szarpnieciem otworzyl drzwi taksowki. Co, u diabla? Mercer sadzil, ze to jakis samarytanin spieszacy z pomoca. Mial zaledwie sekunde na zorientowanie sie, ze czlowiek wdzierajacy sie do samochodu jest mlody, ma na sobie wojskowa kurtke z demobilu i glowe ogolona na lyso. Skin chwycil neseser Mercera. W drugiej rece trzymal pistolet. Zlodziej znieruchomial na chwile, niezdecydowany, a potem syknal po francusku: -Dawaj portfel albo nie zyjesz. Spodziewal sie, ze widok broni sparalizuje ofiare, ale Mercer mial nieraz do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Jego reakcja byla natychmiastowa i skuteczna. Wyprostowal ugieta noge i ku zdumieniu zlodzieja kopnieciem przygwozdzil jego reke do krawedzi otwartych drzwi. Cios byl za slaby, zeby zlamac kosci, i zlodziejowi udalo sie nie wypuscic z reki czarnego pistoletu. Dookola zaczal sie zbierac tlumek gapiow. Wyniszczony od heroiny rabus rzucil sie do ucieczki, sciskajac pod pacha neseser Mercera. Skryl sie w gaszczu parasoli unoszonych nad glowami pieszych. Mercer wyskoczyl z taksowki, choc rozum mu podpowiadal, ze pogon za rabusiem nie ma sensu. Stopy poruszaly sie niezaleznie od jego woli. O dziwo, nie slizgal sie na mokrym chodniku, choc nadal byl w mokasynach nieodpowiednich do biegu w taka pogode. Chlopak nie ogladal sie za siebie, pedzac rue Denfort pod okapem z galezi drzew rosnacych wzdluz ulicy. W mokrych lisciach odbijalo sie swiatlo latarni. Nie przypuszczal, ze napadniety ruszy za nim w poscig. Dystans miedzy nimi sie zmniejszal. Mercer gnal ulica we wscieklym pragnieniu odzyskania neseseru i dziennika de Lepinaya. Pietnascie metrow przed kolejnym przejsciem dla pieszych dzielilo go od rabusia tylko piec metrow i szybko zmniejszal te odleglosc. Na skrzyzowaniu zatrzymal sie z piskiem opon czterodrzwiowy mercedes; tylne drzwi sie nagle otworzyly. Tym chlopak ucieknie? Mercedesem? Rozlegl sie dzwiek klaksonu. Zlodziej przyspieszyl - adrenalina dala mu odrobine energii potrzebnej do dosiegniecia celu. Mercer mial pewnosc, ze gdyby zdazyl dopasc chlopaka i go przewrocic, samochod by odjechal. Gonitwa skonczylaby sie przed skrzyzowaniem. Mercer byl juz zaledwie kilka metrow za rabusiem i skupil uwage na neseserze i na plecach chlopaka. Zlodziej nagle zatrzymal sie, wyprezyl i padl plasko na chodnik, nie probujac nawet amortyzowac upadku. Przejechal cialem po betonie metr czy dwa; neseser Mercera wypadl mu z bezwladnej reki, pistolet upadl obok. Mercer wyhamowal i nachylil sie nad nieruchoma postacia. Ciezko dyszal, z trudem lapiac oddech w wilgotnym powietrzu, a serce walilo mu tak mocno, ze slyszal jego lomot. Zobaczyl, ze jedna strona twarzy chlopaka zostala zdarta do zywego miesa na betonie chodnika. Deszcz zmywal struzki krwi spod ciala do rynsztoka. I wtedy dostrzegl czarna rane wylotowa po kuli, ktora przeszyla piers zlodzieja. Chociaz nie slyszal wystrzalu, wiedzial, ze strzelano z prawej strony. Wyprostowal sie. Wszystkimi zmyslami odbieral sygnaly z otoczenia. Dzieki zdobytemu przez lata doswiadczeniu jego wzrok stal sie o te niezbedna teraz odrobine ostrzejszy, cialo - silniejsze, umysl - jasniej myslacy. Przednie drzwi mercedesa sie otworzyly. W ciemnym wnetrzu dostrzegl blysk strzalow oddanych z broni z tlumikiem. Pociski zaswistaly w powietrzu nad glowa Mer-cera. Rozlegly sie krzyki, ktorych nie zdolal zagluszyc warkot silnikow ani wycie zblizajacej sie syreny. Mercer pochwycil pistolet i neseser i rzucil sie ku wejsciu do najblizszego budynku. Katem oka zobaczyl, ze z mercedesa wyskakuje trzech uzbrojonych mezczyzn. W przeciwienstwie do chlopaka, ktory zwinal mu neseser, ci poruszali sie jak wyszkoleni zawodowcy. Wszyscy byli Azjatami. W stalowo-szklanych drzwiach budynku stal pracownik i zamykal je na noc. Nie zastanawiajac sie, co to za budynek, Mercer odepchnal go na bok i skoczyl w polmrok wnetrza. Szukajac jakiejs oslony, w mgnieniu oka skojarzyl fakty. To nie byl przypadkowy napad. To byla proba zrabowania mu dziennika Lepinaya, i to tak, zeby zleceniodawcy pozostali nieznani. Ale kto zabil zlodzieja? Przeciez Azjaci z samochodu nie zastrzeliliby wlasnego czlowieka. To by nie mialo sensu. Kule wystrzelil zabojca, ktorego Mercer nie widzial. Nie byto czasu na zastanawianie sie, kto go wrobil: Jean-Paul Derosier czy Gary Barber. Za kilka sekund napastnicy wpadna za nim do budynku. Doswiadczenie zdobyte wczesniej w podobnych sytuacjach podpowiadalo mu, co robic. Pobiegl przed siebie. W podloge z boku pomieszczenia zaglebialy sie krecone schody, tuz przy kamiennej scianie, stojacej tu chyba od wiekow. W swietle wpadajacym z ulicy wygladalo to jak zejscie w czeluscie piekiel. Mercerowi przeszly po plecach ciarki. Juz wiedzial, gdzie jest. Pod koniec XVIII wieku Paryz dusil sie od smrodu przepelnionych cmentarzy. Ciagle wybuchaly epidemie chorob spowodowanych przez rozkladajace sie ciala. Chcac oczyscic miasto, magistrat postanowil wykopac z grobow miliony nieboszczykow, a potem ponownie ich pogrzebac w starych kamieniolomach, z ktorych wydobywano wapien jeszcze w czasach cesarstwa rzymskiego. Setki kilometrow podziemnych korytarzy zapelniono szczatkami szesciu milionow ludzi. Bylo to najwieksze na swiecie skladowisko ludzkich kosci. Poltorakilome-trowy odcinek katakumb udostepniono zwiedzajacym, a Mercer znalazl sie wlasnie przy wejsciu do niego. Zawrocic juz nie mogl. Jedyna droga ucieczki prowadzila przez krety labirynt czegos, co paryzanie nazywali l'empire de la mon. Imperium zmarlych. Nie mial czasu szukac wlacznika swiatla. Siegnal za stojaca tuz obok lade i wymacal dwie duze latarki. Jedna wepchnal do kieszeni marynarki, druga wsunal w reke, w ktorej niosl neseser. W drugiej rece trzymal pistolet. Podbiegl do kretych schodow i zszedl w otchlan. Na dole w swietle latarki ujrzal dlugi tunel o scianach z chropowatego kamienia. Zgasil latarke, uslyszawszy, ze na gorze, tuz nad nim, otwieraja sie drzwi. Ruszyl biegiem na ugietych w kolanach nogach. Zwir pod jego obutymi w mokasyny stopami chrzescil cichutko, nie glosniej od szeptu. Muskajac palcami sciane, dotarl do zakretu w lewo i znow sie rozejrzal, na moment zapalajac latarke. Kolejny prosty tunel prowadzil w glab podziemnej krainy. Mercer pobiegl dalej. Jeszcze trzy razy napotkal na swej drodze ostre zakrety, zanim dobiegl do podziemnej komory. Jak daleko siegalo swiatlo latarki, widzial rowne stosy ludzkich szczatkow ulozonych niczym drewno na opal. Uplyw czasu sprawil, ze kosci pozolkly; niektore byly scementowane mineralami zawartymi w wodzie kapiacej z wapiennego sufitu. Niezliczone tysiace czaszek wpatrywaly sie w Mercera. Rozgladal sie, w nadziei ze znaki namalowane na suficie wskaza mu kierunek wyjscia z tej komory grozy. Ruszyl. W polowie drogi do nastepnego odcinka katakumb nagle zapalily sie swiatla. Umiejetnie rozmieszczone reflektory punktowe podswietlaly co bardziej makabryczne fragmenty niezwyklej galerii - sciany kosci udowych, krzyze z piszczeli, abstrakcyjne rzezby z czaszek i miednic. Mercer dostrzegl to wszystko jednym rzutem oka. Spieszyl sie. Jego przesladowcy sie zblizali, a on mial nad nimi najwyzej minute przewagi. Byl pewny, ze tamci widzieli, jak podnosil pistolet, ktory wypadl z reki chlopaka, wiec watpil, czy zdazylby zastrzelic wiecej niz jednego z goniacych go mezczyzn. A gdy go juz zlokalizuja, moga przypuscic atak, otaczajac go z trzech stron. Jednak dwoch na jednego to zawsze lepiej niz trzech. Zza sciany kosci widzial tunel, ktory doszedl az tutaj. Z niskiego sklepienia ciagle kapala woda. Bral juz udzial w wielu strzelaninach. Zyskal dzieki temu jesli nie pewnosc siebie, to chociaz umiejetnosci nietracenia glowy. Udalo mu sie uspokoic oddech i zapomniec na chwile o niedajacych spokoju pytaniach. Teraz jego jedynym celem bylo przetrwanie. Szybko sprawdzil zdobyta bron, mala berette kaliber 9 milimetrow. Suwak chodzil sztywno, jakby nie oliwiono go od lat, a mosiezne luski byly zmatowiale i porysowane. Takie moje zezowate szczescie, napadl mnie oprych z przeceny, pomyslal gorzko. Szczek niewypalu zdradzilby go tak samo, jak celny strzal. Przez kapanie wody dal sie slyszec chrzest zwiru i u wylotu tunelu mignal cien. Mercer uniosl pistolet trzymany w obu rekach. Czekal wpatrzony w polmrok. Trzej zabojcy wpadli do srodka, ich wytlumione pistolety pluly jezorami plomieni, kiedy kladli ogien zaporowy. Kosci rozsypywaly sie w proch. Mercer nie mogl wystawic sie na taka nawale ogniowa. Pozostal za oslona, wyczekujac chwili przerwy. Czaszki nadnim patrzyly w dol, wyszczerzone, jakby sie z niego smialy. Stlumione echa pierwszej salwy ucichly i Mercer uslyszal glosy. Nie mial pewnosci, ale wydalo mu sie, ze slyszy chinski: nie trzeba bylo wysilac wyobrazni, zeby odgadnac, ze to ludzie pracujacy dla licytujacego numer sto dwadziescia siedem. Chcieli ukrasc jedyna rzecz, jakiej nie udalo mu sie kupic na licytacji. Skad wiedzieli, ze ma ja Mercer - o to nalezalo miec pretensje do Dero-siera. Mercer wystawil glowe zza nierownego stosu kosci udowych. Uzbrojeni przesladowcy sie ukryli. Tuz nad jego ramieniem eksplodowal nagle kosciany pyl; poczul podmuch rykoszetu. Dostrzegli go. Nadlecialy kolejne pociski, rozlupujac sciane ludzkich szczatkow. Mercer wycofal sie za sterte kosci, z ktorej sypaly sie odlamki pozolklych szkieletow. Z cienia wylonila sie postac, skradajaca sie bezszelestnie w butach na miekkich podeszwach. Mercer zauwazyl napastnika, zanim sam zostal zauwazony, i nacisnal spust. Pistolet kopnal, a huk wystrzalu bez tlumika zabrzmial w koszmarnej ciasnocie jak wystrzal z armaty. Kula trafila napastnika w srodek klatki piersiowej i od razu go powalila. Schyliwszy sie, Mercer ruszyl znow biegiem i wpadl w alejke, w ktorej kosci ulozono w rowne stosy wedlug czesci ciala, a nie wlascicieli. W jednym miejscu kosci udowe, w innym lopatki, trzy metry dalej - tylko zebra. Zobaczyl lukowate przejscie i dal w nie nura. Nie scigaly go kule. Minal jakis oltarz i wpadl do nastepnej komory kosci, ozdobionej obeliskami z czasow napoleonskich. Prostokatny stos kosci siegajacy sklepienia mial date 1804 i wygladal jak mauzoleum. Nie palilo sie tu tyle swiatel, co w poprzedniej komorze, ale Mercer nie wlaczal latarki, odnajdujac droge raczej dotykiem niz wzrokiem. Spojrzal na zwirowe podloze i zaklal. Zostawial swieze slady. Niewazne, gdzie by sie schowal, dwaj pozostali go scigajacy od razu znalezliby jego kryjowke. Zwirowato-kamieniste podloze bylo zbyt twarde, zeby mogl zzuc buty, musial wiec znalezc inne rozwiazanie. Obszedl komore dookola, nasluchujac odglosow poscigu. W trzech czwartych drogi zrozumial, ze do komory prowadzi tylko jedno wejscie. Utknal w slepym zaulku. I wtedy zobaczyl cos, co moglo przyniesc mu wybawienie - drewniane drzwi osadzone w wapiennej scianie, zagradzajace droge turystom do glebszych czesci katakumb. Mercer nie mial pojecia, co jest po ich drugiej stronie. Rownie dobrze mogl tam byc jakis skladzik, ale nie mial wyboru - innego wyjscia stad nie bylo. Drzwi byly zamkniete i nie ustepowaly, choc napieral na nie z calej sily. Jesli przestrzeli zamek, przesladowcy natychmiast go dopadna. Przytknal do zamka berette pod takim katem, zeby nie dostac rykoszetem, odwrocil glowe i strzelil. Stary zelazny zamek sie rozpadl, a drzwi, skrzypiac, sie uchylily. Mer-cer wszedl i przymknal je za soba. Nie bylo tu swiatla, wiec z wlaczona latarka pobiegl przed siebie, mijajac kolejne stosy szczatkow. Skrecil najpierw w lewo, potem w prawo; tunel prowadzil coraz glebiej pod ziemie. Zaczal w pamieci rysowac mape przebytej drogi. - Robil to automatycznie. Te umiejetnosc nabyl przez lata pracy w kopalniach. Byl pewien, ze jesli przezyje, potrafi wrocic po wlasnych sladach. Odglosy poscigu dochodzily go, ilekroc przystawal, zeby zlapac oddech -nie zblizaly sie ani nie oddalaly. Mercer dotarl do waskiego przejscia, przez ktore ledwie mogl sie przecisnac bokiem. Doszedl do pograzonego w ciemnosciach zakretu. Wydawalo sie, ze tunel w tym miejscu prowadzi lekko w gore. Bez swiatla brnal przed siebie, szurajac stopami po pokrytym pylem podlozu, zeby zatrzec swoje slady. Ciem nosc byla calkowita. Czul jej smak w ustach, jej cisnienie ogluszalo. Przesunal sie o piecdziesiat metrow i pistolet uderzyl w lita skale. Nie odwazajac sie zapalic swiatla, zaczal na oslep macac sciane dookola, az znalazl biegnace w lewo odgalezienie tunelu. Zdawalo mu sie, ze za soba zobaczyl poblask latarki jednego ze scigajacych, ale nic nie wskazywalo, by odkryli, w ktora strone poszedl. Wiedzial jednak, ze odkryja. W koncu odkryja. Przesunal sie dalej, obcierajac kolana o wystajace nierownosci starozytnej skaly. Zaczal go juz ogarniac lek, ze utknie w tym zwezajacym sie ciagle tunelu, ale w tej samej chwili poczul, ze przyprawiajace o klaustrofobie sciany zaczynaja sie od siebie odsuwac. Mogl isc normalnie. Mial wrazenie, ze trafil do kolejnej komory, i zaryzykowal zapalenie latarki. To, co zobaczyl, sprawilo, ze omal nie zwymiotowal. Pomieszczenie mialo dwadziescia-trzydziesci metrow dlugosci, a jego podloge stanowila niezliczona ilosc, wrecz morze rozrzuconych szkieletow - sceneria jak z hitlerowskiego obozu zaglady lub kambodzanskich pol smierci. Jedynym stad wyjsciem byla wyrwa w ceglanej scianie na wprost Mercera. Zeby do niej dotrzec, musial przejsc przez ludzkie szczatki. Z kazdym krokiem zapadal sie w kruche, trzaskajace pod jego stopami kosci. By nie wpasc w panike, przekonywal siebie, ze ten obrzydliwy dzwiek to tylko szelest lisci w jesiennym lesie. Ostre krawedzie kosci podarly mu spodnie i rozoraly skore. Z ran zaczela plynac krew. Cos chwycilo Mercera za noge i musial spojrzec w dol, zeby sie uwolnic. Stopa utkwila w klatce piersiowej szkieletu. Szarpnal sie jak oszalaly i kosci rozlecialy sie na wszystkie strony. Swiatlo jego latarki nagle stalo sie silniejsze. Mercer odwrocil sie i zobaczyl dwa jasne punkty tanczace w tunelu, z ktorego wlasnie uciekl. Doganiali go. Zaczal biec przez zwaly trupow, rozpaczliwie usilujac nie stac sie jednym z nich. Niecaly metr przed wyrwa skoczyl glowa do przodu. W tym samym momencie snop swiatla omiotl trupiarnie. Mercer przelecial przez wyrwe, szorujac piersia po szorstkiej skale, i zaczal sie staczac, majac pod soba ubita ziemie. Mocno przyciskal do siebie neseser. Uslyszal pelen przerazenia okrzyk jednego ze scigajacych go i trzask oddanego napredce strzalu. Mercer znieruchomial w plytkiej kaluzy smierdzacej wody. Jego latarka lezala niedaleko, oswietlajac na wpol zatopiona czaszke, wciaz polaczona z cialem, ktore kiedys ja nosilo. Zachowaly sie jeszcze na nim strzepy dzinsow i bluzy. To byl catophile, jak nazywali siebie nielegalni eksploratorzy podziemnych krypt. Ten czlowiek zgubil droge i tu umarl. Sadzac po stanie rozkladu, lezal tu -lub lezala - od lat. Imperium zmarlych wciaz przyjmowalo nowych czlonkow. Mercerowi przyszlo na mysl, zeby zostawic tu neseser. Polujacy na niego juz by go chyba nie scigali, gdyby zdobyli dziennik Lepinaya. Ale pomysl ten znikl rownie szybko, jak sie pojawil. Wscieklosc przewazyla nad instynktem ocalenia zycia. Zerwal sie na nogi i zaczal biec. Ten tunel nie byl juz czescia starozytnej rzymskiej kopalni. Pochodzil z pozniejszych czasow - mial sciany wylozone cegla. Dopiero po dluzszej chwili Mercer odgadl, ze dosta sie do rozleglego systemu paryskich kanalow. Zbudowane przez miejskiego inzyniera Napoleona III, barona Georges'a Haussmanna, ktory przebudowal Paryz na poczatku XVIII wieku, kanaly byly tysiackilometrowym labiryntem tuneli dokladnie odwzorowujacym uklad ulic nad nimi. Na szczescie z woda ulewnych deszczy splynela wiekszosc sciekow wytwarzanych przez miliony mieszkancow Paryza, mimo to smrod bijacy z koryta kanalu w srodku tunelu byl powalajacy. Mercer juz po kilku krokach zaczal tracic oddech. Dno tunelu pokrywal lepki mul, wsysajacy buty. Mercer wskoczyl na ceglana polke biegnaca wzdluz sciany tunelu. Nad soba slyszal chlupot sciekow plynacych polmetrowej srednicy rurami, przynitowanymi do sklepienia. Z nieszczelnych spoin ciekly strumyczki cuchnacej cieczy. Na szczescie gdzieniegdzie w sklepieniu tunelu palily sie zarowki. Gdyby mial nieco wiekszy zapas czasu, wspialby sie na jedna z drabinek, prowadzacych najprawdopodobniej do wlazow na ulicach, ale domyslal sie, ze scigajacy sa tuz za nim. Dogonia go w ciagu minuty. Biegl najszybciej, jak mogl w tym smrodliwym powietrzu. Nie zwracal uwagi na tabuny szczurow ani na jasne, porcelanowe tabliczki z nazwami ulic na kazdym skrzyzowaniu. Wybieral kierunek i biegl przed siebie. Zauwazyl, ze poziom wody w tunelu ciagle sie podnosi. Minal ostry zakret i nagle pograzyl sie po kolana w wodzie. Platanina galezi utworzyla tame w poprzek tunelu, a woda, nie znajdujac ujscia, szybko go wypelnila. Mercer wspial sie po galeziach na szczyt tamy i skoczyl do wody, ktora przeciekala miedzy galeziami. Ocierajac scieki z twarzy, odrzucil zdechlego szczura, ktory sie do niego przyczepil. Przez niewielki otwor w stercie galezi zobaczyl zabojcow - niewyrazne cienie za skaczacymi swiatlami latarek. Mial pewnosc, ze da rade wyeliminowac jednego, a nadzieje - ze obu. Gdyby mu sie nie udalo zalatwic obu, woda z tej strony tamy, gdzie sie znajdowal, byla o wiele plytsza niz przed tama, co powinno dac mu kilka minut przewagi nad tym, ktory pozostanie przy zyciu. Podniosl berette i ze zdumieniem zauwazyl, ze nie drzy mu reka. Dwaj scigajacy go albo domyslali sie zasadzki, albo byli po prostu swietnie wyszkoleni, totez rozdzielili sie, podchodzac do tamy. Jeden zostal z tylu oslaniac partnera, ktory zajal pozycje za wielkim zaworem. Mercer juz wiedzial, ze nie uda mu sie zalatwic obu. Wybral na cel tego blizszego. Dzielilo go od niego okolo szesciu metrow - dla niego latwy strzal - ale nie znal swojej broni i nagle zaczal sie trzasc z zimna. Kiedy tylko mezczyzna schowany za zaworem wychylil sie zza nie- go, Mercer nacisnal spust. Pistolet sie zacial. Nienaturalny dzwiek poniosl sie nad szumem wody przeplywajacej przez tame. Zanim Mercer zdazyl odblokowac bron, oslone z galezi, za ktora sie skryl, zoraly pociski. Wypelzl ze swojej kryjowki i pobiegl w siegajacej mu do kostek wodzie, rozbryzgujac mokasynami niewiadomego pochodzenia szlam. Dotarl do skrzyzowania, gdzie tunele rozchodzily sie na cztery strony. Kiedy skrecal, pocisk odlupal spory kawal cegly obok jego glowy. Pyl dostal sie do i tak juz zalzawionych oczu Mercera. Woda byla tu glebsza. Zamiast wskoczyc na polke, Mercer powstrzymal obrzydzenie i zanurkowal. Na oslep odblokowal pistolet i zaparl sie pietami o mul na dnie. Neseser wepchnal pod nogi. Omywala go brudna woda, ocie- ralo sie o niego cos nieokreslonego i obrzydliwego. Pluca zaczely protestowac przeciwko smierdzacemu powietrzu, ktore wciagnal, na ustach czul smak wstretnej cieczy, usilujacej wedrzec sie do jego wnetrznosci. Przypomnial sobie jeden z dowcipow Harry'ego. Jesli kosmos jest pelen kosmitow, to Paryz - parazytow. Ten fragment Paryza z pewnoscia roil sie od nich. Sila woli Mercer utrzymywal sie pod powierzchnia wody. Takiej zasadzki Chinczycy nie mogli przewidziec. Piers zaczely mu szarpac skurcze - zuzywal wlasnie resztki tlenu. Pod zacisnietymi powiekami zobaczyl skaczace iskierki. Wiedzial, ze wytrwa jeszcze kilka sekund. Sekata galaz uderzyla go w ramie. Z ust wyrwalo mu sie kilka babelkow powietrza, potem cala ich fala, ktorej pluca nie zdolaly zatrzymac. Mer-cer wyskoczyl na powierzchnie, czesciowo osloniety przez liscie na konarze. Wlosy przylepily mu sie do glowy, w oczy szczypala woda, ktorej nie zdazyl otrzec. Jeden z przesladowcow byl dziesiec krokow za nim, ostroznie skradal sie ceglana polka biegnaca nad rzeka sciekow. Mercer poddal sie nurtowi, ktory obrocil jego cialo, jednoczesnie wypatrywal drugiego przesladowcy. Ten drugi byl daleko w glebi tunelu, sprawdzal odcinek kanalow przed ostatnim skrzyzowaniem. Mercer widzial tylko swiatla jego latarki tanczace na zawilgoconym sklepieniu. Skoncentrowal uwage na tym, ktory znajdowal sie blisko niego. Bez skrupulow strzelilby mu w plecy. Kleczal w strumieniu sciekow, a to nie sprzyjalo rozmyslaniom o honorze czy uczciwej grze. Mercer sprawdzil jeszcze raz pistolet i podniosl go, ale nagle uswiadomil sobie, ze jednak nie strzeli do odwroconego do niego tylem mezczyzny. Jasna cholera. -Hej, kolego, masz pozyczyc troche papieru toaletowego? Tamten odwrocil sie szybciej, niz Mercer sie spodziewal. Pistoletem gotowym do strzalu zatoczyl krag i wystrzelil, zanim jeszcze dobrze wycelowal. Mercer dwa razy nacisnal spust beretty. Pierwszy strzal trafil mezczyzne w bark, przedluzajac jego obrot, drugi odlupal kawalek kosci z kregoslupa. Chinczyk padl, zanim jeszcze luska z pistoletu Mercera odbila sie od sciany tunelu. Mercer wskoczyl na ceglana polke, pewien, ze strzaly z niewytlumionej broni sciagna tu drugiego zabojce. Jak dotad neseser nie zrobil sie ciezszy, co znaczylo, ze szczelne zamkniecie wciaz nie przepuszczalo wody i chronilo stary dziennik przed zniszczeniem. Biegl dalej w tunelach pod miastem, uskakujac w boczne odgalezienia, przesadzajac rwacy nurt w wiekszych tunelach i gubiac sie tak dokumentnie, ze gdyby nawet pozbyl sie ostatniego przesladowcy, nigdy nie zdolalby znalezc drogi powrotnej. Za kazdym razem, kiedy juz mu sie zdawalo, ze nikt go nie goni, dostrzegal za soba swiatelko latarki zawzietego scigajacego. Przed soba ujrzal kolejna drabinke prowadzaca na gore i uznal, ze przewage ma dosc duza, by zaryzykowac wspinaczke bez zabezpieczenia. Stalowe szczeble byly sliskie od mulu. Mercer wetknal pistolet za pasek spodni i zaczal sie wspinac. Na samej gorze odkryl, ze hermetyczna uszczelka, nie pozwalajac przedostac sie smrodliwemu powietrzu na ulice, zapiekla sie na stale. Uderzyl w nia kilka razy, a potem spelzl z powrotem na dol. Nie mogl tracic czasu. Latarka przesladowcy byla sto metrow za nim. Za daleko na celny strzal, chyba ze mialby wielkie szczescie albo gral w hollywoodzkim filmie. Napotykal coraz wiecej stosunkowo suchych tuneli i zastanawial sie, jak to mozliwe po takich deszczach, o jakich opowiadal Jean-Paul. Kiedy szedl, chwiejac sie, jednym z nich, na plecach poczul nagle mocny podmuch cuchnacego powietrza. Odwrocil sie. Chinczyk nie skrecil jeszcze w jego tunel, ale za skrzyzowaniem, ktore wlasnie minal, Mercer zobaczyl sciane wody niosaca smieci wszelkich mozliwych ksztaltow i rozmiarow. Kanalarze pracujacy na tym odcinku prawdopodobnie na pewien czas zatamowali przeplyw wody, zeby powstalo cisnienie jej strumienia wystarczajaco silne do usuniecia przeszkod. Te metode czyszczenia kanalow stosowano w miescie od ponad stu lat. Mercer slyszal takze, ze sluzby miejskie zatrudnialy do tego celu specjalnych lodzi ze sluzami. Wyskoczyl z koryta kanalu tuz przed wzniesiona fala; woda pedzila z impetem, od ktorego caly tunel dygotal. Przez chwile lezal na oslizglej polce, niemal u kresu sil. Oddychal zbyt ciezko, by napelnic powietrzem cale pluca. Powoli podniosl sie na nogi i przekonal, ze przesladowca skrocil dystans do kilku metrow. Ostatkiem sil Mercer dotarl do komory z bramkami i zaworami, w ktorej laczylo sie kilka wiekszych kanalow. Calkowicie wyczerpany, schowal sie za stalowa obudowa zaworu wielkosci kotla lokomotywy. To bylo najlepsze miejsce do obrony, jakie znalazl. Sprawdzil, ile pociskow zostalo w beretcie - tylko jeden. Pocisk zreszta byl tak skorodowany, ze Mercer mial piecdziesiat procent szansy, ze nie eksploduje w pistolecie. Pospiesznie rozejrzal sie w poszukiwaniu drog ucieczki. W tej samej chwili kiedy zobaczyl otwarty wlaz w podlodze, zazwyczaj osloniety pokrywa, do pomieszczenia wpadl ostatni z trzech przesladowcow. Wygladal na w ogole niezmeczonego. Jego ruchy byly szybkie i precyzyjne - metodycznie lustrowal wzrokiem komore, z wycelowanym do strzalu pistoletem. Mercer nie mogl czekac, az spojrzenie zabojcy padnie na niego. Najciszej, jak pozwalaly na to mokre mokasyny, podkradl sie od tylu do przesladowcy, gdy dzielily go od niego trzy metry, rzucil sie na przeciwnika. Tamten byl szybki, ale okazalo sie, ze niewystarczajaco szybki. Obaj upadli na barierke oslaniajaca wlaz z trzech stron. Przeciwnik stracil oddech, gdy uderzyl zebrami o metalowe prety. Mercer wykorzystal chwilowa przewage, zeby wytracic mu z reki pistolet. Zabojca wbil lokiec drugiej reki w piers Mercera, wywijajac sie z jego uscisku i przyjmujac bojowa postawe. Mercer znal kilka podstawowych ciosow karate, ale za swoja jedyna bron w tym starciu uznal wieksza mase ciala. Chinczyk wykonal blyskawicznie kopniecie, a Mercer, gdy tamten byl w polobrocie, oplotl go rekami i zaczal z calej sily zaciskac chwyt. Chinczyk wyrznal go tylem glowy w twarz, ale Mercer w tym samym momencie pochylil glowe, tak ze i potylica tamtego zderzyla sie z ogluszajacym trzaskiem z jego czolem. Oszolomiony Mercer poluzowal uscisk, a wtedy przeciwnik zadal mu dwa potezne ciosy w piers, a potem nasada dloni trafil go w szczeke. Mercer upadl. Chinczyk skoczyl na niego jak terier. Kopnieciem przesunal go blizej otworu w podlodze. Mercer nie byl w stanie sie bronic. Nie stawial oporu, ale jedna reka schwycil neseser, a druga zlapal tamtego za noge i osunal sie we wlaz. Spadli dwa metry w dol, w strumien wody plynacy idealnie okraglym w przekroju tunelem. Wygladal raczej jak wielki rurociag, ale chyba zbudowano go w tym samym okresie, co poprzednie. Lezacych w wodzie mezczyzn owial silny podmuch. Obaj byli przez chwile zbyt oszolomieni, by sie ruszyc. Mercer podniosl sie na nogi, nim zdazyl to zrobic przeciwnik, i sta- nal twarza do nie wiadomo skad wiejacego wiatru. Chinczyk byl do tego wiatru odwrocony plecami, dlatego nie zobaczyl, co wychynelo ku nim z ciemnosci. Mer-cer zobaczyl. Byl to widok rodem z koszmaru. Tunel byl jedna z glownych odnog calego systemu i zaprojektowano go tak, by czyszczenie nie wymagalo wchodzenia don z lodziami i specjalnymi lopatami, zwanymi rabot. Kiedy mul i smieci zatykaly przeswit, kanalarze wpuszczali do tunelu olbrzymia, drewniana kule; jej srednica wynosila dokladnie dziewiec dziesiatych srednicy tunelu. Kula pod cisnieniem wody napierajacej na nia toczyla sie przez kanal niczym monstrualny korek wypychany z rownie monstrualnej butelki szampana. Mercer zrozumial teraz, co Jean-Paul mial na mysli, mowiac, ze sluzby miejskie graja w kulki. Kanalarze w doslownym znaczeniu tego slowa wpuszczali poltonowa kule do kanalow burzowych, zeby oczyscic je ze smieci splukiwanych z ulic przez ulewe. Kula toczyla sie na nich z niewyobrazalna sila, pchana tonami wody. Woda tryskala ze szczeliny miedzy powierzchnia kuli a scianami tunelu. Mercer odwrocil sie i zaczal biec, zapalajac druga latarke, te, ktora schowal za paskiem przy wejsciu do katakumb. Obejrzal sie raz. Chinczyk kustykal za nim, bo wpadajac do wlazu, zranil sie w noge. Szybkosc jego ucieczki nie dorownywala w zadnej mierze szybkosci kuli. Chinczyk musial o tym wiedziec, bo w ostatniej chwili sie odwrocil. Wrzasnal raz, wysoko i przenikliwie, glosem, ktory poniosl sie ponad grzmotem mas wody pedzacej pod naporem ogromnego cisnienia, a potem padl przytloczony ciezarem toczacej sie kuli. Kula, nie zatrzymujac sie, zmiazdzyla go - calkowicie. Zniknal, jakby nigdy nie istnial. Mercer wykrzesal z siebie ostatek sil i pobiegl szybciej niz kiedykolwiek w zyciu, omiatajac swiatlem latarki gladkie sciany tunelu w poszukiwaniu drogi ucieczki. Przed soba zobaczyl sterte piasku blokujaca tunel i przesadzil ja jednym susem. Stoczyl sie po drugiej stronie, zerwal na nogi i pobiegl dalej. Obejrzal sie przez ramie. Kula uderzyla w piach. Mial nadzieje, ze zyska dzieki temu choc chwile. Kula zatrzymala sie na sekunde, zanim tryskajace spod niej strumienie wody zmiotly sterte piachu. Ruszyla w dalsza droge, scigajac Mercera. Kanal pare razy lagodnie zakrecal. Mercer scinal kazdy zakret, by nie stracic ani centymetra w odleglosci dzielacej go od drewnianej kuli. Czul ja tuz-tuz za soba. Woda opryskiwala mu glowe i szyje. Wiedzial, ze gdyby sie obejrzal, wypelnilaby cale pole widzenia. Zmusil sie, by biec jeszcze szybciej. Kiedy znowu zaczal opadac z sil, w swietle latarki ujrzal nisze w scianie, skrywajaca metalowe drzwi. Dzieki fali adrenaliny zdolal wyskoczyc z rozbryzgow wody, tryskajacych zza kuli. Dopadl niszy na kilka metrow przed kula i nacisnal metalowa klamke. Drzwi zaskrzypialy glosno, otwierajac sie, i Mercer znalazl sie w mniejszym tunelu, rownoleglym do glownego. Kula przetoczyla sie obok, zanim zdazyl zamknac drzwi. Sciana wody uderzyla go w twarz, rozplaszczajac na przeciwleglej scianie. Mercer osunal sie na podloge, krztuszac sie brudna ciecza, ktora wypelnila mu usta. Po kilku minutach kaszlu i wymiotowania chwiejnie podniosl sie na nogi i wrocil do glownego kanalu. Tunel byl czysty, srodkiem plynal rowny strumien wody. Mercer szedl tunelem, wiedzac, ze w koncu dojdzie do wyjscia, gdzie kanalarze beda czekali na kule. Pietnascie minut pozniej uslyszal w wilgotnym tunelu echo glosow. Napiecie ostatnich dwoch godzin nagle ustapilo. Niewiele brakowalo, a by upadl. Dotknal neseseru, po raz kolejny sie zastanawiajac, w co go wrobiono. Wiedzial, ze pozniej za wszelka cene bedzie dazyl do odkrycia prawdy, ale teraz chcial tylko wydostac sie z tego smierdzacego labiryntu. Zataczajac sie, wszedl w krag swiatla, rzucanego przez latarki umocowane na kaskach kanalarzy, ktorzy jedna ze swoich specjalnych lodzi wplywali w boczna odnoge kanalu. Francuzi byli rownie przestraszeni widokiem umorusanego czlowieka wylaniajacego sie z ciemnosci, jak Mercer uradowany. Szef ekipy w koncu odzyskal glos. -Jak pan sie tu znalazl? - zawolal po francusku. Mercer poslal mu znuzony usmiech. -Powiedzmy, ze paryskie toalety maja cholernie mocne spluczki. Wymysliwszy na poczekaniu, ze zostal napadniety i wrzucony do kanalu, Mercer przekonal kanalarzy, zeby zabrali go na powierzchnie. Tam pozwolili mu wziac dlugi, bardzo dlugi prysznic w szatni, a nawet pozyczyli jakies ubranie. Nie mial zamiaru spelnic danej im obietnicy, ze pojdzie na policje, by zglosic napasc. Ostatnia rzecza, jakiej potrzebowal, bylo oficjalne dochodzenie w sprawie tego, co sie wydarzylo w kanalach. Pamietal, ze nie podal taksowkarzowi nazwy hotelu, a w porzuconym bagazu nie bylo niczego, co zdradziloby jego tozsamosc. Gdyby policji udalo sie jednak powiazac jego osobe z ostatnimi wydarzeniami w kanalach, bylby juz w polowie drogi do Panamy. Instynkt kazal mu sie nie wychylac az do odlotu nastepnego dnia, ale potrzebowal szybkiej pomocy lekarskiej. Wiedzial, jak ja uzyskac, nie prowokujac zbyt wielu pytan. Kupiwszy bardziej odpowiednie ubrania w modnym sklepie nastawionym na klientele dokonujaca zakupow pozna noca, zameldowal sie w hotelu de Crillon na Place de la Concorde i poprosil, zeby przyslano mu lekarza z torba antybiotykow i nieprzesadnie ciekawskiego. Godzine pozniej, z potezna dawka lekow w krwiobiegu, po drugim prysznicu, Mercer zadzwonil do Jeana-Paula Derosiera i nie byl zdziwiony, dowiedziawszy sie, ze nie ma go w domu. Telefon odebrala zona Derosiera, Camille. -Jean-Paul dzwonil do mnie - powiedziala - i poinformowal, ze wraca ju tro. -Nie jestes zaskoczona? -Nie - przyznala Camille. - Mowil, ze tak sie moze zdarzyc. -Wiesz, ze mnie wystawil, prawda? -Przysiegam, nic mi nie mowil. Mercer chcial dac ujscie wscieklosci, ale wiedzial, ze Camille jest Bogu ducha winna. To z jej mezem mial na pienku. -Kiedy w koncu sie zjawi, przekaz mu ode mnie, ze jak zalatwie sprawy w Panamie, wroce tu i skopie jego wyperfumowany tylek we wszystkich arrondis-sement w Paryzu. -Mercer, jesli chcesz wiedziec, mowil, ze to nie jego wina. i ze mu przykro. -Po prostu mu przekaz - poprosil Mercer i sie rozlaczyl. Hotelowy chlopiec zapukal do drzwi i zaczekal, az Mercer zapakuje dziennik Lepinaya w przyniesiona przez niego koperte i ja zaadresuje. Przesylka dziennika do Stanow Zjednoczonych gwarantujaca, ze dotrze tam w dwadziescia cztery godziny, kosztowala ponad sto dolarow, ale Mercerowi nie przyszedl do glowy lepszy sposob zapewnienia dziennikowi bezpieczenstwa. Dal goncowi napiwek i wykrecil numer polaczenia miedzynarodowego. Odczekal cztery dzwonki i mial juz dzwonic do baru U Malego, kiedy telefon odebrano. -Dom Mercera. O co chodzi? Glos Harry'ego White'a uderzyl go jak kula burzaca stary budynek. Harry hurgotal niczym sypiacy sie gruz. -Chodzi o to, zebys nie wypil calej mojej gorzaly, skoro juz tam siedzisz, i zebys odbieral ten cholery telefon jak czlowiek. Intencjonalnie czy nie, Mercer ulozyl sobie zycie z bardzo nielicznymi punktami zaczepienia. Jednym z nich byl jego dom, wygodna baza, gdzie ladowal akumulatory miedzy wyprawami. Wazniejsza jednak byla przyjazn z osiemdziesiecioletnim Harrym White'em. W ciagu lat, ktore minely od ich poznania sie w barze U Malego, powstala miedzy nimi wiez mocniejsza niz wiekszosc naturalnych wiezi rodzinnych. Wbrew temu, co sadzili ich znajomi, nie byla to relacja jak ojca z synem czy wnukiem, choc Harry byl ponad dwa razy starszy od Mercera. Obaj byli dla siebie raczej jak bracia, miedzy ktorymi byla czterdziestoletnia roznica wieku. Kazdy zrobilby dla drugiego wszystko, nie baczac na koszty czy konsekwencje. Poniewaz obaj rozumieli, co ich laczy, i nie musieli tej wiezi wzmacniac, ich odzywki dla niewtajemniczonych brzmialy wrecz chamsko. -Chwileczke - powiedzial Harry. - Zapomnialem poplacic kilka tygodni temu twoje rachunki i przyszli komornicy z banku, by sprzedac twoje meble. Powiedzieli, ze za sto dolarow sprzedadza mi twoj telewizor. -Czasami mam wrazenie, ze razem z noga straciles resztki poczucia humoru. Harry mial lewa noge ucieta w kolanie. Ludziom mowil, ze byl to skutek wypadku podczas sluzby we flocie handlowej. Tylko Mercer i kilku innych znalo prawde. -Wszyscy wiedza, ze kosc dowcipna ma sie w lokciu - prychnal Harry. - Myslalem, ze wrocisz na pare dni do domu. Przygotowalem tu wszystko na twoj przyjazd. Wynajalem superstriptizerke w mundurze policjantki. Mielismy czekac na ciebie, ja w kajdankach, oskarzony o wlamanie. -Utknalem w Utah i przylecialem prosto do Paryza. Przepraszam, ze pokrzyzowalem ci plany. Harry zasmial sie lubieznie. -Nie uzylbym slowa "pokrzyzowac". Zanim sobie poszla, striptizerka po darowala mi kajdanki w dowod wdziecznosci. Mercer nie watpil w opowiesc Harry'ego lub przynajmniej w jej czesc. To bylo cos, do czego jego przyjaciel byl zdolny. Widok zylastego starca z obwisla klatka piersiowa i dosc wydatnym brzuchem igrajacego z piekna striptizerka, jaki pojawil sie w wyobrazni Mercera, byl paskudny i Mercer pospiesznie sie od niego uwolnil. -To z litosci, przyjacielu. Dala ci te kajdanki z litosci. -Nie wyzywaj sie na mnie tylko dlatego, ze od paru miesiecy nikogo nie bzyknales. -Ty nie bzykales od czasow, kiedy przestano montowac stateczniki na sa mochodach. Harry puscil mu plazem ten ostatni strzal. -No to wracasz? -Nie. Prawde mowiac, chcialbym sie ciebie pozbyc z domu na kilka dni. - Mercer opowiedzial, co sie wydarzylo w ciagu ostatnich kilku godzin. - Wyslalem dziennik do Malego, do baru, ale na wypadek gdyby ci Chinczycy, czy ktokolwiek to jest, ustalili, kim jestem, i wyslali ludzi do mnie do domu, lepiej, zeby ciebie tam nie bylo. -Pieprzyc to. Myslisz, ze zamienie trzypietrowy dom na moja kawalerke, zebys mogl poczytac sobie jakas stara ksiazke? Oddaj im ten przeklety dziennik. -Wiedzialem, ze zrozumiesz. Idziesz dzisiaj do Malego? -Nie. Barem opiekuje sie Doobie Lapointe. Maly, ja, John Pigeon i Rick Halak wybieramy sie do Georgetown na mecz koszykowki. -Powiedz Paulowi... - Maly naprawde nazywal sie Paul Gordon, a jego ksywa swietnie pasowala do bylego dzokeja -...ze przyjdzie do niego ksiazka. Niech ja schowa w jakims bezpiecznym miejscu. Byc moze bedzie musial mi ja wyslac, jak bede w Panamie. -Zalatwione. - Ton Harry'ego odpo wiadal powadze, jaka starzec uslyszal w glosie Mercera. - Cos jeszcze? -Tak, nie zabieraj do siebie mojej gorzaly. -Przepraszam, Mercer. - Harry podniosl glos, jakby nagle w sluchaw- ce rozlegly sie trzaski. - Cos mi przerywa. Mowiles, ze mam zabrac twoja gorzale? Dobrze. Bede jej strzegl wlasna watroba, to znaczy zyciem. -Zadzwonie za pare dni. -Halo? Halo? Zglos sie, Tokio. Nie slysze. Halo? Mercer nie watpil, ze Harry podniesie go na duchu po przeprawie w kanalach. Wykrecajac trzeci numer, wciaz sie usmiechal, choc tego telefonu bal sie najbardziej. Jego usmiech zgasl, kiedy zaczal pojmowac, o czym Maria mowi, nawet jesli ona sama nie domyslala sie, jaka to ma wage. -Gary nie zglasza sie od kilku godzin - powfedziala przez jazgoczaca w tle latynoska muzyke. - Wiesz, ze nigdy nie kupuje sobie nowego sprzetu. Prawdopodobnie radio znow mu sie zepsulo. -Jestes pewna? - Mercer staral sie nie zdradzic glosem swego niepokoju. Nie wierzyl, zeby Gary stal sie nieosiagalny przypadkowo w tym samym czasie, kiedy trzech zawodowych zabojcow chcialo zdobyc dziennik potrzebny mu do odnalezienia skarbu. -Si. Jutro znow je naprawi i sie zglosi. Zawsze tak robi. -Moge cie prosic, zebys dalej probowala? Zadzwonie tuz przed odlotem. -Czasami naprawa zajmuje mu dzien czy dwa. Ale sprobuje. Mercer dopil drugi z trzech drinkow, ktore przyniosla mu obsluga hotelowa, i zabral sie do ostatniego. Kilka dodatkowych drinkow rozwialoby dreczace go mysli, ktore klebily mu sie w glowie, ale on nie szukal ulgi. Szukal odpowiedzi. Przypuszczal, ze to tajemniczy licytujacy na aukcji Jeana-Paula wyslal zabojcow. Oni z kolei wynajeli ulicznego opryszka, zeby ukradl neseser, przez co nie byli bezposrednimi sprawcami przestepstwa. Ale kto zastrzelil chlopaka, gdy dzielilo go kilka metrow od samochodu? Mercer watpil, by Jean-Paul o tym wiedzial. Camille mowila, ze zostal zmuszony do oddania dziennika Mercerowi. Przez kogo? Cokolwiek bylo stawka, Mercer wiedzial, ze odpowiedz bedzie inna, niz sie spodziewal. Nie wierzyl, ze Gary Barber znalazl ukryty skarb. W dzungli musialo byc ukryte cos innego, cos, za co ludzie byli gotowi zabijac. To cos znajdowalo sie nad brzegami doplywu Rio Tuira, ktory Gary nazwal Rzeka Zniszczenia. Nad Rio Tuira, Panama Zaburtowy silnik lodzi wydawal gardlowy warkot, uniemozliwiajacy rozmowe, jesli usta mowiacego nie byly przytkniete do ucha sluchajacego. Nad spienionym sladem w ksztalcie litery V, zostawianym przez plynaca lodz, unosil sie smierdzacy klab siwego dymu, wypluwanego przez starego Johnsona spalajacego kolejne litry ropy. Mercer siedzial na dziobie otwartego pokladu. Ped po- wietrza osuszal pot, ktory przyklejal mu do piersi kupiona napredce koszule, odpowiednia do noszenia w tropikach. Pod nogami mial tani worek z kilkoma ubraniami na zmiane i niezbednymi drobiazgami. Za nim siedzieli miejscowi przewodnicy, ktorych najal w El Real, najblizszym obozu Gary'ego miescie z lotniskowym pasem startowym i do ladowania. Maria Barber rowniez plynela ta lodzia; siedziala miedzy Mercerem i miejscowymi, a nieobecne spojrzenie miala utkwione w przesuwajacej sie w tyl nieprzeniknionej dzungli. Nie byla taka, jak Mercer sie spodziewal. Nie przypominala juz smutnej biedaczki ze zdjecia, ktore pokazywal mu Gary. Przez lata, ktore minely od zrobienia tego zdjecia, cierpienie w jej oczach zastapila pewnosc siebie. Zachowywala sie raczej jak mieszkanka Miami lub Nowego Jorku, a nie panamskiego barrio. Kolor jej skory i rysy twarzy zdradzaly uzywanie europejskich produktow, co wciaz uwazano w Ameryce Srodkowej za powod do dumy, cera swiadczyla o zdrowiu. Choc otaczala ich tropikalna dzungla, pelne usta i ciemne oczy podkreslila makijazem. Miala na sobie tropikalny kostium, ktory byl dwa razy drozszy niz ubranie Mercera. Kolor khaki kostiumu byl o ton ciemniejszy od jej cery i kostium wciaz mial zagniecenia, pozostale po wyjeciu go z opakowania. Mercer spotkal sie z nia w David, miescie niedaleko granicy z Kostaryka. Sytuacja wymagala od Mercera poswiecenia wygody na rzecz skrocenia czasu podrozy z Francji do Panamy, dlatego zmienil trase, zeby zyskac pietnascie godzin, lecac liniami, o ktorych nigdy nie slyszal, i rezygnujac z noclegu na Martynice. Musialy mu wystarczyc trzy godziny snu na lotnisku Benito Juareza w Meksyku. Maria wysiadla z prywatnego samolotu, ktory Mercer wyczarterowal dla niej w stolicy Panamy. Miala na sobie prosta jedwabna sukienke, zdobil ja sznur perel i blyszczace kolczyki. Po jego telefonie z budki w David zostala jej zaledwie godzina na dojazd z mieszkania na lotnisko i wygladalo na to, ze zaskoczyl ja tym telefonem, gdy szykowala sie do wyjscia na jakis elegancki lunch. Kiedy podali sobie rece, Mercer poczul charakterystyczny zapach perfum Obsession. Paznokcie Marii byly zadbane i polakierowane na czerwono. Nawet kiedy opowiedzial jej o probie kradziezy dziennika Lepinaya, nie sprawiala wrazenia przejetej milczeniem meza juz od ponad dwudziestu czterech godzin. W normalnych okolicznosciach Mercer bylby sklonny zrzucic to milczenie na karb zlej jakosci sprzetu lacznosciowego Gary'ego - ktory nie dysponowal budzetem takim jak on, pracujacy dla miedzynarodowych firm wydobywczych - ale zwiazek miedzy milczeniem Gary'ego a dziennikiem byl tak oczywisty, ze Maria powinna byla okazac choc troche niepokoju. Zmiany, jakie w niej zaszly, swiadczyly, ze nie jest juz tamta dziewczyna, wdzieczna Gary'e-mu za wyratowanie ze slumsow. Mozliwe, ze zmiany te zniszczyly ich malzenstwo. Przy wszystkich swoich wadach Gary byl uczciwie pracujacym czlowiekiem, ktory lubil proste zycie. Mercer nie potrafil sobie wyobrazic, zeby stojaca przed nim kobiety mogla spedzic wiecej niz kilka godzin z dala od wygod wielkiego miasta. Przypomnial sobie, ze Maria byla trzecia zona Gary'ego i ze poprzednie odeszly, bo blednie zakladaly, ze Gary w koncu porzuci awanturniczy tryb zycia. Mercer przeczuwal, ze i to malzenstwo czeka podobny los. Maria chciala zaczekac w David i tu podjac probe skontaktowania sie z mezem jeszcze raz, ale Mercer czul, ze ma coraz mniej czasu, i uparl sie, zeby natychmiast wyleciec do prowincji Darien. Dal jej chwile na odswiezenie sie na lotnisku, a potem wyczarterowany samolot wystartowal i skierowal sie do El Real. W tym nadrzecznym miescie, liczacym trzy tysiace mieszkancow, Mercer poprosil Marie, zeby wynajela lodz i przewodnikow, poniewaz sam nie mowil po hiszpansku. Miejscowi slyszeli o Garym i wlasciciel lodzi podal rozsadna cene, pod warunkiem ze poplynie z nimi jego trzech kuzynow oraz ich bron -M-16. Narkotykowi partyzanci dzialali glownie na polnocy, blisko atlantyckiego wybrzeza, ale z Kolumbijczykami nikt nie chcial zaczynac. Wyplyneli z El Real poltorej godziny temu. Zaglebiali sie coraz bardziej w dzungle. Slonce stalo wysoko na niebie i jego promienie odbijaly sie od powierzchni rzeki tam, gdzie znajdowaly przeswit w gestym sklepieniu koron drzew. Woda byla czarna jak herbata od garbnikow z opadlych lisci. Tylko gdzieniegdzie widac bylo brzegi rzeki, piaszczyste lachy i miejsca, w ktorych rzeka, lagodnie zakrecajac, wymywala niewielkie urwiska. Na ogol jednak wszystko zaslaniala dzungla - rozbuchana platanina krzakow, drzew, pnaczy i roslin plozacych. Widzieli nad soba tylko waski pasek nieba. Cala paleta barw ograniczala sie do blekitu nieba, czerni wody oraz zieleni w milionie odcieni, od glebokiego szmaragdu do najjasniejszej miety. Na tym tle rozblyskiwaly klejnoty kolorow. Prowincja Darien byla jednym z najlepszych na swiecie miejsc do obserwacji ptakow; w dzungli migotaly ich piora w oszalamiajaco roznorodnych barwach. Byli tak gleboko w dzungli, gdzie rzadko docieral czlowiek, ze ptakow tu zyjacych nie ploszyl odglos motoru lodzi. Sternik przymknal przepustnice i dziob motorowki opadl na wode. Fala kil-wateru plaskala o brzegi. Ciemnoskorzy mestizo zaczeli o czyms szybko rozmawiac. -Co sie dzieje? - zapytal Mercer Marie Barber. Cichy terkot silnika byl ulga dla uszu po uprzednio urywanym ryku. -Zblizamy sie do tego, co Gary nazwal Rzeka Zniszczenia. Nurt rzeki jest tu nieprzewidywalny. Nie chca, zebysmy wpadli na mielizne. Mercer przyjrzal sie rzece. Brazowe plamy plynely niesione leniwym pradem. Do rzeki wpadal tu jej metniejszy doplyw. Rozmowa sie urwala. Lodz znow przyspieszyla, choc plyneli teraz wolniej niz poprzednio. To zadziwiajace, pomyslal Mercer. Niecale dwa dni temu byl w kilkumilio-nowym miescie, a teraz ich szescioro w lodzi bylo jedynymi ludzmi w promieniu wielu kilometrow. Mercer pracowal juz w rozmaitych odludnych zakatkach swiata, wiec przywykl do takiej izolacji. Tego samego nie mozna bylo powiedziec o Marii. Wygladala na bardzo nieszczesliwa. -Chyba nie czujesz sie tu za dobrze - zwrocil sie do niej Mercer. Spojrzala na niego z namyslem. -Nie. - Umilkla na chwile. - Kiedy poznalam Gary'ego, jezdzilismy na wyprawy razem. Przez jakis czas bylo fajnie. -Ale juz nie jest? -Gary ma pieniadze. Nie musi zyc w dzungli jak zwierze. Mamy mieszkanie w Panamie, i to ladne. I samochod. Tam sie lepiej czuje. -Wiedzialas, czym Gary sie zajmuje, prawda? -Tak, wiedzialam. - Maria uszminkowala usta, nie korzystajac z lusterka. - Nie sadzilam po prostu, ze to bedzie tak dlugo trwalo. Dlaczego bogaty norteamericano chce zyc w warunkach gorszych niz ja w dziecinstwie? Nie moglby tego zrozumiec. Nastepnym logicznym pytaniem bylo zapytanie jej, czy wciaz kocha Gary'ego, ale Mercer uznal, ze to nie jego sprawa, a nawet ze wrecz to go w ogole nie obchodzi. Maria chciala wydostac sie ze slumsow i osiagnela swoj cel, Gary chcial miec przy sobie ladna, duzo mlodsza zone w przerwach miedzy wyprawami do dzungli. Milosc, zrozumial Mercer, nie miala tu nic do rzeczy. Domyslil sie, ze na lunch, do ktorego nie doszlo po jego telefonie z David, umowila sie nie z przyjaciolkami, a raczej z kims innym. Cieszyl sie, ze za niecaly tydzien stad wyjezdza. -Wiesz, co Gary chcial mi pokazac? - spytal. -Nie. U zrodla Rzeki Zniszczenia jest wygasly wulkan. W srodku wulkanu znajduje sie jezioro, z ktorego wodospadem wyplywa rzeka. Gary ostatnio szukal wlasnie tam. Moze cos znalazl, nie wiem. Dolina rzeki, ktora plyneli, byla plytka, ale wkrotce zaczela sie poglebiac -wysokie wzgorza porosniete gesta dzungla dochodzily do samych brzegow. Wstazka nieba w gorze nie zwezila sie, ale niebo wydawalo sie teraz bardziej odlegle. Plyneli otoczeni wzgorzami i dzungla, co moglo przyprawic o klaustro-fobie. Wilgotnosc powietrza gwaltownie wzrosla. -Jestesmy blisko - zawolala Maria. Rzeka sie rozwidlala - nurt mniejszej odnogi byl calkowicie brazowy, niczym zrzut sciekow z zakladu przemyslowego. Mercer spostrzegl, ze sporo drzew bylo ogoloconych z lisci od strony rzeki, jakby niedawno szalala tu burza. Blotnisty doplyw byl czesciowo przegrodzony cia- giem malych progow. Lodz dalaby sobie rade z przeplynieciem przez te progi, ale Mercerowi ich obecnosc wydala sie dziwna. Glazy w nurcie byly pierwszymi skalami, jakie widzial od El Real. Potem dostrzegl na obu brzegach resztki kamiennych scian. Sztuczne nabrzeza biegly od zboczy doliny nad sama wode. Byly starozytne, zniszczone i bliskie zawalenia sie. Ich fragmenty niedawno oczyszczono z roslinnosci i blota, wystawiajac je na swiatlo dzienne po raz pierwszy od stuleci. Lodz skrecila w prawa odnoge, mijajac krotki odcinek katarakt. Rzeka byla tu jeszcze wezsza niz przedtem, ciemniejsza i bardziej zlowroga. -Z tych skal za nami splywal trzymetrowy wodospad - powiedziala Maria. - Tamowaly cala te rzeke, dopoki Gary ich nie usunal. Uwaza, ze glazy przywieziono skadinad i ulozono tu, zeby nikt nie mogl poplynac dalej w gore rzeki lodzia. Teraz jestesmy na Rzece Zniszczenia. -Kto je ulozyl? - Mercer zobaczyl, ze dno doliny nie bylo tak gesto porosniete dzungla. Jeszcze niedawno okolica ta byla zalana woda, spietrzona przez starozytna tame. -Gary sadzi, ze Inkowie napadali na hiszpanskie karawany ze zlotem i klejnotami i zdobyli to, co sie teraz nazywa dwukrotnie zrabowanym skarbem. Wlasnie te glazy przekonaly go, ze skarb jest blisko. Dlatego nazwal ja Rzeka Zniszczenia, od ruin tamy, ktore odkryl. Mercer przypomnial sobie fantastyczna historie, ktora opowiedzial mu Gary Barber. Poszukiwacz skarbu skladal elementy owej ukladanki przez ostatnich piec lat, co doprowadzilo go w koncu na ten odludny brzeg. Po oszalamiajacym sukcesie Hernana Corteza w walce z Aztekami w 1519 roku hiszpanscy konkwistadorzy skupili uwage na Ameryce Poludniowej, pragnac zdobyc olbrzymie rezerwy zlota nalezace do wladcow rozleglego imperium Inkow. Po pierwszej wyprawie, ktora zyskal przychylnosc krola Karola I, Francisco Pizarro przybyl w 1531 roku do Peru ze stu osiemdziesiecioma ludz- mi i dwudziestoma siedmioma konmi. Wlasnie zakonczyla dluga inkaska wojne domowa. Pizarro natychmiast opuscil nadbrzezny garnizon San Miguel, by spotkac sie z nowym wladca, Atahualpa, w Cajamarca. Majac za soba trzydziestoty-sieczna armie, Atahualpa uwazal, ze nie musi sie bac malej grupy Hiszpanow. Wierzyl w to az do chwili, kiedy zostal wziety przez Pizarra do niewoli. Jego poddani zaplacili okup. Wypelnili pomieszczenie o rozmia rach szesc na siedem metrow dwukrotnie srebrem, raz - zlotem. Jak sie szacuje, byly to dwadziescia cztery tony metali szlachetnych. Skarb wyslano na wybrzeze, by poply nal do Hiszpanii, a inkaskiego wladce i tak zamordowano. Stalo sie to dwudziestego dziewiatego sierpnia 1533 roku. Trzy miesiace pozniej Pizarro dokonczyl podboju, zajmujac stolice Inkow, Cuzco, i obsadzajac na tronie marionetkowego wladce, brata Atahualpy, Manko Kapaka. W 1536 roku Manko Kapak wzniecil spozniony bunt przeciwko Hiszpanom, obiegl Cuzco i je spalil. Nie byl jednak w stanie dalej prowadzic walk i wycofal sie do gorskiej fortecy Viteos, skad rozpoczal nekanie zolnierzy Pizarra, poki nie zginal z rak Hiszpanow w 1544 roku. Przez te wszystkie lata imperium Inkow bylo systematycznie ogolacane ze zlota, srebra i szmaragdow, ktore ladowano na statki w nowo zalozonym miescie Limie, a stamtad wysylano do magazynow w Panamie. Dalej skarby przewo zono na karaibskie wybrzeze, do osrodkow handlowych Nombres de Dios i Porto Bello, karawanami mulow wedrujacymi El Camino Real, Krolewskim Szlakiem. Raz w roku z Hiszpanii przyplywaly galeony, ktore zabieraly lupy do Europy. W ramach partyzanckiej walki z konkwistadorami Manko Kapak wyslal do Panamy niewielki korpus ekspedycyjny, majacy zatrzymac wyplywajacy stad strumien zlota, srebra i klejnotow. Inkowie nie byli owladnieci niedajacym sie zaspokoic pozadaniem szlachetnych metali, tak jak Hiszpanie. Oni uwazali zloto za pot slonca, najwazniejszego bostwa w ich religii, a srebro - za lzy ksiezyca. Plan Manko zakladal, ze jego ludzie beda napadali na jadace przesmykiem karawany mulow w najgestszych partiach dzungli i odzyskiwali tyle kosztownosci, ile zdolaja. Odebrane Hiszpanom skarby mialy byc ukryte do chwili, kiedy konkwistadorzy zostana wyrzuceni z Peru, a imperium Inkow sie odrodzi. Z pomoca Cimarronow, zbieglych niewolnikow zyjacych w dzungli w niewielkich plemiennych grupach, zolnierze Manko zalozyli w Panamie kilka ukrytych osad, w ktorych przygotowywali partyzanckie wypady. Korzystajac z informacji zgromadzonych przez Cimarronow, wojownicy inkascy poznali trasy karawan, a potem zaczeli atakowac. Poczatkowo atakowali ostroznie - skarbow odbijali niewiele, za to zdobyli wiedze o uzbrojeniu i taktyce Hiszpanow. Ude- rzali szybko i rownie szybko uciekali z tym, co zdolali uniesc, do swoich lesnych kryjowek, poza zasieg wroga. Wkrotce zaczeli napadac na wieksze karawany idace przez przesmyk, liczace trzysta i wiecej mulow obladowanych urobkiem z nowo otwartych kopalni w Potosi i Huancavelica. Po smierci Manko Kapaka zamordowanego przez Hiszpanow, rzady objal jego syn Sayri Tupac, a inkascy wojownicy w Panamie dalej napadali na karawany. Sayriego otruto w 1561 roku, ale napady nie ustawaly. Odizolowani w panamskiej dzungli Inkowie nie wiedzieli, ze ich potezne niegdys imperium dogorywa. Brali za zony cimarronskie kobiety, plodzac nowe pokolenia buntownikow, ktorzy nie przestawali nekac karawan zlota. W 1572 roku ostatnia inkaska rewolta w Peru, dowodzona przez innego z synow Manko Kapaka, Tupaca Amaru, zakonczyla sie jego scieciem w Cuzco. Nastapilo dwiescie lat nieprzerwanych kolonialnych rzadow Hiszpanow, ktorzy przez wiekszosc tego czasu wysylali bogactwa z Nowego Swiata do Europy przez Paname. I przez caly ten czas potomkowie pierwszych wojownikow Manko Kapaka napadali na karawany mulow. Choc ataki piratow takich jak Henry Morgan i Francis Drake na hiszpanskie twierdze w Nombres de Dios i miescie Panamie zyskaly wiekszy rozglos, potajemne wypady Inkow dawno odcietych od oj-czyzny pozwolily im zgromadzic fortune wieksza niz w najsmielszych snach najbardziej krwiozerczych korsarzy. Jak sie ocenia, z jednej tylko kopalni w Boliwii przewieziono Krolewskim Szlakiem srebro warte okolo miliarda dolarow, a Inkowie napadali niemal na kazdy transport przez przesmyk. Niezliczone tony srebra i zlota, miliony karatow kolumbijskich szmaragdow zrabowano karawanom i zlozono gdzies w pa-namskiej dzungli. Gary Barber, tak jak inni, ktorzy dali sie porwac legendzie, ocenial, ze lup, ukradziony raz Inkom i raz przez Inkow, jest wart na dzisiejszym rynku setki milionow, jesli nie miliardy dolarow. Problem oczywiscie tkwil w tym, ze nie istnialy zadne dowody, iz do tych wypadow w ogole dochodzilo. Wpisy w dziennikach i pamietnikach z epoki byly w najlepszym razie ogolnikowe, duza czesc informacji pochodzila z drugiej i trzeciej reki. Wiekszosc uczonych odrzucala teze o Inkach zyjacych przez dwiescie lat w panamskiej dzungli, uwazaja, ze opowiesci o napadach byly zmyslone przez konkwistadorow, ktorzy okradali wlasne karawany, zeby nie oddawac calego lupu hiszpanskiej koronie. Poniewaz nie znaleziono zadnych sladow Inkow, a juz z pewnoscia zadnych sladow ich legendarnego skarbu, uczeni sadzili, ze legenda narosla wokol jedynego napadu Cimarronow na karawane. Po- tem Hiszpanie ja rozbudowali, by ukryc systematyczne rabowanie przez siebie karawan ze skarbami przeznaczonymi dla wlasnego krola. Patrzac jednak na pozostalosci starozytnej tamy, ktora odcinala kiedys rzeke od glownego nurtu Rio Tuira, Mercer doszedl do wniosku, ze moze jednak w tej opowiesci jest ziarno prawdy. Na ile sie orientowal, zadna przedkolumbijska cywilizacja w Panamie nie wznosila tak skomplikowanych budowli. Jedyne tubylcze plemie, Kunowie, Hiszpani zostawili w spokoju, poniewaz zylo ono niemal jak w epoce kamienia lupanego i nie mialo niczego, co bylo warte zrabowania. Skalne bryly, ktore Gary odkopal, byly obrobione i wazyly od jednej do dwoch ton. Kunowie by czegos takiego nie dokonali. Kamienne bloki nie mialy typowego kastylijskiego zdobnictwa, wiec raczej nie byly dzielem Hiszpanow. Mercer nigdy nie widzial inkaskich ruin, takich jak Machu Picchu, dlatego nie mogl twierdzic z cala pewnoscia, ze tame wzniesli Inkowie, ci mistrzowscy budowniczowie, ale nie bylby tym zaskoczony. Za progami, bedacymi pozostalosciami fundamentow tamy, sternik otworzyl przepustnice silnika lodzi i skierowal ja glebiej w dzungle, w gore Rzeki Zniszczenia. Odcinki obu brzegow byly rozkopane i swiecily bliznami golej ziemi, ktore mogly byc wylacznie pozostaloscia po poszukiwaniach Gary'ego. Po dziesieciu minutach silnik wylaczono. Spodziewali sie uslyszec dostojne odglosy zycia dzungli - halasujace ptaki, owady i malpy - jednak wokol panowala martwa cisza. Mercer odzyskal sluch przygluszony rykiem silnika, ale slyszal tylko cichy szmer zatrzymujacej sie lodzi. Przewodnicy popatrzyli na siebie z obawa. Czegos takiego najwyrazniej nigdy wczesniej nie doswiadczyli. Wysoko, na waskim pasku nieba, pojawil sie kondor. Przewodnicy zatrajkotali cos do wlasciciela lodzi, siegajac po karabiny. -Co oni mowia? - spytal Mercer. Maria nie odpowiedziala mu i wlaczyla sie do rozmowy, podnoszac glos do krzyku, zeby przerwac klotnie. W koncu odwrocila sie do Mercera. -Wlasciciel chce wracac i wezwac policje. Uwaza, ze Gary i jego ludzie zostali zaatakowani przez partyzantow. -Powiedz mu, ze plyniemy dalej - odparl Mercer. -Juz powiedzialam. Do obozu Gary'ego zostal nam niecaly kilometr. Plyneli pod zwieszajacymi sie galeziami drzew, w nerwowym napieciu. Trzech uzbrojonych mezczyzn niespokojnie rozgladalo sie po dzungli, mocno sciskajac bron i mruzac oczy, z ponuro zacisnietymi ustami. Panowal bezruch, tylko fale za lodzia pluskaly, docierajac do brzegu rzeki. Poczuli smrod, zanim ujrzeli oboz. Mercer poznal ten zapach instynktownie, jakby jego wech mial utrwalona w genach wiedze o zapachu ludzkiej smierci. Poza tym wachal ten zapach zbyt czesto, by kiedykolwiek go zapomniec. Przypominal won gnijacego miesa, ale byl o wiele, wiele gorszy. Oboz Gary'ego byl rozbity na plaskim brzegu rzeki. Skladal sie z kilkunastu mniejszych namiotow i jednego duzego, ktory byl chyba kwatera glowna Gary'ego. Ciala byly na terenie calego obozowiska. Niektore lezaly tuz przy rzece, jakby ci ludzie zgineli, idac po wode, inne - byly porozrzucane przy wejsciu do namiotow. Byli tez tacy, ktorzy zgineli w namiotach, bo padlinozerne ptaki o piorach zbryzganych krwia tloczyly sie wokol wejsc. Mercer doliczyl sie okolo pietnastu cial mezczyzn i kobiet, i kilkorga dzieci. Wszyscy zgineli od kul. Sternik znow zaczal trajkotac. Mercer oderwal wzrok od okropnego widoku rzezi i spojrzal na przerazonego mezczyzne. Panamczyk zamilkl, przelknal sline i wyraznie staral sie nie patrzec na Mercera. -Kaz mu przybic do brzegu - powiedzial Mercer, nie odwracajac sie. Maria nie musiala tlumaczyc. Lodz doplynela do obozu i Mercer wyskoczyl z lina w reku, po czym przywiazal ja do pala wbitego gleboko w bloto. Gestem nakazal szefowi ochroniarzy, by szedl za nim i by wyslal dwoch pozostalych na zwiad w oba konce polany. Maria i sternik zostali w lodzi. Wkroczenie mezczyzn do obozu sploszylo padlinozerne ptaki, ktore wzbily sie do lotu z wrzaskiem oburzenia. Mercer obwiazal sobie usta i nos bandana. Nienawidzil siebie za to, ze ma racje, naprawde nienawidzil. Szedl w strone glownego namiotu, a poczucie, iz musi sie spieszyc, ktore przygnalo go tu z drugiej polkuli ziemskiego globu, z kazdym krokiem go opuszczalo. Lek, jaki go ogarnal od napadu na niego w Paryzu, okazal sie uzasadniony. To nie byl przypadkowy atak narkopartyzantow. Zbieznosc w czasie byla zbyt duza. Sadzac po stanie cial wczesniej rozszarpywanych przez ptaki, Mercer ocenil, ze ludzie ci zgineli co najmniej dzien wczesniej, nim on kupil dziennik Lepinaya. Atak nastapil tuz po ostatniej rozmowie Gary'ego z zona, w ktorej zapowiedzial, ze chce cos pokazac Mercerowi Gary byl blizej wielkiego odkrycia, niz sadzil, i zaplacil za to zyciem. Mercer trzymal nerwy na wodzy, dopoki nie wszedl do glownego namiotu i nie zobaczyl ciala przyjaciela. Gary, w krotkich spodniach, butach i brudnym T-shircie, lezal rozciagniety na plociennej podlodze, z dziura po kuli niczym obscenicznym trzecim okiem na czole. Mimo okrucienstwa ataku na oboz jego wysmagana wiatrem twarz zastygla w wyrazie spokoju, jakby zastanawial sie nad swoja smiercia, zamiast walczyc o zycie. Choc jego cialo bylo mniej rozszarpa- ne niz inne na zewnatrz, drapiezne ptaki go nie oszczedzily. Mercer, choc byl przygotowany na taki widok, trzesacymi sie rekami zamykal Gary'emu oczy. Po dlugiej chwili jego bol zmalal na tyle, ze mogl rozsadnie myslec. Duzy namiot byl spladrowany, zawartosc skrzyn i pudel wyrzucona na podloge, komputer rozbity, lozko Gary'ego przewrocone. Kolejnym dowodem, ze ataku nie dokonali kolumbijscy partyzanci, bylo to, ze znaczna czesc sprzetu, przedstawiajacego duza wartosc dla rebeliantow z lasu, zostala rozwalona albo pozostawiona: radio, ubrania, przenosny generator kolo namiotu; nie zabrano tez skrzynek z zywnoscia w puszkach. Mercer nie wiedzial, czego mordercy szukali, wiec nie mial pojecia, czy to znalezli, ale podejrzewal, ze ich glownym celem bylo wyeliminowanie Gary'ego jako rywala, pladrowanie namiotu bylo kamuflazem dla zmylenia policji. Wyszedlszy z namiotu na bezlitosne slonce, skierowal sie ostroznie w strone lodzi. Zauwazyl, ze napastnicy zastrzelili nawet kilka obozowych psow, dwie kozy i stadko kur. Podobnie jak u zabitych ludzi, rany zwierzat zadziwiajaco malo krwawily. Gdy doszedl do lodzi, Maria siedziala plecami do niego, ze wzrokiem wbitym w powolny nurt rzeki. -Przykro mi - powiedzial, kladac reke na jej ramieniu. Nie poruszyla sie przez dluga chwile, a potem Mercer poczul, ze jej cialem wstrzasnal szloch. - Je sli to jakas pociecha, nie cierpial. Maria odwrocila sie do niego. Objal ja, ona wtulila twarz w jego brzuch. -To zadna pociecha - odpowiedziala cicho. Podszedl do nich Ruben, szef ochroniarzy. Szerokim gestem reki wskazal oboz, a potem pokrecil glowa. Przeszukal okolice, nie znalazl nikogo zywego i zadnych sladow napastnikow. Tak jak Mercer przewidywal. -Guardia Nacional? - spytal Ruben, majac na mysli panamska policje, ktora nalezalo powiadomic. -Si. - Mercer kiwnal glowa. Delikatnie uniosl brode Marii, zeby spojrzec jej w twarz. Miala lekko rozmazany makijaz, ale jej oczy pozostaly jasne i szldi-ste. - Zostane tutaj, kiedy Ruben bedzie wzywal policje. Powinnas wracac do Panamy. Wyczarterowany samolot wciaz czeka w El Real. Niech pilot odleci z toba do stolicy Panamy, do domu. Zgadzasz sie? -Dobrze. Czy... zajmiesz sie Garym? -Pewnie beda chcieli go pochowac jutro w El Real, moge tez przewiezc jego cialo do stolicy. Maria popatrzyla na oboz. -Nie. Byl interiorano, czlowiekiem lasu. Powinien byc pochowany tutaj. -W takim razie kaz pilotowi powrocic tu razem z toba jutro rano na pogrzeb. Maria sie zawahala. -Pojdziemy razem na msze za Gary'ego, kiedy tu skonczysz. Wtedy sie z nim pozegnam. Zaskoczony, ze nie chciala byc obecna na pogrzebie meza, Mercer ugryzl sie w jezyk. Ich zwiazek nie byl jego sprawa, upomnial sam siebie. Ruben zostal z Mercerem, a swoich dwoch towarzyszy wyslal do El Real z Maria. Ich dalsze uslugi kosztowaly Mercera dwiescie dolarow. Nie sadzil, zeby zabojcy Gary'ego wrocili, ale w Darien dzialali prawdziwi narkotykowi partyzanci i nie chcial pozostac bez uzbrojonej ochrony. Choc dzielila ich bariera jezykowa, Panamczyk rozumial, ze Mercer chce bez swiadkow oplakiwac Gary'ego Barbera i samemu zbadac, co sie wydarzylo. Ruben chodzil wiec za Mercerem w pelnym szacunku oddaleniu. Szesc godzin oczekiwania na policje spedzili na przeszukaniu okolic obozu; w ramach sledztwa poplyneli poobijanym czolnem z wlokna szklanego do tamy. Byla to niesamowita konstrukcja, ale Mercer niczego sie z niej nie dowiedzial ani o jej budowniczych, ani o jej prawdziwym przeznaczeniu. Przestal sie zajmowac starozytna zagadka, natomiast skupil sie na tajemniczych okolicznosciach masakry. Bylo oczywiste, ze napastnicy, prawdopodobnie naslani przez nieznanego chinskiego biznesmena, zastrzelili siedemnascie osob, zeby upozorowac napad na robote kolumbijskich rebeliantow. Ale nie wszystko sie tu zgadzalo. Kryla sie za tym jakas tajemnica. Zbyt wiele szczegolow nie pasowalo do starannie wyrezyserowanej sceny. Spokojny wyraz twarzy Gary'ego i brak krwi byly najbardziej oczywistymi dowodami, a im dokladniej Mercer penetrowal oboz i jego okolice, tym wiecej dostrzegal rozbieznosci. Chociaz zabojcy zastrzelili wszystkie domowe zwierzeta, dokladne ogledziny ich cial wykazaly, ze kilka ran nie bylo smiertelnych, a piec z tuzina kur w ogole nie zostalo zastrzelonych, mimo to lezaly martwe jak te skoszone seriami broni automatycznej. Nie bylo zadnych innych padlinozercow oprocz tych, ktore tu przylecialy. W gaszczu roslinnosci wokol obozu Mercer tez znalazl martwe zwierzeta - kilka malp i ptakow. Jeszcze dziwniejsze bylo to, ze dopiero zaczynaly sie rozkladac. Nie zerowaly na nich owady. Dzungla byla doslownie martwa. Dopiero gdy wszedl do namiotu kuchennego i znalazl niezywe karaluchy lezace na grzbietach, poskladal wszystkie szczegoly w calosc - pozbawione lisci drzewa, cisze, spokojna zgode na smierc widoczna na twarzach wiekszosci ofiar. Nie ulegalo watpliwosci, ze napastnicy zainscenizowali obecny stan obozu. Naprawde niesamowite okazalo sie to, co chcieli ukryc. -Jezu. - Mercer spojrzal w gore rzeki, tam, gdzie brala poczatek z jeziora ukrytego w wulkanie. - Ci ludzie nie zostali zamordowani. On i Ruben pili ciepla cole z butelek, kiedy uslyszeli zblizajace sie lodzie. Warkot silnikow niosl sie echem po waskiej dolinie. Chwile pozniej na rzece pojawily sie trzy jednostki. Wsrod nich byla lodz, ktora ich tu przywiozla, ale jej wlasciciel juz nie wrocil - lodka sterowal jeden z ludzi Rubena. Druga motorowka plynela grupka policjantow w przepoconych mundurach, trzecia zas, najwieksza, najprawdopodobniej miala sluzyc do przewiezienia zwlok do El Real. Dopiero kiedy lodzie przybijaly do brzegu, Mercer dostrzegl, ze jedna z osob ma na sobie polowy mundur kamuflujacy, noszony w armii Stanow Zjednoczonych. Byla to kobieta. Ciemnobrazowe wlosy schowala pod czarnym beretem, ale trudno bylo nie zauwazyc kobiecej urody jej twarzy ani wypuklosci biustu. Ruben pomogl zacumowac lodzie i wszyscy zeskoczyli na brzeg. Miejscowi policjanci nie probowali nawet ukryc obrzydzenia, jakie wzbudzal w nich smrod, wymachiwali rekami i sarkastycznie mamrotali pod nosem. Szef grupy, brzuchaty mezczyzna ze zwisajacymi wasami, przez chwile rozmawial z Rube-nem, nie zwracajac uwagi na jego M-16. Mercer wychwycil kilka slow, muerto, guerillero, Colombia, a takze wymienione kilka razy nazwisko Gary'ego. -Czy wolno spytac, kim pan u diabla jest i co pan tu robi? W glosie pytajacego uslyszal melodyjny poludniowy akcent. Choc slowa byly szorstkie, ton glosu brzmiacego raczej przyjaznie niz oskarzycielsko. Mercer odwrocil wzrok od Rubena opowiadajacego, co tu znalezli, i przyjrzal sie kobiecie w wojskowym mundurze amerykanskim, towarzyszacej Pa-namczykom. Zdjela beret. Wlosy siegaly jej za brode i czesciowo zakrywaly drobne uszy. Mercer ocenil, ze miala nie wiecej niz trzydziesci lat, bo zmarszczki w kacikach jej oczu zniknely, kiedy przestala je mruzyc w zachodzacym sloncu. Od razu zauwazyl, ze kazde mialo inny kolor: jedno bylo szare, o kilka odcieni jasniejsze od jego oczu, a drugie niebieskie. Asymetria ta zrobila na nim piorunujace wrazenie, nawet gdyby juz wczesniej nie uznal kobiety za bardzo atrakcyjna. Pod opalenizna widac bylo piegi na wysoko zarysowanych policzkach i na zgrabnym nosie. Uderzylo go tez, jak dluga i wdzieczna miala szyje i jak czerwone i pelne wydawaly sie jej usta bez sladu szminki. Stala ze swobodna pewnoscia siebie. Mercer domyslil sie, ze ogladala taka masakre nie pierwszy raz. Poczul zaklopotanie. W koncu wyciagnal reke. -Mercer. Nazywam sie Philip Mercer. -Kapitan Lauren Vanik. Uscisk jej dloni byl pewny, patrzyla mu caly czas prosto w oczy. Miala dlugie rzesy, jakby natura chciala jeszcze bardziej zwrocic uwage na zdumiewajace oczy. -Szef tej ekspedycji byl moim przyjacielem - powiedzial Mercer. - Zaprosil mnie tu jakis czas temu. Przyjechalem z jego zona okolo poludnia i znalazlem... coz, to. -I wyslal pan dwoch chlopakow Rubena po policje? -Tak. - Dziwne, ze znala tego najemnika. - A skad zna pani Rubena? Usmiech odslonil waska szpare miedzy gornymi jedynkami. -Koordynuje walke Panamczykow z biznesem narkotykowym z ramienia Poludniowego Dowodztwa Armii Stanow Zjednoczonych. Siatka Rubena jest dla nas uzytecznym zrodlem informacji. Bylam w La Palma, stolicy prowincji, kiedy doszly do nas wiesci o masakrze, wiec przyjechalam do El Real zobaczyc to na wlasne oczy. Jak rozumiem, pan Barber byl poszukiwaczem skarbow. Czy pan tez sie tym zajmuje? -Nie, jestem inzynierem gornictwa. Gary i ja razem studiowalismy. Kapitan Vanik przestala sluchac. Obserwowala Panamczykow krecacych sie po obozie. -Przepraszam - zwrocila sie do Mercera i podeszla do szefa delegacji. Be-retta 92 w kaburze przy kazdym kroku uderzala o jej biodro. Poniewaz kilku policjantow zaczelo bezceremonialnie wrzucac zwloki na duza lodz, Vanik wdala sie w glosna klotnie z ich dowodca. Mowila po hiszpansku plynnie, z calkowita swoboda. Mercer podszedl blizej. Chwile pozniej kapitan Vanik odwrocila sie gwaltownie od policjanta z twarza pociemniala ze zlosci. -O co chodzi? - spytal Mercer. -Cholerny duren. Obawialam sie, ze tak sie stanie. Szkoda, ze nie zdazylam sciagnac technikow kryminalistycznych z Panamy. -Czemu? -El colonel Sanchez - prychnela - po spacerze miedzy trupami ustalil, ze to byla nieudana proba porwania przez kolumbijskich rebeliantow, ktorzy zdazyli uciec za granice. Pulkownik Sanchez wydawal sie miec calkowita pewnosc, ze napadu dokonali dawno nieobecni handlarze narkotykami. On tu juz nie mial nic do roboty, wystarczylo, zeby uprzatnal oboz, napisal raport i wrocil do swojego sennego biura. -To wszystko? -To wszystko - powtorzyla Vanik. - Leniwy dran jest przekonany, ze wlasnie rozwiazal kolejna sprawe. Piec atakow partyzantow w Darien w cztery miesiace i za kazdym razem ta sama spiewka. Normalnie nie przyjezdza nawet na ogledziny, tyle ze tym razem zabili tu jakiegos gringo. Choc Mercer nie byl skory do wydawania pochopnych sadow o ludziach, odniosl wrazenie, ze kapitan Vanik przejela sie o wiele bardziej ta sprawa, niz wynikalo to z jej obowiazkow. Bez watpienia rozgniewala ja niekompetencja policjantow. Wiedzial, ze Sanchez nie ruszy palcem, nawet gdy powie mu o swoich podejrzeniach. Musial zaufac, ze ona to zrobi. -Myli sie bardziej, niz sie pani wydaje. Chce pani, zebym opowiedzial, co sie tu naprawde stalo? Lauren Vanik spojrzala na niego ostro. -Co pan wie? Mercer odszedl z nia nieco dalej, by nie slyszeli ich pozostali. -Ci ludzie nie zgineli z rak kolumbijskich rebeliantow. Wlasciwie w ogole nie zostali zabici. - Mercer wzial gleboki oddech, skladajac razem wszystkie drobne dowody, ktore doprowadzily go do niewiarygodnego, ale nieuniknionego wniosku. - Zabila ich niewidzialna fala dwutlenku wegla, ktora zeszla w te doline z wulkanicznego jeziora polozonego dalej w gore rzeki. Rany postrzalowe oddane zostaly po smierci ofiar, zeby to wygladalo jak napad. -O czym pan mowi? - spytala Vanik ochryplym altem. -Zauwazylem, ze cos jest nie tak, kiedy tylko tu przyplynalem. Z dzungli nie dobiegaly zadne odglosy, zadnych ptakow ani malp. W takiej okolicy powinien panowac jazgot jak w zoo w porze karmienia. Widzialem tez, ze w gorze rzeki sporo drzew bylo odartych z lisci, jakby przeszedl tamtedy huragan. -Tez to widzialam. - Kapitan Vanik kiwnela glowa. - Ale nie przywiazywalam do tego wagi. -Ja tez nie, dopoki nie zaczalem przetrzasac okolicy. Kilka martwych kur, rzekomo zastrzelonych, wcale nie zginelo od kuli. Oddali celne strzaly do koz i psow, ale po kurniku po prostu przeciagneli seria, w przekonaniu, ze nikt nie bedzie sie kurom dokladnie przygladal. A martwe zwierzeta w dzungli nie maja na ciele zadnych ran, zadnych widocznych przyczyn smierci. I nie ulegly jeszcze rozkladowi. Nie bylo owadow, ktore by je zjadly. Wtedy rozejrzalem sie po namiocie kuchennym. Wszystkie zdechle karaluchy lezaly na grzbiecie. -To znaczy? -Karaluchy oddychaja przez rurki na brzuchu. Kiedy sie je zatruje, odwracaja sie na grzbiet, zeby zlapac wiecej powietrza. Mowil mi o tym czlowiek od dezynsekcji, kiedy kupilem dom i stwierdzilem, ze mam problem z karaluchami. Jedyne, co moglo zabic karaluchy, ptaki, malpy i ludzi Gary'ego jednoczesnie, jest trujacy gaz. Nadaza pani? -Tak. Wszystko rozumiem. -Dobrze. Gdyby to byl atak partyzantow uzywajacych mozdzierzy albo granatow gazowych, ludzie wpadliby w panike i probowali uciekac do dzungli. A wszyscy wygladaja, jakby upadli tam, gdzie stali. Nikt nigdzie nie uciekal. Nikt nie spanikowal. Po prostu padli trupem, kiedy dwutlenek wegla do nich dotarl. -Skad pan wie, ze to byl dwutlenek wegla? -Bo jest bezbarwny, bezwonny, ciezszy od powietrza i moze pochodzic z naturalnego zrodla. Omiotl ten oboz jak wiatr i nikt niczego nie zauwazyl, dopoki nie zaczeli umierac. - Mercer przerwal. - A poza tym taki wypadek juz sie kiedys zdarzyl. Lauren wzrokiem prosila, by mowil dalej. -W sierpniu 1986 roku wulkaniczne jezioro Nyos w Kamerunie, w Afryce, wybuchlo w nocy, wyrzucajac tysiace ton dwutlenku wegla, ktory zabil okolo tysiaca siedmiuset osob. Gaz zebral sie w komorze magmy pod jeziorem i roz puszczal sie w wodzie, az cos go uwolnilo, byc moze niewielkie trzesienie zie mi. Jak w puszce napoju otwartej po potrzasnieciu, wydostal sie z roztworu fon tanna, ktorej wysokosc naukowcy oceniaja na osiemdziesiat metrow. Wiesniacy zyli w osadzie ponizej jeziora. Kiedy gaz wlal sie do wioski, udusil wszystko, co zylo. Lauren sluchala uwaznie. -Nigdy o tym nie slyszalam. -Malo kto slyszal. Na swiecie jest jeszcze tylko jedno takie jezioro, no, moze dwa, jesli mam racje, mowiac, ze wiem, co sie tutaj stalo. -Nie mowie, ze panu nie wierze, ale wulkaniczny gaz nie tlumaczy, skad sie wziely rany od kul. Pan powiedzial, ze to nie byli Kolumbijczycy. Dlaczego? -W tym miejscu ta historia staje sie naprawde dziwna. Mercer opowiedzial jej o wierze Gary'ego w istnienie dwukrotnie zrabowa nego skarbu i o tym, ze Gary spodziewal sie znalezc go tutaj. Potem wytluma- czyl, jak sam zostal wciagniety w poszukiwania, jadac na paryska aukcje, i jak zlodzieje omal nie odebrali mu dziennika Lepinaya, jedynej ksiazki dotyczacej Panamy, ktorej bezimienny chinski biznesmen nie zdolal kupic. -Czyli twierdzi pan, ze jakis Chinczyk szukajacy skarbu ostrzelal trupy dla zabawy? -Mysle, ze bylo tak: przylecial tutaj przejac wszystko, co Gary odkryl, i przypuszczalnie zamierzal zabic Gary'ego i jego ludzi, ale zastal wszystkich martwych. Musial wiedziec, ze zona Gary'ego w koncu nabierze podejrzen i ciala zostana znalezione. Nie mogl pozwolic, by tak tajemnicza smierc byla dokladnie badana. Naukowcy zlecieliby sie z calego swiata, zeby sprawdzic, czy to byla erupcja dwutlenku wegla. -Strzelajac do zwlok - przerwala mu Lauren - i pozorujac atak partyzan tow, wiedzial, ze miejscowa policja spedzi tu najwyzej jeden dzien, a on bedzie mogl wrocic i podjac poszukiwania tam, gdzie pan Barber je przerwal. Mercer ucieszyl sie, ze doszla do tego samego wniosku co on. -Tak moim zdaniem bylo. Vanik popatrzyla na Sancheza, palacego male cigarillo z jednym ze swoich ludzi. -Nie uwierzylby nam, nawet gdybysmy pokazali mu dowody. -Dlatego powiedzialem o tym pani, a nie jemu. -Wiem, ze ma pan dla mnie jakas propozycje. Jaka? -Chce sie jutro rozejrzec wokol jeziora, moze zebrac troche probek. Jesli woda jest bogata w dwutlenek wegla, moge tu sciagnac ekipe ze Stanow w dwanascie godzin. Znam kilku geologow, ktorzy badali jezioro Nyos. Niestety nie mowie po hiszpansku, a wolalbym, zeby Ruben i jego chlopcy zostali ze mna, by mi pomoc. Potrzebny mi tlumacz. Tylko na dzien czy dwa. Vanik podejrzliwie zmruzyla oczy. -Ma pan nadzieje, ze szeroko rozgloszona wyprawa badawcza powstrzyma tego Chinczyka przed powrotem tu, zanim pan znajdzie skarb. -Nie interesuje mnie skarb - odparl Mercer. - Moim zdaniem w ogole go nie ma. Chce tylko dopasc tego sukinsyna, ktory omal nie zabil mnie w Paryzu i przylecial tu zamordowac mojego przyjaciela. Oboz Gary'ego Barbera nad Rzeka Zniszczenia Pulkownik policji Sanchez i jego ludzie przebywali w obozie cale trzydziesci osiem minut, zanim ostatnie zwloki zaladowano na lodz. Wtedy byli gotowi do powrotu. Chcieli znalezc sie w El Real jak najszybciej po zachodzie slonca. Sanchez probowal rozkazac kapitan Vanik, by wracala razem z nimi, ale Mercer odniosl wrazenie, ze przyjmowala polecenia tylko od bezposredniego przelozonego. Postanowila zostac i koniec. Sanchez wsiadl na lodz, ostrzegl kapitan przed partyzantami i dodal, ze nie ma ochoty wracac tu znow nazajutrz rano po kolejne trupy gringo. Vanik poslala odplywajacej grupie oficjeli kpiacy salut, przeklinajac ich pod nosem. Ruben dorzucil kilka wlasnych epitetow i zostali sami - Mercer, kapitan amerykanskiej armii Lauren Vanik i trzech panamskich najemnikow. Do zachodu slonca pozostala godzina, swiatlo bylo juz rozproszone, czerwonawe i pelne cieni. Szybko rozbili mniejszy oboz w gore rzeki od ruin obozowiska Gary'ego. Wiatr wywiewal z obozu miedziany zapach krwi, ale nikt nie chcial spac w miejscu, gdzie zginelo tylu ludzi. Znosili cierpliwie najazd hordy owadow, ktore przyciagalo ich ognisko, bo w wesolym blasku plomieni przestawal przenikac ich dreszcz zgrozy na mysl o tym, co sie wydarzylo. -Jestes pewny, ze nie grozi nam kolejna erupcja gazu z jeziora? - spytala Lauren, kiedy Mercer podgrzewal puszki spaghetti zabrane z obozowej kuchni. Mercer, oslaniajac reke bandana, zdjal z ognia puszke i postawil ja obok niej. -Stezenie dwutlenku wegla musi dojsc do krytycznego poziomu, zanim gaz wybuchnie. Moze juz nigdy nie osiagnac tego poziomu, a nawet jesli, po trwa to miesiace, a moze lata. -Czyli jestesmy bezpieczni? - upewnila sie, jedzac goracy posilek. Mercer przypuszczal, ze czesc swojej wojskowej kariery musiala spedzac w miejscach, w ktorych taki posilek byl luksusem. Stawial na Balkany. -Gaz nam nie grozi i nie sadze, zeby ci, co strzelali, wrocili wczesniej niz za kilka dni. Zaczekaja, az zainteresowanie miejscowych calkiem minie. Lauren spojrzala na niego z aprobata. -Znasz sie na taktyce. -Nie tak bys postapila? - zdziwil sie niewinnie. -Oczywiscie, ale wiekszosc cywilow tak nie mysli. Wlasciwie wiekszosc cywilow bylaby juz w Panamie i czekala na lot do Miami. W tym stwierdzeniu krylo sie zaproszenie, by dokladniej wyjasnil, skad sie zna na taktyce. Mercer mial juz powiedziec Lauren, ze poznal taktyke terrorystow prawdopodobnie lepiej niz ona, gdy nagle z dzungli, gdzie Ruben zbieral drewno, dobiegl trzask wystrzalu z karabinu. Lauren Vanik zareagowala blyskawicznie. Kopnela ognisko, rozrzucajac polana i tworzac zaslone gestego dymu, a potem odturlala sie na bok, wyciagajac z kabury berette. Odciagnela suwak, palcem odsunela bezpiecznik i wycelowala w strone, z ktorej dobiegl strzal, trzymajac pistolet obiema rekami. W tym samym czasie Mercer zdazyl zaledwie pasc na brzuch. Dwaj ludzie Rubena, siedzacy z drugiej strony ogniska, dopiero podnosili karabiny, kiedy z lasu dobiegl trzask galezi, a potem piskliwy wrzask. Minelo dwadziescia sekund, zanim Ruben krzyknal z zarosli, a Lauren zabezpieczyla bron. -Co sie stalo? - spytal szeptem Mercer, wciaz zdumiony plynnoscia jej ru chow. Nim Lauren zdazyla odpowiedziec, Ruben wszedl na polane, trzymajac malego chlopca za tyl koszulki. M-16 zarzucil na ramie. Powiedzial cos szybko po hiszpansku, a Lauren sie zasmiala. -Mowi, ze zlapal chlopaka w obozowisku twojego przyjaciela, jak szukal jedzenia. Strzelil mu nad glowa, a maly podobno probowal zakopac sie w pia sku. Chlopiec mial okolo dziesieciu-dwunastu lat, byl chudy jak szczapa i wyczerpany. Ciemne oczy dominowaly w jego twarzy, rozszerzone ze strachu i szoku jak u schwytanego zwierzecia. Wlosy, dlugie jak u dziewczyny, teraz brudne, byly tak czarne, ze porzadnie umyte na pewno by lsnily. Dlugie rzesy nadawaly jego twarzy delikatna urode. Kiedy dostrzegl puszke spaghetti obok Mercera, otrzepujacego piach z ubrania, przestal zwracac uwage na wszystko inne. Lauren schowala pistolet do kabury i przykucnela, gdy Ruben przyciagnal chlopca blizej. Najemnik wrocil na druga strone ogniska, do swoich ludzi. Lau-ren odezwala sie do chlopca w melodyjnym hiszpanskim jezyku. W jej glosie slychac bylo troske matki uspokajajacej wlasne dziecko. Takie szybkie przejscie od gotowosci bojowej do matczynej czulosci bylo czyms niezwyklym. Mercer znow zaczal sie zastanawiac, czy Lauren przebywala kiedys na misji pokojowej, wymagajacej w rownym stopniu zacieklosci i wrazliwosci. To, ze nie nosila obraczki, nie musialo oznaczac, ze nie miala wlasnych dzieci. -Mowie po angielsku - powiedzial chlopiec po chwili rozmowy. - Nazywam sie Miguel. -Jestem Lauren. - Uscisnela mu reke. - A to jest... przepraszam, zapomnialam, jak masz na imie. -Philip, ale wszyscy mowia na mnie Mercer. - Mercer kucnal, by znalezc sie na poziomie wzroku chlopca, i tez uscisnal mu dlon. - Co ty tu robisz? -Mi mama i papa pracuja dla pana Gary'ego. Dwa dni temu zasneli i nie moglem ich obudzic. Mercer podal mu puszke i lyzke. -Gdzie byles, kiedy zasneli? -Bawilem sie na wzgorzu - odparl Miguel z pelnymi ustami i wskazal szczyt zbocza doliny. - Uslyszalem wielki wiatr, ktory przeszedl przez dzungle, a kiedy zszedlem, wszyscy spali. A potem... dzien pozniej... Jego spojrzenie przycmil cien. -Wiemy, co sie stalo - odezwala sie Lauren. - Przyszli obcy ludzie, praw da? Chlopiec pokiwal glowa, zapominajac o jedzeniu. -Robili zle rzeczy? - Znow kiwniecie. - Wiesz, ilu?Podniosl cztery umorusane palce. -Bardzo madrze postapiles, uciekajac do dzungli, kiedy ci ludzie sie tu zjawili, Miguelu. Byles bardzo dzielny. - Lauren intuicyjnie rozumiala, ze chlopiec czul sie winny, ze nie zapobiegl zbezczeszczeniu cial rodzicow. - Twoi mama i papa chcieliby, zebys trzymal sie z daleka od zlych ludzi. -Chcialem wyjsc, ale zobaczylem karabiny. Nie wolno mi sie zblizac do karabinow. - Zerknal na pistolet przy pasie Lauren. - Jestes zolnierzem, wiec mozesz go miec. - Spojrzal na Mercera. - Ty tez jestes zolnierzem? -Nie. Jestem przyjacielem pana Gary'ego. Na dzwiek tego imienia Miguel sie rozpromienil. -Lubie pana Gary'ego. Jest smieszny. Umiesz byc smieszny? Mercer czul sie zaklopotany. Jak rozbawic chlopca, ktory wlasnie stracil cala rodzine, ale rozpaczliwie potrzebowal zapewnienia, ze nie wszyscy dorosli to rzeznicy strzelajacy do zwlok? -Nie jestem smieszny - powiedzial, wyciagajac z kieszeni bandane. - Ale umiem zrobic krolika, ktory robi czekoladowa kupe. Miguel zachichotal. -Wcale nie umiesz. Snickers byl na wpol rozpuszczony od upalu i rozgnieciony po wy- jeciu z kieszeni Mercera. Mercer znalazl go wczesniej w obozie. Schowal baton do wnetrza dloni, zanim chlopiec go zauwazyl, i wetknal bandane miedzy trzy srodkowe palce dloni. Przeciagajac ja miedzy dwoma skrajnymi palcami, zrobil dlugie uszy, a kiedy poruszyl srodkowym, wygladalo to jak weszacy krolik. Ostrozny dotad Miguel zrobil zachwycona mine na widok tej przemiany. Z ust Mercera wyrwal sie niezbyt przyzwoity dzwiek i z krolika posypaly sie czekoladowe bobki w nadstawiona druga dlon. Miguel zapiszczal z uciechy. -A nie mowilem? - Mercer dal chlopcu czekoladke. Miguel poglaskal krolika, zanim rozpakowal batonik. -Moze to zrobic jeszcze raz? -Najpierw musi cos zjesc. -Przyniose mu lisci. Chcialbym jeszcze jeden batonik. -Nie tak szybko, mlody czlowieku. - Lauren zlapala go za ramie, zanim zdazyl pobiec do dzungli. - Chyba powinienes sie trzymac blisko nas. Po pietnastu minutach cieple jedzenie i kontakt z ludzmi wywarly zbawienny wplyw na Miguela. Instynkt pchal go bardziej do Mercera niz do Lauren, szukal ochrony, ktora wedlug niego mogl mu zapewnic tylko mezczyzna. Zwinal sie obok Mercera, z glowa oparta na jego wyciagnietej nodze. Lauren pogladzila chlopca po policzku i przykryla czystym kocem ze spustoszonego obozu. Mercer ulozyl krolika pacynke w malej dloni Miguela i choc zabawka oklapla miedzy rozluznionymi we snie palcami, chlopiec przytulal ja jak misia. -Chyba zyskales przyjaciela. - Lauren usiadla obok Mercera, po drugiej stronie. - Masz wlasne dzieci? Mercer siegnal do kupionej torby podroznej - ostroznie, zeby nie obudzic chlopca - i wyjal butelke brandy ze sklepu bezclowego. -Nie mam nawet siostrzenic ani bratankow. -W takim razie masz naturalny talent. Mercer byl zaskoczony. Zawsze czul sie nieswojo przy dzieciach. Ogrom odpowiedzialnosci zwiazanej z wychowaniem dziecka uwazal za niewyobrazalnie duzy. Obawial sie, ze samo powiedzenie czy zrobienie czegos niewlasciwego, chocby podczas przypadkowego spotkania, moze wyrzadzic dziecku niedajaca sie naprawic krzywde. Choc wiedzial, ze jest to przekonanie irracjonalne, Mercer unikal dzieci, jesli tylko mogl. Slyszal, ze dzieci z kolei doskonale rozpoznaja takich ludzi, nie umial wyjasnic, dlaczego Miguel tak szybko sie do niego przywiazal. A moze jednak cos ich laczylo. Dzungla pociemniala, zielen zarosli zmienila sie w nieprzenikniona czern, czarniejsza niz usiane gwiazdami niebo. W oddali zakrzyczal jakis ptak. Poza tym jedynymi dzwiekami byly szum rzeki i z rzadka szelest wiatru. Czym roznila sie ta noc od tamtej sprzed wielu lat? Kontynenty dzielily tysiace kilometrow, ale czy dzungla i odglosy nie byly podobne, prawie nie do odroznienia? Czy Mercer nie byl w tym samym wieku, co Miguel, kiedy patrzyl, jak gina jego bliscy? Czujac zalewajaca go fale wspomnien, chcial pociagnac dlugi lyk z butelki brandy, ale powstrzymal sie, zanim podniosl ja z ziemi. Pchany ta sama ciekawoscia swiata, co jego syn, David Mercer pojechal do Afryki Srodkowej na poczatku lat szescdziesiatych XX wieku, by sprzedawac swoja geologiczna wiedze i gornicze doswiadczenie roznym firmom. W ciagu kilku lat zdobyl reputacje kompetentnego specjalisty, radzacego sobie takze z biurokratycznymi zawilosciami na ogol skorumpowanych rzadow, ktore objeli Afrykanie po wywalczeniu niepodleglosci. W Kongo poznal swoja przyszla zone, ktora przyjechala do Afryki z Brukseli jako poczatkujaca modelka. Nie przepadala za swoim zawodem i przyjechala na wycieczke tylko po to, zeby oddac sie swojej prawdziwej pasji - obronie praw zwierzat. Dwa tygodnie po przypadkowym spotkaniu na jednej z rzadkich wypraw Davida do Leopoldville byli juz malzenstwem. Kilka lat pozniej w obozowisku gorniczym w prowincji Katanga przyszedl na swiat ich jedyny syn, Philippe. Imie otrzymal po dawno zmarlym ojcu Siobahn. Wszedzie, gdzie przywiodla ich praca Davida, Siobahn organizowala niewielkie grupy obroncow praw zwierzat wsrod tubylcow obslugujacych miejsca wydobycia. Prowadzili zycie wloczegow, a maly Philippe wzrastal, uczyl sie fachu od ojca i zrozumienia przyrody od matki. Chociaz w regionie dochodzilo sporadycznie do walk miedzy plemionami, Mercerowie mieli rzadkie szczescie przebywania wsrod przyjaciol bialych, Hutu i Tutsich. Philippe mial dwanascie lat i prowadzono wlasnie poszukiwania aluwialne-go zlota na wyzynach niedaleko Gomy w Zairze, gdzie dziesiatki rzek wpadaly do jeziora Kivu, gdy rozgorzaly dlugotrwale okrutne wasnie. Podobnie wczesniej ich przyczyna byly wydarzenia sprzed wiekow, kiedy Tutsi po raz pierwszy zajeli pastwiska nalezace do liczniejszych Hutu. Pozniej miedzyplemienny spor zaognily jeszcze nieudolne kolonialne rzady. Jak robil to wczesniej, David wyslal zone i syna do domu belgijskiego plantatora bananow, z ktorym sie zaprzyjaznili. Plantator, Gerard Bonneville, byl rodowitym Afrykaninem - jego rodzina mieszkala tu od pokolen i cieszyla sie powszechnym szacunkiem. Dyspo- nowal tez wlasnym ladowiskiem i C-47 za olbrzymim kamiennym domem, w ktorym mieszkal z zona i szostka dzieci, na wypadek gdyby zrobilo sie niebezpiecznie. Philippe i Siobahn przez tydzien czekali, martwiac sie, na Davida, a on organizowal obrone odizolowanych wiosek przed tluszcza z maczetami. Potem na plantacje bananow przyszla wiadomosc, ze zostal ranny. Wiedzac, ze syn jest bezpieczny i ze jesli ona nic nie zrobi, to maz zginie od rany albo zakazenia, Siobahn pozyczyla od Boneville'a ciezarowke i pojechala po Davida. Mercer nie zapomnial, co powiedziala, odjezdzajac o swicie, w pokoju, w ktorym mieszkal z czterema pozostalymi chlopcami.. -Pamietasz, jak miales szesc lat i poszedles plywac w rzece Rasai, i prad porwal cie na progi ponizej naszego obozu? - Wciaz zaspany, Mercer pokiwal glowa. - A ja skoczylam, zeby cie wyciagnac, bo nikt z miejscowych nie umial plywac, nawet niania, ktora kocha cie tak mocno jak ja? Niania Philippe'a byla Tutsi o imieniu Jurna, czlonek rodziny od jego narodzin. Od ojca nauczyl sie kochac ziemie, od matki - kochac zwierzeta, ale to Jurna, o okraglej twarzy i skora do smiechu, nauczyla go kochac ludzi. -Teraz musze to samo zrobic dla twojego taty - ciagnela matka. - Nikt nie chce po niego jechac. Niedlugo wroce, a kiedy mnie nie bedzie, zaopiekuja sie toba panstwo Bonneville'owie, tylko pamietaj, zeby sie ich posluchac, jesli postanowia leciec do stolicy. Rozumiesz mnie, Philippe? -Tak, mamo. - Mysl, ze matka zostawia go samego, byla straszniejsza niz to, ze ojciec jest ranny, ale Philippe wiedzial, ze musiala to zrobic. - Bede sie sluchal. Uscisnela go tak mocno, ze omal nie zgniotla mu piersi, ale on pragnal jeszcze mocniejszego uscisku. Na jego policzku zmieszaly sie lzy ich obojga. Philippe przez nastepne poltora dnia nie opuszczal balkonu na pietrze, wychodzacego na rozlegly trawnik i wyboista gruntowa droge prowadzaca do Gomy. Wytezal oczy w wilgotnym powietrzu, wypatrujac klebow kurzu albo blysku reflektorow oznaczajacych, ze rodzice wracaja. Niania siedziala obok niego, w dluga noc przytulajac go do swojego cieplego ciala pod kocem. Zadne z nich nie zasnelo. W poludnie drugiego dnia, kiedy w dzungli otaczajacej dlugie rzedy bananowcow zaczely terkotac karabiny rebeliantow, Gerard Bonneville uznal, ze pora uciekac. Nie liczac pieciu osob z domowej sluzby, wszyscy jego pracownicy ucieldi, a doswiadczenie mowilo mu, ze powstanie szybko sie nie skonczy. Siobahn nie odzywala sie przez radio w ciezarowce. Yvette Bonneville wyszla na balkon. Wlozyla uniform khaki zamiast noszonej zwykle przez nia bluzki i spodnicy. Choc tylko kilka lat starsza od Sio-bahn, skore miala wysuszona i pociemniala od tropikalnego slonca w barwie tytoniu. Stres podkrazyl jej oczy. Do matczynej nogi przywieralo najmlodsze dziecko, szescioletnia dziewczynka z kucykami, ssaca kciuk. -Juma, Gerard szykuje dakote. Reszta dzieci juz z nim jest. Musimy isc na ladowisko. -Tak, prosze pani - odparla Afrykanka. - Jestesmy gotowi. Yvette odwrocila sie i wziela corke za reke. W drugim reku sciskala nalezaca do meza strzelbe Holland Holland. Mercer pamietal, ze to byl jedyny raz, kiedy widzial, ze sie bala. Rozgoryczony, ale posluszny, spojrzal jeszcze raz na droge, zanim przygotowal sie do wyjscia. Dokladna sekwencja dalszych zdarzen na zawsze zaginela w pamieci Mer-cera. Nie wiedzial, czy klakson ciezarowki pedzacej droga uslyszal przed czy po huku poteznej eksplozji za domem. Wiedzial za to, ze wlasny krzyk bedzie do konca zycia rozbrzmiewal echem w jego glowie. Chwile po pojawieniu sie ciezarowka raptownie stanela. Na plaskiej szybie pojawily sie biale kolka przypominajace pajeczyny. Ujrzal ciemne wlosy matki, a po chwili twarz matki zniknela za chmura czerwonej mgielki. Z dzungli przy drodze wyszli dwaj uzbrojeni mezczyzni. Z domu dobiegl brzek szyby wytlukiwanego okna, a potem niczym armata ryknela strzelba Yvette Bonneville. Na pasie startowym wykwitlo drugie slonce - to wybuchly zbiorniki paliwa w C-47, a korona plomieni wzbila sie ponad dach domu. -Nie! - uslyszal Mercer krzyk pani Bonneville z dolu, a potem dobiegl go mokry odglos uderzenia, tak jakby palka rozlupywala zgnily arbuz. Cisza. Myslac o tym teraz, Mercer zdal sobie sprawe, ze Jurna musiala miec piecdziesiat kilka lat, a on wazyl co najmniej czterdziesci kilo. Uniosla go jak niemowlaka i zrzucila na prawo od balkonu. Wyladowal w gaszczu rododendronow, ktore pani Bonneville strzygla na plasko, i mial tylko chwile na otrzasnie-cie sie, zanim niania spadla obok niego. -Nic nie mow - ostrzegla, wpatrujac sie w najblizsze rzedy bananowcow za dwudziestoma metrami trawnika. Upewniwszy sie, ze nikt sie tam nie czai, wziela go za reke i zaczela biec. Jej wielkie piersi klaskaly o brzuch przy kaz dym pospiesznym kroku. Nie zwalniajac tempa po dobiegnieciu do sciany wysokich drzew, Mercer zdolal rzucic jeszcze jedno spojrzenie za trawnik, gdzie ciezarowka jego matki stala tuz za metalowym przepustem rowu irygacyjnego przechodzacego pod droga. Obok samochodu stali dwaj mezczyzni z charakterystycznymi AK-47 w rekach. Na jego oczach przeorali kabine i platforme kulami. W dymie buchajacym z luf migotaly luki pustych lusek. Jeden goracy pocisk zapalil benzyne, wyciekajaca z przebitego zbiornika. Ciezarowka stanela w plomieniach, zmuszajac mezczyzn do cofniecia sie. Mercer sie potknal i zwiotczal na ten widok. Niania szarpnela go za ramie i z rozmachu uderzyla w twarz. -Pozniej ich oplaczemy. Mercer spedzil u Bonneville'ow kilka wakacji i znal ich plantacje lepiej niz jej nadzorca Hutu. Kiedy jednak przedzierali sie miedzy rzedami bananowcow, nie mial pojecia, gdzie sa. Stracil zdolnosc logicznego myslenia. Pragnal tylko jednego - upasc na ziemie. Juma parla dalej orientujac sie wedlug slupa czarnego dymu dobywajacego sie z samolotu Bonneville'ow. -Gdzie teraz, Philippe? - spytala, kiedy wypadli na pierwsze uprawne pole. -Musimy sie zgubic w dzungli. Ktoredy najblizej? Za gesto porosnietym dzika trawa nieuzytkiem po horyzont ciagnely sie rzedy drzew. Terkot broni maszynowej ucichl w dali. Chlopiec nic nie powiedzial. To nie pieczenie uderzonego policzka wycisnelo lzy rozsmarowane na jego twarzy. Jurna uklekla przed nim i spojrzala mu w oczy. -W mojej wiosce, kiedy chlopiec osiaga pewien wiek, przechodzi rytual inicjacji, zeby zostac mezczyzna. To dla wszystkich czas wielkiej radosci, bo zostawia za soba dziecinstwo. Ty wlasnie zostawiles swoje, ale zadne z nas nie ma sie z czego cieszyc. - Jej glos byl spokojny, powazny. - Kiedy chlopcy z wioski robia ten pierwszy krok w doroslosc, przybieraja takze nowe imie. To imie wojownika, ktorym beda sie poslugiwac w plemieniu juz na zawsze. Po tym, co sie stalo dzisiaj, czas, zebys i ty przybral imie wojownika, nawet jesli twoj lud nie wybiera ich tak jak my. -Zeby uczcic sile twojego ojca i odwage twojej matki, nie mozesz juz byc Philippe'em. - Zastanowila sie szybko. - Od tej pory bedziesz sie nazywal Mer-cer, rozumiesz? Tym imieniem bedziesz sie poslugiwal, kiedy znow trafisz do swojego plemienia. Imieniem wojownika. Jej spojrzenie, wwiercalo sie w jego oczy, miekki braz spotkal przerazona szarosc. -Powiedz mi, Mercer, ktoredy najszybciej do dzungli? Bez slowa i bez wa hania wskazal na prawo. Nie mial pojecia, po ilu dniach dotarli do wioski Jurny na brzegu jeziora Kivu od strony Rwandy. Zywili sie tym, co znalezli, bo niania doskonale znala dzungle, i obchodzili szerokim lukiem miejsca walk. Mercer mieszkal w wiosce prawie pol roku, zanim przyjechal tam pracownik Czerwonego Krzyza. Po kolejnych trzech tygodniach potwierdzono jego tozsamosc i dziadek Mercera ze Stanow przylecial do stolicy Rwandy, Kigali, po wnuka, ktorego nigdy nie widzial. Blad zapracowanego urzednika w amerykanskiej misji w Rwandzie zan- glicyzowal jego imie na Philip, choc jemu nie robilo to roznicy. Byl juz Merce-rem. Spojrzal na malego Panamczyka spiacego na jego kolanach, z twarza rozswietlona blaskiem dogasajacego ogniska. Moze chlopiec wyczul ich wspolne doswiadczenie. Obaj byli sierotami zmuszonymi do zycia w dzungli i okradzionymi z czasu zaloby. Pogladzil Miguela po wlosach. -Co sie stalo z Juma? -Slucham? - spytal, zaskoczony. -Z twoja niania? - powiedziala Lauren. - Co sie z nia stalo? Mercer przelknal sline. Myslal, ze wspomnienia rozwijaly sie w jego glowie bezglosnie, na co pozwalal sobie kilka razy w roku, tak zywe w detalach, ze wciaz czul zapach kwiatow rododendronow. Nawet Harry nie wiedzial dokladnie, jak Mercer stracil rodzicow, a on przypadkiem opowiedzial te historie zupelnie obcej osobie. Spojrzal na Lauren, ale w jej oczach nie bylo czulosci. Zawsze sie bal, ze jego historia bedzie wywolywac litosc, uczucie, ktorym sie brzydzil, ale w jej glosie uslyszal szacunek. Cios w serce, ktory poczul, kiedy spytala o Jume, zamienil sie w rodzaj ogarniajacego serce ciepla. -Kilka razy probowalem ja wyciagnac, ale nie chciala juz wiecej opusz czac swojej wioski. - Mercer pograzyl sie we wspomnieniach i glos uwiazl mu w gardle. - Wrocilem tam, kiedy w 1994 roku przez Rwande przeszla fala ludo bojstwa. Spoznilem sie. Dlon Lauren wylonila sie z polmroku poza zasiegiem blasku ognia i dotknela jego dloni. -Przykro mi. Mercer zdjal owijke z szyjki butelki remy martin i odkorkowal butelke. Poczestowal Lauren, potem sam wypil maly lyk. -Byc z nia chocby tylko jeden dzien bylo warte bolu po jej stracie. Melancholia, ktora zazwyczaj opadala go na wspomnienie tamtego dnia, nieoczekiwanie sie nie pojawila. Zamiast niej Mercer poczul pierwsze uklucia gniewu. Mial wrazenie, ze chodzi mu o cos wiecej niz zwykle pragnienie zemsty i odkrycie, co sie stalo z Garym i reszta. Chcial nadac stracie, ktorej doznal Mi-guel, jakies znaczenie - czego nie udalo mu sie nigdy uczynic ze smiercia wlasnych rodzicow i co wciaz go przesladowalo. -I co z nim zrobimy? - spytala Lauren, przerywajac przedluzajaca sie ci sze. - Zakladam, ze ma krewnych w El Real lub gdzies indziej. Jutro wyslemy go z jednym z ludzi Rubena do miasta i bedziemy kontynuowac akcje wedlug pierwotnego planu. -A jak nie ma krewnych? Mercer nie odpowiedzial. Nastepnego ranka obudzila ich dzungla. Do ptakow, ktore powrocily do zatrutej niedawno doliny, dolaczyly inne zwierzeta, w tym malpa wrzeszczaca na wschodzace slonce, jakby bronila przed nim swojego terytorium. Z mroku wylonila sie gesta platanina koron drzew, kolory z niesamowita predkoscia stawaly sie coraz bardziej nasycone. Czernie przeszly w szarosci, te - w zielenie. Pojawily sie kontury, wpierw jako niewyrazne cienie, potem coraz bardziej nabieraly forme poszczegolnych drzew, konarow i lisci. Z kazda chwila dzungla rozbrzmiewala coraz glosniej; nocne zwierzeta czmychaly do kryjowek, scigane przez porannych mysliwych. Mercer musial zasnac na dlugo przez Lauren, bo kiedy sie obudzil, zdazyla juz postawic wokol nich moskitiere i wypelnic plytka bruzde wokol obozowiska woda, zeby zatrzymac pelzajace owady. Mercer ocknal sie, lezac plasko na plecach. Miguel spal wtulony w niego jak szczenie, a Lauren Vanik po drugiej stronie, z reka na bicepsie Philipa. Lezala twarza do niego. Nawet kiedy miala zamkniete te swoje niesamowite oczy, jej twarz nie tracila ani krzty charakteru, ktory tak Mercera pociagal. Kiedy na nia patrzyl, jej powieki zatrzepotaly i uniosly sie; przez niezwykly kolor oczu sprawiala wrazenie, ze wita kazdy dzien z niecierpliwoscia, a nie z rezygnacja. Ciemne wlosy miala rozrzucone na miekkim piasku - zsunely sie z poskladanej koszuli, ktora podlozyla pod glowe zamiast poduszki. Cala trojka przespala noc pod jednym kocem. Po drugiej stronie wygaslego ogniska, kaszlac i drapiac sie, budzili sie Ruben i jego ludzie. Przy wtorze chrzakania i plucia zapalono papierosy. Lauren sie usmiechnela. -Uwielbiam, jak mezczyzni sie budza niczym niedzwiedzie ze snu zimowego. -Ja nie. Ja wyskakuje z lozka gotowy na spotkanie dnia. -No, w nocy swoje odbebniles. Boze, alez ty chrapiesz. Mercer popatrzyl na nia z udawanym oburzeniem. -Wcale nie chrapie. A nawet jesli, to powinnas wiedziec, ze glosne chrapanie jest uwazane za oznake meskosci. -W takim razie mozesz byc z siebie dumny. Sadzac po chrapaniu, niezly z ciebie ogier. Powiedziala to z wiekszym przejeciem, niz zamierzala. Zeby zamaskowac zaklopotanie tak otwartym flirtem w tak niestosownych okolicznosciach, wysu- nela sie spod koca, zanim Mercer dostrzegl jej rumieniec. Poszla na skraj dzungli w poszukiwaniu odrobiny prywatnosci, a Panamczycy z rozkosza wysikali sie do rzeki. Mercer wyplatal sie z objec Miguela, jeszcze spiacego, i poszedl do obozu Gary'ego, zeby znalezc cos na sniadanie. Dobrze zapamietal spojrzenie, ktore rzucila mu Lauren, i szklistosc jej oczu po wysluchaniu jego opowiesci. Sam nie wiedzial, jak sie czuje, gdy poznala jego najpilniej skrywany sekret. Chyba najlepsze byloby okreslenie "dziwnie dobrze". Wrocil do obozu z kilkoma puszkami gulaszu, garnkiem do zagotowania wody, kubkami i na wpol pustym sloikiem rozpuszczalnej kawy. Lauren poskladala moskitiere, ognisko juz wesolo trzaskalo. Miguel przecieral zaspane oczy i wytrzepywal piasek z wlosow. Trzymal zmieta bandane Mercera, jakby wciaz byla uformowana w ksztalt krolika. Zanim pozwolil Mercerowi zajac sie przyrzadzaniem sniadania, poprosil, zeby ulozyc mu krolika na nowo w wyciagnietej rece. Zdazyl juz nazwac krolika Jorge, bo tak nazywala sie postac z kreskowki, ktora ogladal. Gdy Mercer przygotowywal jedzenie, Lauren wziela opierajacego sie chlopca nad rzeke, rozebrala go do naga i kazala mu sie wykapac. Placzliwie protestujacy po hiszpansku Miguel w koncu ustapil, bo Mercer rzucil mu surowe spojrzenie znad ogniska. Kapiac sie w cieplej wodzie, chlopiec rozmawial swobodnie z Lauren. Gdy wrocili do ogniska, Mercer zdazyl juz przygotowac kawe i podgrzac gulasz. Lauren wydawala sie czyms zatroskana. -Mamy problem. Miguel nie ma zadnej rodziny w tych okolicach jego rodzice mieszkali w Panamie, kiedy najal ich twoj przyjaciel Gary. Mowi, ze ma tylko jednego wujka, ktory dawno temu wyjechal do Miami. -Nikogo nie ma? -Na to wyglada. -Cholera. - Panama byla katolickim krajem, slynacym z duzych wielopokoleniowych rodzin. To, ze Miguel zostal zupelnie sam na swiecie, stanowilo komplikacje, ktorej Mercer sie nie spodziewal. - Co zrobimy? Lauren spojrzala na chlopca palaszujacego sniadanie. -Moge popytac, kiedy wrocimy do miasta. Na razie najlepiej bedzie zatrzy mac go. Na przeszukanie okolicy jeziora potrzebujesz tylko jednego dnia, praw da? -Tak, jutro bedziemy mogli wracac do stolicy. Wole zabrac go z nami nad jezioro, niz zostawiac go z kims w obozie. Nie chce, zebysmy sie rozdzielali. -Zgoda. Lauren w krajach Trzeciego Swiata na dwoch kontynentach widywala dzieci traktowane gorzej niz zwierzeta. Dobrze znala stan psychiczny dzieci uchodzcow, przenoszonych z obozu do obozu bez mozliwosci decydowania o wlasnej przyszlosci. Byly emocjonalnie spustoszone. Cala sztuka polegala na tym, by dziecko uwazalo, ze samo dokonalo wyboru, ktorego od niego oczekiwali dorosli. Miguel mogl isc z nia i Mercerem zbadac wodospad lub wrocic do El Real z jednym z ludzi Rubena. Odpowiedz byla rownie szybka, co spodziewana. -Chce zostac z wami. Ruben wlozyl chlopcu na glowe swoj oklaply tropikalny kapelusz, o wiele za duzy dla dzieciaka; Miguel musial odchylac glowe w tyl, zeby cos widziec. Jego twarz ozywial szeroki usmiech. Dwie godziny pozniej motorowka, ktora przywiozla Mercera nad Rzeke Zniszczenia, dotarla do ciagu wodospadow i stromych katarakt. Woda splywala z wysokosci okolo szescdziesieciu metrow po pochylosci zbocza, przelewajac sie miedzy kolejnymi sadzawkami, niemal nienaturalnie jednakowymi. Nad kataraktami unosila sie zaslona mgielki wodnej; kazda kolejna katarakta miala najwyzej dwa lub trzy metry wysokosci. Mercer przyjrzal sie im, a potem popatrzyl na zbocza doliny, wyraznie mniej strome niz kamienny masyw przed nim. Przycumowawszy lodz w ukryciu, Ruben i jego ludzie zajeli pozycje u podnoza wodospadow, a Lauren miala oko na Miguela bawiacego sie w roztanczonej wodzie. Mercer przywiozl troche sprzetu z obozu Gary'ego i ruszyl z lopata w gore zbocza doliny. W gaszczu znalazl mala polanke, gdzie ziemie zascielaly gnijace liscie. Musial przerabywac sie przez warstwy korzeni, zeby dotrzec do gleby. Wilgotnosc narastala rownie szybko, co temperatura i po kazdym ruchu lopata lal sie z niego pot. Mercer napelnil ziemia foliowa torebke, a potem wrocil na brzeg rzeki, by zostawic probke i wspial sie na zbocze przy wodospadach, rozkoszujac sie rozbryzgami zimnej wody. Tam znow wykopal polmetrowa jame w ziemi, przebijajac sie przez kolejne warstwy, az dotarl do pokladow piasku pod zyzniejsza wierzchnia gleba. Wrocil nad rzeke, w spokojnej zatoczce polozyl na wodzie plytka patelnie, zeby uzyskac rowna powierzchnie, a potem ostroznie wysypal na nia piasek, tworzac z niego piramidke. Zmierzyl kat nachylenia jej bokow katomierzem znalezionym w osobistych rzeczach Gary'ego. Wysypal piasek i zro- bil to samo z probka pobrana obok wodospadu. W obu kupkach piasku naturalny kat nachylenia bokow wynosil trzydziesci cztery stopnie. Nastepny eksperyment, ktory zamierzal przeprowadzic, wymagal laserowego dalmierza, wysokosciomierza i tablic trygonometrycznych, ktorymi to rzeczami nie dysponowal. Wysypal druga probke piasku do rzeki, popatrzyl, jak sie rozplywa, i wrocil do podnoza wodospadu. -Co to mialo byc? - spytala Lauren, kiedy dolaczyl do pozostalych. -Strata czasu - przyznal Mercer. - Jestescie gotowi sie powspinac? -Si, si- zawolal z podnieceniem Miguel. Juz stal na skraju kamienistej sadzawki trzy metry nad nimi. - Znam droge. Pomagalem przy wnoszeniu lodzi na jezioro. Okazalo sie, ze wspinaczka byla o wiele latwiejsza, niz sie spodziewali. Choc woda spadala kilkumetrowymi strugami z niecki do niecki, obok kazdego strumienia byly skalne formacje, wiec wchodzenie na nie przypominalo wspinanie sie na olbrzymie schody. Kiedy wydostali sie ponad poziom dzungli, wilgotnosc powietrza wyraznie spadla, a powietrze stalo sie czystsze. Mimo to wciaz bylo goraco - slonce wspinalo sie coraz wyzej. Na splowialej, oliwkowozielonej koszulce Lauren pojawily sie ciemne plamy potu, wygladajace jak wzor kamuflazu. Blisko szczytu katarakt Mercer spojrzal w dol, na rozposcierajaca sie przed nimi doline. Rzeka znikala w oddali, polknieta przez dzungle. Gdyby nie zbocza wzgorz, miedzy ktorym wyzlobila sobie przez tysiaclecia droge, nie byloby jej w ogole widac na tle tropikalnego lasu. Mercer czul wrogosc puszczy i tego, co spoczywalo niewidoczne pod jej gesta kopula. Jezioro, z ktorego wyplywala Rzeka Zniszczenia, rozlewalo sie w zaglebieniu na szczycie wulkanicznego wzniesienia, w idealnie okraglej kalderze z pojedyncza, porosnieta drzewami wyspa posrodku. Mercer ocenial, ze mialo okolo siedmiuset metrow srednicy, choc nie umial powiedziec, jak moze byc glebokie. Z doswiadczenia wiedzial, ze jego glebokosc mogla byc wieksza niz wysokosc wulkanicznej gory, a wiec mogla wynosic siedemdziesiat albo wiecej metrow. Cale jezioro otaczal pasek piaszczystej plazy, z wyjatkiem miejsca, gdzie wylewalo sie przez kamienne progi w dol. Powietrze, uwiezione miedzy czysta powierzchnia jeziora a dziesieciometrowymi murami otaczajacych je skal, bylo nieruchome i parne. -Pan Gary pracowal po tej stronie. - Miguel wskazal na prawo. - Wykopal duzo dziur w brzegu jeziora, szukal skarbu. Cala grupa obeszla wokol kaldere. Miesnie, rankiem wypoczete, po wspinaczce zaczynaly juz pobolewac. Przy pierwszym tunelu, ktory Gary wydrazyl w zboczu wulkanu, zatrzymali sie, zeby zagotowac wode i odpoczac dwadziescia minut. Tunel mial przekroj mniej wiecej kwadratu, nie byl podparty stemplami i wnikal na glebokosc okolo dziesieciu metrow w miekka wulkaniczna skale. Mercer nie mial pojecia, czemu jego stary przyjaciel tu wlasnie wydrazyl szyb, ale bez watpienia nie znalazl tam nic interesujacego. Na ciagnacym sie lukiem brzegu jeziora widac bylo inne takie tunele. Wliczajac przerwe na obiad, ktory zabrali ze spustoszonego obozu na dole, obejscie jeziora i zbadanie wszystkich korytarzy wykopanych przez Gary'ego zajelo im siedem godzin. W kilku miejscach wspieli sie tez na krawedz krateru, zeby zobaczyc, co znajduje sie na innych jego zboczach. Nie znalezli nic ciekawego, nic, co mogloby przekonac Gary'ego, ze skarb, ktorego szukal, jest zakopany gdzies na brzegu jeziora. Do zbadania pozostala jedynie wyspa na jego srodku. Lodka wioslowa, ktora ekipa Gary'ego z mozolem wtaszczyla pod gore wodospadu, byla wykonana z mocno powgniatanego aluminium. Zamiast wyladowywac lezacy w niej sprzet, Mercer postanowil zabrac na wyspe tylko Miguela i Lauren. Ruben i jego ludzie zostali na plazy przy ognisku, ktore rozpalili, zeby podgrzac sobie jedzenie. Mieli spedzic tu noc, a na dol wrocic nastepnego dnia. Miguel siedzial na przodzie lodzi niczym ozywiona figura dziobowa, a Lauren oparla sie o paczki sprzetu na rufie. Mercer wioslowal dlugimi, miarowymi pociagnieciami. -Mam wrazenie, ze powinienem spiewac jakas wloska opere jak gondolier, ale nie mam sluchu. Lauren zaczela refren "Wiosluj, wiosluj, wiosluj". Miguel i Mercer dolaczyli do niej za drugim razem, kiedy zlapali juz tempo. Za kazdym razem, kiedy cos im sie mylilo, Miguel wybuchal smiechem. Przybili do brzegu wyspy pod zwisajacymi galeziami drzewa. Mercer przywiazal line do zwalonej klody i pomogl Lauren wyjsc na brzeg. Miguel juz tam byl, caly rozbiegany. Wyspa na srodku wznosila sie na wysokosci kilku metrow - byla bezksztaltna bryla czarnego kamienia, porosnieta tu i tam latami roslinnosci wyrastajacej z ziemi nagromadzonej w zaglebieniach skaly. Piec mizernych drzewek odslonietymi korzeniami niczym mackami czepialo sie ziemi. Cala powierzchnia wysepki wynosila niecale dwa tysiace metrow. Gary wydrazyl tu pojedynczy szyb w naturalnej faldzie skalnej tworzacej niepelna jaskinie. Zdolal wykopac zaledwie kilka metrow, zanim wrocil nad rzeke, zeby czekac na przylot Mercera do Panamy. Na przodku korytarza wciaz lezaly narzedzia. -Wyglada na to, ze nawioslowales sie na prozno - zauwazyla Lauren, ocierajac pot ze smuklej szyi. -Gorzej - odparl ponuro Mercer. - Wyglada na to, ze Gary i jego ludzie zgineli na prozno. Oprocz ruin tamy tam, gdzie rzeka wpada do Rio Tuira, nie ma ani skrawka dowodu, ze ktokolwiek byl tu kiedys przed nimi. Pomyslal sobie, ze Gary Barber bylby szczesliwy, umierajac za swoje marzenie. To byl romantyczny gest z rodzaju takich, ktore do niego trafialy, i Mer-cer nie mogl miec do przyjaciela o to pretensji. Ale ludzie, ktorych zatrudnil jako robotnikow, prosci kopacze, ktorzy przez miesiac z nim pracowali, zarobiliby tu pewnie wiecej niz normalnie przez rok. To wlasnie ich smierc zabarwila jego glos gorycza. -Za godzine bedzie ciemno. - Zerknal ku zachodowi, gdzie slonce opadalo ku krawedzi krateru. - Powinnismy wracac. -Posluchaj - odezwala sie niesmialo Lauren. - Z rozkosza bym sie ochlapala, jesli obiecasz nie podgladac. Mercer parsknal smiechem. -Dwornosc jest ceniona nie tylko przez dzentelmenow z Poludnia. - Przybral okropny poludniowy akcent. - My, Jankesi, wiemy, ze trza odwracac oczy, kiedy niewiasta sie obmywa. -Dziekuje, laskawy panie. - Lauren zatrzepotala rzesami, wdzieczna, ze chmurny nastroj, ktory ogarnal Mercera, szybko znikl. - Bo jakby co, ta slicznotka ma pestki dziewieciomilimetrowe. I przypilnuj, zeby Miguel tez sie nie gapil. Zaloze sie, ze ma taka sama goraca krew, jak kazdy inny facet w Panamie. Chociaz Ruben rozbil oboz kilkaset metrow od nich, Lauren przeszla na druga strone wyspy, zeby sie rozebrac i wskoczyc do jeziora. Gibka jak wydra, przeslizgiwala sie tuz pod powierzchnia wody, ktora - nagrzana od slonca -zmyla z niej pot i kurz z kilku dni. Bez mydla, mogla tylko przetrzec cialo dlonmi, rowno przycietymi paznokciami usuwajac wzarty brud z kolan i lokci. Nogi i pachy swedzialy, od dawna niegolone. Nie byla w swoim mieszkaniu w Panamie od tygodnia, a prysznica nie widziala od trzech dni. Polozyla sie na plecach i nabrala powietrza do pluc, zeby unosic sie na wodzie niedaleko brzegu. Rozkoszowala sie nieslychanie przyjemnym doznaniem -cieplem promieni gasnacego slonca i chlodem wody. Jak zolnierze wszystkich armii w dziejach swiata, korzystala z prostych przyjemnosci zawsze, kiedy mia- la ku temu okazje. Cztery dni temu prowadzila sledztwo w brudnych slumsach pod La Palma, gdzie podrzedny handlarz narkotykami rozwalil glowy swoim dwom kurierom, rozbryzgujac ich mozgi na scianach lepianki z mulu. Genitalia obojga, meza i zony, oderznal i wepchnal do ust drugiemu z malzonkow jako ostrzezenie. Jesli handlarz nie uciekl jeszcze do Kolumbii, Lauren rozwazala, czy po powrocie do El Real nie wyslac jego tropem Rubena. Teraz jednak plywala w wulkanicznym jeziorze i nawet makabryczne posmiertne okaleczenie zwlok znajomych Mercera nie moglo zepsuc jej dobrego samopoczucia - to byla kolejna sztuczka, ktorej uczyl sie kazdy zolnierz, jesli chcial pozostac przy zdrowych zmyslach. Nie wiedziala, co myslec o Mercerze. Mial reputacje jajoglowego, ale zachowywal sie i myslal jak zolnierz. Nie wygladal na weterana - weterani lubili rzucac nazwiskami i przechwalac sie w obecnosci zolnierzy czynnej sluzby. Z drugiej strony podejrzewala, ze Mercer w ogole rzadko sie czymkolwiek chwali. Byl dla niej tajemnica, ktora chetnie by rozszyfrowala, zupelnym przeciwienstwem typkow z ambasady, ktorzy smalili do niej cholewki w Panamie, czy wojskowych, ktorzy twierdzili, ze traktuja ja jak rowna sobie, ale zazwyczaj czuli sie przez nia zagrozeni. Odkryla, ze tacy najczesciej znikaja, w poczuciu upokorzenia, albo usiluja ja zdominowac, probujac gwalcic na randce. Zdarzylo sie to dwa razy - pierwszemu sie udalo, drugi, dwugwiazdkowy general, ktory umowil sie z nia na spotkanie w kwaterze glownej SouthComu w Miami, musial sfingowac wypadek samochodowy, zeby wytlumaczyc jakos obrazenia, ktore mu zadala. To niespodziewane wspomnienie zwarzylo jej dobry humor. Wypuscila powietrze z pluc i zanurzyla sie pod wode. Nurkowanie pozwalalo jej kontrolowal prace pluc; zatrzymala sie tuz pod powierzchnia i wolno policzyla do stu. Kiedy wyplynela i otarla wode z oczu, zobaczyla Mercera stojacego na brzegu piec metrow od niej. Poczula nagla fale gniewu i juz miala na niego krzyknac, kiedy uslyszala dzwiek, ktory kazal mu jej szukac. Miarowy lopot smigla helikoptera. -Chodz - zawolal Mercer. - Przed chwila go uslyszalem. Kiedy stanela na plyciznie, rzucil jej koszulke, calkowicie skupiony na dzwieku niewidocznego smiglowca. Bawelniana koszulka wchlonela wode perlaca sie na skorze Lauren, podkreslajac jej jedrne piersi i zarys klatki piersiowej, zwezajacej sie w talii. Pod wplywem zmiany temperatury i zdenerwowania stwardnialy jej sutki. Mercer wrocil juz do Miguela, ktory czekal przy wlocie do tunelu. Lauren naciagnela spodnie i poszla za nim, bielizne, buty i pas z pistoletem niosac w rekach. -Gdzie sa? - Ubrala sie juz w tunelu. Mercer stal na skale tuz pod wlotem. -Nadlatuja z zachodu, ale mogli okrazyc wulkan. Wyglada to na bella jetrangera. Caly czarny. -Jakies oznaczenia? -Za daleko. Helikopter z loskotem pojawil sie nad jeziorem, jakby wlasnie wspial sie na wodospad. Mercer zalozyl, ze wczesniej przelecial kilka razy nad obozem Gary'ego, zeby ustalic, czy ktos tam zostal. Byl pewien, ze ktokolwiek ostrzelal zwloki - i rozkazal ukrasc dziennik Lepinaya w Paryzu - najprawdopodobniej znajdowal sie na pokladzie helikoptera. Dlonie zwinal w piesci. -Myslisz...? -Wiem, ze to oni - odparl krotko. Ruben i jego ludzie zostali zaskoczeni naglym pojawieniem sie jet- range-ra. Wszyscy trzej drzemali. Zanim sie w pelni rozbudzili, helikopter zawisl miedzy nimi a najblizszym wykopem Gary'ego. Boczne drzwi mial zdjete i nawet bez patrzenia Mercer wiedzial, co sie teraz wydarzy. To byl sprawnie przeprowadzony atak z powietrza. Dajac swiadectwo refleksu i wyszkolenia, Ruben pierwszy wystrzelil do helikoptera, wiszacego w powietrzu jak zabojczy owad. Pukanie jego M-16 zginelo w grzmocie wirnika i wscieklym szczekaniu zamontowanego na helikopterze lekkiego karabinu maszynowego zawieszonego w otwartych bocznych drzwiach. Trzy metry przed Panamczykami wystrzelila w gore sciana piasku. Odwrocili sie i rzucili do ucieczki. Eksplozje piachu popedzily za nimi - strzelec wycelowal dokladniej. Lauren wspiela sie obok Mercera i mimowolnie krzyknela, kiedy strumien pociskow trafil w pierwszy cel. Jeden z Panamczykow wygial plecy w niemozliwy luk i runal twarza w dol na ziemie, poszarpanym cialem ryjac krwawa bruzde. Helikopter ruszyl bokiem, skracajac dystans do pozostalej dwojki. Kolejna seria trafila drugiego najemnika. Jego glowa zniknela. Ruben biegl dalej. Dluga salwa wzbila w powietrze tyle kurzu, ze calkowicie go zaslonila. Ogien na chwile ustal. Nie mialo znaczenia, ze Mercer i Lauren modlili sie, zeby Ruben znow sie pojawil. To byloby tylko chwilowe odroczenie wyroku. Ruben faktycznie znow sie pojawil, kiedy tuman kurzu opadl. Kleczal z M-16 przy ramieniu. Wystrzelal magazynek do konca. Zdazyl wlozyc swiezy, ale nie zdazyl zarepetowac broni. Karabin maszynowy w helikopterze znow zaterkotal. Kurz opadl po raz drugi, tym razem na nieruchoma, martwa postac. -Wracaj do tunelu i przypilnuj, zeby Miguel nie wychodzil. Mercer patrzyl, jak czarny helikopter krazy nad jeziorem, a strzelec w bocznych drzwiach wypatruje kolejnych celow. Przy kazdym z tuneli wokol jeziora helikopter zatrzymywal sie na czas wystarczajaco dlugi, zeby dwoch uzbrojonych mezczyzn w kamuflazu zeskoczylo, sprawdzilo, czy korytarz jest pusty, i wskoczylo z powrotem na ploze. Po zatoczeniu pelnego kola ruszyli w kierunku wyspy. Mercer wbiegl do tunelu i wyjrzal z niego na moment, gdy helikopter zawisl dokladnie nad nim. Usmiech, ktory wykrzywil jego twarz, byl zimny jak lod. Ci, ktorzy przemalowali helikopter na czarno, w pospiechu nie zamalowali brzucha. Mercer zobaczyl smuzki farby na bialym lakierze i wyrazny numer identyfikacyjny. -Mam cie, sukinsynu. Kiedy beli jetranger zataczal powoli kolejne kola nad wyspa, Mercer, Lau-ren i Miguel kulili sie na koncu tunelu, calkowicie niewidoczni. Lodke schowali przy brzegu pod drzewem, wiec zaloga helikoptera nie miala powodu podejrzewac, ze na wyspie kryje sie trojka tymczasowych mieszkancow. Kiedy loskot wirnika ucichl, Miguel nie chcial wypuscic Mercera, wiec Lauren wyszla na zewnatrz zobaczyc, co sie dzieje. -Co widzisz? - spytal Mercer. Pamietajac o obecnosci chlopca, Lauren odpowiedziala ogolnikowo. -Helikopter laduje, zeby zabrac Rubena i jego ludzi. Tak naprawde zbierali trupy. -Zostawiaja nas? - zawolal Miguel. Nie slyszal kanonady. -Tak, Miguelu. Odlatuja. -Nie mozemy poleciec z nimi? - spytal chlopiec z zalem. -O wiele zabawniej bedzie zejsc wodospadem - powiedziala Lauren, zdjeta zgroza na widok pierwszego ciala zrzucanego z helikoptera do jeziora. Obciazono je, wiec poszlo na dno jak kamien. Dwa pozostale takze bezceremonialnie wrzucono do nieoznakowanego wodnego grobu. Miejsce potrojnego morderstwa posprzatano. Wszystkie dowody takie jak puste luski byly nic niewarte w kraju zalewanym bronia przechodzaca z rak ni-karaguanskich rebeliantow w rece kolumbijskich baronow narkotykowych i rewolucjonistow. -Ruben odlatuje? - zapiszczal Miguel. -Jeszcze nie. Helikopter znow leci nad jezioro. Oni... wyglada na to, ze cos zrzucaja. Slyszac to, Mercer kazal Miguelowi nie ruszac sie z miejsca i wybiegl z tunelu. Zobaczyl helikopter akurat w chwili, kiedy z drzwi naprzeciw stanowiska strzelca wytaczano cos przypominajacego duza beczke. Chwile pozniej w slad za pierwsza beczke poleciala druga. Kiedy tylko beczki minely plozy, jetranger przechylil sie w ostrym skrecie i odlecial znad wulkanu. Po chwili ucichl nawet lopot jego wirnika. -Co to bylo? - spytala Lauren, ale Mercer juz biegl do ukrytej lodki. Pierwsza prowizoryczna bomba glebinowa, zawierajaca czterdziesci kilo dynamitu, wybuchla w polowie drogi do dna jeziora, po minucie toniecia. Fala uderzeniowa dotarla na powierzchnie w ulamku sekundy. Gejzer wody wystrzelil na pietnascie metrow w gore, zwienczony pioropuszem z piany, a potem opadl z przeciaglym hukiem, ktory wstrzasnal powietrzem. Drugi, jeszcze potezniejszy ladunek, eksplodowal chwile pozniej na wiekszej glebokosci. Wyspa zadygotala jak podczas trzesienia ziemi. -Mercer, co oni robia? - krzyknela Lauren, kiedy wrocil z lodki z ciezkim pakunkiem rzeczy zostawionych w niej przez Gary'ego. -Wlaz na najwyzszy punkt wyspy, to zobaczysz - odparl Mercer, nie przerywajac pracy. - Trzymaj Miguela blisko siebie. Lauren wziela chlopca za reke i, ufajac Mercerowi, wspiela sie na kilkumetrowa skale na poludniowym cyplu wyspy, skad spojrzala na jezioro. Niedaleko miejsca pierwszej eksplozji woda wydawala sie wrzec, przy wtorze jednostajnego odglosu przypominajacego dalekie wycie odrzutowego silnika. Na oczach Lauren plama bulgoczacej wody rozszerzyla sie jak kaluza kwasu. W kilka sekund podwoila swoja powierzchnie i dalej rosla. Lauren nie miala pojecia, co to znaczy, dopoki nie spojrzala na plaze, gdzie wciaz palilo sie ognisko Rubena. Jak gazowy palnik, ktoremu konczy sie paliwo, plomienie zaczely sie kurczyc i gasnac, a po ostatnim mignieciu zoltego blasku zupelnie zniknely. Wtedy Lauren zrozumiala. Ogniowi nie brakowalo paliwa. Brakowalo tlenu! Podwojna eksplozja wywolala reakcje lancuchowa, uwalniajaca z jeziora resztki zabojczego dwutlenku wegla. Ciezki gaz wypychal z kaldery cale powietrze. Bezwonny, pozbawiony smaku i niewidzialny, po minucie oddychania nim gaz byl rownie zabojczy, jak wszystkie gazy bojowe z wojskowych magazynow - i wlasnie sie do nich zblizal. Nawet kiedy niedokladna mapa zaprowadzila jej humnw na pole minowe w Bosni, Lauren nie zaznala strachu takiego jak ten, ktory teraz zwiotczyl jej mie- snie. Zaufanie do Mercera wyparowalo. Miguel wyczul to i chwycil ja za reke. Razem popedzili z powrotem do jaskini w tunelu. -Mercer, co robisz? - Lauren nie mogla zniesc tonu paniki we wlasnym glosie. - Jezioro za chwile wypelni sie dwutlenkiem wegla. Musimy wioslowac z powrotem na brzeg i uciekac. Mercer dalej rozwijal plachte przezroczystej folii. Gary uzywal jej jako ochrony podloza. -Nie zdazylibysmy - odparl, w koncu podnoszac wzrok na Lauren. - Bylibysmy wszyscy martwi, zanim dotarlibysmy do brzegu. -Nie rozumiesz, co sie tam dzieje? Gaz! Udusimy sie. Nie mozemy tu zostac. -Problem w tym - powiedzial Mercer z wiekszym spokojem, niz pozwalala na to sytuacja, w jakiej sie znalezli - ze uciec tez nie mozemy. Jezioro Utwarte drzwi pozwolily usunac z helikoptera smrod kordytu, ale tylko czas mogl oslabic namacalna wrecz ekscytacje trzech komandosow w ladowni. Lata szkolenia i obowiazkowa sluzba w plutonie egzekucyjnym, majaca nauczyc ich, jak to jest odebrac komus zycie, nie mogly w pelni przygotowac ich do prawdziwej walki, do zalewu adrenaliny. Zastrzelenie trzech Panamczykow, ktorzy nie zdazyli chwycic za bron, trudno bylo nazwac prawdziwa walka. Mimo to, poddani dlugotrwalemu praniu mozgu, czuli dume. Z reki do reki przechodzily papierosy. W huku wirnika odgrywano panto mime, ktorej nieszczesnymi bohaterami byli zabici Panamczycy. Wybuchaly salwy smiechu. Ci komandosi nie wchodzili w sklad grupy, ktora wczesniej za stala oboz poszukiwacza skarbow zaslany trupami. Nie brali udzialu w pospiesz nej probie zakamuflowania tajemniczych zgonow jako nieudanej proby porwa nia. Tamci wrocili do stolicy Pana my, nieswiadomi, ze ich relacje przycmia przechwalki o masakrze nad jeziorem. Najstarszy z komandosow, dwudziestotrzyletni, mial za soba piec lat sluzby w Armii Ludowo-Wyzwolenczej. Kiedy jetranger muskal czubki drzew w drodze powrotnej do bazy, zolnierz starannie wyzlobil trzy naciecia na kolbie pochodzacego z czarnego rynku karabinu maszynowego M-60. Dwaj pozostali usilowali ukryc zazdrosc. Na prawo od pilota siedzial Huai Luhong, najstarszy z podoficerow w niedawno utworzonej grupie sil specjalnych AL-W, nazwanej Mieczem Poludniowych Chin. Huai uwazal, ze nazwa brzmi glupio, ale kochal mlodych ludzi, ktorych trenowal od chwili przyjecia ich do grupy. Grupa o liczebnosci pulku powstala jako odpowiedz na oszalamiajace sukcesy odniesione przez zachodnie sily specjalne podczas wojny w Zatoce. Owczesna chinska doktryna wojskowa zakladala, ze formowanie takich malych, doskonale wyszkolonych oddzialow koliduje z egalitarnymi idealami wladz partii. Jednak oddzialow specjalnych nie mozna bylo lekcewazyc. Miecz utworzono, kopiujac szkolenie, taktyke i wyposazenie SEAL, rangersow i brytyjskich szwadronow SAS. Obawiajac sie, ze swietnie wyszkolony pulk bedzie sie wywyzszal nad reszte poborowej chinskiej armii, wladze wojskowe trzymaly go na krotkiej smyczy, a jego czlonkow rekrutowano wylacznie sposrod najbardziej lojalnych rodzin. Gdyby nie zaufanie pokladane w Liu Youshengu, odpowiedzialnym za wszystkie chinskie operacje w Panamie, oddzialu zlozonego z czterdziestu komandosow Miecza nigdy by nie wypuszczono z Chin. Na ile Huai sie orientowal, zolnierze jego oddzialu byli pierwszymi chinskimi zolnierzami dzialajacymi poza granicami Chin od czasow wojny w Korei. Ale Liu piastowal wysokie stanowisko w strukturach COSTIND-u, Komisji Technologii Naukowych i Przemyslu dla Obrony Narodowej, i podczas swojej krotkiej, blyskotliwej kariery wiele razy sie wyroznil. W przeciwienstwie do wszystkich innych armii swiata chinskie wojsko skladalo sie z dwoch czesci: sil obronnych - Armii Ludowo-Wyzwolenczej oraz konglomeratu przemyslowego - COSTIND-u. Wspolnie kontrolowano trzymilionowe sily ladowe, powietrzne i marynarke, a takze tysiace firm dostarczajacych bron i wyposazenie logistyczne, w tym stocznie, zaklady elektroniki i producentow samolotow. Przez COSTIND dowodcy wojskowi mieli kontrole nad chinska Panstwowa Korporacja Technologii Energetyki Jadrowej produkujaca materialy radioaktywne do wojskowego i cywilnego uzytku. Wplywy COSTIN-D-u siegaly daleko poza granice Chin. Wiele jego firm bylo obecnych w krajach calego swiata - jako linie zeglugowe, wytworcy towarow konsumenckich, firmy budowlane, producenci wyposazenia portow. W ten sposob Armia Ludowo-Wy-zwolencza redukowala koszty wlasne dokonywanej przez nia ekspansji, a przywodcy w Pekinie glosno chelpili sie demilitaryzacja panstwowej gospodarki. Trzydziestoosmioletni Liu byl o dwanascie lat mlodszy od sierzanta Huaia, a mimo to Huai, weteran z Tian'anmen i uczestnik niezliczonych toczonych bez rozglosu potyczek z muzulmanskimi powstancami w odludnych zachodnich prowincjach Chin, nigdy nie spotkal sprawniejszego w dzialaniu czlowieka. To Liu sprawil, ze Chiny zaangazowaly sie w Panamie - przeprowadzil jednoosobowa krucjate i przekonal politbiuro, ze opuszczenie przez Stany Zjednoczone rejonu Kanalu Panamskiego w 2000 roku stworzy w ukladzie tamtejszych sil proznie, ktora nalezy wypelnic. Niestrudzenie pracowal, by w te proznie wkroczyly chinskie firmy i interesy, zaczynajac od imigracji na mala skale, a konczac na kontroli portow rozciagajacych sie po obu stronach osiemdziesieciokilometrowego kanalu. To wlasnie koniecznosc sfinansowania tej operacji sprawila, ze Liu zainteresowal sie plotkami o dwukrotnie zrabowanym skarbie, a to z kolei bylo przyczyna obecnosci sierzanta Huaia na pokladzie helikoptera. Poprzednia wyprawa do prowincji Darien, kiedy to znalezli oboz Amerykanina zaslany trupami, byla pierwsza czescia tej fazy ogolnego planu Liu i nie poszla zgodnie z zamierzeniami. Liu sie spodziewal, ze dowie sie czegos od Barbera, i byl zaniepokojony szyfrowanym radiowym meldunkiem Huaia o znalezionych w obozie cialach. Barber zginalby wczesniej czy pozniej, ale Liu chcial zdobyc informacje. W zastanej sytuacji Huai otrzymal zadanie dopilnowania, zeby w rejonie nie rozpoczeto dlugotrwalego oficjalnego dochodzenia. Odlatujac znad Rzeki Zniszczenia po raz pierwszy, Huai zabral ze soba zwloki jednej z ofiar, zeby przeprowadzic autopsje w Panamie i dowiedziec sie, co zabilo poszukiwaczy skarbow. Ladunki glebinowe, ktore przywiezli ze soba dzisiaj, mialy zagwarantowac, ze resztki dwutlenku wegla w jeziorze wyparuja, zanim Chinczycy zainwestuja srodki w poszukiwania. Dzisiejszy zwiad potwierdzil takze, ze panamska policja nie zainteresowala sie tym regionem, o czym im wczesniej doniosl agent Huaia w El Real. Trzej mezczyzni, ktorych przed chwila wrzucono do jeziora, byli najprawdopodobniej hienami cmentarnymi, chcacymi ukrasc wszystko, co Gary Barber mogl zostawic. Dla pewnosci Huai zamierzal jeszcze przez kilka dni obserwowac jezioro i rzeke, zanim sprowadzi sie robotnikow i sprzet. Jesli jednak skarb byl zakopany gdzies na brzegu rzeki lub jeziora, znajde go. Skromny w porownaniu z innymi akcjami COSTIND-u budzet Liu na te faze operacji stukrotnie przewyzszal srodki Barbera. Brzegi mialy sie wkrotce zaroic od setek kopaczy. Huai wiedzial, jak wazne jest znalezienie starozytnego skarbu, by pozostale czesci operacji mogly byc realizowane. Wladze Pekinu jak dotad finansowaly operacje Liu w Panamie, ale ich hojnosc miala granice. Po przekroczeniu ustalonego terminu, juz za miesiac, jesli Liu nie wymysli sposobu na finansowanie swoich dzialan, COSTIND wycofa swoje wsparcie. Silnym punktem planu bylo jednak to, ze porazka nie zniweczylaby tego, co COSTIND na przesmyku juz zrobil. Przyczolek zbudowany przez Liu nie zostalby stracony. A gdyby im sie powiodlo? Tym wlasnie zainteresowalo sie politbiuro. Liu obiecal im, ze. Chiny zyskalyby strategiczna obecnosc na zachodniej polkuli, taka, do jakiej dazyl Zwiazek Radziecki na Kubie w latach szescdziesiatych XX wieku. Gdyby w Panamie powstaly tajne bazy, Chiny moglyby sie skupic na jedynym celu, jaki jednoczyl ich wladze od chwili powstania panstwa komunistycznego - ponownym przylaczeniu oderwanej prowincji, Tajwanu. Zapowiedziane przez Amerykanow przyjscie z pomoca Tajwanowi odsuwalo realizacje niezliczonych planow inwazji, ktore powstawaly w kolejnych dziesiecioleciach. Liu twierdzil, ze uda mu sie zapobiec spelnieniu tej grozby lub, dokladniej mowiac wyrownac straty, i przepowiadal upadek Tajpej juz w rok po zakonczeniu obecnej operacji. Huai mial ambiwalentne podejscie do kwestii Tajwanu. W Chinach mieszkalo juz zbyt wielu ludzi - nie rozumial potrzeby poslania na smierc tysiecy zolnierzy, zeby sprowadzic kolejne miliony. Ale taka byla oficjalna polityka jego rzadu i on spelni swoj obowiazek. Pod helikopterem przesuwala sie dzungla, przypominajaca mu rejon wojskowy Guangzhou, gdzie powstal jego pulk. Choc wyszkolony do walki we wszystkich rodzajach terenu i srodowiska, jakie znajdowaly sie na terytorium Chin, Huai najlepiej czul sie w dzungli. Byc moze dlatego, ze wlasnie w dzungli trzydziesci kilka lat temu szkolili go, rekruta, instruktorzy Wietkongu. To miala byc jego ostatnia akcja. Mial piecdziesiat lat i z wolna nad madroscia plynaca z doswiadczenia zaczely przewazac ograniczenia wieku. Gdy nastapi inwazja na Tajwan, on najprawdopodobniej bedzie siedzial gdzies za biurkiem. Dlatego cieszyl sie, ze miejscem jego ostat-niej kampanii jest dzungla. To najbardziej odpowiednie miejsce. Mercer ponownie pochylil sie nad plachta rozwijanej folii, nie przestajac mowic. Musial podniesc glos, zeby bylo go slychac przez coraz glosniejszy ryk wydobywajacego sie gazu. -Erupcja, ktora zabila Gary'ego, byla prawdopodobnie zjawiskiem naturalnym; to pewnie sam Gary spowodowal osuniecie sie skal pod woda, to uwolnilo czesc dwutlenku wegla. Te ladunki wybuchowe wycisna z roztworu reszte gazu. Poniewaz szczyt gory ma ksztalt niecki, z jednym tylko, waskim ujsciem, zamknietym w tej chwili przez cisnienie wiatru, gaz bedzie tu tkwil, dopoki wiatr nie ucichnie. Dopiero wtedy dwutlenek wegla splynie z woda wodospadu i nad powierzchnia jeziora pojawi sie normalne powietrze. -Ile to potrwa? -Szczyt bedzie pewnie zatruty gazem do rana. Jednym szybkim ruchem Mercer rozciagnal elastyczny szkielet trzyosobowego namiotu. Gary zastapil nylonowe poszycie na pajeczej ramie moskitiera. -Co zrobimy? - Choc Lauren nie rozumiala dzialan Mercera, widzac jego spokojna, metodyczna prace, odzyskala samokontrole. -Musimy zapewnic sobie powietrze do oddychania. Mercer zaczal owijac wokol szkieletu namiotu folie, mocujac ja tasma monterska zabrana z lodzi. Ukonczyl prace, kiedy namiot zaczal przypominac wygladem przezroczysty kokon. -Powietrza w tym namiocie nie wystarczy nam trojgu do rana. Mercer wskazal duzy worek, ktorzy przyciagnal do jaskini. -W tymczasem worku jest gumowy waz i reczna pompka, ktora Gary wyciagal wode z niektorych wykopow. Kiedy dwutlenek wegla wypelni kaldere, przeleje sie przez szczyty otaczajacych wzgorz jak nadmiar wody z przepelnionej wanny. Oceniam, ze najnizsze ze wzgorz wznoszacych sie nad nami maja jakies szesc metrow, co oznacza, ze przykryje nas warstwa grubosci tego gazu okolo szesciu metrow. Jesli uda sie nam przymocowac koniec weza na wierzcholku drzewa ponad poziomem gazu, bedziemy mogli pompowac czyste powietrze do namiotu. Namiot bedzie niczym pusta szklanka odwrocona dnem do gory w misce wody, a gumowy waz posluzy do uzupelniania zapasu tlenu. Lauren natychmiast dostrzegla analogie. -Jak w dzwonie do nurkowania? -Raczej jak w batyskafie z przewodem doprowadzajacym powietrze. Tyle ze otoczy nas trujacy gaz, a nie woda. Poniewaz dwutlenek wegla jest poltora raza ciezszy od powietrza i przykrylby ich tylko szesciometrowa warstwa, Mercer nie obawial sie, ze namiot zapadnie sie pod cisnieniem gazu. Szkielet utrzyma folie. -Ile mamy czasu? -Nie umiem powiedziec, bo nie wiem, ile gazu wydobywa sie z jeziora. Ale jestesmy moze metr powyzej miejsca, w ktorym Ruben zapalil ognisko. Nie zostalo nam wiele czasu. Dasz rade wejsc na drzewo z tym gumowym wezem? -Pewnie, ze dam. Lauren odbiegla, zostawiajac Miguela, zeby pomogl Mercerowi wyrownac teren pod namiot. Teoretyczna podstawa planu Mercera, zgodna z prawami fizyki, byla prosta, ale mogl go sprawdzic w praktyce dopiero po zamknieciu sie w namiocie. Z tysiaca powodow plan mogl sie nie powiesc - najgorszym bylo mylne obliczenie wysokosci wzgorz i drzewa, na ktore Lauren wspinala sie jak monter z elektrowni. Jesli wylot weza nie znalazlby sie wystarczajaco wysoko, dwutlenek wegla wlalby sie do namiotu, wypierajac powietrze i duszac ich. Mercer mial dosc tasmy, zeby hermetycznie uszczelnic namiot, ale nic by nie poradzil, gdyby waz zostal zawieszony za nisko. W torbie Gary'ego znalazl kilkanascie swiec i ustawil kilka w rownym rzedzie od namiotu w strone brzegu jeziora. Nastepne wyjal zapalniczke, rowniez z worka Gary'ego. Swieczka najblizej wody nie chciala sie zapalic. Nastepna, nieco wyzej, palila sie tylko kilka sekund, zanim zabraklo jej powietrza. Gaz pod-pelzal coraz blizej. Kapitan Vanik wciaz stala na wierzcholku drzew i usilowala przywiazac gruby gumowy waz. -Szybciej, Lauren. Zgasla nastepna swieczka. Gaz byl juz kilka krokow od namiotu. -Juz prawie skonczylam. Zgasla trzecia. Krater wypelnial sie gazem szybciej, niz zakladal Mercer. Zobaczyl, ze Mi-guel zaczyna dyszec - w plucach zaczynalo mu brakowac tlenu. -Nie mamy czasu, Lauren! Zwinnie jak kot Lauren zsunela sie z prawie pozbawionego galezi drzewa. Miguel mial przymkniete oczy, kiedy Mercer kladl go w namiocie - dziecko poddalo sie narkotycznemu dzialaniu narkotyku o wiele szybciej niz dorosli. Mercer, zanim wszedl za Lauren do kokonu, wrzucil do srodka kilka rzeczy z worka Gary'ego, a potem zamknal ich wszystkich w srodku, sklejajac tasma pokryte folia klapy namiotu. Po dlugim dniu wedrowki w terenie i pod wplywem dwutlenku wegla Miguel juz zapadl w gleboki sen. Mercer pochwycil koniec weza zwisajacy z waskiej szpary, ktora wycial w dachu namiotu i naciagnal go na wlot powietrza recznej pompy. Pompa przypominala ksztaltem tani akordeon, z membrana na wylocie. Mercer scisnal ja kilka razy, dmuchajac powietrzem doplywajacym z wierzcholka drzewa sobie w twarz. Na razie, wszystko gralo. Chociaz namiot byl zaprojektowany na trzy osoby, Mercer musial przeczolgac sie nad Lauren i Miguelem, zeby zakleic do- datkowymi warstwami tasmy miejsce, w ktorym waz przechodzil przez folie. Musial tez zalatac kilka malych otworow. Swieczki na zewnatrz migotaly i gasly jedna po drugiej; wstazki dymu unoszacego sie z ich knotow byly ledwo widoczne przez kilka warstw kokonu. Z zaskakujaca predkoscia folia namiotu zaczela sie uginac do jego wnetrza - ciezszy od powietrza w srodku dwutlenek wegla napieral na namiot. Wiedzac, ze bedzie musial pompowac powietrze w jednakowym rytmie przez nie wiadomo ile godzin, Mercer przystapil do pracy. Po wyrownaniu cisnienia wycial maly otwor w podlodze namiotu, zeby uchodzilo nim powietrze zanieczyszczone ich oddechami. W miare jak kaldera wypelniala sie gazem do maksymalnego poziomu, dostosowywal wielkosc tego otworu do cisnienia, zeby utrzymac rownowage cisnienia. Po pietnastu nerwowych minutach nabral przekonania, ze wszystko chyba dziala jak nalezy. Pokonujac w sobie naturalny odruch ucieczki, uratowal im wszystkim zycie. Nie byli bynajmniej bezpieczni, ale przez krotka chwile upajal sie poczuciem tryumfu. Spojrzal na Lauren i nie zdolal powstrzymac szerokiego usmiechu. Odpowiedziala usmiechem. -Widzialam ten caly sprzet w lodzi, kiedy plynelismy na wyspe, ale nawet za milion lat bym nie wpadla na taki pomysl. - Przygladala sie Mercerowi przez chwile. - Kiedy wybuchly te ladunki, od razu miales gotowe rozwiazanie. W jednej chwili. Jak na to wpadles? Rownie dobrze moglaby kazac Mercerowi wyjasnic, jak przebiega w jego glowie caly proces myslowy. Tego on sam by nie potrafil zdefiniowac. -To chyba kwestia pamieci. Lauren zrobila wielkie oczy -Robiles juz to wczesniej? Mercer sie rozesmial. -Nie, ale czytalem albo widzialem cos, co podsunelo mi ten pomysl. Moze to byla historia o batyskafie, biografia Williama Beebe'a czy cos podobnego. Naprawde nie wiem. Ale tak naprawde wiedzial. Pamietal nawet okladke starego numeru "Na-tional Geographic", w ktorym kiedys, w dziecinstwie, przeczytal artykul o wynalazcy batyskafu. Zawsze uwazal, ze prawie fotograficzna pamiec jest jego najwieksza zaleta. -Kiedy wybuchly ladunki glebinowe - ciagnal - wiedzialem, ze dwutlenek wegla zacznie sie wydzielac i ze bedzie nam potrzebny hermetyczny babel po- wietrza oraz jakis sposob dostarczania tlenu. Reszta byla tylko dodaniem dwoch do dwoch. -Niewazne, jak to zrobiles, jestem ci wdzieczna. Ja probowalabym uciec lodka. - Lauren parsknela smiechem. - Walcze, nim zdaze pomyslec. A wyda walo mi sie, ze mam wiecej rozsadku. Pompa wypelniala namiot wystarczajaca iloscia powietrza, wiec Mercer i Lauren nie musieli milczec, zeby oszczedzac tlen. Trzymali tez w srodku zapalona swieczke jako sygnal alarmowy na wypadek, gdyby niewidoczna fala dwutlenku wegla jakims cudem dostala sie do srodka. Spokojny plomyk pomagal rozproszyc groze ich polozenia i ciemnosc, ktora spowila krater, kiedy slonce zaszlo. Poczatkowo paralizowala ich mysl, ze od naglej smierci chroni ich zaledwie kilka milimetrow folii. W miare jak mijaly godziny, nabierali pewnosci, ze przezyja, i czuli sie coraz swobodniej rowniez ze soba. Jednak tematem rozmowy rzadko bylo cos innego niz to, co sie stalo z Garym Barberem i Rubenem. Przypuszczenia, ktorymi sie przerzucali, pozwalaly im dowiedziec sie wiecej o sobie niz o tym, kto wyslal helikopter. Mercerowi zaimponowala ta mloda kobieta. Lauren Vanik miala poczucie obowiazku, ktore rzadko juz spotykal u innych. Dwie godziny przed polnoca bulgotanie gazu w koncu ucichlo. Przez: kilka godzin dwutlenek wegla wydobywal sie gwaltownie z jeziora i odglos ten do tego stopnia wtopil sie w tlo, ze dopiero po kilku sekundach zdali sobie sprawe, ze zniknal. W ciszy, ktora zapadla, Mercer zaproponowal, zeby Lauren sie przespala. Zgodzila sie, dopiero wtedy gdy jej obiecal, ze za kilka godzin ja obudzi, zeby zastapila go przy pompie. Zanim sie ulozyla do snu, w jej glosie pojawila sie nuta niepokoju. -Mercer, mamy maly problem. -Tak? -Mozemy obyc sie do rana bez jedzenia i wody, ale musze, no wiesz, siku, i chyba nie wytrzymam. -Ja tez - zawolal Miguel. Chyba nie spal juz od dluzszej chwili i czekal, az dorosli porusza problem, z ktorym borykal sie juz od jakiegos czasu. Ze sterty rzeczy, ktore wrzucil do namiotu, Mercer wygrzebal duzy, stalowy rondel z pokrywka. Lauren spojrzala na niego podejrzliwie. -Nie mow mi, ze kobieta z Poludnia, taka jak ty, nigdy nie uzywala nocni ka. -Przyznaje, ze Thomasville w Georgii nie jest metropolia, ale od lat mamy juz kanalizacje. Wciaz nie chciala wziac od niego rondla. Mercer odwrocil sie plecami i kazal Miguelowi usiasc sobie na kolanach. Zeby oszczedzic Lauren dalszego upokorzenia, szepnal cos chlopcu do ucha i razem zaczeli, ile sil w plucach, wywrzaskiwac "Wiosluj, wiosluj, wiosluj". Falszowali okropnie, ale ich spiew zagluszyl metaliczne odglosy dobywajace sie z rondla, z ktorego wlasnie korzystala Lauren. -Dzieki, chlopcy - krzyknela, zapiawszy spodnie. Kiedy wszyscy skorzystali z owego nocnika i zakleili pokrywke tasma, Lauren i Miguel zasneli. Mercer zostal przy pompce. W brzuchu burczalo mu z glodu, wiec i tak by chyba nie usnal przez cala dluga noc. Gdy ze zmeczenia zdretwialy mu rece, zaczal naciskac tlok noga, utrzymujac miarowy rytm pompowania, zapewniajacy namiotowi bezpieczenstwo. Godzina obiecanego obudzenia Lauren minela, a on dalej pracowal. Lauren ocknela sie dopiero wtedy, gdy ich ciasny kokon musnelo swiatlo wciaz odleglego switu. -Juz po piatej - spojrzala na tarcze meskiego rolexa; nosila go tarcza do dolu. - Miales mnie obudzic trzy godziny temu. -Wiem. Przepraszam. Bardziej niz snu potrzebowalem czasu, zeby pomyslec. Po czubkach drzew widze, ze wiatr zmienil kierunek. Jesli nad jeziorem zostal jeszcze jakis gaz, powinien splynac wodospadem w kilka minut. -Dzieki Bogu. Ostatni kwadrans, zanim Mercer sie upewnil, ze juz nic im nie grozi, byl najgorszy. Miguel zmeczony i glodny, zrobil sie marudny, a od jego kwekania Mercera coraz bardziej bolala glowa. Podejmowane przez Lauren proby uspokojenia chlopca nic nie daly. Co gorsza, Mercer poczul, ze w zoladku mu sie coraz bardziej kotluje, i zaczynal podejrzewac, ze wcale nie z glodu. Wreszcie wytknal nos przez malutkie rozciecie w namiocie i zaczerpnal ostroznie w pluca pierwszy haust powietrza. Bylo orzezwiajace, krynicznie czyste. Uswiadomilo mu to, jak cuchnie wnetrze ich kokonu. Jednym szarpnieciem powiekszyl otwor i wyszedl na zewnatrz. Od dlugiego przebywania w ciasnym namiocie zesztywnialy mu miesnie. Przeciagnal sie i poczul w brzuchu ostre uklucie bolu. -Powiedzialbym, ze z nas trojga tylko ty, Lauren, zdolalas opuscic kokon, wygladajac jak motyl. Usmiechnela sie na te urocza probe komplementu. -Powiedzmy, jak cma, ale na pewno nie jak motyl. Przez kilka minut wszyscy zaspokajali potrzeby fizjologiczne, cieszac sie pierwszymi chwilami prywatnosci po jedenastu godzinach zamkniecia w ciasnocie, a potem spotkali sie przy lodce i powioslowali z powrotem na brzeg jeziora. Zejscie nad Rzeke Zniszczenia poszlo o wiele szybciej niz wspinaczka nad jezioro, poniewaz przez wiekszosc drogi Mercer niosl Miguela. Lauren wyczuwala, ze probowal nadrobic czas stracony uwiezieniem na wyspie. Dobrze go rozumiala. Przez wiekszosc wojskowej kariery wykonywala obowiazki, ktore nie mialy jasno okreslonego poczatku ani konca. Misja pokojowa na Balkanach pochlonela rok jej zycia i nie dala nic w zamian. Zadnego poczucia spelnienia, zadnego poczucia dokonania czegokolwiek. Jako oficer lacznikowy do walki z narkotykami w Panamie Lauren miala wrazenie, ze jej praca jest jeszcze bardziej bezcelowa. Na Balkanach w koncu zapanowala w miare pokojowa koegzystencja ale dopoki na ulicach Ameryki czaila sie rozpacz, dopoty narkotyki wciaz plynely na polnoc, zeby choc na chwile stepic bol. Oficer lacznikowy, ktorego zastapila w ambasadzie, przekazujac jej swoje obowiazki, porownywal ich prace do zatykania cieknacej tamy palcem. Po pierwszych kilku miesiacach Lauren zrozumiala, ze jej praca jest jeszcze bardziej daremna, bo nikomu tak naprawde nie zalezy na rozprawieniu sie z problemem narkotykow. Margines ich potrzebowal, policyjne budzety rosly, a rzad mial pretekst, by pompowac miliardy dolarow w kraje Trzeciego Swiata. Patrzac na Mercera zbiegajacego ze zbocza z Miguelem uczepionym plecow, Lauren zrozumiala, ze bez wzgledu na rodzaj wyzwania, jakie przed nim stoi, Mercer je podejmie i doprowadzi do konca. Bog jeden wie, co naprawde krylo sie za atakiem ludzi z helikoptera czy proba rabunku w Paryzu, a mimo to Mercer sie nie wahal. Gotow byl sie z tym zmierzyc. Taka pewnosc siebie dawalo jedynie dlugie pasmo sukcesow. Zwyciestwa wiele go kosztowaly - slyszala to w jego glosie, kiedy opowiadal o swoich rodzicach - a mimo to nie cofal sie przed walka. Lauren oceniala go coraz lepiej. Postanowila, ze pomoze Mercerowi dowiedziec sie, co sie dzieje. Wykraczalo to znacznie poza zakres jej zadan, ale poniewaz Amerykanow w Panamie bylo tak niewielu, uznala, ze tym wiekszy ciazy na niej obowiazek odkrycia prawdy. Instynkt, podobnie jak Mercerowi, podpowiadal jej, ze zamordowanie Rubena i zbezczeszczenie zwlok stanowily zapowiedz o wiele powazniejszych wydarzen. Narkotykowe morderstwa w La Palma, ktore badala, byly tylko jednym z ogniw niekonczacego sie lancucha przemocy. Znalezienie mordercy niczego by nie zmienilo. Mercer dawal jej szanse zakonczenia misji z poczuciem spelnienia, ktorego brakowalo jej podczas calej dotychczasowej kariery. Dotarli do podnoza wodospadu i po pol godzinie znow ruszyli w droge. Mercer pedzil motorowka kuzyna Rubena w dol rzeki, nawet nie ogladajac sie na oboz Gary'ego, kiedy przeplywali obok. Prowadzil w milczeniu, z zacisnietymi ustami, a Lauren i Miguel tego milczenia nie przerywali. Kiedy w poludnie doplyneli do El Real, Mercer nie wdawal sie w rozmowe z nikim z miejscowych, ktorzy wyszli na drewniane nabrzeze na ich spotkanie. Pogrzeb tylu ludzi prowokowal pytania, na ktore teraz nie mial ochoty odpowiadac. Lauren i Migu-el szli za nim bez slowa. Zaprowadzil ich na ladowisko, na ktore wrocil samolot wynajety dla Marii Barber. Pilot opieral sie o skrzydlo. -Zostawcie mnie na chwile samego - zwrocil sie Mercer do Lauren i Migu-ela, po czym wsiadl do samolotu. Kiedy wraz z pilotem znalezli sie w kokpicie, poprosil o przekierowanie polaczenia radiowego do telefonu, zeby mogl zadzwonic do Stanow Zjednoczonych. Dopiero po dziesieciu minutach i trzech telefonach udalo sie znalezc Harry'ego White'a w barze U Malego. -Harry, nie moge dlugo rozmawiac. Czy Maly dostal przesylke, ktora wyslalem do jego baru z Francji? -Mial nadzieje, ze dolaczysz jakies dobre europejskie porno. Wyobraz sobie, jak sie rozczarowal. -Bardzo smieszne. Sluchaj, nie mam czasu teraz wchodzic w szczegoly, ale musisz tu przyleciec z tym dziennikiem. -Teraz to ty jestes bardzo smieszny. -Bez pieprzenia, Harry. Musze miec ten dziennik i nie moge ryzykowac, ze jakas firma wysylkowa go zgubi. W srodkowej szufladzie mojego biurka jest druga karta kredytowa. Wez ja i kup sobie bilet na samolot. - Mercer poprosil pilota, zeby wskazal mu najlepszy hotel w Panamie. - Zarezerwuj pokoj w hotelu Caesar Park na swoje nazwisko, na wypadek gdybym nie mogl sie z toba spotkac na lotnisku. -Dlaczego nie mozesz sie ze mna spotkac na lotnisku? -Prosze, Harry, o nic nie pytaj. Po prostu przylec tu z tym dziennikiem. Powaga w glosie Mercera sprawila, ze planowany docinek zwiadl w ustach Harry ego. -Masz klopoty? -Tak, kumplu. Mam. -Wpadne do siebie po paszport i bede tam najszybciej, jak sie da. Dla ciebie polece nawet klasa turystyczna. Mercer wygramolil sie z samolotu. Poczul niewiarygodna ulge, ze Harry mu pomoze, i dopiero teraz utracil resztki sil. Od zeszlej nocy zmagal sie z wla- snym organizmem, ale nie byl juz w stanie walczyc z nim ani chwili dluzej. Sturlal sie ze skrzydla i ledwie zdazyl odwrocic glowe, chwycily go gwaltowne mdlosci. Lauren, piecdziesiat metrow dalej, kupowala Miguelowi banany od sprzedawcy owocow, ktory przyszedl tu za nimi z miasta. Uslyszawszy, ze Mer-cer wymiotuje, podbiegla do niego. Mial twarz zlana potem, usta sine. Rece mu sie trzesly, a kiedy rozluznil miesnie twarzy, zaczal szczekac zebami jak z zimna. Lauren polozyla mu dlon na czole. Byl rozpalony. -Jezu, nic ci nie jest? Co sie dzieje? -Chwila - powiedzial slabo Mercer. Znow sie odwrocil i zwymiotowal jeszcze obficiej. Cale jego cialo dygotalo od goraczki. Probowal wstac, ale skurcze nie pozwolily mu sie wyprostowac. - Kilka dni temu kapalem sie w paryskich kanalach. Chyba cos podlapalem. Stawiam na dyzenterie. -Musimy cie zawiezc do szpitala. -Mamy godzine, zanim pusci mi jelito grube, wiec lecmy. Miguel usiadl obok pilota w szescioosobowym samolocie, ale mimo podniecenia pierwszym w zyciu lotem bardzo sie przejmowal tym, co sie dzieje z Mercerem, ktory siedzial na samym koncu z twarza schowana w foliowej torbie. Niebawem od smrodu i chlopcu zrobilo sie niedobrze, wiec Lauren musiala sie opiekowac nimi dwoma. Organizm Mercera odwadnial sie w blyskawicznym tempie, walczac z infekcja bakteryjna. Mercer dygotal jak chory na parkinsonie, skora juz zaczynala wiotczec, w oczach pojawilo sie przerazenie. Lot wydal mu sie blyskawiczny i zarazem dluzszy niz podroz bez przesiadki z Los Angeles do Sydney. Pograzyl sie w cierpieniu niczym w czarnej dziurze, w ktorej czas nie istnial. Pomiedzy skurczami zoladka i dzgnieciami bolu brzucha zdolal powiedziec Lauren, ze Harry White przylatuje do Panamy. Poza tym caly lot zlal mu sie w jedna niewyrazna plame. Pilot przestal na moment zrzedzic, ze mu zniszczono tapicerke w kabinie, i zawiadomil lotnisko przez radio, iz na pokladzie ma chore- go, wiec kiedy wyladowali, pod terminalem czekala karetka. Walka Mercera o zapanowanie nad trzewiami ustala, kiedy dwoch pielegniarzy kladlo go na nosze. Zbyt wykonczony, by sie przejmowac, ze wlasnie sie wyproznil w spodnie, nie wiedzial, ze Lauren i Miguel wsiedli z nim do karetki. Nie czul, ze podlaczono mu kroplowke, by uzupelnic plyny, ktorych jego cialo pozbywalo sie w blyskawicznym tempie. Osuwajac sie w ciemnosc, pomyslal tylko o tym, ze poprzedni atak dyzenterii nauczyl go, ze najgorsze dopiero przed nim. Miasto Panama, stolica Panamy Gdy odzyskal przytomnosc, tym, co zauwazyl najpierw, byl dotyk wy-krochmalonej poscieli. Nie lezal w lozku, odkad... to chyba bylo Utah... nie, Paryz... ale ile dni temu? Pytanie pozostalo bez odpowiedzi, bo obce mu doznanie go przytloczylo. Zasnal. Nastepnym razem, kiedy sie obudzil, poczul czyjas bliska obecnosc, ale nie mogl odwrocic glowy ani nawet otworzyc oczu. Wciagnal w nozdrza przyjemny zapach, won kwiatow przemieszana ze slodkim aromatem miety, zanim ogarnela go ciemnosc. Dopiero za trzecim razem, gdy sie ocknal, udalo mu sie otworzyc oczy. Za mgla zobaczyl prostokat swiatla po lewej. Pomyslal, ze to moze byc okno, ale nie rozroznial szczegolow. Jakis halas z prawej strony przyciagnal jego uwage. Ksztalt. Postac. Sprobowal zwilzyc usta jezykiem. Zamknal na chwile oczy, slabszy niz kiedykolwiek, jak siegal pamiecia. Kiedy znow je otworzyl, postac podeszla blizej. Okazalo sie, ze jest to mezczyzna w oslepiajaco bialym garniturze z czerwonym krawatem i elegancka panama na glowie. Nieznajomy mial lagodne niebieskie oczy, a jego skora jasniala od swiatla wpadajacego do pokoju. Mercer widzial zbyt niewyraznie, zeby stwierdzic, czy go zna. Dopiero kiedy tajemniczy gosc sie odezwal, Philip rozpoznal glos. -Co slychac, Mercer? Glos zazwyczaj przypominal zgrzyt zwiru zsuwajacego sie z zardzewialej, blaszanej pochylni, ale Harry White zadal to pytanie tak lagodnie, ze Mercer nie byl pewny, czy to rzeczywiscie on. -To ty, Harry? -We wlasnej osobie, ze tak powiem - odparl Harry, odpalajac papierosa od tego, ktorego wlasnie konczyl. -Nie wolno palic w szpitalu - upomnial go Mercer, kiedy Harry dal mu sie napic przez slomke. Z oddali dobiegal dzwiek harf. -Nie jestesmy w szpitalu, ale zgasze. - Harry nonszalancko zdusil chester-fielda we wnetrzu wlasnej dloni. -Jezu - zacharczal Mercer, kiedy White upuscil zgaszonego papierosa na podloge. Harry spojrzal na zegarek. -Dopiero za kilka minut. Zdezorientowany tym stwierdzeniem Mercer usilowal otrzasnac sie z oparow snu. Mial wrazenie, ze jego cialo pod przescieradlami unosi sie swobodnie w powietrzu. -Zaplaciles za ten garnitur moja karta kredytowa? Wygladasz jak milion dolarow. W wieku osiemdziesieciu lat Harry White byt w lepszej kondycji niz mial prawo oczekiwac, zwazywszy na przyjmowane przez niego codziennie dawki alkoholu i nikotyny. Trzymal sie prosto jak struna i Mercer nigdzie nie dostrzegl orzechowej laski ze szpada, ktora podarowal przyjacielowi na jego ostatnie urodziny. W oczach Mercera, ktore uparcie odmawialy posluszenstwa, Harry wygladal, jakby z jego twarzy zniknely zmarszczki, a srebrzysta szczecina zarostu, zwykle porastajaca jego mocna szczeke, zostala gladko zgolona. Zdjal kapelusz, a swiatlo padajace z tylu otoczylo jego glowe aureola. -Tutaj kazdy wyglada dobrze. - Harry wzial gleboki oddech, a potem siegnal po papierosy, ale natychmiast cofnal reke. -Tutaj... Gdzie my jestesmy? -O Boze, sluchaj, kolego, nie ma latwego sposobu, zeby ci to powiedziec, wiec bede walil prosto z mostu. - Harry obrocil w dloniach kapelusz, zwlekajac jeszcze chwile. - Kiedy jechalem taksowka na lotnisko, zeby do ciebie przyleciec, na dojezdzie do lotniska przewrocila sie osiemnastokolowa ciezarowka. Moja taksowka uderzyla w nia przy stu dziesieciu na godzine. Taksowkarz po prostu nie mogl sie wyrobic. On, ee, wyszedl z tego calo, ale ja nie. -O czym ty mowisz, do cholery? - spytal oglupialy Mercer. - Chcesz mi powiedziec, ze nie zyjesz? -Chce ci powiedziec, ze obaj nie zyjemy, Mercer. Cokolwiek zlapales w tym paryskim kanale, bylo o wiele gorsze niz dyzenteria. Lekarze zrobili dla ciebie wszystko, co mogli, ale nie udalo im sie ciebie uratowac. Zabawna rzecz. Biorac pod uwage wszystko, co cie spotykalo w zyciu, myslalem, ze zejdziesz pierwszy. Teraz sie ciesze, ze moglem tu na ciebie zaczekac. Kiedy sie obudzilem po wypadku i zrozumialem, gdzie jestem, moim przewodnikiem byl dwudziestolatek, ktory mial pretensje, ze go zabilem podczas drugiej wojny swiatowej. Mercer nie mogl pojac, co Harry mu mowi. Slyszal slowa, ale nie mialy sensu. Martwy? Byl martwy. Czul sie gownianie. Czy bol nie byl znakiem, ze raczej zyje? Dezorientacje mial wypisana na twarzy, bo kiedy Harry znow sie odezwal, mowil, jakby czytal mu w myslach. -To nie dziala tak, jak myslisz. Bedziesz sie czul otepialy jeszcze przez ja kis czas. Jezus albo swiety Piotr zjawia sie za chwile, zeby ci wszystko wyja snic. Teraz odpocznij. Harry otworzyl drzwi przy wezglowiu lozka Mercera. Obok niego przemknela ciemna smuga i wskoczyla na lozko. To byl Miguel. Mocno usciskal Mercera. Co, do...? Swiatobliwa lagodnosc Harry'ego w jednej chwili znikla. -Cholera, ty maly lobuzie! - zagrzmial. - Miales jeszcze chwile zaczekac! -Ale on sie obudzil, panie Harry! - zapiszczal Miguel wtulony w ramiona Mercera. - Powiedzial pan, ze bede mogl wejsc, kiedy sie obudzi. -Powiedzialem, ze bedziesz mogl wejsc, kiedy skoncze z nim rozmawiac. No dobra, spaliles caly kawal. Harry chustka starl puder z twarzy. Skora pod pudrem zdradzala osiemdziesiat lat zycia bez oszczedzania sie. Podszedl do okna i odsunal przejrzysta zaslone, dzieki ktorej w szpitalnej sali pojawila sie niebianska poswiata. Wylaczyl tez przenosny magnetofon, z ktorego dobiegala muzyka harf. Lauren Vanik weszla chwile pozniej w workowatych szortach i luznej koszuli. -Co tu sie dzieje, do cholery? - Mercer wodzil wzrokiem od jednego do drugiego. -Twoj przyjaciel Harry namowil nas, zebysmy pozwolili mu zrobic ci kawal. Powiedzial, ze jesli przeszkodzimy, spali ten dziennik, ktory przywiozl. Mercer spojrzal na Harry'ego, zauwazajac blysk rozbawienia w oczach przyjaciela. -Jak ci sie udal ten numer z papierosem? Harry zrobil nagle zbolala mine. -Zdobywam sie na najwiekszy dowcip w zyciu, a ty mnie pytasz o te stara sztuczke? Zgasilem papierosa o monete, ktora mialem w reku. -Od samego poczatku powinienem byl wiedziec, ze to jakis szwindel -odezwal sie Mercer, kiedy dotarlo do niego w pelni to, co powiedzial Harry. Faktycznie, to byl numer najlepszy ze wszystkich. - Gdybym sie obudzil w morzu ognia i z wezami w lozku, a ty mialbys czerwona peleryne i rogi, wtedy bym uwierzyl, ze obaj nie zyjemy. -Myslalem o tym, ale w sufitach maja tu zraszacze. Jak sie czujesz? Mercer zignorowal autentyczna troske Harry'ego. -Zemszcze sie za to, ty draniu. Drzwi znow sie otworzyly i do srodka wszedl mezczyzna okolo czterdziestki. Sredniego wzrostu, szczuply, z ciemna broda i grzywa gestych dlugich wlosow. Byl ubrany w biala szate, na nogach mial sandaly. -Spozniles sie, Roddy - przywital go Harry. - Miguel wszystko zepsul. Tym razem Mercer nie zdolal pohamowac smiechu. Harry przeszedl same go siebie - znalazl nawet kogos do odegrania roli latynoskiego Jezusa Chrystusa. -To dobrze, czuje sie jak idiota. - Niedoszly Jezus sciagnal szate przez glowe. Pod spodem mial spodnie i kolorowa, rozpieta pod szyja koszule. - Witamy z powrotem wsrod zywych. Jestem Rodrigo Herrara. -Ojciec Roddy'ego sluzyl razem ze mna jako mechanik - wyjasnil Harry. Przed wypadkiem, w ktorym stracil noge w latach piecdziesiatych, Harry White byl kapitanem najpierw na okretach amerykanskiej Marynarki Wojennej, a potem na parowcach handlowych w Azji. - Kiedy przylecialem do Panamy i dowiedzialem sie od kapitan Vanik, ze jestes w szpitalu, ktora, dodam, byla na tyle uprzejma, ze wyjechala po mnie na lotnisko, odszukalem go. Tata Roddy'ego zmarl pare lat temu, ale Roddy znal mnie z opowiesci swojego staruszka. jest pilotem na kanale. Czy raczej byl, do niedawna. Ma trojke dzieci mniej wiecej w wieku Miguela, wiec on i jego zona sie nim zaopiekowali. Mercer uscisnal Panamczykowi dlon. -Zaloze sie, ze zastanawiasz sie teraz, czy ojciec rzeczywiscie umial dobierac sobie przyjaciol. -Si. - Roddy Herrara sie usmiechnal. -Gdzie ja jestem i jak dlugo tu jestem? -Jestes w prywatnej sali w Centro Medico Paitilla, najlepszym szpitalu w Panamie - odparla Lauren, podajac Mercerowi wode. - Jestes tu od czterech dni. Lekarze postanowili utrzymywac cie w spiaczce farmaceutycznej i napompowali cie antybiotykami, bo na zakazenie zareagowales dosc gwaltownie. Jak sie czujesz? -Slabo, ale nie tak zle jak powinienem. -Pilnowali, zebys sie nie odwadnial, i powiedzieli, ze obudzisz sie w przyzwoitej formie. Poza tym wymiotowales tylko przez osiemnascie godzin, czyli calkiem krotko jak na bakteryjna dyzenterie. -Biorac pod uwage, ze Paryz to Miasto Milosci, dlaczego nie mogles zlapac jakiejs wenerycznej choroby, jak normalni ludzie? - przycial Harry. Miguel intuicyjnie sie domyslil, ze uslyszal brzydkie slowo. -Co to jest weneryczna choroba? Roddy odpowiedzial mu surowo po hiszpansku i Miguel ucichl. -Dorastaja wystarczajaco szybko i bez twoich zartow, Harry - upomnial lagodnie. -Co ja tam wiem o dzieciach - powiedzial Harry, mierzwiac Miguelowi wlosy. - Pozniej ci powiem - dodal szeptem. Weszla pielegniarka i warknela, zeby dali Mercerowi spac. Wszyscy wyszli, rzucajac slowa otuchy, zostala tylko Lauren. Polozyla dlon na dloni Merce-ra. Wtedy przypomnial sobie przyjemny zapach, ktory poczul w jednym z momentow przytomnosci. Kwiaty i mieta. Kwiatami pachnialy jej perfumy. Mieta -pasta do zebow. Skoro byly w pokoju, musiala spedzac przy nim duzo czasu. Odgarnela mu z czola kosmyk wysuszonych od goraczki wlosow. -Jak dlugo miales objawy, zanim na dobre sie pochorowales? -Zaczalem sie meczyc juz w namiocie. Dlatego tak sie spieszylem do samolotu. Gdybym padl przy jeziorze, za dlugo by trwalo, zanim ty i Miguel sprowadzilibyscie pomoc. - Spojrzal jej w oczy. - Ale tak naprawde uratowalo mnie to, ze dowiozlas mnie do szpitala. Dziekuje. Lauren pochylila sie i pocalowala go w czolo; jej wlosy musnely mu policzek jak fala jedwabiu. Skore miala nieskazitelnie gladka, a szyje tak smukla, ze wydawalo sie, iz z trudem podtrzymuje glowe. Nie przestawaly go urzekac jej dwukolorowe oczy. -Z tego, co opowiedzial mi o tobie Harry, domyslam sie, ze chyba pora dzilbys sobie beze mnie. - Przystanela przy drzwiach. - Kiedy poczujesz sie le piej, mamy duzo do omowienia. Roddy wie, do kogo naleza te helikoptery. Wbrew zaleceniom lekarza Mercer wypisal sie ze szpitala trzydziesci szesc godzin pozniej. Juz nie zwracal szpitalnych posilkow i czul, ze szybko wracaja mu sily. Lauren uparla sie, ze zdradzi mu, czego sie dowiedziala, dopiero wtedy, gdy on wyzdrowieje, dlatego pragnienie dotarcia do prawdy przemoglo w nim slabosc ciala. Ona i Harry towarzyszyli mu w krotkiej drodze taksowka ze szpitala do hotelu Harry'ego. Wiezowiec Caesar Park stal przy plazy w poludniowej czesci stolicy Panamy. Byl ekskluzywnym hotelem dla biznesmenow i atrakcja dla turystow. Jedni i drudzy gapili sie na Mercera, kiedy przyjaciele prowadzili go przez hotelowy hal. Choc mogl isc o wlasnych silach, rzucala sie w oczy jego bladosc. Harry zachowal sie zgodnie z przewidywaniami i karta kredytowa Mercera zaplacil za trzypokojowy apartament blisko najwyzszego pietra. Kiedy weszli, pokojowka uprzatala niezliczone tace przyniesione przez obsluge hotelowa. Inny pracownik uzupelnial spustoszony minibarek. Mercer opadl na miekki fotel. -I ile ja place za taka noc? -Na pewno wiecej niz za szpitalny pokoj. - Nieprzejety grymasem Mercera Harry przygotowal im wszystkim po drinku; dla siebie potrojnego jacka danie-l'sa z imbirem, gimlet dla Mercera i glenfiddicha w wysokiej szklance dla Lau-ren. - Roddy przyprowadzi tu swoja rodzine na basen. Kiedy przyjdzie, porozmawiamy. Czas oczekiwania Mercer spedzil w lazience. Moczac sie w wannie, zawolal do Harry'ego, zeby nalal mu jeszcze jednego drinka. W jednej z sypialni znalazl ubrania w swoim rozmiarze kupione przez Lauren i Harry'ego. Wlozyl dzinsy, koszulke polo i adidasy. -Nie ufam twojej naglej trosce, Harry. W co ty pogrywasz? -Mialem nadzieje, ze pokryjesz linie kredytowa, ktora otworzylem w kasynie - wyrzucil z siebie osiemdziesieciolatek. - I pozwolisz mi korzystac jakis tydzien z tego pokoju. Nie bylem na wakacjach od Bog wie jak dawna. -Od lat jestes na emeryturze i wlasciwie to mieszkasz na stale w barze U Malego - zakpil Mercer. - Cale twoje zycie to wakacje. Zanim Harry zdazyl zaprotestowac, rozleglo sie pukanie do drzwi i do pokoju wpadla czworka rozbrykanych dzieci, wsrod nich Miguel. Za nimi weszli Rodrigo Herrara i atrakcyjna kobieta kilka lat mlodsza od niego. Po wzajemnym przedstawieniu sie Carmen Herrara zabrala rozochocone dzieci z powrotem na dol, na basen za hotelem. -Dobrze wygladasz - stwierdzil Roddy, biorac piwo od Mercera. -Lekarze stwierdzili, ze najlepiej zrobi mi odpoczynek i jedzenie, a jedno i drugie jest znacznie lepsze tutaj. - Mercer machnieciem reki wskazal bogato urzadzony salon. - Lauren wspomniala, ze wiesz cos o helikopterze, ktory zaatakowal Rubena i jego ludzi. Dzieki, ze przyszedles nam o tym powiedziec. -Nie mam pracy od czterech miesiecy - powiedzial Roddy, przyznajac sie do tego z pewnym wstydem. - Przyjscie do tego hotelu to dla Carmen i dzieci jak Gwiazdka. To ja powinienem dziekowac tobie. Mercer zrozumial, ze powinien poczekac z zaspokojeniem ciekawosci, co Herrara wie o helikopterze. Bezrobotny Herrara wzial do siebie Miguela bez pytania i Mercer poczul sie w obowiazku dowiedzenia sie od niego, jak doszlo do utraty pracy. Co wiecej, uswiadomil sobie, naprawde chcial to wiedziec. Z glosu i postawy Roddy'ego bila duma, jeszcze niezmiazdzona okolicznosciami - godnosc, ktora w Mercerze natychmiast wzbudzila szacunek. -Harry mowil, ze pracowales na kanale? -Bylem pilotem statkow, dopoki nie cofneli mi licencji po wypadku. Wedlug mnie - podejrzanym. -Podejrzanym? -Kiedy wyplynelismy ze sluz Pedro Miguel w strone Atlantyku, drobnicowiec z ruda, ktory pilotowalem, nagle skrecil na przeciwny pas. Otarlismy sie o mniejszy frachtowiec i zrobilismy mu dziure w poszyciu tuz nad linia wody. Na szczescie nikomu nic sie nie stalo. Sledztwo nie wykazalo zadnej mechanicznej usterki statku, ktory pilotowalem, wiec uznali, ze to byla moja wina. -Roddy powiedzial, ze to samo zdarzylo sie trzem innym pilotom w tym samym miejscu - przerwal Harry. - Mowil, ze to bylo tak, jakby trafili na gwaltowny boczny prad, ktory zepchnal ich z kursu. Pedro Miguel jest tuz na poludnie od Przekopu Gaillarda, najwezszego odcinka kanalu, i nie ma tam zadnych pradow. To nie powinno bylo sie stac. -Tamci piloci tez zostali zwolnieni? - spytala Lauren. -Tak, zastapiono ich Chinczykami pracujacymi dla firmy o nazwie Hatch-Co, Hatcherly Consolidated. Na dzwiek slowa "Chinczycy" Mercer drgnal. Jean Derosier mowil, ze czlowiek skupujacy na jego aukcji pamiatki dotyczace kanalu byl chinskim biznesmenem powiazanym interesami z Panama. -Stad wiem o tym helikopterze - ciagnal Roddy. - Kapitan Vanik podala mi numer identyfikacyjny, ktory widziales. Nalezy do Hatcherly. -Hatcherly to chinska firma? - Mercer chcial potwierdzic swoje podejrzenie. -Ma siedzibe w Szanghaju. Miejscowy dyrektor nazywa sie Liu Yousheng. Jest mniej wiecej w moim wieku, ale z tego, co wiem, ma duze wplywy w chinskim rzadzie, a takze olbrzymi majatek wlasny. Wszyscy nowi piloci na kanale sa Chinczykami. Wlasciwie wiekszosc nowych pracownikow kanalu to Chinczycy. -HatchCo nie jest czasem ta firma, do ktorej naleza porty na obu koncach kanalu? - zaciekawila sie Lauren. -Nie, tamta ma siedzibe w Hongkongu, chociaz kraza pogloski, ze jest kontrolowana przez chinski rzad. Do Hatcherly nalezy mniejszy port przeladunkowy w Balboa, dawna baza amerykanskiej marynarki wojennej. Kupili ja za jedna dziesiata jej wartosci dzieki lapowkom i zastraszaniu, ktorym nikt nie chce sie przyjrzec. HatchCo ma takze lukratywny kontrakt na dostarczanie pilotow i innych pracownikow obslugi kanalu. Mieli zatrudniac miejscowych, ale wiekszosc stanowisk jest obsadzona chinskimi imigrantami. - W glosie Roddy'ego zabrzmiala gorycz. - Nasz zwiazek zawodowy interweniuje u nowego dyrektora kanalu, Felixa Silvery-Ariasa, ale on nic nie robi. -Skad wiesz, ze helikopter nalezy do HatchCo? -Po numerze identyfikacyjnym, ktory widziales ty i kapitan Vanik - odparl Roddy. - Ostatnie litery to HC. Hatcherly dysponuje kilkoma smiglowcami. Widac je nad cala strefa Kanalu Panamskiego. Wszystkie maja numery identyfikacyjne konczace sie na HC. Firma Chinczykow jest bardzo dobrze strzezona, wiec watpie, zeby ktos im go ukradl. Lauren wypowiedziala glosno to, o czym wszyscy pomysleli. -To oni stoja za morderstwem Rubena i wypadkami w obozie Gary'ego Barbera. -I cholernie malo brakowalo, by usmiercili nas nad jeziorem ladunkami glebinowymi - dodal Mercer. Wreszcie sie dowiedzial, kim sa wrogowie. - Prawdopodobnie mozna do tego dodac atak na mnie w Paryzu. Nie uwierze, ze tych trzech Chinczykow, zawodowych mordercow, ktorzy mnie tam scigali, nie bylo powiazanych z Hatcherly. - Ale nadal nie wiedzial, kim jest czlowiek, ktory zastrzelil zlodzieja wynajetego do kradziezy dziennika. - Harry, masz dziennik Lepinaya? -Jest w hotelowym sejfie - odparl przyjaciel, szykujac so bie kolejnego drinka. -Dobry pomysl. -Lauren na niego wpadla. Mercer z trudem powstrzymal sie przed wyslaniem Harry'ego po dziennik. Chcial jak najszybciej go przeczytac. Gdzies na kartach dziennika znajdowal sie klucz do tego, co sie tu dzialo. Dlaczego probowano go zabic? Tylko po to, zeby zdobyc dziennik. Teraz jednak Mercer zyskal przewage. Jego przeciwnicy nie wiedzieli, ze sa swiadkowie ich przestepczej akcji nad jeziorem. Nie podejrzewali, ze Mercer podaza juz ich tropem. Dyrektor Hatcherly w Panamie, Liu Yousheng, nie zdobyl dziennika Lepi-naya. Nie wiedzial tez, czy czlowiek, ktorego jego ludzie scigali w paryskich kanalach, mial go przy sobie, kiedy z nich wychodzil. Zdaniem Mercera Liu zrezygnowal juz z dziennika i przestal sobie zaprzatac nim glowe. Biznesmen nie wiedzial takze, ze maja go ludzie, ktorzy byli swiadkami akcji nad jeziorem. Dawalo to Mercerowi pole manewru. Dopiero za kilka dni nabierze wystarczajaco duzo sil, zeby zajac sie Hatcherly Consolidated i Liu Youshengiem. Chcial wykorzystac ten czas na zebranie jak najwiecej informacji o chinskiej firmie, a w tym pokoju byly dwie osoby, ktore mogly mu w tym pomoc. Jesli by sie zgodzily. -Roddy, Lauren powiedziala ci o tym, co sie wydarzylo nad jeziorem? -Kilka dni czekalismy, az odzyskasz przytomnosc, wiec mielismy duzo czasu, by opowiedziec sobie o wszystkim. Wiem nawet to, ze Harry pozwala ci mieszkac w jego domu w Waszyngtonie, chociaz w to chyba akurat nie wierze. Mercer sie zasmial i spojrzal ostro na siedzacego z niewinna mina Harry'e-go. -On sie tylko tam tak zachowuje, jakby to byl jego dom. -Jesli chcesz mnie zapytac, czy jestem sklonny pomoc, odpowiedz brzmi "tak". - Lagodne zazwyczaj oblicze Herrary nabralo surowosci. Groznie sciagnal brwi nad ciemnymi oczami. - Carmen i ja rozmawialismy o tym, kiedy dzieki kapitan Vanik Harry nas znalazl. Kapitan Vanik spytala, czy przypadkiem wiem cos o tamtym helikopterze, a ja zrozumialem, ze zamieszane jest w to Hatcherly, i od razu wiedzialem, ze musze pomoc. Dlatego wlasnie zaopiekowalismy sie Miguelem, zebyscie nie musieli sie o niego martwic, kiedy wezmiecie sie do tych bastardos. To przez nich stracilem prace. Zyjemy z oszczednosci, w nadziei ze zwiazek znajdzie mi jakas robote. Sprzedam lodz i stracimy dom, jesli nic sie nie zmieni. -Moge ci zaplacic... - zaczal Mercer, ale natychmiast zrozumial, ze urazil dume Roddy'ego. Szybko sie poprawil -...za opieke nad Miguelem, dopoki nie znajdziemy jego krewnych w Miami. Roddy pokrecil glowa. -Co znaczy jeszcze jedna mala geba, kiedy ma sie juz trzy do wykarmie-nia. - Dobrze wiedzial, ze Mercer chce pomoc jego rodzinie, a on desperacko potrzebowal pieniedzy. - Przyjme je w imieniu chlopca. -Musze byc z toba szczery, Roddy. Ci goscie sa bezlitosni. Bede cie chronil w miare mozliwosci, ale nie moge za nic reczyc. -Nie rozumiesz, doktorze Mercer - odparowal Herrara. - Wlasnie o tym, co mi grozi, rozmawialem z Carmen. Znam ryzyko. -Dziekuje. - Mercer odwrocil sie do Lauren Vanik. - Wiem, ze masz obowiazki wobec ambasady, ale przyda sie nam kazda pomoc. Lauren spojrzala na zegarek. -Od trzech godzin jestem oficjalnie na tygodniowym urlopie. To znaczy, ze musze zrezygnowac z odwiedzin brata w San Francisco za miesiac, ale chyba warto. Mercer spojrzal jej w oczy. -Wynagrodze ci to. W ciagu zaledwie kilku dni oboje razem przeszli tak duzo, jakby znali sie cale zycie. Mercer czul cos wiecej niz zwykla wdziecznosc. -Co do mnie - powiedzial Harry, przerywajac im wpatrywanie sie w siebie - dalej bede goscil wszystkich w tym krolewskim apartamencie, ktory Mercer tak hojnie mi podarowal, o ile nie bede w nim wlasnie zabawial senoritas. -Po pierwsze, ty zdegenerowany lubiezniku, zadna senonta tu nie przyjdzie, chyba ze jej zaplacisz... -Och, alez prostytucja w Panamie jest legalna. -Niewazne. Place za apartament, wiec jest moj. Mozesz w nim mieszkac, ale jak sprowadzisz tu dziwke, schowam ci viagre. -Ja nie uzywam viagry! - ryknal Harry - zbyt czesto. - Odwrocil sie do Lauren i puscil do niej oko. - Wlasciwie to Mercer lyka te niebieskie pigulki jak mietowki. Tak mu rozrzedzily krew, ze trzeba godziny, zeby przestal krwawic, jak sie zatnie przy goleniu. Prawdziwa tragedia, taki mlody facet. Mercer przekonal sie, ze Harry nie potrzebowal duzo czasu, zeby oczarowac Lauren. Mial w sobie przedziwny urok, po czesci bezdomnego wloczegi, po czesci Freda Astaire'a. Zanim zdazyl dodac cos jeszcze, Mercer podjal interesujacy ich wszystkich temat. -Co wiemy o Hatcherly? -Calkiem sporo. - Lauren wyjela notes z plecaka, ktory nosila zamiast torebki. Otworzyla notes na pierwszej stronie. - Kiedy sie dowiedzielismy, ze to ich helikopter, Roddy i ja zasiegnelismy jezyka od naszych informatorow. -Mam kuzyna, ktory pracuje w ich porcie przeladunkowym - powiedzial Rodrigo. - Jest kierowca wozka widlowego. Jednym z zatrudnionych dla zmy-dlenia oczu Panamczykow, ktorzy pewnie niedlugo straca prace. Lauren zajrzala w notatki. -Ich port ma powierzchnie dwudziestu trzech hektarow i nabrzeze dlugosci ponad dwoch tysiecy metrow. Planuja dobudowac prostopadle keje, zeby potro ic te dlugosc, ale na razie jest tam tylko mocny falochron. Moga przepuscic oko lo dwustu tysiecy kontenerow rocznie, ale od chwili otwarcia ruch jest tam nie wielki. Wedlug Roddy'ego ceny maja prawie dwukrotnie wyzsze niz konkuren cja. -To bez sensu - zauwazyl Mercer. -Dalej jest jeszcze dziwniej. Hatcherly dopiero co wydalo fortune, zeby kupic od amerykanskiej firmy linie kolejowa laczaca brzegi przesmyku, i zbudowalo punkt przeladunkowy. Zainstalowali tam automatyczny system ladowania i magazynowania, ktory ulatwia rozladowanie pociagow towarowych i przenoszenie kontenerow w wyznaczone miejsce, dopoki nie beda gotowe do zaladunku na statek. Robi to dzwig linowy, sterowany tylko przez kilku ludzi obslugujacych komputery. Przewoza troche towarow koleja, ale daleko im do maksymalnej przepustowosci. -Dlatego wlasnie moj kuzyn straci prace. Wszystko jest tam zautomatyzowane. -Jesli Hatcherly planuje jakies duze przedsiewziecie, beda musieli zrobic to potajemnie - stwierdzil Mercer. - Maja magazyny? -Kilka. I to olbrzymich. -Mercer odwrocil sie do Roddy'ego. -Czy twoj kuzyn moze nas przemycic do srodka? -Nie. Maja tam ochrone, wielu ochroniarzy to byli czlonkowie Batalionow Godnosci Noriegi, zolnierze odpowiedzialni za najgorsze ze zbrodni Ananasa. - Roddy uzyl pogardliwego pseudonimu panamskiego dyktatora, ktorego Amerykanie obalili w 1989 roku. Ksywa "Ananas" odnosila sie do okropnie dziobatej twarzy Manuela Noriegi. - Dawni Durnie*1 - tak czlonkow Batalionow Godnosci nazywali amerykanscy zolnierze, bioracy udzial w operacji "Sluszna Sprawa" - patroluja wzdluz ogrodzenia, ktore jest pod napieciem i wyposazone w czujniki ruchu. Sa tam tez chinscy wartownicy, ktorzy regularnie przeczesuja plac z kontenerami. Hatcherly w jakis sposob zdobylo pozwolenie, zeby uzbroic ich wszystkich w bron automatyczna.-Lekka przesada, jesli maja chronic kontenery towarowe, ktorych nie da sie ukrasc bez dzwigu i osiemnastokolowego tira - powiedzial Harry. - Musimy zobaczyc, co oni tam knuja. -To samo pomyslalem - zgodzil sie Mercer. - A jak z podejsciem od strony wody? -Na dzwigach portowych zainstalowano silne reflektory - odparla Lauren. - Kiedy byles w szpitalu, Roddy i ja poplynelismy tam jego lodzia. Nie zblizyli- 1 * Nieprzetlumaczalna gra slow w oryginale "Dingbats", czyli "durnie, glupcy, palanty", co brzmi jak skrot angielskiej nazwy Batalionow Godnosci - Dignity Battalions (przyp. tlum.). smy sie nawet na piecdziesiat metrow, bo wyslali lodz patrolowa, zeby nas ode-skortowala. -Mozemy tam sie dostac wplaw? -Moze, ale to by bylo ryzykowne. I nie wiemy, jak silna ochrone maja na nabrzezu. Caly ten port jest pilnowany jak forteca. -Czyli nie ma latwego sposobu wejscia? - Ponad miare rozbudowana ochrona podpowiadala Mercerowi, ze wpadl na wlasciwy trop. -Jest - odparl Roddy. - No, moze nie latwy. Ale latwiejszy. Mozemy wejsc tylnymi drzwiami, ze tak powiem. Mercer pytajaco uniosl brew. -Tory kolejowe. Lauren i ja rozmawialismy o tym. Mozemy sie schowac w kontenerze noca, wtedy gdy bedzie pracowal moj kuzyn. Rozladowuja pociagi wozkami widlowymi, bo podwieszany dzwig nie jest jeszcze w pelni sprawny. Moj kuzyn Victor moze odstawic nasz kontener w odludne miejsce i tam nas wypusci. A gdy skonczymy sie rozgladac, zaladuje kontener z powrotem na pociag, ktory bedzie wracal do atlantyckiego portu Cristobal. -Jak mozemy sie dostac do kontenera w Cristobal? - spytal Mercer. Oczy Lauren znow przyciagnely jego uwage, fascynujac go kolejna niezauwazana dotad przez niego wlasciwoscia. Gdy rozmawiala o czyms malo waznym, odwracala glowe tak, ze jej cieplejsze, niebieskie oko nadawalo twarzy serdeczny i wesoly wyraz. Gdy rozmowa schodzila na powazniejsze tematy, ustawiala sie tak, ze dominowac zaczynalo oko szare. Mercera pociagaly obie strony jej osobowosci. Jedna byla uosobieniem poludniowego wdzieku, druga, zdystansowana i chlodna, emanowala pewnoscia siebie. Lauren byla jak dwie odrebne osoby w jakis sposob polaczone w jedna. -Juz to rozpracowalam. - Nachylila sie do przodu. - Znam pewnego impor-tera-eksportera, dzialajacego w Strefie Wolnego Handlu Colon. Ma syna, ktory zaangazowal sie w handel narkotykami jako kurier. Trzy miesiace temu jego ojciec poprosil mnie o pomoc w sprowadzeniu chlopaka na dobra droge. Udajac policjantow, Ruben i jego ludzie wlamali sie ktorejs nocy do mieszkania chlopaka. Troche go poturbowali, zabrali mu paszport i powiedzieli, ze jak sprobuje go wyrobic na nowo, to wroca. Nie trzeba chyba dodawac, ze chlopak porzucil marzenia o zostaniu nastepnym Pablem Escobarem. - Usmiechnela sie na to wspomnienie. - Jego ojciec ma u mnie dlug wdziecznosci. -A chinscy wartownicy? -Roddy powiedzial "latwiej", nie "latwo". -Potrzebujemy broni. - Mercer, wypowiadajac te slowa, poczul, ze zoladek podchodzi mu do gardla. Znow ryzykowal zycie dla sprawy, ktorej do konca nie rozumial. Pierwszy raz zdarzylo sie to w Iraku, gdzie towarzyszyl oddzialowi komandosow, by ustalic czy Saddam Husajn mial mozliwosc wydobycia uranu. Odtad krazylo wokol niego zagrozenie przemoca. Nigdy go nie szukal. Samo go znajdowalo, w okolicznosciach, ktorych nie mogl uniknac. Ale zawsze - wczesniej na Hawajach, Alasce, w Erytrei, ostatnio na Grenlandii - czul, ze musi stawic mu czolo. Lauren odczytala to w jego oczach. Harry opowiedzial jej troche o przeszlosci Mercera i wiedziala, ze ten czlowiek nie lubi byc do niczego zmuszany. Powoli kiwnela glowa. -Tym tez sie zajelam. Roddy, jesli bedziemy mieli szczescie, nikt nas nie zauwazy, ale jesli nie... Jestes pewien, ze chcesz brac w tym udzial? Roddy sie nie wahal. -Walcze, by ocalic moja rodzine, to lepszy powod niz wasze. -Nie - warknal Mercer. - Ty nie idziesz. Moze i masz dobry powod, ale nie masz zadnego doswiadczenia w walce. Nie zamierzal dopuscic do tego, zeby Roddy osierocil dzieci, a Carmen zostala wdowa. -Lauren i ja wiemy, co robimy. To dla nas nie pierwszy raz. Twarz Roddy-'ego poczerwieniala od nietlumionego gniewu. Spojrzal na Lauren, szukajac wsparcia. -Damy sobie rade sami. - Lauren rozumiala, o co chodzilo Mercerowi. - Twoim zadaniem bedzie dowiedziec sie jak najwiecej o Liu Youshengu. Jesli nie znajdziemy niczego w terminalu towarowym, naszym jedynym wyjsciem moze sie okazac dotarcie bezposrednio do niego. Zanim Roddy zdazyl odpowiedziec, wrocila Carmen z dziecmi. Trojka maluchow otoczyla ojca ciasnym kolem, domagajac sie uwagi i opowiadajac o tym, jak caly dzien sie kapaly w basenie. Miguel od razu pobiegl do Mercera, by pokazac mu pieniadze - dostal je od angielskiej turystki za wylowienie okularow przeciwslonecznych, ktore wpadly jej do basenu. Uprzytomniwszy sobie, co ma do stracenia, Roddy spojrzal na Mercera i juz nie oponowal. -Zrobie, jak mowicie. Cristobal, Panama Xo nie klaustrofobia dokuczala Mercerowi najbardziej, kiedy wielki stalowy kontener byl przewozony terminalem towarowym na atlantyckim wybrzezu Panamy i ladowany na kolejowy wagon. Nie bal sie ciemnosci i zamkniecia. W przeciwnym razie nigdy nie zostalby gornikiem. Najgorsze bylo to, ze nie wiedzial, co sie za chwile stanie. Nagly skret duzego przemyslowego wozka rzucil nim i Lauren o sciane kontenera. Skrzynia kontenera opadla gwaltownie na platforme wagonu, az poczuli to w obolalych kosciach, dzwiek stali dlugo rozbrzmiewal echem w jej wnetrzu. -Co jeszcze? - poskarzyla sie Lauren z ciemnosci, w ktora sie potoczyla. Dieslowska lokomotywa, stojaca dwadziescia kilka wagonow dalej, szarpnela. Sprawdzano polaczenia miedzy wagonem. Mercer wlasnie wstal i podloga znow usunela mu sie spod stop. Wyladowal na plecach i zaklal. -Powinnam byla sie domyslic. - Lauren wlaczyla latarke z czerwonym filtrem. W czerwonawym swietle jej ciemne wlosy mialy barwe atramentu. -Roddy nie uprzedzil kierowcy wozka, zeby uwazal? -Chyba uwazal. - Lauren na czworakach podpelzla do Mercera i usiadla obok niego. Pociag znow szarpnal. - Czuje sie, jakby wsadzili nas do przemyslowej suszarki ubran. Pociagu ruszyl. Teraz slychac bylo miarowe stukanie kol na szynach. Mer-cer zawsze lubil ten jednostajny rytm. Na chwile mogl zapomniec o tym, gdzie byl i co mial zrobic, i o beretcie 92 w nylonowej kaburze pod pacha. On i Lauren mieli poltorej godziny, zanim pociag dotrze do terminalu Hat-cherly w Balboa. Tam trzy ostatnie wagony miano odczepic, a reszte skierowac do wiekszego terminalu nad kanalem, ale polozonego dalej od Balboa. Dwa bite dni omawiali plan. Poznali fotografie Hatcherly z map narysowanych przez kuzyna Roddy'ego, Victora. Lauren zabrala Mercera na strzelnice, zeby sie przekonac, czy prawdziwe sa jego zapewnienia, ze umie poslugiwac sie bronia. Choc byla od niego lepsza w strzelaniu na odleglosc, on bil ja na glowe umiejetnoscia trafiania w nagle wyskakujacy cel; pod tym wygladem nie mogla sie z nim rownac. Przez poltorej godziny nie mieli nic do roboty i zadnemu z nich nie chcialo sie wdawac w blahe pogaduszki. Mercer wrocil myslami do ostatniego spotkania z Maria Barber. Dwadziescia godzin wczesniej jadl z nia potrawy z teppany-aki w japonskiej restauracji. Jedzenie bylo doskonale. Towarzystwo Marii pozostawilo w nim niesmak. Kiedy Mercer nabral juz dosc sily, zeby wziac udzial w zaplanowanej akcji, Victor Herrara mial akurat w pracy dzien wolny, wiec Mercerowi trafil sie wolny wieczor. Mial nadzieje spedzic go z Lauren, ale poczucie obowiazku kazalo mu zadzwonic do Marii. Minal tydzien, odkad dowiedziala sie o smierci meza, a chociaz odniosl wrazenie, ze nie wpadla z tego powodu w nadmierna rozpacz, uwazal, ze powinien z nia porozmawiac. Nie lubil Marii, nie ufal jej i nie zadzwonilby, gdyby nie byla zona przyjaciela. Odebrala telefon z taka wesoloscia, ze o malo sie nie rozlaczyl. -Czesc, Mario. Mowi Philip Mercer. -Kto? Och, Mercer. Gdzies ty byl? Czekalam na twoj telefon cale wieki. - Slyszac te przesadna uwage, pomyslal, ze pila. -Mialem problemy z zoladkiem - odparl ostroznie. -Ale juz ci lepiej, tak? Obiecales, ze sie spotkamy po twoim powrocie. - Mercer przypomnial sobie, ze mieli sie spotkac na mszy za jej meza, ale nie o tym teraz mowila. - Masz dzisiaj wolny wieczor? - spytala. Dlaczego powiedzial "tak", pozostalo dla niego na zawsze tajemnica, ale to zrobil. -Cudownie. Gdzie mieszkasz? Przyjade po ciebie. Mercer nie zamierzal jej zdradzic, w jakim hotelu zamieszkal. Na tyle dobrze ja poznal, by nie miec watpliwosci, ze ta kobieta leci na pieniadze. Gdyby sie dowiedziala, ze mieszka w Caesar Park, nigdy by sie jej nie pozbyl. -W hostelu pelnym wolontariuszy Korpusu Pokoju, niedaleko jakiegos przystanku autobusowego. Musze powiedziec, ze dosc tu podle. -Och. No nic, lubisz japonska kuchnie? Ja po prostu uwielbiam patrzec, jak gotuja na moich oczach i robia te wszystkie sztuczki z nozami. -Jasne, moze byc. Podala mu adres Ginza Teppanyaki na Calle D i powiedziala, ze przyjdzie o osmej. Kiedy przyjechal, Maria siedziala przy barze. Na jego widok zerwala sie na nogi, piszczac jak kochanka po dlugiej rozlace. Bluzke miala rozpieta tak gleboko, ze odslaniala koronki biustonosza. Nosila tak obcisle dzinsy, ze glebokie wciecie miedzy posladkami siegalo daleko do przodu, ostentacyjnie podkresla- jac plec. Mercer poczul uderzenie zwierzecego podniecenia, a potem irytacje na samego siebie. Maria byla wdowa po Garym, a poza tym jej stroj byl po prostu wulgarny. Mercer starl z twarzy smuzke szminki i sliny, udajac, ze nie dostrzega irytacji na twarzy Marii, kiedy w ostatnim momencie zblizyl do niej policzek. Po chwili siedzieli juz przy duzym stole z grillem obok jakichs niemieckich biznesmenow, ktorzy pili sake z kieliszkow wielkosci naparstkow. Z poczatku Maria zachwycala sie umiejetnosciami kucharza, kiedy jednak mlody Azjata chybil i podrzucona przez niego krewetka wyladowala na jego kucharskiej czapce, zlajala go gniewnie po hiszpansku. Zrobilaby scene, gdyby nie przyszla kelnerka z jej trzecim mai tai. Mercer ledwie napoczal swoje piwo. -Opowiedziec ci o pogrzebie Gary'ego? - spytal, nie doczekawszy sie od niej slow zachety. -Mozesz. Juz wczesniej postanowil nie mowic jej prawdy, wiedzac, ze nic to ja nie obchodzi. Nie chcial jednak dac jej jakiegokolwiek pretekstu, by sie z nim znow spotykac. -Poszlo dobrze. Policja przyjechala kilka godzin po twoim odjezdzie i ustalila, ze to byl atak partyzantow. Napad na mnie w Paryzu i zamordowanie Gary'ego byly tylko zbiegiem okolicznosci. Kiedy odwiozlem Gary'ego do El Real, ci trzej najemnicy, ktorych wynajalem, zostali. Nie wiem wlasciwie po co, nikt mi nie powiedzial. -I zadnego sladu skarbu Gary'ego? - Nie udalo sie jej zamaskowac chciwosci obojetnym tonem. Mercer pokrecil glowa. -Sluchaj, zawsze lubilem Gary'ego. Byl dobrym czlowiekiem. Ale nie wie rzylem nigdy, ze jest jakis skarb. Mowilem mu to, kiedy sprzedal swoja kopal nie zlota na Alasce i zaczal szukac zaginionych miast i szybkiego bogactwa. Mysle, ze w glebi duszy on tez o tym wiedzial i szukal tylko dla zabawy. Taki juz byl. -Tak, to prawda - zgodzila sie Maria z nutka zalu w glosie. Zalu nad soba, pomyslal Mercer, nie po swoim szalonym mezu. - A co z ta ksiazka, na ktorej mu tak zalezalo? -A, z ta - odparl Mercer obojetnie. - Jest w Waszyngtonie. Dostalem lek kiej paranoi i nie chcialem przywozic jej do Panamy, dopoki nie wiedzialem, co sie stalo z Garym, wiec wyslalem ja do domu z Paryza. Teraz to sie wydaje glu pie. Jesli chcesz, moge ci ja przeslac, jak wroce. Spojrzenie Marii ucieklo na sale, kiedy zastanawiala sie nad odpowiedzia. -Znaczyla cos dla Gary'ego, nie dla mnie. -Rozumiem. -To w El Real sie pochorowales? - spytala, zmieniajac temat. -Podczas lotu powrotnego do Panamy. Z lotniska trafilem prosto do szpitala. Wyszedlem dopiero dwa dni temu. -Biedactwo. - Polozyla mu dlon na udzie. - Zostajesz w Panamie? Mercer odsunal sie na tyle, na ile pozwalalo mu miejsce. -Nie mam powodu. Rano odlatuje. -Czyli mamy dla siebie caly wieczor. - Ta niedwuznaczna propozycja sprawila, ze Mercer poczul cos wiecej niz skrepowanie. Zrobilo mu sie niedobrze. -Nie sadze - odparl, starajac sie nie zdradzic glosem obrzydzenia. - Lot mam wczesnie rano, a poza tym, coz... Umilkl, w nadziei ze sama sie domysli. -Bo bylam zona Garyego? -Coz, tak. Zapalila papierosa. -A czy on o mnie myslal, kiedy siedzial w dzungli i marnowal pieniadze, ktore powinny byc moje? -Mario, nie wiem, co zaszlo miedzy toba i Garym, ale chce tylko wrocic do domu i zapamietac go takim, jakim go znalem. -A co ze mna? - Blysk alkoholowego upojenia w jej oczach zmienil sie w blysk wscieklosci. - Jak zapamietasz mnie? I czy w ogole bedziesz myslal o tym, ze zostawil mnie bez grosza? Wdowe bez przyszlosci? Mercer mial dosc jej pretensji. Przypomnial sobie jej lzy w obozie Gary'e-go i zrozumial, ze prawdziwa jest taka jak teraz. Caly Gary. Chcial uratowac dziewczyne z banio, a trafila mu sie podla suka. Mercer cisnal pieniadze na stol i wstal. -Cos mi mowi, ze dasz sobie rade. Wyszedl z restauracji, scigany jej piskliwymi obelgami. Gwizd lokomotywy dobiegajacy z oddali przeniosl go w terazniejszosc. Potarl policzek, w ktory Maria go pocalowala, jakby wciaz czul na nim jej wargi i czubek jezyka. Zadrzal. -Wszystko w porzadku? - spytala Lauren Vanik. - Nawet tutaj widze, ze cos ci nie daje spokoju. Spojrzal na nia. Jak rozne byly te dwie kobiety. Dzieki Bogu. Czerwone swiatlo rzucalo na jej twarz plamy podswietlenia i nieprzeniknionego cienia. Wlosy upchnela pod welniana czapke, czarna jak bojowy uniform. Wyjela lusterko, zeby nalozyc na twarz maskujaca farbe. -Myslalem tylko o swoim przyjacielu Garym i jego zonie. - Mercer popra wil pietnastometrowy zwoj liny, przyczepiony z tylu do pasa. -Rozumiem, ze randka sie nie udala. Nie opowiadal jej szczegolow. -To nie byla randka. Tylko bardzo smutne spotkanie. Ciekaw jestem, czy Gary wiedzial, co to za ziolko. A moze kiedy wracal do domu, ukrywala przed nim, jaka jest naprawde. Lauren podala mu woskowe mazidlo, zeby zmatowil polysk twarzy i dloni. -Taka kobieta potrafi ukrywac swoja prawdziwa osobowosc tak dobrze, ze staje sie to jej druga natura. I przykro mi to mowic, ale wiekszosc mezczyzn nie wychwytuje subtelnych sygnalow. Druga kobieta potrafi rozpoznac falsz od razu, jednak doszukiwanie sie prawdy nie lezy w meskiej naturze. Uwierz mi, twoj kolega umarl w przekonaniu, ze ma idealna zone. Urwali rozmowe, bo zauwazyli, ze pociag zwalnia. Zaciskajace sie laczniki wagonow strzelaly kolejno, jak petardy. -Jestesmy blisko - szepnal Mercer, chociaz przez sciany kontenera nie do szedlby na zewnatrz nawet krzyk. Powoli minelo ostatnich dziesiec minut. Trzy ostatnie wagony odczepiono i przetoczono na bocznice Hatcherly Consolidated. Z zewnatrz dobiegaly stlumione pokrzykiwania i sygnal gwizdka, by wozki widlowe zdjely z kazdego wagonu po dwa kontenery. Potem rozlegl sie metaliczny loskot i nagle ich skrzynie znow podniesiono. Mieli nadzieje, ze zrobil to Victor Herrara. Gdyby cos poszlo zle i to nie on przewozilby ich przez terminal, Mercer i Lauren mogli zostac uwiezieni w jednym z setek kontenerow przymocowanych do pokladu statku, plynacego na zachodnie wybrzeze Ameryki Polnocnej albo do Azji. Po niezliczonych, szarpiacych nerki podskokach na torach i na wyrwach w betonie wozek w koncu dotarl do celu i kontener z hydraulicznym sykiem zostal postawiony na asfalcie. Lauren zgasila latarke. Czekali, zdawaloby sie, wiecznosc, zanim Victor zastukal w kontener mlotkiem - umowiony sygnal, ze droga wolna. Chwile pozniej drzwi sie otworzyly i Mercer wyszedl w wilgotna ciemnosc nocy. Przed nimi wznosil sie olbrzymi dzwig zaprojektowany specjalnie do przenoszenia kontenerow. Jego ramie wygladalo jak sredniowieczny taran. Wszedzie dookola pietrzyly sie rzedy metalowych pojemnikow niczym ogromne stalowe klocki. W dalekim blasku reflektorow Mercer zobaczyl jeden z magazy- now, ktore Victor narysowal na mapie. Wedlug niego zorientowal sie w rozkladzie terminalu. Victor odstawil ich tam, gdzie w Hatcherly odstawiano puste kontenery - na wielohektarowy asfaltowy plac. Victor wiekszy i wyzszy od kuzyna, mial brudne wlosy zwiazane w kucyk i dosc tepy wyraz twarzy. Rozmawial cicho z Lauren, nie wyj- mujac z ust tlacego sie papierosa. Co chwila ogladal sie przez ramie. Zastanawial sie zaniepokojony, co powie brygadziscie - w razie czego - jesli tamten spyta, dlaczego odstawil kontener tak daleko. -Si, si, si. Gracias. - Lauren odwrocila sie do Mercera, a Victor spogladal tesknie na kabine swojego wozka marki Kalmar 3500. - Mamy szczescie. Victor mowi, ze w najmniejszym magazynie cos sie dzieje. Przez ostatnie dwa tygodnie Hatcherly calkowicie go oproznilo i nie wpuszczano tam nikogo oprocz nielicznych chinskich robotnikow. Wczoraj w nocy z chinskiego frachtowca przewieziono specjalny ladunek. Victor uwaza, ze dzisiaj beda go wysylac dalej. -Wie, co to jest? -Nie ma pojecia, ale mowi, ze wzmocnili ochrone dookola budynku. Mercer przypomnial sobie szczegolowy rysunek Victora. -Zaczekaj, najmniejszy magazyn to ten, ktory stoi osobno, otoczony siatka z drutem kolczastym na gorze, -Aha. -Cholera. - Zaczal goraczkowo sie zastanawiac. Podniosl wzrok, bo wpadl na pewien pomysl. W ciemnosci nad nimi ginal system podwieszanego dzwigu, siec grubych stalowych lin, krzyzujacych sie nad calym terminalem jak nici pajeczyny. - Spytaj Victora, czy liny dochodza do tego magazynu. -Tak - przetlumaczyla. - Jedna z nich przechodzi tuz przed budyn kiem. -Czy mozemy wspiac sie na wspornik, do glownych lin, a potem przejsc po nich nad ogrodzeniem do magazynu? Lauren spytala dokera i przetlumaczyla odpowiedz. -Tak, ale liny biegna dwadziescia piec metrow nad ziemia, zeby nie zacze pialy o stosy kontenerow i samochody. - Victor powiedzial cos jeszcze i Lauren zbladla pod kamuflujaca farba. - Cholera. Glowne liny skladaja sie z trzech przewodow, dwoch utrzymujacych wciagnik i jednego zasilajacego. Jest zawsze pod napieciem. Ich wspinaczka po linach okazala sie podwojnie niebezpieczna. -Spytaj go, czy jest jakis inny sposob dostania sie do magazynu. Victor spojrzal Mercerowi w oczy i powiedzial, ze nie. -Masz lek wysokosci? - spytal Mercer. Lauren pokrecila glowa. - Boisz sie pradu? - Przytaknela. - Czyli witamy w klubie. Ile mamy czasu, zanim przyje dzie pociag, ktory ma nas zabrac z powrotem do Cristobal? -Dwie godziny. -Powiedz Victorowi, ze bedziemy czekac. Zanim ruszyli szukac wspornika lin, Victor dal im obojgu po parze skorzanych rekawic, ktore wyjal ze swojego olbrzymiego wozka. Kiedy opuscili stosunkowo bezpieczna oslone pustego skladowiska kontenerow, Mercera ogarnelo podniecenie. Terminal patrolowalo trzydziestu wartownikow i kilkudziesieciu robotnikow. Kazdy z nich mogl wszczac alarm. Biorac pod uwage to, czego sie dowiedzieli o firmie, watpil, zeby Hatcherly wypuscilo ich po upomnieniu. Zostaliby raczej wyslani w podroz bez powrotu do Chin, w zapieczetowanym kontenerze. Wyciagnal pistolet i sprawdzil, czy tlumik jest do niego mocno przykrecony. Lauren szla cicho obok niego. Zwalczyli pokuse wspiecia sie na pierwsza napotkana wieze. Musieli dostac sie blizej do magazynu, zeby skrocic odleglosc, ktora mieli pokonac w wspinacze po linach. Lauren klepnela go w ramie, wskazujac rzad ciezarowek, ktory zapewnilby im czesciowa oslone. Krok po kroku pokonali otwarta przestrzen placu pokrytego spekanym asfaltem, czujnie wypatrujac wartownikow. Duzy frachtowiec zacumowany w oddali przy nabrzezu byl oswietlony jak statek wycieczkowy, a portowe dzwigi metodycznie opuszczaly kontenery do jego ladowni. Powietrze przesycone bylo smrodem paliwa okretowego i dieslowskich spalin. Zgieci wpol suneli wzdluz szeregu nieruchomych ciezarowek, by nie zwrocic na siebie uwagi. Po dotarciu do pierwszej zobaczyli, ze musza przejsc przez kolejowa stacje przeladunkowa o kilku torach. Dokerzy w ciemnych kombinezonach podczepiali lokomotywe w jaskrawym swietle lamp lukowych na slupach. Mercer polozyl sie na brzuchu i przeczolgal po brudnych kamieniach na druga strone pociagu. Stoczyl sie z ostatniego toru w platanine zarosli, ktorym udalo sie jakos zakorzenic w przesiaknietej olejem ziemi. Lauren zdazyla dolaczyc do niego tuz przed tym, nim minal ich w pedzie maly wozek widlowy. -Jezu - szepnela. - Wyskoczyl nie wiadomo skad. -Im blizej magazynu, tym wiekszy ruch. Na widok kolejnej zblizajacej sie ciezarowki wsuneli sie glebiej w krzaki. Ryzyko wykrycia bylo juz zbyt duze i Lauren zaproponowala, zeby wspieli sie na pierwsza napotkana wieze. Mercer sie zgodzil. Najblizsza podpora podwieszanego dzwigu wznosila sie piecdziesiat metrow od nich. Wyskoczyli z kryjowki i popedzili w strone innego skupiska kontenerow, znajdujacego sie w polowie drogi do ich celu. Dziesiec metrow od pierwszego kontenera Mercer zobaczyl, ze wychodzi zza niego jakas postac. Podniosl pistolet w tej samej chwili, kiedy doker na niego spojrzal. Mercer opuscil bron, niezdolny zastrzelic nieuzbrojonego czlowieka. Przyspieszyl kroku, lomoczac butami. Byl trzy metry od Panamczyka, kiedy ten otworzyl usta do ostrzegawczego krzyku. Bez zwalniania Mercer rzucil sie na niego, zderzyl piersia w piers i wyrznal mezczyzna o kontener. Tamten zgial sie wpol, nie mogac zlapac tchu, a wtedy podbiegla Lauren i uderzyla go w bok glowy beretta. Padl bezglosnie. -Dzieki. Mercer wygramolil sie spod nieprzytomnego robotnika. Wepchneli go w szczeline miedzy dwoma kontenerami i zaczekali, ukryci w cieniu, zeby przekonac sie, czy ktos ich widzial. Wszystko wygladalo normalnie. Wieza wspornikowa byla szkieletowa konstrukcja przypominajaca maszt radiowy, zwienczona systemem przekladni i wielokrazkow do poruszania podwieszanym dzwigiem. Mercerowi przypominala element wyciagu narciarskiego. Oboje schowali bron i wspieli sie na zamocowana na stale drabinke. Wieza byla nowa, jeszcze niepokryta rdza od tropikalnej wilgoci. Dwadziescia piec metrow wyzej znalezli waska polke, z ktorej mogli zorientowac sie w swoim polozeniu. Za terminalem znajdowalo sie glowne koryto Kanalu Panamskiego, zas na jego przeciwleglym brzegu widac bylo swiatla drugiego doku. Kanalem plynal statek zmierzajacy do pierwszej sluzy w Miraflores; jego swiatla odbijaly sie w czarnej wodzie. Za soba mieli Quarry Heights, dawna siedzibe poludniowego dowodztwa amerykanskiej armii. Zeby dotrzec do celu, musieli przepelznac trzysta metrow i minac kilka innych wiez. Magazyn stal samotny za szancami z siatki, caly oproc dachu zalany swiatlem reflektorow. Choc mniejszy od pozostalych, mial okolo trzydziestu metrow szerokosci i co najmniej cztery razy tyle dlugosci. Mercer przyjrzal sie linom. Dwie glowne biegly w ciemnosc w odleglosci okolo szescdziesieciu centymetrow od siebie. Z bliska wygladaly na grube i solidne - stalowy splot byl napiety tak mocno, ze w dotyku przypominal lita szta- be. Jednak dalej zmienialy sie w koronkowa siatke rozpieta nad dokami, cieniutka niczym nitka. -Gotowa? - zapytal Lauren, kiedy odsapneli. -Zauwazyles, ze uzywaja tego, prawda? - Lauren wskazala kontener, sunacy bezglosnie przez noc w uchwycie dzwigu jadacego po linach. -Victor mowil, ze magazyn jest zamkniety. Watpie, zeby przenosili tam jakies kontenery. -Oby. Lauren ostroznie weszla na podwojne liny, schylajac sie i chwytajac je dlonmi. Tuz nad jej ramieniem trzeci przewod, pod napieciem, zdawalo sie lekko buczal. -Uwazaj, zeby sie za blisko do niego nie przysunac - upomnial ja Mercer, tuz za nia. - Twoje cialo staloby sie lukiem. Liny byly pokryte smarem i kazdy krok wymagal ostroznego sprawdzenia, jak sie zachowaja, przed przeniesieniem na nie ciezaru ciala. Rekawice zrobily sie tak sliskie, ze je zdjeli. Woleli pokaleczyc sie o ostre igielki sterczacych drucikow, niz stracic kontrole nad uchwytem. Przesuwali sie po linach, uczepieni ich jak dwie malpy, nie smiejac nawet pomyslec o trzydziestometrowej otchlani pod nimi. W dole robotnicy robili swoje, nie patrzac w gore i nie widzac dwoch ciemnych sylwetek. Dotarli do nastepnej wiezy. Mercer spojrzal na zegarek. Od chwili dostania sie do terminalu minelo juz pol godziny. Poruszajac sie w tym tempie, na magazyn beda mieli kilka minut. -Wiem - odezwala sie Lauren, widzac jego mine. - Sprobuje przyspieszyc. Zgietemu wpol Mercerowi zaczely dokuczac plecy i dygotac nogi. Dlonie i palce zesztywnialy mu tak, ze staly sie podobne do wygietych szponow. Spojrzal w dol i zobaczyl uzbrojonego wartownika, ktory schowal sie miedzy rzedami kontenerow, zeby zapalic papierosa. Pomaranczowy blask plomienia zapalki wygladal z daleka jak spadajaca gwiazda. Przez to lekkie rozproszenie uwagi Mercer nieostroznie wykonal nastepny krok. Noga zesliznela mu sie z liny. Wykrecil sie, spadajac, i musial wypuscic z dloni jedna line, zeby nie wyrwac sobie reki ze stawow. Zwisajac na jednej rece ze sliskiego kabla, Mercer patrzyl, przerazony, jak rekawiczka wypada mu z kieszeni spodni. Wyladowala nie dalej niz poltora metra za Chinczykiem. Wartownik obejrzal sie powoli, a potem wzruszyl ramionami i wrocil do palenia. Pierwsze uklucie paniki wyslalo wystarczajaca dawke adrenaliny w zyly Mercera, zeby zdolal szarpnac sie w gore i chwycic line druga reka. Na szcze- scie nie szamotal sie az tak gwaltownie, zeby poruszyc linami i stracic Lauren. Vanik nawet nie zauwazyla, ze spadl. Zdyszany, zarzucil na line jedna noge i wciagnal sie na nia, siadajac okrakiem, zeby ochlonac. Lauren w koncu sie obejrzala. -Chodz. Nie mamy czasu. -Jasne - mruknal, czujac, jak sciegna jego ramion protestuja przy kazdym ruchu. Dziesiec minut pozniej przeszli ponad ogrodzeniem otaczajacym magazyn. Zauwazyli, ze wzdluz calej jego dlugosci rozstawiono wartownikow, duzo ich bylo zwlaszcza przy jedynej bramie wjazdowej. Tuz przed glownymi wrotami magazynu stal rzad wywrotek z wlaczonymi silnikami. Dach magazynu mial nachylenie wystarczajace do tego, zeby splywalo z niego blisko dwiescie centymetrow rocznych opadow i wszedzie sterczaly z niego kominki wentylacyjne. Najwyzszy jego punkt znajdowal sie jakies dziesiec metrow pod linami. Kiedy Mercer sie nad nim znalazl, odpial sznur i zawiazal jeden jego koniec w petle. Opuscil ja, az musnela skraj dachu, a potem zaczal nia wymachiwac, dopoki nie zaczepila o jeden z kominkow. Udalo mu sie po kilkunastu probach. -Kowbojem to ty nie jestes - zakpila Lauren. Spojrzal na nia z udawana uraza. Pociagnal sznur, zaciskajac petle, a potem przywiazal drugi jego koniec do stalowej liny. Mogli teraz zejsc na dach i pozniej ta sama droga sie wydostac. Uwage Mercera zwrocila zmiana natezenia swiatla. Podniosl wzrok i zobaczyl mamuci wciagnik, sunacy ku nim jak mechaniczny pajak atakujacy ofiare, ktora wpadla mu w siec. W jego chwytakach kolysala sie olbrzymia skrzynia. Sunal po stalowych linach prawie bezglosnie, a jaskrawe swiatlo reflektora uderzylo Mercera prosto w twarz. -Lauren, szybko! Mieli kilka sekund na ucieczke przed wciagnikiem - stracilby ich z lin albo zmiazdzyl kolami. Lauren bez chwili wahania chwycila sznur i zsunela sie na tyle daleko, by Mercer mogl podazyc za nia. -Nie zatrzymuj sie - syknal. - Wciagnik przetnie sznur, kiedy po nim prze jedzie. Zaczela opuszczac sie na dach. Mercer spojrzal w gore, gdy pierwsze z wielkich metalowych kol dotarlo do wezlow na sznurze. Dzwig nawet nie zadrzal. Ostre jak noze rolki przeciely sznur. Ten jakby rozplynal sie Mercerowi w rekach. Przed sekunda Mercer wisial trzy metry nad dachem, trzymajac sznur, bezpieczny, w nastepnej lecial juz w powietrzu. Wyladowal na ugietych w kolanach nogach, nie chcac, zeby blaszany dach zagrzechotal. Lauren miala dosc przytomnosci umyslu, zeby zwinac sznur, zanim jego odciety koniec zawisl nad otwartymi wrotami magazynu w dole. -W porzadku? - spytala. -Tak, dopoki nie bedziemy musieli sie stad wydostac. Mercer spojrzal w gore. Wciagnik zatrzymal sie, rozkolysany, tuz za ostatnia z czekajacych wywrotek. Stalowe liny byly poza ich zasiegiem. Wpadli w pulapke. Kapitan Vanik wydawala sie tym nie przejmowac. -Jedna z pierwszych zasad walki jest to, ze wszelkie plany ida w diably na tychmiast, gdy sie zacznie je wprowadzac w zycie. Zobaczmy, co sie tu da zoba czyc, a potem bedziemy sie martwic, jak sie stad wydostac. Usunela sie z plamy swiatla padajacego z dolu i znalazla w dachu otwor wentylacyjny dosc duzy, zeby zajrzec przez niego do srodka. Bezsilny wobec rozwoju wydarzen Mercer do niej dolaczyl. Przez otwor zobaczyl, ze betonowa podloga magazynu jest zastawiona kolejnymi kontenerami. Kilku mezczyzn w wojskowych mundurach pojawialo sie i znikalo z pola widzenia. Wygladali na Chinczykow. Mercer i Lauren przechodzili od otworu do otworu, zapoznajac sie z rozkladem wnetrza budynku. Na drugim koncu dachu znalezli jeden otwor wystarczajaco duzy, zeby sie przez niego przecisnac. Pod soba mieli zaciemnione pierwsze pietro magazynu, zapelnione stertami skrzyn. Najwyzej stojaca znajdowala sie zaledwie poltora metra pod nimi. Mercer zdjal z otworu wentylacyjnego oslone i opuscil sie na dol. Wyladowal cicho, z pistoletem gotowym do strzalu. W polmroku zobaczyl zakurzone skrzynie. Lauren zeszla za nim; razem podpelzli do balustrady wychodzacej na dolny poziom. Wzdluz jednej ze scian magazynu stalo kilka duzych, osmiokolo-wych ciezarowek typu, ktorego Mercer nie rozpoznawal. Przypuszczal, ze zolte samochody to specjalistyczne dzwigi towarowe, takie jak ten, ktorym jezdzil Victor. Pod przeciwlegla sciana na calej jej dlugosci usypano gore tlucznia, siegajaca pod gorny poziom. U jej podnoza stala ladowarka Caterpillara. W pustym srodku budynku robotnicy ladowali do furgonetki zawiniete bloki czegos ciezkiego. Otaczalo ich szesciu zdenerwowanych wartownikow z karabinami szturmowymi. Prace robotnikow nadzorowalo z niewielkiej odleglosci dwoch mezczyzn w garniturach. Nachylali sie do siebie, rozmawiajac. W przeci- wienstwie do wieloetnicznych robotnikow na zewnatrz, tutaj wszyscy byli Chinczykami. -Te karabiny to nowy chinski typ 87, kopia brytyjskiego SA-80 bullpup - szepnela Lauren cicho jak duch. - Zobacz, magazynek jest za rekojescia, zeby bron byla bardziej poreczna. Mercer patrzyl w milczeniu. Zrozumiala, ze bardziej interesuja go robotnicy niz zolnierze. -Co oni laduja? - spytala. Kazdy mezczyzna podnosil tylko jeden pakunek ze sterty na ziemi i z wysilkiem zanosil go do furgonetki. Niewielki rozmiar i duzy ciezar pakunku naprowadzily Mercera na rozwiazanie. Glos mu nagle ochrypl. -Zloto! Ledwie zdazyl wypowiedziec to slowo, jeden z nadzorcow podszedl i odsunal plachte zakrywajaca pakunek. Dostrzegli charakterystyczny maslanozolty blysk. Lauren gwaltownie wciagnela powietrze do pluc. Mercer widzial w zyciu wiecej zlota niz wiekszosc zwyklych ludzi - surowe samorodki i rzedy sztabek w wielkich kopalniach poludniowoafrykanskiego Witwatersrandu, a mimo to wciaz go ono hipnotyzowalo. Szybko ocenil, ze do furgonetki - w ktorej rozpoznal zakamuflowany samochod opancerzony - ladowano okolo czterdziestu milionow dolarow w sztabkach. -To ze skarbu, ktorego szukal twoj przyjaciel? Mercer kiwnal glowa. -Musieli go znalezc, kiedy bylem w szpitalu - szepnal - i juz przetopili. Gdzies tutaj ukryli tygle do przetopu. To dlatego nie wpuszczali do srodka zadnych Panamczykow. -A ten ladunek, o ktorym mowil Victor, ten, ktory przywiezli wczoraj wie czorem? -Nie mam pojecia. Chinski nadzorca powiedzial cos do robotnika i obaj sie rozesmiali. Plachte z powrotem nasunieto i sztaba zlota dolaczyla do innych w pancernej furgonetce. -Zamierzaja przemycic je z Panamy? Wedlug Mercera to by nie mialo sensu. -Po co zawracac sobie glowe opancerzonym samochodem, skoro mogliby zaladowac zloto od razu na plynacy do Szanghaju frachtowiec? Nie, chyba wio za je do banku. Wyjatkowe oczy Lauren bezglosnie zadaly oczywiste pytanie: po co? Mer-cer nie umial na nie odpowiedziec. -Trzeba sie zastanowic nad czyms jeszcze - powiedziala. - Te karabiny szturmowe wartownikow sa wydawane tylko elitarnym chinskim jednostkom, takim jak pierwsze oddzialy, ktore Chinczycy wyslali do Hongkongu, kiedy Brytyjczycy im go oddali w 1997 roku. Mercer nie zrozumial, do czego zmierza. -Czyli? -Czyli ta operacja jest prawdopodobnie sankcjonowana przez chinski rzad. Mercer wiedzial, ze drugim najwiekszym zrodlem nielegalnych dochodow na swiecie - po handlu narkotykami - byl przemyt dziel sztuki i antykow. Ten wart miliardy dolarow biznes rzadko trafial na pierwsze strony gazet i byl trudny do zwalczenia. Najczesciej zajmowano sie falszowaniem dziel sztuki i kradziezami na zamowienie, ale pladrowanie stanowisk archeologicznych szybko stalo sie odrebna dochodowa branza. Zwlaszcza w Ameryce Poludniowej i Srodkowej, gdzie wladze nie mialy srodkow, by chronic setki nowo odkrytych miejsc. Najczesciej zlodziejami byli miejscowi, ktorzy wykradali jeden lub dwa cenne przedmioty z grobowca, zeby sprzedac je natychmiast za ulamek wartosci. Wydawalo sie logiczne, ze ktos z kontaktami i pieniedzmi wystarczajacymi do dzialan na wieksza skale w koncu zorganizuje bardziej systematyczna grabiez. Mercer byl przekonany, ze trafil wlasnie na kogos takiego. Od ataku w Paryzu zakladal, ze rywalem Gary'ego Barbera w wyscigu do dwukrotnie zrabowanego skarbu byl skorumpowany biznesmen. Jean Derosier powiedzial, ze Chinczyk kupi! na aukcji wszystkie wystawione dokumenty zwiazane z kanalem. Mercer jeszcze bardziej sie umocnil w tym przekonaniu, kiedy Roddy Her-rara powiedzial im, ze helikopter nalezy do Hatcherly Consolidated, firmy kierowanej przez czlowieka nazwiskiem Liu Yousheng. Uslyszawszy od Lauren rewelacyjna informacje, ze tylko rzadowe oddzialy dysponuja taka bronia, musial odrzucic to przypuszczenie. Wystarczylo mu nia spojrzec, zeby uwierzyc w jej slowa. Przemyslal jeszcze raz swoje wczesniejsze wnioski. Roddy napomknal, ze Liu ma wplywy w najwyzszych chinskich wladzach, ale Mercer nie przywiazywal do tego wczesniej znaczenia. Teraz zmienil zdanie. Od zarania cywilizacji ludzie wladzy grabili skarby wlasnych narodow. Doswiadczenia Mercera z Afryki wskazywaly, ze dzialo sie tak niemal zawsze. W Egipcie, gdzie spedzal tego roku wakacje, powiedziano mu, ze grobowce w Dolinie Krolow wkrotce po zlozeniu w nich zmarlych faraonow byly rabowane przez bandy zlodziei kierowane przez czlo- wieka rzadzacego Luksorem, miastem lezacym najblizszej Doliny Krolow. Tylko grobowiec faraona Tutenchamona uniknal grabiezy. Jesli jednak za cala afera staly chinskie wladze, wyrazajac na nia zgode, nie roznily sie od hitlerowcow rabujacych dziela sztuki z muzeow okupowanej Europy. Miedzynarodowe prawo nie precyzowalo, do kogo naleza odkryte archeologiczne skarby. Mercer nie mial pojecia, jakie panstwo jest prawnym wlascicielem dwukrotnie zrabowanego skarbu - Peru, skad skarb pochodzil, czy Panama, gdzie spoczywal ukryty przez wieki. Mial za to calkowita pewnosc, ze nie byly to Chiny. To, co zobaczyl, ogromnie go wzburzylo. Nie chodzilo mu nawet o wartosc rynkowa zlota - najbardziej bolalo go zniszczenie starozytnych artefaktow znalezionych nad jeziorem. Stanowily okno do przeszlosci, a przetopiono je na pospolite sztabki, zeby jakis chinski komisarz mogl to zloto wpisac na liste swoich osiagniec. Mercer mimowolnie zacisnal dlon na kolbie pistoletu. Lauren przytrzymala jego reke, powstrzymujac przed zrobieniem czegos glupiego. -Musimy sie stad wydostac. -Jak? Lauren jeszcze raz rozejrzala sie po budynku. Mercer wyczuwal jej skupienie, prawie widzial jej mysli, kiedy zastanawiala sie nad oslona, szybkoscia i szansami powodzenia. Odpowiedziala po kilku sekundach. -Na szczycie gory tlucznia jest zaglebienie, przy scianie budynku. Ciagnie sie prawie do samych drzwi wejsciowych i osloni nas, jesli nie bedziemy sie wy chylac i halasowac. -A ogrodzenie na zewnatrz? Miala gotowa odpowiedz. -Nie widze zadnej izolacji, wiec nie jest pod napieciem, a drut kolczasty na gorze jest wychylony tak, zeby nie dalo sie tu wejsc, a nie stad wyjsc. Mozemy sie spokojnie wspiac. Mercer jeszcze raz wyjrzal za krawedz balustrady. Szczyt dlugiego usypiska zwiru byl oddalony o jakies dwa metry od sciany. Zaglebienie calkowicie wystarczalo, by oslonic ich w drodze do wejscia. Problemem bylo dostac sie do niego. Niewazne, jak daleko by skoczyli, i tak wyladowaliby na odslonietym zboczu, na oczach Chinczykow. Ryzyko bylo duze, ale nie widzial innej mozliwosci. -W porzadku - zgodzil sie. - Zaczekaj, az sie odwroca, i skacz. Bede tuz za toba. Ale uwazaj, tluczen wyglada, jakby nie osiadl, wiec mozesz sie w niego zapasc jak w ruchome piaski. -Jasne. Z nienaturalnym spokojem czekala na odpowiedni moment, naprezona do skoku. Ruchy miala pelne wdzieku jak gimnastyczka. Wyladowala poltora metra od szczytu haldy, ale sila uderzenia wepchnela ja po kolana w luzne kamienie. Zanim jeszcze zaczela sie z nich wyswobadzac, Mercer skoczyl za nia. Zamortyzowal upadek, ladujac z szeroko rozlozonymi rekami i nogami, zeby rownomiernie rozlozyc ciezar ciala. Poczul bol w klatce piersiowej. Mimo to pociagnal Lauren za ramie i poczolgali sie razem w gore. Kurz oblepil mu ubranie i wysmarowana farba twarz. Zwir syczaca fala osunal sie na podloge. Mercer przetoczyl sie przez wierzcholek gory tlucznia i prawie juz wciagnal za soba Lauren, kiedy uslyszal krzyk przebijajacy przez warkot czekajacych na zewnatrz wywrotek. Zostali zauwazeni. Sadzil, ze minie kilka sekund, zanim wartownicy sie zorganizuja. Mylil sie. Dwaj zolnierze otworzyli ogien z karabinow szturmowych w tej samej chwili, kiedy podniesiono alarm; terkot ich broni poniosl sie echem w zamknietej przestrzeni budynku. Lauren zaczela pelznac w zaglebieniu. Pociski kaliber 5,8 milimetra ryly tluczen i zlobily klinowate wyrwy w ostrym grzbiecie nasypu. Deszcz kamykow bebnil o metalowa sciane i obsypywal plecy Lauren. Mercer ruszyl za nia, czujac, jak ostre krawedzie kamieni wbijaja mu sie w dlonie i kolana. Powietrze bylo pelne odlamkow i duszacego kurzu. Ogluszajaca kanonada nagle sie skonczyla. Lauren znieruchomiala i Mercer juz mial ja ponaglic, kiedy po prawej zamajaczyla im sylwetka wartownika, ktory wspial sie na strome zwirowe zbocze. Beretta z tlumikiem kaszlnela i Chinczyk potoczyl sie w dol; rozlegla sie nowa salwa. Brzmialo to, jakby z kamienistej kryjowki chcialo ich wyluskac co najmniej sto karabinow -Bedzie ich wiecej - ostrzegla krzykiem Lauren. Kazdy metr drogi musieli pokonywac pod nieustannym wscieklym ostrzalem. Chinczycy orali kulami caly nasyp, koncentrujac ogien tylko wtedy, kiedy kilku ich towarzyszy przypuscilo pod gore szturm, zeby miec czysta linie strzalu wzdluz bruzdy na szczycie. Ufajac, ze Lauren poradzi sobie z przodu, Mercer zabezpieczal flanki i tyl. Dwadziescia metrow za nim nad krawedzia pojawila sie glowa. Mercer strzelil bez celowania. Kula wbila sie w kamienie. Zamiast oddania serii z karabinu typu 87 Chinczyk cisnal granat, ktory polecial dluga parabola, uderzyl w szczyt haldy i poturlal w dol zbocza. Wyladowal obok opancerzonej furgonetki. Rozlegl sie krzyk, a potem glosna eksplozja, ktora wstrzasnela magazynem az po fundamenty. Nie muszac juz sie ukrywac, Mercer i Lauren zerwali sie na nogi i popedzili do wyjscia. Z dolu nadlecial kolejny granat, idealnym lukiem ladujac trzy metry przed nimi. Mercer skoczyl, chwycil Lauren w pasie i szarpnieciem wydostal ich oboje z bruzdy. Wyladowal na plecach, przyciskajac ja do piersi. Kiedy suneli w dol, Lauren oproznila magazynek, oslaniajac ich ogniem. Drugi granat eksplodowal w fontannie zwiru, ktory rozprysnal sie po calym budynku jak siekance z armaty. Na podloge zjechali ramie przy ramieniu i popedzili za ladowarke Caterpil-lara. Otwarte drzwi magazynu byly puste. Pobiegli w ich strone; Lauren w biegu zmienila magazynek. Dwa wybuchy granatow musialy sciagnac posilki, a oni wciaz byli uwiezieni miedzy dwoma roznymi ogrodzeniami. -Co teraz? - wydyszala Lauren. -Tedy! - rzucil Mercer, kiedy tylko znalezli sie na zewnatrz. Uzbrojeni wartownicy spod bramy wlasnie zblizali sie sprawdzic, co sie dzieje. Mercer rzucil sie pod jedna z ciezarowek stojacych z wlaczonym silnikiem pod magazynem i zerwal sie na nogi po drugiej stronie. Schylony, na wypadek gdyby w kabinie siedzial kierowca, podkradl sie blizej, az zobaczyl w lusterku wstecznym fotel. Pusty. Otworzyl drzwi i wrzucil Lauren do wysokiej ciezarowki jednym pchnieciem. -Nie wychylaj sie - powiedzial i wrzucil bieg. Ciezarowka ryknela, kiedy wcisnal gaz. Kabina zadygotala. Kiedy wyjezdzal z szeregu, przednim blotnikiem zahaczyl o samochod przed nimi. Blacha rozdarla sie jak papier. -Wiesz, co robisz, prawda? - spytala wyzywajaco Lauren, o wiele spokojniejsza niz Mercer. -Cicho. - Wrzucil dwa kolejne biegi i popedzil w strone bramy. Zanim zolnierze w magazynie zorientowali sie, ze ich ofiara ucieka, Mercer byl juz na wprost przerwy w ogrodzeniu. Zolnierze pochwycili uciekajaca ciezarowke w krzyzowy ogien, ale gruba powloka samochodu odbijala kule jak pancerz czolgu. We wstecznym lusterku Mercer zobaczyl karabiny plujace jezorami ognia, ale jakis pocisk stlukl lusterko. I nagle byli juz za brama, pedzili przez teren glownego terminalu Hatcherly. -Musimy dotrzec do ogrodzenia, ktore otacza caly port. - Lauren pola bluzy wytarla z twarzy pot i kamuflujaca farbe. -Ktoredy? - Mercer skrecil za rzad kontenerow, rozpedzajac robotnikow, ktorzy pomagali kierowcy wozka widlowego. Nie sadzil, zeby zwykli pracownicy wiedzieli juz, ze po terminalu rozbija sie dwojka uciekinierow. -Najlepiej tedy, ktoredy wpuscil nas Victor. Bylo tam mniej ludzi niz tutaj. Mercer szarpnal kierownice. Opony zawyly w protescie i na chwile ciezarowka oderwala sie od ziemi, potem jednak opadla z powrotem na cztery kola. Wszedzie dookola stali i gapili sie wystraszeni robotnicy i straznicy. Jeden z wartownikow musial dostac informacje przez krotkofalowke, bo o bok samochodu nagle zabebnily kule. -Maja nas. Jechali za szybko, zeby Lauren mogla celnie odpowiedziec ogniem, mogli wiec tylko robic uniki. Mercer krecil, jak mogl. Nawet pusta, ciezarowka miala srodek ciezkoscibardzo wysoko i kolysala sie na boki. Zaalarmowano kolejnych straznikow i wydawalo sie, ze bez wzgledu na to, gdzie Mercer skrecal, zolnierze czekali juz na nich. W przedniej szybie bylo juz chyba z tuzin dziur po kulach. Czul, ze kilka opon jest rozerwanych. Znalazl oslone, skrecajac na parking zastawiony rzedami kontenerow. To jak wyscig w labiryncie, pomyslal. Kontenery ustawiono w rzedach przecinajacych sie pod katem prostym, tworzac podobne do kanionow uliczki prowadzace donikad. Mercer nie wiedzial, czy jedzie w dobrym kierunku. Nie mial tez dosc miejsca, zeby zawrocic, wiec parl coraz dalej w glab labiryntu kontenerow, w nadziei ze dostrzeze wyjscie w ktoryms z licznych bocznych odgalezien. -O moj Boze! - zawolala Lauren i drzaca reka wskazala przed siebie. Prosto na ciezarowke sunal w powietrzu jasnozielony kontener. Nad nim Mercer widzial niewyraznie wciagnik podwieszanego dzwigu. Kontener wisial okolo metra nad ziemia na sztywnych zaczepach. Nie bylo sposobu, by uniknac czolowego zderzenia. Choc ich nieoczekiwane wylonienia sie z zakatka terminalu pozostalo niezauwazone, Mercer zdal sobie sprawe, ze uciekajaca dziesiecio-kolowa ciezarowke sledzily kamery przemyslowe. Stanal na hamulcach, az smrod palonej gumy zrobil sie nie do wytrzymania, i rozmyslnie uderzyl samochodem w sciane kontenerow, tak zeby tyl stracil przyczepnosc i calkowicie zablokowal droge. Lecacy kontener byl pietnascie metrow od nich i zblizal sie szybko i bezglosnie. -Wyskakuj i biegnij w jego strone. -Oszalales? - wrzasnela Lauren. -Juz. Mercer siegnal ponad nia i otworzyl drzwi pasazera. Rownie brutalnie jak wepchnal Lauren do kabiny, teraz ja z niej wyrzucil i sam wyskoczyl tuz za nia. Zlapal ja za reke i pobiegl w strone kontenera, juz trzy metry przed nimi. Miedzy kontenerem a ziemia byl niecaly metr odstepu, a gdyby niewidoczny operator dzwigu zobaczyl, co robia, mogl spuscic na nich kontener z sila hydraulicznej prasy do zgniatania samochodow. Mercer wstrzymal oddech i zanurkowal na ziemie, pociagajac Lauren za soba, Dno kontenera przelecialo kilka centymetrow nad jego twarza, wzbijajac kurz z asfaltu. Powietrze zasmierdzialo stara rdza. A potem stalowa plyta byla juz za nimi. Mercer zerwal sie na rowne nogi i nie ogladal za siebie na to, co mialo nastapic. Uderzajac w ciezarowke, kontener sunal z predkoscia dwudziestu pieciu kilometrow na godzine, ale to nie jego predkosc miazdzyla, tylko czterdziesci ton masy. Przy pierwszym uderzeniu skrzynia ledwie sie zakolysala. Rozdarla przod wywrotki, oderwala przednie kolo, a potem wyrwala z mocowan szesnastocylin-drowy silnik. Fontanny ropy z przerwanych przewodow paliwowych zaplonely jak wieze wiertnicze. Inercja rzucila silnik w kabine na ulamek przed tym, jak olbrzymi kontener odcial ja od podwozia niczym gigantyczne nozyce. Dopiero kiedy uderzyl w skrzynie, zaczal pchac dwudziestotonowa ciezarowke po asfalcie; przewrocil ja, kiedy strzelila tylna os. Jezioro plonacego paliwa rozlalo sie niczym migoczaca powloka lakieru. Z rozdarc powloki kontenera sypnal sie zwir. Bieg w strone kontenera uratowal ich oboje przed uwiezieniem w samym srodku tego zniszczenia. Skrecili dwa razy i zatrzymali sie sto metrow dalej. Mercer byl bardziej zdyszany niz Lauren - nie doszedl jeszcze do siebie po chorobie, choc mu sie wydawalo, ze juz wyzdrowial. Lauren, przekonawszy sie, ze Mercer opada z sil, natychmiast wysunela sie na przod, prowadzac ich z dala od wysokich scian labiryntu kontenerow. -Patrz. - Wskazala przed siebie, na ogrodzenie portu przecinajace pole po rosniete wysoka do pasa trawa. -Jak przez nie przejdziemy? Jest pod napieciem? Ledwie o to zapytal, na przyczepie, za ktora sie schowali, rozblysly iskry skrzesane przez pociski. Pobiegli do szopy warsztatowej, kryjac sie po jej drugiej stronie. Lauren odkrecila tlumik pistoletu, zeby zwiekszyc celnosc, i chwycila bron w obie rece, ukryta w cieniu. Chwile pozniej spod oslony wybieglo dwoch straznikow. Lau-ren dwa razy nacisnela spust. Jeden Chinczyk padl i znieruchomial, drugiemu udalo sie dowlec za palete dachowek. -Ma radio - wydyszala. - Musimy znikac. -Ogrodzenie? Lauren ruszyla bez odpowiedzi. Mercer nadazal za nia z trudem. Nogi mial jak z gumy. Mial wrazenie, ze brodzil przez melase. Po obu stronach ogrodzenia wykoszono pietnastometrowy pas trawy. Byla to strefa smierci patrolowana przez panamskich wartownikow, niegdys wykonawcow najbrudniejszej roboty zleconej przez Manuela Noriege. Na skraju pasa Mercer i Lauren dostrzegli czterech zolnierzy w kamuflazach, obserwujacych swoj sektor przez celowniki M-16. Schowani w wysokiej trawie oboje probowali znalezc rejon nie tak dobrze broniony. Oddalali sie coraz bardziej od glownej czesci portu. Po trzystu metrach stalo sie jasne, ze dawni zolnierze Batalionow Godnosci byli doskonale rozmieszczeni i wystarczajaco zdyscyplinowani, by pozostac na stanowiskach mimo strzelaniny, ktora na pewno slyszeli. Nie bylo ucieczki z terminalu Hat-cherly Consolidated. -Musimy zawrocic i sprobowac dostac sie na statek przy nabrzezu - zapro ponowala Lauren ochryplym szeptem. Mercer obejrzal sie na rozswietlone nabrzeze, prawie kilometr od nich. Zauwazyl pedzace w ich strone trzy pojazdy, kazdy wyposazony w lekki karabin maszynowy na podporze. Wpadli w pulapke. Odwrocil sie do Lauren. -Nie uda sie nam - stwierdzil ponuro. Te slowa zachwialy determinacja Lauren. Wygladala, jakby uszlo z niej powietrze. Nie zostali jeszcze zauwazeni, ale samochody byly coraz blizej, a strzelcy omiatali trawe reflektorami przymocowanymi do karabinow maszynowych. Zostalo im kilka sekund. I nagle fragment trzymetrowego ogrodzenia eksplodowal do srodka. Rozerwane druty pod napieciem elektrycznym strzelily iskrami i zasyczaly, a potem ucichly. Grad kul zasypal dwoch zolnierzy Batalionow Godnosci, ktorych nie powalila detonacja. Samochody zatrzymaly sie, a strzelcy otworzyli ogien. Z ciemnosci za ogrodzeniem wystrzelila smuga ognia i jeden z samochodow wykonal salto w powietrzu, trafiony w maske rakieta z recznej wyrzutni. Zanim dwaj pozostali strzelcy ochloneli, w wyrwie w ogrodzeniu pojawily sie ciemne postacie. Ich ogien pozbawil zycia dwoch Panamczykow biegnacych po pasie skoszonej trawy. W niecala minute owi anonimowi zolnierze zabezpieczyli przyczolek na terenie terminalu. Nie wiedzac, kim sa zbawcy, Mercer i Lauren pognali w ich strone. -Allons! Vite! Vite! - zawolal jakis glos, a nieznani zolnierze otworzyli ogien obok pary uciekinierow i przygwozdzili Chinczykow za ich samochoda mi. Akcja byla doskonale zorganizowana. Tajemniczy komandosi wycofali sie dwojkami, prowadzac Lauren i Mercera w strone ogrodzenia. Bylo ich co najmniej dziesieciu, poruszali sie bezglosnie - jedynym dzwiekiem byl terkot ich nowoczesnych karabinow. Kladli ogien zaporowy, dopoki nie dotarli do ciemnej furgonetki zaparkowanej po drugiej stronie pustej drogi biegnacej wzdluz terminalu. Boczne drzwi byly otwarte, a kierowca czekal na swoim miejscu. Polowa komandosow wskoczyla za Mercerem i Lauren do srodka, pozostali pobiegli do drugiego samochodu. Po przejechaniu kilku przecznic obie furgonetki wtopily sie w otoczenie. -Dzieki - powiedzial Mercer, kiedy wszyscy pozbierali sie z podlogi i zaje li miejsca. -De rien - odparl najblizszy zolnierz i wzruszyl lekko ramionami. Wtedy do Mercera dotarlo, ze komandosi mowia po francusku. Co u diabla...? I nagle zrozumial. Juz wiedzial, kto siedzi na fotelu kierowcy. Przelazl przez siedzenia i znalazl sie miedzy dwoma rzedami. Kierowca zerknal na niego i sie usmiechnal. -Mowia, ze Legia Cudzoziemska zawsze sie spoznia o mala chwile z odsiecza - zazartowal. - Tym razem chyba im sie udalo. Mercer bez slowa patrzyl na czlowieka, ktory uratowal zycie jego i Lauren. Byl to Rene Bruneseau, szef ochrony domu aukcyjnego Jeana Derosiera w Paryzu. Terminal Hatcherly Consolidated, Balboa, Panama Padalo, kiedy mercedes Liu Youshenga dotarl do pilnie strzezonego magazynu. Krople wody lomotaly w asfalt jak grad. Strugi deszczu wygladaly jak anielskie wlosy, falujace w aureoli swiatel zawieszonych wysoko reflektorow i eksplodujace para w zetknieciu z rozgrzanymi zarowkami. Luksusowy samochod skrecil za rzedem ciezarowek, miedzy kontenery i sterte zwiru, i zatrzymal sie przy opancerzonej furgonetce, ktora przysiadla nisko na zawieszeniu, obciazona ladunkiem zlota. Liu nie czekal, az szofer otworzy mu drzwi. W rezultacie przepracowania i stresu Liu byl szczuply, wrecz wychudzony, z podkrazonymi sino gleboko osadzonymi oczami. Skonczyl trzydziesci osiem lat, ale wygladal na starszego. I to nie dlatego, ze mial twarz dojrzalego mezczyzny, z widocznymi juz zmarszczkami. Sprawiala to skumulowana w nim energia, ktora zarazal wszystkich dookola. Taka energie mieli tylko nieliczni przywodcy, ktorzy wyszli zwyciesko z wiekszosci zyciowych burz. Odznaczal sie tez stanowczoscia i odwaga w podejmowaniu decyzji. Potrafil z determinacja walczyc do konca tam, gdzie kazdy inny juz by sie poddal. Zdobyl wladze i bogactwo, i niestrudzenie staral sie je powiekszac. Postepowaniem Liu Youshenga nie kierowala chciwosc, choc zarzucano mu ja w licznych czasopismach biznesowych. Jego jedynym celem bylo osiagniecie sukcesu w nieustannej konfrontacji wlasnych umiejetnosci z potega swiatowej gospodarki. Biznes jest czyms wiecej niz wojna - to byly jego slowa. Wojne toczylo dwoch przeciwnikow, natomiast biznes byl walka miedzy jedna osoba i cala reszta. W przeciwienstwie do wojny biznesowe sojusze trwaly tylko tak dlugo, jak dlugo gwarantowaly zyski. Jedno potkniecie i trup twojej firmy byl rozszarpywany jak scierwo przez szakale. Inna roznica miedzy wojna a biznesem - jak podkreslal Liu - bylo to, ze wszystkie wojny kiedys sie konczyly. Handel - z definicji wymiana dobr i uslug - mial trwac wiecznie. Wysiadl z limuzyny mercedesa, z nieprzenikniona twarza przygladajac sie ludziom otaczajacym opancerzona furgonetke. Z zolnierza, ktory polegl od wlasnego granatu, zostala nieregularna czerwona plama na ziemi. Liu zatesknil za papierosem, ale niedawno rzucil palenie. Glod nikotyny wywolywal u niego nerwowy tik - dmuchal na czubki palcow prawej dloni niczym kasiarz szykujacy sie do otwarcia trudnego zamka. Mial metr siedemdziesiat osiem wzrostu i byl wyzszy od wszystkich tu zebranych, z wyjatkiem sierzanta Huaia i kilku jego zolnierzy. Mimo to, z powodu szczuplej budowy ciala i pociaglej twarzy, sprawial wrazenie drobniejszego i kruchego. Wygladal jak chudy nastolatek wsrod doroslych. Nikt jednak w tym gronie nie dorownywal mu bezwzglednoscia. Kazdy tez wyczuwal w nim napiecie, na razie przez niego ukrywane. Powiodl wzrokiem po blagajacych o wybaczenie twarzach straznikow; wszyscy unikali jego wzroku. Spojrzenie Liu zatrzymalo sie na kapitanie Chen Tai Facie, dowodzacym oddzialem sil specjalnych o nazwie Miecz Poludniowych Chin. Do glownych obowiazkow kapitana nalezala ochrona magazynu. Chen byl zawodowym oficerem, ale podobnie jak wielu innych w Armii Ludowo-Wyzwolenczej zawdzieczal wysoka range w rownym stopniu zdolnosciom, co nepotyzmowi. Jego ojciec byl generalem sil powietrznych i gdyby Chen mial lepszy wzrok, bylby pilotem bojowych odrzutowcow majacych baze na wyspie Hainan. Liu nie winil Chena za pochodzenie. Sam skorzystal z przywilejow rodziny siegajacych czasow slynnego Dlugiego Marszu przewodniczacego Mao. Lin nie mogl wybaczyc jednego - niekompetencji. Wyprostowany jak struna Chen czekal na to, co wiedzial, ze nastapi - solidne zbesztanie, na ktore zasluzyl. Zlodzieje przedostali sie przez zabezpieczenia, a chociaz proba ukradzenia przez nich czegos z portu zostala udaremniona, to on byl odpowiedzialny za bledy ochrony. Liu Yousheng podmuchal na palce, jakby sie sparzyl. -Mowil pan, kiedy dzwonil do mnie do domu, ze intruzi uciekli, wspoma gani ogniem rakietowym zza ogrodzenia - zaczal, a kapitan Chen kiwnal glowa. -A mimo to uwaza pan, ze to byli jacys pospolici zlodzieje, chcacy ukrasc tro che elektroniki z kontenerow? Chen zamrugal, nie spodziewajac sie, ze pytanie Liu zostanie zadane tak lagodnie. -Dysponowali niezlym uzbrojeniem, ale Panama jest zalana taka bronia, to demobil contras i sandinistow, przekazywany rebeliantom w Kolumbii. Rakiety sa tu rownie pospolite, jak prostytutki, i tansze - odparl Chen. Liu spojrzal na sierzanta Huaia, szukajac potwierdzenia. Weteran przytaknal, spuszczajac przelotnie wzrok. Liu mowil dalej, lagodnym tonem, choc jego wyraz twarzy dowodzil, ze jest coraz bardziej rozwscieczony. -Czyli pospolici zlodzieje maja bron automatyczna i rakiety? Interesujace. A skad pospolici zlodzieje wiedzieli, ze trzeba sie zakrasc do tego konkretnego magazynu o tej konkretnej porze? Chen mial gotowa odpowiedz. -Mimo naszych staran panamscy robotnicy wiedzieli, ze cos sie tu bedzie dzialo. Domyslali sie, bo zwiekszono ochrone tego magazynu. Jeden z nich mogl sie wygadac albo nawet wspolpracowac ze zlodziejami. -Czy sa jakies dowody, ze zostalismy w ten sposob zdradzeni? -Nie, prosze pana. -Czy rozpoczal pan dochodzenie? -Od razu, jak tylko zlodzieje uciekli. Kazalem zamknac port. Wszyscy pracownicy sa wlasnie przesluchiwani. -Co wedlug pana ci zlodzieje zdolali tutaj zobaczyc? Chenowi przyszlo do glowy, zeby wykrecic sie od odpowiedzi, ale w magazynie bylo zbyt wielu zolnierzy i nie mogl liczyc, ze go popra, jesli sklamie. Nie uszlo takze jego uwagi, ze wiekszym respektem darzyli sierzanta Huaia niz jego. Sam Liu ze wzgledu na dwojaka nature COSTIND-u mial w Armii Ludo-wo-Wyzwolenczej stopien pulkownika, chociaz nigdy nie nosil munduru. -Mozliwe, ze widzieli czesc zlota. -Byli dosc blisko, zeby rozpoznac stemple? -Nie. Byli na pietrze magazynu. Za daleko, zeby cos zobaczyc. I mieli tam ograniczone pole widzenia. Liu odwrocil sie do Huaia. -To prawda? -Kiedy zaczela sie strzelanina, kontrolowalem ogrodzenie, ale moi ludzie to potwierdzaja. Zloto bylo przykryte plandekami, ale ktorys z pana asystentow odslonil na moment jedna sztabke. Rabusie znajdowali sie za daleko, zeby zobaczyc stempel. Liu odwrocil sie lekko i spojrzal na dwoch mezczyzn w garniturach - to oni nadzorowali zaladunek. Jego ciemne oczy bezglosnie zadaly pytanie, ktory z nich ogladal sztabki zlota. Obaj zbledli i minelo kilka dlugich sekund, zanim jeden z nich wypchnal drugiego do przodu. -To byl Ping, panie Liu. -I co pan na to, Ping? - spytal przyjaznie Liu; nagle jego gniew minal. - Rzucil pan okiem na moje zloto? Mlodemu czlowiekowi tak zaschlo w ustach, ze nie byl w stanie odpowiedziec. Gwaltownie opuscil glowe na znak potwierdzenia i pozostal juz w pelnym szacunku uklonie. Liu cicho sie zasmial. -Niech sie pan nie przejmuje, Ping. Na pana miejscu tez by mnie kusilo, zeby spojrzec. Rzadko ma sie okazje ogladac czterdziesci milionow dolarow Ping podniosl glowe, z niepewnym usmiechem w kacikach ust. I wtedy zauwazyl dyskretny znak, ktory jego szef dal reka sierzantowi komandosow. Huai wyciagnal pistolet i strzelil z biodra. Kula trafila w prawe kolano Pinga. Kiedy ten sie zachwial, Huai strzelil drugi raz i drugie kolano Chinczyka trzasnelo w chmurze krwi i odlamkow kosci. Ping runal niezdarnie na beton, wrzeszczac z niewyobrazalnego bolu, i stracil przytomnosc. Liu spojrzal pytajaco na drugiego urzednika i z zadowoleniem stwierdzil, ze osiagnal cel - na spodniach tamtego pojawila sie mokra plama. -Kara Pinga bedzie wam przypominac, ze to jest wojskowa operacja i ze nie bede tolerowal bledow. - Liu podniosl glos, kierujac te slowa do wszystkich zgromadzonych. - Nie jestesmy w Hongkongu czy Szanghaju. Jestesmy w kraju, ktorego rzad jeszcze lalka lat temu byl marionetka w rekach Amerykanow. Pa-namczycy dopiero niedawno wyzwoli sie z jarzma imperializmu Stanow Zjednoczonych, dlatego sa bardzo nieufni wobec ludzi z zewnatrz, zwlaszcza wobec nas. Panama to katolicki kraj, ktorego obywatele uwazaja komunizm za obraze swojego Boga. Nasze inwestycje w panamska infrastrukture sa mile widziane. My sami - nie. -Wlasnie z tego powodu - kontynuowal - zaplanowalem operacje "Czerwona Wyspa" tak, zeby ograniczyc nasz bezposredni udzial do minimum. Jedno potkniecie, jedna szeptana plotka o tym, co sie tu dzieje, i Panamczycy wyjda na ulice. Uwielbiaja to. Ornar Quintero jest najbardziej niepopularnym prezydentem tego kraju od czasow Noriegi. Dopoki nie umocni swojej wladzy, nie potrzeba wiele, zeby kraj pograzyl sie w chaosie. Kapitanie Chen? Chen wystapil naprzod. -Tak? -Widzi pan, co sie stalo z czlowiekiem, ktory bez pozwolenia spojrzal na zloto. Chce, zeby zlodziei spotkalo cos jeszcze gorszego. -Tak.jest. -Sierzancie Huai, co z tym Amerykaninem z Paryza, ktory zjawil sie w nadrzecznym obozie Gary'ego Barbera? Mercerem? -Zgubilismy go, kiedy wyszedl wczoraj wieczorem z restauracji, bo jacys pijani turysci staranowali nasz samochod, ale byl widziany dzisiaj poznym rankiem, jak wsiadal w samolot do Miami. Jesli wciaz chce pan zdobyc ten dziennik, ktory kupil, bedziemy musieli wyslac ludzi do Stanow. Liu sie zastanowil. -To nie bedzie konieczne. Mamy dosc starych rekopisow, zeby uwiarygod nic nasze znalezisko, gdyby ktos chcial sie dowiedziec, jak znalezlismy skarb. Rekopis, ktory kupil Mercer, jest dla nas nic niewart. - Lin ruszyl z powrotem do mercedesa. - Na wypadek, gdyby kapitanowi Chenowi nie udalo sie znalezc zlodziei, chce, zeby zloto zostalo natychmiast zabrane z tego magazynu, a reszta wyposazenia usunieta w ciagu czterdziestu osmiu godzin. Chen otworzyl usta, zeby odpowiedziec, ale Liu nie dopuscil go do glosu. -Dobrze znam wytyczne dotyczace transportu. Czego nie da sie zabrac z tego budynku w dwa dni, ma zostac przeniesione w inne miejsce na terenie ter minalu, a potem trzeba sie tego pozbyc. Postepujcie zgodnie z wytycznymi, ale nie wolno wam niczego tutaj nie zostawic. -Tak jest. Liu wsiadl do mercedesa i zaczal grzebac w minibarku. Znalazl wreszcie buteleczke z lekiem na nadkwasote, wypil trzy duze lyki i skrzywil sie, kiedy zoladkiem targnal jeszcze jeden gwaltowny skurcz. Trzydziesci osiem lat to za wczesnie na wrzody, pomyslal. Ale trzydziesci osiem lat to tez za wczesnie na taka odpowiedzialnosc. Jak zwykle, kiedy bol bardzo mu dokuczal, wracal mysla do wlasnych osiagniec. Z satysfakcja rozpatrywal kolejne szczeble kariery, ktore pokonal. Jedynym czlowiekiem stojacym nad nim we wladzach byl Hat-cherly, juz tylko prezes calego konglomeratu HatchCo, Deng Hiu. Wyzej stal general Yu, ktory kontrolowal caly COSTIND. Jedynym przelozonym Yu byl minister obrony w Pekinie, a na szczycie piramidy stal prezydent Chin. Liu przebyl juz dwadziescia szczebli kariery i zostaly mu tylko cztery. Gdyby odniosl sukces w operacji "Czerwona Wyspa", mialby zapewniona prezesure Hat-cherly Consolidated. Musieliby mianowac go generalem, skoro zblizylby sie tak bardzo do prezesury Komisji Technologii Naukowych i Przemyslu dla Obrony Narodowej. Ocenial, ze przejscie z COSTIND-u do ministerstwa obrony zajeloby mu najwyzej dwa lata. Bol zoladka minal. Liu zalowal, ze okaleczyl Pinga. Roztrzaskanie nog temu mlodemu urzednikowi bylo kara zbyt surowa za popelniony blad. Wystarczylaby zwykla reprymenda. Ale Liu zrobil z tego pokazowke dla innych. Jesli w ogole ktos powinien byc ukarany, to Chen, za to, ze dopuscil, by zlodzieje wtargneli do portu. Liu wiedzial, ze chinska firma musiala sie zgodzic na obecnosc panamskich zolnierzy wokol terminalu, bo tego domagali sie jej panamscy partnerzy biznesowi; bardziej nalezalo wlasnymi silami strzec magazynu przed wlamywaczami. W operacji "Czerwona Wyspa" wszystkie fazy byly jednakowo wazne. Teraz, kiedy oddane do dyspozycji Liu oddzialy stawaly sie coraz bardziej aktywne, nie mogl pozwolic na zaden nieostrozny krok. Tak surowe ukaranie Pinga mialo o tym wszystkim przypomniec. Musial utrzymac kontrole i dyscypline i miec pewnosc, ze wszystko idzie zgodnie z planem. Wszelka zwloka mogla spowodowac zakonczenie przez Pekin calej operacji. "Czerwona Wyspa" byla ryzykowna zagrywka, w ktorej powodzenie w najwyzszych kregach wladzy malo kto wierzyl. Zgodzili sie na jej przeprowadzenie tylko dlatego, ze Liu zapewnil ich, iz nie ma tu nic do stracenia. Ale czul, ze presja na niego narasta. Zloto musialo zniknac. Limuzyna wpadla w wyboj i Liu zaklal. Nie byl ksenofobem ani rasista, ale po miesiacach pobytu w Panamie znienawidzil wszystko co panamskie. Od nieustannego deszczu i duszacej wilgoci powietrza w upaly po jedzenie, od ktorego otwieraly sie wrzody w zoladku; zas spasieni urzednicy nigdy nie mieli dosc lapowek - Liu tego wszystkiego serdecznie nienawidzil. Ale ludzi najbardziej. Gdyby nie dazenie Stanow Zjednoczonych do zbudowania kanalu, Panama wciaz bylaby zacofana prowincja Kolumbii. Amerykanie doslownie stworzyli to panstwo z niczego. Theodore Roosevelt wsparl powstanie wzniecone przez Pa-namczykow kanonierkami i uznal zalazek panstwa, zanim wysechl atrament, ktorym spisano jego konstytucje. Od tamtej pory Stany Zjednoczone wpompowaly tu miliardy dolarow, tworzac z Panamy punkt przeciecia drog handlowych. Oczywiscie, Liu potrafil zrozumiec frustracje ludzi traktowanych przez gringo jak obywatele drugiej kategorii, ale drugie miejsce za najpotezniejszym krajem na polkuli bylo lepsze niz pierwsze w szambie Trzeciego Swiata. A Panama zmierzala w tym kierunku. Singapur byl jedynym krajem w okolicach rownika, w ktorym obywatelom zapewniono przyzwoite standardy zycia. Wszystkie inne popadly w tropikalna apatie, ktora sprawila, ze znalazly sie daleko w tyle za swiatem uprzemyslowionym. Liu rozumial, ze skladalo sie na to wiele czynnikow, ale wedlug niego glowna przyczyna bylo to, ze tropiki rodzily lenistwo. Nadejscie zimy na polnocnej polkuli zmuszalo rolnikow do szybkich zasiewow i zbiorow, zeby zdazyc przed pierwszymi mrozami. Taki rytm pracy przetrwal do epoki przemyslowej i stal sie podwalina prosperity w Europie, Ameryce, Japonii, Australii i czesci polnocnych Chin. Pas rownikowy nie znal pospiechu. Sucha pora niewiele roznila sie od deszczowej. Nie bylo powodu, zeby sie spieszyc. I taki stosunek do pracy wciaz obowiazywal w epoce rozwoju przemyslu. Nie bylo presji na doprowadzenie do konca przedsiewziecia, bo nastepny dzien mial byc taki sam jak poprzedni. Liu nie winil pojedynczych ludzi za ksztalt calego spoleczenstwa, ale nie mogl zrozumiec, dlaczego nie chca sie przystosowac do tempa pracy obowiazujacego w swiecie uprzemyslowionym. Oczekiwali, ze reszta swiata dostosuje sie do ich tempa. Bankierzy w Panamie lekcewazyli klientow, ktorzy czekali na nich godzinami, podczas gdy oni sami bawili na obiedzie albo u swoich kochanek. To lenistwo bylo cecha tubylcow, ale Liu obawial sie, ze udzielalo sie jego ludziom. W Chinach Ping nie osmielilby sie spojrzec na zloto. Liu zyskal pewnosc, ze dzisiejsza demonstracyjnie wymierzona kara dala mu jeszcze kilka tygodni wymuszonego strachem posluchu. Wiecej czasu nie potrzebowal. Dom, w ktorym mieli znalezc schronienie, miescil sie w spokojnej dzielnicy, w polnocnej czesci stolicy Panamy. Byl to niczym sie niewyrozniajacy parterowy betonowy bungalow, z malymi oknami w podniszczonych aluminiowych ramach i lekko spadzistym dachem z duzym okapem, chroniacym drzwi wejsciowe przed deszczem. Pozostale domy na ulicy byly do niego bardzo podobne, roznily sie tylko kolorem. Dom-kryjowka mial odcien wyblaklego rozu. Rene Bruneseau nie chcial odpowiedziec na zadne pytania Mercera, dopoki nie weszli do srodka, ale Mercer paru rzeczy domyslil sie sam. Po pierwsze, ze Bruneseau pracowal dla ktorejs z francuskich agencji wywiadowczych. Jak inaczej mozna bylo wytlumaczyc obecnosc zolnierzy Legii Cudzoziemskiej? Wobec nieoczekiwanego obrotu wypadkow Mercer musial znow odzyskac kontrole nad sytuacja. Kiedy wiec zwalisty Francuz odwrocil sie do niego za progiem, geolog wymierzyl w nieogolona szczeke Bruneseau tak silny cios, ze ten potezny mezczyzna przelecial przez otwarte drzwi i runal na podloge. -To za to, ze o malo mnie nie zabili w Paryzu - syknal Mercer, a w jego dloni jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki pojawil sie pistolet. Skierowal go w strone stojacego najblizej zolnierza Legii. - To nie wasza sprawa - ostrzegl. Rene, lezacy na wytartym dywanie, przez chwile wpatrywal sie w niego ze zloscia, a potem kiwnal glowa, rozluzniajac sie. Gestem dal zolnierzom znak, zeby sie cofneli. -Chyba na to zasluzylem, doktorze Mercer. Podniosl sie z podlogi i poruszyl szczeka. -Niezly cios. Pana przyjaciel, Jean-Paul Derosier, mowil, ze nie powinie nem pana lekcewazyc. Chyba nie wie o panu nawet polowy. Ale zamiast miec do mnie pretensje, powinien mi pan podziekowac za to, ze dwa razy w ciagu dwoch dni uratowalem panski tylek. Dzisiaj w HatchCo i wczoraj, kiedy dwoch pupilkow Hatcherly z batalionow sledzilo pana po wyjsciu z tej japonskiej re stauracji. Wciaz nie mogac dojsc do siebie po niespodziewanym przyjsciu im na ratunek, Mercer spogladal na niego pustym wzrokiem. -Sadzi pan, ze pana nie obserwowali? - ciagnal Francuz. - Ludzie Liu znali kazdy panski ruch od chwili przylotu do Panamy. W bardzo krotkim czasie Liu zbudowal tu cholernie dobra siatke szpiegowska. Ale ja tez. Pamieta pan towarzystwo z kolacji? -Ci Niemcy przy grillu? -Na tym polega urok Legii - sa w niej ludzie z calego swiata. To byli zolnierze, ktorzy miedzy innymi dzisiaj was wyratowali. -Kto jest Niemcem? - spytala Lauren, wylaniajac sie spoza zaslony deszczu splywajacego z okapu. Nie widziala niczego, co tutaj zaszlo. -Nikt, kapitan Vanik - odparl Bruneseau. - Male nieporozumienie. Lauren napotkala wzrok Mercera i zrozumiala, ze jest tak samo oszolomiony jak ona. Cala sie trzesla od adrenalinowego kaca po akcji. Byla zaskoczona, ze w Panamie dzialaja francuscy szpiedzy. Miala nadzieje, ze w obecnosci Mercera nieco sie uspokoi, ale teraz wiedziala, ze nie moze na to liczyc. Bruneseau zaprowadzil ich do malego salonu. Byly w nim dwie kanapy, a na scianie widnial brudny zarys wiszacego tu niegdys krucyfiksu. Miedzy kanapami stal stolik do kawy, na nim - popielniczki z wysypujacymi sie z nich petami. Z kuchni wyszedl zolnierz ze skrzynka zimnych piw, postawil szesc na stole i poszedl do sypialni na omowienie akcji. Mercer i Lauren zostali sami z Renem Bruneseau. Szpieg szwajcarskim scyzorykiem otworzyl trzy piwa i dwa im podal. -Dobrze, odpowiadajac na pana oskarzenia, tak, wystawilem pana w Paryzu z pomoca Jeana Derosiera. Niech pan go nie wini. Moj rzad nie dal mu wielkiego wyboru. -Chcieliscie dotrzec do tego, kto wykupywal materialy dotyczace Panamy? - Mercer znal juz odpowiedz i potrzebowal tylko potwierdzenia. -Zgadza sie. -Ale dlaczego? - spytala Lauren. - Jaki macie w tym interes? -Mowiac szczerze, pani kapitan... - Bruneseau zapalil papierosa, trzymajac go francuska moda wewnatrz dloni -...taki, ze pani kraj nie przejawia juz zadnego zainteresowania Panama mimo dowodow, ze Chinska Republika Ludowa wykupuje wielkie polacie Panamy i w ciagu roku zdobedzie kontrole nad kanalem. Lauren nie wystarczyla taka odpowiedz, choc wiedziala, ze to prawda. -A jaki w tym interes ma Francja? Bruneseau spojrzal na nia z zainteresowaniem, jakby wlasnie przeszla jakis nieoficjalny test. Z podziwem sklonil glowe. -Bardzo dobrze, pani kapitan. Mysle, ze pani przyjaciel Mercer zostawilby ten temat, ale pani chce uslyszec wiecej. Dlaczego? -Bo Francja nigdy nie zdradzala zainteresowania Ameryka Srodkowa, nie wydawaliscie sie tez nigdy specjalnie zaniepokojeni ostatnia geopolityczna ekspansja Chin. A na koniec dlatego, ze bardzo malo francuskich statkow przeplywa przez kanal i w bardzo malym stopniu wasz PKB zalezy od przewozonych tedy surowcow. Wasze polozenie geograficzne izoluje was od tego, co sie dzieje w Panamie. -Tymczasem - przerwal jej Bruneseau - do Stanow Zjednoczonych nalezy od szescdziesieciu do osiemdziesieciu procent przeplywajacych tedy towarow, a mimo to wycofaliscie sie stad. Wlasciwie porzuciliscie Paname, zostawiajac okolo trzech miliardow dolarow w zainstalowanych tu urzadzeniach, miedzy innymi dosc nowoczesnym systemie anten i stacji nasluchowej na wzgorzu An-con. Lauren od razu pojela, co Francuz ma na mysli. -Ariane. Rene wzniosl do niej toast piwem. -To nie ja powiedzialem, ale chyba moge potwierdzic. - Zerknal na Merce- ra. - Rozumie pan, o czym rozmawiamy? Traktowal Mercera jak idiote, byc moze mszczac sie za cios. Mercer nie zamierzal mu na to pozwolic. -Poniewaz Europejska Agencja Kosmiczna wystrzeliwuje rakiety Ariane z Kourou w Gujanie, w Ameryce Poludniowej, uwazacie chinska stacje nasluchowa w Panamie za potencjalne zagrozenie. -A pan by nie uwazal? Nie wszystkie zadania Ariane maja cywilny charakter, a stacja nasluchowa, ktora moze przechwytywac radiowe polecenia wysylane do naszej rakiety, moglaby dostarczyc sporo informacji o naszych mozliwosciach. -Czyli Francja zamierza w koncu przeciwstawic sie rosnacym wplywom Chin. - Na twarz Lauren wyplynal gniewny rumieniec. - Najwyzszy czas, zeby nasi sojusznicy zobaczyli, co sie dzieje. Bruneseau puscil te obelzywa uwage mimo uszu, obserwujac reakcje Mer-cera. Mercer nie zareagowal na slowa tlumacza Francuza, poniewaz jego wyjasnienia wydaly mu sie troche dziwne. Dopoki nie mial sposobnosci porozmawiac o tym sam na sam z Lauren, nie chcial drazyc tego tematu. -Co w tym wszystkim robie ja? -Zeby na to odpowiedziec, musze kilka spraw wyjasnic. Zanim wasz kraj oddal kanal, Panama byla kawalek po kawalku wykupywana. Zaczelo sie od drobiazgow, kilku firm, paru umow, ale tempo wykupu roslo. Glowna tutejsza firma telekomunikacyjna niedawno sprzedala czterdziesci procent udzialow firmie chinskiej. Tylko chinskie firmy dostaja licencje na wydobycie mineralow. Amerykanska spolka kolejowa stracila linie biegnaca przez Przesmyk Panamski na rzecz Hatcherly Consolidated, ktore konczy takze budowe rurociagu naftowego laczacego oba wybrzeza Panamy: atlantyckie i pacyficzne. Hatcherly wymusilo na prawie niezaleznej firmie z Hongkongu zrzeczenie sie jednej trzeciej portu kontenerowego w Balboa. -Prawie niezaleznej? -Firma nazywa sie Hutchinson Wampoa. Chodza pogloski, ze kontroluje ja rzad w Pekinie. Kto wie? Ale powiazania Hatcherly z COSTIND-em i, co za tym idzie, z chinska armia sa dobrze udokumentowane. Kolejny bezdyskusyjny fakt jest nastepujacy - gdy chinskie firmy inwestuja w jakims kraju, kraj ten szybko przenosi swoje dyplomatyczne placowki z Tajwanu do komunistycznych Chin. -Cos takiego dzieje sie tutaj? - spyta! Mercer. -Nie doszloby do tego za poprzedniego prezydenta. Ochoya byl zacieklym antykomunista. Nikt nie wie, jak jest z Quintero, bo nikt nie wie, kto tak naprawde stoi za jego wyborem. Nie mozemy zapominac, ze korzysci plynace z wolnego rynku nie objely najbiedniejszych, przez co w calej Ameryce Lacinskiej znow zyskuje na popularnosci marksizm. Byc moze Quintero jeszcze sie skieruje w te strone. -Ustaliliscie wiec, ze Chiny wykazuja duze zainteresowanie Panama, a Stany Zjednoczone nic w tej sprawie nie zrobily. To wciaz nie tlumaczy, dlaczego wciagneliscie w to mnie. -Poniewaz przez wiele miesiecy nie wiedzialem, kto tu pociaga za sznurki. Poki Hutchinson Wampoa nie zostalo zmuszone do oddania czesci portu, myslalem, ze to oni stoja za ta systematyczna ekspansja. Potem zrozumialem, ze ekspansji dokonuje Hatcherly. Liu Yousheng jest w nim glownym chinskim koordynatorem. -A wiec skupil pan swoje sledztwo na nim? -Otoz to. Zanim ustalilem, ze to Liu, on zdazyl juz zorganizowac wykupienie dokumentow zwiazanych z Panama od rodziny, ktora je posiadala, na kilka tygodni przed aukcja. Musielismy improwizowac, dlatego wlasnie operacja w Paryzu wymknela sie nam spod kontroli. Hatcherly musialo sie zdemaskowac na tyle, zeby mozna bylo rozpoczac oficjalne sledztwo, schwytac ich ludzi we Francji, zeby dotrzec do kierujacych firma w Panamie. -Wykorzystujac mnie jako przynete. -Monsieur Derosier powiedzial, ze pan da sobie rade. Poza tym mielismy agentow w galerii i w hotelu Crillon, gdzie wedlug niego zazwyczaj pan sie zatrzymywal. Kiedy powiedzial pan Derosierowi, ze tym razem zamieszkal gdzies indziej, jedyne, co moglem zrobic, to pana sledzic. -Kiedy ten chlopak probowal ukrasc mi dziennik, pan wiedzial, ze stoja za tym ludzie Liu. -Tak jest. Nie sadzilem jednak, ze uda sie go panu zlapac, wiec go zastrzelilem. - To byla odpowiedz na jedno z wielu pytan, ktore nie dawaly Mercerowi spokoju od tamtego wieczoru. W glowie jednak wciaz wirowaly mu dziesiatki innych. -Zanim zdolalismy zabezpieczyc teren - ciagnal Bruneseau - schowal sie pan do katakumb, scigany przez tych chinskich zabojcow. Nie wiedzialem, ze wyszedl pan zywy z kanalow, dopoki pana nazwisko nie pojawilo sie na lotnisku Charles'a de Gaulle'a, kiedy wylatywal pan z Francji. Zakladam, ze zabojcy...? -Splyneli kanalami. - Dowcip Mercera nie rozbawil szpiega. - Skad pan wiedzial, ze tych ludzi wyslali Liu i Hatcherly? -Bo sledzilismy ich od Panamy. Zainteresowanie Liu dawnymi dziennikami i pamietnikami bylo czyms, czego nie umielismy wytlumaczyc, anomalia w jego dzialaniach, ktora uznalismy za cos istotnego. Szczerze mowiac, zgadywalismy, bo wszystkie inne proby infiltracji jego imperium konczyly sie niepowodzeniem. -A te dzienniki rzeczywiscie sa wazne? - spytala Lauren. Bruneseau wzruszyl ramionami. -Nie wiemy, dlaczego mu na nich zalezalo, ani co zrobil z tymi, ktore kupil. Jak mowilem, jego organizacja okazala sie nieprzenikalna. -Niezupelnie - skwitowal Mercer. Przeciez jemu i Lauren udalo sie przedostac na teren firmy. Francuz spochmurnial. -Dwa tygodnie temu udalo sie nam wprowadzic dwoch ludzi do terminalu. Zwloki jednego wylowil z jeziora Gatun statek wycieczkowy, cialo drugiego najpewniej splynelo juz do Oceanu Spokojnego. Obserwowalismy terminal, dlatego moglismy was dzisiaj uratowac. Wciaz nie wiem, jak sie wam udalo dostac do srodka. -Zamknelismy sie w kontenerze na stacji przeladunkowej w Cristobal, a nasz czlowiek wewnatrz terminalu wypuscil nas, kiedy pociag dotarl do portu. -Sprytnie - skomentowal Bruneseau po chwili zastanowienia. - I czego sie dowiedzieliscie? -Nie tak szybko - powiedzial Mercer. - Wciaz nie odpowiedzial pan na sporo pytan. Wytlumaczyl pan, jak posluzyl sie mna w Paryzu, ale nie - po co. Dlaczego ja, a nie ktorys z waszych ludzi? -Nie mielismy czasu na wiarygodne zamaskowanie naszej akcji, a w rozmowie z Derosierem wspomnial pan, ze przyjezdza kupic pamietnik dla przyjaciela, Gary'ego Barbera, ktory jest juz w Panamie. -Wie pan, ze on nie zyje? -Tak, wiemy, ze znalazl pan jego zwloki i pomogl urzadzic pogrzeb. Mercer zorientowal sie, ze Bruneseau nie wiedzial wszystkiego. Mercer nie byl na pogrzebie, ale Bruneseau mogl tak uwazac, skoro jego ludzie podsluchiwali rozmowe Mercera z Maria Barber przy kolacji, do czego szpieg juz sie zreszta przyznal. Mercer zrozumial, ze Francuz ma w rece pewne elementy ukladanki, a on i Lauren - inne. Musial zdecydowac, czy chce sie podzielic swoja wiedza, a zeby to zrobic, musial zapomniec o tym, jak go potraktowano. Mial ochote powiedziec Francuzowi, zeby sie odpieprzyl, a potem stad wyjsc, ale serce podpowiadalo mu, ze wyjasnienie do konca tajemnicy smierci Gary'ego bylo wazniejsze niz folgowanie zlosci. W milczeniu wymienil z Lauren spojrzenia. Chwila, gdy patrzyli sobie w oczy, wystarczyla, by podjal decyzje. Musieli Francuzowi zaufac. Nie mieli wyboru. -Podczas tamtej kolacji klamalem - przyznal sie Mercer. - Nie bylo mnie na pogrzebie. Lauren i ja zostalismy uwiezieni na jeziorze powyzej obozu Gary- 'ego. Ukrywalismy sie przed ludzmi z helikoptera nalezacego do Hatcherly Con- solidated. Ucieszyl sie, widzac, ze udalo mu sie wytracic Francuza z rownowagi. -Foch, niech pan tu przyjdzie! - zawolal Bruneseau do kogos w drugim pokoju. Po kilku sekundach zjawil sie jeden z komandosow Legii. Byl troche starszy od tych, ktorych Mercer widzial, a choc na czarnym mundurze nie mial oznaczen rangi, Mercer domyslil sie, ze jest oficerem dowodzacym grupa. Mial jasne wlosy i czujne niebieskie oczy. Byl przystojnym Europejczykiem, a wygladem przypominal raczej modela niz zolnierza. -Poruczniku Foch, to sa doktor Mercer i kapitan Vanik z amerykanskiej armii. Foch jest moim czlowiekiem numer dwa. Opowiedzcie nam dokladnie, co sie wydarzylo nad jeziorem. Mercer sie zawahal; zastanawial sie, czy powinien mowic im wszystko. Zdecydowal, ze tak, i opowiedzial cala historie, od swojego przylotu do Panamy po odkrycie zlotych sztabek w magazynie Hatcherly. Wyznal tez, ze uwaza, iz zloto pochodzi z dwukrotnie zrabowanego skarbu. Lauren dodala kilka szczegolow, o ktorych zapomnial. Za milczacym porozumieniem zadne z nich nie wspomnialo o Roddym Herrarze ani Harrym Whicie. -Mozecie jeszcze raz wykorzystac swojego czlowieka w porcie? - spytal porucznik Foch, kiedy skonczyli opowiadac. -Nie - odparl natychmiast Mercer. - Po pierwsze, nie bede ryzykowal jego zycia, a po drugie, po dzisiejszym wieczorze wszystko, co Hatcherly tam ukrywa, zniknie. Nie ma powodu wchodzic tam jeszcze raz. -Uwazacie, ze powinnismy sledzic to zloto? - Bruneseau palil czwartego papierosa. -Jesli Hatcherly ma w Panamie jakas piete achillesowa, jest nia wlasnie zloto. Mysle, ze cokolwiek tu planuja, dotyczy skarbu. Oczywistym miejscem podjecia poscigu jest jezioro. Nalezy jeszcze raz tam pojechac. Nie mialem okazji przeczytac dziennika Lepinaya, ale najwyrazniej Liu uwaza, ze to cos waznego. -Ma pan ten dziennik przy sobie? - spytal Foch. -W hotelu. Moge go zabrac w kazdej chwili. -Nie, nie moze pan - powiedzial Bruneseau. - Dzisiaj rano opuscil pan Paname. Mercer nie zrozumial. -Slucham? -Po tym, jak kilku moich ludzi, taranujac ich samochod, zatrzymalo eks-Durniow, ktorzy sledzili pana po wyjsciu z restauracji, kazalem zolnierzowi, bardzo do pana podobnemu, poleciec do Miami, upewniwszy sie uprzednio, ze sledza go ludzie Liu. Nie tylko my podsluchiwalismy wasza rozmowe. Wpadli na jego trop niedaleko hostelu, o ktorym mowil pan Marii Barber. - Rene poruszyl sie na kanapie. - Poza tym czytalem ten dziennik w Paryzu, zanim Derosier go panu dal. Nic w nim nie ma. Mercer byl pod wrazeniem sumiennosci francuskiego agenta, zachnal sie jednak na ostatnie slowa. -A skad pan to wie? Ma pan inzynierskie wyksztalcenie? Geologiczne? Wie pan w ogole, kim byl Godin de Lepinay? - Milczenie Bruneseau wystar czylo Mercerowi za odpowiedz. - Nie. Tak myslalem. Foch zesztywnial, slyszac jego ton, ale Bruneseau nie wygladal na poruszonego. Dlugo milczal, zanim odchrzaknal, i nachylil sie do przodu. -Uwaza pan, ze w dzienniku moze byc cos, co przeoczylem? -Chodzi mi o to, ze to mozliwe. -Jest pan sklonny podzielic sie tym, czego sie pan z niego dowie? -Jesli pan jest sklonny pomoc mi, kiedy wroce nad jezioro. -Kiedy my wrocimy nad jezioro. - Lauren w gescie solidarnosci dotknela nogi Mercera. -Chyba jestem to wam winien - wes tchnal Rene z rezygnacja w glosie. Jego sledztwo w sprawie Hatcherly utknelo w martwym punkcie, a Mercer oferowal mu mozliwosc rozpoczecia go od nowa. - Nie moge odciagnac zbyt wielu ludzi z portu towarowego Hatcherly, wiec dam wam dwoch oraz Focha i siebie. Mercer kiwnal glowa. -Niech bedzie. Kiedy? -Mozemy wyruszyc jutro po poludniu. Wy dwoje mozecie przenocowac tutaj, Mercer szeptem spytal Lauren, czy ma przy sobie telefon komorkowy. Powiedziala, ze zostawila go w domu. -Najpierw musze zalatwic kilka spraw - powiedzial do Rene. - Spotkamy sie tutaj jutro w poludnie. -Nie moze pan wrocic do hotelu Caesar Park. Ludzie Liu uwazaja, ze wyjechal pan z Panamy. Pojawienie sie w publicznym miejscu to niepotrzebne ryzyko. -Bedziemy spac w mieszkaniu Lauren. Lauren zrobila wielkie oczy. Wlasnie sie o tym dowiedziala. -Dobrze. O ile wiemy, Liu nie podejrzewa, ze ona bierze w tym udzial. Tam nie powinno wam nic grozic. Jeden z moich ludzi odwiezie was i odbierze w poludnie.. -W takim razie do jutra. Mercer wstal. Cos nagle przyszlo mu do glowy i z niecierpliwoscia czekal, by sprawdzic, czy ma racje. Czterdziesci minut pozniej Lauren przekrecila klucz w zamku swojego mieszkania, w wiezowcu nad Zatoka Panamska. Poniewaz czynsz placil za nia amerykanski rzad, mieszkanie nie nalezalo do drogich - znajdowalo sie na jednym z nizszych pieter, okna wychodzily na lad. -Powiesz mi, po co ci ten tele fon? - spytala. -Za chwile. Mercer wzial do reki jej telefon i zadzwonil do Caesar Park, proszac o polaczenie z pokojem Harry'ego. Czekajac, rozejrzal sie po salonie. Meble wygladaly na stale wyposazenie wnetrza, a Lauren ustawila na nich kilka osobistych drobiazgow, glownie zdjec rodzinnych, w tym jedno przedstawiajace ja w jednoczesciowym stroju pletwonurka ukazujacym muskularne kraglosci jej ciala. Mercer odwrocil sie, zanim spostrzegla, czym sie zainteresowal. Harry odebral telefon po piatym dzwonku. -Jak poszlo? -Miales czekac przy telefonie, az zadzwonie - skarcil go Mercer. -Bylem w kiblu. Jedzenie mnie tu zabija, chyba mi du... Mercer przerwal, zanim Harry zdazyl dokonczyc obrazowy opis swoich dolegliwosci. -Wyobrazam sobie. -No to jak poszlo? Mercer nakreslil pobieznie przebieg wydarzen, a na koniec spytal, czy Harry i Roddy zgodziliby sie wykonac dla niego mala robote. -O co chodzi? -O wywrotki. Opancerzonego samochodu dawno juz na pewno nie ma, ale chcialbym, zebys razem z Roddym pojechal za jedna z wywrotek. Do czego byly im w porcie potrzebne? Wydaje mi sie, ze cos sie za tym kryje. -Roddy jest obok mnie, a samochod stoi w hotelowym garazu. Juz jedziemy. -Zanim pojedziecie, wymeldujcie sie z Caesar Park i znajdzcie inny hotel. -Dlaczego? Tu mi sie podoba. To palac i mu sze powiedziec, ze do mnie pasuje. Mercer sie zasmial. -Przykro mi to mowic, stary, ale dla ciebie za dobry bylby nawet zakaralu-szony motel. Jest oczywiste, ze i zabojady, i Liu Yousheng sledzili mnie: moja kolacja z zona Gary'ego stala sie dla nich wspanialym widowiskiem. A mimo to ani jedni, ani drudzy nie wiedza o tobie i o Roddym, i chcialbym, zeby tak zostalo. -Czyli bede twoim asem w rekawie, tak? - Harry'emu spodobala sie ta mysl. -To spory krok do przodu w porownaniu z twoja zwykla rola pijaka w rynsztoku. -Hej, raz tylko zasnalem w rynsztoku, jak wracalem od Malego - zaprotestowal Harry. - Musisz do tego ciagle wracac? -To zemsta za szpital. -Czyli jestesmy kwita? -Ani troche - odparl Mercer, smiejac sie szeroko. Odlozyl telefon, kiedy Harry obiecal, ze wprowadzi sie na pare dni do Roddy'ego. Dziennik mial zatrzymac przy sobie, dopoki Mercer nie wroci znad Rzeki Zniszczenia. -"Pijak w rynsztoku", jak wy sie do siebie odzywacie? Zdarza sie wam mowic sobie cos milego? -Wlasnie mowilismy. - Mercer z westchnieniem opadl na kanape Lauren. - Teraz wiesz, dlaczego nie chcialem dzwonic z ich kryjowki. -Nie chciales, zeby Bruneseau podsluchiwal. Nie ufasz mu? -Nie ma szpiegow, ktorym bym ufal. Z wyjatkiem tu obecnych. Jak juz dotrzemy nad jezioro i zdobedziemy dowody, ze Hatcherly pladruje stanowisko archeologiczne, nie chce miec z Bruneseau wiecej do czynienia. A co do Chin przejmujacych Kanal Panamski? Bledem bylo, ze Stany w ogole go oddaly, wiec mam gdzies, co sie z nim stanie teraz. -Bzdura! - warknela Lauren, ani przez chwile nie wierzac w jego klamstwa. Mercer uniosl brew, mimo wszystko zadowolony, ze go przejrzala. - Obserwowalam cie przez ostatnich kilka dni - ciagnela - i chyba wiem, co cie kreci. Bruneseau pomachal ci przed nosem kolejnym wyzwaniem i nie mozesz sie doczekac, kiedy sie z nim zmierzysz. -To az takie oczywiste? - Mercer usmiechnal sie, widzac jej wscieklosc. -A po co wyslalbys Harry'ego za tymi wywrotkami? Juz sie domysliles, ze Hatcherly kombinuje cos wiecej niz tylko szmugiel zlota. Pleciesz bzdury, ze nie obchodzi cie, co sie stanie z kanalem, bo chcesz sie mnie pozbyc, tak jak zamierzasz sie pozbyc Bruneseau. -To nie twoja walka - powiedzial Mercer z powaga. -Nie probuj mnie odsuwac, bo jestem kobieta - odparowala ze zloscia. W przeciwienstwie do wielu kobiet, ktore maskuja swoja seksualnosc, obronnym gestem krzyzujac rece na piersiach, Lauren stala z dlonmi na biodrach, dumnie wypinajac piers. - To tak samo moja walka, jak i twoja. -Nie chce cie w to mieszac, bo je stes oficerem armii Stanow Zjednoczonych, ktory pomagajac mi, moze stracic wszystko. - Mercer rowniez podniosl glos. - A nie dlatego, ze jestes kobieta. Staram sie chronic twoja kariere, nie twoja plec. Lauren gniewnie zmarszczyla brwi, a potem nagle sie uspokoila, bo zrozumiala, ze Mercer nie klamie. Nie byl typem mezczyzny, ktory nie dostrzega granicy miedzy rycerskoscia a meskim szowinizmem. Powiedziala lagodnie. -Bardzo ci dziekuje, ale to moja kariera. A poza tym mam tajna bron, ktora moze mnie wydostac z kazdych opalow w armii. - Przerwala troche zawstydzo na. - Moj ojciec jest generalem. Mercera zaskoczylo to wyznanie, tak samo jak jego implikacje. Nie mogl sie powstrzymac, zeby jej nie dopiec. -Nie masz checi, zeby zawolac tate na pomoc? Najezyla sie. Przez cala kariere starala sie nie dac powodu do plotek, ze to ojciec stoi za wszystkimi jej awansami. Wiedziala, ze to nieprawda, i nie musiala niczego udowadniac, mimo to wybierala trudne przydzialy, zeby zamknac usta plotkarzom, i rozmyslnie stronila od zadan, ktore dawaly szanse na szybkie awanse. Bolalo ja, ze byla zmuszona sabotowac wlasna kariere, bo jej ojciec, zrzadzeniem losu, byl generalem. Zrozumiala, ze Mercer zartowal, bo skad mogl wiedziec, co inni mowili za jej plecami. -Nigdy nie musialam, ale ta mozliwosc jest zawsze otwarta. A jak komus o tym powiesz, to bedziesz polykal wlasne zeby - odparla nieco zawstydzona. Mercer domyslil sie, ze trafil w czuly punkt. Wyobrazal sobie, jakie pieklo przeszla jako corka generala - to jak byc uczniem w szkole, w ktorej jedno z rodzicow jest dyrektorem. Tyle ze to nie byla szkola. To bylo jej cale zycie. Pozalowal, ze nie ugryzl sie w jezyk. -Umowa stoi. Lauren kiwnela glowa w milczacym porozumieniu. Ona znala jeden z jego najglebiej skrywanych sekretow, on - przyczyne trapiacej ja zgryzoty. Zadne z nich nie zamierzalo sie z tego zwierzac, a mimo to tak sie stalo. Odwrocila sie, zanim zalal ja rumieniec. -Daj mi pietnascie minut pod prysznicem i lazienka jest twoja. Jest chyba kilka piw w lodowce, jesli chcesz. Silny strumien wody powoli usuwal zmeczenie z miesni i rozluznial ze-sztywniale konczyny. Lauren rozkoszowala sie goraca woda. Dwa razy namydlila i splukala cale cialo, a skore glowy masowala tak dlugo i mocno, az ja zapiekla. Choc caly organizm dopominal sie snu, myslala o mezczyznie czekajacym w drugim pokoju. Byl calkowicie niepodobny do innych, ktorych dotad spotkala. Przystojny, tak, ale nie to ja w nim pociagalo. Budzil w innych posluch. Ludzie wyczuwali jego pewnosc siebie i bezwiednie na nia reagowali. Bruneseau byl przeszkolonym szpiegiem, ale pod koniec rozmowy to on przyjmowal polecenia od Mercera, zwyklego geologa. Pod tym wzgledem Mercer przypominal Lauren jej ojca. Skad ta mysl? Przestan, Lauren, skarcila sie. Freudowski psychoanalityk mialby tu cos do powiedzenia. Przypomniala sobie, jak Mercer patrzyl na jej zdjecie w stroju kapielowym i jak przyjemnie sie jej wtedy zrobilo. Szybkim ruchem odkrecila zimna wode. Zimny strumien rozproszyl mysli zmierzajace w niebezpiecznym kierunku. Wytarla sie i wyszla z lazienki, zeby powiedziec Mercerowi, ze prysznic czeka na niego. Zastala go spiacego na kanapie, smierdzacego potem i walka. Z szafki wyjela koc i go przykryla. Nawet we snie nie zlagodniala mocna linia jego szczeki. Lauren powstrzymala chec, by dotknac twarzy tego mezczyzny, poczuc szorstkosc trzydziestogodzinnego zarostu. Zgasila swiatlo i poszla spac do swojego lozka. Miasto Panama, stolica Panamy Mercer zawsze mial stereotypowe wyobrazenie o francuskiej Legii Cudzoziemskiej - samotni wartownicy w odludnych warowniach z piaskowca, spaleni saharyjskim sloncem i skazani na kleske w starciu z przewazajacymi silami wroga. Gary Cooper w kepi i Berberowie na wielbladach, wymachujacy saracenski-mi mieczami. To, co zobaczyl poprzedniego wieczoru, ludzi, ktory uratowali jego i Lauren przed zbirami z Hatcherly, rozwialo ten obraz. Teraz wiedzial, ze towarzyszy im elitarna jednostka, rownie dobrze wyszkolona, co SEAL czy zielone berety. Mercer i Lauren, wrociwszy do domu kryjowki, zobaczyli, ze dwaj zolnierze majacy stanowic ich eskorte podczas wyprawy nad jezioro, juz tam byli. Siedzieli z opaskami na oczach nad rozlozonymi karabinami FAMAS i na rozkaz porucznika Focha poskladali je z powrotem tak szybko, ze oko nie nadazalo za ich ruchem rak. Foch zatrzymal stoper, kiedy ostatni zolnierz zarepetowal karabin i wyciagnal go do inspekcji. -Dwie sekundy szybciej niz ostatnio. Jeszcze raz. Kiedy zolnierze rozkladali karabiny, Lauren Vanik popatrzyla na porucznika, marszczac brwi. -Uwaza pan, ze to dobry pomysl cwiczyc skladanie broni na karabinach, ktore potem beda uzyte w walce? Foch usmiechnal sie z wyzszoscia. -Oczywiscie, ze nie. Tamte maja na wyposazeniu. Te sa cwiczebne. Prosze sie nie martwic, pani kapitan, wiemy, co robimy. Do salonu wszedl Rene Bruneseau. Podobnie jak jego ludzie mial na sobie cywilne ubranie. -Dzien dobry, kapitan Vanik, Mercer. Moze kawy? Poniewaz polozyli sie spac o trzeciej nad ranem, Mercer skwapliwie sie zgodzil. Lauren przyrzadzila rano wodnista kawe instant, ktora w ogole go nie rozruszala. Nad kubkami aromatycznej francuskiej kawy Bruneseau wylozyl swoj plan. Legionisci ukryli smiglowiec na opuszczonej plantacji za ruinami Verja Panama, starego miasta, ktore pirat Henry Morgan zlupil w 1671 roku. Zamierzali przewiezc nim ponton Zodiac do miejsca powyzej El Real. Potem przesiedliby sie do pontonu na reszte podrozy w gore Rio Tuira. Przed Rzeka Zniszczenia schowaliby zodiaca i obeszli wulkaniczna gore, wspinajac sie na nia ze strony przeciwnej do szeregu wodospadow, po ktorych poprzednio wchodzil na wulkan Mercer z Lauren i Miguelem. Kiedy Rene tlumaczyl, na czym polega jego strategia, Mercer wlozyl film do aparatu, ktory kupil po drodze. Kupil takze teleobiektyw czterysta milimetrow, najwiekszy, jaki sldep mial w ofercie. Liczyl na to, ze uda mu sie sfotografowac, jak ludzie z Hatcherly pladruja wazne stanowisko archeologiczne. Lau-ren zaproponowala, zeby zdjecia pokazac kuratorowi Muzeum Antropologicznego Reina Torres de Aruez, ktorego reakcja byla pewniejsza niz dzialania rzadu Ornara Quintery. Quintero mieszkal w Palacu Czapli, prezydenckiej rezydencji. Minelo dopiero pol roku od naznaczonych korupcja wyborow i prezydent nie zdazyl jeszcze niczego zmienic w funkcjonowaniu parlamentu ani nie uporal sie z biurokracja. Mercer watpil, by Liu Yousheng pokazal sie osobiscie nad jeziorem, ale gdyby uwiecznil na zdjeciach jakies inne wazne osoby z Hatcherly, polozyloby to kres pladrowaniu, a takze dalo Bruneseau okazje do zdarcia kolejnych warstw kamuflazu chroniacych podejrzana firme. Plan byl prosty i stosunkowo bezpieczny - o wiele lepszy od wkradania sie do silnie strzezonego portu towarowego. Ogniskowa teleobiektywu pozwalala im zrobic kilka filmow obciazajacych zdjec z duzej odleglosci od wykopow Hatcherly nad jeziorem. Ryzykowna byla tylko sama wyprawa przez dzungle. Kierowca, ktory zabral Mercera i Lauren z jej mieszkania, powiedzial im, ze legionisci nalezeli do trzeciego pulku stacjonujacego w Kourou w Gujanie, skupiajacego specjalistow od walki w dzungli. To, ze przydzielono im ochrone obiektu, z ktorego wystrzeliwano raldete Ariane, uwiarygodnialo slowa Bruneseau, ale Mercer nie mogl sie pozbyc podejrzen. Cos, co powiedziano zeszlego wieczoru, jakas drobna uwaga zasiala w nim watpliwosci. Mial nadzieje, ze odpowiedz przyjdzie do niego we snie, jak to sie czesto mu zdarzalo, ale spal jak zabity od chwili, kiedy Lauren weszla do lazienki, do momentu, gdy dwie godziny temu postukala go w ramie, narzekajac na jego glosne chrapanie. Rozmowa z Bruneseau tez nic nie dala. Mercer byl wsciekly na siebie, ze nie potrafi sprecyzowac, co go tak niepokoi. Z tej wscieklosci az napiely sie miesnie w jego ramionach. Lauren zauwazyla, ze sie skrzywil, krecac szyja. -Wszystko w porzadku? - spytala. Nie wiedziec czemu przyszlo jej do glo wy, ze Mercer zaczyna sie bac. Odwrocil sie do niej i do Renego. -Tak, przepraszam. Zamyslilem sie. Kiedy ruszamy? -Slonce zachodzi dzis okolo siodmej - wyjasnil Bruneseau. - Wyruszymy w odpowiedniej porze, zeby zrzucic zodiaca o zmroku i poplynac w gore rzeki pod oslona ciemnosci. Bedziemy mieli noktowizory, zeby uniknac spotkania z innymi lodziami, chociaz sie nie spodziewam, zebysmy sie na jakas natkneli. Noc spedzimy w pontonie, a przed wschodem slonca pomaszerujemy do kalde-ry. -Gdzie bedzie stal smiglowiec, kiedy my juz znajdziemy sie nad jeziorem? - spytala Lauren. -Na lotnisku w El Real z "usterka silnika". Jest pomalowany jak helikopter turystyczny, wiec nie bedzie przyciagal uwagi. -To dwadziescia minut lotu, jesli zajdzie potrzeba szybkiej ewakuacji. -Wiem. - Francuz wcale nie kryl niezadowolenia. - Ale nie ma tam innego miejsca, zeby go ukryc. -W porzadku. Co to za smiglowiec? -Jetranger 222. Lauren kiwnela glowa. Zanim zaczela pracowac w wywiadzie, latala bellem 205, w wojsku znanym jako UH-1 huey. Chociaz nie siedziala za sterami od czterech lat, byla pewna, ze gdyby cokolwiek przydarzylo sie pilotowi, dalaby sobie rade z helikopterem. -Powiekszone zbiorniki? -Non. Zatankujemy na ful w La Palma. To bedzie wystarczajacy zapas paliwa na powrot do stolicy Panamy. Kiedy Mercer juz zdobedzie swoje dowody, wrocimy do pontonu i poplyniemy z powrotem do El Real, gdzie bedzie czekal helikopter. -Wedlug mnie to dobry plan - zaopiniowala Lauren. Mercer pomyslal o stu rzeczach, ktore mogly pojsc nie tak, ale nie znalazl zadnego sposobu zapobiezenia im i zgodzil sie z Lauren. -Zaczynajmy. Nastepne dwie godziny spedzili z porucznikiem Fochem - poniewaz on mial byc dowodca wyprawy - sleczac nad mapami i opowiadajac Francuzom o terenie wokol jeziora. Podobnie jak wielu zolnierzy Legii Foch twierdzil, ze pochodzi z Quebecu. Jako Kanadyjczyk nie zlamalby reguly, zezwalajacej tylko cudzoziemcowi sluzyc w tej elitarnej formacji. Przestrzegajac innej tradycji legionistow, Mercer nie pytal go o imie. Polubil teraz komandosa, ktory byl bezpretensjonalny i sklonny sluchac uwag cywila, przypuszczalnie dlatego, ze Mer-cer udowodnil juz, co potrafi, dostajac sie do portu Hatcherly. Odpoczywali w domu kryjowce do popoludnia, a potem zapakowali sie do jednej z furgonetek Bruneseau i pojechali tam, gdzie czekal na nich ukryty helikopter. Czterdziestominutowa trasa prowadzila przez cala stolice Paname i wzdluz wybrzeza, obok starego miasta, a potem autostrada panamerykanska do polozonego na odludziu miasteczka Chepo. Bylo kiedys krancem autostrady, ostatnim przystankiem przed nieprzebyta dzungla przesmyku Darien. Wielu Pa-namczykow wciaz uwazalo wszystko, co lezalo za podupadlym miasteczkiem, za terra incognita. Przed Chepo samochod zjechal z asfaltu i przez kolejne pol godziny jechali gruntowa droga, coraz bardziej sie zwezajaca. Za ostatnim zakretem wjechali na polane, gdzie wysoka do pasa trawa lezala ubita pod plozami helikoptera Bell. Na skraju dzungli staly ruiny domu wlascicieli plantacji. Pnacza i liany wydawaly sie wciagac resztki zabudowan pod ziemie. Zeby wepchnac do srodka helikoptera nienapompowany ponton, trzeba bylo wymontowac tylne fotele. Bruneseau mial siedziec z przodu, obok pilota, a Mercer, Lauren, Foch i dwoch pozostalych legionistow musieli sie jakos pomiescic w ladowni. Kierowca furgonetki mial czekac na plantacji na ich powrot nastepnego dnia i koordynowac lacznosc z reszta oddzialu w stolicy Panamie. Wystartowali pol godziny po przyjezdzie. Godzine pozniej zatankowali helikopter na malym lotnisku w La Palma. Nikt z nich nie przebral sie jeszcze w wojskowe kombinezony, udawali wiec wycieczkowiczow, ktorzy leca na przesmyk Darien. Dopiero kiedy znow wystartowali, wlozyli polowe uniformy. Chociaz obecnosc mezczyzn nie peszyla Lauren, uczynila zadosc skromnosci, wkladajac polowa bluze na czarny T-shirt, ktory miala na sobie. Wodoodporne torby z bronia, bojowymi uprzezami i innym wyposazeniem zostaly przymocowane do zodiaca, do rozpakowania juz na rzece. Korzystajac z mapy przypietej do tabliczki na nodze, pilot - Australijczyk z pochodzenia - scial zakrety Rio Tuira. Prowadzil zwinny smiglowiec tak nisko nad dzungla, ze Mercer widzial malpy wyjace na nich z wierzcholkow drzew. Raz sploszyli stado papug, ktore wzbily sie do lotu jak uciekajaca tecza. Nieustanny huk turbiny smiglowca i wibrujace dudnienie lopat wirnika sprawialy, ze Mercer mogl myslec tylko o tym, co wyczuwal zmyslami - zapach potu tylu stloczonych ludzi, dotyk metalowej klamry wbijajacej mu sie w plecy, smak ostro przyprawionego obiadu, ktory zjedli w domu legionistow, salto zoladka, kiedy jetranger kladl sie na boki przy skretach. Zamknal oczy na, zdawalo mu sie, kilka sekund, a kiedy znow je otworzyl, zobaczyl, ze sie sciemnilo, i to bardzo. Wiedzial, ze w tropikach zawsze tak jest. Slonce tu nie zachodzilo: uciekalo za horyzont, jakby scigala je niecierpliwa noc. Mercer zerknal na swojego TAG heuera: 19.20. Bruneseau zaplanowal lot idealnie. Napedzany turbinami helikopter zaczal zwalniac. Rzeka wila sie w dole po prawej, trzysta metrow od nich, jak ciemniejsza rana na tle ciemnej dzungli. Rene Bruneseau przyjrzal sie jej przez monokular na podczerwien, szukajac charakterystycznego blysku silnika lodzi albo ludzkiego ciala. Mercer zobaczyl, ze Francuz mowi cos do pilota przez system lacznosciowy helikoptera i jetran-ger bokiem ruszyl w strone Rio Tuira. Byli na miejscu. Wchodzili do akcji i nagle umysl Mercera zalaly najrozniejsze mysli. Rece zrobily mu sie sliskie od potu, a serce zaczelo walic jak u schwytanego zwierzecia. Zdal sobie sprawe, ze to nie strach, ale ekscytacja, ktora czul, kiedy byl tuz-tuz od znalezienia odpowiedzi na dreczace go pytanie. W dzungli na dole czekalo rozwiazanie zagadki. Wreszcie sie dowie, dlaczego zwloki Gary'ego Barbera zostaly zbezczeszczone i dlaczego on sam zostal napadniety w Paryzu. Nie mogl sie doczekac tej chwili. Gdy tylko helikopter wychynal nad rzeke, a ped jego wirnika zaczal burzyc spokojna ton ciemnej wody, tworzac w niej koncentryczne kregi, otwarto odsuwane drzwi. Jeden z legionistow szarpnal za linke nadmuchujaca ponton i jednoczesnie wypchnieto ponton. Zodiac napelni sie powietrzem, spadajac do wody. Z mokrym plasnieciem wyladowal dnem do dolu. W rozproszonym swietle reflektora pierwszy zolnierz skoczyl z wysokosci pieciu metrow do wody, obok nadmuchanego juz pontonu. Bruneseau otworzyl drzwi obok drugiego pilota i skoczyl, za nim pozostali, porucznik Foch ostatni. Gdy Foch znalazl sie w wodzie, pilot wylaczyl reflektor, zwiekszyl moc i odlecial w noc. Caly manewr zajal dwadziescia sekund. Skok z jetrangera wepchnal Mercera gleboko pod wode. Buty wbily mu sie w mul dna, gdzie ugrzezly na jedna nieprzyjemna chwile, ale wyswobodzil sie kilkoma kopnieciami. Wyskoczyl na powierzchnie i otarl letnia wode z oczu. Dwaj legionisci wpelzli juz na lodz, pozostali trzymali sie oblej burty. Mercer podplynal do nich i ktos mocnym chwytem wciagnal go na poklad. -Bulka z maslem - usmiechnal sie Bruneseau. Mercer domyslil sie, ze francuski agent czul ulge, w koncu uczestniczac w akcji po tylu tygodniach obserwowania portu Hatcherly. Jego plan zdemaskowania Liu Youshenga przy udziale Mercera, nieswiadomego, jaka w tym odgrywa role, nie wypalil, ale z ogolnego zamieszania wylonil sie przynajmniej nowy kierunek dzialania. Francuz wygladal na zadowolonego. -Bulka z maslem - zgodzil sie Mercer. Dzungla rozbrzmiewala glosem nie zliczonych owadow, ptakow i bezimiennych nocnych stworzen. Ksiezyc byl bla- dosrebrnym krazkiem, ledwo widocznym przez gestwine koron drzew. Wciagnieto na poklad wodoodporne torby i rozdzielono sprzet. Bojowe uprzeze, ktorych uzywali legionisci, mialy karabinczyki wspinaczkowe i pasy ratunkowe na wypadek, gdyby zaszla potrzeba szybkiego wciagniecia ludzi linami na poklad smiglowca. Mercer nie pamietal, czy jetranger byl w takie liny wyposazony, czy nie. Lauren, zauwazywszy, ze Mercer przyglada sie karabinczykom, odpowiedziala na jego niezadane pytanie. -Widzialam liny, jak wsiadalismy. Jesli pilot zostawi otwarte drzwi ladow ni, przycisnieciem guzika w kokpicie moze spuscic dwie liny. -Miejmy nadzieje, ze nie beda nam potrzebne - stwierdzil Mercer, spraw dzajac, czy pozyczona beretta dobrze przylega do biodra. Aparat z teleobiekty wem wrzucil do wyscielanego plecaka, ktory zalozyl na plecy. Foch zajal miejsce na dziobie, z noktowizyjnymi goglami na oczach, a dwaj szeregowcy zaczeli wioslowac, pchajac zodiaca w gore leniwie plynacej rzeki. Nie mogli ryzykowac uzycia zaburtowego silnika, bo dzwiek nioslby sie o wiele dalej, niz siegal wzrok Focha. Bruneseau siedzial na rufie, wypatrujac z tylu lodzi i statkow, ktore moglyby ich dogonic. Ostatnie promienie slonca juz dawno zgasly. W nieskonczonej ciemnosci widac bylo tylko waski pasek rozgwiezdzonego nieba nad nimi. Gdyby nie wrzaski zwierzat i bzyczenie owadow, latwo byloby im wyobrazic sobie, ze wiosluja w kosmicznej pustce. Osiem kilometrow dalej porucznik Foch wykonal szybki ruch reka, a wioslarze natychmiast zareagowali. Zobaczyl cos przez gogle. Plyneli blisko prawego brzegu i na sygnal Focha skrecili w jego strone, trzymajac wiosla tuz nad powierzchnia, zeby nie bylo slychac kropel kapiacej z nich wody. Caly zespol wyczekiwal w napieciu. Chwile pozniej z mroku w gorze rzeki wychynela piroga, tubylcze drazone czolno. Dwaj Indianie pracowali wioslami bezglosnie jak duchy. Nie przerwali ani na chwile miarowego rytmu wioslowania ani nie zauwazyli szesciorga uzbrojonych ludzi niecale szesc metrow od nich. Rownie szybko, jak sie pojawili, tubylcy znikneli w dole rzeki, a komandosi wydali zbiorowe westchnienie ulgi. Odczekali kilka minut, zanim ruszyli dalej, na wypadek gdyby czolno wrocilo. Przez cztery godziny plyneli pod prad, zmieniajac sie przy wioslach. Mer-cer i Lauren, kiedy przyszla ich kolej, zdolali - bardzo dumni z siebie - wioslowac w szybszym tempie niz inni, nie czyniac przy tym halasu. Po godzinie wioslowania Foch polozyl reke na ramieniu Mercera, dajac mu znak, zeby przestal. Lauren tez przestala wioslowac. Porucznik w milczeniu wskazal w prawo, gdzie do rzeki wpadal maly strumyk. Mercer i Lauren poslusznie powioslowali do jego ujscia. Niczym weneccy gondolierzy zaczeli odpychac sie wioslami od dna. Piecset metrow w glab dzungli zatrzymal ich metrowej wysokosci prog. -Wystarczy. - Foch mowil tak cicho, ze nawet z odleglosci paru krokow jego slowa byly ledwo slyszalne. - Tu schowamy ponton i o swicie ruszymy dalej pieszo. -Gdzie jestesmy? - spytala Lauren. -Wedlug mojej mapy i tego - Foch podniosl odbiornik GPS - jestesmy osiem kilometrow od miejsca, gdzie Rzeka Zniszczenia wpada do Rio Tuira. Moim zdaniem ten strumien zasila woda wyplywajaca z drugiej strony wulkanu. On i Mercer ustalili trase marszu podczas wczesniejszej rozmowy. W ciagu kilku minut, ktore zajelo rozstawianie moskitier, cala szostka stala sie szwedzkim stolem dla chmar komarow. Zolnierz, ktoremu polecono zostac na warcie, oganial sie od nich, jak mogl. Pozostali zasneli w kilka sekund. Wartownik obudzil ich, kiedy do switu pozostalo jeszcze pol godziny. Dali sobie dziesiec minut na zalatwienie potrzeb fizjologicznych, napelnili manierki oczyszczona woda i sprawdzili po raz ostatni bron, a potem ruszyli w gore strumienia. Zolnierz, ktory nie spal cala noc, mial zostac przy pontonie, nafaszero-wany kapsulkami z kofeina. Foch wysunal sie na szpice, a Niemiec nazwiskiem Hauer zajal miejsce na koncu grupy. Trzymali sie brzegu strumienia, co ulatwilo im poruszanie sie przez dzungle i utrzymywanie stalych, pieciometrowych odstepow bez ryzyka zgubienia sie w gestych zaroslach. Mieli nadzieje wrocic do pontonu za cztery czy piec godzin, mimo to kazdy niosl zapas wyposazenia i jedzenia na kilka dni. Mercer i Lauren nie byli uzbrojeni w nic ciezszego niz pistolety. Wraz ze wschodem slonca wzrosla wilgotnosc powietrza. Zrobilo sie tak duszno, ze mozna bylo je prawie pic. Zamiast odswiezac organizm, kazdy haust powietrza wysysal z nich sily. Smrod gnijacej roslinnosci lepil sie do gardel. Mercer musial sie pilnowac, zeby nie zabijac plasnieciem dloni owadow atakujacych jego odsloniete dlonie i szyje. Legionisci poszli do przodu, nie zwazajac na te niewygode, uodpornieni na nia, Lauren Vanik rowniez. Mercer cierpial w milczeniu. Bruneseau byl najstarszym czlonkiem patrolu, mial dziesiec kilo nadwagi i palil dwie paczki papierosow dziennie, jednak za kazdym razem, kiedy Mercer sie na niego ogladal, tamten sunal z gracja lesnego kota. Nawet zbytnio sie nie pocil. Mercer dla odmiany byl caly mokry i bezustannie musial ocierac z oczu strumienie slonego potu. Dzungla byla zbyt gesta, by mogli widziec dalej niz na piecdziesiat krokow w dowolnym kierunku, a ociekajace woda liscie zwisaly tuz nad ich glowami. Promienie slonca przefiltrowane przez zielen sprawialy, ze cienie byly jeszcze bardziej zlowieszcze i mroczne. Wszystko wokol wydawalo sie niewyrazne, jak ogladane spod powierzchni wody, jakby plyneli w toni wodnej, a nie szli przez las. Z rzadka tylko snop swiatla slonecznego przebijal sie przez sklepienie dzungli i padal na poszycie. Przez godzine szli wzdluz strumienia, pokonujac tor przeszkod ze zwalonych pni i krzewow i uwazajac, zeby nie uczynic najmniejszego halasu. Foch w koncu sie zatrzymal i przykucnal, czekajac na pozostalych. Wskazal wzniesienie, ktore powoli wylanialo sie z dzungli. Bylo to nizsze zbocze wulkanu. Przed soba mieli jezioro. Porucznik dal oddzia- lowi dwadziescia minut na odpoczynek; podszedl do kazdego z osobna i na migi zapytal o kondycje. Nikt sie nie odzywal. Liu Yousheng mogl rozstawic wartownikow na krawedzi kaldery, dziesiatki metrow nad nimi. Foch poszedl pierwszy. Przeslizgiwal sie przez dzungle na brzuchu, mocno sciskajac w dloniach karabin FAM AS. Kiedy oddalil sie zaledwie na poltora metra, zniknal. Dziesiec minut pozniej wrocil, pelznac tylem z przesadna ostroznoscia. Nie zaszelescil ani jedna galazka i ledwie poruszyl trawe porastajaca zbocze wzniesienia. Przysunal usta do ucha Mercera. -Na gorze nikogo nie ma, ale slyszalem maszyny pracujace w kalderze. Zakladam, ze cos sie dzieje na brzegu jeziora. -Koparki Liu - odszepnal Mercer. Foch kiwnal glowa. -Z odglosow sadzac, sa po przeciwnej stronie jeziora. Mysle, ze mozemy wszyscy bezpiecznie isc na gore. Foch pokazal podniesiony kciuk Bruneseau, Lauren i Hauerowi. Sunac wytyczona przez niego sciezka, cala grupa popelzla w gore zbocza. Wylonili sie spod oslony dzungli trzydziesci metrow przed szczytem. Trawa porastajaca wulkan miala co najmniej metr wysokosci, byla gesta i sztywna. Ciela skore jak noze. Plytkie skaleczenia przyciagaly coraz to nowe owady. Na otwartym terenie slonce uderzylo ich jak mlot, ale kiedy Mercer spojrzal w gore, zobaczyl sunaca po niebie sciane czarnych chmur. Niedlugo lunie deszcz. Burza zapewnilaby im doskonala oslone, ale droga powrotna do zodiaca stalaby sie istna meczarnia. Z lokciami i kolanami obolalymi od czolgania sie, Mercer dotarl na szczyt wzgorza. Zanim zdazyl sie zorientowac w ich polozeniu, Foch wciagnal go do niewielkiego zaglebienia w ziemi i zaczekal, zeby wciagnac tam pozostalych, kiedy tylko dotra na szczyt. Dopiero kiedy Foch sie upewnil, ze nikt nie dojrzy ich z dolu, Mercer mogl sie przyjrzec rozposcierajacym sie przed nim widokowi. Rozlegle jezioro znajdowalo sie pietnascie metrow pod nimi. Wyraznie widzial mala wyspe na jego srodku. Wygladala na nietknieta. Lauren podpelzla do niego i wymienili pelne dumy usmiechy, wspominajac, jak tamtej nocy unikneli smierci. Dopiero gdy dokladnie przyjrzeli sie brzegowi, zobaczyli, jakie zmiany zaszly nad jeziorem. Z tej odleglosci wygladalo to tak, jakby cala armia robotnikow wgryzala sie w otaczajace je ziemne sciany. Tunele, ktore Gary wydrazyl w poprzednich miesiacach, byly mikroskopijne w porownaniu z obecnymi wykopami. Hatcher-ly - Mercer zakladal, ze to Hatcherly - sprowadzilo droga powietrzna nad jezioro maszyny, ktore swoimi hydraulicznymi wysiegnikami ryly olbrzymie bruzdy w zboczach gory. Haldy ziemi spychano do jeziora, od brzegu rozchodzily sie po wodzie brazowe plamy blota. Robotnicy w kaskach kierowali pojazdami, inni -z tak wielkiej odleglosci wygladajacy na tubylcow - przesiewali sterty urobku recznymi sitami. Pilnowali ich mezczyzni z automatyczna bronia, wypatrujacy blysku zlota. Dla robotnikow rozstawiono dlugie plocienne namioty, a takze polowa kuchnie, latryny i smietnisko na odpady wytwarzane przez blisko setke ludzi. Na plazy stal smukly helikopter, z lopatami wirnika zwisajacymi jak palmowe liscie, a przy pomoscie zbudowanym z pustych beczek po ropie i plyt sklejki cumowalo kilka aluminiowych lodzi z zaburtowymi silnikami. Obawy Mercera, ze pladrowanie stanowisk archeologicznych stalo sie przemyslem, okazaly sie uzasadnione. Hatcherly zbudowalo cale miasteczko dla rabusiow, przywozilo zaopatrzenie smiglowcem z Panamy, a poniewaz okolica byla bezludna, moglo dzialac w zasadzie bezkarnie. Mercera zaczela ogarniac wscieklosc tak wielka, ze zapomnial o wszystkich niewygodach w drodze. Nie czul skaleczen na dloniach ani babli po ukaszeniach owadow na szyi. Popatrzyl ze zgroza na to, co sie dzialo pod nim. Gdyby tylko zdobyl utrwalone na zdjeciach dowody rabunku, przynajmniej ta czesc dzialan Hatcherly na przesmyku dobieglaby konca. Sciagnal plecak i wyjal aparat. Wypstrykal pol rolki filmu, zanim odwrocil sie do Bruneseau. -Z tej odleglosci nie widze twarzy - wyszeptal. - Musimy podejsc blizej. Foch uslyszal te prosbe. -Mozemy przeczolgac sie z powrotem za krawedz szczytu, a potem przejsc nad sam oboz. Stamtad bedzie pan mogl zrobic zdjecia. -Chodzmy. Cofneli sie na skraj dzungli i pod jej oslona obeszli gore, wspinajac sie z powrotem na szczyt dokladnie nad obozowiskiem. Tym razem to Mercer poszedl pierwszy, zwazajac, zeby kazdy jego ruch byl przemyslany, bo musial sie przemieszczac bezszelestnie, chociaz nikt wewnatrz krateru i tak nie mogl ich uslyszec przez ryk dieslowskich silnikow koparek. Zza nierownej krawedzi kal- dery widzial poszczegolne twarze. Wszyscy straznicy i operatorzy maszyn byli Chinczykami. Tylko wsrod robotnikow widac bylo Panamczykow. Mercer liczyl na to, ze bedzie wsrod rabusiow choc jedna osoba, ktora tym wszystkim by kierowala, ale nikt z ludzi na dole sie nie wyroznial. Pracowali jak automaty majace wyznaczony cel, ale bez zadnego nadzoru. Wycelowal obiektyw aparatu w jednego z mezczyzna, troche starszego niz pozostali, rozmawiajacego z kierowca spychacza, gdy poczul, ze Lauren stuka go w ramie. Wskazywala jeden z namiotow. Mercer rozpoznal tego, kogo pokazywala. Znam cie, pomyslal, wycelowu-jac obiektyw w te postac i ustawiajac ostrosc. Mezczyzna mial na sobie spodnie khaki i tropikalna kurtke, ale kilka nocy temu w magazynie nosil garnitur. Byl wtedy razem z nim inny cywil, ten, ktory podgladal zloto. Mercer zrobil dziesiec zdjec; aparat przewijal film tak szybko, jakby mial wbudowany silniczek. Chinski kierownik rozmawial przez walkie-talkie z dwoma geodetami obslugujacymi nieco dalej laserowy dalmierz. Wtedy wlasnie Mercer zrozumial, ze to, co widzi w dole, przeczy jego wczesniejszym domyslom. Hatcherly wciaz drazylo w zboczu jeziora dziury, systematycznie i planowo. Chinczycy zamierzali przekopac caly teren. Nie bylo takiego miejsca, na ktorym skupialiby swoja uwage, takiego, w ktorym ukryto przed wiekami dwukrotnie zrabowany skarb. Liu nie znalazl jeszcze zlota. Caly czas szukal. Czyli sztabki, ktore Mercer widzial w magazynie, pochodzily... skad? Zamiast odpowiedzi na pytania dotyczace Hatcherly, wyprawa dostarczyla nowych. Mercer poczul szarpniecie za nogawke spodni - to byl Foch lezacy troche nizej na zboczu. Legionista rozmawial z Bruneseau i wlasnie schowal jakis blizej niezidentyfikowany przedmiot do duzej kieszeni na swojej uprzezy. Podsunal sie blizej, zeby porozmawiac z Mercerem. -Monsieur Bruneseau i ja chcemy sie dostac do obozu - szepnal. - Jest tam namiot, w ktorym sie miesci ich administracja. Bruneseau musi sie dostac do srodka. Ta zmiana planow byla dla Mercera kompletnym zaskoczeniem, ale zdumienie ustapilo miejsca zlosci i Mercer zacisnal zeby. Kiedy ustalali plan wyprawy, nie bylo mowy o wchodzeniu do obozu, teraz jednak Mercer przekonal sie, ze Francuz mial taki zamiar od samego poczatku. -Poszaleliscie? Foch nie przejal sie jego reakcja. -Zaczekacie tu z Hauerem, az wrocimy. -Mamy, czego potrzebujemy - zaprotestowala Lauren. - Wynosmy sie stad, do diabla. -Przykro mi, pani kapitan. - W glosie Bruneseau nie bylo slychac skruchy. - Musze tam zejsc. -Narazacie cala nasza misje. -Nasza misja jest wlasnie zejscie tam na dol - odparl ostro agent. Nic wiecej nie mowiac, obaj wpelzli do bruzdy wyzlobionej na zboczu kal-dery i zaczeli zsuwac sie w strone obozu. Kiedy dotarli na plaze, przystaneli za sterta beczek po ropie, czekajac na okazje, by przedostac sie przez odkryty teren do najblizszego namiotu. Dotarli do niego i znikneli pod plachta sciany. Chwile pozniej wybiegli z wejscia i znalezli oslone za halda ziemi dwadziescia metrow blizej kwadratowego namiotu administracyjnego. Stamtad musieli jeszcze pokonac trzydziesci metrow otwartej przestrzeni dzielacej ich od celu. Mercer zaklal. Nie moglo im sie udac. Nie mial pojecia, czemu ryzykowali, ale wiedzial, ze to byl blad. Mial bardzo zle przeczucia i wiedzial, ze musi cos zrobic. Dotad nie mial zadnej kontroli nad wyprawa, teraz ja przejal. -Kapralu Hauer - powiedzial do mlodego legionisty - prosze skontaktowac sie ze smiglowcem i sciagnac go tutaj. -Co? Po co? Foch wroci za pare minut. -Za pare minut zostanie zlapany. Wezwij ten cholerny smiglowiec. Zolnierz chcial znow zaprotestowac, ale w tym momencie jego radio ozylo. Ustawione bylo na tyle glosno, ze Mercer uslyszal szept po francusku. -Foch, tu Levesque. - Levesque byl legionista, ktory zostal przy zodiacu. - Jestem dwiescie metrow w dol strumienia od pontonu. Zbliza sie uzbrojony patrol. Wycofuje sie, ale jesli beda sie trzymac brzegu, znajda zodiaca. Co mam robic? -Levesque, tu Hauer. Foch jest w obozie. Nie moze odpowiedziec. - Mlody legionista zawahal sie, nie wiedzac, co robic. Byl zolnierzem, nie oficerem, wyszkolono go do wykonywania rozkazow, a nie ich wydawania. Sytuacja calkowicie go przerosla. - Eee, mozesz ich zdjac? -Nie. Jest ich czterech, zachowuja duze odstepy. -Gowno z tego bedzie - zaklal Mercer z tlumiona wsciekloscia. - Wezwij ten cholerny smiglowiec, zanim bedzie za pozno. -Nie kloc sie - syknela Lauren, kiedy Hauer chcial zaprotestowac. - Po prostu to zrob. -Zaczekaj chwile, Levesque. - Ka pral Hauer zmienil czestotliwosc radia i wywolal kryptonim smiglowca. - Pa sterz, Pasterz, tu Hauer. Zglos sie. Jestes nam potrzebny. Odbior. Pilot odezwal sie natychmiast. -Potwierdzam, Hauer, tu Pasterz. Slyszalem komunikat Levesque'a i juz wlaczylem silniki. ETA za dwadziescia minut. Gdzie reszta stadka? -Rozbieglo sie. Startuj, za chwile ustalimy punkt ewakuacji. - Przelaczyl sie z powrotem na Levesque'a. - Smiglowiec leci. Melduj. -Wpadna na mnie za jakies cztery minuty. Moge uciec, ale znajda ponton. Mercer wyrwal radio zolnierzowi. -Levesque, niewazne, co sie stanie, nie moga zaalarmowac bazy. Jesli to zrobia, to wszyscy zginiemy. Zalatw radiowca, przyszpil ich na dziesiec minut, a potem sie stamtad wynos. Idz w kierunku El Real, zabierzemy cie z rzeki. Radio pstryknelo raz na potwierdzenie. Patrol musial byc za blisko, by Le-vesque ryzykowal zdradzenie sie glosem. Nawet z odleglosci ponad poltora kilometra slychac bylo charakterystyczny trzask wystrzalu z pistoletu. Odpowiedzial mu terkot serii z broni automatycznej, potem gestszy, przypominajacy jek pily jazgot FAMAS-a. Levesque nawiazal kontakt z wrogiem. Nad jeziorem strzelanine zagluszaly pracujace koparki, ale bylo kwestia minut, kiedy Levesque oderwie sie od wroga, a patrol odzyska radio i skontaktuje sie z baza. Foch i Bruneseau znalezli sie w pulapce, tyle ze jeszcze o tym nie wiedzieli. Hauer zaczal dygotac, ogarniety strachem. Cale jego wyszkolenie nie przygotowalo go na opanowanie tego strachu. Pozostali czlonkowie grupy brali juz udzial w walce. On byl nowicjuszem i przeklinal sam siebie za to, ze na ochotnika zglosil sie leciec z Fochem nad jezioro. Zauwazyl, ze Lauren nasluchuje odglosow strzelaniny w oddali, jednoczesnie obserwujac oboz, zeby ustalic moment, w ktorym wartownicy zostana zaalarmowani. Jej zachowanie go uspokoilo. Przypomnial sobie o nadlatujacym smiglowcu. Jedynym miejscem, w ktorym jetranger mogl sie obnizyc na tyle, zeby ich zabrac, byla krawedz krateru - otwarta przestrzen, ktora sciagnelaby ogien zolnierzy z calego obozu, jak tylko helikopter by sie pojawil. A do tego na dole byli jego porucznik i francuski szpieg. Nie mieli szansy sie stamtad wydostac. Hauer wahal sie i zastanawial, ale nie mogl wpasc na sensowne rozwiazanie. -Gdzie sprowadzimy smiglowiec? - spytal w koncu. Mercer rozwazal to, odkad Foch i Bruneseau popelzli do obozu. -Powiedz mu, ze bedziemy na jeziorze. To bylo wykalkulowane ryzyko. Kiedy tylko patrol zameldowalby o nawiazaniu kontaktu, ostatnim miejscem, w ktorym zolnierze Hatcherly szukaliby obcych zolnierzy, bylby srodek ich wlasnego terenu. Madrzej byloby rozplynac sie w dzungli i spotkac ze smiglowcem pozniej, ale Mercer nie mogl zostawic Focha i Bruneseau. Bylo jasne, ze znali najwazniejsze elementy tej ukladanki, a on postanowil tez je poznac. Bezradny Hauer, przekonawszy sie, ze Mercer wie, co robic, przekazal droga radiowa plan Mercera pilotowi, modlac sie, zeby Amerykanin wiedzial, jak utrzymac ich przy zyciu, dopoki smiglowiec nie przyleci. Odglosy walki w oddali ucichly - nastapila upiorna cisza, po czym rozleglo sie chrupniecie eksplozji. Mercer sie skrzywil, przekonany, ze Levesque wlasnie zginal trafiony granatem. Nie bylo odwrotu. Lauren i Hauer obserwowali oboz, on - dzungle za nimi. Zauwazyl, ze cos lub ktos porusza sie na skraju zarosli. Nie czekajac, az zobaczy sprawce, Mercer wyszarpnal pistolet i oddal trzy szybkie strzaly. Pchnal Lauren przez krawedz krateru i znow nacisnal spust, kladac ogien zaporowy i umozliwiajac ucieczke Hauerowi. Z zarosli wylonil sie trzyosobowy patrol. Mercer przeskoczyl przez krawedz, a sekunde pozniej seria pociskow przeorala miejsce, ktore ich twoje zdazylo opuscic. Jezyki ognia z luf Chinczykow migotaly w ciemnym lesie. Lauren zaczela strzelac ze swojej beretty. Byli uwiezieni wewnatrz kaldery i za kilka sekund zostana zauwazeni przez bystrookiego wartownika pilnujacego robotnikow na plazy. Hauer spojrzal na Mercera. -W bruzde. Szybko - rozkazal Mercer. Biegiem poprowadzil ich od krawedzi krateru do rozpadliny, w ktorej wczesniej zaglebil sie Foch. Jak dotad nikt nie uslyszal wystrzalow, ale patrol, ktory wlasnie sie na nich natknal, lada chwila podniesie alarm przez radio. Za kilka sekund oboz zaraz zaroi sie od ludzi, ktorych jedynym celem bedzie dopadniecie ich. Pobiegli do namiotu mieszkalnego i wslizneli sie do srodka. Minelo kilka sekund, zanim wzrok Mercera przystosowal sie do polmroku i geolog zobaczyl rzedy pustych lozek polowych. Nie zostali wykryci. Przylozyl radio do ust. -Foch, tu Mercer. Levesque zostal odkryty przez patrol, smiglowiec juz leci. Wracajcie do pierwszego namiotu, przez ktory przeszliscie. Uciekamy! Foch odpowiedzial z mocniejszym niz zwykle akcentem. Byl rozgniewany. -Co wy robicie? -Jestesmy spaleni. Musimy sie stad wynosic. Lauren podeszla do plachty zaslaniajacej wejscie do namiotu i obserwowala oboz. -Mercer, patrol chyba wlasnie sie zglosil. Wi dze, jak facet z magazynu wykrzykuje rozkazy do straznikow. Czekaj. Teraz wybiera numer na telefonie satelitarnym. -Dzwoni do Liu po instrukcje. -Tez tak mysle. -Widzisz Focha albo Renego? -Tak. Chyba rozumieja, ze bomba poszla w gore. Sa za sterta piachu jakies szescdziesiat metrow stad, czekaja, az plac sie troche wyludni. Idzie Rene. Lauren odsunela sie na bok i po kilku sekundach szpieg wpadl do namiotu czerwony z wysilku. Jego beczkowata piers unosila sie i opadala jak kowalski miech. -Co... - sapnal do Mercera. - Co wyscie... zrobili? Co sie stalo... z Levesque'em i pontonem? -Musimy zakladac, ze z zodiaca zostala kupa gumowego konfetti - odparl ponuro Mercer. - Obawiam sie, ze z waszego czlowieka niewiele wiecej. Foch wbiegl do namiotu, jeszcze bardziej rozwscieczony niz szpieg. -Kazalem wam czekac na gorze! -Natknal sie na nas patrol. Nie moglismy czekac, a kiedy Levesque zginal, nie moglismy tez wracac. - Mercer nie zamierzal sie cofac. - Helikopter bedzie tu za piec minut. Kazalem mu zabrac nas ze srodka jeziora, jedynej otwartej przestrzeni w okolicy poza zasiegiem Chinczykow. -A straznicy pozwola nam sobie poplynac wplaw? - prychnal Bruneseau. -Lodzie. - Mercer z trudem powstrzymywal sie przed krzykiem. - Sa dwie na przystani. Mozemy jedna porwac w zamieszaniu i uciec, zanim sie zorientuja, ze w ogole tu bylismy. Bruneseau, nie panujac nad soba, zrobil krok w jego strone, ale zatrzymal go Foch. -Ma racje. Nie mamy czasu na inny plan. Lodzie to jedyny ratunek. Prowizoryczna przystan znajdowala sie sto metrow od namiotu, a chinscy straznicy, jak sie wydawalo, przygotowywali sie do odparcia frontalnego natarcia wzdluz calej krawedzi kaldery. Okopywali sie przeciwko armii komando- sow, nie podejrzewajac, ze przeciwnik jest juz na ich tylach. Nieliczni robotnicy stojacy miedzy namiotem i jeziorem sie nie liczyli. Foch wlaczyl radio. -Pasterz, tu Foch. Podaj ETA. -Wedlug GPS-u szesc minut. Za piec powinniscie mnie uslyszec. -Potwierdzam. - Foch byl wsciekly. Czul sie zlapany w pulapke przez Chinczykow i okolicznosci. Nikt z nich nie zauwazyl chinskiego zolnierza, ktory wczolgal sie pod tylna sciana namiotu, dopoki tamten nie otworzyl ognia. Stojacym najblizej niego kapralem Hauerem szarpnela dluga seria pociskow. Wiekszosc zatrzymala jego kamizelka kuloodporna, ale wystarczylo, ze przebil sie jeden. Hauer byl martwy, zanim padl na ubita ziemie w namiocie. Lauren odwrocila sie i oddala do Chinczyka dwa celne strzaly z pistoletu. -Bedzie ich wiecej - krzyknal Mercer, czujac zastrzyk adrenaliny. Chwycil FAMAS Hauera. Lufa byla zimna, magazynek pelny. W swojej jedynej i ostat niej bitwie chlopak nie wystrzelil ani razu. Nie chcac zostawiac poleglego towarzysza, ale nie majac innego wyjscia w tej sytuacji, Foch rozejrzal sie po placu. Jedyna grupa straznikow byla dosc daleko. Popedzil pozostalych do wyjscia. Czworka ocalalych popatrzyla sobie w oczy z fatalistyczna determinacja. Uda im sie albo nie uda. Wypadli na swiatlo dnia i popedzili zwarta grupa nad jezioro. Ciemnowlosy tubylczy robotnik sapnal wystraszony, kiedy go mineli, ale byl za bardzo zaskoczony, zeby podniesc alarm. Sciana kul, ktorej Mercer oczekiwal, nie nadleciala. Straznicy na plazy nie odwrocili sie i uciekinierzy w pietnascie sekund dopadli drewnianego pomostu. Konstrukcja byla oparta na plywajacych w wodzie beczkach. Pomost zakolysal sie pod ich ciezarem. Lauren wskoczyla do najwiekszej lodzi i zaczela uruchamiac silnik, a Foch odcial nozem cumy. Mercer i Bruneseau przyklekli na pomoscie, celujac w strone plazy z karabinow szturmowych. Daleko, na skraju pola widzenia, Mercer zauwazyl krzatanine wokol chinskiego smiglowca. Chinczycy szykowali go do startu, prawdopodobnie jako wsparcie patrolu, ktory zabil Levesque'a. -Wiem. Wiem - powiedzial Rene, kiedy Mercer wskazal helikopter ruchem brody. - Jesli wystartuja, kiedy nasz smiglowiec bedzie nas zabieral, jestesmy zalatwieni. Dwudziestokonny silnik zaskoczyl po pierwszym pociagnieciu linki. Trojka pozostalych wskoczyla do lodzi w chwili, gdy o pomost zabebnily kule. Patrol, ktory pierwszy wpadl na Mercera i Lauren, obiegl dookola namiot i wypa- trzyl ich na lodzi. Mercer widzial, jak jeden z zolnierzy krzyczy cos do krotkofalowki. Z otwarta na osciez przepustnica plaskodenna lodz skoczyla do przodu i oderwala sie od nabrzeza. Lauren kierowala sie na srodek jeziora. Mercer zobaczyl, ze lopaty wirnika chinskiego smiglowca juz sie obracaja. W ladowni siedzialo pieciu czy szesciu zolnierzy. Zza wysepki na srodku jeziora wyplynal ponton z zolnierzami, ktorzy wczesniej pilnowali ekipy robotnikow. Lauren zobaczyla ich pierwsza. -Niech to cholera! Chinczycy byli daleko poza zasiegiem celnego strzalu, ale i tak otworzyli ogien, majac nadzieje, ze im sie poszczesci. Kule wzbijaly male gejzery wody. Poniewaz Chinczycy w pontonie kontrolowali srodek jeziora, zdolali odciac uciekinierom droge do brzegu. Kazda mijajaca sekunda zmniejszala uciekajacym lodzia mozliwosc manewru. Lauren skrecila, kierujac lodz w strone wyplywajacego z jeziora wodospadu. Za nim ziala przepasc. Nadciagala burza. Pilot Legii lecial nisko nad ziemia az do samej kaldery, zanim wiec wychynal nad jej krawedz, nikt nie slyszal, ze nadlatuje. Zjawil sie nagle niczym aniol zemsty. Nie majac zadnej broni na pokladzie, nie mogl zaatakowac pontonu z zolnierzami, dlatego cala uwage skupil na ratowaniu swoich towarzyszy. Z wysokosci pietnastu metrow widzial dobrze, ze jesli Lauren zatrzyma sie, zeby zaczekac, az ich wyciagnie, Chinczycy w pontonie dogonia lodz. Musial ich zabrac w locie. Przez radio przekazal Fochowi instrukcje i wcisnal przycisk wypuszczajacy liny z obu stron smiglowca. -D'accord. - Foch kiwnal glowa i odwrocil sie do pozostalych. - Przygotujcie sie na szybka ewakuacje. -Oby rzeczywiscie byla szybka - powiedzial Mercer. Wodospady zaczynaly sie czterysta metrow przed nimi. Wpadliby na nie za trzydziesci sekund. Burza wciaz pedzila w ich strone, pulsujaca sciana czarnych chmur, wypluwajaca niewyobrazalne ilosci deszczu. Ostre wycie silnika lodzi zagluszyl huk wirnika jetrangera, ktory zawisl nad rozpedzona lodzia. Pilot zrownal sie z nimi predkoscia, a Lauren osmielila sie nieco zwolnic. Dwucylindrowy silnik lodzi zakrztusil sie trafiony dwoma kulami. Chinczycy skrocili dystans do sciganych o polowe. Ciezkie nylonowe liny zwisaly ze smiglowca jak macki olbrzymiej meduzy, szarpane podmuchem wirnika. Fochowi udalo sie jedna przechwycic, ale druga kolysala sie tuz poza zasiegiem ich rak. Pilot skorygowal lekko kurs i lina przeleciala nad uciekajaca lodzia. Metalowy karabinczyk uderzyl Mercera w tyl glowy i geolog wypadlby za burte, gdyby nie Lauren. Poruszyla silnikiem i lodz ostro sie zakolysala. Mercer wpadl z powrotem do srodka; z rozcietej skory na glowie pociekla struzka krwi. Foch zaczepil karabinczyk liny o jego uprzaz, potem wpial Lauren. Od wodospadu dzielilo ich piecdziesiat metrow. Bruneseau kleczal na rufie, wystrzeliwujac trzynabojowe serie. Ale nie powstrzymaly one Chinczykow. Zblizali sie, pedzac z pelna szybkoscia i siejac ogniem ciaglym, skoncentrowanym na lodzi. Woda jeziora, gladka na jego srodku, przy ujsciu bardziej sie kotlowala. Delikatna mgielka wodna zaslaniala szczeline, przez ktora wody spadaly w dol po zboczu wulkanu. Mercer poczul, ze opryskuja go pierwsze krople. Przyczepiony do liny wstal i wspomogl Bruneseau ogniem swojego FA-MAS-a. Strzelal ogniem ciaglym, dym spalonego kordytu buchal z jego broni. Foch w koncu chwycil druga line. Piec metrow przed krawedzia wodospadu rzucil sie, by wpiac uprzaz Bruneseau. -Trzymac sie! - wrzasnela Lauren, kiedy jezioro pod nimi nagle zniknelo. Znalezli sie w powietrzu. Przez ulamek sekundy rozped pchal lodz po prostej trajektorii, potem jednak grawitacja zaczela ja spod nich wyciagac. Motorowka poleciala w dol, przechylajac sie na dziob niczym nurek skaczacy z urwiska w Acapulco. Lauren byla przypieta wyzej, dlatego pierwsza wypadla ze spadajacej lodzi. Przed sekunda siedziala obok nich, w nastepnej unosila sie w powietrzu, a oni ciagle spadali. Potem napiela sie uprzaz Bruneseau i on tez zostal wyciagniety z lodzi. Pilot zmagal sie z dodatkowym obciazeniem, lecial w dol razem z motorowka, bo wiedzial, ze ostatni czlonek zespolu sie nie wpial. Za sekunde lodz rozbije sie o pierwszy kamienny stopien wodospadu. Australijczyk nie mial innego wyjscia, jak tylko odbic w gore. Mercer odgadl podjeta wysoko nad nim decyzje i rzucil sie na Focha, oplatajac go ciasno rekami i nogami, a potem czekal, co sie stanie. Motorowka uderzyla o pierwszy glaz sekunde pozniej, nim Mercer poczul, ze uprzaz wpija mu sie w ramiona i pachwiny. On i Foch uniesli sie w gore, a aluminiowa lodz roztrzaskala sie o skaly. Silnik oderwal sie z mocowan i poko-ziolkowal w przestrzen, wciaz wirujac malenka sruba, jakby chcial wzbic sie w powietrze. Kadlub zamienil sie w kupe zlomu, ktora splynela w dol kolejnych wodospadow jak pognieciona puszka po coli. Ostre szarpniecie rzucilo ich w gore, a potem lina znow sie brutalnie napiela. Zaczeli wirowac wokol wlasnej osi. Kiedy Mercer zdolal spojrzec w tyl, na wodospady, zobaczyl, jak ponton pelen Chinczykow spada w slad za motorowka. Zle obliczyli swoja predkosc, odleglosc i sile nurtu. Dwom zolnierzom udalo sie utrzymac w pontonie, dopoki nie uderzyl on o glazy. Jeden nie puscil ^sie nawet po tym pierwszym, potem jednak rozbryznal sie na skalach. Czerwona plama zyciodajnej krwi zostala w jednej chwili splukana. Dwaj zolnierze splywali z niecki do niecki bezwladni jak szmaciane lalki. Czwarty wyladowal na ostrym wierzcholkiem skalnym, z kregoslupem wygietym nienaturalnie w tyl, i ramiona unoszacym sie na wodzie. -Wepnij sie - krzyknal Mercer do Focha przez huk silnika i wycie powie trza. Pedzili z predkoscia czterdziestu wezlow. Pierwsze krople deszczu uderzy ly go jak kamyki. Zmruzyl oczy. Komandos szamotal sie przez chwile, zanim udalo mu sie przypiac uprzaz do jednego z karabinczykow. Mercer rozluznil uchwyt. -Dziekuje - wysapal Foch, zwisajac bez sil na linie. -Jeszcze mi nie dziekuj. Za chwile bedziemy mieli na karku smiglowiec U11. Mercer napotkal spojrzenie Lauren i usmiechnal sie do niej. Wlosy trzepotaly wokol jej glowy. Pokazala mu podniesiony kciuk. Bruneseau wisial na swojej linie, na tyle wysoko nad Mercerem i Fochem, ze nie wpadli na siebie, kiedy smiglowiec skrecil w strone miasta Panamy. -Nie mozemy tu zostac - wykrzyczal Foch oczywista prawde. - Jesli beda nas gonic, pilot nie moze manewrowac z nami tak wiszacymi. Mercer i Foch zaczeli sie wspinac po linach. Przychodzilo im to z ogromna trudnoscia, bo obaj byli zmeczeni i nieustannie chlostal ich wiatr. Lauren zobaczyla, ze sie zblizaja, zrozumiala, czemu to robia, i tez zaczela sie piac w gore, reka za reka, Bruneseau rowniez. Dotarli do helikoptera po kilku minutach i wszyscy zdazyli przez ten czas zobaczyc czarna drobine odrywajaca sie od szczytu wulkanu. Znow byli scigani. Nad prowincja Darien, Panama Sierzant Huai obserwowal przez lornetke oparta o rame drzwi firmowego helikoptera, jak czworka komandosow wspina sie na poklad smiglowca. Byl pod wrazeniem. Wiekszosc ludzi nie potrafila utrzymac rownowagi na tyle, by nie obracac sie na linie wspinaczkowej, a ta czworka wspiela sie po linie mimo wiatru - spory wyczyn. Z czysto zawodowego punktu widzenia musial pochwalic ich za cala operacje, mimo ze stracili dwoch ludzi. Nie mial pojecia, ilu jeszcze jest w dzungli, ale nawet jesli byla ich tylko szostka, o ktorej wiedzial, dobrze sie spisali. Tym razem nie bylo zadnych Panamczykow, ktorych mozna by obwiniac o brak czujnosci. Ta szostka zmierzyla sie z jednymi z najlepszych zolnierzy w chinskiej armii i przedostala sie do obozu, a zdolalo sie z niego wydostac ich az czworo. Nie martwil sie, ze uda im sie zbiec. Dwa helikoptery z ciezkimi karabinami maszynowymi mialy za kilka minut wystartowac z placowki Hatcherly. Je-tranger zostanie wziety w kleszcze. Huai mogl podziwiac wyczyn wrogow, bo wiedzial, ze nie uciekna i nie rozglosza, co widzieli. W magazynie kilka nocy wczesniej kapitan Chen sugerowal, ze ci, ktorzy wdarli sie do portu, byli lokalnym gangiem zlodziei albo handlarzy bronia. Patrzac, jak jetranger wlatuje coraz glebiej w burzowa chmure, Huai wiedzial, ze przeciwnikiem jest ktos zupelnie inny. Ci ludzie walczyli jak wyszkoleni komandosi. Poczatkowo sadzil, ze to amerykanskie sily specjalne, SEAL, a moze zwiad marines - zmrozilo go to, bo oznaczaloby, ze ich kamuflaz zostal rozpoznany. Liu Yousheng podzielil operacje "Czerwona Wyspa" na wiele niezaleznych faz, ale Huai wiedzial, ze gdyby Amerykanie przejrzeli chocby te jedna, cala operacja mogla byc skonczona. Teraz musial zniszczyc smiglowiec i jego pasazerow, ale dla Huaia rownie wazne bylo ich zidentyfikowanie. Chociaz wiedzial, ze nie mieli przy sobie zadnych dokumentow, potrafilby rozpoznac ich narodowosc. Mundury, wyposazenie i bron mogly naprowadzac na falszywy trop, ale nieboszczyk nie mogl ukryc koloru skory, tatuazy ani stanu uzebienia. Jego smiglowiec zmniejszal dystans dzielacy go od jetrangera, a Huai myslal o raporcie dla kapitana Chena. Po wpadce w magazynie Chen zachowywal sie jak sukinsyn. Szukal sposobnosci, zeby zrzucic czesc winy na swoich ludzi, i za ostatnie wypadki najchetniej rozszarpalby Huaia na kawalki, byle tylko odzy- skac wzgledy Liu Youshenga. Huai nie sadzil, by dyrektorowi Hatcherly zaimponowalo, ze Chen potrafi wrzeszczec na swoich ludzi. Dyrektorowi zalezalo na wynikach i nie interesowalo go, jak zostana osiagniete. Jesli jetranger zostanie zniszczony, Liu nie bedzie zawracal sobie glowy szczegolami. A zestrzelenie wrogiego smiglowca bylo tylko kwestia czasu. Z trudem lapiac oddech, Mercer wytoczyl sie spod osob stloczonych w ciasnej ladowni helikoptera. Mundur mial calkowicie przemoczony po zaledwie kilku chwilach w ulewie, a deszcz wciaz zacinal przez otwarte drzwi. Uderzajace raz za razem blyskawice oslepialy go. Pierwsza osoba, o ktorej pomyslal, byla Lauren. -Jestes cala? - krzyknal przez ryk silnika i miarowy lomot deszczu. Po mogl jej usiasc. Wygladala zalosnie z wlosami przyklejonymi do glowy, ale szeroko sie usmiechnela. -Nigdy nie czulam sie lepiej. A ty? -Mam u ciebie dlug za te motorowke. Gdyby nie ty, wypadlbym za burte. Lauren zlekcewazyla pochwale. -Glowa w porzadku? Mercer dotknal guza na potylicy. Kiedy cofnal reke, byla zakrwawiona, ale wiedzial, ze rana nie jest powazna. -Bedzie w porzadku po nalozeniu kilku szwow. Obejrzal sie na Bruneseau opartego plecami o grodz. Zalala go fala wscieklosci tak wielkiej, ze zapomnial o rozcietej glowie. -Powiesz mi, w co u diabla sie tam bawiliscie? Francuski agent ruszyl w strone kokpitu. -Pozniej - powiedzial szorstko. - Jeszcze nie ucieklismy. -Zaczekaj. - Lauren przesunela sie, blokujac mu droge. - Umiesz pilotowac smiglowiec? -Nie. -Pusc mnie tam. Przez te brakujace drzwi siada nam aerodynamika i predkosc. Chinski helikopter niedlugo nas dogoni. Twojemu pilotowi przyda sie dodatkowa para rak. -Latasz? - spytal Mercer. Skinela glowa zadowolona, ze mu zaimponowala. -Od paru lat nie podbijali mi ksiazeczki, ale. -Dobra - zgodzil sie Rene po chwili zastanowienia. Kiedy Lauren wpelzla do kokpitu, Bruneseau wyciagnal ze schowka dwie pary sluchawek i podal jedna Mercerowi. Z twarza nieruchoma jak maska Foch zajmowal sie bronia, uzupel nial amunicje w magazynkach, przekladajac ja z tych na wpol wystrzelanych. Mercer nie byl zaskoczony, ze porucznik ciezko przezywa smierc swoich dwoch ludzi. Legia chlubila sie panujacym w niej duchem kolezenstwa i niezachwiana lojalnoscia wobec wlasnych zolnierzy. Taka strata musiala byc bolesna. Bruneseau zalozyl sluchawki i zapytal pilota - Australijczyka nazwiskiem Carlson - o sytuacje. -Mamy jakies piec minut przewagi nad tamtym smiglowcem - odparl pilot po francusku z australijskim akcentem. - Wygladal mi na gazelle. Jest od nas szybszy, a nie mozemy sie chowac w burzy bez konca. -A co mozemy? Jetranger zadygotal i stracil pietnascie metrow, pchniety w dol naglym uderzeniem wichury. Wiatr wial glownie z ich lewej, ale slabsze podmuchy popychaly ich ze wszystkich stron. Burza zmienila olowiane niebo w pieklo. Lauren siedziala na prawym fotelu z rekami nad sterami, gotowa w kazdej chwili pomoc Carlsonowi. Poprosila, zeby mowili po angielsku. -Rozmawiamy o mozliwych wyjsciach z sytuacji, kapitan Vanik - wyjasnil Carlson. - Chinski gazelle jest coraz blizej, a burza nie bedzie nas oslaniac przez cala droge do Chepo. -Nie zapominajcie - wtracil Mercer - ze prawdopodobnie maja smiglowce w porcie. Jesli Liu jest sprytny, wysle je kursem przechwytujacym. -Przyslowiowy mlot i kowadlo - zauwazyl pilot. Lauren pierwsza opracowala plan ucieczki. -Zapomnijcie o Chepo. Jest zbyt odizolowane. Polecimy nad kontynentalnym wododzialem. Jesli nam sie poszczesci, zgubimy gazele i dotrzemy do stolicy Panamy od zachodu, po przekroczeniu kanalu. Jesli pozostale smiglowce Liu nas dogonia, beda musialy nas zostawic, kiedy znajdziemy sie w zasiegu radarow lotniska Tocumen. -Chcesz obleciec z flanki smiglowce nadlatujace z portu? - Mercer przywolal w pamieci mape Panamy i wytyczyl na niej kurs Lauren. -Jesli zlapia nas na otwartej przestrzeni, juz po nas. Musimy dotrzec gdzies, gdzie nie beda mogli nas tak latwo zestrzelic. -Wykonac - rozkazal Bruneseau. Carlson odbil na polnoc i ostroznie zmniejszyl wysokosc, razem z Lauren wypatrujac przez sciane deszczu gor, ktore biegly wzdluz terytorium Panamy ni- czym kregoslup. Foch skrocil liny, robiac z nich pasy bezpieczenstwa dla siebie, Mercera i Bruneseau, i siedzial teraz odwrocony do tylu z FAMAS-em na kolanach. Ufajac pilotowi, a tym bardziej Lauren, Mercer usiadl obok niego na podlodze, przy drugich drzwiach, wypatrujac gazelle Chinczykow. Widocznosc wynosila kilkaset metrow; co chwila ktorys z nich naprezal miesnie, gotow do akcji, bo wydawalo mu sie, ze cos sie wylania z klebiacych sie chmur, a potem znow sie rozluznial, gdy zjawa niknela w chmurach. Lecac tak okrezna trasa, potrzebowali ponad godziny, zeby dotrzec do kanalu, a potem jeszcze kilku minut, zeby znalezc schronienie w miescie Panama. Kiedy znalezli wysokosc, z ktorej mogli wlasciwie oceniac topografie terenu, pilot skrecil w doliny wijace sie przez kontynentalny wododzial, ciagle niebezpiecznie blisko porosnietych dzungla wzniesien. Przy kazdym ostrym skrecie Mercer czul, jak pasy wrzynaja mu sie w cialo; musial lapac sie uchwytow, zeby utrzymac rownowage. Przypominalo to jazde tylem kolejka gorska, tyle ze bez torow. Byl wypychany do polowy przez otwarte drzwi, a nastepnie podrzucany pod sufit ladowni albo ciskany na Bruneseau, przykucnietego miedzy fotelami pilotow. Nie kolejka gorska, pomyslal Mercer. Byk na rodeo z turbodopalaniem. Tylko Lauren i Carlson rozmawiali, lecac w strone kanalu. Wymieniali krotkie zdania w tajemnym lotniczym jezyku, ktorego Mercer nawet nie probowal zrozumiec. Cala uwage skupial na tym, co mieli za soba. Po trzydziestu minutach jego czujnosc nie oslabla. Dopoki nie byli z powrotem bezpieczni na ziemi, nie zamierzal uwierzyc, ze zgubili gazelle. Dlatego bezustannie przepatry-wal niebo, czekal, mial nadzieje, ze nie... -Tam! - krzyknal, kiedy scigajacy ich helikopter wypadl ze sciany chmur na niewielki skrawek czystego nieba. Mignal blyskiem mokrej farby i na powrot zanurkowal w mgle. -Jak daleko? - Lauren mowila opanowanym glosem, ostro kontrastujacym z rozgoraczkowanym krzykiem Mercera. -Trudno powiedziec. Moze czterysta metrow. Mercer poczul, ze jetranger opada nizej; niecale trzydziesci metrow dzielilo lopaty wirnika od zarosnietych zboczy bezimiennej gory. -Trzymajcie sie - polecil Carlson, pchnawszy smiglowiec w serie akroba tycznych manewrow, ktorych konstruktorzy nigdy nie przewidywali. Panowal nad helikopterem po mistrzowsku. Tak jak chinski pilot scigajacego ich gazelle. Upiorna gra w kotka i myszke rozgrywala sie miedzy sfaldowana ziemia a ciezkimi od deszczu chmurami tropikalnej burzy, dwoma obszarami, ktorych unikal kazdy pilot zdrowy na umysle. Carlson parl coraz glebiej w jedno i drugie, uparcie scigany przez gazelle. Pietnascie minut pozniej, kiedy od kanalu dzielilo ich jeszcze dziesiec minut lotu, pojawil sie nowy element akcji - ogien pistoletow maszynowych. To Foch zobaczyl, ze z pokladu chinskiego smiglowca ktos do nich strzela. Przy tak duzej odleglosci nie przejal sie tym i dal znak tylko Mercerowi, nie zawracajac glowy pilotom. Na razie zaden z nich nie mogl nic zrobic. Obaj patrzyli, jak smukly gazelle tropi ich niczym ogar, ktory wyczul krew, idealnie powtarzajac wszystkie manewry Carlsona i wszystkie wypatrzone przez Lauren zakrety. Nikt nie zauwazyl dwoch nowych maszyn lecacych w luznym szyku, ktore wylonily sie z burzy, dopoki nie otworzono do nich ognia z zamontowanych w bocznych drzwiach karabinow maszynowych kaliber 30. Dwa strumienie pociskow smugowych przeciely niebo tuz za jetrangerem. Carlson rozpoznal, skad sie wziely podobne do laserow smugi swiatla. Rzucil helikopter w bok tak szybko, ze Foch zawisl w powietrzu, zanim podloga ladowni znow znalazla sie pod nim. Nastepny strumien ognia przecial powietrze tam, gdzie jetranger byl sekunde wczesniej. Helikopter Bell, ktory zrzucal ladunki glebinowe nad jeziorem, zajal pozycje miedzy gazelle a helikopterem legionistow, drugi ustawil sie za jednostka sierzanta Huaia. Boczny strzelec mogl celowac tylko wtedy, gdy jetranger wykonywal ostre skrety, ale mial na oddanie strzalu zaledwie sekundy, zanim jego smiglowiec powtorzy manewr jetrangera. Foch wystrzelil pare razy. Z odleglosci pieciuset metrow nie liczyl na celny strzal, chcial tylko, zeby scigajacy ich pilot wiedzial, ze jego ofiara ma zeby. -Co teraz? - Bruneseau odezwal sie po raz pierwszy od pol godziny. -Proponuje sie pomodlic, zeby trafila ich blyskawica - powiedziala zduszonym glosem Lauren. Od jakiegos czasu pomagala Carlsonowi sterowac, kompensujac turbulencje, podczas gdy on utrzymywal helikopter na kursie. - Albo zeby na to sie nadziali! Przez doline biegla linia wysokiego napiecia, przesylajaca prad z tamy Madden znajdujacej sie w odleglosci pieciu kilometrow na poludnie od nich. Z tej wysokosci przewod wydawal sie cienki jak nitka i Lauren by go nie zauwazyla, gdyby nie wielkie gumowe kule rozmieszczone na calej jego dlugosci w celu ostrzezenia nisko lecacych samolotow i helikopterow. Carlson od razu zrozumial, co miala na mysli, i utrzymal jetrangera na kursie i wysokosci kolizyjnej z przewodem. Gdyby pilot za nimi przestrzegal normalnych procedur, wypatry- walbym na niebie takich przeszkod, ale Lauren modlila sie, by skupil uwage tylko na poscigu. Przy predkosci dziewiecdziesieciu wezlow, w niestabilnych warunkach pogodowych, Carlson zblizyl sie do kabla najblizej jak mogl, zanim poderwal helikopter i przelecial gora, niecale trzy metry nad nim, a potem natychmiast opadl na poprzednia wysokosc. Mial nadzieje, ze zmyli przeciwnika, iz manewr ten byl spowodowany podmuchem wiatru. Carlson mial pietnascie sekund, zeby sie do tego manewru przygotowac. Pilot za nim - cztery. O wiele za malo. Dopiero kiedy scigany helikopter nagle sie uniosl, chinski pilot zobaczyl czerwona kule, ktora przedtem zaslaniali mu uciekinierzy. Mial ulamek sekundy, by ujrzec inne, ciagnace sie przez cala doline jak koraliki nanizane na zylke. Wyszkolenie kazalo mu zanurkowac, zeby grawitacja pomogla mu ominac przeszkode, ale instynkt zwyciezyl. Pilot szarpnal do siebie drazek i nadepnal pedal steru. Plozy helikoptera zaczepily o przewod. Z predkoscia swiatla snop elektrycznosci przeskoczyl na smiglowiec, otwierajac droge dziesiatkom tysiecy woltow szukajacych uziemienia. Nie mialy gdzie sie wyladowac, wiec prad nadal wypelnial okaleczony helikopter zawieszony na obwislym kablu. Pierwsza usmazyla sie delikatna elektronika. Ustaly tez elektryczne impulsy w mozgach pasazerow, tworzace swiadome mysli. Mozgi zagotowaly sie w czaszkach, krew w zylach, skora spopielila sie razem z warstwa ubran, a w koncu zaczal topic sie aluminiowy kadlub. Zza oparow ozonu, zweglonego metalu i cial wystrzelily oslepiajace luki elektrycznosci i trzaski powietrza eksplodujacego w termicznej nawale. Helikopter plonal jak meteor, kiedy w koncu oderwal sie od kabla i runal do wezbranego po burzy strumienia na dnie doliny. Gazelle i drugi smiglowiec musialy odbic w bok, zeby ominac plonacy wrak, co dalo legionistom kilka chwil oddechu. Carlson, Bruneseau i Mercer gratulowali Lauren manewru, chociaz to pilot go wykonal. Znalezli sie nad rzeka Chagres, glownym zrodlem wody zasilajacym Kanal Panamski, trzy kilometry od miejsca, gdzie do niego wpadala. Od stolicy Panamy dzielilo ich wciaz czterdziesci kilometrow i nikt nie mial juz poprzedniej pewnosci, ze scigajace ich helikoptery przerwa poscig, kiedy legionisci doleca do miasta. -Och, merdel - wrzasnal Foch, bo w polu widzenia blysnal mu drugi smiglowiec. Lecial pod lekkim katem, wiec boczny strzelec mogl otworzyc ogien z karabinu maszynowego. Pierwsza seria chybila jetrangera o kilka metrow. Nastepna nadleciala prawie natychmiast i przeorala ogon przy wtorze metalicznego zgrzytu hartowanych pociskow trafiajacych w delikatna maszynerie. Zanim Foch wychylil sie, zeby poszukac bella, Chinczycy znikneli z pola widzenia. -Mercer, pana strona. Mercer raczej wyczul, niz zobaczyl czarny ksztalt zajmujacy pozycje na sterburcie ich smiglowca. Zanim sie upewnil, juz strzelal. Jego karabin szturmowy zabrzmial zalosnie w porownaniu z seria kul, ktora znow trafila ich smiglowiec. Ciezkie pociski przelecialy przez otwarte boczne drzwi ladowni, kilka kolejnych rozerwalo metal oslaniajacy najwazniejsza glowna przekladnie jetrange-ra. -Lauren, musimy ladowac! - wrzasnal Mercer, zmieniajac pusty magazy nek. Zoladki podeszly im do gardla, kiedy smiglowiec zanurkowal nad wezbrane wody rzeki Chagres, wyrownujac lot kilka metrow nad wzburzonymi falami. Niemal natychmiast Carlson znow wyskoczyl w gore, omijajac most linii kolejowej biegnacej przez przesmyk. Gdyby jechal nim pociag, rozsmarowaliby sie na jego wagonach. Carlson juz mial skrecic w lewo, w strone Przekopu Gaillarda i stolicy Panamy, kiedy zobaczyl, ze gazelle zdolal odciac mu droge i zawisl tuz nad kanalem z gromada uzbrojonych zolnierzy w otwartych drzwiach. Szesc karabinow szturmowych otworzylo do nich ogien, szesc par oczu wpatrywalo sie w nich i pierwsze kule kaliber 5,8 milimetra znalazly cel. Kiedy pociski przebily pleksi-glasowe szyby, Carlson odbil w bok; udalo mu sie utrzymac wszystkich przy zyciu jeszcze chwile dluzej. Na tym odcinku kanal biegl miedzy lagodnymi zboczami, niedawno zaoranymi, zeby powstrzymac nieustanne lawiny bedace plaga przekopu od chwili jego powstania. Przypominal raczej leniwie plynaca rzeke niz cud inzynierii ladowej. Carlson jednak wciaz nie mogl nadrobic wysokosci i wyleciec z koryta kanalu, zeby nie utracic szybkosci. Odbil w prawo i musial obleciec olbrzymi kontenerowiec plynacy w strone przewezenia Przekopu Gaillarda. Z drzwi helikoptera pedzacego piec metrow nad zielona woda kontenerowiec wygladal jak lita sciana czarnej stali i kolorowych kontenerow, siegajaca az po horyzont. Skrzydlo mostka statku wznosilo sie trzydziesci metrow nad nimi. Seria z bella nie trafila jetrangera i eksplodowala rykoszetami na grubej burcie kontenerowca. Sluzy kanalu mialy trzysta metrow dlugosci i ponad trzydziesci szerokosci, a ich budowniczy nie wyobrazali sobie, ze bedzie przez nie przeplywac po kilka statkow naraz. Nawet po poszerzeniu Przekopu Gaillarda do stu dziewiecdziesieciu metrow okazalo sie, ze trzeba porzucic pierwotny plan zakladajacy nieustanny ruch dwustronny. Nawigacja na kanale byla zbyt ryzykowna, by pozwalac panamaksom, statkom zaprojektowanym tak, by do maksimum wykorzystywac objetosc sluz, mijac sie w jego najwezszym punkcie. W rezultacie pana-maksy - frachtowce, tankowce, a nawet nowoczesne statki wycieczkowe - przeplywaly przekop pojedynczo, w dzien i tylko w jedna strone, podczas gdy mniejsze statki mogly korzystac z kanalu w nocy i plywac w obu kierunkach. Kiedy jetranger minal w pedzie rufe kontenerowca, musial odbic szerokim lukiem, zeby wyminac plynacy prosto na niego tankowiec. Z mgly za nim wylanial sie statek pasazerski o wypornosci osiemdziesieciu tysiecy ton, lsniacy jak bialy tort weselny. To byla procesja goliatow. -Gdzie teraz? - spytal Carlson przez interkom. Glos mial zduszony, chociaz dlonie na sterach rozluznione. -Trzymaj sie z dala od wycieczkowego - powiedziala Lauren. - Nie mozemy ryzykowac, ze pasazerowie wpadna w ogien krzyzowy. Bruneseau chrzaknal, jakby uwazal, ze schowanie sie za statkiem pasazerskim to akurat dobry pomysl. -Jasne - odparl Australijczyk. -Co powiecie na Gamboe? - zaproponowal Mercer. Widzial to miasto na mapie i wiedzial, ze bylo siedziba sluzb poglebiajacych kanal. Mial nadzieje, ze bedzie tam ladowisko albo jakies pole, na ktorym mogliby posadzic smiglowiec. Lauren sie zgodzila. -Lepsze to niz cokolwiek tutaj. Wyrownane niedawno brzegi byly zbyt odsloniete na ostrzal z gory, by ryzykowac ladowanie na nich. Chinski helikopter zaatakowal ich znow w piecsetmetrowej przerwie miedzy tankowcem a statkiem wycieczkowym. Tym razem ustawil sie pod takim katem, ze strzelec mogl celowac w dol. Wiekszosc serii poszla w wode, jak kamyki rzucone do stawu, ale w jetrangera trafilo ich wystarczajaco duzo, zeby silnik sie zakrztusil. -Spada cisnienie oleju - zameldowal Carlson. - Zalatwili nas ta seria. Gamboa lezalo osiemset metrow przed nimi, w gore kanalu. Mercer pohamowal chec ostrzelania Chinczykow, bo jego kule trafilyby ich wlasny wirnik. Nie mogl nic zrobic, kiedy pociski kaliber 30 znow zasypaly jetrangera. W suficie i podlodze helikoptera pojawily sie male otwory, jeden dziesiec centymetrow od miejsca, gdzie Mercer siedzial; przez chwile czul smrod przypalonego metalu. Miarowe wycie turbiny stalo sie nizsze. Zacierala sie, w kazdej chwili mogla sie rozleciec. Ciagnac za soba pioropusz tlustego dymu, mineli trzystumetrowy statek pasazerski. Wzdluz relingu jak na meczu w gore wystrzelila fala rak - to oszolomieni pasazerowie patrzyli na przelatujacego jetrangera, a potem odwrocili sie jak jeden maz, kiedy nadlecialy scigajace go dwa smiglowce. Lauren zerknela przelotnie na wskazniki kokpitu i zrozumiala, ze nie doleca do Gamboi. Jedynym wyjsciem bylo ladowanie na wodzie. Byc moze utrzymaliby sie w powietrzu wystarczajaco dlugo, by mezczyzni z ladowni uciekli, ale Carlson z pewnoscia by zginal, kiedy wirnik uderzylby o wode. I co potem? Byliby w pulapce, bez oslony, a strzelec z bella wystrzelalby ich jedno po drugim. Musialo byc jakies inne wyjscie. Podniosla wzrok w chwili, kiedy zza zakretu kanalu wyplynal nastepny olbrzymi transportowiec. Od razu zrozumiala, co musza zrobic. -Carlson, tam! - Wskazala do przodu. Statek plynacy kanalem byl uzytkowa konstrukcja z malo oplywowym kadlubem. Bez jednego bulaja czy okna, wznosil sie od linii wody do gornego pokladu pionowymi scianami stali - wysoki na dwadziescia szesc i pol metra, niemal rownie wysoki, jak szeroki. Pojedynczy poklad byl stalowym prostokatem, dlugosci dwustu trzydziestu metrow i szerokosci trzydziestu dwoch metrow, z plaska nadbudowka przycupnieta blisko tepego dziobu. Kadlub pomalowano na zielono - teraz tu i owdzie zielen brudzily rdzawe zacieki - a poklad mial kolor splowialej zolci. Szeroki pas czerwonej farby wystajacej nad fale wskazywal na to, ze statek jest prawie pusty. Lauren spedzila w Panamie dosc czasu, by rozpoznac transportowiec do przewozu samochodow, prawdopodobnie wracajacy z Europy do Japonii albo Korei Poludniowej. W gigantycznej skrzyni jego kadluba znajdowalo sie osiem do dwunastu poziomow polaczonych rampami. Niektore z tych statkow, wiedziala Lauren, mogly przewozic do siedmiu tysiecy samochodow, a ich ladownie przypominaly pietrowe parkingi wielkich lotnisk, tyle ze w pelni zabudowane i zdolne plywac dookola swiata z predkoscia dwudziestu wezlow. Na rufie i sterburcie statek powinien miec rampy do zaladunku, opuszczane jak sredniowieczne mosty zwodzone, po ktorych samochody mogly wjezdzac bezposrednio na wyznaczone miejsca parkingowe. Kiedy podlecieli blizej, zobaczyla komin sterczacy na rufie jak pryszcz. Obok niego wznosila sie budka z wejsciem na schody. Gdyby wyladowali wystarczajaco blisko niej, mogliby sie schowac wewnatrz transportowca, zanim ostrzelano by ich ze smiglowca. Jetrangera trafila kolejna seria z karabinu maszynowego i Lauren nagle przestala czuc rece Carlsona na sterach. Obejrzala sie. Australijczyk puscil drazki i sciskal dlonmi udo. Palce juz mial sliskie od krwi. Krzywiac sie z bolu, spojrzal jej w oczy i pokiwal glowa. -Mam stery - powiedziala. -Bardzo zle? - spytal Bruneseau przez interkom, nachylajac sie do kokpitu, zeby sprawdzic, w jakim stanie jest jego czlowiek. -Noga - wydyszal Carlson. - Kula siedzi w srodku. O Jezu. Mercer nie widzial, co sie stalo. Bell zrownal sie z jetrangerem. Mercer mial go tuz przed soba. Wystrzelal caly magazynek. Dlugimi seriami zawtorowal mu Foch, wciaz uwieziony przy drugich drzwiach.Smiglowiec Chinczykow odbil, zeby zwiekszyc dystans, a potem zawrocil, dudniac karabinem maszynowym. -Gdzie jest gazelle? - krzyknal Mercer, trzymajac w pogotowiu swiezy magazynek. -Nie wiem! -Niewazne - przerwala Lauren. Helikopter z trudem pial sie w gore, ku pokladowi transportowca. - Przygotujcie sie na awaryjne ladowanie. -Zabierzcie bron - dodal Bruneseau. - Jak tylko wyladujemy, biegnijcie w strone schodow. Silnik znow sie zakrztusil. Lauren walczyla, zeby przeleciec nad relingiem statku, wciaz wznoszacym sie dziesiec metrow nad smiglowcem. Od sciany jego burty dzielilo ich niecale trzydziesci metrowi wydawalo sie, ze wybrana przez nia trajektoria okaze sie niewystarczajaca. Lauren zwiekszyla obroty silnika i skrzywila sie, slyszac, jak zazgrzytal, skupiona wylacznie na tym, zeby bezpiecznie ich posadzic. Niczym rasowy kon pokonujacy przeszkode jetranger zebral sie w ostatniej chwili i smignal nad relingiem, kiedy silnik zgasl. Ped wirnika wytworzyl wystarczajacy ciag, zeby sie nie rozbili, ale plozy uderzyly o poklad tak mocno, ze jedna z nich pekla i helikopter przechylil sie do przodu. Przejechal po sliskiej od deszczu powierzchni, uderzyl w pacholek cumowniczy i znieruchomial. Carlso-nowi udalo sie odciac doplyw paliwa, a pozostali gramolili sie z ladowni w stru- gach deszczu. Gazelle zblizal sie szybko, dzielilo go od nich dwiescie metrow, a beli byl niewidoczny w dole, za burta statku. Nie zwazajac na pozostalych, Bruneseau pobiegl juz do drzwi prowadzacych na schody. Lauren zdazyla rozpiac pasy bezpieczenstwa, kiedy wiec Mer-cer otworzyl drzwi obok jej fotela, wyskoczyla schylona, bo wirnik przechylonego do przodu smiglowca przecinal powietrze zaledwie metr nad pokladem. Mercer pchnal ja w strone drzwi na schody, trzymanych przez Bruneseau, i odwrocil sie, zeby pomoc Fochowi, ktory wlasnie wyciagnal z helikoptera pilota. Nagle nad relingiem pojawil sie beli. Ped powietrza z jego wirnika gnal nad pokladem fale deszczu z gwaltownoscia tornada. Strzelec nie mogl przez to dobrze namierzyc cel i musial przesunac lufe ciezkiego karabinu. Mercer trzymal Carlsona pod lewe ramie, dzieki czemu prawa reke mial wolna. Odleglosc od strzelca wynosila pietnascie metrow i nawet z jednej reki nie mogl chybic. Podniosl FAMAS-a na pasku i zaczal strzelac, zanim jeszcze dobrze wycelowal. Wzdluz relingu statku strzelily iskry, pedzac w strone helikoptera. Chinski strzelec szarpnal sie w pasach bezpieczenstwa i zaczal podrygiwac jak marionetka, trafiony seria Mercera. Zwiotczal dopiero wtedy, kiedy smiglowiec odbil od burty statku. -Szybciej - zabrzmial alt Lauren, przekrzykujacej deszcz i echo strzelani ny. Gazelle szybko sie zblizal. Z Carlsonem miedzy nimi Mercer i Foch pobiegli do schodow, kulac sie pod seriami, ktore Bruneseau slal nad ich glowami w strone chinskiego helikoptera. Kiedy tylko znalezli sie bezpiecznie na schodach, Mercer zatrzasnal drzwi. Klatka schodowa byla stalowym szybem, opadajacym prosto w dol przez jedenascie poziomow, ze schodami scinajacymi odleglosc w stromych zygzakach. Na kolejne poklady prowadzily ciezkie drzwi. Mercer przekazal Carlsona Rene-mu i siegnal po wiszaca na scianie strazacka siekiere. Odwrocil sie i jednym idealnie wymierzonym ciosem wbil ja w szpare miedzy drzwiami i framuga. -To ich zatrzyma na kilka minut. Zaczynal juz normalnie oddychac - to przestawala dzialac adrenalina. -Ja nas tu przywiozlam, chlopcy. - Twarz Lauren lsnila, a jej oczy jasnialy tryumfem po udanym ladowaniu. - Teraz wy nas stad wydostancie. -Na pierwszym pokladzie nad woda powinna byc szalupa ratunkowa - poinformowal ich Mercer, w nadziei ze samochodowiec wyposazony jest tak samo jak supertankowiec, na ktorym kiedys plynal niedaleko Seattle. - Jest spuszczana na wode po rampie, jak bobsleje. Jesli uda sie nam do niej dotrzec, moze damy rade nia uciec. -Jezeli gazelle wyladuje, nie wystartuje tak szybko, zeby nas zlapac, zanim dobijemy do brzegu, ale co z tym drugim? Bruneseau mial racje. Mercer jednak podejrzewal, iz drugi smiglowiec odleci. Zalogi na wszystkich trzech statkach, ktore byly swiadkami powietrznego pojedynku, na pewno powiadomily panamskie wladze. Nie sadzil, by Liu mogl odpowiedziec na pytania, ktore by mu zadano, gdyby zidentyfikowano jego helikopter. Zanim zdazyl sie odezwac, o drzwi zalomotaly pociski i odbily sie, nie czyniac zadnej szkody. -Pozniej. - Foch chwycil Carlsona i ruszyl w dol po schodach. - Idziemy. Zeszli tylko dwa poziomy i szybem w dol poszla fala uderzeniowa eksplozji - ciezka sciana goracego powietrza, natychmiast wyssanego z powrotem przez roznice cisnien. Drzwi zostaly wysadzone z zawiasow granatem albo ladunkiem wybuchowym. Podest za nimi ostrzelano krotka seria, a kiedy przeciwnik nie odpowiedzial, Chinczycy wpadli na klatke schodowa. Obciazeni rannym pilotem uciekinierzy nie mieli szansy im uciec. Musieli wydostac sie ze schodow. Mercer otworzyl nastepne drzwi, do jakich dotarli, machnieciem reki kazal wszystkim wchodzic, a potem zamknal je delikatnie za nimi. Cala piatka stanela jak wryta, widzac po raz pierwszy gigantyczny poklad towarowy, oszolomiona jego rozmiarami. Przed nimi rozciagala sie zamknieta przestrzen zdolna pomiescic osiemset samochodow w rzedach oznaczonych na podlodze jak na podziemnym parkingu. Poklad byl jednak pusty, a jego monotonie przelamywaly tylko grube jak drzewa kolumny i wsporniki podtrzymujace sciany niczym podpory wokol sredniowiecznej katedry. Poniewaz poklad mial trzydziesci metrow szerokosci i dwiescie piecdziesiat dlugosci, jego niski sufit wydawal sie uginac jak w jakims podziemnym krolestwie, gdzie z gory napieraja tony ziemi. Nieliczne lampy podkreslaly cienie i powiekszaly upiornie klaustrofobiczne wrazenie. Dopiero kiedy ich wzrok przyzwyczail sie do polmroku, zobaczyli na srodku rampe schodzaca z pokladu wyzej i zakrecajaca na spotkanie nastepnej, prowadzacej w dol. Podobne rampy znajdowaly sie obok nich, na rufie. Powietrze mialo metaliczny posmak. -Formidablel - Foch nigdy nie wyobrazal sobie takiej konstrukcji. Chwile pozniej za drzwiami przebieglo kilkanascie par stop pedzacych dalej na dol. -Jak tylko zrozumieja, ze nas tam nie ma - powiedziala Lauren - zawroca i beda sprawdzac wszystkie poklady. -Powinnismy znalezc zaloge - zaproponowal Bruneseau. Mercer popatrzyl na niego ostro. -Nie ma mowy. Wmieszamy ich w to i juz nie zyja. Po tym, co widzieli smy, Chinczycy nie zawahaja sie przed zabiciem kilku cywili, zeby nas po wstrzymac. Twarz agenta poczerwieniala; zdenerwowalo go, ze Mercer przejal dowodzenie. -Co proponujesz? Mercer rozejrzal sie po pustej ladowni, szukajac inspiracji, i niczego nie znalazl. Wiedzial tylko, ze stanie przy drzwiach to najlepszy sposob, zeby dac sie zlapac. -Za mna - rozkazal, nie majac jasnego planu, i zaczal biec w strone ramp widocznych w oddali. Pozostali ruszyli za nim. Dzwiek broni obijajacej sie o kombinezon brzmial w uszach Mercem jak jednoosobowa orkiestra. Biegl w strone rampy na srodokreciu przekonany, ze scigajacy ich lada chwila wpadna przez drzwi. Ruszyl w gore lagodnej pochylosci. Carlson spowalnial bieg pozostalych, wiec dogonili Mercera chwile pozniej. Polozyli rannego na podlodze. Lauren spojrzala na Mercera pytajaco. Uniosla brew. -Mysle, mysle - odparl, patrzac w gore rampy i zastanawiajac sie, co sie znajduje na wyzszym pokladzie. Wszedl na sama gore. Odpowiedz stala przed nim - miala piekny odcien granatu, tak glebokiego, ze wydawal sie pochlaniac swiatlo lamp przymocowanych do belek sklepienia. Entuzjasci motoryzacji uznali go za ideal designu samochodowego, milosnikow piekna zachwycaly jego wyraziste kontury - uroda bentleya continentala R byla niezaprzeczalna. Nawet w tym ponurym otoczeniu jego luksus powalal na kolana. Wazacy trzy tony angielski sedan z latwoscia wyciagal dwiescie piecdziesiat kilometrow na godzine dzieki cichemu jak szept, turbodoladowanemu silnikowi V8. Niezrownany pod wzgledem bezpieczenstwa, wygody i stylu, nie trafil do kazdego garazu w Ameryce tylko z powodu ceny - podstawowa wersja kosztowala 275 000 dolarow. Mercer nigdy nie uwazal sie za samochodziarza, chociaz jezdzil kabrioletem jaguar XJS. Ale usmiech, ktory rozlal sie na jego twarzy na widok bentleya, wynikal po czesci z pozadania, a po czesci z radosci. Wiedzial juz, jak dowiezc ich do lodzi ratunkowej - i to w wielkim stylu. Odwrocil sie, zeby przywolac pozostalych, i podszedl do continentala. Lakier na oblym blotniku w dotyku byl jak satyna. -Wyglada na to, ze ktos w Azji sprowadza sobie nowa zabawke - stwierdzila Lauren na widok samochodu. -Moze mu sie nie spodobac stan, w jakim go zastanie - zauwazyl swobodnie Mercer i zdarl z okien ochronna folie. - Kto ma ochote sie przejechac? Foch wytrzeszczyl oczy. -To nie moze byc takie proste. Mercer bez slowa otworzyl drzwi od strony kierowcy i opadl na skorzany fotel. Poniewaz na statku przewozono tak duzo samochodow, bylo logiczne, ze kluczyki zostawiano w stacyjkach. Kiedy przekrecil kluczyk, jedyna oznaka, ze silnik pracuje, byl skok obrotomierza. Bentley mruczal. Mercer rzucil Fochowi rozbrajajacy usmiech. -To moze byc takie proste. Chinczycy beda koncentrowac swoje poszukiwania blisko rufy. My zjedziemy tymi rampami na dol, az dotrzemy na poklad, gdzie jest boczna furta zaladunkowa. Stamtad pojedziemy na rufe i wskoczymy do szalupy. -Czemu nie pojdziemy na piechote? -Pieprzyc to, kolego - zaklal Carlson. Byl blady i mokry od potu. Nie mieli czasu zawiazac mu opaski uciskowej - dopiero teraz Lauren zrobila to, uzywajac jego paska - i stracil duzo krwi. Bruneseau otworzyl tylne drzwi i wsunal sie do srodka, zeby pomoc Carl-sonowi wsiasc na fotel bez dodatkowego urazania zranionej nogi. Lauren obeszla maske samochodu i usiadla obok Mercera. -Dobrze, James - nie zdolala sie powstrzymac - kiedy skoncze wizyte u ko smetyczki, chce zrobic male zakupy na Piatej Alei. Mercer parsknal smiechem. -To kiepskie poczucie humoru czy reakcja na stres? -Jedz albo cie zwolnie - odparowala wyniosle. - 1 nie zabrudz fotela tym swoim dawno niepranym uniformem. Juz raz ci o tym mowilam, James. Mercer dotknal wyimaginowanej czapki kierowcy. -Tak jest, prosze pani. I wrzucil bieg. Ostroznie zwiekszajac moc poteznego silnika, zeby nie zapiszczec oponami Pirelli p-zero, zjechal po rampie i skrecil w nastepna. Foch i Bruneseau opuscili szyby i wytkneli przez okna lufy FAMAS-ow. Przejechali cztery kolejne poklady. Na kazdym Mercer przystawal, zeby popatrzec w strone rufy i sprawdzic, czy zolnierze zaczeli juz wracac po schodach. Jak dotad nikogo nie zobaczyl. Siodmy poklad okazal sie w polowie zapelniony bmw najrozniejszych rozmiarow i kolorow migoczacych jak klejnoty. Kiedy Mercer zaczal skrecac na rampe, zobaczyl, ze zza jednego z nich wypadaja dwie postacie. Wdepnal pedal gazu i tyl bentleya zarzucilo, zanim wlaczyla sie kontrola trakcji. Od stalowych scian ladowni odbil sie echem krzyk, a potem terkot chinskich karabinow szturmowych typ 87. Niespodziewajacy sie konfrontacji Chinczycy chybili o kilka metrow, ale zaalarmowali reszte swojego oddzialu rozproszonego po calym statku. Bruneseau nie mial czasu odpowiedziec ogniem. Mercer wszedl w zakret kontrolowanym poslizgiem, z lewa stopa na hamulcu, prawa kontrolujac gaz. Ciezki samochod wyskoczyl z rampy i, krzeszac iskry, powtorzyl sztuczke, wpadajac wszystkimi czterema kolami w poslizg, od ktorego topila sie guma opon. Mercer wdepnal gaz i prawie byl juz na nastepnym pokladzie, kiedy dwuosobowy patrol przy rufie zauwazyl ich i zasypal ogniem. Bentley uciekl im z pola widzenia. Przy kazdym gwaltownym skrecie Carlson jeczal. -Wiedza, dokad jedziemy - powiedzial Rene. Foch szykowal sie do otwarcia ognia przez okno, kiedy tylko znajda sie na dole kolejnej rampy. -Co ty powiesz! - krzyknela Lauren, broniac Mercera i zirytowana na Bru-neseau. - A czego sie spodziewales?! Mercer zignorowal ich krzyki i skupil sie na prowadzeniu. Nie wiedzac, ilu zolnierzy lecialo w gazelle, postanowil na nastepnym pokladzie zjechac z ramp i sprobowac dotrzec na rufe. Podwozie znow przytarlo o podloge. Naciskajac na pedaly, Mercer utrzymywal auto na niskim biegu i popedzil miedzy rzedami volkswagenow. Silnik zaczal wchodzic na wysokie obroty, a kiedy Mercer zdjal noge z hamulca, automatyczna skrzynia biegow przeskoczyla i nagle przyspieszyli do siedemdziesieciu kilometrow na godzine. Przed nimi wznosila sie sciana stali i stal rzad volks-wagenow jetta. Cale lata przebijania sie jaguarem przez waszyngtonskie korki nauczyly Mercera oceniac odleglosc i predkosc, dlatego skrecil kierownica w odpowiedniej chwili. Samochod zblizyl sie w poslizgu do malych volkswage-now, ale minal je o centymetry i pomknal w strone rufowej rampy. Stojacy pod nia samotny zolnierz obejrzal sie w sama pore, by zobaczyc pedzacego na niego bentleya. Skoczyl przez barierke i prawie udalo mu sie schowac, ale Foch zdazyl wpakowac w niego dwie kule. Mercer skrecil na nastepnym pokladzie. Musial objechac nieruchome cialo rozciagniete na masce terenowego mercedesa ML-320. W przeciwienstwie do innych pokladow, wysokich na dwa i pol metra, tutaj sufit wznosil sie na wyso- kosc blisko szesciu metrow. W polowie dlugosci statku Mercer zobaczyl furte zaladunkowa w prawej burcie. Obok duzej rufowej rampy widac bylo symbol oznaczajacy, ze lodzie ratunkowe znajduja sie jeszcze jeden poziom blizej linii wody. Mercer zauwazyl tez, ze ten poziom byl prawie do pelna zaladowany samochodami. Tylko dwie dlugie alejki biegnace w strone dziobu pozwalaly na jakiekolwiek poruszanie sie. Podejrzewal, ze nizszy poklad bedzie jeszcze bardziej zapelniony, zeby obnizyc srodek ciezkosci samochodowca. Zahamowal przy rufowej rampie. -Wszyscy wysiadka. -Zostal nam jeszcze jeden poklad. -Idzcie schodami. Na dole nie bedziemy mieli dosc miejsca na manewry samochodem. Lauren siegnela do klamki i zauwazyla, ze Mercer nie zgasil silnika. -Nawet o tym nie mysl - powiedziala ostro. Zlapala go za nadgarstek, go towa oderwac jego reke od kierownicy. Unikal jej wzroku. -Jesli ich nie odciagne, nigdy sie nie wydostaniecie. -Zostajemy razem - warknela. -Na srodkowej rampie! - Foch wskazal karabinem dwoch biegnacych w ich strone zolnierzy. Mial juz wystrzelic, kiedy Mercer pociagnal go za ramie. -Idzcie, samochod was zaslania. - Za stojacym z wlaczonym silnikiem ben-tleyem widoczne byly drzwi na klatke schodowa. - Badzcie ostrozni, ale chyba jest czysto. Helikopter prawdopodobnie juz odlecial. -A ty? - Lauren miala wielkie oczy. Strach czy troska, zastanawial sie Mercer. -Nie mam zamiaru sie poswiecac. Badzcie tylko gotowi do zabrania mnie. -Jak sie wydostaniesz? Mercer wskazal pionowa furte zaladunkowa w oddali. -Polece. -Czysty... Przerwal jej, popychajac ja za Fochem i Bruneseau, ktorzy dotarli juz z Carlsonem do drzwi. Lauren niechetnie do nich dolaczyla. Mercer ruszyl z piskiem opon. Wielki bentley byl tylko kilkanascie centymetrow wezszy niz alejka miedzy rzedami mercedesow. Mercer zle ocenil odleglosc i uderzyl w przod jednej z terenowek, odbil sie i zahaczylo tyl innej. Oba boczne lusterka odpadly. Jesz- cze cztery razy sie tak odbijal, zanim wyprowadzil continentala na srodek alejki. Pomyslal mimochodem, ze naprawa kazdego z tych uderzen bedzie kosztowac jakies dziesiec tysiecy. Zolnierze zbiegajacy po rampie zobaczyli, ze nadjezdza; wstrzymywali sie, dopoki nie nabrali pewnosci, ze trafia, a potem otworzyli ogien. Bentley odbijal lekkie kule jak pojazd opancerzony i Mercer, nie zwalniajac, jechal dalej. Dopiero kiedy przekonali sie, ze pekniecia przedniej szyby i stluczone cztery przednie reflektory nie zatrzymaja szarzy samochodu, Chinczycy pomysleli o wlasnym bezpieczenstwie. Jak mysliwi zaatakowani przez rozszalalego slonia, obaj odwrocili sie i pobiegli w gore rampy. Mercer byl dziesiec metrow za nimi i szybko sie do nich zblizal. Jednemu z zolnierzy udalo sie uskoczyc w ostatniej chwili; drugi zostal zahaczony o biodro i uderzyl w nieustepliwa, stalowa grodz dwa i pol metra nad pokladem. Zyl, ale miednice mial strzaskana. Mercer zawrocil ostro o sto osiemdziesiat stopni i zjechal z rampy, pedzac przez poklad w strone furty zaladunkowej. Zle ocenil odleglosc i uderzyl zderzakiem o jeden ze wspornikow. Zderzenie zrujnowalo jeszcze bardziej karoserie bentleya, ale wokol Mercera eksplodowaly poduszki powietrzne. Chociaz powietrze zeszlo z nich prawie natychmiast, szkoda juz sie stala. Mercer przeklal swoja glupote. Jedyna rzecza, ktora w minimalnym chociaz stopniu umozliwiala powodzenie jego planu zeskoczenia samochodem do kanalu, byly poduszki powietrzne zapewniajace ochrone. Bez nich uderzenie o wode przypominaloby zderzenie z betonowa sciana przy predkosci siedemdziesieciu kilometrow na godzine. Nie powierzylby swojego zycia wylacznie pasom bezpieczenstwa bentleya. Wybuch poduszek oznaczal, ze nie ma jak uciec ze statku. Gniewnym szarpnieciem wrzucil wsteczny bieg i wycofal sie w strone rufowej rampy. Chociaz jego sytuacja stala sie krytyczna, wciaz myslal o pozostalych. Gdyby nie zajal czyms Chinczykow, jego przyjaciele nie zdolaliby uciec. Wjechal na rampe, kladac sie na klaksonie, zeby sciagnac uwage pozostalych biegajacych po statku zolnierzy. Wydalo mu sie, ze jednego widzi, ale okazalo sie, ze to czlonek zalogi. Mercer krzyknal do niego, zeby sie schowal, ale Japonczyk chyba nie zrozumial. Mercer machnal swoim FAMAS-em i marynarz czmychnal jak sploszony jelen. Byl na poziomie piatym, kiedy natknal sie na grupe Chinczykow w poblizu rampy na srodokreciu. Bylo ich czterech - byc moze wszyscy, ktorzy zostali na pokladzie - zebranych wokol terenowego mercedesa takiego jak ten, na ktory spadl ich martwy towarzysz. Widzac, ze jeden z nich otwiera drzwi kierowcy, Mercer przypomnial sobie, ze kiedy kilka chwil temu tedy przejezdzal, poklad byl pusty. Pozostali zolnierze wsiedli do terenowki i nagle samochod ruszyl. ML-320, z przyspieszeniem, z ktorego mercedesy slyna, skrocil dystans o polowe, zanim Mercer zdazyl zareagowac. Wcisnal gaz do dechy i pomknal nastepna rufowa rampa; poczul, ze na jej koncu bentley wyskoczyl w powietrze i wyladowal twardo na kolach. We wstecznym lusterku zobaczyl, ze terenowka go goni, i usmiechnal sie ponuro. Udalo mu sie to, co planowal. Pozostali beda mogli uciec. Ale za jaka cene? Znow dobijajac do siedemdziesieciu kilometrow na godzine, popedzil do srodkowej rampy. Zignorowal scigajacego go mercedesa i wjechal poziom wyzej, a potem zawrocil znow ku rufie, rozpedzajac luksusowe auto jak cisniety oszczep. Tym razem nie przejmowal sie, ze zle wycelowal; samochod otarl sie o grodz, jeszcze bardziej gniotac blache. Przez piec minut ganial sie z Chinczykami po statku, utrzymujac dystans na tyle krotki, zeby sie nie poddali, ale wystarczajaco duzy, zeby nie mogli celnie strzelac. Wiedzial, ze nie uda mu sie uzyskac wystarczajacej przewagi, zeby dostac sie na sama gore - chociaz otwarty poklad i tak nic by mu nie dal. Statek byl tak wysoki, ze skok do wody oznaczalby samobojstwo. Mercer mogl liczyc tylko na to, ze Lauren zyska dzieki niemu wiecej czasu. Ocenial, ze uruchomienie szalupy i ucieczka ze statku oraz do Gamboi powinny jej i pozostalym zajac dziesiec minut, moze pietnascie. Moglby tak uciekac Chinczykom dlugo, gdyby nie to, ze prowadzacy mercedesa sierzant Huai mial inne plany. Kiedy znalezli sie na pokladzie, na ktorym staly zaparkowane terenowki, rozkazal swoim dwom ludziom wsiasc w nie i sprobowac zatrzymac bentleya przez zablokowanie obu ramp kilka poziomow wyzej. Stracil tylko kilka sekund, a potem szybko dogonil luksusowego sedana, tak ze jego kierowca nie zorientowal sie, ze petla sie zaciska. W ladowni pojawilo sie jeszcze kilku japonskich marynarzy i oficerow w bialych mundurach. Nie wiedzieli, co sie tu rozgrywa, ale musieli sprawdzic kto bezmyslnie niszczy tak duza czesc ich ladunku. Po dotarciu do Tokio musieliby wyjasnic bardzo wielu ludziom, dlaczego dziesiatki samochodow zostaly zdemolowane. Nawet oni nie mogli uwierzyc, ze w ich ladowni trwa samochodowa gonitwa terrorystow, ktorzy przylecieli helikopterami. Jeden z oficerow sfilmowal poobijanego bentleya, sciganego przez ML-320, majac nadzieje, ze ulagodzi tym rozwscieczonych wlascicieli aut. I, byc moze, ze sprzeda nagranie do telewizji. Odpierajac pokuse, zeby wesolo pomachac reke filmujacemu, Mercer machnal karabinem, liczac, ze marynarze sie schowaja. Pozostali jednak na swoich miejscach jak posagi, z rozdziawionymi ustami. Spojrzal na zegarek - byla dopiero jedenasta. Dal juz Lauren pietnascie minut. Jesli mial nadzieje przezyc gonitwe, przyszla pora zakonczyc ja i sie poddac w nadziei, ze Chinczycy beda woleli przesluchac zywego wieznia, niz wyrzucic za burte martwego. Byl zdumiony, ze po tym, co przeszedl od zeszlej nocy, wytrzymal az tak dlugo. Jazda nieznanym samochodem przez ciasne ladownie samochodowca wymagala natezenia uwagi. Teraz, kiedy byl juz gotowy sie poddac, mial wrazenie, ze jego cialo to przewidzialo i zaczelo sie wylaczac. Oczy piekly go od spalin i ze zmeczenia i czul sie tak samo sflaczaly, jak lezace na kolanach poduszki powietrzne. Zamierzal zaparkowac poobijanego bentleya na srodku jednego z otwartych poziomow i zaczekac obok niego z rekami podniesionymi do gory. Na wypadek gdyby Chinczycy nie brali jencow, wolal sie oddalic od japonskich marynarzy, dlatego skrecil w strone srodkowej rampy. Wjechal na nia z predkoscia trzydziestu kilometrow na godzine i na sekunde stracil czujnosc, ogladajac sie na marynarzy, ktorzy patrzyli, jak odjezdza. Kiedy znow spojrzal na rampe, zobaczyl sunacy ku niemu czarny pysk drugiej terenowki. Nie zdazyl nawet zdjac nogi z gazu. Spanikowany, szarpnal kierownice, nie patrzac, gdzie jedzie. Lewe kola bentleya spadly z trzaskiem z rampy; dwa pozostale utrzymaly sie na niej jeszcze przez chwile, a potem ciezki samochod przewrocil sie na bok. Mial wystarczajaca szybkosc, zeby przejechac po pokladzie przy wtorze bolesnego jeku dartej blachy, potem przekoziolkowal na dach, po czym uniosl sie polowa karoserii do pionu. Opadl z powrotem na dach i znieruchomial, smutno krecac kolami w powietrzu. Pasy bezpieczenstwa uchronily Mercera przed czyms gorszym niz lekka dezorientacja i walniecie glowa w slupek. Sila grawitacji sprawila, ze spadl z fotela. Wyczolgal sie z przewroconego samochodu. Zanim zahamowaly przed nim dwie terenowki, splotl juz rece na glowie, kleczac. Z samochodow wyskoczylo trzech zolnierzy, dwoch z karabinami szturmowymi, trzeci mierzacy do niego z pistoletu. Mercer zobaczyl, ze ten ostatni byl troche starszy od pozostalych, i domyslil sie, ze to dowodca. Pocieszony, ze nie zastrzelili go od razu, i nie wiedzac, co bedzie dalej, rzucil Chinczykowi znuzony usmiech. -Powiedzcie swojemu kierownikowi sprzedazy, ze ten samochod nie odpowiada moim wymaganiom. Moze jednak wezme rolls-royce'a. Lodowaty wyraz twarzy zolnierza nie zmienil sie ani na jote, kiedy kazal Mercerowi wstac. Mercer usluchal, podnoszac sie chwiejnie, i czekal. Chinski dowodca byl nizszy od niego, ale mocniej zbudowany. Wygladal, jakby dobiegal piecdziesiatki, ale wiek w niczym nie umniejszal jego fizycznej sprawnosci. Mercer widzial, ze to zawodowiec wiernie sluzacy swojemu krajowi i najtwardszy sukinsyn, jakiego w zyciu spotkal. Tamten obszedl go i zajrzal do przewroconego samochodu. Kiedy odwrocil sie z powrotem do Mercera, mial ponury wyraz twarzy. Dwaj mezczyzni patrzyli na siebie przez bardzo dluga chwile. -Przykro mi, kolego - powiedzial Mercer. - Mozesz dostac najwyzej jednego z nas. -Gdzie? - warknal sierzant Huai. Nie zrozumial dokladnie slow Mercera, ale dotarlo do niego ich znaczenie: nie ma. Mercer nawet nie zobaczyl ciosu. Stary wyga wsunal noge miedzy jego nogi i uderzyl go nasada dloni w piers, obalajac na ziemie. Zanim Mercer zrozumial, co sie stalo, Huai kleczal obok niego i wbijal mu lufe pistoletu w gardlo. -Gdzie? - spytal. Nie widac bylo po nim zadnego wysilku. To juz nie mialo znaczenia. Lauren musiala juz sie domyslic, ze Mercer do nich nie dolaczy; powinna juz byc bezpieczna w Gamboi. Bruneseau zabezpieczal na pewno transport naziemny, nawet jesli pozostali czekali, by sie przekonac, czy Mercerowi udalo sie jednak jakos uciec. Nie bylo juz powodu do stawiania oporu, ale Mercer mial nadzieje, ze niedlugo znow sie jakies znajda. Rozwscieczanie tych, ktorzy go pojmali, nic by mu nie dalo, a prawdopodobnie pogorszyloby tylko pozniejsze przesluchanie - chociaz Mercer nie wierzyl w cos takiego, jak lagodne tortury. Spojrzal we wpatrzone w niego ciemne oczy. Zolnierz, wydawalo sie, szuka pretekstu, zeby pociagnac za spust. Mercer nie zamierzal mu go dawac. -Szalupa - zaskrzeczal. - Jak tylko wyladowalismy, wzieli szalupe. Ja zo stalem, zeby was odciagnac. Zolnierze szybko poszwargotali po chinsku, tlumaczac jego odpowiedz. Huai odwrocil sie do Mercera, nie zmniejszajac ucisku pistoletu. -Gdzie poszli? -Na statek wycieczkowy - odparl Mercer bez wahania, udajac calkowita rezygnacje. - Uciekli wam, chyba ze chcecie wybic trzy tysiace ludzi. Huai nie musial slyszec reszty wyjasnienia. Uslyszal slowa "statek wycieczkowy" i zrozumial, ze pozostali komandosi sa poza jego zasiegiem. Czul zarazem strach i wscieklosc. Liu Yousheng go zabije. Nie bylo alternatywy. Przez krotka chwile stary sierzant zastanawial sie, czy wracac. Ale trzydziesci lat w wojsku nauczylo go nie myslec o wlasnym bezpieczenstwie. Zlozyl przysiege, a lata sluzby wyrobily w nim bezwzgledne posluszenstwo. Musial wrocic i stanac przed swoim przelozonym. Tak go wyszkolono. Mogl tylko ufac, ze to, czego dowie sie od wieznia, wystarczy, zeby uratowac sie przed gniewem Liu. To usmierzylo strach. Wscieklosc wyladowal na lezacym czlowieku. Bez ostrzezenia uderzyl go w szczeke, uzywajac zaledwie polowy swojej sily, co jednak wystarczylo az nadto, zeby wieznia ogluszyc. Bez kajdanek latwiej bylo pilnowac nieprzytomnego. -Wrzuccie go na pake - polecil swoim ludziom. - Na wszelki wypadek sprawdzimy stacje lodzi ratunkowej, a potem wracamy do helikoptera. Odpial od pasa krotkofalowke i wezwal drugiego kierowce wyslanego, zeby odciac droge bentleyowi. Rozkazal mu zabrac zwloki ich towarzysza i zaopiekowac sie drugim, ciezko rannym. Potem polaczyl sie z pilotem czekajacym w gazelle i kazal mu sie przygotowac do startu. Dziesiec minut pozniej wystartowali. Gazelle polecial na zachod, gdzie byl teraz Liu, trzydziesci minut za bellem, ktoremu Huai kazal odleciec, kiedy ladowali. Za soba zostawili jetrangera wbitego w poklad samochodowca, dwiescie wystrzelanych lusek i warte okolo miliona dolarow samochody, ktore wygladaly, jakby odpadly z wyjatkowo brutalnego wyscigu. Huai byl przekonany, ze kiedy kapitan statku zglosi incydent wladzom, rzadowe kontakty Liu skieruja sledztwo na handlarzy narkotykami albo na piratow. W ten sposob mozna bylo wyjasnic to, co sie wydarzylo tutaj. Ale co z wydarzeniami nad jeziorem? Ich dzialania tam widzialy jeszcze trzy osoby. Prawdopodobnie wiedzialy, co to oznaczalo, i natychmiast zglosza to wladzom. Tak, to bylo bardzo kosztowne niepowodzenie, z pewnoscia, ale mimo to Liu bylby w stanie uratowac cala operacje. Oplacal tylu ludzi, ze cel wykopalisk daloby sie ukryc. Zeby to zrobic, trzeba bylo dowiedziec sie dokladnie, dla kogo pracowal Amerykanin lezacy w ladowni smiglowca. Jako zawodowy zolnierz Huai wiedzial, jak wazne sa przeslucha-nia, nawet jesli ich metody uwazal za barbarzynskie. Nie bylo dla niego problemem mierzyc sie z przeciwnikiem w walce i stosowac wszelkie dostepne srodki, zeby go pokonac. Takie bylo powolanie zolnierza. Ale torturowanie jenca, zeby wydobyc z niego informacje, bylo zadaniem dla zupelnie innego rodzaju ludzi - pozbawionych wszelkiego honoru, nieznajacych poswiecenia dla walki o sprawe. Byli jak sepy, ktore opadaly na pobojowisko, zeby wyszarpywac kawalki ciala z trupow. Zlatywali sie stadami, by wyciagnac z ofiar informacje, a potem zanosili je swoim mrocznym panom, zbryzgani krwia i z tego dumni. Razem z oddzialem Huaia do Panamy wyslano oficera politycznego. Przesluchania byly wlasnie jego zadaniem. Nazywal sie Sun i nikt nie chcial spedzic w jego obecnosci wystarczajaco duzo czasu, zeby sie dowiedziec, jak ma na imie, ani jaki ma w wojsku stopien. Nazywano go po prostu panem Sunem. Nieliczni zolnierze znajacy angielski wiedzieli, co to znaczy. Jak na ironie Sun, po angielsku "slonce", byl najmroczniejszym czlowiekiem, jakiego znali. Z niemal trupia czaszka zapadnieta na skroniach i policzkach wygladal, jakby nie mial w ogole ciala. Jego skora byla tak sucha, ze kiedy sie poruszal, luszczyla sie i odpadala jak u jaszczurki w porze linienia. Przypadlosc ta nie oszczedzila takze jego wlosow, wiec glowe porastaly mu siwiejace kepki, ktore zaczesywal, zeby ukryc placki lysiny. Glowa ta byla zbyt duza w porownaniu z chudym cialem. Wygladala, jakby za mocno ciazyla mu na karku. Huai zgadywal, ze Sun musial byc po szescdziesiatce, ale rownie dobrze mogl miec lat piecdziesiat lub siedemdziesiat. W chwili slabosci podczas lotu z Chin kapitan Chen zdradzil Huaiowi, ze Sun kierowal przesluchiwaniami amerykanskich pilotow zestrzelonych podczas wojny w Wietnamie. W nastepstwie rozwoju technologii jency, ktorych Chiny trzymaly po wojnie w Korei, dawno przestali byc przydatni. Ostatniego z nich stracono w 1959 roku. Potrzebujac nowego zrodla informacji o zachodniej doktrynie wojskowej, Armia Ludowo-Wyzwolencza dostrzegla, ze doskonala okazja do uzyskania takich informacji jest konflikt rozgrywajacy sie w wietnamskich dzunglach i zaplacila Wietnamowi Polnocnemu bronia i szkoleniem za setki pilotow. Pierwszy, pilot a-6 intruderr, przyjechal do placowki w srodkowych Chinach w 1966 roku i wytrzymal do 1971 roku. W trakcie przesluchan, jak slyszal Chen, Sun nadzorowal tortury ponad dwustu ludzi i stracil zrodlo zarobku dopiero wtedy, gdy ostatni z lotnikow zmarl w 1983 roku. Od tamtej pory obiektem "pracy" byli dysydenci, ostatnio zas - osoby podejrzane o przewodzenie zdelegalizowanemu ruchowi duchowemu Falun Gong. Wycierajac twarz i glowe, Huai popatrzyl na wieznia. Mezczyzna odzyskal przytomnosc i bezmyslnie gapil sie przez okno. Wygladal tak, jakby lot sprawial mu przyjemnosc. Zobaczyl, ze jest obserwowany, usmiechnal sie lekko do Hu-aia, a potem puscil do niego oko. On nie udaje, pomyslal Huai. Musi wiedziec, co go czeka, a mimo to nie wyglada na przejetego. Dajac sie zlapac, Amerykanin musial zdawac sobie sprawe, ze bedzie przesluchiwany i torturowany, a mimo to pozwolil sie zlapac, za- miast dac sie po prostu zastrzelic ludziom Huaia. Wydawalo sie, ze jest zadowolony ze swojej decyzji. Nawet jesli nie wyczekiwal na koniec, to przynajmniej akceptowal to, ze jest nieunikniony. Glupia brawura czy prawdziwa odwaga? Huai zadrzal, wiedzac, ze pan Sun w swoim dazeniu do poznania prawdy znajdzie odpowiedz i na to pytanie. Strefa k Panama Minela godzina, odkad Mercer odjechal bentleyem na pokladzie samocho-dowca. W ciagu tej godziny pozostali uczestnicy wyprawy zjechali obla lodzia ratunkowa po niemal pionowych prowadnicach i przez dziesiec pelnych napiecia minut czekali, az otworzy sie ktoras z ramp zaladowczych. To Bruneseau skierowal w koncu lodz do dokow naprawczych w Gamboi, pewny, ze Mercer dostal wystarczajaco duzo czasu i ze juz sie nie pojawi. W porcie w Gamboi obsluga kanalu trzymala czesc swoich holownikow, a takze 350-tonowa barke dzwigowa "Tytan". Z dala od robotnikow, naprawiajacych wielkie lodzie kolyszace sie przy nabrzezu, francuski szpieg odpalil poobijanego chevroleta ukradzionego jednemu z pracownikow, a Foch i Lauren pomogli wsiasc rannemu pilotowi. Bruneseau siadl za kierownica i odjechali z dokow do kryjowki legionistow w stolicy Panamy. Kilka chwil pozniej, przejezdzajac przez most, o ktory niedawno prawie rozbili sie smiglowcem, znow ujrzeli samochodowiec, plynacy dalej w strone sluzy Pedro Miguel. Zobaczyli, ze chinski gazelle startuje z jego pokladu i kieruje sie na zachod. Wszyscy byli pewni, ze Mercer znajduje sie w tym smiglowcu, ale tylko Lauren Vanik wierzyla, ze geolog zyje. Panamskie wojsko wlasnie zaczelo reagowac na wezwanie pomocy ze statku; na drodze minelo ich kilka wojskowych samochodow jadacych w strone sluzy, gdzie samochodowiec mial zostac najprawdopodobniej zatrzymany na czas sledztwa. Juz na obrzezach miasta zobaczyli pierwszy wojskowy smiglowiec lecacy w strone kanalu - o wiele za pozno, zeby ruszyc w poscig za gazelle. Teraz, gdy dotarli do domu stanowiacego ich kryjowke, byli bezpieczni. Rany Carlsona opatrzyl sanitariusz, ktory potrafil usunac odlamek pocisku tkwiacy w udzie rannego. Pochwalil Lauren za to, ze umiejetnie zatamowala krwotok pilota opaska uciskowa, nie odcinajac przy tym calkowicie doplywu krwi do konczyny. Lauren opiekowala sie Carlsonem przez cala droge powrotna do stolicy. Byla wsciekla na Bruneseau i pomoc udzielona pilotowi nie miala nic wspolnego ze wspolczuciem - musiala po prostu czyms sie zajac, zeby nie przygniotly jej zal i gniew. Dwoch legionistow, ktorych przed wyprawa nad jezioro zostawiono na posterunku w domu, pojechalo pozbyc sie kradzionego samochodu, a reszta zgromadzila sie wokol Carlsona w tylnej sypialni. Lauren zostala sama. Nie mogac usiedziec w miejscu, Vanik sciagnela bluze munduru polowego i nachylila sie nad kuchennym zlewem, ochlapujac twarz. Zimna woda zmoczyla wyciecie T-shirta i zawisla jak lsniace brylanciki na jej dlugich rzesach. Z oczu Lauren poplynely gorace lzy, mieszajace sie z woda, farba maskujaca i potem. Nie potrafila powiedziec, kim stal sie dla niej Mercer. Znala go za-ledwie od kilku dni. Od bardzo dawna zaden mezczyzna nie wzbudzal w niej tego rodzaju uczuc, co on, i nie ufala sobie na tyle, by sie w nie zaglebiac. Sluzba w Kosowie wyrobila w niej chlodna obojetnosc wobec towarzyszy broni lub tych, ktorych miala chronic, bo w przeciwnym razie kazda strata stalaby sie nie do zniesienia. Musiala byc silna, musiala stawic czolo grozie i cierpieniu, dlatego nie mogla pozwolic sobie na zaangazowanie emocjonalne. Wiedziala, ze zaplacila za te lekcje czescia swojej duszy. Zeby nie cierpiec, musiala poswiecic to, co dawalo jej najwieksza radosc. Ale od tamtej pory minelo juz sporo czasu. Byc moze wlasnie teraz po raz pierwszy jej serce przebilo ochronna skorupe. Nie byla tego pewna i nie dopuszczala do siebie mysli, ze sprawil to wlasnie Mercer. Byla szczesliwa, ze w ogole do tego doszlo, ze skorupa pekla. Uczepila sie tej mysli, czerpala z niej energie i wole do dzialania. Przez ostatnia godzine plynela na fali wydarzen, bo nie miala innego wyjscia. Teraz, stojac przy zlewie, zrozumiala, ze czas przystapic do dzialania. Mercer zapisal w jej telefonie komorkowym numer Rodriga Herrary, wiec od razu mogla do Herrary zadzwonic. Telefon odebrala zona Roddy'ego, Carmen. Nie wchodzac w szczegoly, Lauren powiedziala jej, ze potrzebuje Roddy'ego i Harry'ego White'a, i dala wskazowki, jak trafic do kryjowki legionistow, polozonej niedaleko domu Herrarow, w dzielnicy El Cangrejo. Carmen obiecala, ze natychmiast powiadomi o tym obu mezczyzn, bawiacych sie teraz na podworku z Miguelem, i ze za chwile beda w drodze do Lauren. Postepowanie Bruneseau nad jeziorem - nierozwazna proba dostania sie do obozu Chinczykow - wskazywalo, ze obiektem zainteresowania Francuzow w Panamie jest cos daleko wiecej niz anteny radiowe. Jednak Lauren zdecydowala, ze dopoki sie nie dowie, czego oni szukaja, dopoty nie nawiaze kontaktu z amerykanska ambasada. Ambasador kupil sobie obecne stanowisko finansowym wsparciem obecnej administracji Bialego Domu, wiec nie mial dosc sily przebicia, by przepchnac w Waszyngtonie raport, ktory by mu zlozyla. Szef tutejszej placowki CIA byl beznadziejnym pijakiem, odliczajacym dni do emerytury, a podpulkownik Bancroft, przelozony Lauren, nie zaryzykowalby szansy zdobycia generalskich orzelkow wejsciem do akcji na podstawie tylko tego, czego sie dowiedziala. Moze by sie odwazyl, gdyby zdobyla konkretne dowody, ale teraz nie ruszy nawet palcem. Pozostawali jej wiec Francuzi, ktorym nie ufala, staruszek Harry i bezrobotny pilot statkow na kanale. Stala wlasnie przy wychodzacym na ulice oknie, pijac druga butelke wody, kiedy na podjezdzie zatrzymala sie stara honda accord. Rozpoznala Roddy'ego za kierownica i Harry'ego siedzacego obok niego. Gdy otwierala im drzwi, z drugiego pokoju wyszedl Rene Bruneseau. Zaskoczony, spogladal ze zloscia na dwoch mezczyzn wchodzacych do domu. -Co to ma znaczyc? Na widok jego zwalistej postaci wiekszosc ludzi zatrzymalaby sie w pol kroku, ale Harry White wyminal go z tak wyraznym lekcewazeniem, ze Francuz cofnal sie o krok. -Gdzie jest Mercer? - Harry nie potrafil ukryc w glosie zaniepokojenia. -Kapitan Vanik - warknal Rene - kim sa ci ludzie? Harry odwrocil sie do niego gwaltownie, stukajac Francuza palcem w piers co trzecie slowo. -Za chwile zapytam cie o to samo, ale najpierw chce wiedziec, gdzie jest Mercer. Opanowanie sytuacji zajelo mu dwie sekundy. Lauren poczula ulge, ze Harry tu jest. Krzepki osiemdziesieciolatek byl kims wiecej niz sprzymierzencem - wiedziala, ze ten czlowiek nie spocznie, dopoki sie nie upewni, ze Mercerowi nic i nikt nie grozi. Gdyby nie obecnosc Bru-neseau, usciskalaby go. -Maja go Chinczycy - odparla. - Zabrali go smiglowcem. - Przerwala, nie wiedzac, jak powiedziec Harry'emu, ze nie ma pojecia, w jakim Mercer jest sta nie. - Nie wiemy, czy on... White nie dal jej dokonczyc zdania. -Zabrali go smiglowcem skad dokad? -Ze statku na kanale. Lecieli na zachod. -Myslalem, ze wybraliscie sie nad wulkaniczne jezioro? -To dluga historia - odparla Lauren. -Wystarczy! - warknal Bruneseau. - Kapitan Vanik, sprowadzajac tych dwoch tutaj, zdekonspirowala pani nasza kryjowke i narazila nasza misje na niepowodzenie! Nie pozwole, zeby powiedziala im pani cos wiecej. -W tej chwili - odparla ze zloscia, czujac sie znow silna w obecnosci Harry'ego - wasza misja, jakakolwiek by byla, nic dla mnie nie znaczy. Zamierzam odbic Mercera. Podejrzewam, ze nie zrobicie nic, zeby mi pomoc, ale nie mozecie tez mi przeszkodzic. -Otoz to - zawtorowal jej Harry i opadl na kanape, calym cialem wyrazajac lekcewazenie dla Bruneseau. Zapalil papierosa. - Powiedzialas, ze to dluga historia. Mam caly dzien, zeby jej wysluchac. Francuz nie zamierzal sie poddac. -Nie moge uwierzyc w pani brak profesjonalizmu. Ci ludzie to cywile. Wscieklosc, ktora Lauren tlumila w sobie od ucieczki z kanalu, teraz eks plodowala. -Moj brak profesjonalizmu? Jak pan smie mnie pouczac. Pan i Foch probowaliscie przeszukac oboz Liu nad jeziorem i to przez was wszyscy o malo nie zginelismy. Wciaz mi pan nie wyjasnil, czego tam szukaliscie, i niech mi pan nie wciska jakichs bzdur o chinskich stacjach nasluchowych. -Nie zamierzam odpowiedziec na te pytania. -Ale ja odpowiem. - Glos dobiegl z korytarza prowadzacego do sypialni. To byl Foch. -Poruczniku! -Przykro mi. Zasluzyli, zeby poznac prawde. Chociaz przeszli na ojczysty jezyk, nietrudno bylo zrozumiec, o co sie klocili. Gniew Bruneseau nie oslabil determinacji Focha, ktory pozostal nieugiety i jak sie zdawalo, nie zamierzal wykonac wydanego mu przez Bruneseau rozkazu. Kiedy skonczyli, szpieg oparl sie o sciane, ze skrzyzowanymi rekami na piersi. Z jego twarzy widac bylo wyraznie, ze Foch drogo zaplaci za ujawnienie tego, co wie. -Jedenascie tygodni temu z Rokkasho w Japonii do francuskiej przetworni nalezacej do Cogema wyslano ladunek zuzytego uranu. - Foch uniesieniem dlo ni powstrzymal ostrzegawcze pomruki Bruneseau rzucajacego w strone mowia cego pelne niepokoju spojrzenia. - Przewozil go specjalny statek o podwojnym kadlubie. Trasa, jak wczesniej sto szescdziesiat razy, kiedy przewozono taki la dunek, prowadzila przez Kanal Panamski. Paliwo znajdowalo sie w tak zwanych pojemnikach typu B, olbrzymich beczkach dlugich na szesc metrow i wazacych ponad sto ton. W kazdym pojemniku przewozono okolo szesciu ton zuzytego uranu. Od 1971 roku w tych i podobnych opakowaniach przewieziono okolo trzydziestu pieciu tysiecy ton. Wszystko to dzieje sie za zgoda Miedzynarodo wej Agencji Energii Atomowej, wedlug wytycznych opracowanych w latach siedemdziesiatych XX wieku - wyjasnil Foch, uslyszawszy westchnienie Lau- ren, gdy dowiedziala sie, jaka ilosc radioaktywnych materialow jest rutynowo przewozona dookola swiata. - Kiedy statek dotarl do Francji, kazdy pojemnik ponownie zwazono i jeden okazal sie o dwiescie dwadziescia kilogramow lzej szy. -Jezu Chryste! Zgubiliscie dwiescie dwadziescia kilo radioaktywnego paliwa? - wykrzyknal Harry. Foch kiwnal glowa. -Mogly byc tego dwie przyczyny. Albo nie zaladowano paliwa w Japonii, albo zabrano je ze statku w drodze do Francji. Francuscy kontrolerzy wspolnie z Japonczykami sprawdzaja w Rokkasho, czy problem powstal w elektrowni... -A wy tutaj sprawdzacie, czy zabrano je, kiedy statek przeplywal przez kanal - dokonczyla za niego Lauren. -To malo prawdopodobny scenariusz - prychnal Bruneseau. - Statek nie zatrzymywal sie po drodze, a na poklad weszlo tylko trzech pilotow. Za malo, zeby otworzyc jeden z pojemnikow i ukrasc ponad dwiescie kilo uranu. -Ale mimo to dostaliscie rozkaz, zeby to sprawdzic? -Moj rzad chce zbadac wszystkie mozliwosci. -Jak duzy jest statek, ktory przewozil paliwo? - Roddy Herrara odezwal sie po raz pierwszy. -Sto cztery metry dlugosci - od parl Foch, dowiedziawszy sie od Roddy'ego, ze byl on pilotem na kanale. -Statek tej dlugosci potrzebowalby tylko jednego pilota. -Tyle ze przewozil niezwyczajny ladunek. Na pewno wyslaliby wiecej ludzi na wszelki wypadek. -Moze jednego - odparl Panamczyk. - Nie dwoch. -To niewazne - powiedzial Bruneseau. - Dwoch ani trzech nie daloby rady tego zrobic. Nie ma takiej mozliwosci, zeby uran zabrano ze statku tutaj. Monitory bezpieczenstwa na pokladzie nie zarejestrowaly skoku radioaktywnosci, oficerowie mowia, ze piloci nie schodzili z mostka, a przy plombach na pojemniku nikt nie majstrowal. Tych dwustu kilo uranu nie bylo na pokladzie. Japonczycy zaladowali mniej uranu do jednego pojemnika. To pomylka urzednicza. -Prawdopodobnie ma pan racje - odezwal sie z szacunkiem Roddy - ale musial pan sie tu na cos natknac, w przeciwnym razie nie kontynuowalby pan tak uparcie dochodzenia. Bruneseau przez chwile milczal. -Dobrze, przyznam, ze cos sie dzieje, ale nie chodzi tu o zagubiony ladunek uranu. Skupilismy uwage na firmie Hatcherly ze wzgledu na ich powiazania z chinska armia, ale przez te kilka tygodni, kiedy monitorowalismy ich wykrywaczami gamma, nic nie znalezlismy. Nie wiedzielismy wczesniej o ich akcji nad jeziorem, ale tam tez nie wykrylismy promieniowania. - Odwrocil sie do Lauren. - Ma pani racje, moja misja nie ma nic wspolnego z wasza. Nie obchodzi mnie, ze Hatcherly Consolidated okrada ten kraj w bialy dzien ani ze niedlugo przejma dla Chin Kanal Panamski. Wasz kraj powinien byl o tym pomyslec, kiedy to cholerstwo oddawal. Tak jak mowilem moim przelozonym, kiedy nas tu wysylali, cala ta wyprawa to strata czasu. Nous sommes fini, ici. Nic tu po nas. -Senor. - W glosie Roddy'ego bylo juz nieco mniej szacunku. - Nie mowie, ze ktos dobral sie do waszego statku na kanale, ale powinien pan wiedziec, ze to mozliwe. Podczas pokonywania kanalu statki czesto sa wpychane przez holowniki do sluz. Zaleznie od pory dnia, kiedy wasz statek przeplywal, na jego poklad moglo sie dostac wystarczajaco duzo ludzi, zeby wlamac sie do jednego z pojemnikow. -Mysli pan, ze nie sprawdzilem poziomu napromieniowania wszystkich holownikow? - odparowal Bruneseau. - To byla pierwsza rzecz, jaka zrobilismy po przylocie do Panamy. Mowie wam, ze przy pojemnikach nikt nie grzebal. Brakujacy uran wciaz lezy w Japonii i w koncu jakis urzedas znajdzie blad, przez ktory nieslusznie wpisano go w manifest transportowy. -Jest pan pewien, ze sie pan nie myli? - zawarczal Harry. -Gdybym mial cien watpliwosci, nie twierdzilbym tak. Ale nie mam. -A co z Mercerem? - spytala Lauren z gorycza, wiedzac, co agent odpowie. - Nie jestescie mu czegos winni za to, ze dzieki niemu dowiedzieliscie sie, co wyprawia Hatcherly? Myslalam, ze Legia nie zostawia swoich ludzi. -Ale ja nie sluze w Legii - oznajmil Rene. Lauren spojrzala blagalnie na Focha. -Mercer tez nie sluzyl. Przykro mi, pani kapitan. -Wy tchorze - syknela. - Mercer ryzykowal zycie, nie wiedzac, czego szukacie, a wy go po prostu zostawiacie samemu sobie, bo uwazacie, ze wyslano was na prozno. -Nawet gdybysmy chcieli pomoc - odparl Foch - nie wiemy, gdzie Hat-cherly go zabralo ani czy w ogole jeszcze zyje. Harry White nachylil sie do przodu, przygwazdzajac Bruneseau wzrokiem do sciany, choc mowil do wszystkich obecnych. -Ja wiem, gdzie go zabrali. Rodrigo Herrara kiwnal glowa. -Si, wiemy to. Lauren poczula przyplyw nadziei. -Gdzie? - zapytala przez scisniete gardlo. Harry, nigdy nie przepuszczajacy okazji, by znalezc sie w centrum uwagi, zgasil papierosa i ostentacyjnie zapalil nastepnego. Postanowil nie otwierac fla-szeczki whisky umieszczonej w raczce laski. Mercer byl w niebezpieczenstwie, wiec liczyla sie kazda minuta. -Dobra, po waszej malej awanturze w porcie towarowym Mercer poprosil Roddy'ego i mnie, zebysmy sie dowiedzieli, skad te wywrotki zwozily ten caly gruz i po co. Oczywiscie nie znalezlismy ani sladu pancernej furgonetki. Liu prawdopodobnie ukryl ja tej samej nocy, jak tylko przewiozl zloto w inne miej sce. Najpewniej do banku. W kazdym razie Roddy i ja czekalismy pod brama Hatcherly caly nastepny dzien, az do nocy, zanim z portu wyjechala pierwsza wywrotka. Wyjechaly za miasto i na druga strone kanalu, przez Most Ameryk, w strone Penonome na zachodzie. - Spojrzal znaczaco na Lauren: w te sama strone polecial gazelle. - Jakies trzydziesci kilometrow za tym miastem skrecily w prywatna droge nalezaca do Las Minas del Viente Diablos. Kopalni Dwudzie stu Diablow. -Kopalni? - spytala Lauren. Nigdy o niej nie slyszala. - Jakiej kopalni? Harry wygladal na bardzo zadowolonego z siebie i swoich detektywistycz nych zdolnosci. -Porozmawialismy z wiesniakiem, ktory szedl szosa. Powiedzial, ze to ko palnia zlota. -Wiem, ze miedzy Santiago i David jest duza kopalnia miedzi, ale wszystkie kopalnie zlota w Panamie znajdowaly sie w prowincji Darien i nie dzialaja juz od stu lat. -To malo znane miejsce - wtracil Roddy. - Kiedy odkrylismy, dokad jada wywrotki, zadzwonilem do ministerstwa nadzorujacego kopalnie. Zamierzalem zapytac o to jakiegos urzednika, ale nikt nie chcial mnie tam przyjac. Dotarlem tylko do jakiegos malo znaczacego sekretarza. Dowiedzialem sie od niego, ze kopalnia dziala od pol roku i ze nalezy czesciowo do zagranicznej firmy. Nie chcial mi powiedziec, co to za kraj ani ile zlota wydobyli. -Nad jeziorem - powiedziala Lauren - odkrylismy, ze Liu Yousheng nie znalazl jeszcze dwukrotnie zrabowanego skarbu. Czy mozliwe, ze zloto, ktore ja i Mercer widzielismy w magazynie, pochodzilo z kopalni Dwudziestu Diablow? -Nie wyciagalbym tak pochopnych wnioskow - zauwazyl tajemniczo Harry. -To strata czasu - stwierdzil Bruneseau lekcewazaco. - Nie wiemy, gdzie skierowal sie helikopter po opuszczeniu samochodowca. A ciezarowki w porcie? Hatcherly to firma morska. Moga przewozic rude dla kompanii wydobywczej. Harry usmiechnal sie pod nosem, jakby podpuszczal francuskiego agenta. -Przed chwila powiedzial pan, ze nie ma szans, zeby Liu ukradl atomowe paliwo i ukryl je gdzies w Panamie. A jesli kopalnia jest kontrolowana przez Hatcherly i tam wlasnie helikopter zabral Mercera? Zgodzilby sie pan sprawdzic? -Mogl poleciec wszedzie. -To prawda - zgodzil sie Harry. - Ale mamy dowody, ze ta kopalnia nie jest poza podejrzeniem, ze cos dziwnego laczy ja z tamtym magazynem. Pamietacie ten zwir w magazynie? - Pozostali czekali z niecierpliwoscia, a White zwlekal z wyjasnieniem. - Hatcherly nie przewozi go z kopalni na statek. Wrecz przeciwnie. Wyglada na to, ze zwir przyplywa statkami i jest transportowany do kopalni. -CO? PO CO? Harry rozejrzal sie po pokoju. -Dowiedziec sie tego mozna tylko w jeden sposob: pojechac tam i zoba czyc samemu. Nie musial dodawac, ze interesuje go tylko znalezienie Mercera, a nie zagadkowe przejazdy wywrotek pelnych zwiru z terminalu Hatcherly do kopalni. Kopalnia Dwudziestu Dia prowincja Cocle, Panama Uderzenie lodowatej wody w podbrzusze wyrwalo Mercera z narkotykowego snu. Zimno i szok po szesciu godzinach omdlenia w zawilglej celi byly jak zderzenie z rozpedzona ciezarowka. Mercer potoczyl sie po podlodze, zeby uciec od strumienia wody, ale ten, kto trzymal gumowy waz, nie zakrecil go, tylko zepchnal Mercera pod betonowa sciane jak smieciarz splukujacy z ulicy odpadki. Jakis glos wykrzyknal polecenie i strumien wody zniknal tak samo nagle, jak uderzyl. Mercer zmusil sie do otworzenia oczu i zamrugal, oslepiony swiatlem poteznego recznego halogenu, po tylu godzinach ciemnosci palacym jak laser. Odwrocil sie. Czerwona luna pod powiekami zgasla. Reflektor przyciemniono. Uslyszal kolejny rozkaz i odglos oddalajacych sie krokow. Ostroznie otworzyl jedno oko. Nieco juz widzial mimo kolorowych plam wirujacych przed oczami. Pomieszczenie oswietlala pojedyncza zarowka przymocowana do sufitu. Swiatla halogenowego uzyto tylko po to, zeby go jeszcze bardziej zdezorientowac. Wytarl wode z twarzy, wciagajac kilka kropli do ust. Od chwili zatrzymania nie dostal nic do jedzenia ani picia. Na pokladzie smiglowca zalozono mu na glowe kaptur i zrobiono podskorny zastrzyk srodka usypiajacego. Chinczycy rozebrali go, zostawiajac tylko w bokserkach. Dol brzucha pulsowal bolem po uderzeniu w jadra. Mercer chwiejnie wstal, patrzac na reakcje straznika stojacego w otwartych drzwiach celi. Chinczyk, w wojskowym mundurze, trzymal karabin szturmowy typ 87 Bullpup. Wedlug Lauren takie uzbrojenie oznaczalo, ze zolnierz wchodzi w sklad elitarnej jednostki. W celi nie bylo zadnych mebli, wiec Mercer oparl sie o sciane, skrzyzowawszy rece i nogi, dla utrzymania rownowagi. W glowie klebily sie mysli, coraz wyrazniejsze, w miare jak ustepowalo dzialanie narkotyku, ale teraz zalezalo mu glownie na tym, zeby nie pokazac po sobie rosnacego niepokoju. Przygladzil dlonmi wlosy i zaczal skubac paznokiec. Jego zachowanie nie zrobilo zadnego wrazenia na strazniku o kamiennej twarzy. Zanim zaczal zastanawiac sie nad wlasnym polozeniem, pomyslal o Lauren i pozostalych. Wierzyl, ze dzieki jego poswieceniu udalo im sie uciec. Gazelle nie zawrocil do samochodowca, a Mercer, zanim stracil przytomnosc, nie widzial nigdzie w okolicy innych smiglowcow. Chinczycy nie mogli wiedziec, ilu ludzi z nim bylo ani kim byli. Musial zachowac to w tajemnicy, wiedzial o tym, ale zastanawial sie, jak dlugo uda mu sie milczec. Nie mial zludzen co do tego, co go czekalo. Nie wiedzial, dokad go zabrano - gdzies na zachod od kanalii, ale to mu nic nie mowilo. Jesli on nie wiedzial, bylo malo prawdopodobno, by wiedzieli Bru-neseau czy Lauren. Czyli? Czyli jestem po uszy w gownie, bo nikt nie przyjdzie z odsiecza. Byl zdany na siebie i czekalo go przesluchanie. Chinska organizacja, w ktorej lapy sie dostal, nie wahala sie zabijac tych, co weszli jej w droge. Przed oczami stanely mu sceny tortur wodnych ze starych wojennych filmow. Mercer nie mial pojecia, jak dlugo wytrzyma tortury. Ogromna odpornosc na bol, ktora wyrobil w sobie po latach niebezpiecznej pracy, nic by mu nie dala, gdyby poddali go dzialaniu narkotykow. Naczytal sie wystarczajaco duzo szpiegowskich powiesci, by wiedziec, ze nie ma obrony przed egzotycznymi koktajlami o tak dobranych skladnikach, by wyciagac z ludzi informacje. Probowal znalezc jakies jasne punkty swojej sytuacji. Chinczycy nie wiedzieli, czy policja depcze im po pietach, wiec prawdopodobnie beda chcieli dowiedziec sie wszystkiego jak najszybciej. Mercer nie wiedzial, czy to dobrze, ale zawsze bylo to cos. Potem probowal odgadnac, czego Liu Yousheng chcialby sie od niego dowiedziec, bo gdyby odgadl, staralby sie wypchnac te informacje z umyslu. Liu nie wiedzial jeszcze, ze ma w reku czlowieka, ktorzy pokrzyzowal mu plany w Paryzu, ani ze jego tropem podaza Legia Cudzoziemska. Mer-cer czul, ze wyjawienie Chinczykom, kim on jest, nie bedzie mialo znaczenia, ale musial chronic Lauren i innych. Po jaka cholere Rene zszedl do tamtego obozu? Zastanawial sie przez chwile, a potem wypchnal te mysl z glowy. Musial o tym calkowicie zapomniec - wymazac z pamieci ostatnich kilka dni, zeby przekonac Liu, ze nie wie o niczym poza tajemnicza smiercia Gary'ego Barbera. Przez dziesiec minut ostentacyjnie nie zauwazal obecnosci zolnierza. Chcial uspokoic umysl i dojsc do siebie po zimnej kapieli. Potem uslyszal jakies poruszenie za drzwiami i do celi wszedl inny Chinczyk, w drogim garniturze, jaki nosza dobrze sytuowani biznesmeni. Mercer rzucil na niego okiem, zauwazajac, ze jest to bardzo szczuply mezczyzna o zmeczonych oczach, a potem wrocil do ogladania wyjatkowo dokuczliwej skorki przy paznokciu. W koncu oderwal ja zebami i wyplul na podloge. W malenkiej rance wezbrala kropelka krwi. -Nie ma pan przypadkiem plastra? - spytal, w koncu zwracajac sie do nowo przybylego. Domyslal sie, ze do celi wszedl Liu Yousheng. -To skaleczenie niedlugo bedzie najmniejszym z pana zmartwien - odparl Liu. - Wie pan, gdzie jest i kim ja jestem? Mercer rozejrzal sie po celi, jakby dopiero teraz dostrzegl spartanski wystroj jej wnetrza. -Coz, hotel nie wyglada znajomo, ale pan tak. Widzialem w telewizji panskie reklamy psiej karmy. Nie nazywa sie pan czasem Psi Ciam Ciam? -Oczekiwalem po panu czegos wiecej niz obelg, doktorze Mercer - odezwal sie Liu. - Nazywa sie pan Philip Mercer, prawda? -Niestety. Jestem Al Abama, z Kalifornii. Bylem na wycieczce na pokladzie tego samochodowca z Europy z siostra, Carol Ina. Mieszka w Wisconsin. - Mercer sie usmiechnal. - Niech pan sprawdzi liste pasazerow, jesli mi pan nie wierzy. Liu pokrecil glowa, jakby wiezien go rozczarowal. -Z poczatku, kiedy kupil pan w Paryzu dziennik Lepinaya, byl pan tylko drobna komplikacja. Ale nagle stal sie pan dosc znaczaca przeszkoda. Ciekaw jestem, jak udalo sie panu tego dokonac. -Nie mam pojecia, o czym pan mowi. -Co ciekawe - ciagnal Liu, jakby Mercer sie w ogole nie odezwal - dwa ciala, ktore zabralismy nad jeziorem, nie wydaja sie nalezec do Amerykanow. Jedno mialo na ramieniu tatuaz, ktory skojarzylismy z niemieckim gangiem motocyklowym Das Gremium. Zakladalem, ze pracuje pan dla CIA. Moze sie mylilem. Bedzie pan laskaw cos powiedziec? -Raczej nie - odparl Mercer, a potem jego glos stwardnial. - Koniec pierdol. Wiem, kim pan jest. Pan zna mnie. Chce tylko sie dowiedziec, co sie stalo z moim przyjacielem Garym. Wiem teraz, ze nie mieliscie nic wspolnego z jego smiercia. To byl makabryczny wypadek. Nie mam z wami zwady i jesli mnie puscicie, najblizszym samolotem lece do Stanow, a wy robcie tu sobie, co chcecie. Nic mnie nie laczy z CIA, FBI ani nawet z ASPCA*2. Nie moge wam zaszkodzic. A wy nie macie potrzeby szkodzic mnie. 2 * American Society for the Prevention of Cruelty to Animals - amerykanski odpowiednik Towarzystwa Opieki nad Zwierzetami (przyp. tlum.). Liu sprawial wrazenie, ze naprawde rozwazal propozycje Mercera. -Jest mozliwe, ze mowi pan prawde. - Kazde jego slowo ociekalo zloscia. - Ale nawet jesli tak jest, to nie ma znaczenia. Pana wscibstwo kosztowalo mnie juz zbyt wiele. Co wazniejsze, zmusil mnie pan do dzialan, ktorych wolalem uniknac. Wole przelewy bankowe i ksiegowosc niz karabiny. To przez pana do szlo do takiego rozlewu krwi. Pracuje nad transakcja biznesowa, a pan zachowu je sie jak amerykanski kowboj, najpierw strzela, a potem zadaje pytania. Gdyby pan rozumial, ze moje dzialania tutaj zapobiegna zgonom w przyszlosci, nie wtracalby sie pan z taka zawzietoscia. -Niech mi pan powie, co pan robi - po prosil Mercer. - Moze dojdziemy do porozumienia. -Na to juz za pozno. -No to mnie zabij! - Nieoczekiwany krzyk Mercera przestraszyl nieco Liu. Chinczyk sie cofnal. - Skoncz z tymi glupimi gierkami i wpakuj mi kulke w leb. Nie mam nic, czego byscie chcieli, wiec skonczmy to tu i teraz. -Coz... - Liu sie usmiechnal, zadowolony z tego, co wzial za pierwszy wylom w murze spokoju Mercera. - Nie sadze, zeby to tez byla prawda. Mysle, ze moze mi pan powiedziec bardzo duzo. Wezwal do celi wiecej straznikow. Mercer dal sie im obezwladnic, oszczedzajac sily na przesluchanie. Chwile pozniej zostal przykuty do noszy i zaniesiony korytarzem z pustakow do innej celi. Bylo w niej tak samo chlodno, jak w poprzedniej, co wskazywalo, ze znajduja sie pod ziemia. Nosze polozono na metalowym stole, a potem skrepowano go dodatkowymi pasami tak, zeby lezal calkowicie nieruchomo. Straznicy wyszli. Liu stanal u szczytu stolu. -Wiecej sie nie zobaczymy, doktorze Mercer, wiec uczynie panu zaszczyt i zloze zyczenia spokojnej podrozy. Ze swojego miejsca Mercer nie widzial drugiego czlowieka, ktory wszedl do celi, ale wzbudzily sie w nim jak najgorsze przeczucia na widok niesmaku, ktory pojawil sie na twarzy Liu. -Ma pan moja liste pytan, panie Sun. Prosze zdobyc na nie odpowiedzi. Liu wyszedl, rozmyslnie trzymajac sie od Suna jak najdalej. W polu widzenia Mercera nagle pojawila sie glowa szkieletu. Gdyby mogl, odsunalby sie. Byla to trupia twarz, zapadnieta i pomarszczona niczym twarz mumii. Platki skory sypaly sie z niej jak wstretny lupiez. Oddech mezczyzny spowil Mercera smrodem gnijacego miesa. Zeby Suna byly czarne. Chinczyk przesunal palcem po policzku Mercera, jakby zadziwiony elastycznoscia jego skory. Palec w dotyku przypominal szpon zdechlego ptaka. Mercer ze zloscia zauwazyl, na reku oprawcy wlasny zegarek, TAG heuer. -Od bardzo dawna nie przyjaznilem sie z Amerykanami. - Sun mowil cal kiem poprawnie po angielsku; w glosie brzmial dzieciecy zachwyt. Mercera przeszly ciarki. - jednego zlapalismy na przemycie broni do Tybetu szesc lat temu, ale byl moim przyjacielem tylko przez krotki czas, wiec go nie licze. Moim ostatnim prawdziwym amerykanskim przyjacielem byl pilot sil powietrz nych, ktory przyszedl do mnie pod koniec waszej wojny w Wietnamie. Przyjaz nilismy sie do 1983 roku. Mercer odruchowo przelknal sline, uzmyslawiajac sobie, ze Sun uwaza ludzi przez siebie torturowanych za przyjaciol. Byl czlowiekiem o tak pokreconej psychice, ze lubil to, co robil, byc moze nawet tego potrzebowal. Mimo panujacego w celi chlodu Mercer zaczal sie pocic. -Moj ostatni amerykanski przyjaciel zdolal ukryc przede mna jeden sekret -ciagnal Sun, a jego czarne oczy zamglily sie na wspomnienie lotnika, ktorego dawno temu maltretowal. - Wyhodowal sobie paznokiec u reki tak, ze zaden z jego straznikow tego nie zauwazyl. Ktorejs nocy wyostrzyl go na scianie celi i przecial tkanke pod jezykiem. Znalezlismy go nastepnego ranka. Polknal wlasny jezyk, zeby sie udlawic. Otrzasnal sie ze wspomnien. -Pod koniec nasze rozmowy nie byly juz takie dobre, ale wciaz wspomi nam wczesniejsze spotkania. Nigdy nie odkrylem, jak udawalo mu sie tak dlugo mowic. Calymi latami. Nieslychane. Mercer uswiadomil sobie, ze "mowieniem" Sun nazywal krzyki torturowanych. Rozmowy toczyly sie z udzialem narzedzi tortur zadajacych niewyslowio-ny bol. -Tak czy inaczej - ciagnal oprawca - teraz mam ciebie. Obawiam sie, ze nie mozemy sie dlugo przyjaznic. Pan Liu nie ma zbyt wiele czasu. Mimo to mysle, ze nasze rozmowy beda interesujace. Sun rozwinal obok glowy Mercera czarne zawiniatko. W srodku znajdowala sie kolekcja cienkich igiel do akupunktury. Setek igiel. Poddajac sie Chinczykom na samochodowcu, Mercer wiedzial, ze cos takiego go czeka. Dobrowolnie wybral takie wyjscie, by zyskac dodatkowy czas na utrzymanie sie przy zyciu. Jednak zobaczywszy po raz pierwszy Suna i jego igly, pomyslal, ze byc moze madrzej byloby dac sie zabic od razu zolnierzom. -Jest wiele sposobow, zeby zmusic kogos do mowienia - powiedzial Sun tonem swobodnej konwersacji. - Wiekszosci ludzi wystarczy grozba smierci. Ty wiesz dobrze, ze smierc jest nieunikniona, wiec to nie zadziala. Innym sposobem jest okaleczenie. Ludzie obawiaja sie trwalego okaleczenia tak jak smierci. Ale znow w twoim przypadku slowo trwale oznacza dzien lub dwa. Kiepska grozba, co? -Mnie wystarczy - wycharczal Mercer. W gardle zaschlo mu tak, jakby polknal zawartosc klepsydry z piaskiem. - Co chcesz wiedziec? Sun sie usmiechnal i ze skory wokol jego ust posypal sie deszcz platkow. -Chyba sobie ze mnie zartujesz. Nasza rozmowa jeszcze sie nie zaczela. W twoim przypadku moim zadaniem jest sprawic, bys uwierzyl, ze smierc jest lep sza niz to, co ci zrobie. Zeby tak sie stalo, musisz wpierw odpowiedziec na moje pytania. Pozwole ci umrzec, dopiero wtedy gdy dostane odpowiedz. Rozumiesz? Sun nie czekal na slowa ofiary. Mistrzowsko opanowal metody stworzone na dlugo przed poczatkami historii pisanej. Zaczal wbijac igly w cialo Mercera, najpierw przebijajac skore szybkim ruchem palcow, a potem wkrecajac je glebiej. Mercer przygotowal sie na bol, ale igly wchodzace w jego cialo nie sprawialy bolu. Czul tylko nieprzyjemne uklucia, nic wiecej, choc Sun wbil czterdziesci igiel w rozne czesci jego ciala. Wiekszosc umiescil w szyi, na piersiach i w brzuchu, pozostale - miedzy palcami i na obu kostkach. -Juz. - Sun odsunal sie, zeby podziwiac swoje dzielo. - Punkty na meridia-nach sa otwarte. Wszystkie czesci twojego ciala nie byly tak silnie polaczone ze soba od chwili, kiedy byles tylko garstka komorek zawieszona w lonie matki. Igly pozwalaja impulsom przeplywac tak swobodnie, ze mozg pracuje ciezej, by utrzymac jednostajny przeplyw sily zyciowej, chi, miedzy wszystkimi otwartymi punktami. To tak, jakby elektrownia musiala nagle zasilic kilkadziesiat nowych domow. Czujesz sie troche bardziej zmeczony? -Pieprz sie. Zalosna riposta byla wszystkim, na co Mercer mogl sie zdobyc. Sun prze-stroil w nim uklad nerwowy i sprowadzil na poziom nadwrazliwosci, ktorej Mercer nigdy wczesniej nie doswiadczyl. Odczuwal swoje cialo na sposoby wczesniej mu nieznane. Czul mrowienie rosnacych wlosow i pulsowanie krwi w najcienszych naczyniach wlosowatych. Strach tez odczuwal silniej. Sun pochylil sie nad nim. Twarz Mercera spowil cuchnacy oddech. -W Chinach sa specjalne przybytki, gdzie wyuczone kobiety uzywaja tej techniki, by wprowadzac mezczyzn na nieosiagalne inaczej poziomy rozkoszy. W stanie, w ktorym jestes teraz, moglbym wbic jeszcze dwie igly i nie uwierzyl- bys, jakie to przyjemne. - Opuscil glos do naboznego szeptu. - Istnieje stare podanie o msciwej konkubinie, ktora doprowadzila cesarza do szalenstwa, wywolujac u niego orgazm, ktory trwal osiem dni z rzedu. Wyprostowal sie. -Ale ciebie czeka inny los. Zwinnym ruchem wbil igle w punkt na ramieniu Mercera i nagle w ustach geologa eksplodowala blyskawica, jakby ktos roztrzaskal mu wszystkie zeby. Wrazenie do tego stopnia przekraczalo granice bolu, ze nie mialo nawet nazwy. Zdzieralo warstwe racjonalnosci jak kartke z kalendarza. Sun wyjal igle i meka natychmiast sie skonczyla. Mercerowi usta zdretwialy i napelnily sie slina. -Powinienem uprzedzic, ze punkty na meridianach nie dzialaja tak bezpo srednio, jak moglbys podejrzewac. Zobacz, co sie stanie z sercem, kiedy wbije jedna tutaj. Wkrecil igle za ucho Mercera. Przed chwila Mercer byl bardziej niz zwykle swiadom pracy swojego serca. Czul kazde jego uderzenie, kazde otwarcie i zamkniecie zastawek i cisnienie krwi w aortach. Mial wrazenie, ze przy odrobinie koncentracji bedzie mogl jego prace kontrolowac. Sun pokazal mu, ze to nieprawda. Kiedy malenka igla trafila w nerw w miekkim ciele za prawym uchem, serce Mercera po prostu stanelo. Przestalo bic, przestalo pompowac krew. Byl martwy. A jednak myslal i czul, jak dalej umiera. Ale nie wpadl w panike. Zabraklo adrenaliny, ktora wywolalaby w nim taka reakcje. Groza rozszerzyla jego oczy do ostatecznych granic. Spojrzeniem blagal obojetnego oprawce, zeby zwrocil mu zycie. Sun trzymal igle w ciele przez dwie sekundy, trwajace dluzej niz wiecznosc. Kiedy ja wyjal i odblokowal sciezke nerwowa, serce Mercera znow zaczelo bic, jakby nic sie nie stalo. -Teraz juz wiesz, co moge zrobic - powiedzial Sun. - Dam ci jedna szanse odpowiedzenia na pytania pana Liu. -Pytaj - odparl Mercer, nie mogac uwierzyc, ze sly szy ton rezygnacji we wlasnym glosie. Sun postawil na stole obok jego glowy dyktafon. -Widziales transport zlota w magazynie Hatcherly. -Tak. -Kto byl z toba w magazynie? -Agent CIA nazwiskiem Felix Leiter - sklamal Mercer zrezygnowanym tonem. Jego gra zaslugiwala na Oscara. - Tylko tyle o nim wiem. -Czy to oddzial CIA pomogl wam uciec przy ogrodzeniu? -Nie. To byli najemnicy sprowadzeni z Bogoty. Przez pietnascie minut Mercer plotl bzdury o intrydze CIA, dodajac takie szczegoly, jak nazwy kodowe i polozenie fikcyjnych kryjowek. Opowiadal Su-nowi historyjke, ktora Liu Yousheng chcial uslyszec, o tym, ze Stany Zjednoczone dzialaja na oslep, nie rozumiejac, co sie naprawde dzieje. Staral sie przekonac Suna, ze skoro on, Mercer, zostal schwytany, jego kontakt najprawdopodobniej sie wycofa, bo operacja, w ktorej brali udzial, nie byla oficjalnie sankcjonowana przez dowodztwo CIA w Langley. Sun przeprowadzil setki przesluchan i potrafil sondowac opowiadana mu historie ze wszystkich stron, szukajac niescislosci. Zadawal pytania przez godzine, bez przerwy, z predkoscia karabinu maszynowego, a Mercer pietrzyl klamstwa, plotac z nich siec rownie zawila, co delikatna. Ani razu Sunowi nie udalo sie podejsc ofiary. Mercer ani razu sie nie potknal. Kazda odpowiedz potwierdzala poprzedni fakt. Nazwy kodowe sie nie zmienialy, adresy pozostawaly te same, a kolejnosc zdarzen, najtrudniejsza do utrzymania, byla zachowana i wiarygodna. Mercer idealnie odgadywal stan psychiczny Suna. Mimo pozbawionych zycia oczu oprawcy w drugiej godzinie przesluchania Mercer wyczul w nim zmiane, sygnalizujaca, ze Sun uwaza, iz wydobyl z ofiary prawde. Sesja dobiegala konca, a z nia takze zycie Mercera. Kupil sobie troche wiecej czasu, ale wiedzial, ze kontynuacja gry nic mu nie da. Nadeszla pora walki i modlow o to, zeby przezyc to, co Sun obiecal z nim zrobic. -Mowiles o najemnikach, ktorzy przylecieli do Panamy - zaczal Sun po raz osmy. -Przylecieli z Medellin wyczarterowanym samolotem. Blad byl celowy, a przesluchujacy natychmiast wychwycil drobna pomyl ke. Szalony akupunkturzysta spojrzal zlowrogo na Mercera. Twarz geologa wykrzywil grymas przerazenia. Przyszlo mu to z latwoscia. -Mowiles wczesniej, ze najemnicy przylecieli z Bogoty. A teraz, ze z Me-dellin. -Nie pamietam - wyjakal Mercer, z jeszcze bardziej widocznym poczuciem winy. Byl przywiazany do stolu, nie widzial wiec, ze Sun trzyma nad jego lewa dlonia igle. Poczul, ze metal wbija mu sie w cialo, a potem skora jego glowy stanela w ogniu jak przypalana palnikiem. Slyszal trzask i czul smrod palonych wlosow. Bol rozlal sie jak kaluza plonacej ropy. Mercer naparl na krepujace go wiezy w nieludzkiej mece i zacisnal zeby, zeby nie krzyczec, przejety strachem, ze plomienie wleja mu sie do gardla. Ale zadnego ognia nie bylo. Przerazliwe pieczenie spowodowal elektryczny impuls plynacy w jego nerwach, chemia jego wlasnego organizmu. Bez wzgledu na to, jak Mercer probowal to sobie tlumaczyc, bol dalej palil, okrutny i nieustepliwy. Sun nachylil sie nad jego twarza. -Mow do mnie - zachecil. - Niech uslysze, jak mowisz. Z ust Mercera wy rwal sie cichy skowyt. -Tak, wlasnie tak - szeptal Sun ogarniety wrecz rozkosza. Mercer odwrocil glowe, na ile pozwalaly krepujace go wiezy, i wrzasnal z calych sil w ucho Suna. Komus mlodszemu moglby uszkodzic sluch. Sun cofnal sie i wyciagnal igle z jego dloni. Bez zlosci, bez irytacji; nic nie wskazywalo, ze przejal sie wrzaskiem Mercera. -Bogota czy Medellin? Igla wbila sie w zebra Mercera, druga - obok sutka po przeciwnej stronie klatki piersiowej. To bylo tak, jakby te dwa punkty polaczyl przeplywajacy przez nie elektryczny prad. Mercer mial wrazenie, ze jest drazony, ze bol wyskrobuje z niego cialo. Jego pierwsza pomylka byla umyslna, ale druga popelnil niechcacy. -Bogota - wycharczal. Gdyby trzymal sie poprzedniej wersji klamstwa i powiedzial "Medellin", Sun rozebralby jego zeznanie na czesci pierwsze, byc moze troche mu folgujac. Oprawca instynktownie przejrzal Mercera i zrozumial, ze ten wymyslil cala historyjke. -Bardzo dobrze - pogratulowal z autentycznym zaskoczeniem. - Prawie mnie nabrales. Teraz zaczniemy od poczatku, tyle ze drugiej szansy juz nie do staniesz. Igly poszly w ruch, laczac nerwy, ktore ewolucja rozmyslnie rozmiescila z dala od siebie, otwierajac sciezki cierpienia, ktorego nikt nie mogl wytrzymac. Ile to trwalo, tego Mercer nie mial sie nigdy dowiedziec. Zatopiony w rozszalalej powodzi cierpienia, znalazl sie poza czasem. Pan Sun, niezrownany ar- tysta, uczynil z jego ciala instrument, na ktorym wygrywal piesn bolesnej meki. Cienkimi iglami generowal kolejne rodzaje bolu, czasami go wzmacniajac, czasami oslabiajac, ale nigdy nie dajac swojej ofierze chwili wytchnienia. Z rzadka zadawal jakies pytania, ale nie czekal na odpowiedz. Byl pochloniety swoim wystepem, dyrygowal orkiestra doznan majacych sprawic bol. Mercer niewatpliwie walczyl, powtarzal fragmenty swojej wczesniej opowiedzianej historii albo milczal, kiedy bol odbieral mu zdolnosc myslenia. Wiedzial jednak, ze to wlasnie jest celem Suna: uczynic z niego klebek bolu, blagajacy o mozliwosc odpowiedzenia na pytanie. Igla wbita miedzy palce sprawila, ze poczul, iz jego galki oczne zapadly sie i zostaly osuszone z plynow. To bylo jak dotad najgorsze. Sun wbil nastepna igle. W plucach Mercera pojawily sie rozzarzone wegle. Kazdy oddech stal sie ognista meczarnia. Mercer zagubil sie w bolu. Jeszcze jedna igla, najlzejsze dotkniecie, i juz z tego nie wyjdzie. Musial znalezc cos, czego moglby sie uchwycic, kotwice, ktora utrzymalaby go w racjonalnym swiecie istniejacym poza udreczona skorupa ciala. Jak plywak rzucany falami musial znalezc skale, ktorej moglby sie uchwycic i utrzymac glowe ponad powierzchnia bolu, w ktorym tonal. Przez glowe przelatywaly mu obrazy, mysli o tym, co znaczylo dla niego najwiecej. Osiagniecia. Przemknely tak szybko, ze zadnego nie zdazyl pochwycic. Zadne z nich nic teraz nie znaczylo. Kobiety, ktore znal. Wrocilo do niego kilka rozmazanych twarzy i urywkow rozmow, a potem zniknely zmiecione cierpieniem. Jego niania Jurna. Pojawila sie w jego wyobrazni tak udreczona tym, co przezywal, ze pozwolil jej odejsc. Jego matka i ojciec. Utrzymal w glowie ich obraz przez krotka chwile; potem znikneli, patrzac na niego smutno, jakby znow go zawiedli, nie dajac schronienia, ktorego tak rozpaczliwie potrzebowal. Przyjaciele. Harry White w barze Malego, wrabiajacy niczego niepodejrze-wajacego goscia w postawienie mu drinka przez rzut para podrabianych monet. Nawet Harry zniknal w fali bolu. Boze, jest w ogole cos takiego? - krzyknela dusza Mercera. Jakie mialo znaczenie, czy powstrzyma Liu Youshenga? Kim byl, zeby chronic Lauren i Bruneseau? Ile dla niego znaczyli? Z pewnoscia nie az tyle. Sun przesunal palcem po policzku Mercera, a ten poczul, jakby zerwano mu z niej plat skory. Wiedzial, ze wrzeszczy, wrzeszczy od wielu minut, ale juz tego nie slyszal. Nie bylo niczego, co pomogloby mu uciec od tortur Suna. Zadnego schronienia, zadnego pomyslu, jak wyzwolic sie od meczarni. Wiedzial, ze w koncu sie zlamie. Wiedzial. To bylo okropne. Harry nie uzywal dwoch podrabianych monet. Byla tylko jedna, sfalszowana dwudziestopieciocentowka o dwoch orlach, ktora kupil w sklepie ze smiesznymi drobiazgami. Mercer poczul bol w kolanie, jakby uderzono je mlotem, a odlamki kosci tarly o siebie. Czubkiem jezyka wymacal zeby. Jakims cudem zamknal usta. Przestal krzyczec. To nie pierwszego lepszego klienta Harry oszukal. Sukinsyn wyprobowal swoja monete na mnie. Musialem mu kupic ze cztery drinki, zanim sie domyslilem. -Mow do mnie! - wrzasnal Sun. Mercer go zignorowal, ledwo zauwazajac, ze jego dlon zostala zanurzona w roztopionej stali. -Oszukasz mnie raz, wstyd dla ciebie - rechotal Harry, kiedy rozszyfrowal jego podstep. - Oszukasz mnie dwa razy, wstyd dla mnie. - A potem zakonczyl. -Oszukasz mnie cztery razy z rzedu i jestem najwiekszym naiwniakiem pod sloncem. -Odpowiadaj! - wrzeszczal dalej Sun. - Kto byl z toba w magazynie? Nie naiwniakiem. Powiedzial "frajerem". Najwiekszym frajerem pod sloncem. Mercer nie mial nadziei, ze pokona bol, ktory mu zadawano - zaden czlowiek by jej nie mial. A jednak znalazl schronienie, w ktorym fale cierpienia odbijaly sie od zapory, ktora wzniosl w umysle. Zapora byla tak mocna, jak jego emocjonalny z nia zwiazek. Zamiast zlamac Mercera do konca, Sun pozbawil go wszystkiego oprocz jednego. Przez ten jeden element obrony bol nie mogl sie przedrzec. Mercer nigdy by nie przypuszczal, ze to bedzie Harry White. Jego rodzice, tak, oddanie idealom, w ktore wierzyl - byc moze, nawet wspomnienie niektorych kobiet, ktore kochal. Ale Harry? Kim byl dla niego Harry? Zeby pokonac bol, musial odpowiedziec na to pytanie. "Przyjaciel" - nie, Harry byl dla niego wiecej niz przyjacielem; "drugi ojciec" - brzmialo jak newage'owa bzdura. W takim razie kim Harry byl? On to ja, zrozumial Mercer. Czy raczej ktos, kim chce byc za czterdziesci lat. Nie chodzi o gorzale, papierosy czy kiepskie dowcipy. To lojalnosc, calkowita pewnosc, ze przysluga, o jaka sie poprosi, zostanie wyswiadczona. Harry byl czlowie- kiem, ktorego ludzie beda pamietac dziesiatki lat po jego odejsciu. To rzadko sie zdarza poza wspomnieniami w gronie rodzinnym lub kregiem sportowych legend. Wywieral wplyw na otaczajacych go ludzi w zaskakujacy sposob, ale zawsze kontakt z nim czynil z nich ludzi troche lepszych. Lauren przekonala sie o tym po zaledwie kilku dniach. A Roddy byl gotow ruszyc do walki tylko dlatego, ze Harry przyjaznil sie z jego zmarlym ojcem. Olsnieniem bylo nagle zrozumienie, ze mimo wszystkich swoich wad Harry jest dla Mercera wzorem do nasladowania, osoba, na podobienstwo ktorej Mercer uksztaltowal przynajmniej jakas czesc siebie. Prawie dziesiec lat trwajaca przyjazn z Harrym uczynila z Mercera czlowieka, ktorym teraz byl. Zrozumial, ze jego stary przyjaciel od samego poczatku byl dla niego lina ratunkowa -kotwica - nie tylko w chwilach cierpienia, ale przez wszystkie lata znajomosci. Sun wyczul, ze to, co wyczynia z Mercerem, przestaje odnosic skutek. Nie spodziewal sie, ze Amerykanin bedzie wiedzial, jak uciec przed bolem sprawianym przez igly, ale od razu dostrzegl, ze Mercer wymyka sie cierpieniu. Potegowanie bolu nic by nie dalo. Sun wyjal jedna z igiel, ktorymi otworzyl punkty przeplywu energii, i kruchy system sztucznych polaczen sie rozsypal. W jednej chwili caly bol ustapil. Nawet wspomnienie bolu zniknelo. Mer-cer lezal nieco zdyszany. Przetrzymal. Chwile trwalo, zanim w pelni pojal, ze nie bedzie zadnych efektow ubocznych. Jego cialo juz zapomnialo o wielogodzinnych meczarniach, tak jakby ich w ogole nie bylo, nawet jesli sam Mercer pamietal, ze jeszcze przed kilkoma sekundami bol przeszywal go na wskros. Oprawca spojrzal na niego z respektem. Wyciagnal igly z ciala Mercera i zawinal je w szmatke, a potem wylaczyl dyktafon. -Dobra robota. Pokonales igly, ale nie mysl, ze wygrales. Pan Liu dal mi dwa dni na zdobycie informacji, ktorych potrzebuje. Jutro przyjde tu z obcegami i mlotkami. - Sun zawiazal tobolek z iglami. - Przezwyciezenie samoistnie zrodzonego bolu to jedno. Zobaczymy, jak sobie poradzisz, kiedy naprawde przypieke ci stopy i zmiazdze jadra w imadle. Czuc bol to jedno, obserwowac okaleczanie swojego ciala to cos zupelnie innego, zapewniam cie. Mercer milczal. W jego oczach plonal sprzeciw. Sun ruszyl do drzwi, a do srodka wszedl straznik, zeby zabrac geologa z powrotem do celi, gdzie zostawil go z miska wody i druga ryzu oraz metalowym wiadrem z pokrywa - na nieczystosci. Mercer przez godzine lezal na podlodze, powoli dochodzac do siebie po niedajacych sie ujac w slowa przezyciach. Rozmasowal kilka miesni, ktore pod wplywem bolu chwycil kurcz, ale poza tym czul sie calkiem niezle. Od zapachu jedzenia sciskal mu sie zoladek i bardzo chcialo mu sie pic; odrobina sliny w ustach byla gesta jak pasta. Mimo to podejrzliwie przygladal sie temu, co przyniesli Chinczycy. Byl pewien, ze jedzenie lub wode doprawiono narkotykami, a moze jedno i drugie, wiec wylal je do wiadra. Usiadl plecami do sciany i rozejrzal sie dokladnie po celi w swietle slabej zarowki. -Dobrze, Harry - szepnal. - Dzieki tobie zyskalem kilka godzin. Masz jakis pomysl, co moge z tym zrobic? Uciec, baranie. Mercer prawie uslyszal odpowiedz. Latwo ci mowic. Wsadzono mnie do betonowej celi za zamknietymi stalowymi drzwiami. Zawiasy sa na zewnatrz. Nad drzwiami jest przerdzewiala kratka wentylacyjna szeroka na trzydziesci i wysoka na dwadziescia centymetrow. Oprocz zarowki podlaczonej do kabla w stalowej oslonie nie mam nic oprocz dwoch pustych misek, jednego przepelnionego wiadra na nieczystosci i bokserek na sobie. Co proponujesz? Oczywiscie pytanie pozostalo bez odpowiedzi. Cela prawdopodobnie byla kiedys skladzikiem. Kiedy straznicy wlekli go korytarzem, Mercer widzial korytarz z dziesiecioma identycznymi drzwiami. Domyslal sie, ze jest w jakims podziemnym magazynie. Ale budynek nadawal sie tez doskonale na wiezienie. Mercer wiedzial, ze nie ma szansy wydostac sie stad przed nastepna "rozmowa" z panem Sunem. -Gdybym tylko mial srubokret... Kopalnia Dwudziestu Dia prowincja Cocle, Panama Za oknami biura Liu Yousheng widzial zbocze gory, ktore zryto tak, ze przypominalo tarasowe uprawy, dobrze znane w calej poludniowo-wschodniej Azji. Zamiast rownac ziemie w celu stworzenia plaskich dzialek pod zasiewy, ciezkie maszyny wgryzajace sie w gore szukaly jednego z najcenniejszych metali na swiecie. Ze wszystkich metod wydobywania zlota metoda odkrywkowa zdecydowanie najbardziej przyczynia sie do dewastacji terenu. Gora byla pozerana jak tkanka przez raka. Zbocza systematycznie zrywano, by dostac sie do zlotonosnej rudy pod spodem. Odslonieta ziemia byla czerwona, bogata w tlenek zelaza - rdze - ale wygladalo to tak, jakby gleba krwawila z ran. Liu umowil sie z poprzednim prezydentem, Ochoa, ze wykop zostanie zasypany, kiedy dotra do konca zloza rudy. Ochoa przestal byc prezydentem, a w prezydenckim Palacu Czapli zamieszkal ustepliwy Ornar Quintero. Liu nie przejmowal sie juz dewastacja srodowiska. Dzungla w koncu porosnie zryta ziemie. Za jakies dwiescie lat. Kolejnym ustepstwem wobec Ochoi, z ktorego mogl teraz zrezygnowac, bylo sprowadzenie najnowoczesniejszych maszyn, dajacych gwarancje, ze rtec, ktorej uzywano do oddzielania zlota od pokruszonej rudy, nie przedostanie sie do wod gruntowych. Liu jeszcze ich nie uruchomil. Rowniez mlyn, ktory w monstrualnie wielkich bebnach wypelnionych metalowymi kulami scieral rude na pyl, stal bezczynnie od chwili zbudowania. Jedynymi dzialajacymi maszynami w kopalni Dwudziestu Diablow byly koparki, wywrotki i buldozery, ktore zdzieraly kolejne warstwy gory, wedlug geologicznych raportow najlepiej nadajacej sie do tej operacji. Liu doskonale pamietal, jaka fortune te raporty kosztowaly. Wynajeto ekipy, ktore w odwiertach pobraly setki probek, sprowadzono geologow, ktorzy zinterpretowali dane, a potem zatrudniono armie robotnikow, ktorzy przeplukiwali rzeki i strumienie splywajace z okolicznych gor. Ostatecznie wszyscy powiedzieli to, czego Liu oczekiwal - ze gora jest wprost nafaszerowana zlotem. Sztabki w magazynie Hatcherly byly tego dowodem - widoczne na nich nowo zaprojektowane stemple Republiki Panamy wskazywaly, ze jest to zloto czystosci dziewiecdziesiat dziewiec i dziewiecdziesiat dziewiec setnych procent. Wedlug raportow uzyskano je z plukania, wiercenia i wykopow odkrywkowych. Ocena Liu, ze kopalnia bedzie pompowac w gospodarke Panamy dwiescie milionow dolarow rocznie, byla bardzo ostrozna. Blizsze prawdy byloby pol miliarda dolarow. Biuro, ktore Liu zajal na czas swojego pobytu, nalezalo do kierownika kopalni i bylo zawalone papierami, ksiazkami i skrzyniami pelnymi probek skal. Ciasne, smierdzialo ziemia i ozonem nawiewanym z kiepskiego klimatyzatora. Liu odwrocil sie od okna wychodzacego na odkrywke i podmuchal w palce. Po drugiej stronie biurka siedzial pan Sun, popijajac herbate przyniesiona przez chinska sekretarke kierownika. Tylko najnizsi ranga robotnicy w wykopie byli Panamczykami. Wszystkich pozostalych pracownikow zatrudnilo Hatcherly za posrednictwem innej, fikcyjnej firmy. -Nie mogl pan niczego uzyskac od Mercera wbijaniem w niego igiel, ale uwaza pan, ze on peknie w trakcie zwyklych tortur? - spytal Liu, nieprzekonany po wysluchaniu nagrania z wlasnie zakonczonego przesluchania. - Nie podoba mi sie ten pomysl. Jest zbyt ryzykowny. Musze sie dowiedziec, co on wie, zanim umrze. -Wczesniej, zanim nauczylem sie poslugiwac iglami, bylem dobrze zaznajomiony z tradycyjnymi metodami - odparl Sun. - Wiem teraz, czego sie po nim spodziewac. Niczego przede mna nie ukryje. Zadzwonil telefon i sekretarka polaczyla sie z Liu przez interkom. -Pan Shan do pana. Liu podniosl sluchawke. Po tym, co sie stalo z Pingiem w noc wlamania do magazynu, jego zastepca w strukturach COSTIND-u zostal Shan. -Co pan ma, Shan? -Zarzad Kanalu Panamskiego zakonczyl dochodzenie w sprawie samocho-dowca. Wynikow ustalen nie upubliczniono, ale powiedza, ze byla to proba uprowadzenia statku w celu kradziezy samochodow. -Swietnie. - Pieniadze, ktorymi Hatcherly przekupywalo dyrektora kanalu Felixa Silvere-Ariasa okazaly sie dobrze wydane. Jego wplywy gwarantowaly nie tylko to, ze jako nowych pilotow zatrudniono Chinczykow pracujacych dla jednego z oddzialow Hatcherly Consolidated. Dyrektor byl takze w stanie zamiesc pod dywan nieprzewidziane wydarzenia, takie jak strzelanina na pokladzie samochodowca. - A rzad, co oni mowia? -Popra ustalenia zarzadu i dodadza zalecenie, zeby na kazdym statku przeplywajacym przez kanal znajdowali sie zolnierze do ochrony. Liu zastanowil sie nad tym i uznal, ze nie ma sie czym przejmowac. Kilku znudzonych panamskich poborowych nie wplynie na ostatnia faze operacji. -To niewazne. Co sie dzieje na jeziorze? -Prace juz ruszyly. Wyslalismy dodatkowe straze, zeby wzmocnic ochrone. - Shan sie zajaknal. - Byc moze powinnismy rozwazyc sprowadzenie z Chin wiecej zolnierzy, prosze pana. Zaczyna nam ich brakowac. -To nie wchodzi w gre. - Glos Liu nie zdradzal zaniepokojenia, jakie poczul na mysl o zebraniu w Pekinie o dalsze wsparcie. Jego pozycja w kraju nie byla zbyt mocna. Kazdy sygnal, ze nie radzi sobie z "Czerwona Wyspa", spowodowalby szybka reakcje COSTIND-u. Najlagodniejsza kara byloby usuniecie z Panamy, najbardziej prawdopodobna - egzekucja. Nieswiadomie znow podmuchal na palce, ale ton jego glosu pozostal spokojny. - Wystarcza nam ci zolnierze, ktorzy juz tu sa. -Tak, prosze pana - odparl Shan. -Za pare godzin bede wiedzial, z kim mamy do czynienia i jakie sa ich cele. Te informacje pozwola nam ustalic, jak najlepiej rozmiescic naszych zolnierzy. -A moze poprosimy prezydenta Quintere, zeby wyslal nad jezioro swoich? Bedziemy musieli jakos wytlumaczyc prowadzona tam przez nas odkrywke, powiedziec, ze szukamy zlota lub czegos innego, ale uzyskalibysmy wsparcie. -Dobry pomysl. - Liu prawie widzial, jak Shan puchnie z dumy. - Zadzwonie do niego, ale poprosze, zeby przyslal troche ludzi tutaj. W przeciwienstwie do naszych dzialan nad jeziorem, tutaj nie zobacza niczego, co by nam zagrazalo. -Prosze pana? "Gemini"... - Shan wyszeptal te nazwe, niespokojny, ze musi wymowic nazwe kryptonimu -...jest zaladowany i czeka w gotowosci. -Tak, tak, tak - szybko odpowiedzial Liu, bo on tez nie czul sie pewnie w rozmowie prowadzonej na otwartej linii. - Cos jeszcze? -Nie, prosze pana. -Niedlugo bede z powrotem w miescie. Wtedy sie zobaczymy. Odlozyl sluchawke. Z kieszeni marynarki wyjal butelke z lekiem na nadkwasote i wypil kilka lykow. Zza biurku Sun przygladal sie mu, jakby katalogowal jego slabosci na wypadek, gdyby kiedys musial te wiedze wykorzystac. Przygladal sie zreszta kazdemu. Odruchowo. Liu w myslach otrzasnal sie, napotkawszy jego gadzie spojrzenie, i szybko odstawil buteleczke. -Slyszal pan, co powiedzialem Shanowi. Musze miec te informacje od Mercera. -Jak tylko jego organizm dojdzie do siebie po iglach, bede mogl zastosowac inne metody. - Sun zerknal na szwajcarski zegarek, ktorego stal sie wlascicielem. - Za cztery godziny. Tym razem Liu naprawde zadrzal. Mercer, przyjrzawszy sie kratce zaslaniajacej wentylacje nad drzwiami, dostrzegl, skad moze wziac srubokret. Podniesiony na duchu, ale wyczerpany fizycznie i umyslowo, zanim wzial sie do pracy, musial sie upewnic, ze w budynku nie zostawiono zadnej strazy. Zdjal metalowa pokrywke z wiadra i walnal nia w klamke drzwi. Zaczekal chwile i uderzyl ponownie. Choc halas byl okropny, uderzanie stala w stal nie wystarczylo do rozprawienia sie z masywna galka. Na to przyjdzie pora pozniej. Tlukl pokrywka przez dziesiec minut, a kiedy nikt sie nie zjawil, zeby go uspokoic, uznal, ze moze przystapic do pracy. Wylal zawartosc wiadra do misek i postawil wiadro do gory nogami przed drzwiami. Dzieki temu siegnal dosc wysoko, by wsadzic pokrywke miedzy dwie blaszki kratki. Bezlitosna panamska wilgoc nadwerezyla metal tak bardzo, ze kiedy szarpnal w dol, jedna z blaszek odlamala sie i spadla na podloge. Miala trzydziesci centymetrow dlugosci, a po chwili staran udalo mu sie splaszczyc jeden jej koniec, tak ze przypominal koncowke prawdziwego srubokreta. Zajal sie oswietleniem. Gornictwo to dziedzina wielodyscyplinarna. Ludzie nieznajacy tego fachu zakladaja, ze polega on glownie na kopaniu jam. W rzeczywistosci kopanie to tylko czesc procesu wydobycia. Dobry inzynier gornictwa musi sie znac na statyce gruntu, zeby kopalnia sie nie zawalila, na przemyslowej wentylacji, zeby bylo w niej czym oddychac, na hydraulice, zeby usuwac wode, na elektryce, zeby zapewnic gornikom swiatlo i zasilanie sprzetu. Chociaz do poszczegolnych prac w zakresie kazdej z tych dziedzin zatrudnia sie specjalistow, glowny kierownik musi sie znac na wszystkim. Mercer podszedl do oswietlenia z pewnoscia siebie zawodowego elektryka. Jak zauwazyl wczesniej, zarowka byla zasilana kablem puszczonym w stalowej rurze srednicy jednego cala, przykreconej do sufitu. Obok miejsca, w ktorym rura wchodzila w sciane z pustakow, byla zlaczka laczaca dwa odcinki rury. Przed jej odkreceniem Mercer musial najpierw odlaczyc przewody od zarowki. Postawil swoj odwrocony nocnik pod lampa i prowizorycznym srubokretem odkrecil sruby mocujace oslone do podstawy. Tak jak sie spodziewal, znalazl dwa kable przykrecone srubkami, jeden z nich pod napieciem. Zeby osiagnac to, co chcial, mogl je po prostu wyrwac i sciagnac rurke z sufitu, ale kiedy kabel pod napieciem dotknalby jej wnetrza, spowodowalby zwarcie i wysadzil bezpiecznik. Mercer nie mogl ryzykowac, ze wysadzony korek zaalarmuje straznikow. Musial dzialac ostroznie. Wiedzac, z czym ma do czynienia, rozkrecil przewod i klamry mocujace go do sufitu, tak ze rurka zawisla na biegnacych w niej kablach. Jej odcinek mial okolo trzydziestu centymetrow dlugosci. Idealnie. Mercer zdjal bokserki. Uzywajac ostrzejszego konca srubokreta jak noza, odcial z nich gumke, a potem pocial ja na trzycentymetrowe odcinki. Wystar- czylo mu gumki do owiniecia srodkowego i wskazujacego palca. Teraz przyszla pora na najtrudniejsza czesc zadania. Wszedl z powrotem na wiadro i odkrecil srube trzymajaca przewod zera. Guma na palcach chronila go od porazenia pradem. Potem odkrecil srube plusa, pilnujac, zeby oba kable dotykaly stykow lampy. Wzial gleboki oddech, w myslach przecwiczyl nastepne posuniecia, i wyciagnal przewod pod napieciem. Pozbawiona okien cele zalala ciemnosc czarniejsza niz bezgwiezdna noc. Przed zakonczeniem pracy wszystko mialo pozostac spowite absolutna czernia. Na macanego nadzial pierwszy kawalek gumki z majtek na koniec przewodu pod napieciem i przesunal gumke tak daleko, az ta oparla sie na plastikowej izolacji. Potem nabijal na przewod nastepne kawalki gumki, jakby robil szaszlyk, az lsniacy drut zostal osloniety nieprzewodzacym pradu materialem. Bardzo ostroznie Mercer zszedl z wiadra, tak ze luzno wiszaca rurka zsunela sie do reki. Sprawdzil, czy osloniety gumka przewod miesci sie w rurce, a potem powoli sciagnal rurke z kabli, tak delikatnie jak sommelier wyciagajacy korek z butelki wysmienitego wina. Gdyby ktorakolwiek z izolujacych gumek spadla, kabel zwarlby sie z rurka, prad porazilby Mercera i wysadzil bezpiecznik. Zsuniecie rurki z przewodow zajelo mu ponad piec minut. Odetchnal glebiej dopiero wtedy, gdy konce przewodow wysunely sie i spadly na podloge. Mercer odlozyl rure i na czworakach odszukal kable, przesuwajac dlonia po betonie. Dopiero kiedy byly odsuniete na bezpieczna odleglosc, podniosl rurke. Macajac jak slepiec, odnalazl drzwi. Wymierzyl, gdzie jest klamka, a potem zamachnal sie i z calej sily uderzyl w rurke. Rece zabolaly go od uderzenia. Pomacal klamke. Sila ciosu ja obluzowala. Musial rabnac jeszcze cztery razy, zanim pogiety metal po prostu odpadl od drzwi. Na podloge przez mechanizm zamka padl promien swiatla z korytarza, wystarczajacy, by Mercer srubokretem wyciagnal zapadke z framugi drzwi. Otworzyly sie, lekko pchniete biodrem. Byl wolny. -Ciekawe, czy Houdini - ten slynny prestidigitator - by tego dokonal. Mercer byl nagi i uzbrojony tylko w trzydziestocentymetrowy niby-noz oraz kawalek rurki. Nie mial pojecia, co sie znajduje na zewnatrz budynku. Rownie dobrze mogl sie znalezc na ruchliwej ulicy stolicy Panamy jak w terminalu Hatcherly lub innym miejscu, o ktorego istnieniu w ogole nie wiedzial. Na razie wszystko to nie mialo znaczenia. Osiagnal wiecej, niz mial prawo sie spodziewac. Sciskajac prymitywny noz i metalowa palke jak jakis wspolczesny jaskiniowiec, ruszyl korytarzem, gotow na wszystko. Atmosfera panujaca przy kuchennym stole Roddy'ego Herrary nie mogla byc bardziej ponura. Wszystkich ogarnelo przygnebienie, ktorego nic nie moglo rozwiac. Roddy pil czarna kawe, Lauren popijala wode z butelki. Tylko Harry saczyl alkohol, jacka danielsa ze szklanki, ktorej zawartosc uzupelnial, dolewajac whisky z butelki, ktora kupil z tej okazji. Dwoje pozostalych doroslych sprawialo wrazenie, ze chetnie do niego dolacza, ale nie maja sily, by siegnac po butelke. Najgorzej z calej czworki wygladal Miguel. Siedzial na krzesle, ale przesunal je tak, zeby byc blizej Roddy'ego. Byl niepocieszony. Ciemne oczy, zwykle blyszczace, teraz zmatowialy od placzu. Lauren oddalaby wszystko, byle cofnac to, co mu powiedziala - ze Mercer zginal. Chlopiec, podekscytowany, czekal na ich powrot z domu legionistow. Spodziewal sie, ze obiekt jego uwielbienia wroci razem z Lauren, Roddym i panem Harrym. Choc mial dopiero dwanascie lat, byl spostrzegawczy i od razu odczytal z ich ponurych min, co sie stalo. Mial tyle wewnetrznej sily, ze zaczal plakac dopiero wtedy, gdy Lauren pochylila sie, objela go i wyszeptala przeprosiny po hiszpansku. Widzac jego lzy, sama sie poplakala. Atmosfere beznadziei, ktora opadla ich w kryjowce legionistow, spowodowal telefon z francuskiej ambasady. Bruneseau, Foch i pozostali legionisci wlasnie planowali przedostanie sie do kopalni Dwudziestu Diablow. Duza czesc ich planu opierala sie na spekulacjach, ale mieli juz opracowane szczegoly dotarcia do kopalni i drogi powrotnej. I wtedy zadzwonil telefon. Oficer lacznosciowy we francuskiej ambasadzie na samym koncu polwyspu Casco Viejo nawet nie wiedzial, co oznacza zaszyfrowana wiadomosc, ktora przekazal. Bruneseau wiedzial i oglosil ja zebranym zolnierzom i cywilom. -Tak jak mowilem - w jego glosie slychac bylo nutke wyzszosci - zaginiony uran wcale nie zaginal. Dzwoniono z ambasady. Kontrolerzy w Japonii odkryli, ze paliwa nie zaladowano na statek. W ogole nie bylo zadnego paliwa. Blad w komputerze kontrolujacym wagi w Rokkasho zwiekszyl ladunek pojemnika. Wagi we Francji byly dobrze skalibrowane, wiec wygladalo to, jakby brakowalo dwustu kilo, podczas gdy naprawde w ogole tam ich nie bylo. - Tryumfalnie zapalil papierosa. - Nasze zadanie w Panamie jest zakonczone. Wszyscy zostalismy odwolani. Ja wracam do Paryza, a Foch i jego ludzie do koszar przy kosmodromie Ariane. Lauren otworzyla usta. Telefon polozyl kres jej nadziei, ze przekona francuskiego agenta do podjecia akcji w celu uratowania Mercera czy chociaz odszukania go. Rene Bruneseau zostawi cala te sprawe, liczac tylko na to, ze nie zaszkodzi ona w jego karierze. Jesli Mercer przezyl potyczke na samochodow-cu, wiedziala, ze nie przetrwa dlugo w lapach Liu. Francuz byl dla niej jedyna szansa zorganizowania sensownego ratunku. Teraz ta szansa przepadla. -Nie zrobi pan nic, zeby mu pomoc? -Musze wykonac rozkazy - odparl Rene. Zrobil klasyczny unik, stawiajac przed zobowiazaniami osobistymi sprawy zawodowe. Lauren w trakcie swojej kariery w wojsku slyszala to niezliczona ilosc razy. Slepe posluszenstwo rozkazom kosztowalo juz zycie milionow ludzi, a teraz jedna z ofiar mial sie stac Phi-lip Mercer. Foch nie chcial jej spojrzec w oczy. -To sie tak nie skonczy - oznajmila. Nie umialaby sprecyzowac, co jej slowa znacza, ale musiala cos powiedziec. Wypadla z domu legionistow, nie mogac dluzej zniesc towarzystwa Francuza. Chwile pozniej dolaczyli do niej Harry i Roddy. Wszyscy razem w milczeniu pojechali do Herrarow. Przez pierwszych kilka godzin zastanawiali sie nad tym, jak zorganizowac ratunek na wlasna reke. Lauren stwierdzila, ze pojscie do amerykanskiej ambasady byloby strata czasu, a zorganizowanie ekipy miejscowych najemnikow potrwaloby kilka dni, jesli nie dluzej. Ludzie, ktorzy byli jej najwazniejszymi kontaktami w najemniczym podziemiu, zgineli, kiedy smiglowiec Hatcherly bombami glebinowymi uwolnil dwutlenek wegla nagromadzony w jeziorze. Teraz przyjaciele Mercera siedzieli pograzeni we wlasnych myslach, czujac pustke - wszyscy z tego samego powodu. Carmen Herrara siedziala na kanapie w salonie i robila na drutach, a dzieci bawily sie na podlodze kolorowankami. Za nia wisial duzy obraz Jezusa w zdobionej ramie, a obok niego, tylko troche mniejsze i tylko troche nizej, zdjecie slynnego boksera i miejscowego bohatera Roberto Durana. Odlozyla robotke, bo ktos zadzwonil do drzwi, i spojrzala na meza. Bylo po dwudziestej. Rodrigo nie mial pojecia, kto moze zjawic sie u nich o tej porze, dlatego kazal jej zabrac dzieci do pokoju w glebi domu. Lauren stanela obok frontowych drzwi, z odbezpieczona beretta. Roddy otworzyl je i odskoczyl na bok. -Gdyby monsieur Bruneseau wiedzial, ze tu jestesmy, pozabijalby nas. - Za porucznikiem Fochem stalo czterech jego zolnierzy. Za nimi, na ulicy - wy- najeta furgonetka do przeprowadzek. - Mercer byc moze nie skladal przysiegi Legii - ciagnal Foch - ale uratowal zycie mnie i Carlsonowi. Ja... - obejrzal sie na zaciete twarze swoich ludzi. - My go nie zostawimy. Zapadla dluga cisza. Atmosfera w domu odmienila sie diametralnie. W koncu pelne wzruszenia milczenie przerwal Harry, jak to on. -No wreszcie jestescie, sukinsyny! - zawolal z kuchni. - Foch, nawet pana latwiej przejrzec niz Mercera. Od poczatku wiedzialem, ze przyjedziecie. -Skoro wiedziales, ze nam pomoga... - w pelnym wyrzutu glosie Lauren brzmiala ulga i radosc. - ...to czemu siedziales tu z nami jak zbity pies? Harry napelnil sobie znow szklanke. -Musialem miec pretekst, zeby chlapnac pare glebszych. Teraz ruszcie tu swoje dupska i zastanowmy sie, jak go wyciagnac. Kopalnia Dwudziestu Dia prowincja Cocle, Panama Dla zolnierzy wyszkolonych w dzunglach Gujany szesciokilometrowy nocny marsz z miejsca, gdzie legionisci wysypali sie z wynajetej furgonetki, byl blahostka; nawet nie przyspieszylo im tetno, chociaz pocili sie w wilgotnym upale. Przelotna ulewa nie mogla juz bardziej zmoczyc ich mundurow, bo i tak byly mokre od potu. Zdeterminowana dotrzymac kroku wysportowanym komandosom, Lauren byla im wdzieczna, ze nie kazali jej isc na przodzie. Przedzieranie sie przez geste zarosla przypominalo koszmarny sen. To zadanie wzial na siebie Serb nazwiskiem Tomanovic. Lauren dobrze poznala Balkany, dlatego czula sie nieswojo w obecnosci tego zolnierza, wysokiego i o poteznej posturze. Takie jak jego twarz widziala niezliczona ilosc razy w Kosowie - rysowaly sie na niej duma, wojowniczosc i skrywana wscieklosc. Z latwoscia potrafila sobie go wyobrazic, jak torturuje Al-banczykow albo masakruje muzulmanow. Zapewnienia Focha, ze Tomanovic sluzyl w Legii na dlugo przed etnicznymi czystkami, nie rozwialy jej podejrzen. Wygladal jak tylu znanych jej masowych mordercow. Byla jednak zawodowcem w wystarczajacym stopniu, zeby zaufac francuskiemu oficerowi, i szla za milczacym rzedem zolnierzy przez zarosla. Ustalili juz, ze glowne wejscie do kopalni bylo silnie strzezone, wiec pozostalo im tylko obejscie jej i podejscie z mniej pilnowanej strony. Szli przez tak dziki teren, ze swiatlo dnia w niczym by im nie pomoglo. Po milionach lat wyplukiwania gleby przez deszcze teren wokol kopalni byl bardzo pofaldowany, wiec kazdy krok dawalo sie pod gore albo z gory. Dodatkowe utrudnienie stanowily upal, wilgotnosc i rojace sie chmary insektow. Za szczytem ostatniego wzniesienia na ich trasie rozlewalo sie po ziemi i odbijalo od nisko zawieszonych chmur sztuczne swiatlo. Kopalnia dzialala dwadziescia cztery godziny na dobe, a wokol odkrywki rozstawiono potezne reflektory oswietlajace plac robot. Ten widok kojarzyl sie ze stadionem. Lauren doskonale wiedziala, co znacza sygnaly dawane rekami przez Focha. Blisko szczytu wzniesienia ona i pozostali legionisci zostawili porucznika i poczolgali sie dalej na brzuchach. Lauren czolgala sie przez poszycie, krotka lufa pozyczonego FAMAS-a odsuwajac zaslaniajace jej widok ociekajace woda liscie. Kiedy w polu widzenia ukazala sie dolina dzielaca ich od nastepnego wzgorza, przyjrzala sie kopalni przez lornetke. Odkrywka wygladala tak, jak Lauren sie spodziewala, choc widziala takie kopalnie tylko na zdjeciach albo w telewizji. W dole bezposrednio pod nia kilka jaskrawozoltych spychaczy pracowalo u podnoza podzielonej na tarasy gory. Na dnie doliny za wykopem staly budynki administracyjne, otwarte szopy na sprzet i duze, przemyslowo wygladajace konstrukcje, ktore, jak sie domyslila, musialy miec cos wspolnego z przerobem rudy. Zobaczyla parking dla pracownikow i ladowisko dla helikoptera. Po lewej stronie biegla kreta droga dojazdowa do doliny, kilka kilometrow dalej dochodzaca do glownej szosy. Wewnatrz odrebnego ogrodzenia na terenie kopalni Lauren zobaczyla cos, co wygladalo jak wejscie do podziemnego bunkra. Byl to wykopany w ziemi dol, spod ubitej ziemi przeswitywaly jednak zarysy podziemnej budowli, widac tez bylo wystajace kominy wentylacyjne. Dopiero po ustawieniu ostrosci lornetki na ludzi krecacych sie w poblizu ciezkiego sprzetu pojela skale calej operacji. Wywrotki byly o wiele wieksze niz te, ktore widziala w porcie towarowym Hatcherly. Nigdy nie dopuszczono by ich do zwyklego ruchu drogowego. Lauren zrozumiala, ze musialy zostac zlozone tu, na miejscu. Kazda byla wieksza niz dom, wspierala sie na szesciu trzymetrowej srednicy kolach i miala skrzynie wielkosci basenu. Kabiny kierowcow znajdowaly sie co najmniej szesc metrow nad ziemia, a wchodzilo sie do nich po schodkach umieszczonych ukosnie na maskach wielkosci billboardow. Koparki i ladowarki odzierajace gore z warstw ziemi mialy podobne proporcje. Sama lyzka jednej z ladowarek byla rownie dluga, jak stojacy obok pikap, a przy tym od niego wyzsza. Inna maszyna, ktorej Lauren nie umiala nazwac, byla wieksza od pozostalych. Mechaniczne ramie gasienicowego behemota wyszarpywalo piecdziesieciotonowe kesy ze zbocza. Wygladalo to, jakby w kopalni pracowaly mechaniczne dinozaury. Otrzasajac sie z wrazenia, jakie zrobila na niej skala odkrywki, Lauren skupila sie na ochronie i natychmiast zrozumiala, ze kopalnia jest bardzo dobrze strzezona. Trzyosobowe patrole chodzily wokol glownego ogrodzenia, inne krazyly wsrod robotnikow, a jeszcze kolejne - za ogrodzeniem. W kilka chwil naliczyla dwudziestu trzech uzbrojonych mezczyzn. -Pssst - syknal Foch. Zolnierze wycofali sie ze szczytu i przegrupowali pietnascie metrow w dol zbocza czesciowo przekopanego wzgorza. -Combien du soldats? - spytal porucznik. -Po angielsku prosze. -Ilu zolnierzy? -Naliczylam dwudziestu trzech - powiedziala Lauren. -Trzydziestu osmiu - poprawili chorem Francuzi. Dostrzegli wielu Chinczykow przez nia przeoczonych. Zrobilo jej sie glupio, ale po to wlasnie - dla uzyskania dokladnych informacji - zolnierze sie nawzajem wspierali. -Wyglada na to, ze jedyna droga wejscia prowadzi przez wykop. - Foch za czekal, czy ktos zaprotestuje i przedstawi lepszy pomysl. Nikt tego nie zrobil. - Kawalek dalej na prawo nie ma tylu reflektorow. Tam zejdziemy. Grunt wydaje sie brisc, ee, zryty, ale tarasowatosc kopalni powinna nam ulatwic zejscie. - Spojrzal na Lauren. - Piece du gateau. -Bulka z maslem - powtorzyla. Foch nakreslil plan, ktory w sumie sprowadzal sie do tego, by zejsc na dno doliny, znalezc oslone i zaczekac na sposobnosc przeszukania kopalni. Zgodzili sie, ze z widocznych budynkow najbardziej prawdo- podobnym miejscem przetrzymywania Mercera, jesli rzeczywiscie tu byl, jest podziemny bunkier. Wysoki Serb, Tomanovic, poszedl przodem i caly oddzial przemiescil sie wzdluz grzbietu wzgorza, az znalezli rejon, w ktorym akurat nie prowadzono prac i gdzie panowal spokoj. Oddalili sie przez to od bunkra, wiec po zejsciu na dol musieliby sie cofnac. Zsuneli sie na pierwszy z gigantycznych stopni tarasow niczym cienie na tle ciemnej ziemi. Schodzili bez obaw, bo kazde szesciometrowe urwisko bylo nachylone pod katem szescdziesieciu stopni, a zryta ziemia pod nimi pochlania- la odglos upadku. Do pokonania mieli osiem poziomow. Kiedy dotarli na dol, ich plecy byly czerwone od lepkiej ziemi. Dostali sie na teren kopalni niezauwazeni. Bunkier znajdowal sie dwiescie metrow w linii prostej od nich, po drugiej stronie ziemi niczyjej zaslanej kopcami piachu i zwiru oraz zastawionej armia budowlanych maszyn. W blasku mocnych reflektorow pojazdy wygladaly jak olbrzymie insekty, zolte mrowki bezmyslnie pochloniete swoja praca - rownaniem terenu. Z miejsca, w ktorym komandosi kryli sie za sterta ziemi czekajaca na wywiezienie, widzieli bunkier i zblizajacych sie do niego pieciu ludzi. Czterech z nich bylo straznikami w mundurach, piaty, o wiele drobniejszy, wygladal na cywila. Nie wiedzieli, kto to jest, poza tym, ze to nie Liu Yousheng ani zaden z ludzi COSTIND-u zarzadzajacych Hatcherly. Niecale pietnascie sekund po tym, jak grupa zniknela w otworze, jeden z zolnierzy pojawil sie z powrotem, dmuchajac w gwizdek, ktorego piskliwy ton zginal w loskocie pracujacych maszyn. Mimo to musial zostac uslyszany, bo alarm poniosl sie fala po calej kopalni. Bardzo szybko z koszar wysypali sie inni straznicy. Co gorsza, zapalono dodatkowe reflektory, ktore zalaly swiatlem kazdy metr kwadratowy kopalni, w tym kupe piachu oslaniajaca francuskich komandosow. -Vic, wlaz na gore - rozkazal Foch wielkiemu Serbowi. Tomanovic bez slowa zaczal sie wspinac. -Jak pan mysli, co sie stalo? - spytala Lauren, przykucnieta pod oslona. -Wyglada to, ze zeszli na dol do jakiegos strzezonego pomieszczenia i nie spodobalo im sie, co tam znalezli - odparl legionista. -Albo czego nie znalezli - poprawila. - Tam musieli trzymac Mercera. Moze uciekl. -Nie wyciagajmy pochopnych wnioskow. Czekali w milczeniu, dopoki Vic nie wrocil z meldunkiem. -Oglosili stan pogotowia. - Po angielsku mowil lepiej niz po francusku, choc w obu jezykach z silnym akcentem. - Omiataja ogrodzenie reflektorami. Jak pan slyszy, sprzet wydobywczy ciagle pracuje. Przy podziemnym bunkrze jest teraz wiecej zolnierzy. Cywil wyglada na wkurzonego. -Musimy sie stad wydostac. - Foch spochmurnial. - Cokolwiek sie stalo, to miejsce zrobilo sie tres dangereux. Trzysta metrow za nimi biegla droga wyjazdowa z kopalni. Przejazd nieuprawnionym pojazdom zagradzala druciana brama obsadzona przez czterech Chinczykow. Poniewaz byla tak daleko, zaden z komandosow nie poswiecal jej wiele uwagi, dopoki warkot nadjezdzajacego samochodu nie stal sie glosniejszy niz loskot koparek przed nimi. Odwrocili sie jak jeden maz i zobaczyli wojskowa, szesciokolowa ciezarowke, ktora przejechala przez brame i jechala prosto na nich. Ledwie zdazyli przebiec na druga strone sterty ziemi, samochod zatrzymal sie niecale trzydziesci metrow od nich, a spod plandeki na jego skrzyni wysypaly sie dwie fale zolnierzy. W przeciwienstwie do innych straznikow kopalni ci byli Panamczykami. Lauren rozpoznala ich po kroju mundurow i po trzymanych przez nich karabinach M-16. Dwa nieprzewidziane wydarzenia - alarm podniesiony w bunkrze i przybycie posilkow - sprawily, ze operacja ratunkowa skonczyla sie fiaskiem, a ucieczka stanela pod znakiem zapytania. Panamscy zolnierze szybko ustawili sie w tyraliere, w odstepach nie wiekszych niz kilka metrow. Na rozkaz, ktorego Francuzi nie uslyszeli, cala linia ruszyla powoli przed siebie. -Merde! Za kilka minut Panamczycy do nich dotra. Gdyby uciekli w przeciwnym kierunku, wpadliby na tyraliere chinskich zolnierzy. Znalezli sie w pulapce. Oslaniajacy ich kopiec, sterczacy jak pecherz na mocno ubitej ziemi, wznosil sie okolo trzydziestu metrow od pochylosci tarasowatego zbocza. Moze jednemu z nich udaloby sie tam dobiec bez zwrocenia na siebie uwagi, ale nie wszystkim. -Om - powiedziala Lauren zduszonym glosem. -Merde. -Na gore - rozkazal Foch. Komandosi wspieli sie na luzny kopiec ziemi, zyskujac szesciometrowa przewage wysokosci i otwarte pole ostrzalu. Ich misja ratunkowa miala sie wlasnie zmienic w rozpaczliwa obrone ostatniego bastionu. -Wybierzcie cele. Oficerowie, podoficerowie. Slowa porucznika byly zbedne. Jego podwladni i Lauren wiedzieli, co ich czeka. Panamska tyraliera znajdowala sie dwadziescia metrow od nich, chinska troche dalej. -Skoncentrujcie ogien na miejscowych - powiedziala Lauren z rozpaczliwa nadzieja. - Nie beda tak wyszkoleni jak Chinczycy. Jesli zrobimy wylom w ich szeregach, moze uda sie nam ukrasc im cieza- rowke. Bon idee. Przez jedna cudowna chwile wydawalo sie juz, ze tyraliera minie kopiec, ale wtedy panamski sierzant krzyknal do jednego ze swoich zolnierzy i ten skrecil w strone sterty ziemi. Lauren nie mogla uwierzyc, ze to sie dzieje naprawde. Za trzydziesci sekund zacznie walczyc o zycie. Nawet w Kosowie nie bylo az tak zle. Przygryzla warge i patrzyla na zblizajacych sie Panamczykow przez celownik pistoletu maszynowego. -Camerone Hacienda - szepnal Tomanovic. Bylo to zawolanie bojowe Le gii Cudzoziemskiej, miejsce bitwy z okresu imperialistycznej wojny toczonej przez Francuzow w Meksyku w czasach Napoleona III. W bitwie tej trzech ofi cerow i szescdziesieciu dwoch zolnierzy stawilo opor dwom tysiacom Meksyka- now. Ostatecznie, jak w wielu innych bitwach, legionisci zostali pokonani, ale bronili sie zazarcie do konca. Pieciu ostatnich pozostalych przy zyciu zolnierzy zaszarzowalo z bagnetami na zblizajacych sie Meksykanow. Rocznica bitwy z 1863 roku jest wciaz obchodzona przez legionistow 30 kwietnia. Wiedziony jakims szostym zmyslem Foch czekal z otwarciem ognia; wystrzelil, gdy tylna klapa ciezarowki zostala zatrzasnieta z hukiem, ktory zamaskowal pojedynczy strzal. Panamski zolnierz stojacy kilka metrow od podstawy kopca zgial sie wpol, M-16 wypadlo z jego martwych juz palcow. Nastapila krotka chwila wahania - jego towarzysze chcieli sie przekonac, czy sie przypadkiem nie wyglupia. Francuzi przerwali cisze zabojcza salwa. Siedmiu z dwudziestu pieciu Panamczykow padlo, zanim ktorys z nich zdazyl odpowiedziec ogniem. -Vic, Gerard, couvrez nos derneresl - krzyknal Foch. Doline przeciely zygzaki pociskow smugowych. Dwaj legionisci odwrocili sie w sama pore, by zatrzymac natarcie chinskich zolnierzy nadbiegajacych z tylu. Szczyt kopca stal sie szancem, z ktorego rozciagalo sie doskonale pole widzenia. Chinczycy ani Panamczycy nie mieli sie gdzie schowac i obie grupy szybko sie wycofaly, zanim ktorakolwiek stracila wystarczajaco duzo ludzi, zeby Francuzi mogli uciec. -Przegrupuja sie i wroca - krzyknela Lauren. W uszach dzwonilo jej od krotkiej, ale intensywnej wymiany ognia. Kiedy wymieniala pusty magazynek, karabin byl silnie rozgrzany. Przez piec minut Chinczycy i Panamczycy ostrzeliwali czubek kopca, unieruchamiajac na nim legionistow. Mieli nadzieje, ze wkrotce wyczerpia sie ich ograniczone zapasy amunicji. Francuzi dobrze wybierali cele, kazdym pojedynczym strzalem zabijajac przeciwnika albo powaznie raniac. Wiedzieli jednak, ze ten pat nie bedzie trwac dlugo. -Opcje? - spytal Foch. Jego ludzie odpowiedzieli ponuro po francusku, zbyt zdenerwowani, zeby sie przejmowac, ze Lauren ich nie rozumie, chociaz ona i tak wiedziala, co sie dzieje. Wiedziala, jakie maja opcje - zadnych. Na drugim koncu placu zobaczyla cos, co - zdaniem Chinczykow - mialo zakonczyc oblezenie. Zza przyczepy bedacej pomieszczeniem biurowym wyjechal pomalowany w kolory maskujace pikap. Na skrzyni zamontowano ciezki karabin maszynowy. Kaliber 50, jak ocenila Lauren, jesli nie zmylily jej odleglosc i sztuczne oswietlenie. Reczna bron Francuzow wystarczyla, by trzymac na dystans piechote, ale karabin maszynowy rozniesie na strzepy szczyt ich kopca z odleglosci, ktora nie dawala im zadnej szansy na podjecie walki. Lauren zauwazyla takze olbrzymia ladowarke, ktora brnela przez kopalnie w strone ich prowizorycznego szanca. Jej gleboka lyzka wygladala jak olbrzymia kosa. Wykrzyknela ostrzezenie, kiedy karabin maszynowy bluznal seria kul. Szczyt pagorka ozyl od kul, rykoszetow i ziemi wzbijanej pociskami. Legionisci zostali przygwozdzeni, a piechota znow ruszyla do natarcia. Czubek kopca sie rozpadal, rozdzierany ciezkimi pociskami, ktore odslanialy komandosow ukrywajacych sie w jego niewielkim zaglebieniu. Francuz Gerard podniosl swojego FAMAS-a, zeby odpowiedziec ogniem na oslep; seria z karabinu maszynowego wyrwala mu bron z reki, urywajac pol palca wskazujacego. Pikap zahamowal gwaltownie, a strzelec na nim zyskal stabilna platforme do prowadzenia ognia. Uzywajac karabinu maszynowego jak narzedzia do kopania, skupil ogien na jednym miejscu tuz pod szczytem haldy. Wielkokalibrowe pociski zaczely ryc w ziemi bruzde. Po kilku chwilach powstalby w kopcu wylom, a komandosi uwiezieni na nim zostaliby calkowicie odslonieci. Nic juz by ich nie chronilo przed zabojczym gradem kul. Chinczycy i Panamczycy wstrzymali natarcie, zeby popatrzec na to, co musialo sie stac. Nikt nie zwracal uwagi na ladowarke Caterpillar 988, ktora pedzila przez kopalnie jak rozszalale zwierze. Jechala prosto na pozycje Francuzow, jednak w ostatniej chwili kierowca skrecil przegubowa maszyne i skierowal ja na pikapa. Mierzaca piec metrow lyzka byla o wiele szersza niz pikap dlugi. Lekkim dotknieciem dzwigni niewidoczny operator opuscil ja w dol. Lyzka zdarla warstwe ziemi i wsunela sie pod wszystkie cztery kola pikapa. Chinski kierowca wrzasnal, kiedy widok za szyba zaslonila mu sciana litej stali. Strzelec chcial wyskoczyc, ale odrobine sie spoznil. Kiedy samochod znalazl sie wewnatrz lyzki, operator bez wysilku podniosl go z ziemi. Wielki caterpillar nawet przy tym nie zwolnil. Ladowarka z rykiem silnika popedzila przez kopalnie, plujac gestym dymem z rury wydechowej szesciocylindrowego silnika z turbodoladowaniem. Lyzka zostala uniesiona poziomo, wiec strzelcowi udalo sie dopelznac do klapy pikapa, ale bal sie wyskoczyc z wysokosci ponad pieciu metrow przy predkosci trzydziestu kilometrow na godzi-ne. Nagle zrozumial, co kierowca ladowarki zamierza zrobic, i skoczyl. Posliznal sie jednak i spadl prosto pod trzymetrowej srednicy opone. Piecdziesieciotonowa ladowarka wgniotla go w ubita ziemie tak jak but rozgniata owada. Operator w kabinie podniosl lyzke, zeby widziec, co sie pod nia znajduje. Zwolnil tuz przed sciana odkrywki. Zanim lyzka wgryzla sie w zbocze, przechylil ja. Pikap zaczal sie wysuwac w tej samej chwili, w ktorej ladowarka uderzyla w pochylosc. Lyzka wbila sie ziemna sciane jak wycinak do ciastek. Sila uderzenia zmiazdzyla pikapa i wgniotla go w zbocze. Kiedy ladowarka sie wycofala, samochod zostal piec metrow nad ziemia wbity w ziemie. Z potrzaskanej karoserii wyplywalo paliwo zmieszane z krwia kierowcy. Francuzi zareagowali o wiele szybciej niz Chinczycy i Panamczycy. Otworzyli ogien, torujac droge ladowarce. Obroncy kopalni przygotowali sie do kolejnego kontrataku. Kilku probowalo strzelac do caterpillara 988, ale ich pociski odbijaly sie od lyzki, ktora operator zaslonil sie jak pancerna tarcza. Inne trafialy w opony albo korpus maszyny, gdzie rowniez nie wyrzadzaly zadnych szkod. Majac za plecami ladowarke, Lauren i pozostali skoncentrowali sie na powstrzymywaniu Chinczykow, probujacych wedrzec sie na kopiec z przodu i z bokow. Poniewaz teren wokol haldy piachu byl otwarty, nikt nie mogl podejsc wystarczajaco blisko, by zatrzymac odsiecz. Ladowarka dojechala na miejsce kilka sekund pozniej; kierowca wjechal czesciowo na zbocze i opuscil lyzke tak, ze legionisci mogli do niej po prostu wskoczyc. -Panstwo zamawiali taksowke? - wrzasnal z kabiny nagi Mercer. Po spedzeniu blisko osmiu godzin w metalowym przepuscie niedaleko bunkra z materialami wybuchowymi, w ktorym Chinczycy go wiezili, Mercer wiedzial dobrze, jak toczy sie praca w kopalni. Przez caly ten czas uwaznie obserwowal teren. Liczyl na to, ze wypatrzy przerwe miedzy patrolami, ktora pozwolilaby mu uciec do dzungli. I czekal, kasany przez insekty, narazony na wizyte ciekawskiego weza - modlil sie, zeby to nie byl smiertelnie jadowity fer-de-lan-ce - ale na prozno. Kopalnia byla zbyt dobrze strzezona i sposobnosc ucieczki sie nie trafila. Mial nadzieje, ze nadarzy sie szansa, kiedy zapadnie zmrok i prace obejmie nowa zmiana, ale nocne ekipy przyjechaly godzine przed zmierzchem, a dziesiatki lamp oswietlajacych kopalnie zapalono na dlugo przed nastaniem nocy. Pogodzil sie juz z tym, ze bedzie musial czekac dalej, prawdopodobnie do chwili, kiedy pan Sun wroci do bunkra i odkryje jego ucieczke. Moze wtedy, w pierwszych chwilach paniki i zamieszania, uda mu sie ominac straze. Ze swojego miejsca widzial schody prowadzace do bunkra, wiec zobaczyl Suna z czterema zolnierzami, schodzacych do umocnionego magazynu. Wypelzl z przepustu, sprawdzajac pozycje patroli za ogrodzeniem i wokol najblizszych budynkow mieszkalnych, gdzie inni zolnierze cwiczyli popoludniowa musztre. Kiedy tylko jeden z ludzi Suna wybiegl z bunkra i zaczal gwizdac, Mercer wytoczyl sie z przepustu i z golym tylkiem poczolgal sie po ziemi. Przebyl tak dziesiec metrow i uslyszal charakterystyczny terkot broni automatycznej z drugiego konca kopalni. Choc nie widzial, kto strzela, od razu sie zorientowal, co sie dzieje. Lauren jakims cudem przyszla mu na pomoc. Nie bylo innego wyjasnienia. Strzelanina sie wzmogla. Sadzac po jej natezeniu i kierunku, z ktorego byly ja slychac, Mer-cer zrozumial, ze Lauren i najprawdopodobniej kilku legionistow Bruneseau sa przygwozdzeni. To nie bylo krotkie starcie, ale zazarta bitwa. Mercera od wolnosci dzielilo zaledwie trzydziesci metrow otwartej przestrzeni, odwrocil sie jednak i ruszyl w strone, skad dobiegaly odglosy strzelaniny. Nie mogl ich zostawic. Wczesniej naliczyl co najmniej piecdziesieciu chinskich zolnierzy i wiedzial, ze jego przyjaciele nie dadza sobie rady bez jego pomocy. Kiedy uwaga wszystkich skupila sie na walce, Mercer podkradl sie do ladowarki Caterpillar 988. Obok stalo kilka innych maszyn, wielkich hitachi, ale on najlepiej znal tego amerykanskiego potwora. Kierowca zostawil wlaczony silnik i stal na platformie obok kabiny, przygladajac sie strzelaninie. Warkot silnika zagluszyl wszelkie odglosy i Mercerowi udalo sie niezauwazenie podejsc do ladowarki. Zamiast wspinac sie po drabince, wciagnal sie na wielkie kolo, chwytajac sie grubych bieznikow. Kierowca nie zorientowal sie, ze Mercer tam jest, dopoki geolog nie przesadzil barierki i nie wepchnal Panamczyka do kabiny. Nafaszerowany adrenalina i wykorzystujacy element zaskoczenia Mercer ogluszyl kierowce dwoma celnymi ciosami. Zerwal z niego koszule i buty, a potem zrzucil, bezwladnego, na ziemie. Chcial sie choc czesciowo ubrac, ale zobaczyl pikapa, ktory ruszyl spod koszar. W samochodzie zamontowano na skrzyni karabin maszynowy Browning kaliber 50. Na oczach Mercera strzelec przeladowal bron. Mercer wcisnal pedal gazu, przypominajac sobie, jak sie kieruje tym modelem, i ruszyl w poscig. Po unicestwieniu pikapa skrecil w strone uwiezionych legionistow. Pamietal z historii, ze Legia Cudzoziemska nie slynela z sukcesow, jesli chodzilo o obrone fortow, czy to pod Dien Bien Phu, czy podczas ktorejs z pustynnych kampanii. Ale teraz Mercer przybywal z odsiecza do fortu maszyna napedzana piecsetkonnym turbodieslem, ktora rozwijala predkosc czterdziestu kilometrow na godzine. Wjechal ladowarka na halde piachu i ustawil lyzke tak, zeby legionisci mogli do niej wskoczyc dobrze oslonieci. Usmiechnal sie do Lauren, ktora gapila sie na niego, nie wierzac wlasnym oczom. Po jego pierwszych slowach wrecz oniemiala. -No dalej - powiedzial. - Licznik bije. Czterej legionisci oraz Foch i Lauren wskoczyli do olbrzymiej lyzki. O tyl przegubowej ladowarki zabebnil grad kul. Oslona silnika byla wystarczajaco gruba, zeby odbic pociski, ale Mercer potrzebowal oslony ogniowej legionistow, aby ich stad wydostac. Opuscil lyzke tak, ze zrownala sie z kabina, i zjechal ladowarka z haldy. Zamiast wyjechac z kopalni, wciaz na wstecznym biegu ruszyl w strone drogi dojazdowej. Oslonieci ze wszystkich czterech stron lyzka Francuzi i Lauren strzelali do kazdego zolnierza, ktory sie pojawil. Ogien z broni recznej nie mogl im wyrzadzic zadnej szkody, grozne byloby tylko ostrzelanie ich z wyrzutni rakiet. Ladowarka stala sie ruchoma forteca. Ogladajac sie przez ramie, Mercer oddalal sie od kopalni, wymijajac haldy ziemi i rozmyslnie zahaczajac o przod wojskowej ciezarowki, ktora przyjechaly panamskie posilki. Nawet lekkie zderzenie z ladowarka wystarczylo, by rozerwac jej przednia opone i wygiac oske. Mercer wiedzial, ze Lauren i pozostalymi porzadnie trzesie we wnetrzu lyzki, ale nie przerywali ostrzalu, ktorym przygwazdzali wroga, dzieki czemu zyskiwali cenny czas. Byl im potrzebny, bo niebawem Chinczycy sie zorganizuja i rusza w poscig za uciekajaca ladowarka szybszymi od niej samochodami. Gruntowa droga dojazdowa nie byla wiele szersza od caterpillara. Nie miala poboczy, tylko blotniste rowy irygacyjne po obu stronach. Gdyby Mercer zjechal z drogi, jego pasazerowie powypadaliby z lyzki na ziemie. Zblizajac sie do ogrodzenia i szopy ochrony, nacisnal klakson, ostrzegajac Francuzow, ze maja za soba cele. Czterech Chinczykow pilnujacych bramy wytrwalo przy niej kilka sekund, ale nie wytrzymali ostrzalu z lyzki nacierajacej na nich ladowarki. Znikneli w dzungli i wychyneli z niej dopiero wtedy, gdy maszyna rozniosla ogrodzenie i z rykiem sie oddalila. Legionisci opuscili teren oswietlany reflektorami, a ksiezyc zaslonily chmury, Mercer ledwie widzial, gdzie jedzie. Musial zawrocic, tak zeby przednie swiatla byly zwrocone do przodu. Za lagodnym zakretem wypatrzyl otwarty teren, na ktorym skladowano dlugie naczepy. Jeszcze raz nacisnal klakson i zjechal na zwirowy plac. Kiedy ladowarka wyhamowala, przerzucil drazek sterowania w przeciwlegle polozenie i kciukiem wrzucil pierwszy bieg. Podniosl tez lyzke na maksymalna wysokosc, zeby legionisci mogli strzelac nad kabina we wszystkich, ktorzy ruszyliby za nimi w poscig? Jedna reka kierujac caterpillarem 988 na prostej drodze, Mercer wlozyl druga w ukradziona koszule i rozluznil sznurowadla butow. Wreszcie udalo mu sie wsunac stopy w buty Panamczyka. Zaczynal wierzyc, ze maja szanse wydostania sie stad. Dwa przednie swiatla siegaly wystarczajaco daleko w ciemnosc, zeby zobaczyl, ze zblizaja sie do glebokiej rozpadliny. Stalowy most spinajacy jej brzegi byl na tyle szeroki, zeby zmiescila sie na nim ladowarka, ale jego lekka konstrukcja raczej by nie uniosla jej ciezaru. Maszyny takie jak ona i inne wielkie wywrotki zazwyczaj przywozono na naczepach i skladano na miejscu. Most, chociaz nowy, nie utrzymalby nawet polowy ciezaru ladowarki. Mercer zwolnil. Rozpadlina nie byla az tak gleboka, jak z poczatku mu sie wydawalo, a most mial najwyzej pietnascie metrow dlugosci, ale i tak by nim nie mogli przejechac na druga strone. Mercer opuscil lyzke i zmniejszyl obroty silnika, zeby legionisci mogli go slyszec. -Wysiadac, szybko! I biegiem przez most! - krzyknal. - Ladowarka nie przejedzie. Dalej ruszamy pieszo. -A ty? - odkrzyknela Lauren. -Bede tuz za wami - zapewnil ja. - Nie powtorze wyczynu ze statku, obiecuje. Legionisci wraz z Lauren przekroczyli most. Mercer obejrzal sie na droge. W oddali zobaczyl swiatla nadjezdzajacego samochodu. Wjezdzajac czesciowo ladowarka na most, uszkodzil jeden z betonowych wspornikow. Przez wibracje silnika czul, jak metal konstrukcji protestuje przeciwko obciazaniu go taka masa. Kiedy dotarl do miejsca, ktore uznal za punkt graniczny, opuscil lyzke, a potem jej hydraulicznymi silownikami podniosl przednie kola nad ziemie. Hartowana stal lyzki wbila sie w asfalt. Mercer wylaczyl silnik, wyciagnal kluczyk, a potem cisnal go w rozpadline. Jesli Chinczycy nie dysponuja ciezkim holownikiem, caterpillar 988 zablo- kuje most na dlugi czas. Zanim pobiegl za pozostalymi, szybko zasznurowal buty. Lauren rzucila mu sie na szyje, nie przerywajac biegu, i pocalowala go. Jej usta byly gorace i wilgotne. -Powiesz mi, jak ci sie to udalo? Podniecenie podkreslilo jej poludniowy akcent. Mercer, zaskoczony nieco takim goracym powitaniem, bynajmniej nie byl z tego powodu niezadowolony. -Daj mi chwile. - Przeszedl na francuski. - Foch, est-ce qu'il y a une barncade devant nous? -Quoi? -Jest przed nami jakas barykada, cos, co blokuje wjazd na te droge z szosy? -Ach, out I to dobrze strzezona. Mercer zmarszczyl czolo. -Ci zolnierze prawdopodobnie zostali juz uprzedzeni przez radio. Jesli nie zejdziemy z drogi, znajdziemy sie w pulapce miedzy nimi a tymi, ktorym uda sie ominac ladowarke. -Uaccord. - Foch wyciagnal z kieszeni bluzy male szyfrowane radio. - Monsieur Herrara, jest pan tam? -Tak, jestem - odparl Roddy Herrara zza kierownicy wynajetej furgonetki. -Kilka minut temu minal mnie wojskowy samochod, ale mowil pan, zeby sie z wami nie laczyc. Zaparkowal poltora kilometra za droga dojazdowa do kopalni, tak jak nakazal mu francuski porucznik. -Bedziemy u pana za jakies pietnascie minut. Wyjdziemy z dzungli, wiec niech sie pan nie przestraszy. -Si. Bede gotowy. Foch sprowadzil oddzial z drogi w glab dzungli, rozkazujac Tomanovicowi isc przodem. Milczacy Serb najlepiej z nich wszystkich potrafil znajdowac ukryte sciezki zwierzyny w gaszczu zarosli. Lauren szla za Mercerem. Miala przed soba niespodziewany, ale przyjemny widok, nie kryl go nawet polmrok dzungli. Kiedy Mercer przechodzil nad kloda albo schylal sie pod galezia, spod ukradzionej koszuli wyzieraly jego gole posladki. Lauren nie potrafila sie powstrzymac przed zerkaniem na nie za kazdym razem, kiedy blyskaly jak dwa rozowe ksiezyce. Mial najfajniejszy tylek, jaki w zyciu u facetow widziala. Rumienila sie, a jednoczesnie miala ochote go uszczypnac. Kiedy dotarli do furgonetki, nie zdo- lala sie pohamowac i zagwizdala, gdy Mercer wspinal sie do zamknietej skrzyni. Obciagnal poly koszuli i poslal jej zaklopotany usmieszek. Nie obylo sie, oczywiscie, bez kilku rubasznych uwag rzuconych przez legionistow. Kiedy Mercer i legionisci juz sie ulokowali w furgonetce, Lauren wlozyla rozowa bluzke, ktora pozyczyla od Carmen Herrary, i usiadla obok Roddy'ego. Starla kamuflujaca farbe z twarzy, a ciemne wlosy spiela spinka. Jeszcze troche wyzywajacego makijazu i kazdy mezczyzna w mijajacym ich wojskowym czy policyjnym samochodzie bedzie przekonany, ze kierowca furgonetki poderwal sobie dziewczyne lekkich obyczajow, puta, na noc. Jak sie okazalo, ta maskarada nie byla potrzebna. Przez cala droge powrotna do stolicy Panamy nie natkneli sie na nic podejrzanego. Wracali w swietnych humorach. Moze dlatego, ze powrotna podroz, wydawalo sie, trwala o polowe krocej niz jazda do kopalni. Dom Roddy'ego Herrary, miasto Panama Carmen spala na kanapie, kiedy jej maz wraz z Lauren, Mercerem i legionistami dotarl do domu. Wchodzac, halasowali jak zwycieska druzyna pilkarska. Carmen sie obudzila. Na widok Roddy'ego calego i zdrowego krzyknela z radosci tak glosno, z wyrwala ze snu Miguela i wlasne dzieci. Schludny pokoik wypelnil sie radoscia. Gerard, ktory stracil kawalek palca, zostal potraktowany ze wspolczuciem przez gospodynie i z dobroduszna kpina przez towarzyszy, jako jedyna ofiara. Przez piec minut wszyscy krzyczeli, wiwatowali i sie sciskali. Nawet Harry - ktorego okazywanie wzruszenia polegalo na tym, ze przestawal sie krzywic - klepnal Mercera w plecy. -Jestem ci cos winien za to, ze mnie z tego wyciagnales - powiedzial Mer-cer; w panujacym pokoju tylko jego przyjaciel mogl go uslyszec. -To byl wysilek grupowy - zaprotestowal skromnie Harry, zaskoczony glebia uczucia w glosie Mercera. -Nie za ratunek. Za cos innego, o czym kiedys ci opowiem. Jak szczeniak dopraszajacy sie uwagi Miguel pociagnal Mercera za reke, przerywajac im rozmowe i zostawiajac Harry'ego z domyslami. -Wiedzialem, ze wrocisz - powiedzial chlopiec po raz dziesiaty. Mowil to z pelnym przekonaniem. Juz zapomnial o wczorajszej rozpaczy. Nic dziwnego, ze trauma z powodu utraty ojca i matki przeksztalcila sie u niego w gorace przywiazanie do Mercera. Geolog uratowal go w dzungli, wywolal usmiech na ustach dziecka po raz pierwszy od chwili smierci rodzicow, a potem przyprowadzil w bezpieczne miejsce, gdzie byly tez inne dzieci w jego wieku. W oczach chlopca stal sie bohaterem i mysl, ze mialby odejsc tak jak jego rodzice, nie miescila sie w glowie Miguela. Mimo deklaracji, ze wierzyl w powrot Mercera, chlopiec sciskal go tak mocno, jak jeszcze nigdy nikogo. Mercer nie mogl nie dostrzec, kim sie dla niego stal. Nie mial wlasnych dzieci, ale uczucie okazywane mu przez Miguela sciskalo go za serce. Po raz pierwszy w zyciu dowiedzial sie, co czuje ojciec, na ktorego patrzy z zachwytem dziecko. Podchwycil spojrzenie Roddy'ego i polaczyla ich nieuchwytna nic porozumienia. Obaj wiedzieli, co naprawde znaczy bezwarunkowa milosc dziecka. Herrara, ojciec trojki maluchow, to szczesciarz, pomyslal Mercer. Pozazdroscil mu. Wszyscy przeszli do kuchni. Smrod potu i prochu ulotnil sie dzieki energicznej pracy elektrycznego wentylatora. Zastapil go aromat pospiesznie przygotowanego jedzenia. Rozdano piwa i przyniesiono dodatkowe krzesla dla wszystkich. Kazdy upajal sie sukcesem i podkreslal swoja role w ratunkowej misji. Mercer opowiadal najdluzej. O tym, co wycierpial, tylko wspomnial, a pozostali sluchali z uwaga kazdego slowa. Kiedy opowiedzial, jak udalo mu sie uciec z celi, porucznik Foch wzniosl toast za jego zdrowie i zaproponowal mu wstapienie do Legii. Kiedy opowiesci sie skonczyly, Carmen Herrara zapedzila dzieci z powrotem do lozek. Proba polozenia spac Miguela spelzla na niczym. Carmen lepiej niz sam chlopiec rozumiala, ze dziecko chce byc z Mercerem, by sie naocznie przekonac, ze jego bohater jest caly i zdrowy. Pozwolila Miguelowi zostac z doroslymi i poszla spac, wpierw czule ucalowawszy Roddy'ego. Wyczuwajac, ze swietowanie zmieni sie w sesje strategicznego planowania, Foch kazal dwom swoim ludziom odstawic samochod na parking wypozyczalni, z ktorego go ukradli, a trzeciemu - stanac na warcie pod domem. Nie obawial sie, ze ktos ich sledzil z kopalni, ale to, co zamierzal powiedziec, przeznaczone bylo dla uszu oficerow, a nie szeregowcow. Zraniony palec Gerarda opatrzono w furgonetce, kikut oczyszczono i zabandazowano. Srodki przeciwbolowe zaczely dzialac, wiec Foch pozwolil mu spac na kanapie. Piwo sie skonczylo. Harry niechetnie wyjal swoja butelke whisky i nalal wszystkim po szklance. -Myslisz, ze to dobry pomysl? - spytal Mercer, wskazujac swoja szklanka maly kieliszek, ktory Harry postawil przed Miguelem. -Zartujesz? - prychnal starzec. - Moj dziadek dawal mi gorzale, kiedy bylem w wieku Miguela, i popatrz tylko na mnie. -No wlasnie. Harry zastanowil sie, spojrzal na swoja pognieciona koszule i przejechal dlonia po szczecinie na brodzie. -No tak, sluszna uwaga. Przepraszam, mlody. Wychylil kieliszek Miguela i zaczal popijac z wlasnej szklanki. Mercer spojrzal na zegarek i w duchu zaklal, przypominajac sobie, ze ukradl mu go jego oprawca. Zegar na scianie pokazywal pol do pierwszej w nocy. Mercer spal w samochodzie tylko godzine. Chociaz byl zmeczony, w glowie huczalo mu wciaz od adrenaliny, a mysli nadal sie w niej klebily i dopiero zaczynaly przybierac konkretne ksztalty. Wiedzial, ze nie powinien pozwolic im umknac, ze teraz wlasnie jest pora, by omowic nastepne posuniecia - teraz, a nie rano, kiedy goraczka opadnie. Wszyscy siedzacy wokol stolu spogladali na siebie z taka sama gotowoscia w oczach. Wszyscy z wyjatkiem Harry'ego. Starzec siedzial rozparty na krzesle z pewna siebie mina, jak ktos, kto zna wszystkie odpowiedzi. Widzac, ze Mercer mu sie przyglada, zapalil papierosa. Bez watpienia delektowal sie niecierpliwym oczekiwaniem pozostalych. -Chcesz cos powiedziec? - spytal w koncu Mercer, podejrzewajac, ze Harry predzej peknie, niz wyjawi tajemnice. -Gruz, ktory znalezliscie w porcie towarowym, nie pochodzil z kopalni -odezwal sie Harry zza chmury dymu. Odchylil sie w tyl, czekajac na pochwale od Mercera za rozwiazanie zagadki. Pozostali takze spojrzeli na Mercera, ciekawi, jak zareaguje na to, czego sie dowiedzieli pod jego nieobecnosc. -Wiem o tym. Wszyscy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Z Harry'ego uszto powietrze. -Co? Skad wiesz? -Wiem, ze gruz stamtad nie pochodzil i zloto tez nie. Z tej dziury jest taka sama kopalnia zlota, jak z ciebie przyklad zdrowego trybu zycia. To scierna. -Co takiego? - Lauren oparla lokcie na stole. - Wszyscy ja widzielismy. To musi byc kopalnia zlota. Tylu robotnikow, ten caly sprzet, wielkie ciezarowki. -To kamuflaz - stwierdzil Mercer. - Kosztowna atrapa, ktora ma przekonac inwestorow i przedstawicieli rzadu, ze Liu znalazl w dzungli zyle zlota. Biorac pod uwage, ile w to wlozyl pieniedzy, zaloze sie, ze ma nawet sfalszowane raporty geologiczne. Widywalem juz takie rzeczy, najczesciej w roznych przekretach inwestycyjnych. Wlasciciel firmy wydobywczej falszuje raporty, posypuje probki rudy zlotym pylem i wypuszcza przeciek do prasy. Kiedy wartosc akcji kopalni idzie w gore, po cichu sprzedaje udzialy i znika. Tydzien czy miesiac pozniej jakis kontroler wchodzi do kopalni z niezaleznym geologiem i odkrywa, ze ludzie stracili miliony dolarow na nic niewarta dziure w ziemi. Osobiscie dostarczylem raz takie zle wiesci zarzadowi funduszu emerytalnego, ktory wlasnie stracil oszczednosci calego zycia kilku starszych pan. -Myslisz, ze Liu probuje tego samego tutaj? - spyta! Roddy. -To niemozliwe - stwierdzila Lauren. - Widzielismy zloto w magazynie. -I bylo tez w telewizji - powiedzial Roddy. - Dzisiaj rano. Wielka ceremonia, podczas ktorej prezydent Quintero pokazywal przed kamerami swiezo odlane sztabki. Byly na nich nawet stemple Republiki Panamy. -Wszyscy widzielismy zloto, tak. To nie znaczy, ze pochodzilo z kopalni. Dowody geologiczne, ktore widzialem, nie poswiadczaja istnienia zyly zlota nigdzie w okolicy prac wydo bywczych prowadzonych przez Chinczykow. Jesli chcecie, moge was zanudzac szczegolami, ale to nie zmieni faktu, ze zloto, ktore widzielismy, pochodzilo skadinad. Mozecie mi wierzyc. -Nie zapominajcie, ze gruz byl wysylany do kopalni ze statku - dodal Harry. - To potwierdza teorie Mercera. -Wlasnie. To kolejny rekwizyt do makiety Liu. Pamietam, ze tluczen wygladal na bogaty w kwarc, jeden z pierwiastkow wskazujacych na obecnosc zlota, wiec pewnie pochodzil z czynnej kopalni zlota. Liu chce miec pod reka probki, gdyby ktos sie za bardzo interesowal jego dzialaniami. Dowody, ze trafili na bogate zloza. -Jesli zloto nie pochodzi z kopalni i nie jest czescia dwukrotnie zrabowanego skarbu z jeziora, to skad je wzieli? Foch trafil w sedno. -Moim zdaniem z tego samego miejsca, co gruz - odparl Mercer. - Z Chin. Lauren zmarszczyla czolo, nie rozumiejac. -Ale po co? To troche za duza komplikacja jak na zwykly przekret. -Nie sadze, zeby to byl przekret. - Mercer wzruszyl ramionami. - Nie wiem, co oni zamierzaja. -Moze przemyt? - podsunal Harry. - A jesli chca wykorzystac dzialanie kopalni jako przykrywke do wywozu inkaskiego skarbu z Panamy? -Przyszlo mi to do glowy - powiedzial Mercer. - Ale gdyby Liu zamierzal wywiezc cale zloto, po co w ogole mu przykrywka? Czemu nie mialby zabrac go po prostu znad jeziora i wywiezc prosto do Chin? Chcac udawac, ze pochodzi ono z kopalni, musi oddac duza czesc zysku panamskiemu rzadowi w podatkach i licencjach. Stracilby polowe jego wartosci, plus koszty uruchomienia kopalni. Jest na to za sprytny. Musi chodzic o cos innego. -O co? -Przyjrzyjmy sie faktom. - Roddy zaczal odliczac na palcach. - Chinczycy zbudowali lewa kopalnie zlota. Przywiezli zloto i rude, prawdopodobnie z Chin, zeby miec podkladke pod poszukiwania wielkiego skarbu ukrytego nad Rzeka Zniszczenia. Kiedy znajda dwukrotnie zrabowany skarb, najpewniej beda twierdzic, ze zloto pochodzi z kopalni. Zglaszajac je jako pochodzace z kopalni, Liu bedzie musial zaplacic niepotrzebnie dziesiatki albo setki milionow dolarow. Czy do tej pory sie zgadzamy? Wszyscy pokiwali glowami, czekajac na kontynuacje wywodu, przekonani, ze odkryl jakas prawidlowosc. -Coz, takie sa fakty. - Byly pilot kanalu opuscil reke. - Przykro mi, ze tez nie wiem, co one oznaczaja. Wsrod westchnien rezygnacji rozlano nastepna kolejke. Miguel zasnal oparty o Mercera, z twarza odwrocona od swiatla, chrapiac cicho. Dorosli milczeli sfrustrowani. -Co Liu moglby zyskac, oddajac tyle pieniedzy rzadowej administracji Panamy? -Wiecej lokalnej wladzy, niz juz ma. Roddy odrzucil sugestie Focha. -Wziawszy pod uwage, ile pieniedzy Hatcherly Consolidated pompuje w moj kraj, Liu juz ma wieksza wladze niz ktokolwiek w Panamie. Chyba ze chce sie obwolac cesarzem albo kims w tym rodzaju. Lauren podchwycila ten watek. -Poza tym, gdyby chcial wkrasc sie jeszcze bardziej w laski prezydenta Quintery, wystarczyloby, zeby po prostu przekazal mu skarb. Kiedy juz go znajdzie - dodala. -Chcesz powiedziec, ze Liu woli zachowac kontrole nad zlotem, zeby moc je wydzielac? - W odpowiedzi na pytanie Harry'ego Lauren kiwnela glowa. - Coz, wszyscy wiemy, ze politycy maja bardzo krotka pamiec. Powiedzmy, ze Liu daje im caly skarb naraz. O co sie zalozycie, ze za rok nikt nie bedzie pamietal o jego hojnosci, jesli bedzie chcial uzyskac zgode na jakis inny plan? Zatrzymujac czesc zlota, moze trzymac Quintere, czy kto tam bedzie przy wladzy, na bardzo krotkiej smyczy. Foch nagle zrozumial, co dostrzegl Harry. -Sa mu wdzieczni, wiec sa mu, ee, posluszni, tak? -Przez lata. -Nie - powiedzial Mercer. - Dopoty, dopoki skarb sie nie skonczy. Zapasy nie sa niewyczerpane. -Ee, panowie - zaczela Lauren, a w jej czarodziejskich, dwukolorowych oczach zablysla nowa mysl. - A jesli podchodzimy do tego ze zlej strony? -To znaczy? - Foch wzial papierosa od Harry'ego. -Zakladamy, ze Liu chce dac pieniadze Panamie w zamian za jakies pozniejsze ustepstwa. Ale Roddy zauwazyl, ze ludzie z Hatcherly w oczach wladz Panamy juz sa cudotworcami, a ja, odkad tu jestem, slyszalam mniej wiecej to samo. Hatcherly nie musi im juz nic dawac. Przerwala, niepewna, czy ciagnac te mysl dalej. -Zgoda. - Mercer przeciagnal to slowo, zeby zachecic Lauren do podzielenia sie mysla, ktora przyszla jej do glowy. -A moze zamiast zadac czegos od Panamy pozniej, chca to wziac teraz, a wynagrodzic to panstwu skarbem pozniej? -Mowisz o kanale? -A o czym by innym? - Lauren juz sie nie wahala. - Pomyslcie tylko. Hat-cherly zamierza oddac rzadowi miliony dolarow w zlocie, kiedy mogloby je po prostu wywiezc z kraju. Juz kontroluja port towarowy, rurociag, kolej i dziesiatki innych firm. Jedyne, nad czym nie maja bezposredniej kontroli, to kanal. Moze zloto jest zaplata za przejecie takze jego. -Kapitan Vanik - przerwal Roddy. - Zarzad kanalu placi mojemu rzadowi okolo dwustu trzydziestu milionow dolarow rocznie. Gdyby Liu przejal kontrole nad kanalem, moglby placic tyle przez kilka lat, ale jak powiedzial Mercer, skarb w koncu sie wyczerpie. Co wtedy? Znalazl slaby punkt wywodu Lauren, ale ona nie chciala sie poddac, w przekonaniu, ze jest na dobrym tropie. -Moze chca go kontrolowac tylko przez kilka lat. -Po co? -Nie wiem - westchnela z frustracja. - Moze chca go zamknac czy zrobic cos w tym rodzaju. -Nie mogliby. - Roddy byl na znajomym terenie i mowil z pewnoscia siebie. - Wedlug traktatu, w mysl ktorego kanal zostal zwrocony Panamie, Stany Zjednoczone zachowuja prawo uzycia sily, jesli otwarta zegluga zostanie zagrozona w wyniku jawnych dzialan. Gdyby Liu rozmyslnie zamknal kanal, najdalej po kilku dniach na plazach wyladowaliby amerykanscy marines, zeby go z powrotem otworzyc. -Gdzies chyba czytalem, ze amerykanska interwencja jest uzalezniona od pozwolenia Panamy na ladowanie - powiedzial Foch. -To formalnosc - odparl lekcewazaco Roddy. I wtedy Mercer wszystko zrozumial. Caly plan Liu odslonil sie przed nim, widoczny jak na dloni. Wiedzial dokladnie, o co chodzi Chinczykom. Siedzial odchylony do tylu na krzesle, a teraz wyprostowal sie tak nagle, ze nogi krzesla trzasnely o podloge. -To formalnosc, owszem, ale bardzo wazna. Jesli zamkniecie kanalu nie nastapi w sposob jawny, Stany nie beda mogly wyladowac bez zaproszenia. - Mowil do Roddy'ego ze wzgledu na doswiadczenie bylego pilota. - Powiedzmy, ze Liu chce miec czasowa kontrole nad kanalem, ale nie moze dzialac otwarcie. Najlepszym rozwiazaniem bylby dla niego sabotaz. Cos na krotka mete, co nie wygladaloby podejrzanie i nie moglo byc z nim powiazane. -W porzadku. - Choc pelen watpliwosci, Roddy poznal Mercera wystarczajaco dobrze, zeby wysluchac, co ten ma jeszcze do powiedzenia. -Jak moglby to zrobic? -O Boze, nigdy o tym nie myslalem. Oczywistym wyjsciem byloby zrobic cos ze sluzami, ale sa tak wielkie, ze wszystko ponizej skutkow ataku bronia jadrowa daloby sie naprawic w pare miesiecy. -Za krotki okres - przerwal Harry. - 1 za bardzo oczywiste. -Tama Gatun na wybrzezu Atlantyku zatrzymuje cala wode, po ktorej statki zegluja po kanale. Jest dosc krucha. Pod czas II wojny swiatowej rozpieto przed nia sieci przeciwtorpedowe, a dookola rozmieszczono stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Dzisiaj statki sa trzymane z dala od tamy przez boje i przepisy. -Mozna ja jakos uszkodzic? -Oczywiscie, staranowac statkiem. Problem w tym, ze przez taka dziure najpewniej wyciekloby kilka kilometrow szesciennych wody z jeziora Gatun, zbiornika kanalu. -Przesada - stwierdzil Mercer. -Przesada - zgodzil sie Roddy. - Uzupelnienie wody w jeziorze z opadow naturalnych do poziomu, przy ktorym statki moglyby znow przeplywac przez przesmyk, trwaloby wiele lat. -Czyli co nam zostaje? -Zostaje Przekop Gaillarda, najwezszy punkt kanalu. Roddy olowkiem naszkicowal ksztalt jeziora Gatun i kanalu. Niczym kreta macka wyrastajaca z ciala ameby glowna czesc kanalu wychodzila z jeziora i wila sie pomiedzy gorami kontynentalnego wododzialu, dochodzac do Oceanu Spokojnego. Tam, gdzie kanal byl najwezszy, miedzy dwoma gorami, ktore podpisal "Gora wykonawcy" i "Zlota Gora", Roddy zapisal jego szerokosc: sto dziewiecdziesiat metrow. -Wydaje sie, ze to duzo - dodal - ale wcale tak nie jest, jesli wziac pod uwage, ze dlugosc wielu statkow, ktore tedy przeplywaja, jest o jedna trzecia wieksza niz szerokosci przekopu. Te gory wznosza sie ponad najwyzsze nawet jednostki i w latem jest tam goraco jak w piecu. Nawet po poszerzeniu przekop jest za waski, zeby wielkie panamaksy mogly sie w nim mijac. -Widzialam go - powiedziala Lauren, patrzac na szkic. - Trzeba cholernie wielkiej eksplozji, zeby zepchnac do wody dosc skal, by go zablokowac. Podczas poszerzania przekopu, zakonczonego w 2001 roku, do ostatnich eksplozji uzyto okolo trzydziestu tysiecy kilogramow materialow wybuchowych. -Zapominasz, ze byty rozlozone na dlugosci kilkuset metrow - odparl Roddy. - Skoncentrowany wybuch moglby zatamowac kanal przynajmniej czesciowo. -Zalozmy, na potrzeby dyskusji... - Foch popatrzyl po pozostalych -...ze Liu chce zamknac kanal na kilka lat, ktore zajmie jego udraznianie. Wciaz nie wiemy, po co mialby to robic. Po co narazac swoje legalne dochody w Panamie aktem terroryzmu? Co zyskuje? -Kontroluje rurociag naftowy i kolej - odparl Harry. - Kiedy kanal nie bedzie dzialal, Liu zostanie jedynym przewoznikiem w okolicy. To bedzie cholernie dobry interes. -Ach, tak. - Francuz kiwnal glowa. - Bedzie mogl podwoic czy nawet potroic oplaty za przewoz. Spedytorzy nie beda mieli innego wyjscia, jak placic, jesli beda chcieli uniknac dodatkowych czternastu tysiecy kilometrow drogi dookola Ameryki Poludniowej. Mercer juz sie nad tym zastanawial i odrzucil te motywacje. -Taryfy kolejowe to polowa pieniedzy, ktore Liu musialby oddac w zlocie, zeby Panama nie poszla na dno do chwili otwarcia kanalu. To nie jest powod, chociaz przewozenie ladunkow linia przez przesmyk mogloby mu pomoc odbic sobie czesc kosztow operacji i zatrzymac tu miedzynarodowych spedytorow. - Odwrocil sie do Lauren. Wygladala na wykonczona. - Ty pierwsza wpadlas na pomysl, ze Liu wymienia dwukrotnie zrabowany skarb za pozwolenie zniszcze nia kanalu. Masz jakies inne pomysly? Lauren stlumila ziewniecie i pokrecila glowa. -Mysle, ze na razie powinnismy sie skupic raczej na "jak" niz "po co". Strategia Liu stanie sie jasna, kiedy poznamy jego taktyke. Mercer sie usmiechnal. -Pierwsza lekcja sztuki wojny? -Nie. Druga. Pierwsza jest taka, ze kule zawsze maja pierwszenstwo przejazdu. Wszyscy sie zasmiali i napiecie troche opadlo. Dochodzila druga w nocy, najwyzsza pora, by isc spac. Wiekszosc z nich nie spala od trzydziestu godzin albo dluzej. Porucznik Foch podziekowal Roddy'emu, kiedy ten zaproponowal, ze przenocuje jego i pozostalych legionistow. Legionisci musieli wrocic do swojego domu i poniesc kare, jaka przygotowal dla nich Bruneseau za zlamanie rozkazow. -Bedziecie mogli dalej nam pomagac? Jesli Mercer mial powstrzymac Liu, rozpaczliwie potrzebowal pomocy Legii. Slychac to bylo w jego glosie. -Nie wiem. Jeszcze kilka tygodni temu Bruneseau byl dla nas obcym czlowiekiem. -Powie mu pan, czego sie dowiedzielismy? - spytala Lauren rownie zdesperowana, jak Mercer. -Powiem. Moze z tego nie wyniknac nic dobrego. Mam wrazenie, ze Bru-neseau jest bardziej zainteresowany swoja kariera niz, ee, jak wy to mowicie, nadstawianiem karku. Ja nie musze sie w tej sprawie przejmowac prawnymi detalami - dodal trzezwo. - Wystarczy mi kilka dowodow, zeby przekonac sad, ze Liu jest niebezpieczny. Na razie jednak nie zebralismy zadnych dowodow, zeby przekonac kogokolwiek do czegokolwiek. To sa wszystko spekulacje. Kapitan Vanik, czy bylaby pani gotowa isc z ta sprawa do swoich przelozonych? Lauren ze wstydem przyznala, ze nie. -A wiec rozumie pani moj problem. Bruneseau interesowal sie tylko zagi nionymi odpadami atomowymi. Nie sadze, zeby zmienil zdanie co do wyjazdu. -Nie moglby pan porozmawiac ze swoimi przelozonymi w Legii? - spytal Mercer. -Jestem tylko porucznikiem - odparl Foch, majac na mysli, ze kazdy jego raport zostalby przyjety i zapomniany. -A jesli zdobedziemy wiecej dowodow? Cos konkretnego? -Nie wiem, co moglibyscie znalezc, Mercer - odparl szczerze Francuz. - Bo nic sie jak dotad nie wydarzylo, nie ma... dymiacego pistoletu. - Wygladal na zadowolonego, ze uzyl amerykanskiego idiomu. Mercer przeklal wlasna slabosc. Byl zbyt zmeczony, zeby wyciagnac jakis wniosek z tego, o czym dyskutowali, choc mial wrazenie, ze jest irytujaco blisko. Zamknal oczy, probujac przywolac rozwiazanie zagadki. Wiedzial, ze jest juz niedaleko od niego. Spochmurnial, a Lauren z troska polozyla mu dlon na ramieniu. -Wszystko w porzadku? -Tak, do cholery! - Przerwal. - Przepraszam. Niewazne, kogo by oplacil, Liu nie mogl nafaszerowac Przekopu Gaillarda materialami wybuchowymi i spodziewac sie, ze sledczy uwierza, ze byl to zwykly zamach terrorystow. Rzad Stanow Zjednoczonych spadlby na Paname jak sfora ogarow. Jak inaczej moglby to Liu zrobic? Dalej, Mercer, dalej. Mysl. "Oczywiscie, staranowac statkiem". Roddy wyjasnial, jak przelamac tame Ga-tun. "Do ostatnich eksplozji uzyto okolo trzydziestu tysiecy kilogramow materialow wybuchowych". Lauren mowila o poszerzaniu kanalu. "Drobnicowiec z ruda, ktory pilotowalem, nagle skrecil na przeciwny pas". Znow Roddy, w pokoju hotelowym Harry'ego, opisujacy podejrzany incydent, przez ktory stracil prace. Trzy oddzielne watki i tylko jeden logiczny wniosek. Mercer popatrzyl na Lauren, potem na Focha. -Czy pan albo ktorys z pana ludzi macie doswiadczenie w nurkowaniu? -Ja mam - odparl Francuz natychmiast mimo zaskoczenia dziwnym pytaniem. - Kapral Tomanovic ma wieksze. Nurkuje czesto. -Moze go pan pozyczyc na dwadziescia cztery godziny? -O co chodzi? - Lauren zjezyla sie, bo Mercer pytal o nurkujacych mezczyzn, chociaz wiedzial ze zdjecia w jej mieszkaniu, ze ona tez to robila. -Mysle, ze wiem, jak Liu zamierza wysadzic odcinek Przekopu Gaillarda. Moim zdaniem dowod, ktorego potrzebujemy, czeka na nas w sluzie Pedro Mi- guel. Mercer zauwazyl gniew w oczach Lauren. Wiedzial, ze w milczeniu oskarza go o probe chronienia jej przed niebezpieczenstwem. Nie mial takiego zamiaru. -Nie martw sie, nie wykluczam cie. Sam nurkowalem tylko kilka razy, za malo, zebym czul sie na silach zanurkowac w kanale. Jesli porucznik Foch da nam Vica, ty bedziesz jego partnerem, nie ja. Jej gniew minal. Zastanowila sie nad propozycja Mercera. Kanal Panamski, gdzie sluzy byly niewiele wieksze od stutysiecznikow, ktore przez nie regularnie przeplywaly, bylby najbardziej ekstremalnym miejscem nurkowania, jakiego kiedykolwiek probowala. Popatrzyla Mercerowi w oczy i zrozumiala, ze nie prosilby jej o to, gdyby nie chodzilo o cos waznego. -Niech bedzie. -Dlaczego sluza Pedro Miguel? - spytal Harry. -Po pierwsze - odpowiedzial Roddy, ktory domyslil sie, na czym polega plan Mercera - jest najblizej Przekopu Gaillarda, a poza tym to najbardziej odludny odcinek kanalu. W okolicy nie ma zadnych miast i nikt nie chodzi tam ogladac statkow jak na sluzie Miraflores. Co wazniejsze, statek, przez ktory zostalem wylany, wyplywal z tej sluzy spozniony pietnascie minut. Nie podano powodu, a niedlugo pozniej wymknal sie spod kontroli. Jesli Liu robi cos ze statkami, zeby wywolywac te wypadki, to tam. -Aha. -Jestem pewien, ze Liu ma cos wspolnego z tymi tajemniczymi wypadkami, ktore spotkaly Roddy'ego i innych pilotow - powiedzial Mercer. Odwrocil sie do Focha, pytajaco unoszac brew. -Vic jest wasz. Bede go kryl przed Bruneseau. Kiedy? -Jak myslisz, Lauren? Masz doswiadczenie. -Najlepiej wczesnie rano albo pozno po poludniu. Kat padania promieni slonecznych ukryje swiatlo latarki. Nikt z nas nie ma sily, zeby nurkowac o swicie. - Spojrzala na zegarek. - Ktory bedzie za cztery godziny. Powiedzmy, jutro tuz przed zmierzchem. Roddy mial propozycje. -Zebyscie nie zwracali na siebie uwagi, scho dzac do wody z brzegu, znam kogos, kto trzyma motorowke w Limon, na wschodnim brzegu jeziora Gatun. Mozecie sie z nim tam spotkac i zabierze was przez przekop do sluzy Pedro Miguel. Bedziecie mogli nurkowac z jego motorowki. -Zrobi to dla ciebie? - spytal Mercer. -To brat Carmen. Nie trzeba bylo mowic nic wiecej. W kraju takim jak Panama nic nie bylo wazniejsze niz wiezy rodzinne. Godzine pozniej Mercera wyrwal ze snu dzwonek telefonu. Byl za to wdzieczny. Snil mu sie koszmar, powtorka z tortur, tyle ze tym razem pan Sun nie uruchomil ponownie jego serca, zanim wbil w niego kolejne igly. Mercer byl martwy, a jednoczesnie czul potworny bol w ciele buntujacym sie przeciwko sobie. Kazde nowe cierpienie, nakladajace sie na poprzednie, sprawialo, ze modlil sie, zeby jego mozg przestal funkcjonowac. Mozg, do ktorego nie doplywala juz krew niepompowana przez serce, a jednoczesnie wciaz odczuwajacy bol. Smierc nie byla wyzwoleniem, niewazne, jak bardzo jej pragnal. Po drugim dzwonku rozbudzil sie na tyle, zeby poczuc, ze jest skapany w pocie. Mogl sobie oszczedzic wczesniejszego krotkiego prysznica, ktory wzial, zanim padl na kanape Roddy'ego. Poczul serce tlukace sie w panice o zebra i z westchnieniem ulgi opadl na poduszke. Jego pluca pompowaly powietrze jak dwa miechy. -Mercer - szepnal Roddy. - Spisz? -Nie spie i zyje - sapnal Mercer przestraszony tym, jak realistyczny byl jego sen i jaka pozostawil po sobie pustke. Groza czaila sie tuz pod powierzchnia; gdyby jej nie powstrzymal, wypelnilaby te pustke. -Dzwoni porucznik Foch. - Roddy przeszedl przez pograzony w polmroku salon, rodzicielskim szostym zmyslem omijajac rozrzucone zabawki. - Masz sluchawke. Wrocil do swojej sypialni. -Tak, o co chodzi, poruczniku? - zachrypial Mercer. -Jestesmy w swojej kryjowce. Bruneseau tu nie ma. Mercer zsunal nogi z kanapy; na wciaz mokrych wlosach poczul ruch po wietrza. -Wylecial juz do Francji? -Jego rzeczy ciagle tu sa, ale nie ma paszportu. To o niczym nie swiadczylo. Jak wiekszosc doswiadczonych podroznikow, szpieg najpewniej na wszelki wypadek nosil go zawsze przy sobie. Mercer robil tak zawsze, kiedy byl za granica. -Moze jest w ambasadzie. -Dzwonilem do niego na komorke i rozmawialem z nim. Powiedzial, ze tam wlasnie jest, ale potem mialem jeszcze jedno pytanie i zadzwonilem do nie go jeszcze raz. Nie odebral. Zadzwonilem do ambasady, zeby go poprosili. Ofi cer dyzurny go nie widzial. Kazalem ochronie sprawdzic ksiazke gosci. Rene Bruneseau nie byl w ambasadzie od pieciu dni. To Mercera zainteresowalo. Sklamal panu? -Oui. -Pourauoi? - Mercer nieswiadomie przeszedl na francuski. Je ne sais pas - przyznal Foch. - Kiedy rozmawialismy, wydawal sie nie przejmowac, ze zabralem wieczorem paru ludzi. Nie interesowalo go tez, ze chcecie na jutro Tomanovicia. -Co mowil? -Nic. Tyle ze ma kilka niedokonczonych spraw do zalatwienia, zanim bedzie mogl wyjechac z Panamy, i ze mamy sami wracac do Gujany. Domysla sie pan, jakie to sprawy? -Monsieur Bruneseau robil bardzo duzo bez nas - wyjasnil legionista. - Na szym zadaniem bylo glownie obserwowac port Hatcherly. On spedzal cale dnie, a czasami i noce, gdzie indziej. Zakladalem, ze rozwijal siatke kontaktow, ale te raz juz nie wiem. Mercer zastanowil sie, zanim odpowiedzial. Pracowal w przeszlosci z agentami CIA i wydawalo mu sie, ze poznal mentalnosc szpiegow. Wiekszosc bardzo powaznie traktowala zasade "im mniej wiesz, tym lepiej", czesto ze szkoda dla siebie samych. -Mowil mu pan, co jutro zamierzamy? -Tylko bardzo ogolnie. Cos mowilo Mercerowi, ze to bez znaczenia. Nie lubil Bruneseau - francuski agent go w koncu wykorzystal - mimo to jednak nie sadzil, zeby Rene w jakikolwiek sposob przeszkodzil w tym, co chcieli zrobic. Poprzedniego wieczoru Lauren opowiadala, ze byl gotowy poprowadzic misje ratunkowa do kopalni i wycofal sie dopiero wtedy, kiedy sie okazalo, ze jego glowne zadanie jest za- konczone. To, ze nie pomogl Mercerowi, swiadczylo, ze jest draniem, ale nie zagrozeniem. -Mysle, ze nie musimy sie martwic -doszedl do wniosku geolog. - Rene nie wie, co planujemy. Jesli wszystko poj dzie dobrze, jutro wieczorem bedziemy mieli dowody, ktorych nam potrzeba, zeby Lauren mogla zlozyc raport swoim przelozonym. -Dobrze. Na wszelki wypadek zamkne ten dom i przeniesiemy sie gdzie indziej. Rzeczy Bruneseau kaze zawiezc do ambasady. Pan i kapitan Vanik za bierzecie Vica z glownego dworca autobusowego w parku Cinco de Mayo o, po wiedzmy, dziewiatej trzydziesci. Nie martwcie sie, rozpozna honde Roddy'ego Herrary. Foch nie powiedzial wprost, ze nie ufa swojemu przelozonemu, ale przedsiewziete przez niego srodki ostroznosci oznaczaly, ze nie zamierza ryzykowac. Z operacyjnego punktu widzenia byl to rozsadny plan. Mercerowi przyszlo do glowy, zeby na jakis czas przeniesc Roddy'ego i jego rodzine do hotelu. Kilkaset dolarow za apartament bylo niewielka cena za spokoj ducha. Nie potrafil sobie wyobrazic, ze cos zlego spotka te goscinna rodzine. Pan Sun nie wymyslilby tortury chocby w polowie tak bolesnej jak mysl o wyrzadzeniu krzywdy rodzinie Herrary. -Dobrze - powiedzial Mercer, majacy coraz gorsze przeczucia. - Skontak tuje sie, zanim dotrzemy do Pedro Miguel. Rozlaczyl sie. Opadl z powrotem na kanape, bijac sie z myslami. Mogl byc tuzin powodow, dla ktorych Bruneseau zwolnil zolnierzy Legii. Rzeczywiscie mogl konczyc swoje sprawy albo wstydzil sie przyznac, kiedy Foch zadzwonil, ze jest u prostytutki. Nie bylo powodu sadzic, ze zwerbowal go Liu Yousheng, kiedy jednak stawka byla tak wysoka, Mercer nie mogl odrzucic i tego. W koncu znow zasnal, ale koszmar wrocil. Tyle ze tym razem iglami do akupunktury poslugiwal sie Rene Bruneseau. Jezioro Panama Motorowka byla siedmiometrowym wellcraftem, starym, ale dobrze utrzymanym. Kadlub z wlokna szklanego pozolkl od dzialania zywiolow, wyraznie kontrastujac z niedawno odmalowanym czerwonym pasem wzdluz linii zanurzenia. Rufowe lawy ukrywaly silnik i czesciowo tlumily jego gardlowy warkot. Miedzy dwoma przednimi siedzeniami znajdowalo sie wejscie do przedniej kajuty, wyposazonej w dwa lozka, mala kuchenke i niewielka kabinke z turystyczna toaleta. Motorowka nadawala sie idealnie na romantyczna weekendowa wycieczke po jeziorze, gdzie kusily tysiace odludnych zatoczek i niezamieszkanych wysepek. Spieniony kilwater za lodzia znaczyl biela szklista zielona wode. Nocne deszcze ustaly, slonce wypalilo poranna mgle i teraz bezlitosnie prazylo. Tylko dzieki pedowi powietrza przy predkosci dwudziestu wezlow czworka ludzi na pokladzie nie usmazyla sie w upale. Gdyby Mercer mogl zapomniec o tym, co czeka ich na koncu wyprawy, otworzylby piwo i dobrze sie bawil. Zdjal koszule, zostajac w krotkich spodniach i adidasach. Zafascynowany patrzyl na przesuwajacy sie w tyl niezwykly brzeg. Nielatwo bylo uwierzyc, ze olbrzymie jezioro nie jest tworem natury. Jezioro Gatun, a wlasciwie caly Kanal Panamski, byly bezprecedensowym tryumfem ludzkiej inzynierii nad dotad niepokonana przeszkoda. Natura oddzielila Atlantyk od Oceanu Spokojnego trzy miliony lat temu, a teraz oba oceany byly polaczone jeziorem, ktorego powierzchnia falowala dwadziescia piec metrow ponad poziomem morza. To, ze kanal mial prawie sto lat, wywieralo jeszcze wieksze wrazenie. Mercer poczul chec, by z pokladu rozpedzonej motorowki poszukac dowodow nienaturalnego pochodzenia jeziora. Dalej, za Gamboa, gdzie kanal zwezal sie do Przekopu Gaillarda, widac to bylo wyraznie, ale tutaj sztuczne jezioro wygladalo jak kazde inne jezioro na swiecie. Dopiero gdy przyjrzal sie uwazniej wyspom, zobaczyl, ze kiedys byly szczytami wzgorz, a krety brzeg - zboczami gor. Nie bylo widac sladow erozji, rzadkie tez byly plaze. Poza tym na wyspach roslo malo wodnych roslin. Mercer nigdzie nie dojrzal bagien ani trzesawisk, ktorych mozna by sie w takim miejscu spodziewac. Dzungla po prostu urywala sie na skraju wody, gdzie konczylo sie jej panowanie. Poza trasami zeglugi tu i tam widac bylo sterczace spod wody czubki slupow telegraficznych; na gnijacym drewnie siedzialy ptaki. Slupy byly pozostaloscia po starej linii kolejowej, ktora zatopiono podczas tworzenia jeziora. Mercer wyobrazil sobie, ze tak wygladalby swiat, gdyby kiedys stopily sie pokrywy lodowe na biegunach. Niekonczaca sie defilada olbrzymich frachtow- cow i tankowcow tylko wzmagala to wrazenie. Oto niedobitki ludzkosci plywaja na ich pokladach niczym flotylla wspolczesnych arek Noego rodem ze scenariusza jakiegos postapokaliptycznego filmu science fiction. Juan Aranjo, brat Carmen Herrary, w drodze z Limon do sluzy Pedro Mi-guel trzymal sie z dala od boi wyznaczajacych trasy zeglugi. Nie mowil po angielsku i wolal milczec, niz zagadywac Lauren. Zadzwonila jej komorka. Lauren machnela do Mercera, zeby odebral. Ona i Tomanovic sprawdzali sprzet, ktory wypozyczyli w Scubapanama, najwiekszym w Panamie sklepie dla nurkow, gdzie Lauren znano. Mercer wygrzebal telefon z plecaka. -Halo. -Mercer, tu Roddy. -Wyniesliscie sie z domu? -Wlasnie jestesmy w hotelu. Dzieciaki mi sie rozbisurmania przez twoja hojnosc. Nawet Miguel nie byl taki smutny, ze go zostawiles, kiedy zobaczyl, ze jest tu basen. A Harry juz sie zabral do minibarku. Mercer wyobrazil to sobie i sie usmiechnal. -Foch sie odzywal? Nie odbieral, kiedy dzwonilem do niego z Limon. -Nie, nie odzywal sie - powiedzial Roddy. - Dwoch jego ludzi bezpiecznie odstawilo nas do hotelu, ale z nim samym nie rozmawialem. Za to dzwonil do mnie dzisiaj rano ktos, kogo znasz. Maria Barber. To byla ostatnia osoba, z ktora Mercer spodziewal sie jeszcze rozmawiac. -Naprawde? Co mowila? - Cos mu nagle przyszlo do glowy i w jego glosie pojawil sie niepokoj. - Zaczekaj, skad wiedziala, zeby do ciebie zadzwonic? Mysli, ze jestem w Waszyngtonie. -Nie przejmuj sie, zapytalem ja o to samo. Dzwonila do ciebie do Waszyngtonu, a potem zaryzykowala telefon do mnie. Powiedziala, ze mowiles jej o mnie, kiedy byles z nia na kolacji. Mercer rozmyslnie wyrzucil z pamieci tamten paskudny wieczor, wiec nie przypominal sobie tego fragmentu ich rozmowy. -Czego chciala? -Oprocz ciebie? - zakpil Roddy i spowaznial. - Twierdzi, ze ma jakies informacje o smierci meza. -Powiedziala jakie? -Nie, chciala porozmawiac z toba osobiscie. Poinformowalem ja, ze poply nales na Gatun z moim szwagrem i ze nie ma z toba kontaktu. Podala numer telefonu, gdybys chcial do niej zadzwonic teraz. -Jak to brzmialo? -Jakby zaczela dzien od kilku drinkow krwawej mary. Mercer wykrzywil usta. -Zostaw ten numer. Zadzwonie do niej, jak skonczymy. A moze wcale do niej nie zadzwoni. Raczej nie mogla miec istotnych informacji. Byla pewnie po prostu pijana i samotna i szukala pocieszenia. Litosc Mercera tez miala swoje granice. -Gdzie jestescie? - spytal Roddy. -Wedlug mapy, ktora pokazal mi Juan, chyba wlasnie minelismy wyspe Barro Colorado. Zostaniemy tu do poznego popoludnia. Nie chce sie krecic przy sluzie Pedro Miguel dluzej niz to konieczne. -Dobry pomysl. Zarzad kanalu nie zabronil lodziom wy cieczkowym zblizac sie do sluzy, ale teraz, kiedy zwiekszyli ochrone, moga ka zac wam odplynac, jesli nabiora podejrzen. Zadzwon, jak skonczycie. -Zrobi sie - odparl Mercer i sie rozlaczyl. Dziesiec minut pozniej Juan Aranjo odbil od boi w strone brzegu i wplynal na odludna zatoczke, gdzie nikt ich nie mogl zobaczyc. Znalazl miejsce pod nawisem galezi palm, ukrywajac lodz przed obserwacja z powietrza i poludniowym sloncem. Po wylaczeniu silnika rzucil za burte mala kotwice. W dzungli darly sie na caly glos ptaki. Lauren odrzucila propozycje skorzystania z kajuty, wiec Juan zszedl pod poklad przespac popoludnie. Jak wszyscy zolnierze na swiecie Tomanovic znalazl sobie ustronny kat i sie w nim zwinal. Lagodne kolysanie lodzi i cieply cien natychmiast go uspily. -Sprawdziliscie sprzet? - Mercer spytal cicho Lauren. -Wszystko gotowe. - Jesli denerwowala sie perspektywa nurkowania przy sluzie, nie bylo tego slychac w jej glosie. Patrzyla spokojnie na Mercera. - Moge spytac, co ci sie naprawde stalo w kopalni? Mercer poczul, ze kurczy mu sie zoladek. Caly ranek wmawial sobie, ze wyrzucil ten incydent z glowy. Goraczkowe przygotowania - wypozyczanie sprzetu do nurkowania, odbieranie Tomanovicia i spotkanie z Juanem - zajely mu czas. Teraz, kiedy przez kilka godzin mogli tylko bezczynnie czekac, mial nadzieje, ze wspomnienia nie wroca. Pytanie Lauren przywrocilo je wszystkie z okrutna wyrazistoscia. -Czemu pytasz? - wykrecil sie. -Cos mi mowi, ze to, co opowiedziales w kuchni Roddy'ego, to nie wszystko - przerwala. - Z sypialni, w ktorej polozyla mnie Carmen, slyszalam, jak jeczysz i rzucasz sie przez sen. Mercer nie mial ochoty zwierzac sie, co go dreczylo. Doswiadczyl tyle zlego, poznal, czym jest smierc. Potrzebowalby calego zycia, zeby o tym opowiedziec, dlatego spychal te wspomnienia do najciemniejszych zakamarkow pamieci, gdzie kryly sie tylko koszmary. Wiedzial, ze to niezdrowa proba wyparcia, ale jakos sie sprawdzala. Lauren zadala pytanie bez zlych intencji. Nie wiedziala, jak bardzo Mercer nie chcial pamietac o torturach. Zbierajac mysli, uswiadomil sobie, ze jest jej wdzieczny. Lauren wyczula, ze nie uda mu sie zapomniec o tym incydencie bez jej pomocy. -To zabrzmi dziwnie, ale on mi cos zabral. - Zasmial sie. - I nie chodzi mi tylko o zegarek. - Spojrzeli sobie w oczy. - On mnie zabil, Lauren. Bylem mar twy. Zrobil tymi iglami cos takiego, ze moje serce przestalo bic. Czulem, ze spoczywalo, nieruchome, w mojej piersi, ze jego rytmiczne bicie, ktore zawsze uwazalem za oczywiste, ustalo. Czulem, ze jestem martwy. Lauren zbladla. Nigdy w zyciu nic podobnego nie slyszala. -Trafilem w miejsce, z ktore go sie nie wraca - ciagnal Mercer. - I wiesz co? Wcale nie bylo tak, jak mowia. Nie unosilem sie ponad stolem, na ktorym lezalem, i nie patrzylem na swoje cia lo. Caly czas lezalem na tym stole, a nade mna stal szaleniec. Nie bylo zadnego niebianskiego blasku, zadnych przyjaciol, ktorzy przeprowadziliby mnie na dru ga strone. Nie bylo niczego oprocz nieuniknionego zapomnienia. Nie wiem, co o tym myslec. -Nie byles martwy - odezwala sie po chwili Lauren. Chociaz mowila z pelnym przekonaniem, w uszach Mercera zabrzmialo to jak jalowe pocieszenie. Jej slowa przypominaly mu dziecinstwo, lekcje w niedzielnej szkolce i regularne uczeszczanie do kosciola. -Prosze cie, Lauren. Nie bylo cie tam. -Jak mogl zatrzymac i znow ozywic twoje serce paroma iglami do akupunktury. To niemozliwe. -Stwierdzasz naukowy fakt czy bronisz swojej wiary? - Zabrzmialo to ostrzej, niz zamierzal. Pozalowal swoich slow i z ulga zauwazyl, ze Lauren puscila je mimo uszu. -Skad wiesz, ze twoje serce stanelo? Naprawde czules je, nieruchome, w piersi czy po prostu nie slyszales pulsu w uszach? Mercer musial sie zastanowic. Pamietal torture az za dokladnie, ale ten szczegol mu umknal. Nastepne pytanie Lauren tylko zwiekszylo jego niepewnosc. -Czy cos slyszales, kiedy twoje serce, jak mowisz, nie bilo? -Chyba nie - odparl po chwili. - Sun nic nie mowil. -I to jest odpowiedz. Sun nie mowil, bo igly do akupunktury sparalizowaly ci uszy wewnetrzne, a konkretnie malenkie wloski na slimakach - czesci ucha wewnetrznego - ktore przetwarzaja drgania dzwieku na sygnaly, ktore potrafi rozpoznawac twoj mozg. Kiedy zablokowal te impulsy nerwowe, twoj mozg przestal slyszec przeplyw krwi wokol slimakow. Twoje serce bilo w najlepsze, tylko ty go nie slyszales. -Ale... - zaczal protestowac Mercer i przerwal. Jej wyjasnienie bylo proste i logiczne. I bardziej sensowne niz upieranie sie ze Sun zatrzymal akcje jego serca. A mimo to wiedzial, ze przydarzylo mu sie cos o fundamentalnym znaczeniu, cos, czego nie umial nazwac. I co z tego, ze Sun go oszukal, ze podstepem kazal Mercerowi uwierzyc, ze nie zyje? Doznania, ktore tortura wywolala, nie byly przez to wcale mniej bolesne. Mercer czul sie, jakby stal na skraju urwiska i czekal na skok, ktory mu pomoze odnalezc to, co Sun mu zabral, a jednoczesnie jakby jakas jego czesc rozpaczliwie pragnela sie wycofac. Wiedzial, ze otchlan jest zbyt gleboko, ze wypelnia zbyt wiele potworow. Ze czyha w niej zbyt wiele cierpienia. Nie byl wystarczajaco silny, zeby pozbyc sie watpliwosci. Sklamal, nie potrafiac spojrzec Lauren w oczy. -Moze masz racje. Sun niczego mi nie odebral. Oszukal mnie swoja sztuczka z zatrzymywaniem serca i przez to sam mu to oddalem. Lauren nachylila sie i wziela go za reke. -Czy cos ci zabral, czy tylko tak pomyslales, musisz wierzyc, ze teraz znow jestes caly. -Nie dasz mi spokoju, co? -Nie. Z dwoch powodow. Niedlugo wystawie sie na niebezpieczenstwo i musze miec pewnosc, ze w razie czego bede miala w tobie wsparcie. -Gdybym nie mogl ci pomoc, nie pozwolilbym ci dzisiaj nurkowac. Musisz to wiedziec. - Mercer nigdy w zyciu nie mowil niczego z wiekszym przekonaniem. Za nic w swiecie by jej nie zawiodl. -W porzadku. - Kiwnela glowa. -A drugi powod? -Powiem ci po nurkowaniu. Chociaz ton jej glosu sugerowal, ze to koniec rozmowy, spojrzenie swiadczylo o czyms przeciwnym. Usmiechnela sie, zeby przerwac powage chwili. Niewielka szpara miedzy jej zebami stanowila leciutka ryske na jej nieskazitelnej urodzie; dla Mercera Lauren byla przez to jeszcze bardziej atrakcyjna. Odwrocila reke, zeby spojrzec na matowy zegarek do nurkowania, ktory zalozyla zamiast swojego roleksa. -Poniewaz mamy troche czasu, zanim wejdziemy do wody, pojde w slady Vica i sie zdrzemne. Ostatnia noc nie byla najlepiej przespana noca w moim zy ciu. Dasz sobie rade? Mercer przetrzasnal worek, ktory zabral ze soba, i wyjal oprawiony w skore dziennik Lepinaya. Pokazal go Lauren. -Ciagle tego nie przeczytalem. Teraz jest chyba swietna okazja. Ale zrob cos dla mnie. Jesli kiedys spotkasz Jeana Derosiera, faceta, ktory mi go sprzedal, nie mow, ze wzialem dziennik na lodke. Zabilby mnie za wystawienie go na dzialanie zywiolow. -Umowa stoi. Lauren wyciagnela sie na lawce, podlozyla pod glowe zwinieta torbe do nurkowania i po chwili zasnela. Mercer patrzyl, jak spi. Byl zarazem zdumiony i przerazony tym, jak instynktownie wyczula, co zrobil mu Sun. Zastanawial sie, czy to kobieca intuicja, czy tez bylo to po nim widac. Mial nadzieje, ze pierwsze, ale podejrzewal drugie. Otworzyl dziennik. Poczul mocny zapach starego papieru, zapach, ktory zawsze kojarzyl mu sie z wiedza. Bez slownika angielsko-francuskiego mogl wyrobic sobie tylko bardzo ogolne pojecie o tym, co Godin de Lepinay napisal ponad sto lat temu o swoich podrozach po Panamie. Mimo to byl przekonany, ze zrozumie wiecej niz Bruneseau, ktory przegladal dziennik w Paryzu. Rene czytal go oczami szpiega, Mercer zas - zgodnie z zamyslem autora - jak inzynier. Trzy godziny pozniej, kiedy slonce opadalo juz ku horyzontowi, zamknal ksiazke. Od czytania wyblaklego recznego pisma nabawil sie tepego bolu glowy. Zanim obudzil pozostalych, polknal dwie aspiryny, popijajac je woda z bu- telki. Baron Lepinay pisal dosc kwiecistym stylem, co bylo dziwne u naukowca, i Mercer byl pewien, ze wielu fragmentow nie zrozumial. Poza tym Lepinay porownywal geologiczne i geograficzne elementy topografii Panamy do tych, ktore znal z Francji. Pisal na przyklad, ze jakies wzgorze przypominalo mu Mount Mouton, Owcza Gore. Mercer nie wiedzial, czy we Francji rzeczywiscie jest taka gora ani jak mogla wygladac. Mimo to w dzienniku nie bylo ani jednej wzmianki o zaginionym skarbie, Inkach ani czymkolwiek, czym moglby sie interesowac Liu Yousheng. Byl to zapis podrozy, zawierajacy szczegolowe pomysly, jak Lepinay zabralby sie do budowy kanalu z jeziorem i sluzami. Dla Mercera dziennik stanowil wyjatkowy zabytek, ale nie bylo tam niczego, co dotyczyloby ich obecnej sytuacji. Jedyna wzmianka w ogole sie z nia kojarzaca byl ustep o wygaslym wulkanie na polnocy Panamy, przypominajacym troche ten nad Rzeka Zniszczenia, wlacznie z jeziorem w kalderze i wyspa. Lepinay nie mial wyksztalcenia geologicznego i nie wiedzial, ze podobne wulkany wystepowaly na calym swiecie. Wrazenie zrobila na nim zwlaszcza gladka powierzchnia kanalu wulkanu, ktory wypluwal kiedys roztopiona skale gleboko z wnetrza ziemi. Mercer schowal dziennik do torby, czujac uklucie nostalgii na wspomnienie pierwszego razu, kiedy badal taki wulkan na Hawajach. Byl pewien, ze gdyby Liu znal tresc pamietnika, nie probowalby go krasc w Paryzu. Poczul przewrotna chec, zeby wyslac ksiazke dyrektorowi Hatcherly z najlepszymi zyczeniami. Lekko rozczarowany zawolal Lauren i Vica. Przyszla pora na akcje. Juan wygramolil sie z kabiny, z koszula rozpieta do pepka, tak ze spocony brzuch wylewal mu sie ze spodni. Wychylil sie za burte, zeby wyciagnac kotwice. -O, czesc - zawolala Lauren, przecierajac zaspane oczy. - Znalazles cos w dzienniku? -Nic a nic - odparl Mercer. Nadzieja w oczach Lauren zgasla. - Byl interesujacy z pewnego punktu widzenia, ale nie znalazlem tam niczego, co by tlumaczylo, dlaczego Liu wyslal po niego zabojcow. Moze bardzo interesuje sie historia kanalu. Lauren rzucila mu pelne powatpiewania spojrzenie. Mercer wzruszyl ramionami, jakby chcial powiedziec, ze wszystko jest mozliwe. Juan wlaczyl pompe paliwa i przekrecil kluczyk zaplonu. Silnik ozyl. Przez reszte podrozy kanalem Tomanovic i Lauren musieli sie ukrywac. Plan byl taki, ze Mercer bedzie udawal fotografa, ktory wynajal na miejscu motorowke, zeby robic zdjecia statkom przeplywajacym przez sluzy. Zeby uwiarygodnic ten pre- tekst, mial przy sobie aparat i obiektyw, ktore kupil przed wyprawa nad Rzeke Zniszczenia. Lauren i Vic schowali sie w kabinie, zeby wlozyc polmilimetrowej grubosci mikroprenowe pianki Hendersona, raczej dla kamuflazu niz dla ochrony termicznej, a Juan odbil od brzegu i ruszyl znow w strone glownego kanalu. Mineli kilka lodzi wycieczkowych pelnych turystow z aparatami fotograficznymi, a takze normalna defilade oceanicznych transportowcow. Slonce wciaz opadalo ku zachodowi. Jego czerwony blask odbijal sie na wodzie wszedzie tam, gdzie fale opadaly pod odpowiednim katem. Opusciwszy jezioro Gatun, ruszyli wezszym odcinkiem kanalu w strone Przekopu Gaillarda i sluzy Pedro Miguel. Poniewaz boje wytyczajace szlak zeglugowy dla wielkich statkow pozostawialy jedynie waskie pasy przy brzegach, Juan trzymal sie prawej strony, po przeciwnej stronie kanalu niz Gamboa. Za jego szerokimi lukami Mercer widzial zamglony masyw kontynentalnego wododzialu. Im bardziej sie do niego zblizali, tym wezszy robil sie kanal, a krajobraz coraz bardziej zdradzal swoje sztuczne pochodzenie. Wzgorza, przedtem opadajace ku wodzie lagodnymi zboczami, zostaly czesciowo zniwelowane i odsuniete, tak ze przypominaly uprawy tarasowe, ktore Mercer pamietal z podrozy do Azji i Afryki. Dzungla dopiero odzyskiwala stracone tereny. To byla najnowsza z trwajacych od stu lat prob zatrzymania ziemnych lawin, bedacych zmora kanalu od chwili, kiedy pierwsze parowe koparki zaczely go zlobic. Z samego Przekopu Gaillarda wydobyto sto piec milionow metrow szesciennych ziemi, dokladnie polowe materialu wydobytego przy budowie calego kanalu. Jeden z wczesnych opisow objetosci ziemi wykopanej z Kanalu Panam-skiego mowil, ze gdyby upakowac ja w kolumne o podstawie wielkosci sredniego miejskiego kwartalu, osiagnelaby wysokosc trzydziestu tysiecy metrow. Albo inaczej - wypelnilaby wagony pociagu towarowego tak dlugiego, ze opasywalby cala Ziemie trzy i pol razy. Motorowka Juana Aranjy plynela przez przekop, a Mercer zrozumial, ze zadne porownanie z przewodnika dla turystow nie moglo oddac niesamowitej skali przedsiewziecia. Widzial wiele inzynieryjnych cudow swiata, wielkie piramidy, rzymskie Koloseum, most Golden Gate, Tame Hoove-ra, tunel pod kanalem La Manche. Wszystkie jednak bladly w porownaniu z tym, co teraz widzial. Po prawej stronie wznosily sie pozostalosci wzgorza, ktore dynamitem uksztaltowano na podobienstwo piramidy schodkowej w Sakkarze. Potem dotarli do wlasciwego wododzialu. Mercer nie mogl uwierzyc, ze znajduje sie w samym srodku pasma gorskiego, biegnacego od kranca Ameryki Poludniowej po polnocna Kanade. Sciany andezytowego bazaltu piely sie stromymi urwiskami osiemdziesiat metrow nad spokojne lustro wody. Byly to pozostalosci Zlotej Gory i Gory Wykonawcy, najwyzszych wzniesien nad kanalem, a jednoczesnie najnizszych, jakie dawni inzynierowie mogli znalezc, kiedy wytyczali trase. W skale wydrazono otwory, ktore wypelniono betonowymi czopami dla poprawienia stabilnosci, a mimo to widac bylo dowody, ze osuniecia wciaz sie zdarzaly. Kanal mial troche ponad sto osiemdziesiat metrow szerokosci, a wierzcholki skalnych masywow wydawaly sie oddalone od siebie niewiele wiecej. Zeby zobaczyc je z pokladu malej motorowki, Mercer musial odchylic glowe. Po niedawnym deszczu cienka warstwa ziemi na szczytach klifow nasiakla woda, ktora splywala teraz po nich bialymi kaskadami. -Niesamowite, co? - spytala Lauren z wejscia do kabiny. Czarny mikro- pren opinal jej cialo jak druga skora. Mercer z trudem powstrzymal sie od gapienia sie na nia. -Myslalem wlasnie, ze kiedy tu kopali, temperatura musiala osiagac jakies piecdziesiat stopni. -Upal byl straszny, tak, ale najbardziej przeszkadzaly im lawiny. Jedna potrafila udaremnic cale miesiace kopania, grzebiac parowe koparki, tory kolejowe i ludzi. Czytalam, ze ziemia byla tak niestabilna, ze nie tylko bloto osuwalo sie do wykopu, ale dno przekopu potrafilo sie wybrzuszac z powodu ciezaru sasiednich gor. Mercer wyobrazil sobie tytaniczny ciezar dwoch gor, napierajacy na miekkie warstwy gruntu i powodujacy wypietrzenie pomiedzy nimi, tak jak sciskanie dwoch koncow balonu powoduje spuchniecie jego srodka. To byla mechanika skalna na najwieksza z mozliwych skal. Podziwiali widok w milczeniu przez kilka minut. Lauren w koncu sie odezwala. -Kiedy tu jechalismy, mowiles dosc niejasno o tym, czego ja i Vic mamy tam na dole szukac. - Siedzacy za nia Serb ostrzyl oselka swoj noz. - Moze powiedzialbys cos wiecej? -Nie mam pewnosci - odparl Mercer. - Roddy powiedzial, ze wszystkie statki, ktore nagle zbaczaly z kursu, wyplywaly z zachodniego pasa Pedro Migu-el z opoznieniem. On i inni piloci nie zglaszali zadnych usterek ze sterami. Nikt nie majstrowal przy dodatkowych systemach sterowania. Roddy i ja uwazamy, ze byc moze cos przyczepiano do kadlubow tych statkow, zeby spowodowac zmiane kursu. -Lodz podwodna? - spytala Lauren z powatpiewaniem. -Wiem, ze to brzmi malo prawdopodobnie, ale jak zabralabys sie do zmiany kursu dwudziestotysiecznika? Pamietaj, zaden ze statkow, ktore zbaczaly, nie byl panamaksem. To byly mniejsze frachtowce, ktore przeplywaly kanalem noca. Lodz podwodna mialaby miejsce do manewrowania i, w zaleznosci od jej konstrukcji, wystarczajaca moc, zeby zmienic kurs takiego statku. Mogla byc ustawiana pod nim tuz po otwarciu sluzy. Statek byl potem zatrzymywany na kilka minut, podczas ktorych ja mocowano. A w odpowiednim momencie lodz swoim silnikiem spychala go z kursu. -Po co zadawac sobie tyle trudu, skoro taniej i latwiej byloby przekupic kilku pilotow kanalu, zeby spowodowali takie wypadki? -Jesli Liu zamknie Kanal Panamski, rozpocznie sie bardzo dokladne dochodzenie. Nie moze ryzykowac, ze piloci zostana przesluchani, zabic ich tez nie moze, bo wzbudziloby to podejrzenia. Poza tym po zainscenizowaniu serii takich dziwnych incydentow pojawila sie pewna prawidlowosc, ktora bedzie wytlumaczeniem, kiedy rozmyslnie wpakuje w brzeg statek wyladowany materialami wybuchowymi. Lauren zmarszczyla czolo, zastanawiajac sie nad wyjasnieniem Mercera. Widac bylo, ze raczej w taka wersje wypadkow nie wierzy. Jej kiwniecie glowa oznaczalo, ze prosi, by mowil dalej, a nie to, ze kupila ten pomysl. Mercer czul, ze jej stosunek do niego nieco sie zmienil, odkad jej opowiedzial o torturach. Nie wiedzial, co moglby zrobic czy powiedziec, by upewnic ja, ze wciaz mysli jasno. Prawdopodobnie nic, dopoki nie upora sie ostatecznie z tym, co wyrzadzil mu Sun. -Jedno trzeba Liu przyznac - ciagnal, zapominajac na razie o niepokoju Lauren. - Jest cholernie dokladny. Planuje na kilkanascie ruchow do przodu i jest przy tym dosc elastyczny, zeby zareagowac na nasza obecnosc. Pomyslal zawczasu o wszystkich ewentualnosciach, ktore przychodza mi do glowy. Kazde dochodzenie w sprawie tej katastrofalnej eksplozji wykaze, ze szkoleni przez Amerykanow piloci juz wczesniej paprali prace. Wysledzenie pochodzenia zlota, ktorym zaplaci Panamie, doprowadzi jedynie do kopalni, ktora wyglada na calkowicie prawdziwa. Jesli kanal zostanie zamkniety na pare lat, fakt, ze Hat-cherly Consolidated dysponuje portami towarowymi, kupilo linie kolejowa i prawie skonczylo budowe rurociagu naftowego, bedzie wygladal na fortunny zbieg okolicznosci, a nie dzialanie celowe. -To wszystko takie zagmatwane. -Tak jest, i dlatego wlasnie takie piekne. Cala intryga jest zbyt zlozona, zeby byc wiarygodna, a mimo to nie ma innego wytlumaczenia. - Mercer prze- rwal. - Kazdy, kto ma dosc motywacji i materialow wybuchowych, moze wysadzic, co zechce. Sztuka polega na tym, zeby uszlo mu to na sucho. To wlasnie odroznia wariata od wyrachowanego terrorysty. Nie mamy tu do czynienia z fundamentalistami samobojcami. To rozsadni ludzie, ktorzy chca przezyc atak i cieszyc sie zyskami. Dlatego wlasnie to, co robia, musi byc takie skomplikowane. Liu zaplanowal swoja operacje w najdrobniejszych szczegolach i zaledwie kilka tygodni, a moze dni, dzieli nas od jej zakonczenia. - Mercer wbil wzrok w oczy Lauren. - Lauren, zdajesz sobie sprawe, ze gdybym nie mial podejrzen co do tego, jak zginal Gary Barber, dochodzenie skonczyloby sie w dzungli, na tym policjancie, ktorego nie lubisz. Nikt nie mialby pojecia, ze chinska firma, rzekomo nalezaca do chinskiego rzadu, zamierza zamknac Kanal Panamski tak, zeby Stany Zjednoczone nie mogly zareagowac akcja wojskowa. -Senor - przerwal Juan Aranjo. Mercer podniosl wzrok. Przed nimi, niczym oaza technologii w srodku pierwotnej dzungli, lezala sluza Pedro Miguel. Motorowka przeplynela juz na pacyficzna strone kontynentalnego wododzialu, wiec gory przeszly tu w lagodne wzgorza porosniete trawa i palmami. Na wschodnim brzegu, do ogrodzenia z drucianej siatki, biegnacego wzdluz tego odcinka kanalu, przylegaly slumsy pelne bud z falistej blachy i sznurkow z rozwieszonym praniem. Za osada biegly tory kolejowe i szosa transpanamska. Blizej podwojnej sluzy znajdowalo sie cu-mowisko dla malych lodzi, ktorymi piloci dostawali sie na statki, ktore mieli prowadzic, kilka parkingow i dwa dlugie magazyny. Byly to szopy naprawcze dla elektrycznych pociagow, ktore holowaly statki przez sluzy. Pociagi jezdzily po torach ulozonych na brzegach trzystumetrowych komor oraz na dwudziestometrowej szerokosci murze dzielacym dwa betonowe zbiorniki. Do wciagania i wyciagania statkow tak, by ich nie uszkodzic, potrzeba bylo czasem az szesciu lokomotyw, zwanych mulami. To do pilota nalezalo skoordynowanie z ich praca napedu jednostki i pilnowanie wlasciwego naprezenia grubych lin holowniczych, zeby statek bezpiecznie pokonal sluze. Z prawej komory wlasnie wyplywal tankowiec, dzieki czemu Mercer mogl zobaczyc jej wnetrze az po szczyty wrot zatrzymujacych wody jeziora Gatun. Zamykaly sie do srodka na ksztalt splaszczonej litery V; ich nachylenie pod katem pomagalo rozlozyc olbrzymi ciezar, ktory na nie napieral. Mercer dowiedzial sie od Roddy'ego, ze wrota mialy dwadziescia metrow szerokosci, ponad dwa metry grubosci i byly puste w srodku, tak ze unosily sie na wodzie, co ulatwialo ich otwieranie.Kazda para wazyla ponad siedemset ton. A tutaj, w sluzie Pedro Miguel, obie komory byly wyposazone w dwie pary wrot od strony wylo- tu, tak ze gdyby jedne zostaly uszkodzone, nie doszloby do katastrofy i oproznienia jeziora. Z niskiego punktu obserwacyjnego na pokladzie motorowki Juana Mercer nie potrafil dokladnie ocenic skali tej niesamowitej konstrukcji, nie widzial tez dlugiego na poltora kilometra jeziora Miraflores za nia. Na drugim koncu jeziora znajdowala sie para podwojnych sluz zbudowanych jedne nad drugimi, ktore unosily i opuszczaly statki z wysokosci siedemnastu metrow, z poziomu Oceanu Spokojnego. Na oczach Mercera frachtowiec w komorze po lewej zaczal sie wyraznie unosic. Grawitacja zepchnela do komory trzydziesci tysiecy metrow szesciennych wody. Po kilku minutach poziom wody w komorze zrownal sie z poziomem wody przekopu i olbrzymie wrota otworzyly sie na zewnatrz. Muly naparly na liny i wyciagnely statek. Kiedy tylko odczepiono od niego ich stalowe mocowania, za rufa frachtowca wystrzelila biala piana i gigantyczna sruba popchnela go dalej. Mercer jeszcze raz spojrzal na Lauren. -Jestesmy na miejscu. Zaczekamy jakies dwadziescia minut, zeby slonce zaszlo jeszcze troche, a potem wrzucimy ciebie i Vica do wody. -W porzadku. Juan wiedzial, ze ma grac role przewodnika wycieczki i zaczal wskazywac widoki, ktore Mercer fotografowal, choc nie bylo filmu w aparacie. Geolog probowal ustalic, czy przy sluzie dzieje sie cos niezwyklego, ale wszystko wygladalo normalnie. Przeplywala przez nia powolna, niekonczaca sie procesja statkow. Nie bylo wsrod nich wielkich wycieczkowcow ani panamaksow, bo robilo sie pozno i tego typu jednostki nie zdazylyby dotrzec do sluzy Gatun po drugiej stronie kraju przed zmrokiem. Mercer poslusznie udawal, ze wypstrykuje kolejne rolki filmu, ale zoladek podszedl mu do gardla ze zdenerwowania. Razilo jego ambicje, ze prosi Lauren i Vica, zeby zrobili cos, czego sam nie umial. Z reguly nie pozwalal na to, zeby inni narazali sie za niego, ale zadanie bylo zbyt wazne, zeby zaufal swoim, dosc ograniczonym, umiejetnosciom pletwonurka. Ogladal sie na Lauren, starajac sie nie zwracac na siebie uwagi. Po dwudziestu pieciu minutach Lauren powiedziala, ze kat padania promieni slonca jest wlasciwy. Powierzchnia kanalu byla migoczaca tafla odbitego swiatla, jakby woda zmienila sie w plomienie. -Z prawej sluzy za chwile wyplynie statek - poinformowal ja Mercer pol glosem. - Zasloni nas i nikt na sluzie nie zobaczy, ze przelazicie przez burte, je- sli nikt nie bedzie stal na prawym skrzydle mostka statku. Bede sie rozgladal i jak tylko dam znak, pakujcie sie do wody. Vic stanal za Lauren na krotkich schodkach wychodzacych z kabiny, tak, by pomoc jej zejsc z lodzi z duza butla na plecach. Na biodrach Lauren miala pas z olowianymi obciaznikami. Ona i Serb wlozyli juz kaptury piankowe i mieli na twarzach maski. Oboje trzymali w rekach pletwy, ktore mieli zalozyc na nogi, kiedy bezpiecznie znajda sie pod woda. Napiete miesnie na rekach i ramionach Lauren wybrzuszaly lekko jej kombinezon. Spogladala spokojnie zza szybki maski. -Kiedy woda bedzie przeplywac przez rury sluzy - powiedziala - bedziemy mieli do czynienia z mocnymi pradami, ktore skroca nam czas przebywania pod woda. Nawet przy minimalnym zuzyciu te butle maja powietrza na maksymal nie godzine. W Scubapanama nie mieli wiekszych, na ktorych mi zalezalo. Vic i ja wrocimy dokladnie czterdziesci piec minut po tym, jak sie zanurzymy, a to i tak o wiele dluzej, niz byloby bezpiecznie. Rozumiesz? -Trzy kwadranse. Jasne. Lauren dotknela jego ramienia. -Mowie powaznie, Mercer. Spodziewaj sie nas za czterdziesci piec minut, ale jesli nie wrocimy za godzine, to nie wrocimy w ogole. Nie ma tu zadnego marginesu. Jesli nie zobaczysz nas za godzine, nie zobaczysz nas juz w ogole. Obiecaj mi, ze zabierzesz stad tylek. Mercer wytrzymal przez chwile jej spojrzenie, kiwnal glowa, a potem podniosl aparat, zeby przyjrzec sie frachtowcowi przez teleobiektyw. Kapitan statku i pilot musieli ustawic sie po drugiej stronie mostka, bo przy bocznym relingu stalo tylko dwoch panamskich zolnierzy. Jeden pomachal malej lodce w dole, a Mercer odwrocil aparat, nie chcac im dawac pretekstu do przygladania sie. Reszta studwudziestometrowego statku wygladala na opustoszala. Mercer patrzyl ukradkiem na dwoch znudzonych zolnierzy i kiedy tylko odwrocili sie od relingu, zeby wrocic na przyjemnie klimatyzowany mostek, zawolal: -Teraz! Tomanovic ruszyl tak szybko, ze prawie poniosl Lauren i jej trzydziesci kilo sprzetu po schodkach. Kiedy dotarl do burty, chwycil ja w pasie i odwrocil, tak ze spadajac, oslonil ja wlasnym cialem. Wpadli do wody z nieglosnym pluskiem, w klebowisku babelkow powietrza. Kilka chwil pozniej nad powierzch- nia pojawily sie dwie dlonie w rekawicach i pokazaly, ze wszystko jest OK, robiac kolko z kciuka i palca wskazujacego. Potem dlonie zniknely i oboje odplyneli, lekko burzac wode. Mercer wyjal z kieszeni roleksa Lauren i sprawdzil godzine. Czterdziesci piec minut, powiedziala. Wroca o siodmej osiemnascie. Przypominalo to wpadniecie do olbrzymiej, bezdennej wanny, bo woda byla ciepla jak krew. Lauren odwrocila sie i podciagnela kolana pod brode, zeby nalozyc pletwy, a potem dodala powietrza do jacketu*3. Ona i Vic zlapali rownowage w tej samej chwili i podplyneli pod powierzchnie, zeby dac Mercerowi znak, ze wszystko w porzadku. Lauren wypuscila troche powietrza z kamizelki, zeby opasc glebiej. Zatrzymali sie na pietnastu metrach, wystarczajaco gleboko, zeby babelki powietrza z ich oddechow rozpuszczaly sie w wodzie. Lauren natychmiast wyrownala cisnienie w uszach i pod maska. Przez metna wode czula pulsowanie silnika i uderzenia sruby przeplywajacego nad nimi frachtowca.Byla przyzwyczajona do nurkowania w oceanie, dlatego dopiero po kilku chwilach przywykla do innej wypornosci slodkiej wody i jej mulowatego posmaku. Widocznosc byla nie najlepsza, moze na szesc metrow, ale wystarczyla, zeby sie zorientowac, gdyby cos znalazlo sie w wodzie niedaleko nich. Tak daleko od sluzy prad byl slaby, ale Lauren byla przygotowana na zasysanie wody, kiedy komory zaczelyby sie napelniac. Ona i Vic poplyneli w strone sluzy, swobodnie uderzajac pletwami. Instruktor powiedzial kiedys, ze nurkowanie to sport dla leniwych. Nie rob nic szybko i nie marnuj energii, ktora moze ci byc potrzebna pozniej. Lauren nigdy nie zapomniala tej rady. Uzywajac sily nog, plynela przez szmaragdowa wode w strone betonowej konstrukcji niewidocznej w oddali. Vic trzymal sie obok niej. Nad nimi zachodzace slonce zmienilo powierzchnie w plaszczyzne czerwonej rteci. W dole rozciagala sie nieprzenikniona ciemnosc. W glowie Lauren rozbrzmiewaly zapewnienia Mercera, ze wszystko z nim w porzadku. Nie weszlaby do wody, gdyby mu nie wierzyla. Byla gotowa na te misje, ale wciaz zywila pewne watpliwosci. Mercer podczas tortur zostal zraniony w sposob, do ktorego nie chcial sie przyznac przed samym soba. To bylo typowo meskie zachowanie, pomyslala, niechec do przyznania sie do cierpienia. Widywala to u swojego ojca, u swoich braci, przez cala swoja wojskowa karie-3 * Jacket - kamizelka wypornosciowa uzywana przez pletwonurkow do regulowania plywalnosci re, zwlaszcza w Kosowie. Jak wiekszosc mezczyzn Mercer wolalby calymi dniami czy tygodniami meczyc sie samemu, niz oszczedzic czas i po prostu porozmawiac. Lauren chciala mu pomoc. Pamietala, jak opowiadal o swoim dziecinstwie w Afryce, i wiedziala, ze umie wyrazac swoje uczucia. Gdyby tylko zdolala... Skup sie, do cholery, upomniala sie, koncentrujac sie na oddychaniu. Teraz to bylo najwazniejsze. Po dziesieciu minutach przed nia i przed Vikiem pojawil sie cien. Zblizali sie do olbrzymich betonowych scian, ktore szybko wypelnily im cale pole widzenia - do frontu podwojnej sluzy. Vic wskazal kciukiem w dol. Lauren kiwnela glowa i oboje zanurkowali glebiej, docierajac do dna na glebokosci siedemnastu metrow. Dno kanalu bylo gola skala, wyplukana do czysta przez nieustanny ruch wody z napelnianej i oproznianej sluzy. Wygladalo jak pustynia. Ani jednego smiecia, liscia czy patyka w zasiegu wzroku. Dno sluzy wspieralo sie na poteznych betonowych fundamentach trzy metry nad nimi. Stalowe wrota wygladaly jak brama do zamku olbrzyma, calkowicie nie do sforsowania. Po obu stronach wrot zialy w betonie wyloty przepustow wiekszych niz tunele metra. To przez te rury, srednicy pieciu i pol metra, woda dostawala sie do wnetrza komory sluzy. Wewnatrz betonowych murow odchodzilo z nich czternascie rownomiernie rozmieszczonych odgalezien, kazde dosc duze, by zmiescic samochod. Odgalezienia przechodzily pod dnem komory, polaczone z nim siedemdziesiecioma w sumie zaworami dla zachowania rownomiernego przeplywu wody. Otwory w dnie, w ktorych zamontowano zawory, byly najmniejszymi elementami calego systemu, a i tak kazdy mial srednice poltora metra. Calosc byla w stanie napelnic komore o powierzchni dziesieciu tysiecy metrow kwadratowych z predkoscia pol metra na minute. Miliardy litrow wody wyciaganej co roku z kanalu byly uzupelniane dwoma metrami rocznych opadow, ktore splywaly do jeziora Gatun rzeka Chagres i innymi rzekami. Lauren zawisla w wodzie, zahipnotyzowana ogromem tego, co widziala. Beton ze starosci pociemnial, stal sie matowo czarny, ale wloty glownych rur byly jeszcze ciemniejsze, zlowieszcze jak nawiedzane przez duchy jaskinie z dzieciecego snu. Mimo ciepla wody po plecach przebiegl ja dreszcz. Odwrocila sie, przekonana, ze ktos ja obserwuje. Vic zapytal gestem, czy nic jej nie jest, a ona potwierdzila, ze wszystko w porzadku. Serce nie chcialo sie uspokoic, oddech przyspieszyl. Znow sie rozejrzala. Tym razem zauwazyla jakis lekki ruch. Cos tam bylo, plama ciemnosci na samym skraju pola widzenia. Lauren wytezyla wzrok i poswiecila w tamta strone latarka. Nic. Przestan, dziewczyno, wez sie w garsc. I wtedy nadeszlo, wylaniajac sie z mroku, pedzac na nich z predkoscia torpedy. Lauren mignelo przed oczami cos srebrnego. Nawet w metnej wodzie widac bylo, ze to cos ma najmniej dwa i pol metra dlugosci. Lauren wrzasnela przez ustnik i zakrztusila sie, kiedy nabrala wody do ust. Vic zlapal ja za ramie; sam dotyk wystarczyl, zeby ja uspokoic. Zamrugala i zdala sobie sprawe, ze napastnikiem byl jeden z tarponow, ktore regularnie dostawaly sie do kanalu. Potworna ryba z wysunieta dolna szczeka przerwala ogledziny i zatoczyla ciasny luk wokol nich, wracajac do poszukiwan drogi ucieczki ze slodkowodnej pulapki. Lauren, lekko zawstydzona, wzruszyla ramionami. Poprawila wyposazenie, ktore przesunelo sie w szamotaninie, i sprawdzila zuzycie powietrza. Porownala je ze zuzyciem Tomanovicia - bylo mniej wiecej takie samo. Odwrocila sie z powrotem do wrot. Trudno bylo uwierzyc, ze cos tak ogromnego moze sie poruszac, mimo to jednak zaczely sie otwierac na zewnatrz na zawiasach wazacych po dwadziescia ton kazdy. Lauren poczula ruch wody pchanej niedawno zainstalowanymi silownikami wrot. Za kilka minut muly mialy wyciagnac ze sluzy frachtowiec albo tankowiec. Potem wrota z powrotem by sie zamknely i woda z komory wyplynelaby do jeziora Miraflores, obnizajac swoj poziom dla nastepnego statku chcacego pokonac dziesieciometrowy stopien. Kiedy ten nastepny statek znalazlby sie bezpiecznie w komorze, ponad trzydziesci tysiecy metrow szesciennych wody zostaloby zassane rurami, zeby podniesc jej poziom na wysokosc Przekopu Gaillarda. Powstaly w wyniku tego prad bylby silniejszy niz najsilniejszy prad morski i ani Lauren, ani Vic nie zdolaliby mu sie przeciwstawic. Najpewniej zostaliby zmiazdzeni w labiryncie tuneli pod sluza, a ich martwe ciala zostalyby w koncu wyplukane z rur jak smieci. Najwyzsza pora znalezc lodz podwodna. Kierujac latarki w dol, zeby nie pokazac sie straznikom i robotnikom na gorze, zaczeli przeszukiwac dno kanalu, szukajac czegokolwiek podejrzanego, jakiegokolwiek dowodu, ze statki byly umyslnie spychane z kursu przez cos trzymanego tutaj, przy sluzie Pedro Miguel. Gdyby Lauren i Vic nie zdolali znalezc takiego dowodu, wszyscy musieliby jeszcze raz przemyslec teorie na temat tego, co Liu Yousheng i Hatcherly chcieli osiagnac w Panamie. Moze to faktycznie byl skomplikowany plan prze- mytu, niemajacy nic wspolnego z kanalem. Moze to wlasnie tak meczylo Mer-cera, doszla do wniosku Lauren. Mysl, ze jego teoria nadaje sie na smietnik, a on sam niczego sie nie dowiedzial. Od tamtej pierwszej nocy nad Rzeka Zniszczenia wiedziala, ze to czlowiek, ktory bardzo ceni swoja niezaleznosc, i watpila, by przyjal czyjes wnioski bez ich sprawdzenia samemu. To nie byla cecha mezczyzny, pomyslala Lauren. To byla cecha naukowca. Skup sie na tym, co masz zrobic, Lauren. Nad nimi dlugi, ciemny ksztalt frachtowca wyplywajacego ze sluzy rozcinal szkarlatne smugi na powierzchni wody. Obracajaca sie sruba tworzyla za jego rufa kipiace wiry. Kadlub obrosniety byl paklami, ktore mialy odpasc, zanim statek wyplynie ze sluzy Gatun po karaibskiej stronie kanalu. Podobnie jak tarpon, nie mogly przezyc tak dlugo z dala od swojego naturalnego, slonowod-nego srodowiska. Teren, ktory Lauren i Vic musieli przeszukac, byl o wiele wiekszy, niz przewidywala, a mieli dziesiec minut, zanim beda musieli oddalic sie od wlotow rur na czas napelniania komory. Snop swiatla z ich latarek wwiercal sie w polmrok stozkiem o zasiegu ledwie kilku metrow. Wodzac nimi, badali pietnasto-metrowe polacie dna. Vic wskazal pare przemyslowych maszyn, starego sprzetu zatopionego obok wrot sluzy, ale nic z tego nie przypominalo lodzi podwodnej czy duzej platformy napedowej. Byli pod woda juz dwadziescia dwie minuty. Przeszukujac dno, w kierunku od sluzy w strone lodzi, zmniejszyli odleglosc, jaka musieli pokonac, zeby wrocic, co dalo im dodatkowych dwanascie minut, w tym kilka na dekompresje. Lauren zaczela zdawac sobie sprawe z daremnosci ich trudu. Niczego tu nie bylo. Mercer sie pomylil. Nie sadzila, zeby Roddy Herrara klamal na temat swojego wypadku, zeby ukryc niekompetencje, ale cokolwiek przydarzylo sie jemu i pozostalym pilotom, ktorych zwolniono, nie mialo nic wspolnego ze sluza. Skupieni na poszukiwaniach Lauren i Vic nie zauwazyli, ze olbrzymie wrota sie zamknely. Za trzy minuty zawory kontrolujace przeplyw wody w komorze mialy sie otworzyc. Trasa, ktora plyneli w poprzek kanalu, biegla na samym skraju odleglosci, z jakiej sila ssania byla dla nich niebezpieczna. Nie zauwazyli takze, ze nie sa juz sami. Nad nimi pojawilo sie szesc bezksztaltnych, unoszacych sie jak upiory plam. Na sygnal jednej z nich wszystkie szesc opadly w dol, przecinajac wode z szybkoscia rekinow. Lauren pierwsza wyczula, ze cos jest nie tak. To byl ten sam szosty zmysl, ktorym przewidziala atak tarpona. Odwrocila sie na plecy i spojrzala w gore akurat w chwili, kiedy pletwonurkowie rzucili sie na nia i na Vica. Byli w czarnych kombinezonach. Czterej mieli noze, dwaj kusze. Zaskoczenie unieruchomilo Lauren tylko na krotka chwile - zaraz potem dzieki wyszkoleniu przystapila do akcji. Blysnela latarka partnerowi, zeby go ostrzec, a potem siegnela po noz przytroczony do uda. Gdyby nie kusze, napuscilaby powietrza do jacketu i wystrzelila na powierzchnie obok pletwonurkow. Zamiast tego oproznila go i opadla w kierunku dna. Vic zanurkowal razem z nia, plynac na plecach, zeby obserwowac napastnikow. Noz trzymal tuz przy piersi. Dwaj nurkowie z kuszami zatrzymali sie szesc metrow nad dnem, zajmujac pozycje, z ktorych oslaniali partnerow, plynacych dalej w dol. Kierunek poscigu zblizyl ich wszystkich do sluzy. Lauren znalazla na dnie kamieniste oparcie dla stop i zaparla sie, przygotowujac na atak. Kiedy dystans sie zmniejszyl, zobaczyla, ze ich przeciwnicy sa Chinczykami. Jeden z nich zaatakowal z gory z prawej, tnac nozem w prostym cieciu, przed ktorym z latwoscia sie uchylila, bo pletwy miala zaklinowane miedzy kamieniami, co dawalo jej punkt oparcia. Machnela nozem, kiedy Chinczyk probowal sie wycofac. Ciemna krew rozeszla sie smugami z rozciecia na jego lydce. Lauren poplynela za nim. Rana spowolnila chinskiego nurka wystarczajaco, zeby mogla go dogonic. Nie mogac sie zaprzec, zeby zadac smiertelny cios, Lauren znow ciela, otwierajac nastepna rane pod jego podwojna butla. Odwrocil sie przodem do niej. Odparowala jego atak; woda stlumila brzek stali uderzajacej o stal. Wolna reka siegnela do jego kamizelki, znalazla to, czego szukala, i jednym scisnieciem napelnila pecherz jego jacketu jak balon. Pletwonurek wystrzelil w gore jak rakieta, co wyeliminowalo go z walki na kilka chwil. Lauren dyszala przez ustnik. Tomanovic zmagal sie z pozostalymi trzema chinskimi nurkami. Jeden z nich krwawil z rany na ramieniu, dwaj pozostali wydawali sie niedrasnieci. Okrazyli Vica kordonem wystarczajaco duzym, zeby jeden z pletwonurkow na gorze mogl do niego strzelic z kuszy. Lauren wmieszala sie do bitwy, zachodzac jednego z Chinczykow od tylu. Zamarkowala atak na jego przewod z powietrzem, a kiedy sie zaslonil, napompowala jego kamizelke, tak ze zaczal sie niekontrolowanie wznosic. Tym razem schronila sie za swoja ofiare, uzywajac jej jako tarczy przed dwoma uzbrojonymi nurkami na gorze. Gdyby Chinczyk byl potezniejszy, silniejszy, nie zdolalaby powstrzymac jego szamotaniny i prob ucieczki. Trzymala go mocno, popychajac tak, zeby zderzyl sie ze swoim partnerem. Uderzenie ledwie odwrocilo uwage tamtego, ale Tomanovic wykorzystal tych kilka sekund, zeby uciec od mezczyzn, ktorzy go prawie schwytali. Lauren toczyla teraz walke przypominajaca starcie samolotow z czasow I wojny swiatowej. Ona i dwaj pletwonurkowie kotlowali sie w wodzie, scigajac sie nawzajem i jednoczesnie przed soba uciekajac, broniac sie i atakujac w kregu wodnym, ktory ciagle sie zmniejszal, bo kazde z nich chcialo zyskac przewage od srodka. Kusza byla bezuzyteczna na tak krotki dystans, ale w swietle latarek na nadgarstkach Chinczykow blyskaly noze. Wydawalo sie, ze nikt nie jest w stanie zdobyc wystarczajacej przewagi, zeby zakonczyc szamotanine. Drugi kusznik obserwowal balet cial, czekajac na mozliwosc oddania celnego strzalu. Vic odepchnal sie od dna kanalu, nie zwazajac na dwoch nurkow, ktorzy rzucili sie za nim w poscig. Nurek na gorze, kiedy tylko go zauwazyl, wycelowal w niego kusze, ale Serb sie nie zatrzymywal. Chinczyk wycelowal, zaczekal, az ofiara bedzie niecale poltora metra od niego, i nacisnal spust. Tomanovic idealnie wyliczyl swoj atak, doswiadczenie pozwolilo mu niemalze czytac w myslach przeciwnika. Przewidzial strzal o pelna sekunde wczesniej. Strzala z kuszy przemknela obok niego, zostawiajac srebrzysty slad babelkow; chybila dzieki temu, ze skrecil sie w wodzie. Zniknela, nieszkodliwa, w glebinie, zwalniajac swoj bieg w pradzie wody. Serb przeplynal obok kusznika i wykonal salto, tak ze zawisl glo- wa w dol za swoim celem, zasloniety przed dwoma nurkami z nozami, a jednoczesnie majac dostep do przewodow powietrznych Chinczyka pod soba. Przecial pierwszy, zanim tamten zrozumial, ze Vic jest nad nim. Serb wymacywal wlasnie drugi przewod w chmurze babelkow, kiedy poczul w kroczu niewyobrazalny bol. Ktos z gory wbil mu noz prawie po rekojesc. Ostrze weszlo ponizej jader, rozerwalo moszne, rozcielo duzy wezel nerwowy i zatrzymalo sie na kosci miednicy. Vic zapomnial o szostym nurku, tym, ktorego Lauren wystrzelila na powierzchnie. Chinczyk wrocil i wykorzystal jego odwrocona do gory nogami pozycje. Jak osmiornica, ktora zaslania sie oblokiem atramentowej sepii, zeby uciec przed drapieznikiem, nurek, ktorego Serb omal nie odcial od powietrza, odsunal sie w chmurze krwi tryskajacej spomiedzy jego nog. Odwrocil sie szybko i zobaczyl, ze jego przeciwnik unosi sie bezwladnie w wodzie. Tomanovic zyl, ale nie mialo to trwac dlugo; zbyt silnie krwawil. Chinczyk dobrze wycelowal, a potem uderzyl kolba kuszy w maske Serba wystarczajaco mocno, zeby stluc szklo. Zacisnal reke na przecietym przewodzie, z ktorego uciekalo powietrze, i mial juz pomoc partnerowi walczacemu z Lauren, kiedy po wodzie rozszedl sie echem gluchy huk. Chinczyk stacjonowal przy sluzie wystarczajaco dlugo, zeby wiedziec, co ten dzwiek oznacza. W komorze wlasnie zaczeto unosic statek, a zawory sie otwieraly, zeby ja napelnic. Lekcewazac bezpieczenstwo swoich partnerow, zaczal odplywac najszybciej, jak mogl. Dwaj pozostali trzymali sie tuz obok niego. Szescdziesiat sekund, w ciagu ktorych Lauren zmagala sie z dwoma innymi nurkami, wydalo sie jej godzina. Dopoki trzymala sie blisko kusznika, nie mogl jej postrzelic, a drugi, ten z nozem, nie mogl jej zaatakowac. Mimo to nie udalo sie jej wyjsc ze starcia bez szwanku - pare ciosow rozcielo jak brzytwa w kilku miejscach jej piankowy kombinezon i skore. Poczula wibracje przenoszone przez wode i zrozumiala, co zaraz nastapi. Dwaj Chinczycy tez to wiedzieli i sprobowali sie oderwac. Zamiast skorzystac z okazji i oddalic sie od kusznika, Lauren poplynela za nim, zdajac sobie wreszcie sprawe, jak blisko sluzy sie znalezli. Wszyscy Chinczycy plyneli w strone najwiekszej ze starych maszyn zatopionych przy sluzie, a adrenalinowy haj tak wyostrzyl Lauren wzrok, ze dostrzegla, iz wcale nie byla to stara maszyna, tylko pomalowana na rdzaworudo. To byl nowoczesny dzwon nurkowy, ktory pozwalal pletwonurkom przebywac pod woda godzinami. Kupa zlomu obok niego tez nie byla zabytkiem. To, co Lauren przedtem wziela za wielkie szprychowe kolo na boku jakiegos urzadzenia wielkosci ciezarowki, bylo w rzeczywistosci olbrzymia sruba lodzi podwodnej. Mer-cer mial racje! Wpusty zassaly wode tak mocno, ze prad omal nie zerwal Lauren maski z twarzy. W jednej chwili stracila caly rozped i zostala pociagnieta w tyl. Dwaj Chinczycy plyneli tuz przed nia i prad ich tez pochwycil. Mechaniczne wrota kontrolujace przeplyw wody sie uchylily. Prad byl juz teraz silniejszy niz jakikolwiek, z ktorym Lauren miala do czynienia do tej pory. Nie mogla sie powstrzymac, zeby sie nie obejrzec na tunel wsysajacy ja niczym potworna paszcza. Przez pare sekund daremnie opierala sie wodzie, bijac rekami i nogami. Plynela szybciej niz chinscy nurkowie i wszyscy troje sie zrownali. Byl to jednak wyscig, zeby pozostac w miejscu. Wrota otworzyly sie szerzej i sila pradu sie podwoila, raz i drugi. Nie bylo mozliwosci sie mu oprzec. Zostali pochwyceni jak patyki przez wir na rzece i zadne szamotanie nie moglo ich uwolnic. Jeden z Chinczykow zrzucil balast w nadziei, ze wyrwie sie na po- wierzchnie. Sekunda, ktora zajelo mu klepniecie w klamre pasa, kosztowala go ponad metr opoznienia. Lauren wiedziala, co musi zrobic. Byli szesc metrow od wlotu i z kazda sekunda przyspieszali w jego strone. Nie mogla zapobiec wciagnieciu jej przez system rur. Mogla jedynie miec nadzieje, ze to przezyje. Przestala uderzac nogami i chwycila nurka obok siebie. Jej uscisk spowolnil rytm jego uderzen; w chwili paniki w ogole przestal plynac. Lauren wygiela sie, ustawiajac ich bokiem do kierunku ssania i zaslaniajac sie jednoczesnie jego cialem. Jak dwa latawce schwytane przez nagly podmuch wiatru, stracili kontrole i polecieli w tyl jeszcze szybciej niz dotad. Uderzyli w wolniejszego nurka i cala trojka zaklebila sie w strumieniu wody. Lauren zachowala swoja pozycje za mezczyznami, trzymajac sie ich z calych sil. Pedzaca woda ryczala jak plynny huragan. Lauren przycisnela maske do ramienia mezczyzny przed soba i zacisnela zeby na ustniku. Ich cel mial piec i pol metra srednicy, ale traf chcial, ze znajdowali sie na prawo od niego, wiec woda wsysala ich pod katem. Lauren pochylila glowe, kiedy wpadli w otwor, i poczula szarpniecie, kiedy pierwszy nurek roztrzaskal sobie czaszke o betonowa krawedz otworu. Fontanna krwi zawirowala czarnymi klebami w snopach swiatla latarek. Jedno otarcie o sciane tunelu wystarczyloby, zeby zedrzec skore do kosci, wiec Lauren walczyla z Chinczykami, nie z pradem, caly czas sie oslaniajac, kiedy pedzili tunelem. Przypominalo to trzymanie sie materaca podczas spadania z urwiska. Zdezorientowana przez nieustanna kotlowanine stracila calkowicie poczucie kierunku. Babelki z jej ustnika tanczyly, wirujac jak derwisze. Swiatlo latarki omiotlo przestrzen przed nia i Lauren zobaczyla, ze prad wody wsysanej do poprzecznych rur przeciaga ich na druga strone tunelu. Mineli juz co najmniej polowe z czternastu wlotow. Bylo tylko kwestia czasu, zanim ktorys w koncu ich wessie. Jak zwierze szarpiace kawalek miesa, prad wsciekle nimi ciskal, a mimo to Lauren udawalo sie utrzymac dwoch Chinczykow przed soba. Ten na srodku, ktory - czula to - wciaz oddychal, albo nie rozumial jej intencji, albo byl zbyt sparalizowany strachem, zeby stawiac opor. Glowe Lauren wypelnial loskot przypominajacy ryk pedzacego przez ciemnosc pociagu. Kiedy znow sie przekrecili, w swietle latarki zobaczyla, ze suna centymetry od lewej sciany tunelu. Lauren miala dwie sekundy, zeby sie przygotowac. Jeden z trzymetrowej srednicy wlotow byl tuz przed nimi i wiedziala, ze ten ich wessie. Kiedy uderzyli w jego krawedz pod katem dziewiecdziesieciu stopni, wstrzas wyrwal jej z ust ustnik, a pluca oproznily sie w jeku bolu. Trup czesciowo zdekapitowanego nurka wzial na siebie wiekszosc sily uderzenia; nacisk dwojga ludzi sprawil, ze z jego zmiazdzonej czaszki wytrysnely resztki krwi. Reszte zamortyzowal srodkowy nurek; jego zebra pekly jak szklo. Cisnienie wody trzymalo ich przez chwile przy betonowej scianie, a potem prad znow ich porwal. Opadli nieco, szarpani nurtem; Lauren czula palenie w plucach domagajacych sie powietrza. Nie mogla wymacac ustnika, ale wiedziala, ze wije sie wokol niej jak macka. Tunel sie wyprostowal i chwile pozniej przemkneli pod pierwszym z zaworow pompujacych wode do komory sluzy. Jedno z cial zostalo wyrwane z uchwytu Lauren i wypchniete w gore przez otwor. Woda stracila nieco ze swojej sily, co dodalo jej dosc odwagi, by puscic na chwile drugiego trupa jedna reka i zlapac ustnik. Pluca plonely jej zywym ogniem. Widziala ustnik tanczacy tuz przed nia, ale nie potrafila skoordynowac ruchow, zeby go chwycic. Koncowka pletwy zaczepila o mechanizm zaworu w dnie tunelu i zostala zerwana z jej stopy. Szarpniecie wywolalo fale bolu w kostce. Ostatnie resztki tlenu uciekly jej z pluc w niemym krzyku. Mineli kolejny zawor. Lauren czula przeciwprad wody wplywajacej do tunelu z drugiego wpustu, umieszczonego w scianie dzielacej dwie komory. Zwolnila jeszcze bardziej. Rzucila sie na automat, zapominajac o calym swoim wyszkoleniu i metodzie odzyskiwania zgubionego ustnika. Potrzebowala powietrza. Ciemnosc zasnuwajaca pole widzenia byla w jej glowie, nie w otaczajacej ja wodzie. Pluca zaczely sie kurczyc, ostry spazm bolu rozrywal przepone. Zaczela tonac. Jeszcze jeden desperacki wymach reka i zlapala automat. Scisnela go mocno i wepchnela do zlaknionych tlenu ust. Pierwszy haust powietrza sprawil, ze prawie sie zakrztusila. Drugi byl jak zbawienie. A potem cialo, ktore wplynelo pod nia, uderzylo w trzeci zawor i sila uderzenia wyrwala jej automat z ust. Nie wiedziala, ze oddycha powietrzem z butli nurka. Jego cialo i zyciodajny ustnik zniknely za nia i znow miala pluca prawie puste. Prad pchal ja blizej sklepienia tunelu. Dotarla do srodkowego zaworu, uderzyla mocno o krawedz otworu butla i nagle unosila sie w wodzie spokojnej jak w stawie. Udalo sie! Byla wewnatrz jednej z wielkich komor sluzy, dwiescie piecdziesiat metrow od miejsca, w ktorym zostala wessana. Nad soba widziala srebrzyste odbicia mocnych reflekto- row zainstalowanych nad sluza. Lauren miala ochote polozyc sie w wodzie i patrzec, jak swiatlo tanczy pod jej powierzchnia. Plecy ja bolaly, kostka wsciekle pulsowala, a w glowie krecilo sie tak, ze nie mogla zebrac mysli. Chciala tylko chwile odpoczac. Jak przyjaciel ostrzegajacy, ze o czyms zapomniala, pluca znow jej sie kon-wulsyjnie skurczyly, lagodnym spazmem przypominajac, ze nie oddychala od prawie minuty. Bez swiadomej mysli siegnela reka za plecy, przesunela nia do przodu i poczula, ze waz z powietrzem laskocze wnetrze przedramienia. Po chwili miala automat w ustach, a w plucach powietrze. Potrzebowala dluzszej chwili, zeby sie otrzasnac i sprawdzic cisnienie powietrza w butli. Z zaskoczeniem stwierdzila, ze wystarczy go na jeszcze pietnascie minut. Chociaz wydawalo sie jej, ze minely cale godziny, od zauwazenia chinskich nurkow uplynelo zaledwie jedenascie minut. Trzy kwadranse, o ktorych mowila Mercerowi, mialy niebawem minac, ale Lauren wiedziala, ze geolog bedzie czekal na nia jeszcze dwadziescia lub dwadziescia piec minut mimo zapewnien, ze poslucha jej polecenia. Musiala tylko wyplynac na powierzchnie obok statku, ktory wyczuwala nad soba, zaczekac, az wrota sluzy znow sie otworza, i poplynac z powrotem do malego wellcrafta Juana Aranjy. Proste. Sprawdzila glebokosc, na jakiej sie znajdowala. Jedenascie i pol metra. Pracowala juz na wiekszych glebokosciach, ale domyslila sie, ze walczac z Chinczykami i pedzac rurami, wytracila nadmiar azotu z krwi. Zaczela plynac w gore, jedyna pozostala pletwa utrzymujac niespieszne tempo i otwierajac usta, zeby nadmiar powietrza rozszerzajacego sie w jej plucach mogl uciec. Miedzy sciana komory a luskowatym kadlubem statku unoszonego w sluzie byla trzymetrowa przerwa. Lauren trzymala sie betonowej sciany, uwazajac na spiczaste pakle porastajace statek jak warstwa cierni. Prawdopodobnie stal na Bahia de Panama przez kilka tygodni czy nawet miesiecy, skoro zebrala sie na nim tak gruba skorupa morskich zyjatek, podczas gdy jego wlasciciel zbieral pieniadze potrzebne na oplacenie tranzytu. Zdarzalo sie to dosyc czesto. Wlasnie minela kil statku, kiedy powietrze przestalo wypelniac jej pluca. Zrobila wdech i poczula w piersi pustke. Wiedziala, co sie stalo. Wcale nie miala zapasu powietrza na pietnascie minut. Butla byla pusta; manometr sie zacial. Poplynela szybciej, zachowujac spokoj, bo tak nakazywalo jej wyszkolenie. Kiedy slonce zaszlo za przesmykiem, zerwal sie nagly wiatr, ktory uderzyl w burte umeczonego frachtowca w sluzie. Pilot statku, dopiero na drugim samodzielnym rejsie przez kanal, nie przewidzial tego i frachtowiec wyniknal mu sie spod kontroli, zblizajac sie do sciany komory. Lauren zobaczyla, ze pasmo metnego swiatla w gorze zaczyna siezwezac. W kilka sekund zmniejszylo sie z trzech metrow do poltora i dalej sie kurczylo. Lauren zostala uwieziona miedzy dryfujacym frachtowcem a sciana litego betonu. Mogla dotrzec na powierzchnie tylko po to, zeby zostac zmiazdzona przez nieunikniona kolizje. Miala tylko jedna szanse. Powietrze w jackecie pchalo ja w gore, nawet kiedy przestala uderzac nogami. Mimo pustych pluc i butli musiala zanurkowac pod statek, jesli chciala przezyc kilka chwil dluzej. Odstep miedzy burta a sciana skurczyl sie do niewiele ponad metr; wypuscila powietrze z kamizelki. Zmiana w plywalnosci byla natychmiastowa i Lauren poszla w dol sciagana przez ciezar balastu i wyposazenia. Jej dlon otarla sie o burte statku; zanim zdazyla ja cofnac, rozciela mocno cztery palce. Jej pluca domagaly sie powietrza. Ledwie cokolwiek widziala w ciemnosci pod soba, a musiala przeplynac pod kilem statku. Wydawalo jej sie, ze to cale kilometry glebin. Uderzyla butla o sciane, odbila sie i znow otarla dlonmi o kadlub. W wodzie znowu zaklebila sie krew. Kiedy tylko stopy Lauren znalazly sie ponizej dna statku, wygiela sie jak gimnastyczka, zeby uciec. Burta uderzyla o sciane pol metra nad jej glowa. Metaliczny loskot zabrzmial w jej glowie jak olbrzymi dzwon z brazu; wibracja przeszly po kosciach i omal nie ogluchla. Zdezorientowana wstrzasem, dalej opadala. Potrzebowala powietrza, ale byla zbyt zmeczona, zeby pamietac, ze musi przeplynac pod statkiem, by wydostac sie na powierzchnie po drugiej stronie. Posladkami uderzyla o betonowe dno komory i upadla na plecy, wyginajac sie w tyl na butli. Przed oczami zawirowaly jej jak w kalejdoskopie wszystkie kolory teczy - mozg powoli sie dusil, W zawierusze barw jeden tylko swietlny punkt pozostal ostry i wyrazny; siegnela do niego, wiedzac w glebi duszy, ze usiluje pochwycic ulude. Swiatlo przygaslo, jej mozg przetwarzal juz tylko odcienie szarosci. Pluca pracowaly, ale nic w nich nie bylo. Cisnienie w jej piersi i w butli z powietrzem na plecach sie wyrownalo. -Miales racje z ta lodzia podwodna, Mercer - probowala powiedziec przez ustnik, wpuszczajac pierwszy lyk wody, ktora miala ja zabic. W ostatnich sekundach ciemnosc wypelniajaca jej mozg eksplodowala oslepiajacym swiatlem, a potem Lauren nie mogla juz powstrzymac ust od otworzenia sie, a pluc od napelnienia. Mercerowi nielatwo bylo grac role fotografa. Coraz czesciej zerkal na zegarek i przestawal udawac, ze robi zdjecia sluzie o zachodzie slonca. Obok nich wciaz przeplywaly statki. Juan Aranjo usadowil sie na rufowej lawce i naciagnal na oczy bejsbolowa czapke. Choc nie byl zaangazowany emocjonalnie tak jak Mercer, bez przerwy sie wiercil, jakby nerwowa energia promieniujaca od pasazera fizycznie mu przeszkadzala. Przez pierwszych czterdziesci minut Mercer wypil dwa litry wody ze zdenerwowania. Wzdluz obu komor sluzy zapalily sie reflektory, zalewajac okolice blaskiem, ktory splycal perspektywe. Woda za plamami swiatla zrobila sie czarna jak atrament. Kiedy tak czekali, na krancu sciany dzielacej obie komory sluzy zebrala sie grupa mezczyzn. Odleglosc i halas przeplywajacych statkow uniemozliwialy uslyszenie, co krzyczeli w strone motorowki, ale kiedy Mercer popatrzyl na nich przez obiektyw aparatu, ich gesty byly jasne. Chcieli, zeby Mercer i Juan odplyneli. Mercer pomachal im i dalej udawal, ze fotografuje statki. Minal termin podany przez Lauren. Rece mu zwilgotnialy, w gardle zaschlo. Do grupy dolaczyl jeszcze jeden czlowiek. W przeciwienstwie do robotnikow w kombinezonach i kaskach mial na sobie koszule i krawat. Odezwal sie przez megafon i jego wzmocniony glos zagrzmial po hiszpansku. Mercer dotknal ucha. -No hablo - odkrzyknal. -Nie wolno wam juz przebywac na tym obszarze - powtorzyl mezczyzna po angielsku. - Prosze natychmiast odplynac. Mercer odczekal chwile, zanim przeszedl za ster. Przekrecil kluczyk w stacyjce, ale nie wlaczyl pompy paliwa. Silnik zaskoczyl, pochodzil kilka sekund, zakrztusil sie i zgasl. Mercer sprobowal jeszcze trzy razy z takim samym skutkiem, po czym zalamal rece w gescie frustracji. Od-wrocil sie do ludzi na sluzie i wzruszyl ramionami. Pordzewialy drobnicowiec uderzyl nagle w betonowa sciane; pilot nie wzial pod uwage podmuchu wiatru. Zabrzmialo to jak wystrzal z armaty. -Wyslemy lodz, ktora odholuje was do Gamboi - krzyknal pracow nik kanalu. Odpial od paska walkie-talkie. -Cholera. - Mercer rozejrzal sie po spokojnej tafli wody, szukajac ja kiegos sladu nurkow. Nic. Holownik doplynie do nich za jakies dziesiec minut, a Lauren i Vic i tak byli juz spoznieni. Jako zolnierz, Lauren zyla z zegarkiem w reku i podala mu maksymalny czas. Spojrzal na jej zegarek. Byli pod woda od piecdziesieciu siedmiu minut. Powiedziala jasno, ze absolutna granica minie za trzy minuty. Serce Mercera zaczelo nagle lomotac. Wokol sluzy wszystko wygladalo normalnie, nic nie wskazywalo, ze zostali schwytani. Muly sciagnely krnabrny frachtowiec z powrotem na srodek komory. Lauren i Vic musieli wracac. Gdyby skonczylo im sie powietrze, wystarczyloby, zeby sie wynurzyli. Mercer rozejrzal sie po wodzie w gasnacym swietle. Nie zobaczyl charakterystycznych babelkow, zadnej zmarszczki na jedwabistej tafli. Nieco dalej, w gore kanalu, ryknal silnik jednej z lodzi pilotow. Chwile pozniej odbila od nabrzeza i zniknela za drobnicowcem, ktory wlasnie wyplynal ze sluzy. Nurkow nie bylo od ponad godziny. Na pewno zostalo kilka minut zapasu. Lodz wychynela zza drobnicowca, zmierzajac w strone Mercera. -Dawaj, Lauren - szepnal. - Wyskakuj, wyciagniemy was, zanim doplyna. Mial jej berette 92 owinieta w recznik. Mogl kupic sobie jeszcze kilka minut, ale musial pomyslec o konsekwencjach. Gdyby zalatwil ludzi na lodzi, on i Juan i tak nie mogliby tu zostac. Zarzad kanalu rozmiescil na sluzie zolnierzy i nastepna lodz, ktora by do nich poplynela, bylaby najezona bronia automatyczna. Mercer wskoralby tylko tyle, ze on i Juan zostaliby zastrzeleni. Szescdziesiat siedem minut. Nawet gdyby tkwili nieruchomo pod lodzia, zeby oszczedzac powietrze, dwojka nurkow wyczerpalaby zapas z butli siedem minut temu. Wysilek mocno okroilby ten czas. Najprawdopodobniej ich butle wyczerpaly sie kwadrans wczesniej. Jezu, co sie stalo? Mercer zawolal Lauren po imieniu. Moze wyszla na brzeg. Cienie sie wydluzyly i zlaly ze soba, tak ze ledwie widzial nabrzeza. Jedynym dzwiekiem, jaki slyszal, byl warkot nadplywajacej motorowki. Krzyknal jeszcze raz; glos uwiazl mu w gardle, kiedy przyprawiajaca o mdlosci prawda zmiazdzyla mu wnetrznosci. Walczyl, zeby ta swiadomosc nie zagniezdzila sie w jego glowie. To bylo niemozliwe. Lodz byla piecdziesiat metrow od nich, kiedy snop ostrego swiatla z jej reflektora przecial wode i oslepil Mercera. Geolog odwrocil sie, wpatrzony w wode, nie dbajac o to, ze przestal juz udawac fotografa. Lauren i Vic byli doswiadczonymi nurkami, ktorzy znali swoje ograniczenia. Nie zwlekaliby tak dlugo, gdyby nie uwazali, ze moga wrocic. Mercer musial czekac. Musial im dac jeszcze kilka minut, bez wzgledu na cene. Siegnal po recznik, wyczuwajac ksztalt pistoletu. Juan chwycil go za nadgarstek. Wyjal cos ze skrytki pod deska rozdzielcza i pokazal mu. Byla to laminowana karta zapisana po hiszpansku. Termin waznosci dawno wygasl, ale nawet Mercer zrozumial, ze dziesiec lat temu Juan Aranjo byl certyfikowanym nurkiem. Juan dotknal zegarka, spuszczajac wzrok. Pokrecil glowa. Prosta prawda tego gestu jak kolec wbila sie w piers Mercera. Lauren i Vic nie wroca. Mercer spojrzal jeszcze raz na betonowa sluze i zobaczyl postac w czarnym kombinezonie, wspinajaca sie po zamontowanej na niej drabince. Emocjonalny przeskok od rozpaczy w niezmierzona radosc byl jak cios mlotem, od ktorego zakrecilo mu sie w glowie. Nurek byl szczuply jak Lauren i mniej wiecej jej wzrostu. A potem z wody wylonil sie drugi. To musial byc Vic. Oszczedzajac jedna noge, wspinal sie skokami. Mercer nie mial pojecia, co sie stalo, ale ulga przeszyla go jak prad elektryczny - i zmienila sie znow w rozpacz, kiedy z wody wylonila sie trzecia postac. Co to, do...? Mercer przylozyl aparat do oka i powiekszyl ciemne sylwetki. Natychmiast zobaczyl, ze to obcy ludzie. Wszyscy trzej mieli podwojne butle z tlenem, nie pojedyncze cylindry takie jak Lauren i Vic. Nosili tez inne piankowe kombinezony. Jeden z nich sciagnal kaptur. Wlosy mial czarne jak smola, a kiedy lekko sie odwrocil, Mercer zobaczyl jego twarz. Nurek byl Chinczykiem. Czwarty pletwonurek wydzwignal sie z wody i dolaczyl do pozostalych trzech. W reku trzymal pusta kusze. On tez wygladal na rannego. Mercer wypuscil z rak pistolet Lauren i opadl na poklad. Jego nogi nie mogly udzwignac ciezaru, ktory legl na jego sercu. Juan popatrzyl na nurkow, potem na motorowke. Decyzja zostala podjeta za nich. Musieli ruszac. Podszedl do fotela kierowcy, wlaczyl pompe paliwa i odpalil silnik. Zawolal do sternika lodzi pilotow i wyjasnil, ze jego motorowka bywa kaprysna. Zanim obsluga sluzy podplynela blizej, wrzucil bieg i przesunal przepustnice do oporu. Sluza Pedro Miguel szybko zniknela za nimi w tyle. Mercer nic z tego nie zauwazyl. Stawial opor temu, przed czym nie bylo ucieczki. Lauren nie zyla. Z glebin jego pluc i z jeszcze wiekszych otchlani du- szy w noc wyrwal sie pelen cierpienia krzyk, ktory poniosl sie po wodzie jak agonalny wrzask smiertelnie ranionego zwierzecia. Liu wiedzial, ze tu beda i czekal na nich, z nurkami w pogotowiu. A to znaczylo, ze ktos ich wystawil. Ktos bliski Mercerowi zdradzil ich Chinczykom i pozwolil, by wpadli w pulapke. Nie ktos, pomyslal Mercer. Wiedzial, kto to zrobil, a nawet dlaczego. Wscieklosc wywolana smiercia Lauren buzowala w nim niczym gorejacy plomien, bialy jak plonacy fosfor i bolesnie piekacy. Musial odnalezc Renego Bruneseau. Hotel Radisson Royal, miasto Panama Porucznik Foch czekal w hotelu, w ktorym Mercer ukryl Harry'ego i rodzine Herrarow. Siedzial w klubowym fotelu, a zapomniany drink w jego reku nabieral wodnistobrazowej barwy, w miare jak rozpuszczal sie w nim lod. Harry siedzial naprzeciw niego; on ze swoim drinkiem rozprawil sie szybko. Za nimi, wpatrzony w migoczace swiatlami miasto za zaslonami okna, stal Rene Brune-seau, z rekami splecionymi za plecami i twarza nieruchoma jak maska. Klimatyzator gasil zar gniewu, ktory tlil sie w luksusowym apartamencie. Carmen i dzieci zostaly ulokowane w innym pokoju, pietro nizej, na polecenie Mercera, ktory wydal je w krotkiej rozmowie telefonicznej z Limon, gdzie rozstal sie z Juanem Aranja. Mercer powiedzial wszystkim, co sie stalo przy sluzie Pedro Miguel. Poprosil takze Roddy'ego, zeby zadzwonil do sklepu, gdzie Lauren wypozyczyla sprzet. Obawial sie, ze gdyby wyposazenie zostalo zidentyfikowane, Liu moglby zlozyc wlascicielom sklepu wizyte. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Choc na nie oczekiwali, nikt sie nie poruszyl. Otworzyl je Roddy. Mercer zatrzymal sie w przedsionku, z dzikim wyrazem twarzy, podkreslonym jeszcze przez czerwone obwodki wokol oczu i fioletowoczarne since pod nimi. Jego ubranie poznaczone bylo plamami soli z zaschnietego potu. Napotkal spojrzeniem odbicie Bruneseau w ciemnej szybie. Szpieg sie odwrocil. -Gdzie pan byl, kiedy wrocilismy z kopalni Dwudziestu Diablow? - Mer- cer opuscil dlon na kolbe pistoletu Lauren Vanik, wystajaca zza paska jego szor tow. Rene popatrzyl na niego twardo. -W meczecie. Tego sie Mercer nie spodziewal. -Jest pan muzulmaninem? -Z przyczyn zawodowych ukrywalem swoja religie. Zmienilem nawet nazwisko - odparl Francuz. - Nie tylko w waszym kraju powszechne sa uprzedzenia rasowe, tyle ze tylko u was mowi sie o nich glosno. Nigdy nie osiagnalbym obecnej pozycji, gdyby moi przelozeni w DGSE wiedzieli, ze jestem muzulmaninem. Nieliczni muzulmanie w agencji sa tlumaczami niskiego szczebla albo tajnymi agentami, ktorym nigdy nie ufa sie do konca, niewazne, jak lojalnie sluza. -Co by sie stalo, gdyby w agencji sie dowiedzieli, ze jest pan muzulmaninem? Rene wzruszyl ramionami. -W najlepszym wypadku zostalbym zwolniony. W najgorszym uwieziono by mnie, traktujac jako zagrozenie, i przesluchiwano latami, zeby sprawdzic, czy kiedykolwiek zdradzilem DGSE. Mercer nie sadzil, ze Bruneseau moglby zdradzic legionistow, ale musial wiedziec, czy to, co Rene robil, gdy zniknal im z oczu, zaszkodziloby jego karierze zawodowej na tyle, ze szpieg nie chcial ryzykowac przyznania sie do tego, ze wyznaje islam. Zdaniem Mercera Francuz muzulmanin, obywatel katolickiego kraju, w ktorym doszlo do niezliczonych atakow algierskich ekstremistow, narazilby wlasna kariere na szwank. Skoro znal juz prawde, to, w jakiego Boga wierzy Bruneseau, bylo mu obojetne. -Wie pan, ze Lauren i Tomanovic nie zyja, bo ktos dal cynk Liu. Czekal na nas. Mowil beznamietnym glosem jak zywy trup. Targajace nim sprzeczne emocje nie znajdowaly ujscia. -Nie wiem, czy znalezli cos w wodzie przy sluzie - ciagnal - ale wciaz moge dostarczyc dowod, ze Chinczycy chca wysadzic kanal. Jesli mi sie to uda, pojdzie pan do swoich przelozonych? -Co sie uda? -Powstrzymanie Chinczykow, na milosc boska! - prychnal Harry White. - A jak sie panu wydaje, co, u diabla, probowalismy zrobic? -To zalezy od tego, co mi dacie - powiedzial Bruneseau. - Wiem od Focha, co podejrzewacie. Brzmi to zachecajaco, ale nic nie znaczy. Nie moge niczego rekomendowac bez konkretnych dowodow. I przykro mi to powiedziec, ale smierc kaprala Tomanovcia i kapitan Vanik w nie-szczesliwym wypadku podczas zejscia pod wode nie wystarczy. -To nie byl wypadek - zaprotestowal Mercer. -Przelozeni przyslali mnie tu, zebym szukal zaginionego materialu radioaktywnego, a nie tropil intrygi majace na celu przejecie wladzy w Panamie. Nie sadze, zeby same slowa wystarczyly, bym ich do czegokolwiek przekonal. -Po powrocie do Stanow mam objac stanowisko specjalnego doradcy naukowego przy prezydencie. Nie znam wszystkich szczegolow tej pracy, ale moze mi pan wierzyc, ze moje slowo ma o wiele wieksza wage, niz sie panu zdaje. -Ale niewystarczajaca - odparl Rene. To nie byl sarkazm, tylko stwierdzenie faktu. -Stawka jest zbyt wysoka, zebym polegal tylko na moich kontaktach. Potrzebuje wsparcia panskiego i panskiej organizacji. Prawdopodobnie takze CIA albo Departamentu Stanu. Poza tym - dodal Mercer - zamierzam zadzwonic do ojca Lauren, generala. W telefonie Lauren przy jednym z numerow bylo wpisane jedno slowo "Tata", zdaniem Mercera prywatny numer jej ojca. Bruneseau zapalil papierosa, zageszczajac jeszcze bardziej smog wydychany przez Harry'ego. -Nic nie moge obiecac - powiedzial w koncu. - Niech pan mi powie, jaki ma pan dowod. Ulga, jaka poczul Mercer, nie wystarczyla, zeby usmierzyc chocby czesciowo rozpacz, jaka byl ogarniety. Mimo wszystko jednak byla lo ulga. -Lauren i Tomanovic nie zyja, bo zostalismy zdradzeni. Moge wskazac osobe, ktora powiedziala o nas Liu i ktora bedzie mogla czesciowo potwierdzic nasze domysly na temat tego, co sie tu dzieje. -Kto to zrobil? - spytal Foch, prostujac sie i zaciskajac piysci luk mocno, ze zbielaly kostki palcow. Mercer spojrzal na legioniste dyszacego nienawiscia. Wspolczul mu i wiedzial, jak bardzo Foch pragnie zemsty. Wiedzial tez, ze nie pora na emocje. Tyl- ko logika mozna bylo pokonac Liu Youshenga, zimna logika. Oraz majac wyjatkowo duzo szczescia. Odpowiedz Mercera wszystkich zaskoczyla. -Maria Barber. -Zona twojego przyjaciela? - Roddy gwaltownie wciagnal powietrze. -Wdowa po jego przyjacielu - poprawil Harry. - Moze laskawie wyjasnisz, czemu pomagalaby Chinczykom, skoro to oni zmasakrowali jej meza? -Moim zdaniem to wlasnie Maria powiedziala Liu, czym Gary sie zajmuje. - Mercer usiadl i wzial od Roddy'ego piwo wyjete z minibarku. - Kiedy bylem w Paryzu, rozmawialem z nia telefonicznie i wtedy powiedziala, ze Gary dokonal jakiegos waznego odkrycia, i ze chce mi to pokazac, ale sama nie. wydawala sie zbyt zainteresowana tym odkryciem. Na ile ja znam, jest to najbardziej chciwa na pieniadze kobieta na swiecie. Powinna byla wtedy krzyczec, ze bedzie bogata. Ten brak zainteresowania wydal mi sie podejrzany. A pozniej, gdy przyjechalem do Panamy i chcialem natychmiast jechac nad Rzeke Zniszczenia, z wielka niechecia mi towarzyszyla i bardzo niezrecznie tlumaczyla, dlaczego radio Ga-ry'ego nie dziala. Wszystko to wtedy nic dla mnie nie znaczylo. Nawet kiedy znalazlem ciala w dzungli, nie nabralem podejrzen. Fakt, nie widac bylo po niej duzego wzburzenia, ale powiedziala mi, ze miala z Garym problemy. Nie chciala nawet przyjechac na jego pogrzeb. - Mercer zadrzal, wspominajac chlod Marii tamtego dnia i to, jak probowala go podrywac kilka wieczorow pozniej. - Po tym, co sie stalo dzisiaj, zastanawialem sie, kto mogl nas wystawic i wtedy przypomnialem sobie jej dziwne zachowanie. Chyba wiedziala, ze jej maz nie zyje, zanim tam dotarlismy. Tyle ze sadzila, iz caly oboz zlikwidowali ludzie Liu, a nie dwutlenek wegla. Przylecialem do Panamy dzien wczesniej, niz sie spodziewala, nie zdazyla wiec ostrzec Liu, ze sie tam wybieram. Dlatego to nie byl zbieg okolicznosci, ze jego smiglowce pojawily sie tam nastepnego dnia, kiedy Lauren, Miguel i ja bylismy nad jeziorem. Chinczycy wiedzieli od Marii o rzekomym odkryciu Gary'e-go i zabezpieczali teren dla siebie. -Moge uwierzyc, ze Liu sie dowiedzial, iz Barber jest bliski odkrycia skarbu - przerwal Rene - ale czy nie mogl sie tego dowiedziec od kogos mieszkajacego w pobliskim miasteczku? -To mozliwe - przyznal Mercer. - Ale to by nie wyjasnialo tego, co sie stalo dzisiaj. Tylko Maria wiedziala o odkryciu Gary'ego i jednoczesnie o tym, ze wybieramy sie pod sluze. -O Boze - jeknal cicho Roddy, uswiadamiajac sobie, jaka odegral role w tym, co sie stalo. - Powiedzialem jej przez telefon, ze jestescie na jeziorze Ga-tun. Musiala doniesc o tym Liu, a on skojarzyl to sobie ze sluza. To tak, jakbym sam powiedzial wszystko Chinczykom. -Nie mogles wiedziec, co ona zrobi z ta informacja - uspokoil go Mercer. -Powinienem byl sie domyslic. -Jak? Nikt jej nie podejrzewal, dopoki nie bylo za pozno. Roddy, posluchaj. - Mercer zaczekal, az Panamczyk spojrzy mu w oczy. - Bez wzgledu na to, co myslisz, nie ty jestes odpowiedzialny za smierc Lauren i Vica. To Maria Barber przekazala informacje, wiedzac, co Liu z nia zrobi. Nie miej wyrzutow sumienia. Harry chrzaknal, chcac skierowac rozmowe z powrotem na wlasciwe tory. Rzucil Mercerowi spojrzenie mowiace, ze porozmawia z Roddym pozniej. -Wciaz nie pokazal mi pan zadnego dowodu - powiedzial Bruneseau. - Podejrzewa pan, ze to Maria Barber doprowadzila do smierci swojego meza. Uwaza pan, ze to ona powiedziala Chinczykom, ze jestescie na kanale. Nawet gdybym panu uwierzyl, to sa tylko przypuszczenia. -Smierc Vica to nie przypuszczenie - warknal. Foch. Bruneseau rzucil mu ostre spojrzenie. -Wie pan, o czym mowie. Zaczeli sie klocic po francusku, zawziecie gestykulujac; ich glosy zderzaly sie na srodku pokoju niczym dwustronny ostrzal artyleryjski. Mercer byl zbyt wyczerpany, zeby im przerwac, wiec klotnia trwala, dopoki Harry nie wsadzil dwoch palcow do ust i nie zagwizdal tak glosno i przenikliwie, ze wszyscy sie skrzywili. -Powiedzialem wczesniej, ze moge dac panu potrzebny dowod - powiedzial Mercer w powstalej ciszy. - Chce sie spotkac z Maria Barber. -Doniesie Liu od razu po twoim telefonie - zaprotestowal Roddy przerazony mysla, ze moze stracic kolejnego przyjaciela. -To prawda. - Mercer przygladal sie Fochowi. - Ale nie zamierzam dac jej okazji do doniesienia mu i polegam na panu i pana ludziach, kiedy zrobi sie goraco. -Uwaza pan, ze Maria Barber moze dostarczyc dowodow, ktore sa nam potrzebne? Mercer kiwnal glowa i pociagnal lyk piwa. -A jesli ona nic nie wie? - agent nadal wskazywal na luki w planie Merce- ra. -Nie wystarczy, ze to ona powiedziala Chinczykom o naszej wyprawie na jezioro Gatun? Nawet pan musi tu dostrzec zwiazek przyczynowo - skutkowy. A wiec i wszystko inne, co wydedukowalismy, musi byc bliskie prawdy. -Czyli - powiedzial Harry tonem wykladowcy - Chinczycy zdobeda gospodarcza kontrole nad krajem, ktory znajduje sie wystarczajaco blisko Stanow Zjednoczonych, zeby wystrzelic z niego pociski jadrowe. Mercer nie sluchal przyjaciela. Przedstawil swoje argumenty Bruneseau i teraz czekal na odpowiedz, wyczerpany emocjami calego dnia. Ale cos przedarlo sie przez calun zmeczenia. Nachylil sie do przodu. -Co powiedziales? -Ze jesli ich nie powstrzymamy, Chiny beda kierowac Panama tak samo, jak Zwiazek Radziecki kierowal Kuba. -A Panama lezy wystarczajaco blisko, zeby atomowka sredniego zasiegu doleciala stad do Stanow. Mercer umilkl. Nagle zerwal sie z fotela. Z biurka wyciagnal kartke, a potem chwycil dlugopis, ktory Harry zawsze nosil w kieszeni koszuli, sluzacy mu do rozwiazywania krzyzowek. -Co pan...? -Cicho. Mercer nie dal Renemu dokonczyc. Przypomnial sobie wyprawe z Lauren do portu towarowego Hatcherly. Strzezony magazyn. To tam Liu trzymal roz-drabniarke rudy, ktorej uzywal, zeby jego kopalnia wygladala jak prawdziwa. Obok staly dziwne ciezarowki. Wygladaly jak transportery jakichs ladunkow specjalnych, pomalowane na zolto, podobnie jak wiekszosc innych pojazdow w porcie. Mercerowi zajelo piec minut naszkicowanie jednej z nich, ze szczegolami osmiu wielkich kol i wysiegnika na niskiej platformie. Kiedy skonczyl, pokazal rysunek Bruneseau. -Poznaje pan? Francuski szpieg zbladl. -Gdzie pan to widzial? -Stoi takich osiem mniej wiecej pietnascie kilometrow od miejsca, gdzie teraz siedzimy - odparl Mercer. -Wie pan, co to jest? -Teraz juz tak, dzieki Harry'emu. -Co to jest? Co ja zrobilem? - spytal Harry. Nie podobalo mu sie, ze rozmawiaja o nim, jakby go tu nie bylo. Bruneseau pokazal rysunek Harry'emu, Roddy'emu i Fochowi. Tylko oficer Legii go rozpoznal. Wciagnal powietrze przez zeby. -To transporter do przewozu rakiety jadrowej sredniego zasiegu DF-31. -Dostosowany do ruchu drogowego - dodal Rene, pozyczajac dlugopis i dorysowujac rakiete na platformie wielkiej ciezarowki - z mozliwoscia wystrzelenia rakiety w ciagu dwoch godzin od zapadniecia decyzji. Pakiet naprowadzajacy automatycznie oblicza swoje polozenie. Wedlug ostatnich raportow wywiadu dzieki ulepszonemu paliwu stalemu rakiety maja zasieg trzech tysiecy dwustu kilometrow. -Taka rakieta - powiedzial Roddy - moglaby doleciec do Nowego Orleanu, Dallas, Atlanty. Lub Waszyngtonu. -Chiny nie dysponuja technologia pozwalajaca zaatakowac nas z ich kontynentu, wiec zamierzaja zaparkowac osiem swoich rakiet krotszego zasiegu tutaj. Kiedy przejma kontrole nad gospodarka Panamy i kanalem, bedziemy mogli tylko slac noty protestacyjne. -Moglibysmy oglosic blokade - podsunal Harry. - Jak Kennedy zrobil z Kuba. -Nie ma mowy - odparl Mercer, zdjety podziwem dla smialosci i geniuszu Liu Youshenga. - To nie jest jakas odizolowana karaibska wysepka. Przez kanal przeplywa jedenascie tysiecy statkow rocznie, pod banderami wszystldch majacych flote panstw swiata. Gdy kanal zostanie na kilka lat zamkniety, Hatcherly Consolidated bedzie moglo przerzucac okolo siedemdziesieciu procent tych towarow linia kolejowa i rurociagiem. Ustanawiajac blokade, zaldocilibysmy dzialanie globalnej gospodarki. -Ale to by byla wina Chin - nie poddawal sie Harry. -Ale to my wysylalibysmy statki towarowe objazdem dlugosci czternastu tysiecy kilometrow dookola Ameryki Poludniowej. Jak sadzisz, ja dlugo oburzenie swiata skupialoby sie na Chinach, skoro to flota USA utrudnialaby handel morski? -Sprawiajac, ze czasowe zamkniecie kanalu wygladaloby jak skutek wypadku, Hatcherly moze nie dopuscic do amerykanskiej reakcji - powiedzial Rod-dy - tak dlugo, jak dlugo Chinczycy beda mieli kontrole nad moim rzadem. Bez watpienia zamieszany jest w to prezydent Quintero. Pytanie brzmi, co sie stanie, kiedy kanal zostanie po roku czy dwoch latach znow otwarty? Zgodnie z traktatem Stany Zjednoczone beda mogly tu wejsc i zajac go sila, zeby dopilnowac, ze nic wiecej zlego sie tu nie stanie. -Pytanie powinno brzmiec - odezwal sie Bruneseau - co Chiny chca osiagnac przez dwa lata stacjonowania tu pociskow jadrowych. -Coz, caly czas chodzi im o Tajwan - uscislil Harry spod minibarku, gdzie nalewal jacka daniel'sa na warstewke coli w swojej szklance. -Wspominales o Kubie - zwrocil sie Mercer do starego przyjaciela. - Chyba jest tu cos na rzeczy. Chruszczow wyslal tam rakiety w latach szescdziesiatych tylko po to, zeby Stany Zjednoczone wycofaly z Turcji niedawno rozmieszczone tam wyrzutnie Atlas. Choc historia zapamietala, ze Bobby i Jack Kennedy'owie wygrali te runde, malo kto pamieta, ze niedlugo potem sciagnelismy te rakiety do kraju. W rezultacie Rosjanie osiagneli dokladnie to, czego chcieli. A kosztowalo ich to zaledwie kilka bezsennych nocy. -Uwaza pan, ze Chiny rozmieszczaja tu rakiety tylko po to, zeby zaproponowac ich zabranie, jesli Ameryka zgodzi sie nie przeszkadzac w zajeciu Tajwanu? -Wlasnie tak uwazam - odpowiedzial Fochowi Mercer. -Ale w naszym wypadku Chiny placa bardzo wysoka cene. Beda musialy subsydiowac Paname setkami milionow dolarow, kiedy zablokuja kanal. -Nie bedzie ich to kosztowac ani grosza, Rene. Dostana prawo rozmieszczenia tu atomowek, a zaplaca za nie zlotem ze zlupionego starozytnego skarbu. -O ile Liu go znajdzie. -Widzial pan sprzet, jaki mial nad wulkanicznym jeziorem ponad Rzeka Zniszczenia. Znajdzie. -A jesli go tam nie ma? Mercer popatrzyl mu w oczy. -Jest. Pokazalbym go panu, gdybym mial kilkaset kilo dynamitu. -Co? - spytali jednym glosem wszyscy czterej. -Wiem, gdzie jest skarb - powiedzial spokojnie Mercer. - W dzienniku Le- pinaya jest wskazowka, ktora przypomniala mi o czyms, co widzialem w obozie Gary'ego. Ale w tej chwili to niewazne. Musimy rozprawic sie z Liu. Na wzmianke o miliardzie dolarow w zlocie i szlachetnych kamieniach zebrani jedynie kilka razy westchneli, co swiadczylo dobitnie, ze sa zawodowcami. -Ma pan racje. Skarb moze zaczekac. - Bruneseau podjal decyzje. - Wy rzutnie rakiet balistycznych w magazynie Hatcherly, ktore pan zidentyfikowal, wystarcza, zebym mogl pojsc z ta informacja do swojego szefa. Przyznanie sie Marii Barber, ze doniosla Liu o dzisiejszej wyprawie, bedzie dodatkowym do wodem. - Odwrocil sie do Focha. - Pomozecie Mercerowi ja zwinac. -I bez rozkazu to zrobimy - odparl legionista. - Najtrudniej bedzie po wstrzymac moich ludzi od zabicia jej za to, co spotkalo Vica. - Zauwazyl zanie pokojone spojrzenie Mercera. - Spokojnie, potrafie nad nimi zapanowac. Nastepne pol godziny, zanim Mercer zasnal, spedzili na dopracowaniu szczegolow akcji schwytania Marii nastepnego ranka. Kiedy wszyscy wreszcie poszli spac, Harry zasmial sie pod nosem. Mercer spal na kanapie, a jemu przypadlo lozko. Zawsze, jak dotad, bylo na odwrot. Przykryl spiacego przyjaciela koldra z sypialni. -Mam nadzieje, ze ta kanapa jest wygodniejsza niz to skorzane dziadostwo u ciebie. - Mowil najciszej i najlagodniej, jak umial. - Spij dobrze. Zasluzyles. El Mirador, zachodnia czesc Zbudowana przez handlarza narkotykami, odsiadujacego wlasnie pierwszy z osmiu kolejnych wyrokow dozywocia w wiezieniu w Miami, ekskluzywna posiadlosc o nazwie El Mirador, czyli punkt widokowy, zostala kupiona przez Liu Youshenga za ulamek jej wartosci. W Panamie byly dziesiatki takich opuszczonych luksusowych domow. Rezydencja wznosila sie na wzgorzu nad biala plaza i przypominala nowoczesna rzezbe - same ostre katy i podstawowe kolory. Poniewaz stala pusta przez kilka lat, zanim kupilo ja Hatcherly, teren posiadlosci zarosl i zaczal sie stapiac z otaczajaca dzungla. Liu kazal wykosic stumetrowej szerokosci pas wokol domu. Choc nie wygladalo to zbyt estetycznie, dawalo straznikom otwarte pole ostrzalu, gdyby rezydencja zostala kiedykolwiek zaatakowana. Liu nie przepadal za taka architektura, nie odmalowal nawet scian, zeby ukryc dziwaczne ksztalty. Jedyna zaleta paskudnej budowli bylo jej odludne polozenie - podjazd mial pietnascie kilometrow dlugosci - i to, ze na terenie posiadlosci znajdowalo sie ladowisko dla helikopterow z hangarem. Kiedy jego limuzyna podjechala do rzesiscie oswietlonego portyku, jej reflektory omiotly dwa samochody zaparkowane niedaleko frontowych drzwi. Rozpoznal jeden nalezacy do Hatcherly. Drugi byl wlasnoscia Omara Quintery, prezydenta Panamy. Na podjezdzie niedaleko nich stala takze czarna furgonetka. Przy jej otwartych tylnych drzwiach dostrzegl sierzanta Huai i kapitana Chena. Za nimi byla tylko ciemnosc i cienie. Nawet ksiezyc skryl sie za chmurami. Limuzyna sie zatrzymala. Obok Liu na tylnym fotelu lezala zwinieta w klebek Maria Barber, z glowa oparta o drzwi. Piersi w kolorze kawy niemal wylewaly sie z luznej bluzki, a sposob ulozenia nog pozwolilby Liu zobaczyc jej koronkowe majtki, gdyby tylko mial chec popatrzec. Nie mial. -Maria, jestesmy na miejscu - powiedzial i postukal ja w ramie. Wymamrotala cos przez sen, oblizala usta i powoli sie ocknela. -Przepraszam, kochany - mruknela, otwierajac oczy. - Po tym co ze mna zrobiles w biurze, po prostu nie moglam nie zasnac. Liu jej nie uwierzyl. Wiedzial, ze udawala sen, zeby z nim nie rozmawiac podczas dlugiej jazdy do domu. Wciaz kochala pieniadze i prezenty, ktore jej dawal, ale nie potrafila juz dluzej udawac, ze kocha i jego. To nic. On tez sie nia znudzil. Przestala byc przydatna i trzymal ja przy sobie tylko dlatego, ze seks z nia byl prostszy niz wynajmowanie prostytutek. Liu wysiadl z samochodu, podszedl do furgonetki i spojrzal na to, co przywiezli mu Huai i Chen. Jego glos zdradzal rozczarowanie. -Nie to mialem na mysli, ale chyba sie nada. -Prosze pana. - Kapitan Chen gestem zasugerowal Liu, zeby ten sie odwrocil. Z frontowych drzwi domu wychodzili wlasnie nowy prezydent Panamy Omar Quintero oraz dyrektor Kanalu Panamskiego Felix Silvera-Arias. Za nimi stal general Yu, szef COSTIND-u. Liu omal nie stracil tchu. W wojskowej hierarchii Hatcherly i COSTIND-u jedynym zwierzchnikiem Yu byl sam minister obrony. Liu nie mial pojecia, co general tu robi, ale jego obecnosc nie byla dobrym znakiem. W zoladku wystrzelil mu strumien kwasu. Yousheng mial ochote zawrocic do samochodu po lek na zgage. -Panie Liu - przywital go Felix Silvera-Arias z odleglosci kilku krokow. - General Yu wspanialomyslnie zaprosil nas na spotkanie. Nie bylem dotad u pana w domu. Bardzo interesujacy. Alez czy to nie...? Przerwal, Liu rzucil mu ostre spojrzenie. Obok Liu wciaz stala Maria. Felix korzystal z uslug dwoch jej przyjaciolek po kolacji kilka tygodni temu i wiedzial o roli, jaka odegrala w ich operacji. Wiedziala na tyle duzo, ze jej smierc powinna zostac zorganizowana juz dawno temu. Liu musial sie jej pozbyc, zanim Felix wymienilby jej imie albo Yu nabral co do niej podejrzen. -Wsiadaj do samochodu - syknal do Marii. -Ale jestem zmeczona - nadasala sie. - Chce isc do lozka. Liu wepchnal Marie do samochodu, zloscia na nia maskujac lek przed Yu. -Zamknij sie, glupia pitta. - Wcisnal guzik obnizajacy szybe oddzielajaca fotele od kierowcy. - Zabierz ja do jej mieszkania, a potem jak najszybciej tu wracaj. -Mtej -Tak jest, prosze pana. Liu zatrzasnal drzwi, ucinajac protesty Marii. -Przepraszam za to, panowie. - Mowil po angielsku, w jedynym jezyku, ktory znali wszyscy trzej. - Gdybym wiedzial, ze przyjedziecie, nie wynajalbym, ee, rozrywki. Prezydent Quintero machnal reka na znak, ze rozumie, ale general Yu zmarszczyl czolo. Byl nizszy od pozostalych, ale reprezentowal najwyzsze wladze, wiec Liu tlumaczyl sie wlasnie przed nim. Liu musial zapanowac nad soba i nad sytuacja. Powiedzial kilka slow kapitanowi Chen i ruszyl w strone pozostalych. Uscisnal dlon prezydentowi i Silverze-Ariasowi, a potem strzelil obcasami w przepisowym salucie przed generalem. -Jestem zaszczycony pana wizyta, generale. - Z trudem udalo mu sie to po wiedziec tak, zeby zabrzmialo szczerze. Nie byl zaszczycony, raczej przerazony. Z tego, co wiedzial, general nigdy nie opuszczal Chin. Liu podmuchal na opusz ki palcow, jakby sie wlasnie sparzyl. -Byc moze - mruknal Yu. - Wejdzmy do srodka. Czterej mezczyzni weszli do chlodnego wnetrza domu. W duzym salonie na szklanym blacie stolu staly dwa niedopite drinki. Umeblowanie bylo minima-listyczne, nowoczesne, glownie w bieli i chromie. Na scianach nie wisialy zadne ozdoby, jakby sam projekt domu byl wystarczajaco artystyczny. Yu opadl na fotel, dwaj Panamczycy zajeli miejsce na kanapie przed stolem z koktajlami. Chociaz byli to najpotezniejsi ludzie w Panamie, chinski general nad nimi dominowal. Czekali, az Yu zacznie rozmowe. Liu rozpaczliwie potrzebowal czegos, co uspokoiloby jego zoladek, a z kazda mijajaca sekunda ciszy bylo z nim coraz gorzej. Wnetrznosci glosno mu sie skrecaly. Autonomia, ktora cieszyl sie od chwili przybycia do Panamy, wlasnie sie konczyla. To bylo dla niego jasne. Nie wiedzial tylko, jakie peta zalozy mu Yu i czym bedzie dla jego kariery zakonczenie operacji "Czerwona Wyspa". Poczul, ze jego pozycja w COSTIND-zie nagle sie zachwiala. Felix Silvera-Arias nerwowym haustem dopil drinka, a prezydent Quintero, elegancki w szytym na miare garniturze, wytarl swoja szklanke w kawalek jedwabiu, ktory schowal potem do kieszeni na piersi. Podobnie jak Liu, dyrektor kanalu byl ubrany w luzna koszule i zwykle spodnie. Obaj Panamczycy zachowywali sie z wystudiowana oglada zawodowych politykow. Jako kuzyni byli nawet troche do siebie podobni. Felix zawdzieczal swoja nowa posade prezydentowi, z kolei Quintero zawdzieczal swoja prezydenture zakulisowym machinacjom Silvery-Ariasa - oraz Liu. Yu, przysadzisty i sztywny, w garniturze, ktory lezal na nim jak mundur, nie mial w sobie zyciowej energii ani uroku polityka. Jego ranga byla wynikiem lat bezwzglednej dyscypliny i sukcesow. A jak na Chiny, kraj o kulturze szanujacej podeszly wiek, Yu byl dosc mlody - mial dopiero szescdziesiat cztery lata. Czekala go jeszcze dluga kariera w strukturach wladzy w Pekinie. -Panie prezydencie, panie dyrektorze - zaczal oficjalnie. - Prosze wyba czyc Youshengowi i mnie, musimy porozmawiac na osobnosci. Nastapila chwila ciszy - przywodca Panamy zastanawial sie, czy jest wypraszany z pokoju. Yu wstal i gestem kazal swojemu podwladnemu isc za soba. Usiedli na fotelach w drugim koncu pokoju, gdzie dwaj Panamczycy, nawet gdyby rozumieli ich jezyk, nie mogliby ich podsluchac. -Kiedy skoncze - powiedzial Yu cicho po chinsku - przetlumacz tyle, ile uznasz za stosowne, zeby zadowolic tamtych dwoch. W tej czesci Kongresu Lu dowego, ktora wie, co tutaj zamierzasz, pojawila sie nowa opozycja. Uwazaja, ze twoj plan raczej zantagonizuje Amerykanow, zamiast ich odstraszyc. Nasz prezydent zostal o tym poinformowany i zaczyna sie zastanawiac nad nasza obecnoscia w Panamie. Moim zdaniem kaze COSTIND-owi wycofac sie z ope racji "Czerwona Wyspa". Wiadomosc byla druzgocaca, ale Liu wiedzial, ze lepiej generalowi nie przerywac. -Rozumiem, ze prawie wszystko jest gotowe do wykonania planu, z wyjatkiem odnalezienia skarbu. To prawda? -Tak, panie generale - odparl oficjalnie Liu, majac nadzieje, ze istnieje jeszcze jakas szansa uratowania "Czerwonej Wyspy". - "Gemini" od paru dni czeka w Zatoce Panamskiej. Nasza lodz podwodna jest gotowa zepchnac z kursu statek przeplywajacy przed "Gemini" sluza. W kopalni wszystko idzie jak nale- zy, a tutejsze wladze przyjely juz pierwszy transport zlota z kraju jako zaplate za to, co wydobedziemy nad Rzeka Zniszczenia. -Ale nad wulkanicznym jeziorem nie znaleziono zadnego zlota? -Zgadza sie - odparl natychmiast Liu. -Dlaczego? -Przecenilem mozliwosc wykorzystania tutejszych oddzialow jako straznikow i musialem skierowac wieksza liczbe naszych zolnierzy do ochrony. Sa za bardzo rozproszeni, panie generale. Z tego powodu spadla wydajnosc wszystkich aspektow operacji. -I potrzebujesz dodatkowych straznikow? Liu spojrzal znaczaco na pozostalych dwoch mezczyzn. -To kraj bezprawia, panie generale. Zlodzieje probowali zinfiltrowac nasz port towarowy i kopalnie Dwudziestu Diablow. Yu wydawal sie przekonany szybkimi odpowiedziami. Potwierdzaly to, co sam zobaczyl w Panamie przez kilka godzin od przylotu. -Bardzo dobrze. - Zamilkl na chwile. - Potrzebuje szczerej oceny, Yousheng. - Uzycie imienia Liu mialo wzbudzac zaufanie. Jednak dyrektor Hat- cherly stal sie tylko jeszcze bardziej czujny. - Jak bardzo mozemy przyspieszyc harmonogram bez narazania calej operacji? Nie mow mi tego, co wedlug ciebie chcialbym uslyszec. Chce znac prawde. Liu nie dal sie zwiesc. Nie uwierzyl, ze istnieje prawdziwa odpowiedz na to pytanie. General chcial przeprowadzic operacje "Czerwona Wyspa", zanim prezydent Chin by ja odwolal, ale pragnal miec kozla ofiarnego, kogos, na kogo moglby zrzucic odpowiedzialnosc, gdyby cos poszlo zle. Liu mial odegrac role takiej wlasnie ofiary. Gdyby zwlekal z rozpoczeciem operacji zbyt dlugo, a "Czerwona Wyspa" zostalaby odwolana, jego kariera w COSTIND-zie bylaby skonczona. Mialby szczescie, gdyby dostal prace w dokach. Z drugiej strony, gdyby przyspieszyl za bardzo i poniosl kleske, Yu kazalby go zabic jeszcze przed powrotem Liu do kraju. Jego kariera, jego zycie zalezalo od tej jednej chwili. -Moge wprowadzic plan w zycie za trzy dni - powiedzial, okrawajac pier wotny harmonogram o piec dni. -Da sie to zrobic pojutrze? General wbil w niego wzrok. Znaczenie jego slow bylo jasne. "Czerwona Wyspa" zostanie przeprowadzona pojutrze. -Tak - powiedzial Liu, ale postawil warunek. - Tylko jesli dotra tu rakiety DF-31. Glowice mozemy przemycic pozniej, sa mniejsze, ale rakiety musza znalezc sie w Panamie przed zamknieciem kanalu. Pozniej kontrola bedzie zbyt dokladna, zeby je wyladowac. Yu zerknal na prezydenta i dyrektora kanalu. -Myslisz, ze przeprowadza szczegolowe dochodzenie? -Oni nie, ale nawet jesli Amerykanie nie beda mieli prawa wyslac tu swoich zolnierzy, przysla tajne zespoly dochodzeniowe. Magazyny Hatcherly beda pilnie obserwowane. Wyladunek rakiet po przybyciu takich ekip bedzie za duzym ryzykiem. Amerykanow nie wolno nie doceniac. -To dlatego nie chciales przywozic tu glowic, dopoki kanal nie jest zamkniety? -Tak, panie generale. - Liu ucieszyl sie, widzac, ze Yu rozumie de- likatne aspekty operacji. - Jest prawdopodobne, ze ONZ przysle grupe z NEST-u, czyli Zespolu Szybkiego Reagowania do spraw Zagrozen Nuklearnych. Nawet przy najlepszych oslonach glowica jadrowa moze zostac wykryta przez ich nowoczesny sprzet. Slyszalem, ze potrafia wykryc sladowe promieniowanie z lekarskich rentgenow, ktorych nikt nie uzywal od lat. Yu chrzaknal. -Jesli rakiety tu beda - ciagnal Liu - bedziemy mogli przeprowadzic pozo stala czesc operacji, a glowice sprowadzic kilka tygodni pozniej. Ale DF-31 sa jeszcze w Chinach, zgadza sie? Natychmiast zrozumial, ze zostal wymanewrowany. Yu niczym sie nie zdradzil, ale Liu to wyczul. Rakiety znajdowaly sie juz na panamskich wodach albo mialy sie na nich znalezc nastepnego dnia. General nie musial mowic tego, co oczywiste. -Masz zamkniety suchy dok w porcie Hatcherly, w ktorym chcesz je wyla dowac? Liu przelknal sline. Operacja rozpoczynala sie pelny tydzien przed czasem i nie mogl jej zatrzymac. Jego jedyna szansa bylo dolozyc wszelkich staran, zeby ja doprowadzic do konca. -Tak, panie generale. Jest tam teraz statek, rzekomo na czas przerobek, ale to jednostka COSTIND-u, ktora trzymalismy tu dla kamuflazu. -Kaz go zabrac - rozkazal Yu przez chmure dymu ze swiezo zapalonego papierosa, mruzac ciemne oczy. - Statek wiozacy rakiety, chlodnia o nazwie "Korvald", przyplynie jutro w nocy. -A glowice? -Sa wciaz w Chinach. Tak jak proponujesz, przyslemy je za kilka tygodni. -Panie generale... a zloto? Z zapasu, ktory dostalem na poczatku operacji, wystarczy mi go na jeszcze jedna platnosc, ale potem... -Od COSTIND-u nic wiecej nie dostaniesz. Musisz znalezc skarb. Wiecej zlota nie ma. Liu powstrzymal sie od dalszych protestow. Wiedzial, ze generala nie przekona zadna argumentacja. Wulkaniczne jezioro i brzegi Rzeki Zniszczenia przeszukiwalo ponad stu piecdziesieciu ludzi. Liu wiedzial, ze znalezienie skarbu jest tylko kwestia czasu, ale czas byl tym, co mu wlasnie odebrano. Skinal glowa dwom Panamczykom, ktorzy udawali, ze nie urazilo ich wykluczenie z rozmowy. -Bede negocjowal, zeby zloto, ktore mi daliscie, wystarczylo na dluzej. Powinienem byc w stanie kupic jeszcze kilka tygodni. Yu tylko wzruszyl ramionami. Nie interesowaly go takie szczegoly. -Potrzebujesz ode mnie czegos jeszcze? -Chyba nie, panie generale. Moi geolodzy zapewnili mnie, ze ziemia nad Przekopem Gaillarda jest wystarczajaco nasiaknieta woda, by zagwarantowac uplynnienie, kiedy wybuchna ladunki. Operacja "Czerwona Wyspa" zostala zaplanowana na czas panamskiej pory deszczowej, zeby ziemia byla nasiaknieta olbrzymimi ilosciami wody. Po odpaleniu specjalnych ladunkow wybuchowych, ktorych zamierzano uzyc, mokry grunt mial sie zmienic w plynna maz, niezdolna do utrzymania wlasnego ciezaru. To wlasnie zjawisko doprowadzalo do takich zniszczen podczas trzesien ziemi. Budowle na litych skalach wytrzymywaly wstrzasy calkiem niezle, ale domy postawione na zwyklej ziemi doznawaly powaznych uszkodzen, bo gleba pod nimi rozplywala sie w procesie zwanym uplynnianiem. -Wiekszosc zalogi "Gemini" zostala juz zabrana - ciagnal Liu - a lodz podwodna jest gotowa wziac reszte, ldedy wszystko bedzie gotowe. -Co z dzwonem nurkowym przy sluzie? -Podlozylismy juz ladunki wybuchowe, ktore zniszcza go, jak tylko ludzie podczepia lodz podwodna do statku, ktorym zamierzamy zablokowac kanal. -A wiesz, ktory to bedzie statek? -Tak, panie generale. Podobnie jak "Gemini", to drobnicowiec zarejestrowany w Liberii. Nazywa sie "Mario diCastorelli", jest juz na miejscu, gotowy do wplyniecia na kanal. Jest wyladowany cementem i zlomem. Kiedy "Gemini" eksploduje, powinien sie przewrocic na bok, tak ze jego ladunek zamieni sie w lita mase o ciezarze okolo dwunastu tysiecy ton. Usuniecie samego jego kadluba potrwa kilka miesiecy. -Dobrze pomyslane. -Dziekuje, panie generale. - Komplement zaskoczyl Liu. - Wpadlem na ten pomysl po pierwszej rozmowie z ministrem obrony. -Kto obsadza "Mario diCastorellego"? -Jak sugeruje nazwa, nalezy do fikcyjnej firmy we Wloszech z liberyjska rejestracja. Zaloga to w wiekszosci Filipinczycy i greccy oficerowie. Nie maja pojecia, co ich czeka. "Gemini" wybuchnie niecale trzydziesci metrow od ich statku. Tuz przed wybuchem lodz podwodna zadokuje w Gamboi, zeby wysadzic nurkow i zaloge "Gemini". Tam zostanie zniszczona. Wszyscy ludzie zostana przewiezieni z Gamboi do Cristobal na wybrzezu atlantyckim, skad zabierze ich statek. -I to ostatni dowod rzeczowy? -Zgadza sie. Dzwon nurkowy i lodz podwodna to ostatnie ogniwa. W ktoryms momencie podczas poglebiania kanalu ich szczatki zostana po cichu wydobyte i usuniete. -Dobrze to obmysliles, Yousheng. Jestem zadowolony. Z wyjatkiem znalezienia zlota, wszystko poszlo wyjatkowo gladko. Czy moglbys utrzymac kontrole nad Panama po zamknieciu kanalu, gdybys nie znalazl skarbu? Liu pokrecil glowa. -Moze przez krotki czas, ale nie na stale. Gospodarka Panamy zalezy od wplywow z taryf przewozniczych, o wiele wiekszych niz jestesmy w stanie zaplacic w podatkach od linii kolejowej i rurociagu. Bez pieniedzy kraj pograzy sie w chaosie. Quintero zostanie obalony, a jego nastepca zaprosi amerykanskie wojsko, zeby zaprowadzic spokoj i dopilnowac otwarcia kanalu. -Ale jesli pomozemy im gospodarczo, beda sie opierac naciskom Amerykanow, zeby ich tu wpuscic? -Po to wlasnie zaplacilismy Quinterze i Silverze-Ariasowi. Ich zadaniem jest odpierac presje Ameryki. -Wytrzymaja? Liu popatrzyl na przelozonego. -Dopoki pieniadze beda plynac, zrobia to, czego od nich oczekujemy. Kiedy ujawnimy obecnosc naszych rakiet amerykanskim wladzom, nasza pozycja tutaj bedzie nie do zachwiania. -Dobrze obmyslany plan - powtorzyl Yu. Liu wiedzial, ze jesli mu sie uda, to general zgarnie cala chwale, ale w razie niepowodzenia odpowiedzialnosc poniesie Liu. Takie byly zasady chinskiej polityki. Ale sukces oznaczalby, ze Liu na zawsze juz pozostanie zwiazany z generalem, ktory dalej pialby sie w gore w Pekinie. -Idz powiedziec naszym panamskim przyjaciolom o zmianie harmonogra mu. - Yu wstal. - Ja wracam do miasta. Mam wczesnie rano samolot. Co oznaczalo, ze nie bedzie go w poblizu, kiedy cokolwiek zacznie sie dziac, pomyslal gorzko Liu. Ale to byla cena, jaka musial zaplacic. Czlowiek taki jak general Yu wielokrotnie juz pokazywal, co jest wart. Teraz przyszla kolej na niego. -Tak jest, panie generale. -Wiesz, o ktorej zdetonujecie "Gemini"? - spytal Yu, odprowadzany do drzwi przez Liu. General nie zwracal uwagi na prezydenta Quintere ani na dyrektora Silvere-Ariasa. -Moi eksperci od materialow wybuchowych mowia, ze kiedy niebo bedzie zachmurzone, fale cisnienia odbija sie od pokrywy chmur i zwieksza sile detonacji. Dlatego to zalezy od pogody, jaka bedzie pojutrze, panie generale. -Doskonale. Nie moge sie juz doczekac, kiedy zadzwonisz i powiesz mi, ze wszystko gotowe. Liu znow zasalutowal. -To bedzie dla mnie zaszczyt. General wsiadl do sedana, ktory na czas swojej wizyty zabral z terminalu Hatcherly. Liu zaczekal, az tylne swiatla samochodu znikna na dlugim podjezdzie, w zamysleniu dmuchajac na palce. Potem poszedl poszukac kapitana Che-na. Znalazl dowodce komandosow wracajacego wlasnie z jednego z mniejszych budynkow. -Niech pan powie Sunowi, zeby bral sie do roboty, jak tylko tu przyjedzie - warknal. Yu wyznaczyl mu prawie niemozliwe do wykonania zadanie, dodatko wo utrudnione przez to, o czym Liu mu nie powiedzial - przeszkadzajace na kazdym kroku amerykanskie sily specjalne, czy ktokolwiek to byl. - Yu rozkazal przyspieszyc wykonanie zadania. Mamy trzydziesci szesc godzin. Kapitan nie kryl szoku. -To wykonalne? -Oby - powiedzial Liu. - Jutro rano macie zabrac Marie i sie jej pozbyc. -Toznaczy... -Cholernie dobrze pan wie, co to znaczy. Zabijcie ja. Liu czul narastajaca presje: olowiany ciezar na brzuchu i piekacy bol za oczami. Dlatego wlasnie bez najmniejszych skrupulow rozkazal zamordowac kochanke. Jeszcze godzine temu by sie nad tym zastanawial. Teraz juz nie. Stawka byla zbyt wysoka, zeby przejmowac sie wyrzutami sumienia lub czymkolwiek innym. To samo dotyczylo wykorzystania talentow pana Suna. Wydanie rozkazu, by poddac Mercera torturom, nie bylo dla niego latwe; oczywiscie nie az tak, zeby nie kazac tego robic, ale cos jednak poczul. Teraz sie nie wahal. Zamierzal wykorzystac wszystkie dostepne mu srodki, zeby doprowadzic do konca operacje "Czerwona Wyspa". "Czerwona Wyspa". Sam nawet wymyslil ten kryptonim; mial nawiazywac do tego, co Sowieci probowali zrobic na Kubie. Oczywiscie oni chcieli, zeby ich rakiety zostaly odkryte, w przeciwnym razie by je zakamuflowali, zamiast zostawiac na otwartym terenie, zeby szpiegowskie samoloty U-2 mogly je wykryc. Kubanski kryzys rakietowy byl politycznym balansowaniem na krawedzi wojny jadrowej: wycofajcie swoje rakiety, to my wycofamy nasze. To, co wymyslil Liu, bylo o wiele subtelniejsze. Nuklearny szantaz - nic nie robcie, kiedy bedziemy zajmowac Tajwan, bo spopielimy osiem amerykanskich miast. Hotel Radisson Royal, miasto Panama Mercer ocknal sie z trudem niedlugo po wschodzie slonca. Nie czul sie bynajmniej wypoczety. Plecy bolaly go po nocy spedzonej na kanapie, a jak tylko przypomnial sobie wydarzenia poprzedniego dnia, poczul sie, jakby cos obdarlo mu dusze z ciala. Prysznic i kawa przyniesiona przez obsluge hotelowa niewiele pomogly. Stal przy panoramicznym oknie, kiedy z sypialni przydreptal Harry. Byl nagi, nie liczac bokserek i sztucznej nogi. -Dzien dobry - powiedzial Mercer. -Ba - prychnal Harry, juz trzymajac w palcach zapalonego papierosa. Idac do lazienki, zabral kubek z kawa z reki Mercera i napil sie halasliwie, nawet sie na tamtego nie ogladajac. Wyszedl dziesiec minut pozniej i znow chrzaknal, idac do sypialni. Wrocil do salonu juz ubrany. -Dzien dobry, Mercer - powiedzial uprzejmie, konczac transformacje ze skacowanego gbura w umiarkowanie zwawego gbura. - Jak juz mam ci krasc kawe, na milosc boska, wsyp troche cukru. Mercer nie mogl sie powstrzymac i wybuchl smiechem, mimo ze bardzo cierpial w duchu. Harry tak na niego dzialal. -Dzbanek z kawa stoi na tacy. Harry zapalil nastepnego papierosa. -Juz drugi? -Trzeci. - Harry napil sie swojej kawy i nawet napelnil kubek Mercera. - No to jaki jest plan? Mercer przeczesal palcami wlosy. -Daje Marii godzine, zeby odespala wszelkie ekscesy wczorajszego wie czoru, a potem wchodzimy. Teraz zamierzam zadzwonic do generala Vanika i powiedziec mu, ze jego corka nie zyje. Harry odwrocil wzrok. -Tak by chyba wypadalo. Zostawie cie samego. Wzial z tacy gratisowa gazete i wrocil do sypialni. Mercer wystukal na telefonie Lauren numer prywatnej komorki jej ojca. Po dwoch dzwonkach uslyszal szorstki, ale lagodny glos. -Dzien dobry, aniolku. Ma identyfikacje dzwoniacego, domyslil sie Mercer. -Panie generale. To nie Lauren. Nazywam sie Philip Mercer. Minelo dziesiec sekund. Mercer niemal czul, jak Vanik sie zastanawia, dlaczego ktos dzwoni do niego tak wczesnie z telefonu jego corki. Wiedzial, ze musi dac generalowi czas na uzmyslowienie sobie, co sie stalo. -Ona nie zyje. - Vanik nie pytal. Mowil, jakby sie takiej wiesci - spodziewal. -Przykro mi, generale. - Mercer nie wiedzial, co jeszcze powiedziec. Musial wyjasnic okolicznosci, by uzyskac od generala pomoc w powstrzymaniu Liu Youshenga, ale to nie byla odpowiednia pora na wyjasnienie. Boze, a kiedy bedzie? Uslyszal, ze Vanik szepcze modlitwe. ...w imie Ojca i Syna, i Ducha Swietego. Amen. -Amen - powtorzyl Mercer. -Lauren mowila mi, kim pan jest, doktorze Mercer, i co sie tam dzieje - powiedzial general bezbarwnym glosem. - Rozmawialismy wieczorem poprzedniego dnia, zanim poplynela z panem pod sluze. To tam sie stalo? -Tak, prosze pana. Chinczycy czekali na nia i na towarzyszacego jej nurka. Nieco ponad godzine po tym, jak ona i francuski legionista zanurkowali, wyszlo z wody czterech pletwonurkow. -Rozumiem. - Rozpacz czaila sie w jego glosie. Mimo to general Vanik nad nia panowal. Jakos. - Po tym, jak Lauren do mnie zadzwonila, sprawdzilem pana. To pan jest tym geologiem, ktory pojechal do Iraku w ramach operacji "Poszukiwacz", zeby sprawdzic, czy Saddam nie wydobywa u siebie uranu? -Zgadza sie. - Mercer zakladal, ze przez lata, ktore minely od zakonczenia wojny w Zatoce, ta informacja zostala czesciowo odtajniona, przynajmniej dla wysokich ranga sztabowcow. - Towarzyszylem oddzialowi SEAL marynarki wojennej. -I ma pan zaczac niedlugo prace w Bialym Domu? -Tak. Jako specjalny doradca naukowy. -John Kleinschmidt gra ze mna w golfa. - Kleinschmidt byl doradca prezydenta do spraw bezpieczenstwa narodowego. - To jego zastepca, Ira Lasko, polecil pana na to stanowisko? -Admiral Lasko i jak bralismy kilka miesiecy temu udzial w misji na Grenlandii. -Czytalem jego raport - powiedzial Vanik. - Dlaczego moja corka zginela? Slucham? - Pierwszy przeblysk emocji w glosie generala zdezo- rientowal Mercera. -To cholernie proste pytanie. Dlaczego moja corka zginela? -Bo Chinczycy zamierzaja rozmiescic w Panamie rakiety jadrowe. Zabili ja, bo znala czesc ich planu. -Slucham? - Lauren nic nie wiedziala o rakietach, wiec general slyszal o tym po raz pierwszy. -To, co z poczatku bralismy za probe zniszczenia kanalu, okazalo sie czyms wiecej. CIA niedlugo dostanie telefon z DGSE, francuskiej agencji wywiadowczej. Lauren i ja wspolpracowalismy z jednym z ich szpiegow. Oni potwierdza nasze ustalenia. W kontrolowanym przez Chinczykow magazynie Lau-ren i ja natknelismy sie na osiem wyrzutni rakiet strategicznych DF-31. -Byly uzbrojone? -Jeszcze nie, ale na pewno niedlugo beda. Sytuacja tutaj rozwija sie bardzo szybko. General Vanik przeciagle westchnal. -W porzadku. Niech pan zacznie od poczatku. Starajac sie jak najbardziej streszczac i unikajac wspominania o Lauren, Mercer przedstawil, czego sie dowiedzieli. Zaczal od aukcji w Paryzu, a skonczyl na zblizajacym sie spotkaniu z Maria Barber. -Mysli pan, ze ona cos wie? -Tak. Mysle, ze moze dostarczyc nam wystarczajaco duzo dowodow, zebysmy zalatwili Liu. -Pytanie brzmi, kto sie zajmie tym zalatwianiem? - powiedzial Vanik, a im dluzej trwala rozmowa, tym wyrazniejszy byl jego poludniowy akcent. - Musza byc w to zamieszane jakies szychy z panamskich wladz. Nie sadze, zeby chcieli uslyszec pana historyjke. -Ma pan jakies sugestie? - spytal Mercer. Jesli general mogl odsunac na bok poczucie straty, przynajmniej tymczasowo, Mercer byl mu winien to samo. -Musze pogadac z CIA i naszymi asami wywiadu, dowiedziec sie, czy zauwazyli jakies ruchy chinskich sil rakietowych, na przyklad czy ostatnio przenoszono jakies jednostki. Na razie niech pan sie nie wychyla, pogada z ta kobieta, a potem zadzwoni do mnie, jesli sie czegos dowie. - Vanik przerwal. - Dobra byla z niej dziewczyna, prawda? -Najlepsza, generale - odparl Mercer. Coz innego mogl powiedziec? -Stracilem setki ludzi. Wietnam, Kuwejt, Bosnia, wiele operacji, o ktorych nigdy pan nie slyszal. Zawsze znalem swoje obowiazki i zawsze robilem, co do mnie nalezalo. Nie wiem. To wszystko takie cholerne... -Marnotrawstwo - podsunal Mer- cer. -Na tym swiecie jest mnostwo lu dzi, ktorzy o niczym innym nie marza, jak tylko o zabijaniu, i bardzo malo ta kich, ktorzy sa sklonni z nimi walczyc. Slyszalem, ze pan jest jednym z nich. Taka byla tez Lauren. To chyba nie jest sprawiedliwe. -Nie jest. -Cholera - zaciagnal Vanik. - Gdybym nie byl zolnierzem, ona by teraz zyla. -Z calym szacunkiem, to nieprawda. Znalem ja krotko, ale nie mam watpliwosci, ze pana corka byla bardzo niezalezna osoba. Nie zmuszal jej pan do wstapienia do wojska ani nie wybieral dla niej przydzialow. Lauren sama wybrala swoja droge. W sluchawce zapadla cisza. -Byc moze, ale wcale mi przez to nie jest lzej. Niech pan zadzwoni, jak sie pan czegos dowie - powiedzial pospiesznie general. - Ja zrobie to samo. Telefon zamilkl. Mercer go wylaczyl. -Skonczylem, Harry. -Jak poszlo? - spytal starzec, wychodzac z sypialni. -Chyba dobrze, na ile to mozliwe. - Mercer zauwazyl, ze jego przyjaciel wypelnil polowe pol krzyzowki w hiszpanskojezycznej gazecie. -Co ty robisz, do diabla? Przeciez nie znasz hiszpanskiego. Harry podniosl krzyzowke. -Wpisuje angielskie slowa z wlasciwa liczba liter i pilnuje, zeby sie uzupelnialy. - Wzruszyl ramionami. - Lepsze to niz nic. Wlasciwie troche utknalem. Znasz slowo na piec liter z "j" i "u" w srodku? Mimo wzburzenia Mercerowi wystarczyla krotka chwila. -Sprawdz "pijus". Harry spojrzal na niego ostro i zapisal slowo. -Bedzie pasowalo - powiedzial ze zlowrogim blyskiem w oku - jesli zmie nie osiemnascie poziomo z "parowki"... - spojrzal znaczaco... - na "palant". Mercer sie usmiechnal, wdzieczny za te probe poprawienia mu humoru. -Za malo liter. Musi byc "palanty". -Tak ci sie zdaje - mruknal Harry - ale widze tu tylko jednego. Pietnascie minut pozniej przyszedl Foch z Renem Bruneseau i dwoma legionistami. Wszyscy mieli na sobie cywilne ubrania, ukrywajace przed nieprawnym okiem wybrzuszenia broni. Mercer zadzwonil po Roddy'ego Herrare, zeby ten wykonal telefon do Marii i sprawdzil, czy jest w domu. Roddy zmienil glos, zeby go nie rozpoznano, i kiedy tylko ja obudzil, rozlaczyl sie, przepraszajac i mowiac, ze to pomylka. Pokazal podniesiony kciuk. Nadszedl czas porwac Marie Barber. Kiedy po raz pierwszy dotarlo do niej, ze wciaz zyje, nie pamietala nawet, co sie stalo w tamtej ostatniej chwili. Przypominala sobie, jak tonela. Wydawalo jej sie, ze pamieta swiatlo, ale to wszystko. Cala reszta byla pustka. Nie, to nieprawda. Im bardziej odzyskiwala przytomnosc, tym wiecej wracalo wspomnien. Swiatlo pochodzilo z latarki przypietej do nadgarstka drugiego Chinczyka, ktory wpadl z nia do tuneli pod sluza. Pamietala, jak opadala w strone martwego nurka i jak przyciagala do ust jego automat oddechowy. Ledwie zdazyla napelnic pluca, a nurkowie, ktorzy wczesniej uciekli przed pradem, wplyneli do sluzy przez otwarte wrota. Nie miala sily z nimi walczyc. Zabrali ja gdzies. Gdzie? -Dzwon nurkowy - szepnela Lauren Vanik spierzchnietymi ustami. Chinczycy mieli niedaleko sluzy dzwon nurkowy, z ktorego korzystali, pracujac pod woda. Czterej komandosi, ktorzy przezyli walke, wrocili na powierzchnie, a dwaj inni pilnowali jej przez kilka godzin. Na powierzchni zakneblowano ja, zalozono jej opaske na oczy, a potem wrzucono do furgonetki. Teraz sie ocknela. Byla zmeczona, ale czujna. Uchylila powield. Tylko nimi mogla poruszac. Przypieto ja do jakiejs ramy, moze lozka. Nogi miala rozsuniete, rece przywiazane nad glowa. Czula, ze jest naga. Powietrze bylo duszne, a calkowita ciemnosc przecinal waski pasek swiatla saczacego sie pod drzwiami; widziala go, kiedy przechylala glowe. Sprobowala sie odezwac, ale z jej gardla wydobyl sie jedynie ochryply skrzek. Odchrzaknela i sprobowala ponownie. -No dalej, dranie - wrzasnela. - Konczmy z tym! Chwile pozniej uslyszala za drzwiami kroki i odglos klucza wsadzanego do zamka. Kiedy drzwi sie otworzyly, po kacie padania promieni slonecznych poznala, ze slonce wlasnie wzeszlo i ze nie zabrano jej do kopalni Dwudziestu Diablow. Widok za drzwiami jej celi niczego znajomego jej nie przypominal. Byla uwieziona w ogrodowej szopie. Na scianie wisialy polki na narzedzia, a skads blisko dobiegal ja zapach nawozu. Mezczyzna, ktory wszedl, byl Chinczykiem, zolnierzem w mundurze bez oznaczen. Sadzac z jego wieku, mogl byc oficerem, ale wygladal jak instruktor musztry. Domyslila sie, ze to podoficer, w randze sierzanta. Kiedy wlaczyl swiatlo, staral sie patrzec tylko w jej oczy, nie na nia cala. -Co za rycerskosc - prychnela Lauren. -Sila - odparl bez wrogosci w glosie. - Oszczedzaj ja. Lauren wiedziala, co ja czeka. Zrozumiala to w chwili, gdy poczula, ze jest zwiazana. Zdjela ja groza, bo przypomniala sobie od razu opowiesc Mercera o akupunkturzyscie. Co dziwne, sierzant wygladal na przejetego jej losem. W przeciwnym razie dlaczego by ja ostrzegal? Zaczela sie zastanawiac, jak moze to wykorzystac. -Pomoz mi - poprosila. - Nie pozwol im mnie skrzywdzic. Zolnierz spuscil wzrok. Poczul wstyd. Czy to wystarczylo? Czy ja wypusci? -Wiesz, co on mi zrobi. Jestes zolnierzem. Tak jak ja. Gdzie twoj honor? - Odpowiedzia na jej krzyk byla cisza. - Prosze. Nie mozesz pozwolic, zeby mi to zrobil. Tamten mezczyzna. Ten Amerykanin. Jest w szpitalu. Odkad uciekl, nie odezwal sie ani slowem. To roslina. Sierzant Huai nie zdolal ukryc obrzydzenia. -To prawda - ciagnela Lauren. - Nazywa sie Mercer, ale juz o tym nie pamieta. Posluchaj. Nie interesuje mnie, co robicie w Panamie. Mojego kraju to nie obchodzi. Prosze, wypusc mnie. -Nie moge - odparl Huai. -W takim razie mnie zabij. - Oczy Lauren rozblysly; nie wiedziala, ze powtorzyla slowa Mercera, kiedy po raz pierwszy zrozumial, ze czekaja go tortury. - Jesli tego wlasnie trzeba, zeby sadysta mnie nie zgwalcil i nie torturowal, to zrob to. Zabij mnie! -Sun nie gwalci. -Bzdura! To sprawdzona metoda tortur. Zrobi to. -Sun, ee... - Huai wskazal na dol brzucha. - Juz nie mezczyzna. -Ale ma wystarczajaco duzo sily, zeby wbijac we mnie igly, az zniszczy mi umysl. Tak walczycie? To wasze metody? -Nie moje. Suna. -Jestescie tacy sami. Jesli pozwolisz mu to zrobic, to jestes taki sam jak on. Huai znow sie zastanowil. Lauren zyskala pewnosc, ze jest na dobrym tropie. Sierzant wygladal na czlowieka, ktory walczyl z wrogami swojego kraju na polach bitew, nie w sali tortur. Gdyby tylko mogla do niego jakos dotrzec, zmiekczyc go... -Przepraszam - powiedziala cicho. - Nie jestescie tacy sami. Ty jestes zol nierzem. On to potwor. To nie twoja wina, ze twoj kraj wykorzystuje ludzi ta kich jak Sun. Ty tylko wykonujesz rozkazy. Tak jak ja. -Tak. Rozkazy. -A kiedy wrocisz do domu i opowiesz zonie, co tamten tu wyczynial, bedziesz mogl jej powiedziec, ze rozkazano ci, bys pozwolil, zeby kobieta zostala zameczona na smierc. Zona zobaczy, jakie zaszczytne to zadanie. Bedzie cie uwazala za bohatera. Czy to niezdecydowanie dojrzala w jego oczach? Lauren byla prawie pewna, ze to wlasnie zobaczyla. Jej podstep dzialal. Huai wyjrzal na zewnatrz, a potem spojrzal znow na nia. Juz sie na cos chyba zdecydowal, kiedy do szopy wszedl inny zolnierz. Mlodszy niz sierzant, tez mial na sobie mundur bez oznaczen. Nowo przybyly szczeknal rozkaz i podoficer zasalutowal. Rzucil Lauren ostatnie spojrzenie i wyszedl. -Jak sie nazywasz? - Mlody oficer mowil lepiej od tamtego po angielsku i bez zazenowania przygladal sie nagiej Lauren. -Vanik, Lauren J., kapitan. Armia Stanow Zjednoczonych. 05894328. -Dla kogo pracujesz? -Vanik, Lauren J., kapitan. Armia Stanow Zjednoczonych. 05894328. Niespeszony jej reakcja, oficer zadal jeszcze kilka pytan, na ktore Lauren rowniez odpowiedziala podaniem nazwiska, stopnia i numeru. -Wystarczy - powiedzial w koncu. - Odpowiesz na te pytania w swoim czasie. Niedlugo zjawi sie tu specjalista. Lepiej, zebys powiedziala mi wszystko teraz. -Pieprz sie - syknela. Oficer odwrocil sie na piecie, wyszedl i zamknal szope. Lauren zostala sama ze swoim strachem i rozczarowaniem. Tak niewiele brakowalo, tak niewiele, by sierzant zmiekl. Gdyby nie zjawil sie wyzszy stopniem oficer, moze by ja wypuscil. Teraz sposobnosc zniknela. Nie-dlugo zjawi sie pan Sun i bedzie po niej. Zawsze uwazala sie za osobe odwazna, stawiala czola niezliczonym niebezpieczenstwom i trudom, ale nie ludzila sie, ze wytrzyma tortury, jakie wobec niej planowano. Na zajeciach w wojsku z walki psychologicznej nauczono ja, ze nie da sie znosic fizycznego bolu bez konca. A to, co robil akupunkturzysta, bylo o wiele gorsze od zwyklego fizycznego bolu. Mercer uciekl, zanim Sun poddal go drugiej rundzie tortur. Lauren watpila, by miala taka szanse. Kiedy Sun by sie do niej zabral, nie byloby juz ucieczki. Przez nastepnych dziesiec minut, dopoki znow nie otworzono drzwi celi, walczyla z wlasna wyobraznia. Za kazdym razem, kiedy wyobrazala sobie, co ja czeka, jej serce zaczynalo bic szybciej i zaczynala sie dusic. Byla zlana potem nie tylko z powodu upalu. Kiedy drzwi celi sie otworzyly, obejrzala sie i zobaczyla podobnego do trupa Chinczyka w ciemnoszarych spodniach i dlugiej szarej koszuli. Resztki wlosow na jego wielkiej glowie byly cienkie jak nici pajeczyny. W wychudzonej dloni trzymal zwiniety kawalek czarnej tkaniny. Lauren od razu zauwazyla koscistym nadgarstku Suna TAG hetera Mercera. Za nim wszedl Panamczyk w wojskowym polowym mundurze. Lauren dawala mu jakies piecdziesiat lat - sadzac po zmarszczkach na twarzy - ale wlosy mial geste, lsniace i czarne, a sylwetke wysportowana. Pod wydatnym nosem sterczaly bujne wasy, a jego oczy przypominaly czarne, pozbawione zycia kropki. Lauren natychmiast go rozpoznala. Byl to Hugo Ruiz, dawny major G-2, tajnej policji Manuela Noriegi. Ruiz byl kiedys zastepca dyrektora wiezienia La Modelo, odpowiedzialnym za urzadzanie wycieczek po zakladzie, podczas ktorych bogaci sadysci mogli ogladac dreczenie wiezniow. Jego specjalnoscia bylo organizowanie zbiorowych gwaltow nowo przyjetych oraz sprzedawanie kokainy i wiesniaczek tym wiezniom, ktorzy wystepowali przed jego goscmi. Ruiz pobieral nauki takze u Nivalda Ma-drinana, szefa oprawcow Noriegi. Szlifowal tam straszliwe umiejetnosci. Tylko nieliczni byli zdolni do czynow, ktore byly jego udzialem. Przez jakis czas CIA uwazalo, ze Ruiz zostal stracony podczas czystek po obaleniu Noriegi, ale w 1992 roku widziano go na Kubie, skad kiedys przemycal mieszkancow wyspy do Miami. Wedlug ostatnich doniesien swoje doswiadczenie w przesluchiwaniu sprzedawal kolumbijskim rebeliantom z FARC. To, ze byl znow w Panamie, oznaczalo, ze znalazl miejsce wsrod ludzi prezydenta Quintery. -Ach, senor Ruiz - odezwal sie Sun do swojego kompana po angielsku. - Nie wiedzialem, ze bedziemy sie dzisiaj zaprzyjazniac z kobieta. Wydawal sie zachwycony. Lauren lezala bez ruchu, powstrzymujac wzdrygniecie sie, kiedy Sun rozwinal szmatke i ulozyl na niej setki igiel. Ruiz uwaznie sie jej przygladal. -I to buena. Nie moge sie doczekac, kiedy zobacze pana metody zastosowane na zywych. Pana ostatnie pokazy na trupach nie byly zbyt zadowalajace. -Ale konieczne - powiedzial Sun. Gladzil skore Lauren, zachwycony jej jedrnoscia. - Taka miekka - szepnal czule. Jego oddech byl cuchnaca pieszczota. Strzepki skory sypaly sie z jego twarzy jak popiol. Lauren dostala gesiej skorki i musiala przygryzc jezyk, zeby nie krzyczec. -Mloda damo, przez ostatni tydzien sprawilas nam wiele problemow. Moim zadaniem jest sprawdzic, ilu tych problemow pozbedziemy sie wraz z twoja smiercia. Zanim skonczymy, powiesz mi dokladnie, dla kogo pracujesz, co widzialas i jakie kroki ty i twoi przelozeni podjeliscie, zeby nas powstrzymac. Wiem juz, ze nie jest ci znane polozenie "Gemini", nie mozesz tez wiedziec, ze jutro zostanie wysadzony w kanale, ale musialas dowiedziec sie o wielu innych rzeczach. Na przyklad, co sie znajduje w magazynie Hatcherly i ze kopalnia Dwudziestu Diablow jest, ee, jakie to slowo? Atrapa. Wiesz o tym? Sun podniosl pierwsza igle i odwrocil sie do Ruiza. -Prosze patrzec uwaznie, pod jakim katem igly wchodza w cialo. Nie jest to bardzo wazne podczas tworzenia pierwszych polaczen w ukladzie nerwo- wym, ale pozniej technika ta, wlasciwie zastosowana, pozwala lepiej wywolywac i kontrolowac bol. Zanim wbil pierwsza igle w gardlo Lauren, drzwi celi sie otworzyly i oficer, ktorego widziala wczesniej, powiedzial cos do Suna po chinsku. Rozmawiali przez chwile, po czym Sun odlozyl igle na szmatke. -Przepraszam, senor Ruiz - powiedzial i wytarl dlonie o spodnie. - Pan Liu chce sie ze mna widziec, zanim wroci do miasta. Bede za pietnascie minut. Lauren rozpoznala blysk w oku Ruiza, kiedy na nia popatrzyl. -Rozumiem, senor Sun. Moze zaczne bez pana. -Jak pan sobie zyczy. Sun sklonil sie i wyszedl za mlodym oficerem. Kiedy tylko drzwi sie zamknely, Ruiz uderzyl Lauren w bok glowy. -Buenas noches, puta. Lauren odwrocila bezwladnie glowe i rozchylila usta. Ruiz uderzyl ja jeszcze raz, zeby miec pewnosc, ze stracila przytomnosc, a potem chwycil jedna z igiel do akupunktury i wetknal ja w jej udo. Nie ruszyla sie, kiedy wbijal igle glebiej. Upewniony, ze Lauren jest nieprzytomna, Ruiz przygladal sie jej przez chwile, sfrustrowany, ze jego cialo nie zareagowalo tak, jak mial nadzieje, ze zareaguje, kiedy pierwszy raz zobaczyl te mloda kobiete lezaca na stole. Wiedzial, co trzeba zrobic. Lata zmuszania swoich ofiar do sodomii sprawily, ze nie potrafil juz nawet gwalcic w normalny sposob. Zeby dostac to, czego chcial, musial ja odwrocic. Rozchylil powieki Lauren, zobaczyl, ze ma zrenice jak lebki szpilki, a potem pospiesznie rozwiazal jej nogi i przeszedl na druga strone stolu, zeby rozpiac pasy krepujace rece dziewczyny. Juz mial ja odwrocic, kiedy zaatakowala. Zgarnela dlonia garsc igiel, ktore zostawil Sun, i wbila je gleboko w lewe oko Ruiza. Zanim z jego gardla wyrwal sie krzyk, Lauren zakryla mu usta, a nasada drugiej reki wepchnela igly glebiej w jego czaszke. Panamski rzeznik byl martwy, zanim upadl na betonowa podloge. -Buenas noches, bastardo. Nie zwracala uwagi na krew plynaca z ranki na nodze. Wstala i zachwiala sie, uderzona sciana ciemnosci. Musiala na chwile usiasc, zeby odzyskac rownowage. W skroniach czula pulsowanie. Kiedy byla juz pewna, ze nie zemdleje, powstrzymujac obrzydzenie, zdjela z Ruiza mundur. Byl na nia nieco za duzy, tak jak wojskowe buty, do ktorych wetknela chusteczki znalezione w kieszeni tej swini. Zapiela na biodrach pas oprawcy i sprawdzila, ze jego stary kolt 45 jest naladowany i ma pocisk w komorze. Wziela jeszcze kilka glebokich oddechow, zeby sie uspokoic. W glowie jej lomotalo i zadne masowanie nie zlagodziloby tego bolu. Bedzie miala podbite oko, ale to i tak niezle w porownaniu z tym, co ja czekalo. Uchylila drzwi szopy i przyjrzala sie terenowi, jak sie domyslila, luksusowej posiadlosci. Czula w powietrzu sol morska i slyszala huk przyboju w oddali. Wokol kolysaly sie palmy, ale poza tym nie widziala nigdzie zadnego ruchu. Blisko frontu wielkiego domu staly dwa samochody, ale jej uwage przyciagnal garaz w polowie drogi miedzy szopa a nowoczesna rezydencja. Jedne z drzwi garazu byly otwarte i wystawal z nich przod terenowki. Nie majac zadnej oslony, Lauren zaczela biec ile sil w strone garazu. Stopy obijaly sie jej bolesnie w butach, a od munduru bil nieprzyjemny, zwierzecy zapach ciala Ruiza. Nie przebiegla jeszcze polowy ze stu metrow dystansu, kiedy z wielkiego domu wyszedl Sun i przystanal w portyku. Patrzyl na nia, jakby odleglosc byla za duza dla jego starych oczu. Stal za daleko, by do niego strzelic. Sun zawolal na kogos wewnatrz. Pojawil sie sierzant, ten, ktoremu jak Lauren nie podobaly sie metody oprawcy. Dla niego odleglosc nie byla zbyt wielka. Wyciagnal pistolet. Lauren rzucila sie na ziemie i potoczyla po sztywnej trawie; powietrze nad nia rozdarly dwa strzaly. Zerwala sie na nogi i pobiegla dalej. Sierzant przez chwile nie strzelal - dlaczego, tego nigdy nie miala sie dowiedziec - ale dzieki temu miala czas, by znow zanurkowac i zejsc z linii strzalu. Moze pozwalal jej uciec, a przynajmniej dawal szanse; czul chyba obrzydzenie do oprawcy. Lauren dotarla do naroznika garazu, zanim zdazyl znow strzelic. Inni chinscy zolnierze biegnacy od strony domu rowniez jej nie widzieli. Przestrzelila z kolta zamek bocznych drzwi. Terenowka okazala sie zielonym fordem explorerem i, co najlepsze, Liu ufal swojej ochronie wystarczajaco, by zostawic kluczyki w stacyjce. Lauren uruchomila silnik, zanim pierwszy z Chinczykow prowadzonych przez sierzanta przebyl cwierc drogi do garazu. Zolnierze mieli karabiny szturmowe typ-87, ktore zaterkotaly seriami, kiedy tylko Lauren ruszyla. Dookola niej eksplodowalo szklo i niewazne, jak nisko kulila sie w fotelu, miala wrazenie, ze jest widoczna jak tarcza na strzelnicy. Wciskajac gaz do dechy, przy wtorze ryku poteznego silnika V8, popedzila przez trawnik w strone nacierajacych zolnierzy. Naped na cztery kola zapewnial jej doskonala trakcje mimo rosy na trawie. W tyl samochodu zabebnily kule, tylna szyba sie rozprysla, ale kazda sekunda zwiekszala dystans i zmniejszala celnosc strzalow. Lauren odwazyla sie nieco wyprostowac. Skrecila kierownice, zeby wjechac z powrotem na podjazd, i wdepnela gaz do dechy. Nie miala pojecia, ilu zolnierzy ustawil Liu na koncu podjazdu, ale byla pewna, ze zostali zaalarmowani przez radio. Miala tez pewnosc, ze za kilka chwil straznicy rusza w poscig samochodami. Majac prawie sto trzydziesci na liczniku, jechala skupiona, myslac tylko o tym, co przed nia, a nie o tym, co juz zostawila za soba. Co kilka sekund musiala wycierac spocone rece o bluze munduru. Kiedy siegnela do wlacznika klimatyzacji, zobaczyla samochodowy telefon na srodkowej konsoli. Mozliwosc polaczenia sie telefonicznego z Mercerem dodala jej otuchy. Musiala powiedziec Mercerowi, ze Liu zamierza zniszczyc jutro kanal przy uzyciu statku o nazwie "Gemini". Po pietnastu kilometrach zobaczyla koniec podjazdu. Przy skrzyzowaniu drogi prowadzacej do posiadlosci Liu i glownej szosy stala drewniana budka wartownicza. Wzdluz szosy bieglo ogrodzenie z siatki, zwienczone drutem kolczastym, a sama droge dojazdowa zagrodzono ciezka brama. Trzej wartownicy zastawili ja dodatkowo dwoma terenowkami. Lauren zawahala sie chwile, a potem znow dodala gazu. Zblizajac sie do bramy, zaczela strzelac z kolta, zmuszajac straznikow do ukrycia sie na kilka chwil, ktorych potrzebowala. Dziesiec metrow przed barykada zdjela stope z gazu i lekko przekrecila kierownice, majac w pamieci, ze terenowki nie slyna ze zwrotnosci. Uchylila sie na ulamek sekundy, nim przod samochodu uderzyl w budke. Drewno i tanie meble eksplodowaly wokol rozpedzonego auta niczym staranowane przez wscieklego byka. Samochod leciutko zwolnil i wypadl przez przeciwlegla sciane z takim impetem, ze Lauren musiala stanac na hamulcu, zeby zdazyc ze skretem na szose. Czarne slady na asfalcie wskazywaly, ze wszyscy wjezdzajacy i wyjezdzajacy z posiadlosci Liu przyjezdzali z prawej strony, wiec Lauren zalozyla, ze w tamtym kierunku lezy miasto Panama. Chwile pozniej przekonala sie, ze miala racje. Znak drogowy informowal, ze znajduje sie czterdziesci kilometrow od stolicy. Kiedy tylko znalazla sie na prostym odcinku drogi, wcisnela na kierownicy przycisk uruchamiajacy system rozpoznawania glosu i kazala wybrac numer swojej komorki. Nie mogla sie doczekac, az uslyszy glos Mercera. Trudnosci w porwaniu Marii Barber zaczely sie od tego, ze obudzona po raz drugi lomotaniem Mercera i Bruneseau do drzwi jej mieszkania na trzecim pietrze dostala szalu. Porucznik Foch i dwaj legionisci czekali w furgonetce zaparkowanej na dole, pod jej niczym sie niewyrozniajacym blokiem. Maria podeszla do drzwi po pieciu minutach dobijania sie. Wrzeszczala cos po hiszpansku, zanim jeszcze je otworzyla. Miala na sobie wytarty szlafrok, byla rozczochrana, a jej oddech cuchnal przetrawionym alkoholem. Czerwone oczy ginely w opuchliznie. Wodka zmyla cala jej niegdysiejsza urode. Na jej widok Mercer poczul uklucie wscieklosci. Maria byla czesciowo odpowiedzialna za smierc Lauren i bez skrupulow doniosla Liu o odkryciu swojego meza, wiedzac, ze Gary i wszyscy inni mieszkajacy z nim nad Rzeka Zniszczenia zostana zamordowani. To, ze zgineli wczesniej wskutek kaprysu natury, wcale nie czynilo jej mniej winna. Ciagnela tyrade, nie patrzac nawet, kto ja obudzil. Mercer stal jak wryty, z ustami zacisnietymi w biala kreske i oczami zmruzonymi w gniewne szparki. Pozwolil jej jeszcze przez chwile krzyczec, a potem wymierzyl mocny policzek. To ja uciszylo. -Mercer! - zawolala, kiedy w koncu go rozpoznala. Rene i Mercer wepchneli sie do zapuszczonego mieszkania i zamkneli za soba drzwi. -Co wy tu robicie? - Maria otulila sie mocniej szlafrokiem. Na stoliku do kawy staly dwie puste butelki po winie, obok talerz pelen niedopalkow. Podloge przy kanapie zascielaly zmiete chusteczki, jak martwe ptaki. Maria poprzedniej nocy plakala, usilujac alkoholem zagluszyc bol. Mercer jej nie wspolczul. Firanki rozpraszaly swiatlo wpadajace przez okna, a w dusznym powietrzu wciaz unosil sie papierosowy dym. Maria w czujnym milczeniu patrzyla, jak Mercer wolno okraza pokoj, ogladajac tandetne ozdobki. Na scianach widac bylo puste miejsca, gdzie jeszcze niedawno wisialy zdjecia, prawdopodobnie jej i Gary'ego. Mercer az sie trzasl; wiele kosztowalo go zachowanie spokoju. -Wiesz, on mial racje - powiedzial, kiedy w koncu spojrzal jej w oczy. - To znaczy Gary. W ksiazce, ktora przywiozlem z Paryza, rzeczywiscie jest podpo wiedz. Dwukrotnie skradziony skarb jest nad jeziorem, blisko miejsca, w kto rym pracowal. Maria zbladla. Zatoczyla sie w tyl i opadla na kanape. Nie odrywajac wzroku od Mercera, wymacala papierosa i go zapalila. -Zawsze wiedzialam, ze go znajdzie. - Nie potrafila byc na tyle przekonujaca, by ukryc klamstwo. -Przestan, Maria. Wiemy wszystko. O tobie i Chinczykach. O tym, jak wydalas meza za to, co obiecal ci Liu. Zakladam, ze chodzilo o pieniadze, ale tak naprawde mnie to nie obchodzi. Wiem tez, ze zadzwonilas do Liu wczoraj, kiedy sie dowiedzialas, ze ciagle jestem w Panamie i poplynalem na jezioro Gatun. Maria miala dosc przyzwoitosci, by przestac udawac. W jej glosie pojawila sie wscieklosc. -A ten sukinsyn odtracil mnie wczoraj wieczorem, jakbym byla tania kur wa. Rene podszedl do niej blizej. -Jestes kurwa, madam Barber. Zaklela po hiszpansku. -Ubieraj sie - rozkazal Mercer. - Idziesz z nami. -Nie ma mowy. Mercer poczul nagle, ze narasta w nim pragnienie, by jak najszybciej wydostac sie z tego mieszkania. Liu Youshengowi nie wystarczyloby po prostu zerwac z Maria. Dysponowala informacjami, ktore musial chronic przed niepowolanymi osobami, a tylko smierc zagwarantowalaby jej milczenie. Mercer byl nieco zaskoczony, ze Maria Barber w ogole jeszcze zyje. -Nie moge ci obiecac, ze nie trafisz do wiezienia, ale moge ci uratowac zycie. Liu kaze cie zabic, tak jak kazal zabic wielu innych ludzi zamieszanych w te intryge. -Mam to gdzies. - Maria wyciagnela z pudelka chusteczke, otarla oczy i wydmuchala nos. Mercer szarpnieciem sciagnal ja z kanapy i pchnal w strone drzwi do ciemnej sypialni. Lozko bylo nieposlane, na krzeslach i komodach pietrzyly sie sterty ubran. Na stoliku lezalo lusterko, zyletka i zrolowany banknot dolarowy. Mercer skrzywil sie z obrzydzeniem. -Daje ci minute na ubranie sie, bo inaczej przysiegam, ze wywloke cie stad naga. -I tak wszyscy faceci tylko tego ode mnie chca - zalkala. -Przestan sie nad soba uzalac i sie ubieraj! Z mieszanina pogardy i strachu Maria zrzucila szlafrok. Jesli spodziewala sie, ze Mercer zareaguje na jej nagosc, nie doczekala sie. Prychnela. Wlozyla majtki, dzinsy i koszulke opinajaca jej piersi. Mercer podal jej adidasy. W salonie zastali Renego rozmawiajacego przez komorke. -Mamy klopoty - powiedzial agent. -Co sie dzieje? -Foch powiedzial, ze przed budynkiem zaparkowal samochod. W srodku siedzi trzech Chinczykow. Wlasnie rozmawiaja, jakby uzgadniali jakis plan. Nieco dalej na ulicy jest tez wojskowy patrol. Co najmniej dziesieciu ludzi. -Cholera! - Mercer i Rene wyjeli bron. Mercer spojrzal na Marie, jakby mowiac "A nie mowilem?" - Jest tu wyjscie awaryjne? Jej brawura zniknela. -Nie, tylko winda i schody. -Jak pan mysli, Rene? -Trzech? Jeden pojdzie schodami, dwoch pojedzie winda. Jeden zostanie w windzie, zeby ja przytrzymac, a drugi wejdzie do mieszkania, zeby kobiete zabic. - Przylozyl telefon do ucha. - Foch, niech pan zaczeka, az wejda do budynku, a potem niech pan wysle jednego czlowieka. Kiedy tylko dwaj Chinczycy wsiada do windy, niech zalatwi tego, ktory pojdzie schodami. Tamtedy zejdziemy. - Odwrocil sie z powrotem do Mercera. - Znikniemy, zanim Chinczycy w windzie sie zorientuja, ze mamy Marie, i zanim ten patrol cokolwiek uslyszy. Rene otworzyl drzwi mieszkania i wyjrzal na korytarz - pusty. Z Maria miedzy soba ruszyli w strone zamknietej klatki schodowej. Tak jak reszta budynku klatka byla betonowa; wyraznie uslyszeli drzwi otwierane cztery kondygnacje nizej. To musial byc pierwszy Chinczyk. Chwile pozniej drzwi otworzyly sie jeszcze raz i wszedl przez nie ktos gwizdzacy Marsylianke. Legionista. Mercer zerknal na Marie, probujac ocenic, jak kobieta radzi sobie z sytuacja. Zdazyl tylko zauwazyc wyzywajace spojrzenie. -Na pomoc! - wrzasnela. - Prosze, pomocy! Chinski zolnierz wchodzacy po schodach chrzaknal, zaskoczony, i ruszyl biegiem. Bruneseau bezceremonialnie rabnal Marie w brzuch, ucinajac jej krzyki. Mercer przygotowal sie na wypadek, gdyby legionista nie zdolal powstrzymac zabojcy na czas. Zanim Chinczyk sie pojawil, wszyscy uslyszeli na schodach trzask odbezpieczanej broni. Mercer kolanem przewrocil Rene i Marie w chwili, kiedy w dole zaterkotala seria. Pociski zaiskrzyly na betonie wsrod wscieklego klebowiska rykoszetow i odlamkow. Chinczyk musial sie odwrocic, bo nastepna seria zabrzmiala, jakby poszla w dol. Przez ogluszajacy jazgot Mercer uslyszal dzwoniaca mu w kieszeni komorke Lauren. Uslyszal tez jek smiertelnie ranionego czlowieka w dole. Legionista zostal trafiony. -Merde! - Bruneseau wygladal, jakby byl gotow zabic Marie za wydanie ich. Mercer zaryzykowal otworzenie drzwi prowadzacych na schody i zobaczyl chinskiego zabojce z pistoletem z tlumikiem, biegnacego korytarzem. Jego partner, ktory wczesniej czekal w otwartych drzwiach windy, biegl za nim, wyciagajac spod plaszcza krotki typ-87. Porucznik Foch musial uslyszec strzaly, ale Mercer nie wiedzial, jak blisko budynku jest panamski patrol. Nie wiedzial, czy Foch i jego partner mogli im przyjsc z pomoca. Nie miai wyboru - musial dzialac, zakladajac, ze on i Rene sa zdani tylko na siebie. Strzelil przez uchylone drzwi, zaskoczony, ze bez celowania trafil pierwszego zabojce. Mezczyzna upadl niezgrabnie, otwierajac linie strzalu drugiemu. Mercer zatrzasnal drzwi. Kule z karabinu szturmowego zabebnily o metal. Z dolu nadleciala nastepna seria. Telefon znow zadzwonil. Bruneseau kladl ogien zaporowy; Mercer wyjrzal za rog schodow. Chinski komandos sie schowal. Kanonada za drzwiami ustala, prawdopodobnie dlatego, ze strzelec sprawdzal, co z jego rannym towarzyszem. Maria zlapala oddech, ale zrozumiala, ze jedyna dla niej szansa przezycia nastepnych kilku chwil jest trzymanie sie Mercera i tego krepego Francuza. Bru-neseau jeszcze raz strzelil w dol schodow i podkradl sie do przodu. Chinczyk wycofal sie nieco, moze w nadziei, ze zwabi ich na dol, a moze czekal, az jego towarzysze sforsuja stalowe drzwi. W powietrzu klebily sie gryzace chmury dymu z wystrzelonej amunicji. Nagle rozlegl sie dzwiek bardziej niedorzeczny niz dzwonek telefonu - pojedynczy wystrzal z pistoletu z tlumikiem. A potem zduszony glos: -Monsieur Bruneseau, tout clair. Legionista postrzelony na poczatku potyczki przezyl i albo zaszedl chinskiego zabojce od tylu, albo zaczekal, az ten zejdzie na dol. Mercer przytrzymal klamke drzwi, a Rene pociagnal Marie w dol po schodach. Mercer dal im kilka sekund przewagi, a potem pobiegl za nimi, zeskakujac z polpietra na polpietro. Strach i adrenalina buzowaly w jego zylach niczym szampan. Byl w polowie drogi na parter, kiedy drzwi na gorze sie otworzyly i Chinczycy ruszyli w poscig. Byli za daleko, zeby go zatrzymac. Mercer zeskoczyl na kolejne polpietro i upadlby, gdyby nie chwycil sie balustrady. Na podlodze niczym makabryczna plama z testu Rorschacha rozlewala sie kaluza krwi. Chinski zolnierz zostal trafiony w bok szyi i z okropnej rany wylala sie prawie cala jego krew. W czerwonej kaluzy widac bylo slady stop Renego i Marii. Na samym dole stal porucznik Foch z rannym zolnierzem przerzuconym przez ramie. W wolnej rece trzymal automat. Machnal do Mercera, wskazujac mu niewielki hol. Trzeci legionista podjechal furgonetka pod wejscie. Rene juz pakowal Marie do srodka. Mercer rozejrzal sie po ulicy. Zolnierze w mundurach panamskiej policji panstwowej byli co najmniej trzydziesci metrow od nich i nie wykazywali zainteresowania budynkiem. To byla jedyna rzecz, ktora tego ranka poszla pomyslnie. Mercer zaczekal na Focha i pomogl mu delikatnie polozyc krwawiacego zolnierza na srodkowym fotelu samochodu. Potem obaj wskoczyli do srodka i furgonetka ruszyla. Mercer wyjrzal przez tylne okno w sama pore, by zobaczyc, jak z budynku wybiega ranny Chinczyk. Zabojca szybko schowal karabin i wyciagnal z kieszeni komorke. Mercer pokazal mu uniesiony srodkowy palec w szyderczym gescie. -Jak wasz czlowiek? - spytal Focha. -Trzy trafienia, dwa w brzuch, jedno w udo. - Foch sciagnal koszule i zatamowal nia krwawienie. Ranny legionista jeknal, kiedy porucznik ucisnal jego rany. - Musimy go zawiezc do szpitala. -Jedz w strone Avenue Balboa wzdluz plazy - polecil Mercer kierowcy. - Ta droga dojedziemy do szpitala Patilla. Chociaz nie byli bynajmniej bezpieczni, Bruneseau nie protestowal, slyszac, ze pojada dluzsza trasa. Przez ostatnie tygodnie przekonal sie, ze niezaleznie od okolicznosci Legia Cudzoziemska nigdy nie porzuca swoich ludzi. Kiwnal glowa mlodemu zolnierzowi za kierownica. -Bedziesz musial z nim zostac. -Rozumiem. Poniewaz chodzilo o rany postrzalowe, kierowca mogl zostac zatrzymany przez policje. Logika nakazywala, zeby to on zostal z rannym. Mercer jasno zdawal sobie sprawe, ze wliczajac Focha, tylko pieciu legionistow bylo w stanie podjac dzialania. Jesli ojciec Lauren sie do niego nie odezwie, Liu prawdopodobnie zwyciezy przez eliminowanie przeciwnika. Na mysl o generale Vaniku Mercer przypomnial sobie, ze ma telefon Lauren. Wlaczyl go i wcisnal guzik automatycznego oddzwonienia. Zamiast dlugiego numeru miedzynarodowego, telefon wybral siedmiocyfrowy lokalny. -Moment - odezwal sie damski glos po czterech dzwonkach. Przez chwile Mercerowi wydawalo sie, ze to glos Lauren. Nastepnym dzwiekiem, jaki uslyszal, byl pisk opon na asfalcie i huk wystrzalu. Co u diabla? -Jeszcze chwile - powiedziala kobieta. Glos miala tak podobny do Lauren, ze serce zatluklo sie Mercerowi w piersi. Nie zdolal sie powstrzymac. -Lauren? - Glos mu drzal. -Czesc, Mercer. Daj mi chwilke. Pistolet znow wystrzelil i Mercer uslyszal ryk silnika przyspieszajacego ostro samochodu. Foch i Bruneseau popatrzyli na niego, kiedy wymowil imie Lauren. Rozentuzjazmowany Mercer pokazal im podniesiony kciuk. Sciskal mocno telefon; ostatnich pietnascie godzin nieszczescia zniknelo jak zdmuchniete. Nie mial pojecia jak ani dlaczego, ale Lauren zyla. Zyla! Z przejecia nie byl w stanie sie odezwac, sluchal tylko w telefonie odglosow czegos, co brzmialo jak toczaca sie bitwa. Uslyszal coraz glosniejsze wycie klaksonu wielkiej ciezarowki i ostrzejsze szczekniecie tracacych przyczepnosc opon mniejszego samochodu. Lauren jeknela cicho, jakby glosem mogla kontrolowac wydarzenia wokol siebie. -Tak! -Co sie stalo? Westchnela z ulga. -Jechalo za mna paru zbirow Liu. Zdecydowalam sie na czolowe zderzenie z osiemnastokolowcem, ale tamten spietral sie i teraz lezy przewrocony w po przek drogi. Chyba mam juz spokoj. Jestem jakies pietnascie kilometrow od miasta. Mercer smial sie, sluchajac jej melodyjnego glosu. -Opowiesz mi, jak ci sie udala najlepsza powtorka sztuczki Lazarza od czasow Biblii? -To moze zaczekac. - Goraczkowo zaczela mu opowiadac, czego sie dowiedziala. - Liu zamierza jutro wysadzic kanal! Sun powiedzial mi to, bo myslal, ze nie wydostane sie z jego lap. Statek wiozacy ladunki nazywa sie "Gemi-ni". -Jezu. Jestes pewna? -Doslownie powiedzial, ze "Gemini" zostanie jutro zdetonowany w kanale. -Cos jeszcze? -A to za malo? - wykrzyknela. -Tylko pytam. Ja, ee... - Mercer nie wiedzial, jak poruszyc kolejny temat, wiec walnal prosto z mostu. - Rozmawialem dzisiaj rano z twoim ojcem. Powiedzialem mu, ze nie zyjesz. -Dziekuje. - Lauren nie zartowala. - Nie chcialabym, zeby dowiedzial sie tego od kogokolwiek innego. Zaraz do niego zadzwonie. -W kazdym razie wprowadzilem go w sytuacje i opowiedzialem o paru rzeczach, o ktorych nawet ty nie wiesz. Na przyklad o tym, ze w magazynie Hatcherly, do ktorego sie wlamalismy, jest osiem wyrzutni rakiet. -Nie widzialam ich - zaprotestowala. -Chyba oboje widzielismy, ale zalozylas, tak samo jak ja, ze to jakies dzwigi. Byly po drugiej stronie magazynu, naprzeciwko haldy, pomalowane na zolto. To Rene Bruneseau je poznal, kiedy jedna narysowalem. -Co robi moj ojciec? -Przede wszystkim cie oplakuje, ale potraktowal zagrozenie powaznie. Sprawdza w CIA i u innych, czy Chinczycy ostatnio nie przemieszczali swoich rakiet. Poza tym Rene ma sie skontaktowac ze swoimi ludzmi, zeby potwierdzic nasze ustalenia. Przy odrobinie szczescia pojutrze bedziemy tu mieli sily szybkiego reagowania. -Latwiej powiedziec, niz zrobic - stwierdzila ponuro Lauren. - Nie wystarczy zagwizdac, zeby kawaleria przyjechala na pomoc. Stany Zjednoczone nie maja juz baz w Panamie, wiec beda musialy zmobilizowac sily w Fort Bragg, a potem tu przyleciec. Jesli nie zrzuca komandosow na spadochronach, panamskie wladze moga nie wyrazic zgody na ladowanie. -Moze sie nam poszczesci i w okolicy bedzie statek z oddzialem marines. - Glos Mercera zdradzal, ze watpi w taka ewentualnosc. -Ja tez nie bylabym przesadna optymistka - zgodzila sie Lauren - ale jesli w okolicy sa jacys marines, moj tata ich tu przysle. -Sluchaj, chcialem tylko powiedziec... - Mercer nie wiedzial, jak dokonczyc. Zabrzmialo to bardziej intymnie, niz zamierzal. - To zabrzmi kulawo, ale ciesze sie, ze nic ci nie jest. Myslalem, wszyscy myslelismy, ze, no... Lauren sie zasmiala. -Prosze, tylko nie zawstydzaj mnie tu sentymentalnymi historyjka mi. -Wiesz, co chce powiedziec. -Wiem, ale zabawnie jest cie sluchac, jak nie umiesz sie wyslowic - zakpi la. Furgonetka skrecila z avenue Balboa na calle 53 Este. Po lewej zamajaczyl szpital. -Lauren, musze konczyc. Dojedziesz do Radisson Royal? -Tam mieszkasz? -Tak, mam tam dwa pokoje na nazwisko Harry'ego. -Dobra. Powinnam byc na miejscu za jakas godzine. - Jej ton spowaznial. - Powiedz porucznikowi Fochowi, ze mi przykro. Tomanovic zginal pod sluza. -Powiem mu. I Lauren, nie moge sie doczekac, kiedy cie zobacze. Mercer powiedzial to z usmiechem. -Ja tez - odparla Lauren i sie rozlaczyla. -Vic? - spytal Foch, kiedy Mercer zamknal telefon i schowal go do kieszeni. Geolog pokrecil glowa. Legionista pogodzil sie juz ze smiercia Serba, wiec przyjal te wiadomosc bez widocznych emocji. -Jak uciekla spod sluzy? - spytal Rene. " -Nie mam pojecia. Pewnie powie nam w hotelu. Wszystko gotowe? Kierowca skrecil pod wejscie na izbe przyjec i zahamowal tuz pod drzwiami. Rene odwrocil sie i popatrzyl na Marie. -Widzialas, co sie stalo, kiedy ostrzeglas ludzi Liu. Jesli sprobujesz takiej sztuczki jeszcze raz, osobiscie cie zabije. -Nie sprobuje. - Maria wciaz byla w szoku po tym, co przezyla. A moze wreszcie zrozumiala, ze gdyby nie zdradzila meza, bylaby o wiele bogatsza, niz obiecal jej Liu. Foch zamienil kilka slow z kierowca, zasalutowal w odpowiedzi na jego energiczny salut i wyszeptal cos do rannego. Ucalowal mezczyzne w oba policzki, a potem wysiadl z Mercerem i Maria bocznymi drzwiami furgonetki. Kierowca skierowal sie ku drzwiom, za ktorymi czekala na niego izba przyjec ostrego dyzuru i niewatpliwie dlugie policyjne przesluchanie. Pod szpitalem stalo kilka taksowek i chwile pozniej cala grupa jechala do francuskiej ambasady, zeby Bruneseau mogl skorzystac z bezpiecznego sprzetu lacznosciowego i ostrzec swoich ludzi w kraju. Mercer musial uwazac na Focha, zeby ten nie udusil Marii Barber. Chociaz gdyby tak sie stalo, nie mialby do niego o to wielkich pretensji. El Mirador Sytuacja po ucieczce Lauren sie uspokoila. Wscieklosc - nie minela. Kiedy Liu Yousheng dowiedzial sie, co sie stalo, i jego grupa poscigowa nie zdolala przywiezc Lauren z powrotem, zamknal sie na dwadziescia minut w swoim gabinecie. Pan Sun i kapitan Chen, w koncu wezwani do srodka, zastali dyrektora ledwie nad soba panujacego. Liu byl czerwony od powstrzymywanej wscieklosci i musial sie odwrocic do nich plecami, zanim opanowal sie na tyle, zeby mowic wyraznie. -Waszymi zalosnymi wymowkami zajme sie pozniej - wycedzil przez zeby, stajac wreszcie twarza do nich. - Na razie musze sie skupic na ogranicza niu szkod, jakie moga z tego wyniknac. Dmuchnal na czubki palcow, jakby zanurzyl je w kwasie. Kapitan Chen nie mogl mu spojrzec w oczy. -Zabicie was dwoch nie naprawiloby skutkow glupoty Ruiza, ale nie mysl cie, ze to dla mnie trudna decyzja. Ruiz juz zaplacil za swoj kretynizm. Wasza pora jeszcze nadejdzie. - Rozognione spojrzenie Liu padlo na Suna. - Co ona wie i jak moze nam zaszkodzic? Sun juz wiedzial, co ma odpowiedziec. -Zna nazwe "Gemini"... -To praktycznie bez znaczenia - warknal Liu. Nie byla to do konca prawda, ale watpil, by ktokolwiek zdolal powiazac kryptonim z rzeczywistym statkiem. -Poza tym - ciagnal Sun, jakby Liu w ogole sie nie odezwal - wie, ze nasza akcja zaplanowana jest na jutro. Niewazne, co by sie stalo w Panamie, jego pozycja w chinskim wojsku byla na tyle mocna, ze nie musial sie martwic o gniew czlowieka rangi Liu. Swiadomosc ta pozwalala mu zachowac spokoj w obliczu jego wscieklosci. -Powiedzialem jej to, zeby ja zlamac - wyjasnil, choc tak naprawde nie musial sie tlumaczyc. Liu zmruzyl oczy i popatrzyl na oprawce z pogarda. Byl jednak swiadom wplywow Suna w Pekinie i zmilczal. Bez watpienia general Yu i Sun ze soba rozmawiali, prawdopodobnie rano, przed powrotem Yu do Chin, co by tluma- czylo, dlaczego Sun zjawil sie w rezydencji dopiero przed poludniem. Sadystyczny oprawca mial zapewniana ochrone ze strony generala. Przez jedna goraczkowa chwile Liu zastanawial sie, czy wladze w kraju nie wystawily go Amerykanom. Moze przez kanaly dyplomatyczne do amerykanskich wladz szly juz tlumaczenia, ze agent renegat samowolnie i bez zadnego poparcia Pekinu planowal wysadzenie kanalu. Bezprecedensowa podroz Yu na przesmyk wladze w Pekinie mogly tlumaczyc proba powstrzymania zbuntowanego dyrektora COSTIND-u. Gdyby to byla prawda, czy uwazaly czterdziesci milionow dolarow w zlocie za niewygorowana cene za wykrecenia sie z operacji "Czerwona Wyspa"? Sama ta mysl rozwiala obawy Liu. O wladzach w Pekinie mozna bylo powiedziec wiele, ale nie to, ze sa rozrzutne. Dopoki istniala choc minimalna szansa powodzenia "Czerwonej Wyspy", Chiny chronilyby swoja inwestycje. Liu jednak pozostawal czujny. Rozne frakcje w kraju chcialyby sie go pozbyc z CO-STIND-u niezaleznie od tego, czyby mu sie powiodlo, czy nie. To byl jeden z wielu grzechow komunizmu: sukces spotykal sie z takim samym potepieniem co porazka. -Doskonale - powiedzial w koncu. Wzial z biurka telefon i zadzwonil do glownej siedziby Hatcherly w Balboa. Krotka rozmowa z jednym z tamtejszych dyrektorow potwierdzila, ze statek chlodnia "Korvald", wiozacy osiem rakiet balistycznych DF-31, zbliza sie do panamskich wod i wieczorem bedzie gotow wplynac do suchego doku. Kolejny dowod na to, ze Pekin wciaz mnie popiera. Liu odwrocil sie z powrotem do Suna i Chena. -Rakiety sa juz prawie na miejscu. Jest pora deszczowa, wiec zakladamy, ze jutro rano bedzie typowa codzienna burza. Zadzwonie do Felixa Silvery-A-riasa, zeby przeniosl zaplanowany tranzyt "Gemini" na osma rano. Wczoraj wieczorem powiedzialem mu, ze bedzie przeplywal po poludniu. Pora, zeby odwdzieczyl sie nam za lapowki, ktore wzial - dodal kwasno. - Nie liczac tego, ze odwracal zainteresowanie od sluzy Pedro Miguel, kiedy ustawialismy tam dzwon nurkowy, i wytlumaczyl incydent na samochodowcu, dyrektor kanalu malo przysluzyl sie naszej sprawie. - Przerwal i zmienil temat. - Chen, cos nowego na temat tozsamosci tych komandosow? -Sprzet do nurkowania odebrany kapitan Vanik i zwlokom, ktore wylowilismy wczoraj wieczorem, pochodzil ze sklepu w Panamie. Rano postawilem pod nim dwoch ludzi, ktorzy go obserwuja, ale nikt sie tam nie pojawil. Podejrzewam, ze mogli zostac uprzedzeni, zeby sie nie pokazywac. -Co z trupem? -Oprocz tego, ze to mezczyzna rasy kaukaskiej, w doskonalej kondycji fizycznej - niczego nie wiemy. -Hm. Czyli mamy oficer amerykanskiej armii i inzyniera gornictwa, a do tego na jednym z cial zabranych znad wulkanicznego jeziora byl tatuaz europejskiego gangu motocyklowego. Jaki jest tu zwiazek? - Na pytanie Liu odpowiedziala cisza. Spojrzal znaczaco na Suna. - Co gorsza, nie mozemy stwierdzic, czy Vanik przekazala swoje informacje przelozonym. -Gdyby to zrobila - zaskrzeczal Sun - zaobserwowalibysmy juz zwiekszone zainteresowanie ze strony Waszyngtonu. -To ryzykowne zalozenie. -Mlody panie kapitanie... - pod zimnym spojrzeniem Suna Chen sie skurczyl na swoim krzesle -...cale zycie to ryzyko. Ta cala Vanik miala tydzien po wlamaniu do magazynu na poinformowanie przelozonych. Nie widzielismy i nie slyszelismy niczego, co by wskazywalo, ze to zrobila. Nie bylo zadnych naciskow dyplomatycznych, zadnej wzmozonej gotowosci amerykanskich wojsk. Nic. -Czy nasza siatka szpiegowska w Stanach Zjednoczonych jest az tak skuteczna, ze wiemy dokladnie, co robia? - spytal Chen, zaskakujac samego siebie taka smialoscia wobec Suna. Oprawca usmiechnal sie pod nosem. -Tak. Panowie, pamietajmy, ze jesli Amerykanie nie wysadza tu duzych sil w ciagu najblizszych osiemnastu godzin, to wszystko nie ma znaczenia. Nawet jesli Lauren Vanik skontaktowala sie ze swoimi przelozo nymi, jest dla mnie jasne, ze jej raporty nie spotkaly sie z wiekszym zaintereso waniem. Nie zapominajcie, ze jest zaledwie kapitanem. Jaka moze miec sile przebicia? -Kiedy ja wyeliminujemy, ten watek zostanie przerwany - powiedzial Liu. Chen sie wyprostowal. -Bedzie martwa przed zniszczeniem kanalu, prosze pana. -Przechwalki - zakpil Sun. -Obiecuje! Juz wyslalem ludzi do jej mieszkania, zeby sprawdzili, czy zostawila tam jakies wskazowki co do tozsamosci ludzi, ktorzy jej pomagaja. Wystawie takze ludzi pod amerykanska ambasada, zeby ja powstrzymac, gdyby probowala dostac sie do srodka. -Kogo? -Z oczywistego powodu nie moge uzyc nikogo z naszych. To beda musieli byc zolnierze, ktorych przydzielil nam prezydent Quintero, dawni zabojcy z Batalionow Godnosci. -Dopilnuj, zeby to byli najlepsi - ostrzegl Liu. -Tak jest. -Dopuszczenie do jej ucieczki bylo groznym bledem, ale przyspieszenie wykonania planu powinno zrownowazyc fatalne skutki tej ucieczki, jesli Vanik zostanie zabita przed detonacja "Gemini". Wymawiajac na glos ten kryptonim, Liu znow poczul uklucie niepokoju. Uzywanie nawet tak niewiele mowiacej nazwy bylo z jego strony lekkomyslnoscia. Zadzwonila komorka kapitana Chena. Oficer wzrokiem spytal o pozwolenie odebrania i odsunal sie w kat biura. -Tak. -Panie kapitanie, mowi szeregowy Jhiang. - Jeden z ludzi wyslanych do zlikwidowania Marii Barber... Chenowi skurczyl sie zoladek. Wiedzial, ze nie uslyszy nic dobrego. -Co sie stalo? -Li nie zyje. Kapral Hung jest ranny. Barber uciekla. -Jak to? - wrzasnal Chen, nie przejmujac sie, ze jego przelozony znajduje sie piec metrow od niego. -Pieciu mezczyzn, biali. Chyba byl wsrod nich ten inzynier, Mercer. Li postrzelil jednego, ale wszyscy uciekli czekajacym na nich samochodem, razem z kobieta. Byli juz u niej, kiedy przyjechalismy. -Co sie dzieje? - zapytal Liu, podchodza do Chena. -Maria Barber uciekla z Mercerem i czterema innymi mezczyznami, z ktorych jeden zostal postrzelony. Jeden z naszych ludzi nie zyje, drugi jest ranny. Liu wyrwal telefon z reki kapitana. -Kto mowi? -Pulkowniku Liu, tu szeregowy Jhiang. Bylem trzecim czlonkiem grupy. -Gdzie jestes teraz? -W izbie chorych Hatcherly. -Dobrze. Kim jest ten ranny? -To kapral Hung. - Mlodemu zolnierzowi zadrzal glos. -I to on dowodzil grupa wyslana po Marie Barber? -Tak jest. - Chlopakowi glos sie zupelnie zalamal. -Zgadzasz sie, ze to on jest winny niepowodzenia? -Tak, panie pulkowniku. - Slowa byly niewyraznym mamrotaniem. -Jest tam teraz z toba? -Tak. Trzyma mnie za reke, a doktor opatruje mu noge. Jestesmy towarzyszami - dodal lekliwie Jhiang. - Z tej samej wioski. -Posluchaj mnie teraz bardzo uwaznie. - Przez chwile Liu pomyslal o litosci, ktora okazal Pingowi w noc wlamania do magazynu. Powinien byl kazac zastrzelic go na miejscu. Mowil, jakby delektowal sie slowami, rozkoszowal ich smakiem. - Popatrz mu w oczy, wyjmij pistolet i go zabij. -Panie pulkowniku? - krzyknal zolnierz. -Zrob to - szepnal uwodzicielsko Liu - albo zabij sie sam, a ja kaze stracic Hunga pozniej. Osiem sekund pozniej uslyszal pukniecie wystrzalu z pistoletu z tlumikiem. Usmiechnal sie ponuro. -Jestes tam, szeregowy? -Tak, prosze pana - zalkal Jhiang. - Doktor sie na mnie gapi. -Nie przejmuj sie nim. Jestes teraz rozgrzeszony z porazki kaprala Hunga. Pozostan w terminalu. Liu sie rozlaczyl i oddal Chenowi telefon. -Chce, zeby ten czlowiek zostal stracony za niedopelnienie obowiazkow. Po twarzy Chena przemknal cien protestu, potem kapitan sklonil glowe. -Tak jest. -Dobrze. - Liu wrocil na miejsce za biurkiem, zauwazajac przeblysk re spektu na pomarszczonej twarzy pana Suna. On sam tez uwazal, ze na niego za sluzyl. Dla ludzi takich jak Sun Liu byl pracownikiem biurowym, kims, kogo Japonczycy trafnie nazwali "etatowcem", ktoremu wystarczalo przekladanie pa pierow. Teraz oprawca wiedzial, ze Liu jest takim samym czlowiekiem czynu, jak general Yu czy ktorykolwiek z innych siwych weteranow rzadzacych China mi. Nic dla nich nie znaczylo udowodnienie przez niego, ze jest bezwzglednym biznesmenem potrafiacym zgromadzic fortune. Jedynym rodzajem uznawanej przez nich potegi bylo potrafic skazac kogos na smierc. Zyskanie szacunku Suna nie powinno dla Liu nic znaczyc, ale nabralo znaczenia o wiele wiekszego niz fortuna, ktora zgromadzil, czy wladza, ktora mial zdobyc. Zaskoczylo go, kiedy to zrozumial. Poczul sie wiekszy, silniejszy. Ciekawe. -Podejrzewam, ze kapitan Vanik znajdziemy tam, gdzie Marie Barber i Mercera - ciagnal, powstrzymujac chec podmuchania na palce. - Chen, niech pan ostrzeze ludzi, ktorych pan wysle pod amerykanska ambasade. Spodziewam sie, ze zolnierze wyslani, zeby zabic Marie, byli jednymi z najlepszych. Skoro dali sie pokonac geologowi i jego tajemniczym przyjaciolom, powinno byc to ostrzezeniem dla nas wszystkich. -Mielismy wiele sposobnosci, zeby sie o tym przekonac - powiedzial lako nicznie Sun. - Magazyn, jezioro, kopalnia, sluza. -A panu nie udalo sie wydostac informacji z dwoch osob, ktore mial pan w rekach. - Sun, ktoremu bezpieczenstwo zapewniala funkcja oficera politycznego i renoma najsprawniejszego przesluchujacego w Chinach, musial potraktowac taki zarzut jak obelge. Liu usmiechnal sie do niego rozbrajajaco. - To wszystko juz za nami. Chce miec dodatkowa ochrone na "Gemini", na wypadek gdyby Mercer lub ktokolwiek inny probowali nam przeszkodzic. Wyslijcie ja, kiedy tylko dyrektor Silvera-Arias poda mi godzine przeprawy. -Panie pulkowniku - zaryzykowal Chen. - Na wszelki wypadek, gdyby kapitan Vanik zdolala przekonac swoich zwierzchnikow, zeby wyslali tu oddzial sil specjalnych, czy prezydent Quintero moglby zawiesic loty ze Stanow Zjednoczonych? -Dobry pomysl, ale nie. Wygladaloby to zbyt podejrzanie. Jestem jednak pewien, ze bedzie mogl zaprotestowac, gdyby Amerykanie przyslali samolot wojskowy. -W takim wypadku moze zainscenizujemy demonstracje pod amerykanska ambasada? Mozemy uzyc naszych panamskich zolnierzy jako agitatorow, mozemy zaplacic ludziom z ulicy, zeby sie do nich przylaczyli. -POCO. -Gdyby Stanom Zjednoczonym udalo sie jednak zmobilizowac oddzial, mogliby go tu przyslac liniami komercyjnymi. Zolnierze nie byliby uzbrojeni, a jedynym miejscem, w ktorym mogliby dostac bron, jest zbrojownia ochrony am basady. Mozemy odciac im dostep do broni i jednoczesnie nie dopuscic, zeby Vanik albo Mercer znalezli tam schronienie. Liu pokiwal glowa. -Doskonala propozycja. I nikt nie powiaze tego z naszymi dzialaniami. Prosze natychmiast sie tym zajac. Chen wstal i strzelil obcasami. Liu zazwyczaj nie zwazal na wojskowe formalnosci, ale teraz odwzajemnil salut. Sun podniosl sie z krzesla i ruszyl za mlodszym oficerem. -Sun - powiedzial Liu zza biurka, z telefonem w reku, zeby zadzwonic do Silvery-Ariasa. - Od tej pory az do chwili detonacji chce miec pana caly czas pod reka. Prosze pozostac na terenie posiadlosci. Nie sluchal odpowiedzi. Skupil sie juz na rozmowie przez telefon. -Felix, tu Liu Yousheng. -O moj przyjacielu. Chcialbym jeszcze raz przeprosic za to, ze omal nie wygadalem sie o panskiej zazylosci z senora Barber. -To juz nieistotne. -Co u pana slychac? Na pewno jest pan zajety. Dyrektor kanalu silil sie na pogodny ton, by zrownowazyc ponury ton w glosie Liu. -A bede zajety jeszcze bardziej. Zmienil pan jutrzejszy harmonogram prze praw, zeby umozliwic przeplyniecie "Gemini" po poludniu? Poprawiona liste mam w reku. Mialem ja wlasnie przekazac do kapitanatu portu i zawiadomic pilotow o zmianie. -Niech jej pan nie wysyla. Przyspieszamy operacje jeszcze bardziej. -Co?! To niemozliwe! - zakrztusil sie Silvera-Arias. - Terminy tranzytu ustala sie na dni, nawet tygodnie wczesniej. Wlasciciele statkow byli wsciekli, kiedy powiedzialem im o zmianach. Nie ma pan pojecia, co przeszedlem, zeby przepchnac nowy rozklad. -Nie i nie obchodzi mnie to - rzucil jadowicie Liu. - "Gemini" ma byc w Przekopie Gaillarda jutro rano i nie przyjmuje zadnych wymowek. -Sefior Liu, por favor - zaskomlal Panamczyk - nie rozumie pan, jak nasz system dziala. Nie moge po prostu znow zmienic rozkladu. To wymaga negocjacji, pieniedzy dla wlascicieli statkow. To w ogole zdumiewajace, ze zmienilem go za pierwszym razem tak szybko. -Niech pan zrobi, Feliksie, wszystko, co bedzie trzeba, zeby "Gemini" znalazl sie rano w kanale. I niech to nie wyglada podejrzanie. Niech pan przesunie wszystkie statki, jesli bedzie pan musial. -Sefior, z wakacji na Alasce wracaja na Karaiby statki wycieczkowe. Maja pierwszenstwo. Po prostu nie moge odmowic im przeprawy. -To nie odmawiaj, glupcze. Niech plyna. -Pasazerskie panamaksy zabieraja trzy tysiace osob na poklad. Nie mozemy wpuscic takiego statku do przekopu razem z waszym "Gemini". Takie straty... -Sa dopuszczalne, ldedy pomysli pan, co sie stanie z pana zyciem, jesli nie wykona pan mojego polecenia. - Liu wyczul opor w milczeniu Silvery-Ariasa, wiec dodal: -1 musi pan takze pamietac o swojej rodzinie. Dyrektor wzial gleboki oddech, a potem glosno wypuscil powietrze. -Si, senor. Zrobie to. Zadzwonie do pana, kiedy poprawie jeszcze raz rozklad i powiem panu dokladnie, kiedy "Gemini" wplynie na kanal oraz kiedy mniej wiecej dotrze do przekopu. -Wiedzialem, ze sie zrozumiemy. Liu sie rozlaczyl. Z przyzwyczajenia siegnal do szuflady biurka po butelke leku na nadkwa-sote. Odkrecil zakretke i mial ja juz przy ustach, kiedy dotarlo do niego, ze brzuch go nie boli. Przelknal sline, przygotowujac sie na nieunikniona erupcje kwasow. Nic takiego sie nie stalo. Nacisnal brzuch, spodziewajac sie glosnego bulgotu. Nic. Lata stresu, ktore uszkodzily mu tak bardzo zoladek, byly niczym wo- bec presji, jaka czul teraz, a mimo to, po raz pierwszy od dziesieciu lat, nic go nie bolalo. Jakims cudem swiadomosc, ze jego wlasne zycie zawislo na wlosku, polozyla kres cierpieniom powodowanym przez wrzody. Odetchnal gleboko. Nic. Zadnego palenia kwasu w niszczonym zoladku, zadnego pieczenia w oslabionym przelyku. Zasmial sie. Dwie operacje, niezliczone butelki lekarstwa o smaku wody z kreda, a zeby ozdrowiec, wystarczylo skazac pare osob na smierc i narazic wlasne zycie. Boze, gdybym wiedzial, zrobilbym to juz dawno temu. Liu wybiegl z gabinetu, wreszcie wolny. Hotel Radisson Royal, miasto Panama Kiedy Mercer wszedl do apartamentu, Harry siedzial na kanapie i uczyl Miguela grac w pokera. Roddy, stojacy przy biurku, rozmawial przez telefon, a dwaj zolnierze Legii czyscili bron, oparci plecami o sciane. Trzeci legionista byl ledwie widoczny w sypialni, skad celowal z pistoletu w drzwi wejsciowe. Opuscil bron, kiedy rozpoznal Mercera. Pozostali francuscy zolnierze zajmowali pokoj obok tego, w ktorym mieszkala rodzina Herrarow. Foch wysiadl z windy na ich pietrze z Maria Barber, obiecujac jej, ze tylko ja zamknie w lazience do czasu powrotu Rene z ambasady, a potem bedzie gotow razem z Mercerem ja przesluchac. -Mercer! - wrzasnal Miguel i rzucil sie mu na szyje z radosnym usmiechem. - Pan Harry oszukuje. -Nie watpie. - Mercer postawil chlopca z powrotem na podlodze. - Mnie oszukuje bez przerwy. -Te dzisiejsze dzieciaki - warknal Harry. - Spodziewaja sie, ze naucza sie grac w pokera od mistrza, i mysla, ze nie straca ani grosza. Mercer szepnal cos do ucha Miguela i chlopiec pobiegl z powrotem na kanape. Siegnal pod poduszke Harry'ego i wyciagnal stamtad garsc kart. -Miales racje! - krzyknal. Zabral kilka banknotow ze stosu pieniedzy przed Harrym. - Prosze - oznajmil z powaga krola Salomona. - Teraz jestesmy kwita. Harry kiwnal glowa, godzac sie na cene, jaka zaplacil za oszukiwanie. -To sluszne i sprawiedliwe, bo podebralem te pieniadze dzis rano z portfela Mercerowi. Mercer zdal sobie sprawe, ze w lazience szumi prysznic. Rzucil spojrzenie przyjacielowi. -Omal nie padlem na serce, kiedy zadzwonila z recepcji, zebym jej podal numer pokoju - zauwazyl Harry. - Mogles nas ostrzec, ze zmartwychwstala. Mercer sie usmiechnal. Dzwonil do Roddy'ego z taksowki, zeby powiedziec mu o Marii i Lauren i o tym, czego Lauren dowiedziala sie o "Gemini". Kazal Roddy'emu obiecac, ze nie opowie o jej cudownym ocaleniu Harry'emu. -Uznaj to za zemste za tamten numer ze szpitala. Harry sie rozesmial. -Nie mysl nawet przez chwile, ze wskrzeszenie martwej kobiety moze sie rownac z moim dowcipem. -Masz mocno skrzywione priorytety, kolego. Szum prysznica ucichl i nagle w apartamencie zalegla cisza. Mercer czul uplyw czasu, ale nie mogl go niczym wypelnic. Czekal, az ona wyjdzie. Roddy odlozyl telefon i uscisnal mu dlon. -Gdzie Maria? -Na dole, z Fochem. Przesluchamy ja, kiedy Bruneseau wroci z ambasady. -Wlasnie rozmawialem z innym pilotem. To jeden z ostatnich pracujacych Amerykanow. -I? -Slyszal plotke, ze zmieniaja jutrzejszy rozklad przepraw. Nie wie jeszcze nic na pewno. -Tylko plotke? Nie jest u siebie w biurze? -Jego posada w zarzadzie kanalu jest bardzo niepewna. Odkad Fe-lix Silvera- Arias zostal dyrektorem, prawie wszyscy starsi piloci zostali zwolnieni, a tym, ktorzy zostali, mocno obcieto godziny. Nikt im juz niczego nie mowi. Moj znajomy nie pracowal od tygodnia i nie spodziewa sie wezwania do biura przez nastepnych kilka dni. Pytalem, czy pojdzie do budynku administracji przyniesc zmieniona liste. Odmowil. -Musimy zdobyc te liste - powiedzial Mercer. - Powiedziales mu, jaka jest stawka? -Tak, ale on tego nie zrobi - odparl gorzko Roddy. - Od wczoraj wszyscy pracownicy nie maja wstepu do budynku poza godzinami pracy. Slyszal, ze rozstawiono straze, i nie zamierza ryzykowac. Mercer nie musial prosic Roddy'ego, zeby ten przyniosl manifest - tak nazywano harmonogram przepraw. Panamczyk wygladal, jakby sie do tego wprost palil. -Bedziesz uwazal? - spytal Mercer. -Znam tam duzo ludzi. Dam sobie rade. Jak tylko bede mial nowy rozklad, przesle go faksem. - Do telefonu w apartamencie podlaczony byl faks, dla wygody biznesowej klienteli hotelu. - Jesli nie zdobede nowego, przyda sie stary. Beda w nim informacje o "Gemini" i bedziemy wiedzieli, czego szukac. -Slusznie. -Mercer, to ty? Stlumiony glos Lauren dobiegal z lazienki. Otworzyla pospiesznie drzwi. Chociaz jej piersi prezyly sie pod grubym recznikiem frotte, ktorego koniec zwisal tuz ponizej posladkow, pierwsze, co Mercer zauwazyl, to sina opuchlizna wokol jej prawego oka. Lauren miala je otwarte, ale fioletowo-niebieski siniec wygladal bardzo niedobrze. Mercer przebiegl pokoj w czterech susach, z czulym usmiechem na zatroskanej twarzy. Lauren smiala sie od ucha do ucha. Chwycil obie jej dlonie w swoja, a druga dlonia odwrocil lekko glowe Lau-ren. Delikatnie niczym ptasim piorkiem musnal ustami siniak. W jego gescie bylo tyle emocji i czulosci, ze zadne z nich przez kilka dlugich chwil nie bylo w stanie sie odezwac. Lauren zasmiala sie cicho, w koncu przerywajac przedluzajaca sie cisze, i dotknela opuchlizny, jakby byla z niej dumna. -Jesli myslisz, ze jest zle, powinienes zobaczyc tego drugiego, ktory tam zostal. -Wiedzialem, ze to powiesz. Objal ja, a ona wtulila sie w niego. Mercer czul cieplo jej ciala, przenikajace przez wilgotny recznik, dotyk jej skory. Chcial, zeby to uczucie trwalo wiecznie. -Znajdzcie sobie pokoj, wy dwoje - warknal Harry. - Tu sa nieletni. - Zmierzwil wlosy Miguela, ktory obserwowal to wszystko wielkimi oczami. Lauren z ociaganiem wyswobodzila sie z objec Mercera. -Harry, ty mnie usciskales jeszcze mocniej, kiedy mnie zobaczyles. -Tak, ale mialas na sobie mundur, ktory smierdzial mokrym psem. Mercer obejrzal sie przez ramie na przyjaciela, z kpiacym wzrokiem. -Zazdrosny? -Zebys wiedzial. Jestem stary, nie martwy. -Mercer - przerwal Roddy. - Musze isc. Lauren wiedziala, dokad jedzie. -Nikt nie chce nam wydostac manifestu? - spytala. -Ja musze to zrobic - odparl Roddy. - Powinienem cos miec za jakas godzine. -Uwazaj na siebie - ostrzegla go. - Zdobycie rozkladu przepraw nie jest warte twojego zycia. Jesli bedzie sie zanosilo na jakies klopoty, uciekaj stamtad. Wymyslimy cos innego. Wiedzieli, ze Roddy zrobi wszystko, co bedzie trzeba, zeby zdobyc liste. Mimo to byl wdzieczny za slowa ostrzezenia. Kiwnal glowa. -Dzieki. -Chcesz, zebym poszedl z toba? - spytal jeden z legionistow. Lauren chyba zapomniala, ze sa tu zolnierze, bo uciekla do lazienki jednym susem, gdy zdala sobie sprawe ze swojego neglizu. -Dziekuje, ale nie - odparl Roddy. - Wystarczajaco trudno bedzie mi sie tam dostac samemu. Zolnierz wyciagnal pistolet Heckler Koch P9S. -Jest naladowany. Bezpiecznik jest po lewej. Pstryknij go i pociagaj dlugo za spust, zeby wystrzelic pierwszy pocisk. -Nie trzeba przeladowywac? - spytal Roddy, przyjmujac matowa, czarna bron. -Oui. - Zolnierz dal mu drugi magazynek. - Po dziewiec naboi w kazdym. -Gracias. -Pas de tout. - Zolnierz scisnal mu reke, uderzajac dlonia w jego dlon i chwytajac mocno kciuk Roddy'ego. - Bon chance. Roddy odwrocil sie do Mercera. Glos mial spokojny. -Porozmawiasz za mnie z Carmen? -Sam z nia porozmawiasz, jak wrocisz. Roddy przystanal w drzwiach i sie usmiechnal. -O to mi wlasnie chodzi. Zabije mnie, jak sie dowie, ze to zrobilem. -Wynos sie stad - zasmial sie Mercer. Powage ich sytuacji rozladowala, przynajmniej chwilowo, ulga po cudownym ocaleniu Lauren. Lauren wyszla z lazienki kilka minut pozniej, z wlosami wciaz mokrymi i lsniacymi. Carmen Herrara przyniosla wczesniej do pokoju torbe z jej ubraniami, wiec wlozyla swieza bluzke i dzinsy. Mercer przez kilka chwil bez slowa napawal sie jej widokiem. Dosc tego, pomyslal, i wrocil do spraw biezacych. -Zanim mi powiesz, jak przezylas zasadzke przy sluzie, chce wiedziec, czy rozmawialas juz z ojcem? Lauren usiadla i oparla lokcie na kolanach. -Tak. Byl juz w Krajowym Centrum Dowodzenia. To cos w rodzaju serca Pentagonu, miejsce, gdzie najwyzsi ranga oficerowie monitoruja sytuacje na swiecie i opracowuja odpowiednie zalecenia dla Bialego Domu. -I? -I, coz, niewiele - przyznala. - Takie rzeczy zajmuja wiecej czasu, niz sobie wyobrazasz. -Ale zainteresowali sie tym? Lauren kiwnela glowa. -Nie mogl wchodzic w szczegoly, bo nie rozmawialismy przez bezpieczny telefon. -Gdzie mozemy znalezc bezpieczne polaczenie? -To problem numer jeden. - Kosmyki mokrych wlosow opadly jej na oczy. Odgarnela je. - Tata juz dostaje raporty o zamieszkach pod nasza ambasada. Mercer natychmiast zrozumial, co to znaczy. -Liu probuje nas odciac od pomocy. Bedziemy musieli zaryzykowac i ko ordynowac nasze plany przez niezabezpieczone telefony. Lepiej korzystac ze stacjonarnych niz z komorek. -Zgoda. Wlasciwie powinnam do niego zadzwonic juz teraz. Lauren siegnela po telefon obok fotela. Mercer podniosl druga sluchawke, a Harry poszedl do sypialni, zeby tez moc posluchac. Miguel zostal przy stoliku do kawy, cwiczac sztuczki karciane, ktorych Harry go nauczyl. -Vanik - odebral general po jednym dzwonku, -Tato, to ja. Jestem w hotelu z Mercerem. Jest na drugim aparacie. -Panie generale - odezwal sie Mercer. - Przepraszam, ze tak pana poprzednio wystraszylem. -W tych okolicznosciach to zrozumiale, doktorze Mercer - odparl John Vanik. - Chwileczke, przekierowuje rozmowe na inna linie. Powinna nam zagwarantowac odrobine wiecej prywatnosci. - Po chwili piskow i trzaskow general powrocil. - Jestescie tam? -Tak jest - odparli jednoczesnie Lauren i Mercer. -Przesluchaliscie juz te kobiete, o ktorej mi mowiliscie? -Nie, generale - powiedzial Mercer. - Mamy ja, ale czekamy, az francuski agent wroci z ambasady, zanim z nia porozmawiamy. -Dajcie mi znac, jesli sie czegos dowiecie. -Oczywiscie. Wyslalismy tez czlowieka do budynku administracji kanalu, zeby wydostal stamtad manifest zaplanowanych na jutro tranzytow. Wyglada na to, ze stary manifest zostal zmieniony, zeby dostosowac go do przyspieszonych planow Liu. -Szukacie statku o nazwie "Gemini"? -Zgadza sie. -Kazalem juz to sprawdzic u Lloydsa w Londynie. Wyglada na to, ze jest szesc statkow zarejestrowanych pod ta nazwa plus kilkanascie wariacji. Wszystko - od greckiego supertankowca "Gemini Sea" po trawler na Nowej Zelandii - to po prostu "Gemini". Nie mamy szans wytropic do jutra chocby nawet ich czesci. -Dlatego wlasnie chcemy zdobyc manifest, tato. Poznamy dokladna godzine, o ktorej statek wplynie na kanal. A co u ciebie? Cokolwiek? -Byc moze. - Vanik odchrzaknal. - Statek chlodnia "Korvald" wyplynal z portu w Szanghaju niecale dwadziescia cztery godziny po tym, jak do miasta przyjechal specjalny pociag pancerny. Pod bardzo scisla ochrona z pociagu na statek przeniesiono osiem pojedynczych ladunkow. Nasz agent nie mogl powiedziec, co to bylo, ale przynajmniej policzyl. -To wiadomosc od Tajwanczykow? - spytal Mercer. -Bez komentarza - odparl szybko general. - Wazne jest to, ze statek stal w porcie przez piec tygodni i nic sie na nim nie dzialo, i wyglada tez na to, ze nie przeniesiono na niego nic oprocz ladunku z pociagu. -Watpie, zeby to bylo wielkie zamowienie na kaczki po pekinsku na wynos - zakpil Harry White. -Kto to jest, do diabla? - W glosie generala Vanika dal sie slyszec gniew. -Przepraszam pana - powiedzial Mercer. - To moj kolega. - Zakryl sluchawke i krzyknal przez caly apartament: - Harry, zachowaj swoje cholerne uwagi dla siebie. Tamten sie tylko skrzywil. -Wiemy, skad przyjechal ten pociag? - spytala ojca Lauren. -Wywiad nie byl az tak dobry. Wszystko to wydarzylo sie jakies dwa i pol tygodnia temu, wystarczajaco dawno, zeby statek taki jak "Korvald" dotarl do Panamy. Czy wasz znajomy moze sprawdzic, czy "Korvald" jest na panamskich wodach? -Zadzwonie do niego. - Harry odlozyl sluchawke i wrocil do salonu, gdzie Mercer dal mu komorke Lauren. -Czy to mogly byc rakiety do wyrzutni, ktore ja i Lauren widzielismy? - spytal Mercer. -CIA zastanawia sie nad ta informacja, odkad statek wyplynal, ale kiedy kazalem analitykom szukac osmiu rakiet, nabrala ona zupelnie nowego znaczenia - odparl Vanik. - Wczesniej trafila na polke razem z informacjami o innych niezrozumialych rzeczach, ktore codziennie robia Chinczycy. Podobnie jak w przypadku wielu innych takich operacji, przeczesywanie starych informacji wywiadu czesto ukazywalo bezposrednie powiazania miedzy wydarzeniami dopiero wtedy, gdy bylo juz za pozno. To, ze dowiedzieli sie o "Korvaldzie" tak szybko, mialo bardzo duze znaczenie. -Co sie dzieje w naszej ambasadzie? -Jest tam grupa okolo piecdziesieciu protestantow. Marines z ambasady mowia, ze tamci sie mocno rozkrecili, ale na razie spalili tylko kilka flag i nie pozwalaja nikomu wejsc ani wyjsc. -Liu nas odcial - powtorzyl Mercer to, co powiedzial Lauren, kiedy sie o tym od niej dowiedzial. -Na to wyglada - przyznal general Vanik. - Co gorsza, jesli panamskie wladze nie pozwola nam na desant zolnierzy, oddzial sil specjalnych, ktory tam wysylamy, nie bedzie mial broni ani dostepu do zbrojowni w ambasadzie. Podziekujmy administracji Clintona - dodal z sarkazmem - ze nie zostawila w strefie kanalu ani jednej dzialajacej bazy. Lauren wiedziala, ze szykuje sie tyrada, i przerwala ojcu. -Tato, jesli mozesz nam przyslac zolnierzy, mam kontakty, zeby zalatwic bron. -Na wszelki wypadek zadzwonilem do generala Petera Homera, szefa Dowodztwa Operacji Specjalnych. Postawil jeden zespol w stan gotowosci. -Ale nie wydal rozkazu? - spytal Mercer. -To nie sekret, ze od chwili ataku na World Trade Center trzymamy sily antyterrorystyczne w pogotowiu. Mniej znany jest fakt, ze ich uzycie jest obwarowane bardzo scislymi warunkami. Musimy miec bardzo konkretne dowody, zanim spuscimy ich ze smyczy. Wyslanie amerykanskich zolnierzy do niepodleglego kraju, takiego jak Panama, wiaze sie z powaznymi konsekwencjami. -To nic w porownaniu z tym, co sie stanie, jesli tego nie zrobicie. - W glosie Mercera dala sie slyszec zlosc. Lauren rzucila mu ostre spojrzenie. -Wiemy, z czym masz do czynienia, tato - powiedziala pojednawczo. - Ale sytuacja tutaj robi sie napieta. Potrzebujemy pomocy. -Zalatwie wam ja. Nie martwcie sie. Jak tylko dostaniemy potwierdzenie od Francuzow, dostane zgode na zmiane kursu niszczyciela rakietowego USS "McCampbell", ktory znajduje sie obecnie na wodach zachodniej Kolumbii. -Sa na nim jakies oddzialy wojska? - spytal Mercer. -Nie, ale jest wyladowany rakietami Tomahawk i zostal wyposazony w eksperymentalne dzialo VGAS. -VGAS? -Vertical Gun for Advanced Ship, Pionowe Zaawansowane Dzialo Okretowe. To precyzyjna bron kaliber 155 milimetrow, ktora ma byc instalowana na nowej generacji statkow dominacji pola bitwy. Moze wystrzelic pietnascie nabo- jow na minute i kierowac strumieniem pociskow burzacych z odleglosci stu dwudziestu kilometrow. -Jezu. -Wlasnie. Niech wiec pan nie mysli, ze was nie wspieram. -Nie myslalem - zapewnil z szacunkiem Mercer. - Do pana wiadomosci, generale, francuski agent, wraz z zespolem zolnierzy Legii Cudzoziemskiej, szukal w Panamie transportu odpadow radioaktywnych, ktore zostaly, jak sadzono, ukradzione ze statku w Panamie. - Mercer wyczul, ze Vanik chce sie wtracic i szybko mowil dalej. - Odpady znalazly sie juz w Japonii, alarm zostal spowodowany przez blad w obliczeniach. Mowie to panu, zeby pan wiedzial, ze taki byl ich cel. Moze latwiej bedzie wam z nimi rozmawiac, kiedy zadzwonia, by zweryfikowac ustalenia moje i Lauren. -Jak sie nazywa ten agent? -Rene Bruneseau. Mercer przeliterowal. -Biorac pod uwage delikatnosc tej misji, spodziewam sie, ze stoi w hierarchii DGSE dosc wysoko. -W porzadku. Musze isc - powiedzial nagle general. - Zlokalizowalismy juz wasz telefon, wiec mam numer. Zadzwonie, jak tylko bedzie cos nowego. Wy zrobcie to samo. -Tak jest, sir - odparla odruchowo Lauren i sie rozlaczyla. Spojrzala na Mercera. - I co myslisz? Mercer przez chwile milczal, myslac o tym wszystkim, co moglo pojsc zle, i o minimalnej szansie, ze wszystko moze potoczyc sie po ich mysli. Wystarczyloby, zeby jedna rzecz poszla nie tak, i caly plan przeciwdzialania zamierzeniom Hatcherly leglby w gruzach. Mercer wiedzial, ze stoi przed najtrudniejszym wyzwaniem w zyciu, ale zgodnie ze swoja natura zamierzal isc naprzod, nie ogladajac sie na nic. Spojrzal na Lauren bez sladu watpliwosci w oczach. -Zalatwimy Liu. -Amen - skwitowal Harry zza papierosa. - Dodzwonilem sie do Roddy'ego. Wlasnie wchodzi do budynku administracji przy Balboa Heights. Powiedzialem, zeby sprawdzil "Korvalda", jak da rade. -Skoro moj ojciec zalatwi nam sily specjalne, musze sie zabrac do zalatwiania broni. - Lauren znow siegnela po telefon. - Nad Rzeka Zniszczenia, kiedy helikopter Hatcherly wycisnal dwutlenek wegla z jeziora, stracilam swoje najlepsze kontakty, ale znam tu w miescie kilka osob, do ktorych moge zadzwonic. Budynek administracji kanalu Balboa Heights, Panama Roddy'emu Herrarze zaschlo w gardle tak bardzo, ze gdy przelykal z trudem sline, mial wrazenie, ze ktos wbija mu w przelyk rozzarzona igle. Dlonie mial mokre, a kanciasta bryla pistoletu wetknietego z tylu w spodnie wazyla chyba tone. Stal na obsadzonej drzewami ulicy w Prado, dzielnicy szykownych domow wybudowanych dla pierwszych budowniczych kanalu. Okolica przypominala wycinek malego amerykanskiego miasteczka z 1912 roku. Na trawiastym wzgorzu wznosil sie trzypietrowy budynek administracyjny, o grubych, bialych scianach kontrastujacych z czerwienia dachowek. Tam, gdzie kiedys powiewaly flagi Panamy i Stanow Zjednoczonych, wisiala teraz jak szmata w parnym powietrzu samotna flaga Republiki Panamy, w bialo-niebiesko-czerwona szachownice. Roddy zastanawial sie, czy ktoregos dnia beda tak bezczelni, zeby wywiesic obok niej krwistoczerwona flage Chin. Niedaleko stad stal dom administratora kanalu, Felixa Silvery-Ariasa. Rod-dy i Carmen zostali tam zaproszeni na huczne przyjecie, kiedy legislatura potwierdzila jego nominacje. Niedlugo pozniej Roddy'emu przydarzyl sie "wypadek" i zostal zwolniony z pracy. Wspomnienie bylo rownie gorzkie, co smak strachu w ustach. Musial zaczekac jeszcze kilka minut na Esmeralde Vege. Essie byla w zarzadzie kanalu wazna persona, kierowniczka zaopatrzenia, ktora przetrwala szesciu kolejnych administratorow. Otyla i wasata, byla chyba najwspanialsza osoba, jaka Roddy znal, wlacznie z jego wlasna zona. Wielu pracownikow kanalu traktowalo Esmeralde jak matke, reszta - jak najlepsza przyjaciolke. Roddy zadzwonil do niej z samochodu, mowiac jej tylko tyle, ze musi sie z nia spotkac pod budynkiem. Bez zadnych sporow ani pytan szescdziesiecioszescioletnia babka siedemnasciorga wnuczat sie zgodzila. Roddy wiedzial, ze w niczym nie zawinil, ale zarazem dreczyly go wyrzuty sumienia. To na nim spoczywala odpowiedzialnosc za rodzine i swiadomosc tego ciazyla na nim jak stutonowy glaz. Odkad stracil prace, Carmen byla jego podpora, to go zachecala, to pocieszala, kiedy jego nastroj wahal sie od zniechecenia do rozpaczy. Dzieci, za male, zeby w pelni zrozumiec sytuacje rodziny, byly cudowne. A do tego Miguel. Mimo trudnosci, z jakimi sie borykali, Carmen chciala go adoptowac. Gdyby nie poronila w pierwszej ciazy, ich pierwsze dziecko byloby wlasnie w wieku Miguela. Roddy wiedzial, ze nie probowala wynagrodzic sobie tamtej straty - byla na to zbyt rozsadna; po prostu mieli przed soba mozliwosc obdarzenia kogos normalnym zyciem. Choc jeszcze sie nie zgodzil, wiedzial, ze wezma Miguela, jesli tylko chlopiec bedzie chcial u nich zostac. Roddy czul, ze powinien byc teraz z nimi, a nie czaic sie pod miejscem, w ktorym zniszczono mu kariere. A mimo to wlasnie tu byl. Nie, nie dlatego, ze obowiazek wobec kraju byl wazniejszy od zobowiazan wobec rodziny. Uwazal, ze jest to jedna z tych chwil, kiedy obie te sprawy zlewaly sie w jedna. Pod wejsciem do budynku stalo dwoch zolnierzy z M-16 w rekach. Nawet z tej odleglosci Roddy widzial, ze maja wielka ochote ich uzyc. Glowne drzwi sie otworzyly i pojawila sie wielka kolorowa plama. Essie. Miala na sobie bezksztaltna oponcza, dosc wielka, by przykryc motocykl, w tak jaskrawym odcieniu rozu, ze Roddy sie usmiechnal. W przeciwienstwie do innych puszystych kobiet Esmerelda lubila zwracac na siebie uwage i zwykle ubierala sie tak, by podkreslic swoje obfite ksztalty. Roddy odepchnal sie od drzewa, o ktore stal oparty, i ruszyl w gore dlugich schodow prowadzacych do budynku. Kiedy Essie w koncu go zobaczyla, krzyknela, a na jej ciemnej, okraglej jak ksiezyc twarzy wykwitl usmiech. -No nareszcie! - powiedziala z dobrodusznym wyrzutem. - Bez ciebie mamy tu dom wariatow. Roddy nie wiedzial, o czym Essie mowi, ale podjal gre. -Okropne korki. -Felix chce cie widziec w tej chwili. Z kazda zmarnowana sekunda na kanale robi sie coraz wiekszy tlok. Chodz. Roddy przebiegl ostatnich kilka stopni po trzy naraz. Dwaj straznicy rozwazali, czy go nie zatrzymac, ale slyszeli rozmowe i to, jak swobodnie Essie wymienila imie dyrektora. Pozwolili im wejsc bez zatrzymywania i dalej gapili sie na Prado. Essie otworzyla Roddy'emu drzwi. -Szybko, szybko. Kiedy weszli do srodka, poprowadzila go przez okragly hol, obok przesadnie bohaterskich murali Wiliama Van lagena, przedstawiajacych budowe kanalu, i w gore po zakreconych schodach. Za biurkiem w recepcji siedzial jeszcze je- den straznik, ale Essie nie dala mu czasu na chocby pomyslenie o zatrzymaniu ich. Jasno oswietlone korytarze byly prawie puste, co Roddy'ego zaskoczylo. O tej porze w budynku administracji powinno byc jak w ulu - koordynowac tranzyt statkow, biezace naprawy i wszystkie inne sprawy zwiazane z funkcjonowaniem kanalu. Roddy pomyslal, ze za tym spokojem kryje sie prawdopodobnie zblizajacy sie atak Liu Youshenga. Podchodzac do swojego biura, Esmerelda polozyla dlon na plecach Roddy'ego, chcac go matczynym gestem poprowadzic. Kiedy wyczula ksztalt pistoletu, wytrzeszczyla oczy i rozdziawila usta. Miala juz zadac pytanie, kiedy od scian korytarza odbil sie echem meski glos. -Wy tam. Stac. To byl kolejny straznik. Ten nie mial M-16, ale na pasie zacisnietym wokol waskiej talii wisiala kabura. Zolnierz nie mial wiecej niz dwadziescia lat, ale szedl krokiem tak zawadiackim, jakby cwiczyl go cale zycie. Roddy'emu serce zaczelo lomotac w piersi tak glosno, ze byl pewien, ze zolnierz slyszy ten lomot. Nic na to nie poradzi. Ledwie wszedl do budynku i juz zostal schwytany. A potem pomyslal o pistolecie. Czy mogl go uzyc? Sprawa byla wystarczajaco wazna, by za nia zabic, ale wystrzal sciagnalby tu innych straznikow. Stal jak sparalizowany. -Nazwisko? - spytal straznik. -Esmerelda Vega. Widziales mnie dziesiatki razy. - Essie przesunela sie tak, ze stala tuz za progiem swojego biura. -Nie ty, krowo. On. - Zolnierz rozpial kabure, odslaniajac ciemno polyskujacy pistolet. - Zadalem ci pytanie. Nie mogac uwierzyc, ze to robi, Roddy siegnal za siebie reka, ktorej zolnierz nie widzial. I poczul, ze Essie podciaga jego koszule. Jezu, nie! Zamierzal wepchnac ja do pokoju, zanim by wyciagnal bron. A ona pakowala sie w sam srodek strzelaniny. -Nie waz sie nazywac mnie krowa, mlody czlowieku. - Jej ton byl pelen nagany, jak u dyrektora szkoly. Nikt by nie poznal, ze po kryjomu wyciaga wla snie pistolet kaliber 9 milimetrow. - Matka pozwalala ci sie tak wyrazac? Nie rob tego, modlil sie w duchu Roddy. Essie wyjela mu bron spod koszuli. Nie smial odwrocic sie od straznika, zeby zobaczyc, co z nia zrobila. Mlody zolnierz, widzacy jej gniewna mine, stracil nieco animuszu. -Kto to? - zapytal z nieco wiekszym szacunkiem. Bez mrugniecia okiem Essie Vega polozyla pistolet na szafce tuz przy drzwiach, a potem przymknela je lekko ruchem masywnej lydki. -To jest Rodrigo Herrara. Starszy pilot. Dyrektor Silvera-Arias wezwal go, zeby pomogl zazegnac kryzys. Prosze, wejdz do mnie do biura, zadzwonimy do niego i wyjasnisz mu, dlaczego pan Herrara jest zatrzymywany i nie moze wy pelniac swoich obowiazkow. Roddy mial wrazenie, ze zaraz zwymiotuje. Zezujac w bok, zobaczyl swoj HK na szafce. Gdyby zolnierz dal jeszcze dwa kroki blizej, tez by go zobaczyl. Straznik zmarszczyl czolo, jeszcze bardziej zbity z tropu. Na kilka chwil zapadla cisza. Zolnierz, mruzac oczy, przyjrzal sie Roddy'emu. Roddy zmobilizowal caly zasob samokontroli i ani drgnal, starajac sie wygladac na znudzonego. -Dobrze - powiedzial w koncu straznik. - Robcie swoje. Wrocil korytarzem tam, gdzie sie dotad czail. Esmerelda wepchnela Roddy'ego do swojego pokoju i zamknela drzwi, zanim ugiely sie pod nim nogi i wydal z siebie przeciagle westchnienie ulgi. Wziela z szafki pistolet i oddala mu go. -Wyjasnisz mi, co ty wyprawiasz, panie tajny agencie? -Skracam sobie zycie o dziesiec lat. - Roddy westchnal. - Musialas go zapraszac? Jezu, zobaczylby pistolet. -Nie bluznij - powiedziala surowo. - A poza tym to podzialalo. Roddy opadl na krzeslo przed jej biurkiem, a Esmerelda podeszla do swojego fotela. Opuscila sie na niego powoli; mebel zatrzeszczal pod jej ciezarem. -Okropnie bola mnie nogi - poskarzyla sie. - To chyba artretyzm. -Essie, nie chce byc nieuprzejmy, ale nie mam czasu na rozmowy o chorobach. -Tak myslalam. - Usmiechnela sie porozumiewawczo. - W cos ty sie wpakowal, Rodrigo? Wiem, ze nie narkotyki. Carmen juz by cie zabila. -Nic z tych rzeczy. Chodzi o sprawy kanalu. Essie zrobila kwasna mine. -Jakie sprawy? Zmienili to miejsce w baze wojskowa. Po calym budynku biegaja uzbrojone dzieciaki, co chwila tajne spotkania z podejrzanymi Chinczykami. Jesli to sie nie skonczy, przejde chyba na emeryture. Roddy wiedzial, ze jego przyjaciolka zasluguje na wyjasnienie, ale kazda chwila spedzona w budynku zwiekszala zagrozenie, ze zostanie odkryty. -Mozesz mi zaufac? -Zawsze ci ufalam. - Essie widziala sciagnieta twarz Roddy'ego, jego spiecie. W jej glosie pojawil sie strach. - Co sie dzieje? -Hatcherly Consolidated, firma, ktora buduje nowe nabrzeza... -Wiem, kto to - przerwala. -Jutro wysadza statek w Przekopie Gaillarda i sprobuja calkowicie zablokowac kanal. - Starsza kobieta nawet nie mrugnela okiem. To, ze Roddy z pelnym przekonaniem ja o tym informuje, calkowicie jej wystarczalo. - Wspolpracuje z amerykanskim wojskiem, zeby ich powstrzymac. Znamy nazwe statku, nie wiemy tylko, kiedy przeplywa. Esmerelda kiwnela glowa, tak ze lsniace faldy pod jej broda zlozyly sie w harmonijke. -Teraz rozumiem, czemu zmienili jutrzejszy rozklad. Roddy podchwycil ten watek. -Musze dostac manifest. Musze tez wiedziec, czy do ktorejkolwiek z placowek Hatcherly przybil statek o nazwie "Korvald". -Rozklad nie zostal ogloszony. Slyszalam, ze wydzial personalny wzywa pilotow po jednym i bezposrednio przydziela im statki i godziny. -Cholera - warknal Roddy. - Mozesz mi jakos pomoc? Essie zastanawiala sie przez chwile; odchylila sie w tyl, tak ze jej krzeslo zaskrzypialo niczym szkuner podczas sztormu. Byla swiadoma ryzyka. Po chwili siegnela po telefon. -Czesc, Juana, tu Essie. Tak, w porzadku, dziekuje. A ty? Dobrze. A Ra mon, jak jego reka? O, szkoda. Coz, chlopcy juz tacy sa. Szkoda, ze nie widzia las blizn, jakich sie dorobil moj. - Nie zwracala uwagi na rosnaca frustracje Roddy'ego. - I mowisz, ze ten przepis jest lepszy niz twojej siostry? Bede musia la sprobowac. Dzieki. Och, Juana, dzwonie, zeby zapytac, czy dostalas rozklad przepraw na jutro? Tak, wiem, ze on go nie wiadomo dlaczego trzyma w tajem nicy, ale musze znac zapotrzebowania holownikow, zeby wiedziec, ile wyslac paliwa do Gamboi. - Przerwala, sluchajac. - Nie obchodzi mnie, kto i co jest na statkach, tylko ktore przeplywaja i kiedy. Roddy wiedzial, ze Juana jest sekretarka dyrektora Silvery-Ariasa. -Powiedz jej - powiedzial scenicznym szeptem do Essie - ze chca utajnic tylko nazwiska pilotow, ze to ma jakis zwiazek z atakiem na samochodowiec kilka dni temu. Niech to zabrzmi jak dochodzenie w sprawie korupcji. Esmerelda kiwnela glowa i przekazala dalej to klamstwo, dodajac jeszcze pare szczegolow od siebie. -Zgadza sie. Nie sadze, zeby ktorys z pilotow byl w to zamieszany, ale i tak sprawdzaja. Pewnie to dlatego tyle tu ochrony. Co? O, swietnie, dzieki. Tak, zamaz tylko dlugopisem nazwiska. - Essie westchnela. - Mozesz dla mnie zrobic cos jeszcze? Przeslij mi to faksem do pokoju. Znow mi sie odzywa artretyzm i nie chce chodzic po schodach wiecej, niz musze. Ktos zastukal do drzwi i wpadl do pokoju, nie czekajac na zaproszenie. Roddy nie mial czasu zareagowac, nie mial gdzie sie schowac. Intruz byl Pa-namczykiem, mial na sobie spodnie od garnituru i koszule. Ruszyl prosto do biurka i nachylil sie nad ramieniem Roddy'ego, jakby go tu w ogole nie bylo. Byl wsciekly. -Essie, gdzie do cholery jest ta nowa hydropompa, ktora zamawialem? -Pozniej, Tomas - powiedziala Esmerelda i wrocila do rozmowy z Juana. - Przepraszam, co mowilas? Faks ci sie zepsul. Och, no dobrze, pojde na gore. -Akurat pojdziesz! - wrzasnal mezczyzna o imieniu Tomas. - Znajdziesz mi te hydropompe. Mowilas, ze tu jest. Zanim Essie zdazyla odpowiedziec, w drzwiach pojawil sie ten sam straznik, ktory wczesniej zaczepial Roddy'ego, przyciagniety gniewnymi krzykami. -Co tu sie dzieje? -Nic - odparla Essie, wciaz sciskajac w reku telefon. Spojrzala na Roddy'e-go. - Moze pan przyniesc mi z gory te liste, panie Herrara? Roddy pozielenial. Nie smial isc na gore do gabinetu dyrektora, ale Essie nagle utknela w biurokratycznym balaganie, od ktorego nie mogla uciec bez wzbudzania podejrzen. Tomas, zolnierz i Essie czekali na jego odpowiedz. Roddy wzial gleboki oddech. -Ee, jasne. To ma byc, ee, lista dostawcow smarow, tak? -Aha. - Essie zabrala dlon ze sluchawki. - Juana, wysylam po nia kogos. Bedzie tam za chwile. Rozlaczyla sie. -O co chodzi z ta zmiana dostawcow smarow? - Wymyslona historyjka Roddy'ego rozwscieczyla Tomrsa jeszcze bardziej. -Tylko sie rozgladamy - odparla uspokajajaco Essie, bez watpienia zalujac, ze Roddy nie wymyslil czegos lepszego, zwazywszy na to, ze Tomrs byl kierownikiem jednego z wydzialow technicznych. - Nie przejmuj sie. Straznik wciaz stal przy drzwiach, wodzac wzrokiem od jednej twarzy do drugiej. Jak czlowiek skazany na smierc Roddy podzwignal sie z krzesla. Tomrs lekko sie odsunal, a potem opadl na wolne krzeslo i zaczal lajac Essie za brak zamowionych przez niego czesci. Roddy usmiechnal sie porozumiewawczo do zolnierza, jakby chcial powiedziec, ze ta klotnia ich nie dotyczy. Chlopak nie zareagowal, wiec Herrara wyminal go i ruszyl korytarzem. Czul spojrzenie straznika wwiercajace mu sie w plecy. Kilkanascie metrow dalej skrecil w boczna klatke schodowa. Szybko pobiegl na gore. Na trzecim pietrze skierowal sie w strone gabinetu dyrektora. Widzial sie z Juana tylko kilka razy i watpil, zeby zrobil na sekretarce wrazenie, ale mimo to obawial sie, ze zostanie przez nia rozpoznany. Przerazala go wizja rozmowy trzy metry od gabinetu Silvery-Ariasa. I bez tego rece mu sie juz trzesly. Dzial dyrekcji niedawno odnowiono i klimatyzatory nie radzily sobie z usuwaniem duszacego zapachu swiezej farby. Od chemicznego smrodu Roddy'emu zrobilo sie jeszcze bardziej niedobrze. Za nieskazitelnie schludnym biurkiem Juany zobaczyl drzwi do gabinetu Felixa. Kiedy na nie patrzyl, walczac z checia wbiegniecia tam i zabicia drania, otworzyly sie na osciez. Felix Silvera-Arias, w garniturze i wyglansowanych butach, wygladal na zadowolonego i pewnego siebie. Wlosy blyszczaly mu od brylantyny, wasy mial idealnie rowno przyciete w czarna, waska kreske nad ustami, w stylu typowego latynoskiego kochanka. Niewiele brakowalo, a Roddy zawrocilby i uciekl, gdyby z gabinetu dyrektora nie wyszedl jeszcze jeden mezczyzna, przystojny i roztaczajacy wokol siebie aure przywodztwa. Byl Chinczykiem i wygladal, jakby wlasnie przekazal Silverze-Ariasowi ostateczne rozkazy. Roddy nie mial watpliwosci, ze to Liu Yousheng. Od naglego przyplywu emocji zakrecilo mu sie w glowie. Oto byl czlowiek, ktory stal za cala operacja, a on mial za paskiem spodni pistolet. Czy powinien to zrobic? Czy potrafilby? Zanim zdazyl zareagowac, obaj mezczyzni mineli go bez jednego spojrzenia. -Przyslala pana Esmerelda? - spytala Juana. -Hm? A, tak. - Roddy odwrocil sie do sekretarki. Przygladala mu sie przez chwile i w jej oczach blysnelo cos na ksztalt rozpoznania. Potem jednak opuscila wzrok na biurko, jakby uznajac, ze to jednak pomylka. -Oto lista. Jak pan widzi, wymazalam nazwiska pilotow. -Dziekuje. - Roddy wzial od niej plik kartek. Na koncu korytarza zobaczyl Liu i Felixa rozmawiajacych przy drzwiach windy. Obok nich stalo dwoch Chinczykow w lekkich kurtkach, kiepsko masku- jacych ukryta bron. Roddy skrecil w druga strone, wiedzac, ze operacja potoczy sie dalej nawet bez swojego architekta i ze dostarczenie szesciu kartek Mercero-wi bylo wazniejsze niz wywieranie zemsty tu i teraz. Wyszedl z budynku najszybciej jak mogl, tylnym wyjsciem, od strony parkingu. Straznik obrzucil go tylko przelotnym spojrzeniem. Roddy obszedl biurowiec szerokim lukiem i chwile pozniej dotarl do swojego samochodu. Nie dal klimatyzacji czasu na schlodzenie fal duszacego goraca, ktore bily ze srodka. Kierownica parzyla jak rozgrzany ruszt, a galka zmiany biegow jak kamien wyjety z ogniska. Roddy wsunal pistolet pod fotel, wrzucil bieg i zawrocil o sto osiemdziesiat stopni na pustej ulicy. Zamiast przebijac sie przez zakorkowane miasto, postanowil znalezc punkt uslug poligraficznych, skad moglby wyslac faks. Kiedy minal stary dworzec kolejowy Ancon i wtopil sie w uliczny ruch, zadzwonil z komorki do hotelu. -Mowi Roddy. -Cholera - powiedzial Harry. - Mialem nadzieje, ze to general Vanik. Chcialem mu powiedziec, ze Mercer robi slodkie oczy do jego corki. Masz? -Mam. Szukam faksu, zeby wam to wyslac. Tak bedzie szybciej. -Powiem Mercerowi, jak wroci. Jest na dole, rozmawia z ta Barberowa. Jakies problemy? -Poszlo dobrze. - Roddy wciaz mial wrazenie, ze z napiecia zwymiotuje. -Gratulacje. Bede pamietal, zeby dac ci tajny pierscien szyfrow i nauczyc cie klubowego uscisku dloni. -Zaczekaj, Harry. - Roddy spojrzal we wsteczne lusterko. Ruch byt bardzo gesty, wiec nie mial pewnosci, ale wydawalo mu sie, ze jest sledzony. Niewiele mogl zrobic, zeby to sprawdzic, samochody jechaly niemal zderzak w zderzak. -Co sie dzieje? - spytal w koncu Harry. -Nie jestem pewny, moze nic. - Roddy rozgladal sie po ulicznych witrynach. Zazwyczaj widywal mnostwo punktow, z ktorych mozna bylo wyslac faks, ale teraz mijal same winiarnie i sklepy z ubraniami dla dzieci. Skrecil za rog, wjezdzajac glebiej w handlowa dzielnice miasta. Samochod, sedan z przyciemnionymi oknami, przez ktore nie widac bylo pasazerow, skrecil za nim. -Posluchaj, Harry, musze konczyc. Ktos chyba mnie sledzi. -Gdzie jestes? - spytal Harry. - Wysle po ciebie Francuzow. Jest! Kopiarnia. -Za pozno, stan przy faksie. Roddy rozlaczyl sie i podjechal, mimo tloku na jezdni, do kraweznika, omal nie przejezdzajac kobiety pedalujacej na rozklekotanym rowerze. Wyciagnal z kieszeni zwitek banknotow i wyskoczyl z hondy. Za nim zahuczaly klaksony, bo zablokowal pol pasa. Korek uwiezil sledzacy go samochod piecdziesiat metrow z tylu. Roddy przebiegl przez chodnik, sciskajac w reku manifest i pieniadze. W punkcie uslugowym byl tlok, pracownicy w niebieskich spodniach albo spodnicach i bialych koszulach przyjmowali zlecenia od zagonionych sekretarek i studentow. Na dlugiej ladzie stal kubek z dlugopisami. Roddy pospiesznie nagryzmolil numer faksu Mercera na samej gorze manifestu. Kiedy to zrobil, zauwazyl nazwy pierwszych kilkunastu statkow majacych przeplynac nastepnego dnia kanalem. O Boze! Nie! Spojrzal jeszcze raz, dokladniej. Zaden nie nazywal sie "Gemini". Zaden nie nazywal sie nawet podobnie. Roddy przejrzal reszte listy. Nic. -W czym moge pomoc? Nie patrzac, ile pieniedzy daje pracownikowi, Roddy podal mu zwitek banknotow i szesc kartek papieru. -Prosze to wyslac najszybciej jak sie da. Byl bliski paniki. Nie czekajac na potwierdzenie, wybiegl z kopiarni. Przepchnal sie miedzy przechodniami, a kiedy dopadl kraweznika, opadl na kolana. Napiecie, strach i poczucie kleski wylaly sie do rynsztoka. Kiedy mial juz pusty zoladek, spojrzal w gore, wycierajac usta. Stalo nad nim dwoch mezczyzn. Miejscowych. Groznie wygladajacych. Na pewno bylych zolnierzy Batalionow Godnosci. Roddy'emu przemknela jeszcze przed oczami Carmen i dzieci, zanim jeden z nich pochylil sie i sila podniosl go z chodnika. Bez slowa zaczeli prowadzic go do swojego samochodu. Ludzie na ulicy rozste-powali sie przed nimi, patrzac na wszystko, tylko nie na zalosnego, malego czlowieczka z wymiocinami na brodzie i smiercia w oczach. Hotel Radisson Royal, miasto Panama, Panama Maria Barber nie probowala ukrywac swoich powiazan z Liu Youshengiem i jego operacja, choc utrzymywala, ze nie wiedziala, ze Chinczycy zamierzaja zabic jej meza nad Rzeka Zniszczenia. Liu powiedzial jej, ze chcial tylko przeploszyc Gary'ego, zeby samemu wydobyc skarb. Poniewaz przyznala sie juz, ze uprzedzila Liu o wyprawie Mercera do sluzy Pedro Miguel, Mercer jej uwierzyl. Wpadla w takie klopoty, ze klamstwa nic by jej nie daly. Wszystko to wydarzylo sie podczas pierwszych pieciu minut przesluchania. Nastepne pietnascie uplynelo na ustalaniu, co zona Gary'ego wiedziala o planach Liu. Rene byl wyszkolony w zadawaniu sondujacych pytan, ale szybko stalo sie jasne, ze Maria nie cieszyla sie nigdy pelnym zaufaniem Chinczyka. Nie wiedziala nic o jego zamiarach zniszczenia kanalu, nie slyszala o "Gemini" i nie miala pojecia, kto jeszcze w Panamie jest w to zamieszany oprocz Feliksa Sihle-ry-Ariasa i prezydenta Quintery. Lkajac, podsumowala caly swoj udzial jednym zdaniem. -Liu na poczatku mnie potrzebowal, a potem juz tylko wykorzystywal. Chciala wyjasnic, co jej obiecano, ale nikogo to nie obchodzilo. Lauren jeszcze bardziej niz mezczyzni gardzila ta kobieta. Jeden z ludzi Focha zostal z Maria w pokoju, a pozostali wrocili winda do pokoju Mercera. -Nawet jak wyjasni, dlaczego sie sprzedala, i tak bedzie kurwa - stwierdzila Lauren w windzie. Wyrzucila z siebie stek przeklenstw. - Przepraszam - dodala, kiedy sie opanowala - ale kobiety takie jak ta suka przyprawiaja mnie o mdlosci. -To zupelnie oczywiste - powiedzial Foch, usmiechajac sie z podziwem. - A pani mistrzostwo w przeklinaniu przynosi chlube amerykanskiemu wojsku. -Mamy problem - zawolal Harry z kanapy, kiedy tylko weszli do pokoju. Z tylu oswietlalo go popoludniowe slonce. - Dzwonil Roddy. Zdobyl liste i mowil, ze zaraz ja przefaksuje. A potem brzmialo to tak, jakby wpadl w klopoty. Teraz nie odbiera telefonu. Mercera przeszedl zimny dreszcz. -Jakie klopoty? -Nie wiem - przyznal Harry. - Mowil, ze chyba jest sledzony. To wszystko. W tym momencie zadzwonila linia faksu i niewielkie urzadzenie zaczelo warczec. Lauren byla najblizej; zaczela czytac kolejne wychodzace strony, z coraz bardziej zatroskana mina podajac je Mercerowi. Szesc kartek okrazylo pokoj, wszyscy goraczkowo wyszukiwali nazwe, na ktorej im zalezalo. Nikt jej nie znalazl. Dopiero Bruneseau powiedzial glosno to, co bylo oczywiste. -Nie ma tu statku o nazwie "Gemini". -Ani nawet podobnej - dodal Foch. -Co to znaczy? -Nie wiem. - Mercer poszarzal na twarzy. - "Gemini" musi byc jakims kryptonimem, a nie nazwa statku. Harry jako jedyny nie wzial udzialu w goraczkowej dyskusji, jaka sie wywiazala. Siedzial spokojnie na kanapie, trzymajac przed soba liste nazw statkow. Miguel siedzial obok niego i zagladal mu przez rmie, choc bardzo slabo czytal po angielsku. -Nawet jesli pani ojciec przysle nam pomoc, co z tego? - odezwal sie Rene do Lauren. - Nie wiemy, co mamy atakowac. -Musimy cos zrobic - slabo sie bronila. -Poczekajcie - powiedzial cicho Harry i powtorzyl to glosniej, raz i drugi, az jego chropawy glos ucial spory. - Gdyby ktokolwiek z was znal sie chociaz troche na krzyzowkach, od razu znalezlibyscie tu odpowiedz. Potrzasnal pierwsza kartka. -Co tam masz? - Mercer rozpoznal tryumfalny blysk w oku przyjaciela. -Statek, ktorym Liu wysadzi kanal. Bruneseau nie wytrzymal. -Niech pan to wreszcie wykrztusi, do cholery. -To "Mario diCastorelli", drobnicowiec zarejestrowany w Liberii. - Harry zajrzal do manifestu. - Pisza tu, ze wiezie dwanascie tysiecy ton zlomu stalowego i cementu, ale to musi byc bujda. -Dlaczego uwazasz, ze to ten "Mario diCaso-costam"? - spytala Lauren. -"DiCastorelli". To stare haslo z krzyzowek. -Mario diCastorelli to stare haslo z krzyzowek? -Nie. Sluchajcie, co to znaczy "Gemini"? -To znak zodiaku - odparl Foch. -Zgadza sie - rozpromienila sie Lauren. - Bliznieta. Mercer nagle zrozumial. -Kastor i Polluks. DiCastorelli. Harry zrobil madra mine. -Widzialem Kastora albo Polluksa jako podpowiedz do hasla "Gemini" setki razy. To musi byc nasz statek. Wplywa na kanal o siodmej rano, od strony Oceanu Spokojnego. -Dobra robota, ty cwany, stary draniu - powiedzial z uczuciem Mercer. -Jedna chwila. - Bruneseau wzial liste od Harry'ego. - Myslalem, ze rano statki wplywaja od strony Atlantyku. -Zazwyczaj, ale jesli spojrzy pan tutaj, zobaczy pan, ze na Karaiby wraca kilka pasazerskich liniowcow. - Lauren wskazala nazwy kilku panamaksow. - Zawsze przeplywaja rano, zeby pasazerowie mogli popatrzec na kanal. Pamieta pan ten, ktory widzielismy, zanim rozbilismy sie smiglowcem na samochodow-cu? -Jezu. - Mercer gwaltownie podniosl wzrok. - Czy ktorys jest blisko "Mario diCastorellego"? Lauren spojrzala jeszcze raz. -Nie. Miedzy nimi jest kilka frachtowcow, "Robert T. Change", "Englan-der Rose" i "Sultana", kontenerowiec. -Zastanawiam sie, czy to przypadek, czy moze dyrektor kanalu chce zminimalizowac straty w ludziach? - spytal Harry. - Wiecie, oslaniajac statki pasazerskie od wybuchu. -Nie doszukiwalbym sie u tych bydlakow takiego altruizmu - odparl kwasno Mercer. Musial spytac Harry'ego o godzine. - Mamy zaledwie okolo osiemnastu godzin, zanim ten statek wplynie w Przekop Gaillarda. Opracujmy plan. -Zadzwonie do ojca. - Lauren siegnela po telefon, ktory w tej samej chwili zadzwonil. - Halo. Roddy! Wszystko w porzadku? Gdzie jestes? Co sie stalo? -Wszystko gra. Jestem w swoim samochodzie. Zatrzymal mnie policjant z drogowki po cywilnemu, bo widzial, jak zawracam w niedozwolonym miejscu. Za pare minut bede w hotelu. Ty ani Mercer nie mowiliscie nic Carmen, prawda? -Nie, nic jej nie mowilismy. - Pelen ulgi smiech Lauren rozwial napieta atmosfere w pokoju. - Mamy liste i znalezlismy statek. Harry to rozgryzl. -Dzieki Bogu - sapnal Roddy. - Kiedy ja przejrzalem, pomyslalem, ze jestesmy zalatwieni. -Musze zwolnic linie - powiedziala mu Lauren. - Musze zadzwonic do ojca. -Dobrze. Hej, zanim przyjde na gore, posiedze troche z rodzina. -Dobry pomysl. Zadzwonimy, jak bedziemy cie potrzebowac. Wysle tez na dol Miguela. -Dobrze. Dzieki. Ja tez chcialbym go zobaczyc. - Lauren sie rozlaczyla i strescila rozmowe pozostalym. -Zadzwonie do ojca z telefonu w sypialni - oznajmila. - Juz znalazlam bron, gdyby nam przyslal sily specjalne. Do was nalezy obmyslic plan, co zrobimy, jak tu przyleca. Foch mial pod reka mape strefy kanalu. -Juz sie do tego bierzemy. Kiedy Mercer wezwal obsluge hotelowa, Lauren wciaz jeszcze rozmawiala z Pentagonem i ledwie zauwazyla, ze postawil jej obiad na lozku, na ktorym rozlozyla papiery i notatki. Zobaczyl rysunki dzwonu nurkowego i lodzi podwodnej, ktore widziala pod sluza Pedro Miguel. Inne szkice przedstawialy szczegoly posiadlosci Liu Youshenga za miastem, na jeszcze innych widnialy listy broni i wyposazenia, ktore Lauren zalatwila dzieki swoim miejscowym kontaktom. Mercer uznal, ze jest szczesciarzem, kiedy z blyskiem w oczach poslala mu przelotny usmiech Mezczyzni w salonie rzucili sie na jedzenie. Zapalono swiatlo; panorama stolicy Panamy za oknem przypominala konstelacje gwiazd, ktore spadly na ziemie. Po dziesiatym pytaniu o godzine Harry dal swoj zegarek Mercerowi, wiec ten wiedzial, ze zostalo im dwanascie godzin do chwili, kiedy "Mario diCasto-relli" wplynie na kanal. Cztery godziny pozniej doplynalby do przekopu. Jesli wkrotce nie dostaliby odpowiedzi od generala Vanika, byliby zdani na siebie. Powietrze bylo geste od papierosowego dymu, generowanego glownie przez Harry'ego, ktory pil piatego jacka daniel'sa z piwem imbirowym. Foch i Rene takze palili, przez co jedzenie Mercera smakowalo jak dno popielniczki. Nie zwracal na to uwagi. Omawiali niezliczone pomysly, jak wyeliminowac "Mario diCastorellego" na kanale, gdyby nie udalo sie go zatrzymac przed sluza. Wszystko - od zjazdu na linach z Mostu Ameryk, kiedy statek bedzie przeplywal dolem, przez desant ze smiglowca, po zniszczenie statku z dziala VGAS na niszczycielu rakietowym, ktory, mieli nadzieje, plynal wlasnie na Zatoke Panamska. Wszystkie te pomysly zostaly odrzucone, a przystano na atak przypuszczony z malej lodzi na jeziorze Miraflores. Wszyscy sie zgodzili, ze atak na statek bombe przed jego wplynieciem na jezioro jest zbyt ryzykowny, bo istniala mozliwosc przedwczesnej detonacji. Wybuch gdziekolwiek przed pierwsza sluza zrownalby z ziemia Balboa i prawdopodobnie spowodowal zniszczenia az w stolicy Panamy. Atak na statek na pustym jeziorze znaczaco zmniejszylby ewentualne szkody w wypadku, gdyby zolnierze sil specjalnych zawiedli, a zaloga zdolala zdetonowac ladunki. Do tego ryzyko szturmu bylo niczym wobec stuprocentowo pewnej gigantycznej eksplozji po trafieniu statku przez pociski z dziala VGAS na USS "McCampbell". Zdecydowali sie zaryzykowac atak z lodzi, nawet gdyby mieli atakowac frachtowiec bez zadnego wsparcia. Kiedy Lauren wyszla z sypialni, wszystkie oczy zwrocily sie w jej strone. Siniak po prawej stronie jej twarzy przybral jednolicie sliwkowy kolor, pasujacy do odcienia ciemnego worka pod jej drugim okiem. Miniony tydzien odcisnal na niej pietno - zreszta na nich wszystkich. -No i? Jej powazna mina nagle zniknela. Lauren usmiechnela sie szeroko. -Dostalismy ich. General Horner, szef Dowodztwa Operacji Specjalnych, wysyla komandosow komercyjnym lotem, zeby nikt sie nie zorientowal. -Ilu? - spytal Bruneseau. -Szesciu. Polowa normalnego oddzialu. Horner sie obawia, ze pelny tuzin wzbudzilby podejrzenia Panamczykow. -To wystarczy - ocenil Foch. - Na nowoczesnych frachtowcach nie ma duzych zalog. Poza tym mysle, ze Liu okroi ja jeszcze bardziej, poniewaz kiedy statek zablokuje kanal, bedzie mogl ich zabrac tylko mala lodzia podwodna. -Kiedy przylatuja? Lauren przygryzla warge. -Tu sprawa robi sie sliska. Ich samolot laduje na lotnisku Tocumen o osmej czterdziesci piec. Harry znow byl przy minibarku. -Gdzie wtedy bedzie "Mario diCastorelli"? -Kiedy wyladuja, bedzie wlasnie wplywac na jezioro Miraflores. -Ile statek taki jak "DiCastorelli" potrzebuje czasu, zeby przeplynac jezioro? - spytal Mercer. -Jakies poltorej godziny. -Jezu, malo czasu. Wystarczy opoznienie przy odprawie i jestesmy zalatwieni. Lauren pokiwala glowa. -Dlatego powiedzialam, ze sprawa jest sliska. Koniecznie musimy miec zalatwiony transport z lotniska i lodz czekajaca na jeziorze. Niedaleko sluzy Pe-dro Miguel jest mala marina o nazwie Jachtklub Balboa. Tam ja podstawimy. -Znasz tam kogos z lodzia? - spytal Mercer. -Porozmawiam z Roddym - odparla szybko. - Stamtad komandosi beda mogli poplynac do awaryjnych wrot sluzy. Ustawiono je tam, kie-dy budowano kanal jako jeszcze jedno zabezpieczenie przed oproznieniem jeziora Gatun. Atak od strony tych wrot da naszym zolnierzom dodatkowy atut - element zaskoczenia. Mercer parsknal smiechem. -Dokladnie taki sam plan i my opracowalismy. -Rozmawialam o tym z ojcem, Horner sie zgodzil. To jest jedyny sposob. -Co z niszczycielem? -USS "McCampbell" wplynie na Zatoke Panamska mniej wiecej wtedy, gdy wyladuja sily specjalne. -Czyli jesli bedziemy potrzebowali silnego wsparcia ogniowego, bedziemy je mieli - powiedzial Mercer. -Nie wyobrazam sobie, zebysmy potrzebowali dzial i tomahawkow, ale tak, mamy je. -A smiglowce? -Na statku sa dwa SH-60 seahawk z uzbrojeniem powietrze-woda. Zaloga jeden z nich rozbraja, zebysmy w razie czego mogli go uzyc do przerzutu zolnierzy. Ponura mina Mercera zdradzala, jak bardzo jest swiadom, ze balansuja na ostrzu noza. Ojciec Lauren zalatwil komandosow - Mercer do konca watpil, ze to sie uda - ale wcale nie przyblizylo ich to do sukcesu. Caly czas mnostwo rzeczy moglo pojsc zle. Glupi drobiazg, taki jak korek w drodze z lotniska, mogl pokrzyzowac im wszystkie plany. A wte-dy szturm na "Mario diCastorellego", z jego nieznana liczba marynarzy i straznikow, musieliby przypuscic Mercer, Lauren i szesciu Francuzow, z ktorych jeden - Bruneseau - nie byl zolnierzem. Rozgladajac sie po pokoju, zobaczyl, ze wszyscy sa tak samo jak on zdecydowani przeprowadzic atak, gdyby zielone berety nie przybyly na czas. Najbardziej rzucilo mu sie w oczy to, ze ostatnim drinkiem Harry'ego bylo piwo imbirowe z zaledwie odrobina whisky dla koloru. Nawet ten stary czlonek gotow byl odegrac swoja role w razie potrzeby, choc Mercer nie mial pojecia, jaka moglaby to byc rola. Harry zobaczyl, ze przyjaciel mu sie przyglada, i zasalutowal szklanka. Niewazne komu i czemu musieliby stawic czola, Mercerowi nie mogl sie trafic lepszy zespol. Wezwali Roddy'ego, zeby ocenil ich plan przez pryzmat swojej wiedzy o kraju i kanale. Na szczescie okazalo sie, ze ma znajomego, ktorzy trzyma motorowke w Jachtklubie Balboa. -Co tu gadac? - powiedzial, przekazujac im te dobra wiadomosc. - Znam wielu ludzi z lodziami. Sam mam lodz w miejskiej przystani. Osmiometrowego sea-raya. Kiedy bedzie po wszystkim, mozemy wszyscy razem nim poplywac. -O cholera! - zawolala nagle Lauren. Wszyscy sie na nia obejrzeli. - Bron. Potrzebuje dziesiec kawalkow, zeby za nia zaplacic. -Dziesiec kawalkow? - Foch uniosl brew. -Dziesiec tysiecy dolarow. -Sacre bleu. -Ktos tu dysponuje takimi pieniedzmi? - spytala. Harry parsknal smiechem. -Ja. -Ty? - spytaly chorem cztery glosy. Mercer tylko zaslonil oczy, wiedzac, skad Harry ma pieniadze. -Otworzylem linie kredytowa na pietnascie tysiecy dolarow w kasynie hotelu Caesar Park. Nie moglem przepuscic az tyle. - Nie dodal, ze otworzyl ja za pomoca platynowej karty Mercera. - Moge ja zamknac i wyplacic wszystko w kasie. To proste jak wyjecie pieniedzy z konta. -Wiesz, jakie jest oprocentowanie tego kredytu? - spytal Mercer ze zgroza. -Nie jecz - upomnial go delikatnie Harry. - Stac cie. Poza tym bedziesz mogl zatrzymac karabiny, jak skonczymy. Beda z nich swietne upominki dla chlopakow U Malego. Mercer wyobrazil sobie facetow ze swojego ulubionego baru z bronia automatyczna. M-16 bylo prawie tak dlugie jak Maly wysoki, a w wielkiej lapie Mi-ke'a 0'Reilly'ego wygladaloby jak zabawka. Zadrzal. -Uznam to za wydatek sluzbowy i odpisze sobie w przyszlym roku od po datku, dziekuje bardzo. -Jak chcesz - zgodzil sie laskawie Harry. Mercer spojrzal na Lauren. -Skad bierzesz bron? -Moje kontakty przywioza ja... - spojrzala na zegarek -...za godzine. -W takim razie bede sie zbieral. - Harry wstal i chwycil laske. -Nie mysl sobie, ze cie puszcze samego. - Mercer ruszyl za przyjacielem, ktory by! juz w polowie drogi do drzwi. - Wrocimy najszybciej jak sie da. -Ty placisz za taksowke - dal sie jeszcze slyszec glos Harry'ego, zanim drzwi sie za nimi zamknely. Wrocili piecdziesiat minut pozniej i zastali trzech mocno zdenerwowanych Panamczykow, ktorzy czujnie zerkali na Focha, Bruneseau i dwoch uzbrojonych legionistow. Zaden z nich nie przekroczyl trzydziestki i wszyscy byli rozpaczliwie chudzi. Na kanapach lezaly trzy duze torby, otwarte i ukazujace kolekcje broni, glownie z amerykanskiego demobilu pozostalego po wojnie z contras. Lauren, prowadzac monotonny monolog po hiszpansku, ogladala kazda sztuke, sprawdzajac zamki, gniazda magazynkow i ogolny stan. Foch i jego dwaj zolnierze rownie skrupulatnie badali paczki amunicji. -Cholera - rzucil Harry. - Tak musiala wygladac garderoba Sylvestra Stal-lone'a, kiedy krecili Rambo. -Rambo! Rambo! - powtorzyli jak papugi handlarze bronia, kiedy uslyszeli to nazwisko. -Lauren, ile za to placimy? - spytal Mercer, trzymajac torbe z gotowka przy sobie. -Pistolety sa po dwiescie, M-16 po tysiac. Amunicja do negocjacji. Harry zdazyl przepuscic w kasynie trzy tysiace, wiec w torbie bylo jeszcze dwanascie, wystarczajaco duzo, by wyposazyc sily specjalne, Mer-cera i Lauren. Foch mial bron dla swoich ludzi. Mercer spytal go, czy potrzebuja amunicji. -Przydaloby sie nam troche naboi 5,56 milimetra do naszych FA-MAS-ow -odparl porucznik. - Amunicji 9 milimetrow do HK wystarczy. Lauren kupila osiem pistoletow i karabinow, a reszte pieniedzy wydala na amunicje i kamizelki bojowe. Panamczycy wygladali na zadowolonych z transakcji i zartowali z nia, pakujac bron, ktorej nie sprzedali. Mercer odprowadzil j a na bok, zeby ich nie uslyszeli. -Skad wiesz, ze nie pojda stad prosto na policje? Lauren sie zasmiala i przetlumaczyla jego slowa handlarzom. Ci zasmiali sie jeszcze glosniej. Jeden z nich siegnal do portfela i pokazal legitymacje. Byl policjantem. Tak jak pozostali. -Nazwijmy to wspolpraca miedzy agencjami - wyjasnila Lauren. - Obiecalam Freddiemu aresztowanie wszystkich zamieszanych w spisek, jak tylko zatrzymamy "Mario diCastorellego". Marie Barber zabierze od nas juz dzisiaj wieczorem. -Ale za bron nam policzyl? - wyzlosliwial sie Harry. -Biznes jest biznes - powiedzial panamski policjant z mocnym akcentem. Odwrocil sie do Lauren. - Vaya eon Dios, gringa. -Zadzwonie jutro rano, jak opadnie kurz - odpowiedziala mu po hiszpansku i uscisneli sobie rece. Jeden z ludzi Focha poszedl z policjantami, zeby przekazac im Marie. -Teraz mamy zolnierzy, bron, lodz i wynajeta furgonetke. - Bruneseau wzial papierosa od Harry'ego. -I cel - dodala Lauren. - Jak dotad wszystko idzie dobrze. -W takim razie dlaczego mam wrazenie, ze cos przeoczylismy? Mercer ochrypl ze zmeczenia. Z jednej strony mial ochote na drinka, zeby sie zrelaksowac, z drugiej pragnal kofeiny, zeby miec sile do dzialania. Zdecydowal sie na wode. -Przerabialismy to juz nascie razy. Lauren usiadla na kanapie obok niego i napila sie z jego butelki. Byl to tak swobodny gest, ze Mercer z trudem powstrzymal usmiech. Przywierali do siebie udami; tak latwo, tak slusznie byloby objac ja ramieniem. Lauren przechylala sie lekko w jego strone, jakby go do tego zapraszala. -Nie przychodzi mi do glowy nic, o czym moglibysmy zapomniec. - Rod-dy wygladal, jakby zapadal sie w jeden z miekkich foteli naprzeciwko nich. -To mi wlasnie nie daje spokoju. - Mercer potarl oczy i spojrzal na zegarek. Polnoc. - Wszyscy powinnismy isc spac. Spotykamy sie tu o szostej? Wystarczy nam czasu, zeby sie przygotowac? Wszyscy pokiwali glowami. Roddy i Francuzi wyszli z apartamentu, a Lauren skorzystala z przywileju kobiet i czmychnela do lazienki pierwsza. Harry dopiero co stamtad wrocil, wiec zyczyl Mercerowi dobrej nocy, machnal lekcewazaco reka i zamknal drzwi do swojego pokoju. Mercer zostal na kanapie, probujac zapanowac nad chaosem w myslach. Szybko sie poddal i tylko siedzial z zamknietymi oczami. -Spisz? - szepnela niedlugo pozniej Lauren. Byla tak blisko, ze czul zapach pasty do zebow w jej oddechu. Uchylil jedno oko. Nachylala sie nad nim, w koszulce ledwie siegajacej ud. Niczym nieskrepowane piersi kolysaly sie na wysokosci jego oczu i musial sie wysilic, zeby spojrzec wyzej. Lauren odgarnela ciemne wlosy z twarzy, jej skora jasniala po kapieli. -Jesli chrapalem - powiedzial - to spalem. Jesli nie, to w milczeniu przeklinalem Harry'ego za to, ze znow zajal drugie lozko. -Biedactwo. Gdyby nie jutro, zaprosilabym cie do swojego. Mercer zdolal podjac zartobliwy flirt mimo walacego jak szalone serca. -Gdyby nie jutro, i tak bylabys rozczarowana. Jestem wykonczony. Usmiechnela sie. -W takim razie chodz ze mna. Ostrzegam, jak bedziesz chrapal, kaze ci spac z Harrym. -Tez bym ci kazal, ale ten lobuz nie jest takim dzentelmenem jak ja. Zamrugala lobuzersko. -Mysle, ze na jedna noc moglabym zaufac kazdemu z was. -A co bedzie, jak trafi sie okazja na druga? Wziela go za reke. -Wtedy ty nie bedziesz mogl zaufac mnie. Terminal Hatcherly Consolidated, Balboa, Panama Kapitan Wong Hui obserwowal krytycznym wzrokiem, jak marynarze przywiazuja grube liny do jego statku. Drugi koniec liny byl owiniety wokol napedzanych dieslami kabestanow na koncu suchego doku. Potezne lampy zamontowane na olbrzymim, przypominajacym szope budynku oblewaly bialym swiatlem statek i czarna wode chlupiaca o niedawno wzniesione sciany. Wielkie wrota byly otwarte i za kilka chwil studwudziestometrowy statek chlodnia "Ko-rvald" mial zostac wciagniety do doku, konczac dluga podroz z Szanghaju. Kapitan Wong Hui rzucil kilka slow sternikowi, czujac, jak jego statek walczy z powolna fala plywu. Boczne stery strumieniowe skorygowaly jego kurs, ustawiajac go na linii osi waskiego betonowego ka- nalu. Walkie-talkie kapitana zatrzeszczalo i operator na drugim koncu budynku dal znak, ze jest gotow uruchomic kolowroty. Wong wiedzial, ze jego statek zostal wybrany przez COSTIND, chinski kombinat wojskowo-przemyslowy, poniewaz byl w nim zainstalowany nowoczesny system chlodniczy, utrzymujacy w stanie zamrozenia przewozone nim mieso, ale takze dlatego, ze mial nadbudowke wystarczajaco niska, by zmiescic sie do suchego doku. Mimo to zerkal czujnie na dach budynku, kiedy kabestany powoli wciagaly statek do srodka. Z jego miejsca, dwanascie metrow nad powierzchnia wody, do belek sklepienia brakowalo jeszcze pietnastu. Chociaz po obu stronach "Korvald" mial po piec metrow luzu, Wong chodzil z jednego skrzydla mostka na drugie, sprawdzajac, czy statek pozostaje dokladnie na osi doku. Obejrzal sie i zobaczyl, jak rufa mija stalowe wrota, ktore zaczely sie zamykac. Statek byl w srodku. Kolowroty przeciagnely go jeszcze trzydziesci metrow, az wdziecznie wygiety dziob rzucil cien na nabrzeze i dwie przednie liny opadly prawie pionowo do przypominajacych grzyby pacholkow. Doswiadczony marynarz niczym nie zdradzil, ze dotarcie do Panamy zmniejszylo napiecie, ktore okradalo go ze snu od wyplyniecia z Chin. Dumnie wyprostowany, wlozyl do ust papierosa i przypalil go zapalka. To, ze dostarczyl ladunek, nie oznaczalo, ze niebezpieczenstwo minelo; wiedzial to z zaszyfrowanych rozkazow, ktore dostal po drodze od generala Yu. Musi minac co najmniej jeszcze jeden dzien, zanim wielki podwieszany dzwig, normalnie uzywany do wyciagania ciezkiej maszynerii z uszkodzonych statkow, zabralby z "Korvalda" osiem rakiet sredniego zasiegu DF-31. Rakiety mialy pietnascie metrow dlugosci i wazyly po blisko dziewiec ton bez atomowych glowic. Zeby dalo sie je bezpiecznie wyladowac, w Szanghaju zmodyfikowano luki ladowni "Korvalda". Kapitan pamietal, ze kiedy pociag z rakietami przyjechal do miasta z Centrum Rakietowo-Kosmicznego Wuzhai pod Pekinem, ulozenie czlonow napedowych na specjalnych lozach gleboko w ladowni zajelo robotnikom szesc godzin. Wong byl pewien, ze bez obecnosci tylu wscibskich czlonkow politbiura patrzacych im na rece jest w stanie skrocic ten czas o polowe. Gdy kanal zostanie zablokowany, Wong chcial opuscic panam-skie wody najszybciej jak to mozliwe. Gdyby general Yu nie rozkazal mu czekac, najchetniej wyladowalby rakiety juz dzisiaj, ale mialo sie stac inaczej. Wong cisnal niedopalek papierosa w oleista wode, dzielaca "Korval-da" od nabrzeza, i patrzyl, jak Liu Yousheng maszeruje do opuszczonego trapu statku. Za nim szlo dwoch uzbrojonych zolnierzy i starzec, poruszajacy sie nadspodziewanie szybko, choc jego chod przypominal podskakiwanie ptaka. Wong wiedzial, ze powinien okazac Liu szacunek, witajac go na pokladzie, ale nie mogl sie do tego zmusic. Wyslal pierwszego oficera, zeby ten zaprowadzil Liu i jego ludzi do kajuty kapitana, znajdujacej sie tuz za mostkiem. Steward przyniosl herbate akurat w chwili, kiedy Liu Yousheng wszedl do kajuty. Dyrektor omal nie przewrocil mlodego marynarza, przepychajac sie obok niego. Dwaj wartownicy staneli pod drzwiami spartansko urzadzonego pomieszczenia, a starszy mezczyzna w ciemnym garniturze zatrzymal sie w milczeniu obok Liu. Wong z trudem ukryl niesmak na widok jego chorobliwej cery. -Wong? - Liu nie przywital sie oficjalnie z kapitanem ani nie przedstawil swojego goscia. -Jestem Wong Hui, kapitan "Korvalda". - Wong sie uklonil, wyczuwajac bijaca od Liu furie. -Pana pierwszy oficer powiedzial mi wlasnie, ze nie pozwoli pan na rozladowanie rakiet. - Glos Liu zabrzmial jak stlumiony ryk. Wong nie zamierzal dac sie zastraszyc na pokladzie wlasnego statku i rowniez podniosl glos. -Z rozkazu generala Yu. - Podal Liu odszyfrowany zapis najnowszych roz kazow. - Mamy nie rozladowywac rakiet ze statku, dopoki kanal nie zostanie za mkniety. Jak pan widzi tutaj, w drugim akapicie, general wciaz ma watpliwosci co do pana planu i nie chce ryzykowac utraty DF-31 w razie niepowodzenia. Mam rozkaz zatrzymac wszystkich oficerow i zaloge na pokladzie "Korvalda" i byc gotowym w kazdej chwili opuscic port. Liu przebiegl wzrokiem rozkazy, potem powoli je przeczytal. Jego gniew przygasl, kiedy dostrzegl przezornosc polecen Yu. Tu nie chodzilo o probe wykiwania go ani o podkopywanie jego autorytetu. Yu chcial po prostu zabezpieczyc rakiety. W chinskim arsenale bylo ich obecnie dwanascie, a dwie trzecie tego stanu znajdowalo sie wlasnie na pokladzie "Korvalda". Stanowily inwestycje o wiele cenniejsza niz zloto, ktore wydano na operacje "Czerwona Wyspa", i w przeciwienstwie do zlota nie dalo sie ich szybko zastapic. Mimo to jednak rozkazy brzmialy jak delikatna nagana. -Zamierzam podniesc trap - ciagnal Wong - kiedy tylko zejdziecie panowie z mojego statku, i spodziewam sie, ze zostawi pan ob sluge w pomieszczeniu kontrolnym, zeby otworzyla wrota doku, jesli bede mu sial szybko odplynac. -General bardzo sie przejmuje bezpieczenstwem swoich drogocennych ra kiet - stwierdzil Liu z sarkazmem. - Powiedzial, co mam zrobic z ruchomymi wyrzutniami, jesli mi sie nie uda? To dosc kosztowna inwestycja, a gdyby Ame rykanie je tu znalezli, wybuchlby spory skandal. Wong wzruszyl ramionami. -Nic mi o tym nie wiadomo. Moze general Yu uwaza, ze pan wie, co ma pan z nimi zrobic. Liu odetchnal, zeby sie uspokoic. Rozumial, ze nic nie osiagnie, rozjuszajac kapitana; Wong byl kontrolowany tak samo jak on. Wiedzial, ze mechanicy w terminalu moga rozmontowac ciezarowki w kilka godzin i zaladowac ich czesci na kontenery. Jego glos powrocil do jedwabistych tonow, ktorych uzywal z takim powodzeniem na zebraniach komisji i podczas biznesowych negocjacji. -Co pan wie o samych glowicach? -Przed opuszczeniem Chin general Yu kazal mi zameldowac, ze zostaly juz zaladowane na poklad okretu podwodnego, ktory przetransportuje je bezposrednio tutaj. Okret ma naped dieslowsko-elektryczny i musi po drodze uzupelnic paliwo. Do punktu spotkania na polnoc od Society Islands wyslano tankowiec. Poniewaz tankowanie musi sie odbyc w chwili, kiedy nie beda tego miej- sca obserwowac satelity, nie moge podac dokladnego czasu przybycia, ale powinno ono nastapic mniej wiecej trzy tygodnie po wyplynieciu z Chin. Liu kiwnal glowa. -Doskonale, kapitanie. Ma pan swoje rozkazy i wyglada na to, ze ja mam swoje. Jesli jutrzejszy plan sie utrzyma, lodz podwodna zabierajaca ludzi z "Ge- mini" powinna dotrzec do Gamboi okolo dziesiatej czterdziesci piec rano, co oznacza, ze kanal powinien zostac zablokowany okolo jedenastej. -W takim razie rozpoczniemy wyladunek niedlugo potem - powiedzial Wong, czujnie zerkajac na starca, ktory patrzyl na niego jak grabarz na swiezego trupa. -Sierzancie Huai - warknal Liu. -Podoficer wszedl do kajuty i zasalutowal. -Tak? -Pan i pan Sun zostaniecie na pokladzie tego statku, dopoki nie wroce tu jutro, zeby nadzorowac rozladunek. Kapitan Wong ma uprawnienia, by opuscic dok w pewnych okolicznosciach. Pan Sun wie, jakie to okolicznosci. Jesli Sun uzna, ze kapitan probuje odplynac w sytuacji niezaistnienia tych okolicznosci, pan ma do tego nie dopuscic. Zrozumiano? -Tak jest. - Huai znow zasalutowal. Liu spodziewal sie, ze Wong zamelduje o tym generalowi Yu. Liczyl na to. Yu musi zrozumiec, ze Liu nie podoba sie, ze o zmianie planow informuje go zwykly kapitan statku, i ze to Liu kieruje operacja "Czerwona Wyspa". Spojrzal Wongowi w oczy, zeby sie dobrze zrozumieli. -To nic osobistego, kapitanie. Wong zasmial sie krotko. -Wiem, ze nie. Gierki pana i generala Yu mnie nie interesuja. Wykonuje rozkazy, a polityke zostawiam innym. -Sierzancie Huai, ilu ludzi pan potrzebuje, zeby wykonac moje rozkazy? -Ilu czlonkow zalogi jest na statku? -Osmiu oficerow i dwudziestu dwoch marynarzy - odparl Wong. -Bede potrzebowal czterech ludzi. -Doskonale. Kapitanie, do zobaczenia rano. Liu zostawil mezczyzn patrzacych na siebie niezrecznie w kajucie kapitana i zszedl po schodach na glowny poklad. Przy trapie czekal na niego brygadzista. -Prosze pana? -Powiedzcie swoim ludziom, ze maja wolne. Bedziemy rozladowywac sta tek dopiero jutro. Wydajac rozkazy, Liu nawet nie zwolnil kroku. Spojrzal na zegarek. Polnoc. Musial utrzymac operacje w toku jeszcze przez jedenascie godzin. Zoladek mial spokojny, za to czul narastajacy za oczami bol glowy. Kiedy rozmawiali w El Mirador, Yu wiedzial, ze nie beda rozladowywac rakiet, dopoki kanal nie zostanie zablokowany, ale rozmyslnie zatail te informacje. To byla nikczemna sztuczka, drobne zastraszenie, ktore napelnialo Liu tym wieksza gorycza, im dluzej o tym myslal. "Czerwona Wyspa" miala pchnac generala Yu o stopien wyzej w strukturach wladzy, a general upokarzal czlowieka, ktory mu to umozliwial. Wong mial racje. Polityka. To bylo przeklenstwo tego kraju. Wystarczyloby zmniejszyc o polowe wewnetrzne konflikty wsrod rzadzacych i "Czerwona Wyspa" bylaby niepotrzebna, bo Chiny kontrolowalyby juz caly basen Oceanu Spokojnego. Coz, pomyslal Liu z odrobina dumy, dzieki mnie i wbrew im samym, rzad dostanie to, czego chcial. -Merrcerrr, Merrcerrr. - Glos wywlokl go z otchlani snu, najglebszego od wielu tygodni. Otworzyl oczy. Przed nim unosila sie twarz szara i pomarszczona jak pomieta gazeta. Harry. -Ugh! - jeknal. - Obudzenie sie i zobaczenie ciebie jest gorsze niz moje koszmary. -Jest piata trzydziesci, Romeo. Dzwignij poslady. Mercer przypomnial sobie, ze nie poszedl do lozka sam, i siegnal reka na druga strone lozka. Lauren nie bylo. -Juz jest w lazience - poinformowal go Harry. - Sadzac po tym, jaka byla wyspana, chyba sie nie spisales. -Nie dosc, ze jestes zdeprawowanym draniem, to chyba do tego wyposzczonym. Mercer zsunal nogi z lozka. Byl zaskoczony, ze poza lekkim niepokojem w glebi duszy czul sie nie najgorzej. -Poza tym - dodal, zeby zgasic Harry'ego - nic nie bylo. Harry rzucil mu na kolana klab ciemnych ubran. -Z pozdrowieniami od Focha. To zapasowy mundur faceta, ktory zostal wczoraj ranny, jak zwijaliscie Marie. -Co z nim? Wiesz? -Kierowca ciagle siedzi na dolku. Udalo mu sie pozno wieczorem zadzwonic do pokoju Focha. Ten trafiony wyzdrowieje. -Widziales sie z Fochem. Jak dlugo juz nie spisz? Harry potarl szczecine na brodzie. -Kiedy czlowiek jest taki przystojny jak ja, nie potrzebuje wiele snu dla urody. -Bardzo zabawne. - Mercer naciagnal czarne bojowki i koszulke. -Obudzilem sie o piatej, poszedlem do nich na dol i uslyszalem, ze nikt juz nie spi. Kiedy wrocilem na gore, Lauren byla w lazience. Widac tylko ty chcesz przespac cala zabawe. -Chcialbym. Ubranie lezalo na nim calkiem dobrze, wiec Mercer zawiazal buty i poszedl za Harrym do salonu. Na kredensie stal dzbanek i filizanki do kawy. Aromat kawy byl tak mocny, ze Mercer ozywil sie, zanim wypil pierwszy lyk. -Jakies wiesci o chlopakach z sil specjalnych? Harry wzruszyl ramionami. -Nie wiem, czy Lauren dzwonila juz do ojca. Lauren wyszla z lazienki, ubrana tak samo jak Mercer. -Czesc, chlopaki. Komu mam podziekowac za bojowki? -Mnie - odparl szybko Harry. - Sam je uszylem. -Z dlugoscia trafiles, ale jesli naprawde uwazasz, ze mam w pasie rozmiar trzydziesci szesc, bede musiala ci zrobic krzywde. Mercer podejrzewal, ze Lauren nie wspomni ani slowem o tym, jak spedzili noc, chociaz nawet sie nie pocalowali. Mylil sie. Podeszla do niego i przywarla ustami do jego ust. -Jak ci sie spalo? Mercer usmiechnal sie, patrzac jej w oczy. -Nigdy lepiej. -Mnie tez. -Przestancie juz - ostrzegl Harry - bo sie porzygam. Kiedy Bruneseau, Foch i czterech pozostalych legionistow weszlo do apartamentu, Mercer pil trzecia filizanke kawy, a Roddy przyszedl juz z Miguelem. Chlopiec rozumial, ze ma sie wydarzyc cos waznego, i chcial byc ze swoimi dwoma bohaterami najdluzej, jak to mozliwe. Pamietajac o jego niedawnej stracie, zaden z nich nie mial mu tego za zle. Bylo tuz po szostej. "Mario diCasto- relli" mial za niecala godzine wplynac na kanal, podczas gdy sily specjalne wciaz znajdowaly sie dwie godziny drogi od niego. Skurcz niepokoju w zoladku Mercera odrobine sie wzmogl. Podczas sniadania, jeszcze raz omowili caly plan. Lauren miala pojechac furgonetka po amerykanskich komandosow i zabrac ich do Jachtklubu Balboa, gdzie Mercer, Roddy i legionisci mieli czekac z lodzia. Zadne argumenty nie zdolaly przekonac Harry'ego White'a, zeby nie jechal z nimi. Pozniej sily specjalne mialy przeprowadzic szturm na "Mario diCastorellego". Gdyby im sie jednak nie udalo, Mercer chcial byc gotowy do poprowadzenia wlasnego ataku. Nie mial zludzen, ze poradzi sobie z Chinczykami, ktorzy dopiero co pokonali elitarny amerykanski oddzial, ale uznal, ze pierwszy szturm mocno przetrzebi liczbe obroncow na statku, co da mu jakas szanse. Twarze naprzeciw niego byly ponure i zaciete. Wszyscy znali i akceptowali ryzyko. Francuzi chcieli pomscic towarzyszy zabitych przez Liu Youshenga i Hatcherly Consolidated. Roddy bronil ojczyzny w nadziei, ze uchroni ja przed popadnieciem w tyranie nieznana od czasow Noriegi. Lauren przysiegala bronic Stanow Zjednoczonych i nigdy w calej jej wojskowej karierze nie miala do wykonania zadania bardziej szczytnego. Gdyby im sie nie udalo, Ameryka stanelaby w obliczu zimnowojennej konfrontacji z przeciwnikiem majacym przerazajaca przewage strategiczna. A Harry? - zastanawial sie Mercer. Czemu on chcial brac w tym udzial? Jak wielu z jego pokolenia, Harry nie czekal na pobor. Zglosil sie na ochotnika, zeby wziac udzial w II wojnie swiatowej i zasluzyl na miano czlonka Najwspanialszej Generacji. Mozliwe, ze uwazal, iz to starcie jest warte rownie wielkiego poswiecenia. A moze, zasmial sie w duchu Mercer, uparty glupiec nigdy w swoim zyciu przed niczym sie nie cofnal i za bardzo juz mu to weszlo w krew. A dlaczego on, Mercer, narazal zycie? Ze wszystkich poprzednich powodow - z jednym dodatkowym. Nie widzial roznicy miedzy dwutlenkiem wegla, ktory usmiercil wszystkich w obozie Gary'ego, a oddzialem zolnierzy, ktorych Liu wyslal nad rzeke, zeby ich zabili. Dla niego Chinczycy byli odpowiedzialni za smierc tych ludzi w takim samym stopniu, co geologiczna anomalia. Mercer popatrzyl na Miguela. Przez sama tylko chciwosc i ambicje Liu Youshenga niewinne dziecko zostalo sierota. Chlopiec mial dzwigac to brzemie do konca zycia. Mercera przez cale zycie przesladowala mysl, ze terrorystow, ktorzy zabili jego matke, za ich barbarzynstwo spotkala pochwala. W tysiacu snow widzial, jak swietuja powodzenie zasadzki, ktora jemu zabrala wszystko, a im nie dala nic. Nienawidzil przez to mordercow jeszcze bardziej, gleboka, pierwotna nienawiscia, ktora mial zabrac ze soba do grobu. Nie wiedzial, czy ukaranie Liu da Miguelowi jakakolwiek satysfakcje, kiedy bedzie wchodzil w dorosle zycie, ale rozumial az za dobrze, jak moze ucierpiec dusza chlopca, jesli plan Chinczyka sie powiedzie. -Chyba jestesmy gotowi - powiedziala Lauren, gdy skonczyli narade. - Kiedy rozmawialam rano z ojcem, powiedzial, ze komandosi wsiedli do samolotu o czasie. Udalo im sie zabrac dodatkowy sprzet lacznosciowy, wiec podczas szturmu bedziemy mogli utrzymywac w kontakt. -Co z niszczycielem rakietowym? - spytal Foch. -Niszczyciel USS "McCampbell" jest juz w zasiegu tomahawkow i za dwie godziny bedzie w stanie uzyc swojego dziala VGAS. Nie wplyna na pa-namskie wody terytorialne, ale wystrzela eksperymentalna sonde zwiadowcza na pokladzie bezzalogowego zwiadowczego predatora. -Jesli Liu rozmiescil baterie SAM, zeby chronic swoje rakie ty jadrowe, wasza sonda nie przetrwa pieciu minut - zaprotestowal Rene Brune- seau. Lauren spojrzala na niego z wyzszoscia. -Sonda ma radarowy przekroj kolibra. Bez obaw. Jeden z legionistow pochylil sie do przodu. Nazywal sie Rabidoux, byl ciemnoskorym synem algierskiej matki i francuskiego ojca. Jego bardziej niz wszystkich pozostalych zaskoczyla wiadomosc, ze Rene rowniez jest muzulmaninem. -Bylem na cwiczeniach NATO z amerykanskimi zielonymi beretami. Nie bedziemy potrzebowali niszczyciela, jego dziala ani rakiet. Mysle, ze my sami tez nie bedziemy potrzebni. Mercer skinal mu glowa. -Miejmy nadzieje, ze masz racje. - Spojrzal na timeksa, ktorego pozyczyl mu Harry. - Jest juz siodma. Wiem, ze zajecie pozycji nie zajmie nam duzo cza su, ale proponuje sie zbierac. Cala bron zapakowano w tanie, nylonowe torby, zeby nie wzbudzac zainteresowania w drodze do windy. Wiekszosc grupy poszla do westybulu, a Miguel sie uparl, zeby Mercer i Roddy odprowadzili go do pokoju Herrarow. -Na pewno nie moge jechac z wami? - spytal. Zadal juz to pytanie kilkanascie razy. -Musisz tu zostac i opiekowac sie moimi dziecmi - odparl Roddy. - Kiedy mnie nie ma, sluchaja ciebie. -Ale mozecie mnie potrze bowac - upieral sie chlopiec, troche nadasany, i zaczal prosic po hiszpansku. Mercer podziwial cierpliwosc Roddy'ego. Mimo obaw Herrara potrafil zachowac spokoj w rozmowie z Miguelem. Mercer nie rozumial slow, ale sledzac rozmowe, wychwycil dokladnie moment kapitulacji, chlopca - zobaczyl lzy w oczach Miguela. Roddy powiedzial do niego cos jeszcze i jak czarodziej zdolal zmienic lzy w slaby usmiech, a potem cichy chichot. Nie jak czarodziej, zrozumial Mercer. Jak rodzic. Miguel usciskal ich obu i kazal Mercerowi obiecac, ze bedzie uwazal na pana Harry'ego. -Powinienes juz wiedziec - zazartowal Mercer - ze jesli Harry jest po naszej stronie, to ci drudzy powinni na niego uwazac. - Wykonal gest wyciagania z laski szpady, ktora Harry pokazywal Miguelowi. - Jest bardziej krwiozerczy niz stary kapitan Morgan, kiedy przed wiekami lupil Paname. -Wiec nie powinien pic rumu nazwanego imionami pirata? - wyszeptal Roddy. -Licencia poetica - odparl Mercer. - Poza tym nie wiem, czy Jack Daniels byl krwiozerczy. Oddalil sie korytarzem, zeby Roddy mogl sie pozegnac z Carmen. Nawet jesli jej maz nie zamierzal narazac sie na zadne niebezpieczenstwo, martwila sie o niego, a wlasciwie o nich wszystkich. W ciagu kilku minut, ktore zajelo im dotarcie na parking, zaczal padac ulewny deszcz. Krople kluly Mercera w twarz, kiedy spojrzal w niebo, chcac ocenic, jak dlugo ulewa potrwa. Nad nimi rozciaga sie kopula sinoszarych chmur, zaslaniajacych szczyty najwyzszych budynkow. Zanosilo sie na kilkugodzinna burze. Roddy pozyczyl od szwagra pikapa, zeby zawiezc legionistow i bron do Jachtklubu Balboa. Victor wlasnie skonczyl nocna zmiane w porcie Hatcherly; kiedy ladowano bron na zamknieta skrzynie samochodu, rozmawial cicho z Roddym. Zolnierzom bedzie ciasno, ale mieli do przejechania zaledwie dwadziescia kilometrow. Lauren siedziala juz za kierownica furgonetki, z wlaczonym silnikiem. Mercer wsiadl do kabiny pikapa, zeby schowac sie przed deszczem, Harry usiadl obok niego; scisneli sie, kiedy Roddy wskoczyl za kierownice. Victor pomaszerowal na przystanek autobusu. -Victor mowi, ze w nocy Hatcherly wyciagnelo z suchego doku statek. Stal tam kilka tygodni, chociaz Victor jest pewien, ze nic przy nim nie robiono. Frachtowiec, ktory zajal jego miejsce, ma okolo stu dwudziestu metrow dlugosci. Uwaza, ze to statek chlodnia, ale nie widzial nazwy. -Brzmi jak,, Korvald". Roddy kiwnal glowa; z nosa kapaly mu krople deszczu. -Tez tak mysle. Suchy dok jest calkowicie zabudowany, co pozwoli Chinczykom wyladowac rakiety po kryjomu. -Tak tez przywiezli ciezarowki wyrzutnie. -Najpewniej - zgodzil sie Roddy. -Jak tylko sie spotkamy z silami specjalnymi, uprzedzimy USS "McCampbell". Zajecie "Korvalda" to raczej zadanie dla chlopakow z marynarki. Roddy uruchomil silnik i ustawil samochod tak, ze okno Mercera zrownalo sie z oknem Lauren. -Wszystko gotowe? - zawolal Mercer. Lauren opuscila szybe o kilkanascie centymetrow. -To bedzie latwizna. - Usmiechnela sie szeroko. - Powinnismy byc w jachtklubie okolo dziesiatej. Wszystko zalezy od odprawy na lotnisku. -A my przygotujemy lodz. Do zobaczenia. Lauren poslala mu calusa i wrzucila bieg. Roddy zaczekal, az wlaczyla sie do porannego ruchu, a potem zawrocil na parkingu i wyjechal z hotelu w przeciwnym kierunku. Dwadziescia minut po wjezdzie na szose do Gamboi zatrzymali sie w Jachtklubie Balboa. Nazwa niezupelnie pasowala do nieco zapuszczonego obiektu umiejscowionego tuz pod sluza Pedro Miguel. Z parkingu widzieli kontenerowiec w jednej komorze i liniowiec pasazerski, ktory wlasnie wplywal do drugiej. Tak jak Roddy przewidzial, na parkingu klubowym nie staly zadne inne samochody. Byl wtorek rano, a pogoda odstraszala zeglarzy. Deszcz uderzajacy w blaszany dach pietrowego budynku klubu lomotal jak grad. W marinie stalo kilkanascie zaglowek i tyle samo motorowek, przycumowanych do drewnianych kei. Jak w wiekszosci malych przystani byly tu lodzie spoczywajace na drewnianych kozlach i poobijany dzwig sluzacy do ich wodowania. Na jednym z pomostow stal niczym samotny straznik dystrybutor paliwa. Za przystania rozciagalo sie dlugie na poltora kilometra jezioro Miraflores. Sunelo nim z wolna kilka statkow towarowych. Wygladaly jak zapomniane zamczyska na zasnutym mgla mokradle. Ich reflektory z trudem przebijaly sie przez ulewe, a dym z kominow ginal w ciemnych chmurach. Ryk sygnalu mglo-wego poniosl sie echem nad sztucznym zbiornikiem. Trzej mezczyzni wpatrywali sie przez sekunde w jezioro, ale slowa Harry'ego szybko przywrocily ich do rzeczywistosci. -Co za gowniana pogoda. Mercer otworzyl drzwi w tej samej chwili, kiedy Foch i Rene wysiadali z tylu pikapa. Za nimi wysypali sie legionisci z torbami z bronia. Tylko Harry i Roddy zaopatrzyli sie w kurtki przeciwdeszczowe, ale burza nie przeszkadzala zolnierzom. Przeciwnie, wiedzieli, ze pogoda ulatwi amerykanskim komandosom przeprowadzenie szturmu. Roddy zaprowadzil ich wokol budynku i przez trawnik do przystani. Wiatr gwizdal w olinowaniach zaglowek, fale uderzaly o ich kadluby. Lodz, ktora pozyczyl, byla dziesieciometrowcem z pieciometrowa wiezyczka do wyciagania tunczykow i kajuta, do ktorej wchodzilo sie przez przesuwane, szklane drzwi. Roddy wskoczyl na poklad i otworzyl drzwi kluczem. Wszyscy stloczyli sie w kajucie, woda z przemoczonych ubran ociekala na splowiala wykladzine. Zolnierze zajeli sie sprawdzaniem stanu broni, nie zwazajac na to, ze sa przemoknieci do suchej nitki. -Wszystko w porzadku? - spytal Mercer. -Oui - odparl Rabidoux i podal mu jeden z pistoletow kaliber 45. Mercer sprawdzil, jak chodzi suwak, a potem wyjal magazynek, zeby uzupelnic brak naboju, ktory wlasnie przeladowal do komory. Mieli jeszcze dwie godziny, nie bylo sensu ladowac calej broni. Roddy przyniosl narecze recznikow. Rozdal je i odwrocil sie do gazowej kuchenki, zeby zrobic kawe. -Ktos moze ma talie kart? - spytal Harry z sofy. Bawil sie mechanizmem sprezynowym swojej laski. Dziesiec po dziewiatej Lauren zadzwonila z lotniska i powiedziala Merce-rowi, ze samolot z Miami wlasnie przylecial. Gdy Mercer sie rozlaczyl, komorka Roddy'ego znow zadzwonila. To byl Victor. Z hotelu pojechal autobusem do punktu widokowego nad jeziorem Miraflores, zeby zaczekac na "Mario diCasto-rellego". Mercer podal telefon Roddy'emu i sluchal, jak ten rozmawia po hiszpansku ze szwagrem. -Statek jest wlasnie w gornej z dwoch zachodnich sluz - zameldo-wal Rod-dy, kiedy skonczyl rozmawiac. Zachodnia sluza znajdowala sie po przeciwnej stronie kanalu niz przystan. - Wrota wlasnie sie zamknely i zaczynaja napelniac komore. -Przeplyniecie jeziora zajmuje godzine? - spytal Mercer. Roddy przytaknal. -W deszczu troche dluzej. -Rany, bedzie na styk. - Mercer i Foch wymienili spojrzenia. - Jak pan mysli? -Mysle, ze jesli zielone berety nie zjawia sie za czterdziesci piec minut, bedziemy musieli zrobic to sami. Mercer wyjrzal na zewnatrz. Zobaczyl ciemna sylwetke statku zblizajacego sie do sluz. -Zgadzam sie. - Zadzwonil do Lauren. - To ja. Wlasnie dzwonil Victor. Nasz przyjaciel jest juz w sluzie Miraflores. -Pasazerowie wlasnie zaczynaja wychodzic. Na razie ani sladu facetow w zielonych nakryciach glowy. -Moze nie bedziemy mogli na nich zaczekac - powiedzial Mercer. -Rozumiem, ale nie podoba mi sie to. -Nam tez nie. -Jak tylko wyjedziemy, zadzwonie. -Potwierdzam. Lauren, uwazajcie. -Wy tez. Zadzwonila pietnascie minut pozniej. -Jedziemy. Powinnismy byc u was za dwadziescia minut. Burza okropnie spowolnila ruch. -To dobrze. Hej, daj mi porozmawiac z ich dowodca. -Mowi Jim Patke. - Lagodny glos zupelnie nie paso wal do wizerunku twardego komandosa, ktorego Mercer spodziewal sie zoba czyc. - Pan Mercer? -Tak. Niech pan poslucha, chcialem omowic kilka szczegolow ataku. -Nie ma mowy. Plan, ktory ustaliliscie z generalem Vanikiem, jest do niczego. Takie rzeczy robi Delta Force i SEAL. Nie my. Widzialem zdjecia rejonu sluzy. Zabierzecie nas lodzia na drugi brzeg kanalu. Przedostaniemy sie na grodz sluzy i zeskoczymy na cel, kiedy bedzie w komorze. -Nie zostanie wam duzo czasu na opanowanie statku - zauwazyl Mercer. -Dowiemy sie dopiero na miejscu, bo nikt nie ma zadnych danych na temat zalogi celu. - W glosie Patkego slychac bylo gorycz. Mercer rozumial frustracje komandosa. Patke prowadzil swoj zespol przeciwko nieznanym silom, nie majac czasu na ulozenie porzadnego planu ani na przecwiczenie ataku. Na pokladzie "diCastorellego" moglo byc nawet stu chinskich zolnierzy. -Rozumiem - powiedzial w koncu Mercer. - Jesli uwazacie, ze mozemy sie przydac, jest nas siedmioro, gotowych do pomocy. Wliczyl Lauren, ale nie Roddy'ego ani Harry'ego. Roddy mial kierowac lodzia i nie przeszkadzac, dopoki sytuacja by sie nie wyklarowala. Mercer nie mogl narazac ojca dzieciom. -Nie ma mowy - odparl Patke. - Bedzie wystarczajaco trudno nawet bez koniecznosci martwienia sie o cywili. Nie bylo sensu tlumaczyc, ze weterani Legii Cudzoziemskiej to nie cywile ani ze sam Mercer bral udzial prawdopodobnie w wiekszej liczbie akcji niz Pat-ke czy ktorykolwiek z jego ludzi. Poza tym Mercer upatrzyl juz sobie pozycje, ktora chcial wykorzystac, kiedy zielone berety beda zajmowac statek bombe. Roddy wspomnial o niej, kiedy przyjechali na przystan. -W porzadku - zgodzil sie. - Bedziemy czekac. Rozlaczyl sie. Bruneseau odchrzaknal. -No i? -Zaatakuja statek w sluzie. Roddy zabierze ich na drugi brzeg kanalu lo dzia. Uwazam, ze reszta z nas powinna sie przeniesc tam, gdzie cumuja moto rowki pilotow, na gornym koncu komory sluzy. Byla tam mala przystan, uzywana wylacznie przez zarzad kanalu, niecaly kilometr od Jachtklubu Balboa. To stamtad przyplynela motorowka, ktora przepedzila Mercera spod sluzy Pedro Miguel po niefortunnym nurkowaniu Lauren. W razie koniecznosci Mercer i jego oddzial mogliby przejac jedna z dziesieciometrowych lodzi pilotow i przeprowadzic atak ostatniej szansy na "Mario diCa-storellego". -Ruszamy od razu - oznajmil Foch. - Monsieur Herrara, czy jest pan pewien, ze nie beda nas o nic pytac, jesli zaparkujemy blisko tamtej przystani? -Jesli zaparkujecie na parkingu dla turystow ogladajacych statki przeplywajace przez sluze. Od parkingu dla pracownikow dzieli go ogrodzenie z siatki. Pikap przebije sie przez nie bez problemu. Harry otworzyl drzwi i wszedl do saloniku. Jego kurtka lsnila od deszczu, a kiedy zdjal kaptur, woda polala sie strugami na podloge. Byl na mostku, wypatrywal "diCastorellego". -Chyba go widzialem. - Odlozyl lornetke i wytarl dlonie w spodnie, zeby wyciagnac papierosa z wymietej paczki. - Widzialem tez pare innych frachtow cow za nim i statek z wielka biala nadbudowka wlasnie wyplywajacy ze sluzy Miraflores. To musi byc panamaks pasazerski. Roddy spojrzal na manifest, ktory zdobyl dzieki Essie Vega. -Frachtowce to "Robert T. Change", "Englander Rose" i "Sultana". Statek wycieczkowy to "Rylander Sea". Harry zamyslil sie, uslyszawszy te nazwy. W milczeniu palil chesterfielda. -Na "Rylander Sea" plynie okolo pieciu tysiecy pasazerow i zalogi - dodal Roddy. - Rejsy tranzytowe sa jednymi z najbardziej popularnych, wiec statek bedzie pelny. Poza tym jest uwazany za statek luksusowy, a cena za kajute jest prawie dwa razy wyzsza niz na innych. Pasazerowie beda starszymi ludzmi, bo maja pieniadze i czas na dwudziestopieciodniowy rejs z Alaski do Puerto Rico. Mercer zmarszczyl czolo, zastanawiajac sie nad tym, co powiedzial Roddy. -Jesli nie bedziesz potrzebny zielonym beretom przy sluzie, chcialbym, ze bys wrocil na ten brzeg jeziora i byl gotow ostrzec statki, gdyby zanosilo sie na to, ze nie zapobiegniemy eksplozji. -Przy odrobinie szczescia bede znal pilota. Foch wstal. -Musimy ruszac. -Wezcie samochod. Dolacze do was, kiedy przyjedzie Lauren - powiedzial Mercer. -D'accord. -Harry, mysle, ze powinienes zostac z Roddym. -Nie watpie, ze tak myslisz - odparl Harry. - I zostalbym, gdyby nie jeden maly problem. Zaden z was nie wie, jak sterowac statkiem rozmiarow "diCasto-rellego". Jesli Patke i ty wpadniecie w klopoty, bedziecie mnie potrzebowac. Mam dwadziescia pare lat doswiadczenia z frachtowcami, z wieloma jako kapitan. Jestem jedyna tu osoba, ktora bedzie potrafila nim sterowac, jesli Chinczycy przyczepia do niego lodz podwodna i sprobuja go rozbic w Przekopie Gaillarda. Mercer popatrzyl w niebieskie oczy Harry'ego, zmagajac sie ze swoim poczuciem obowiazku i lojalnosci. -Nie mozesz mi mowic, co mam robic, przez radio? -Nie. Musze tam byc, zeby widziec, jak statek reaguje. - Dalej sie sobie przygladali. - Hej, nie mysl, ze nie wolalbym siedziec na swoim stolku U Malego. Mercer oderwal wzrok od Harry'ego i zerknal na Focha. Bylo jasne, o co mu chodzi. -Nie martw sie, przyjacielu - odezwal sie po francusku legionista. - Splace dlug za to, ze uratowal mi pan zycie, i bede go chronil za wszelka cene. -W porzadku. Lauren i ja dolaczymy do was za pare minut. Legionisci schowali bron do toreb i wyskoczyli przez burte na brzeg. Bru-neseau poszedl przodem, Foch trzymal sie blisko Harry'ego. Harry nie podpieral sie laska i Mercer widzial, ze starzec idzie rownym krokiem, mimo protezy. I w nim, jak w Mercerze, buzowala adrenalina. Dziesiec minut pozniej na poklad lodzi wskoczylo kilka par stop. Lauren otworzyla drzwi i wykrecajac wode z wlosow, weszla do srodka. Za nia szlo szesciu komandosow z formacji zielonych beretow. Mercer wstal, zeby przywitac sie z Patkem. -Philip Mercer. -Kapitan Jim Patke. Patke mial okolo trzydziestu lat, niebieskie oczy i jasne wlosy, nieco dluzsze niz dopuszczal wojskowy regulamin. Troche nizszy od Mercera, byl proporcjonalnie zbudowany. Mial mocny uscisk reki. Bila od niego pewnosc siebie, ktorej nabiera sie po latach szkolenia. Mercer przedstawil Roddy'ego Herrare. -Prosze mi wybaczyc - powiedzial komandos - ale ze wzgledow bezpieczenstwa operacyjnego nie przedstawie moich ludzi. Pieciu pozostalych komandosow wygladalo jak odlani z jednej formy - wysportowani, ale bez sterydowego umiesnienia filmowych bohaterow. Mercer widzial w ich oczach inteligencje oraz lekki blysk ekscytacji udzialem w akcji, nawet tak kiepsko przygotowanej. Postawili swoj bagaz na podlodze i szybko zaczeli sie przebierac w czarne mundury. -W mojej torbie, tam, jest zapasowe radio - powiedzial Patke, sciagajac ko szule i dzinsy. Wskazal torbe ruchem glowy. Lauren wyjela z niej radio. - Potra fi sie pani nim poslugiwac, pani kapitan? Lauren wlaczyla radio, wlozyla sluchawke do ucha i przypiela mikrofon krtaniowy. -Tak jest. -Kanaly pierwszy do czwartego to ja i moi ludzie. - Patke nie wydawal sie skrepowany tym, ze sie przy niej rozbieral. - Damy znac, kiedy je zmienimy. Pani kryptonim to Aniol. My jestesmy Diabel Jeden do Szesc. "McCampbell" to Niebo. Bedzie na kanalach piatym, szostym i siodmym. Niech sie pani z nimi teraz skontaktuje i sprawdzi, czy sluchaja. -Niebo, Niebo, tu Aniol. Sprawdzam polaczenie. Odbior. -Aniol, tu Niebo, slysze glosno i wyraznie. Odbior. - Oficerem lacznosciowym na pokladzie "McCampbella" byla kobieta. - Raport sytuacyjny? -Diably i Aniol gotowe. Cel jest... - Lauren spojrzala na Mercera, ktory jej szybko podpowiedzial -...pietnascie minut od wejscia do sluzy. Wyplynie z komory i ruszy do przekopu za jakies pol godziny. -Rozumiem, Aniol. UAV leci wystarczajaco nisko, zeby widziec przez chmury. Mamy statek pod stala obserwacja. Niebo czeka w gotowosci z calym gniewem, jakiego mozecie potrzebowac. Lauren wiedziala, ze oznacza to, ze dzialo VGAS namierzylo juz "Mario diCastorellego", a smiglowiec Seahawk jest gotowy do startu. -Potwierdzam, Niebo. Aniol, bez odbioru. -Obejrzyjmy bron - powiedzial Patke, kiedy skonczyl sie przebierac. Mer-cer postawil na stole druga nylonowa torbe. Komandosi blyskawicznie rozdzielili sprzet miedzy siebie. W kilka sekund kazdy z nich rozlozyl swoje M-16 na czesci pierwsze, po czym jeden z nich sprawdzil dokladnie wszystkie karabiny. Nastepnie to samo zrobili z pistoletami. -Nie strzelaliscie z nich? - spytal Patke. Lauren pokrecila glowa. -Dostalismy je dopiero wczoraj wieczorem. Patke skrzywil sie z obrzydzeniem. -Coraz lepiej. - Spojrzal na zbrojmistrza, ktory sprawdzal bron. - I jak? -Nie moge zagwarantowac celnosci, ale wszystkie sa w dobrym stanie, sir. -Zolnierz popatrzyl na Lauren. - Sprzet rzadowy? Nie byla zaskoczona, ze wydedukowal to po krotkich ogledzinach broni. Ci ludzie byli najwyzszej klasy ekspertami w swoim fachu. -Dostalam je od mojego kontaktu w tutejszej policji. -Mnie to wystarczy - oznajmil zbrojmistrz, a jego koledzy, choc niezadowoleni, ze beda walczyc nieznana bronia, nie protestowali. -Och, jeszcze jedno. Pan Herrara bedzie musial zostac z nami - oznajmil Patke. -Wykluczone - warknal Mercer. - To najwiekszy cywil z nas wszystkich. -Byc moze, ale to tez jedyna osoba, ktora potrafi sterowac tym statkiem. Zaden z moich chlopakow nie ma doswiadczenia z niczym wiekszym od dziesieciometrowej lodzi desantowej. Mozemy zajac statek, ale jesli nie uda sie nam go wyeliminowac, Chinczycy beda mogli go odbic wiekszymi silami. Mercer znow chcial zaprotestowac. Byc moze to on powinien zglosic sie na ochotnika. Tak podpowiadal mu instynkt, ale geolog nie mial pojecia, jak sterowac statkiem rozmiarow "Mario diCastorellego". Tylko Roddy to potrafil. Niech to szlag. Roddy ucial dalsze spory. -Zgadzam sie. Nie bylo sensu przypominac, co ryzykowal, idac z Amerykanami. Milosc do rodziny bila z jego oczu i dumnie wyprostowanych ramion. -Dobrze. - Patke popatrzyl na swoich ludzi. - Kiedy opanujemy statek, ustalimy, jak sa odpalane ladunki, i je rozbroimy. Dwaj moi ludzie sa ekspertami od materialow wybuchowych. Pan Herrara bedzie plynal dalej, zeby Chinczycy nie mogli przeprowadzic abordazu z motorowek. -My bedziemy czekali po gornej stronie sluz - powiedzial Mercer. Roddy stal przy oknie i przez ulewe wypatrywal "Mario diCastorellego". -Panowie, chyba pora. Jest tuz przy sluzie. Pozostali podeszli do okna. Widoczny przez zaslone deszczu drobnicowiec wznosil sie nad wodami niczym poznaczona rdzawymi zaciekami katedra. Czteropietrowa nadbudowka, pomalowana na brudnoniebiesko, z pojedynczym kominem plujacym czarnym dymem, umieszczona byla na rufie. Z niskiego pokladu sterczaly trzy dzwigi na cienkich wsporni-kach, przypominajace olbrzymie insekty, mogace odnozami rozdzierac kazde scierwo, nad ktorym by sie pochylily. Dziob wznosil sie do gory, a obok kotwicy kolyszacej sie na grubym lancuchu widnialy splowiale litery nazwy. Wyglad zapuszczonego statku nie zdradzal niczym smiercionosnej zawartosci jego ladowni. -Musimy ruszac - powiedzial Roddy. Patke wlozyl sluchawke do ucha i powiedzial Lauren, ze zaczynaja na kanale pierwszym. Wszyscy czlonkowie oddzialu sprawdzili polaczenie ze soba nawzajem i z niszczycielem. Mercer uscisnal dlon Roddy'emu i kapitanowi Patkemu. Lauren uscisnela Roddy'ego i zasalutowala krotko oficerowi sil specjalnych. -Powodzenia, kapitanie. Nie trzeba bylo mowic nic wiecej. Roddy wspial sie na mostek i wlaczyl silniki. Mercer i Lauren zaczeli zbiegac z pomostu. Chwile pozniej uslyszeli, ze warkot silnika lodzi sie zmienia - Roddy odbil od nabrzeza. Przeplyniecie przez kanal i wysadzenie komandosow na drugim brzegu mialo mu zajac kilka minut. Mercer ocenial, ze Patke bedzie czekal do ostatniej chwili, a potem zaatakuje komore i dostanie sie na statek bombe. Co bedzie pozniej, nie mial pojecia. Spojrzal na Lauren, biegnaca obok niego w strugach tluszczu. Wygladala na rozluzniona, oddychala gleboko i rowno. Dlonie lekko zacisnela w piesci. Kiedy poczula na sobie jego spojrzenie, odwrocila sie do niego. Jej oczy blyszczaly, nawet w przycmionym swietle. Mercer zagluszyl w siebie to, co do niej coraz mocniej czul, i spojrzal przed siebie, w ulewe, mruzac oczy; w zoladku mu sie kotlowalo. Sluza Pedro Miguel, Kanal Panamski, Panama Pikap stal zaparkowany na srodku parkingu dla gosci, samotny, wystawiony na bezlitosna ulewe. Harry siedzial na przednim fotelu. Po raz czwarty czytal manifest i czul, ze cos nie daje mu spokoju. Okna byly zamkniete, wiec w samochodzie bylo siwo od dymu. Kiedy nadbiegli Mercer i Laureti, zgasil papierosa i przesunal sie tak, ze Lauren usiadla miedzy nimi dwoma. -Poplyneli? -Tak - odparl Mercer. - Zabieraja ze soba Roddy'ego na poklad "Mario di-Castorellego". Harry nie byl zaskoczony ta wiadomoscia. Wlasciwie, pomyslal Mercer, Roddy tez nie byl. Obaj wiedzieli, ze zielonym beretom bedzie potrzebny pilot i rozmyslnie nikomu o tym nie mowili. -Chyba dadza sobie rade - ciagnal Mercer. - Patke i jego ludzie wygladaja na niezlych twardzieli. Powiedzialem, ze bedziemy gotowi im pomoc, jak tylko zajma statek. - Pochylil sie, zeby spojrzec przyjacielowi w oczy. - Harry, skoro Roddy bedzie pilotem, twoja obecnosc na statku nie jest niezbedna. Chcialbym, zebys zostal w samochodzie. -I dal sie zlapac straznikom Liu, ktorzy bez watpienia sie gdzies tu czaja? Zapomnij - prychnal Harry. - Poza tym jesli komandosom sie nie uda, jest szansa, ze Roddy nie bedzie w najlepszej formie. Jesli beda potrzebowac ciebie, beda potrzebowac i mnie. -Jestes pewny, ze poradzisz sobie z takim statkiem? -To jak spadanie z roweru. - Harry lekcewazaco machnal reka. - Zrob to raz i nigdy wiecej nie zapomnisz. Lauren sie usmiechnela. -Z ta metafora cos jest chyba nie tak. -Tak samo jak z glowa Mercera, jesli mysli, ze nie dam sobie rady z takim statkiem. Lauren przetarla zaparowana przednia szybe. Oddychali ciezej niz zwykle i czuli klaustrofobie z powodu scisniecia w malutkiej kabinie szoferki. Mercer podejrzewal, ze pieciu mezczyzn z tylu ma jeszcze gorzej. Rene Bruneseau postukal w szklana przegrode miedzy kabina a zabudowana skrzynia samochodu. Harry ja odsunal. -Moge prosic papierosa? - spytal Francuz. -Prosze. - Harry podal mu paczke, ale dopilnowal, zeby do niego wrocila. -Kiedy zaatakuja statek? Pytanie bylo retoryczne. Zielone berety mialy sie zglosic przez radio tuz przed uderzeniem. Rene zadal je tylko po to, zeby rozproszyc trawiace ich wszystkich zdenerwowanie. -Pewnie tuz przed wyplynieciem ze sluzy. Powiedzmy, za dwadziescia mi nut. Patrzyli w milczeniu, jak male lokomotywy wciagaja statek do wielkiej komory. Kiedy wrota sie za nim zamknely, zaczal dziesieciometrowa podroz w pionie na wysokosc Przekopu Gaillarda i jeziora Gatun. Nastepny frachtowiec, plynacy za "diCastorellim", wplynal do drugiej komory, czesciowo zaslaniajac statek bombe. Byl to stary transportowiec przypominajacy konstrukcja statki li-berty z czasow II wojny swiatowej, z umieszczona na srodku nadbudowka i wysokim forkasztelem. Bomy jego dwoch dzwigow wygladaly jak szkieletowe palce. -Ktory to statek? - spytal Harry. Mercer mial lepszy niz Harry widok z samochodu na przekop. -"Robert T. Change". Widzial, ze statek wciagnal biala, trojkatna flage z czerwona kropka. Byl to proporczyk oznaczajacy pilota na pokladzie. Nie widzial flagi panstwowej, wiec nie wiedzial, gdzie go zarejestrowano. -Aniol, Niebo, tu Diabel Jeden. - Lauren wyjela sluchawke z ucha, tak ze wszyscy slyszeli glos dobiegajacy z malenkiego glosnika. -Mow, Diabel, tu Niebo - odparla oficer lacznosciowa z pokladu "McCampbella". -Jestesmy na pozycjach. Zero minus cztery minuty. -Potwierdzam - odparli jednoczesnie Lauren i niszczyciel. Z odleglosci niecalych dwustu metrow wygladalo na to, ze "Robert T. Change" wyplynie z komory przed "Mario diCastorellim". Wszyscy widzieli dziob mniejszego statku wychylajacy sie z wrot otwieranych sila hydropomp. O wiele wiekszy "diCastorelli" tkwil wciaz na srodku swojej komory. -Nie tak sie to zazwyczaj odbywa - powiedziala zdenerwowania Lauren. - Zawsze pierwszy wyplywa ten, ktory pierwszy wplynal. Nigdy nie pozwalaja statkom mijac sie w sluzie, chyba ze ktorys cos zatrzymalo. -Coz, zrywa sie wiatr - zauwazyl Harry, patrzac na olowiane niebo. - "Mario" moze miec klopoty. Kilka razy sam tedy plynalem, w latach piecdziesiatych. Raz widzialem, jak po uderzeniu wiatru o frachtowiec mul zostal sciagniety z torow do sluzy. Lauren nagle wepchnela sobie sluchawke do ucha. -Diabel Jeden, tu Aniol - odezwala sie, spieta. -Mow, Aniol. -Cel moze byc zatrzymany na kilka minut. Przypomnialam sobie wlasnie, ze beda potrzebowac czasu, zeby nurkowie przygotowali kadlub do przyczepienia lodzi podwodnej. Przypomniala sobie szczegol, o ktorym wszyscy inni zapomnieli, i dzieki jej refleksowi kapitan Patke nie rozpoczal szturmu za wczesnie. -Potwierdzam, Aniol. Dzieki. Bez odbioru. Lauren odetchnela z ulga. -Dobra robota - powiedzial Mercer i przykryl jej dlon swoja. Nie cofnela jej. -Nie moge uwierzyc, ze o tym zapomnialam. Nie widzieli juz "Mario diCastorellego", "Robert T. Change" zaslonil go calkowicie. Male, srebrne lokomotywy, wyciagajace statek ze sluzy, wygladaly jak cyrkowcy mocujacy sie z krnabrnym sloniem. Mercer sie wychylil. Widok kanalu zaslanialy mu magazyny, warsztaty i inne budynki niezbedne do funkcjonowania kompleksu. Nawet gdyby nie zaslanialy, odleglosc byla za duza, zeby zobaczyl nastepny statek czekajacy cierpliwie pod sluza na swoja kolej pokonania wodnej drabiny. Drugi koniec sluzy byl oddalony od miejsca, w ktorym stali, o prawie kilometr. Niewazne, jak wielkie byly statki pokonujace kanal, pomyslal, nic nie moglo konkurowac z rozmiarami tego stuletniego cudu inzynierii. Ostre stukanie w szybe od strony Mercera sprawilo, ze wszyscy podskoczyli. W deszczu, ubrany w kamuflujace poncho, stal chinski zolnierz. Gumowana tkanina ociekala woda i nie ukrywala lufy pistoletu maszynowego, ktora stukal w szybe. Przelykajac gule strachu, Mercer otworzyl okno. -Co tu robic? - spytal zolnierz ze zloscia lamanym angielskim. -Ogladam statki z zona i jej dziadkiem. Pracowal przy budowie kanalu. Kiedy budowe kanalu zakonczono, Harry'ego jeszcze nie bylo na swiecie, ale Mercerowi nic lepszego nie przyszlo do glowy, zeby wytlumaczyc, czemu podziwia widoki w tak podla pogode. -Pada. Nie widac. Wy jechac. -Pojedziemy za kilka minut. - Mercer usmiechnal sie najbardziej przyjaz nie, jak potrafil. - Jak tylko przeplynie nastepny duzy statek wycieczkowy. -Wy jechac teraz! Zolnierz odsunal falde poncho, ukazujac charakterystyczny ksztalt typu-87 Bullpup. Mercer chcial zaprotestowac, ale wyraz twarzy Chinczyka niespodziewanie sie zmienil - od zlosci przez dezorientacje po cierpienie. A potem zolnierz nagle zniknal. Mercer otworzyl drzwi i zobaczyl poncho i bezkrwista reke znikajace pod samocho - dem. Obejrzal sie. Od strony Harry'ego wlasnie podnosil sie z ziemi porucznik Foch. Energicznym gestem, niewymagajacym dalszych wyjasnien, wepchnal noz do pochwy zwisajacej z pasa. Nikt nie poczul, jak legionista wysiadal z samochodu ani nie slyszal, jak pod nim przepelzal. Chwile pozniej Foch byl z powrotem za szklana przegroda. -Widzialem, jak szedl przez parking - wyjasnil. - Pewnie za chwile we zwalby swoich kumpli. -Oui, oui, oui - przytaknal Harry - Co do jednego. Lauren sie nie zgodzila. -Najprawdopodobniej jego dowodca czeka wlasnie na meldunek. -Diabel Jeden do Nieba. Zero za dwie minuty. - Glos Patkego jakby dochodzil z jej glowy. -Wchodza za dwie minuty - powiedziala pozostalym. -Foch, jak pan uwaza - spytal Mercer przez ramie, nie pa trzac na legioniste; obserwowal ogrodzenie z siatki oddzielajace parking dla tu rystow od parkingu dla pracownikow kanalu. - Ile czasu zajmie im opanowanie statku? -Jesli Liu zostawil minimum zalogi, jak przypuszczalismy, i biorac pod uwage element zaskoczenia, nie powinno to potrwac dluzej niz siedem do dzie- sieciu minut. Powiedzmy, dwoch na mostku, dwoch na stanowiskach zalogi i dwoch w maszynowni. Mercer uruchomil silnik. -W porzadku. -Co ty robisz? - spytala Lauren. -Masz racje. Tego chinskiego zolnierza zaczna szukac. Nie mozemy tu stac dziesiec czy pietnascie minut. Rownie dobrze mozemy wczesniej dobrac sie do lodzi pilotow. -Nie powinniscie uprzedzic Patkego? - spytal Rene. -Nie - odparla Lauren. - Ma juz dosc na glowie. Od ogrodzenia dzielilo ich sto metrow. Przezroczysta sciana drucianej siatki ciagnela sie od brzegu wody az po szose do Gamboi. Mercer ruszyl na niskim biegu, nie chcac wzbudzac podejrzen. Kiedy przejechali kawalek po mokrym asfalcie, widok we wstecznym lusterku sie zmienil i geolog zobaczyl, ze wielkie wrota otworzyly sie przed "Mario diCastorellim". Statek byl wlasnie wyciagany za pomoca grubych lin przez lokomotywy. Dwadziescia metrow przed ogrodzeniem Mercer zrozumial, ze wszystko, co teraz zrobia, i tak bedzie wygladalo podejrzanie dla straznikow, ktorych Liu rozstawil tutaj na czas przeprawy. Wdepnal gaz do dechy. Silnik ryknal, a kola zmienily plytkie kaluze w obloczki mgly, wzbijajace sie za nimi jak dym. Nagle powietrze dookola nich eksplodowalo tak glosno, ze poczuli bol w uszach. Przez ulamek sekundy byli pewni, ze "Mario diCastorelli" wybuchl. Chwile pozniej zobaczyli blyskawice i uslyszeli kolejny huk grzmotu. To byla tylko burza. -Trzymajcie sie! - zawolal Mercer, kiedy dojechali do ogrodzenia. Kierowal sie na jeden ze slupkow. Samochod leciutko zwolnil, kiedy stal wygiela sie pod zderzakiem, a dlugi odcinek siatki obwisl i znikl pod kolami. Przejechali po siatce i Mercer znow przyspieszyl, pedzac przez wielki parking dla pracownikow, pomiedzy rzedami samochodow. Na drugim koncu znajdowala sie gruntowa droga, biegnaca za ciagiem niskich zabudowan. Mercer skrecil w nia, osloniety od kanalu blaszanymi budynkami, i zwolnil dopiero przy rampie do wodowania. Obok niej znajdowal sie krotki kanalik z betonowym nabrzezem, do ktorego przycumowano lodzie zarzadu kanalu. Byly to mocne, male motorowki o czarnych kadlubach i bialych nadbudowkach z licznymi okienkami dla lepszej widocznosci na ruchliwym kanale. Kazda byla obwieszona pomaranczowymi kolami ratunkowymi i innym sprzetem. Mercer zahamowal z piskiem opon przy nabrzezu. Poczul raczej, niz uslyszal wysypujacych sie z tylu legionistow. Wyciagnal zza paska pistolet i przeladowal go, choc nie sadzil, zeby jakis pracownik stawial opor francuskim zolnierzom z groznie wygladajacymi FAMAS-ami. -Tu Diabel Jeden. Dostalismy sie na cel niewykryci. Przechodzimy na ka nal dwa. Lauren domyslila sie, ze kapitan Patke i jego ludzie po prostu przeskoczyli na poklad statku z grodzi i ukrywali sie teraz gdzies na pokladzie "Mario diCa-storellego". Zmienila kanal malego radia, a dowodca komandosow kontynuowal raport. -Cel jest utrzymywany na miejscu po wyjsciu ze sluzy, prawdopodobnie na czas przymocowania lodzi podwodnej. Statek, ktory wlasnie wyplynal z drugiej komory, rowniez sie zatrzymal, a trzeci znajduje sie w sluzie i wlasnie ma zostac podniesiony. Poza tym uprzedzam, ze sciany wokol komor sa pelne silnie uzbrojonych Chinczykow. -Potwierdzam, Diabel Jeden. Nie zapominajcie, ze zarzad kanalu umiescil na kazdym przeplywajacym statku po dwoch panamskich zolnierzy. Odbior. -Nie zapomnielismy, Aniol. Bez odbioru. Prowadzeni przez porucznika Focha dotarli do jednej z motorowek pilotow niezauwazeni. Pokonanie zamka w drzwiach bylo zartem; porucznik wylamal go jednym kopnieciem. Sierzant Rabidoux, ekspert od elektroniki i uzbrojenia, pobiegl prosto do kokpitu, zeby dostac sie do kabli zaplonu pod przypominajaca samochodowa deska rozdzielcza. Harry, jak zwykle niesklonny do wysilku wiekszego niz konieczne minimum, poszedl za nim i znalazl kluczyki w uchwycie na kubki. Zadzwonil nimi i mlody zolnierz wstal z podlogi, lekko zawstydzony. -Nie uruchamiajcie jeszcze silnika - uprzedzil Mercer. - Mamy wystarczajaco dobry widok na przystan, zeby widziec, czy ktos sie zbliza. Nie ma sensu sciagac na siebie uwagi. -Co teraz? - spytal Bruneseau. -Czekamy na sygnal od Diabla Jeden - od parla Lauren. Stanela obok Mercera i patrzyla na chlostana deszczem przystan. - A kiedy im sie uda, wracamy do domu. Za rufowym oknem i malym rufowym pokladem plynely zielone i ciezkie wody kanalu. Na przeciwnym brzegu ziemie niedawno ubito w lagodne zbocze, by ograniczyc lawiny, bezustannie grozace zasypaniem kanalu. Tam, gdzie otwarte laki przechodzily w betonowe mury sluzy, "Mario diCastorelli" stal bez ruchu miedzy wysunietymi scianami komory, przypuszczalnie czekajac na sygnal od nurkow, ze lodz podwodna zostala przymocowana. Obok niego, kilka dlugosci od sluzy, czekal "Robert T. Change". Za nim kolysal sie "Englander Rose", prawie dokladna kopia frachtowca poprzedzajacego go na kanale. Blyskawica strzelila poszarpanymi odnogami niebezpiecznie blisko ziemi. Grzmot przetoczyl sie po wzgorzach seria ogluszajacych trzaskow, ktore z cala pewnoscia zagluszylyby odglosy strzalow. -Aniol! - Krzyk rozlegl sie w sluchawkach Lauren tak glosno, ze az sie skrzywila. - To jest... o, pieprzyc to. Lauren, tu Roddy. Daj mi szybko Mercera. Podala Mercerowi sluchawke i przyczepila mu mikrofon krtaniowy. -Cos tu nie gra. Mowi Roddy. Rece zaczely sie jej trzasc. -Mow. -Mercer, jestem na mostku "diCastorellego". Na statku nikogo nie ma. To znaczy, zadnych chinskich agentow. Zaloga to sami Grecy i Filipinczycy. Pilot to moj znajomy, Panamczyk. Patke jest w ladowni. Tak jak stalo w manifescie, wioza zlom i cement. O Jezu! -Moze ladunki sa ukryte w cemencie? -Nie ma go az tyle - krzyknal Roddy, bliski paniki. - Patke mowi, ze jego ludzie rozdarli juz kilka palet. To naprawde tylko worki portlanda. Mowie ci, to nie ten statek! Mercer rozejrzal sie po zatloczonej kabinie lodzi. -To nie ten frachtowiec. Rene Bruneseau zareagowal pierwszy. Poczerwienial i rzucil sie na Harry'ego, przyciskajac go cialem do grodzi. -Ty przyglupi staruchu! - wrzasnal. - To twoja wina! Foch skoczyl na szpiega, oderwal jego rece od kolnierza Harry'ego i cisnal Francuza na podloge. -Dotknij go jeszcze raz i po tobie - warknal. -Co robimy? - zawolal Roddy przez radio. -I co powiesz, Harry? - Glos Mercera byl ponury. Geolog czul sie rozczarowany. Harry White nie przepraszal, ze sie pomylil. On przeciez tylko powiedzial im o swoich przypuszczeniach, a pozostali sie z nim zgodzili. Kastor byl jednym z blizniat, a w manifescie nie wymieniono zadnego innego statku o nazwie zawierajacej to imie lub imie Polluksa, drugiego brata. Zalozenie, ze Liu Yousheng wybral kryptonim "Gemini" od nazwy statku, okazalo sie calkowicie bledne. Nie majac zadnego punktu odniesienia, Harry nie mogl wydedukowac, o ktora jednostke rzeczywiscie chodzi.. W tym momencie mozliwe bylo, ze statek bomba minal juz sluze i doplywal wlasnie na wyznaczone miejsce w Przekopie Gaillarda, gotow zniwelowac gory Zlota i Wykonawcy eksplozja niewiele mniejsza od jadrowej. A moze ladunki znajdowaly sie na ktoryms ze statkow, ktore dopiero mialy nadplynac, moze na "Robercie T. Change", ktory wlasnie mijal ich lodz, albo na "Englander Rose", sunacym jego sladem. Cholera, rownie dobrze mogly byc na wycieczkowcu albo ktorymkolwiek z tankowcow, kontenerowcow czy drobnicowcow plynacych dopiero przez jezioro Miraflores. Harry zrobil, co mogl, i zawiodl. Nie, nie mial za co przepraszac, oprocz tego, ze pozwolil Liu zniszczyc Kanal Panamski i umozliwil mu zaszantazowa-nie Stanow Zjednoczonych bronia atomowa. Pieprzeni Chinczycy. Podsumowanie bylo tak gorzkie, ze plynacy z niego oczywisty wniosek dotarl do swiadomosci Mercera dopiero po chwili. Chinczycy, niech to szlag. Mercer myslal jak czlowiek Zachodu. Liu byl sprytny, ale nie dosc sprytny. Harry spojrzal na Mercera; zabolal go wyrzut w szarych oczach przyjaciela. -Mamy powazny problem. -Wiemy o tym. - Glos ranil jeszcze bardziej niz spojrzenie. -Nie ma jednego statku bomby. Sa dwa. "Mario diCastorelli" ma tylko zablokowac kanal, zeby Liu mogl zabrac z nich zalogi przed detonacja. -Czemu sluchamy tego idioty? - zapienil sie Bruneseau. -Mow dalej - zachecila lagodnie Lauren, bo wciaz wierzyla w Harry'ego i Mercera, nawet jesli jej wiare zachwialo to, co sie dzialo. -Gemini. Bliznieta. Ale nie te z naszej mitologii. "Robert T. Change". "Englander Rose". Change i Englander. Chang i Eng - slynni zrosnieci ze soba bracia, powszechnie nazywani bracmi syjamskimi. Byli tak naprawde Chinczykami. Harry wlasnie odkryl nieswiadomy blad, ktory popelnil Liu, wybierajac kryptonim. Nazwa "diCastorelli" nasunela Youshengowi mysl o bliznietach, choc nie pamietal wtedy dokladnie, ze nazywali sie Kastor i Polluks. Kiedy jednak dostrzegl imiona dwoch slynnych braci syjamskich ukryte w nazwach dwoch statkow bomb i wybral kryptonim "Gemini", nieswiadomie odslonil sie przed czlowiekiem, ktory uwielbial zabawy slowami. Jeszcze zanim Harry skonczyl swoj wywod, Mercer wiedzial juz, ze jego przyjaciel ma racje. Wlaczyl radio. -Roddy, dwa statki za wami. To plywajace bomby. -Na pewno? -Na sto procent. - Niezbita pewnosc Mercera poniosla sie przez eter. - Wasz statek zostal przytrzymany dla umocowania na nim lodzi podwodnej, co znaczy, ze "Mario" ma zablokowac kanal i dac dwom statkom za nim pretekst do zatrzymania sie. Kiedy juz tam beda, Liu lodzia zabierze zalogi i wysadzi statki. -Aniol, tu Diabel Jeden. -MOW -Mozecie po nas przyplynac? Sprobujemy szturmu z waszej lodzi. -Ee, nie. - Mercer goraczkowo myslal, probujac opracowac plan, ktory zminimalizowalby straty. Nie watpil, ze co najmniej jeden statek wybuchnie. Odwrocil sie do Harry'ego. - Wlaczaj silnik i plyn na kanal. Harry ruszyl ze zwinnoscia czterdziestolatka. -Ktory statek? "Robert T. Change" minal juz ich pozycje, a "Englander Rose" byl prawie na wprost. -"Rose". Kapitan Patke i Roddy slyszeli te rozmowe przez radio. -Co wy robicie? - spytal komandos. Mercer nie odpowiedzial mu, natomiast zwrocil sie do Herrary. -Roddy, nie mozesz pozwolic, zeby lodz podwodna was zepchnela. Postawcie na pokladzie paru marynarzy, zeby mogli widziec fale od sruby i ostrzegli was, kiedy odpali silnik. -Dobra. Co potem? -Liu chce, zeby oba statki zostaly wysadzone jednoczesnie albo w ustalonej kolejnosci, tak jak sie to robi przy wysadzaniu budynkow. Dokladnie rozmieszczonych kilka ladunkow jest skuteczniejszych niz jeden duzy. Oddalcie sie od "Roberta T. Change'a", nawet gdybyscie musieli plynac na brzeg wplaw, i uciekajcie. Tego statku nie zatrzymamy, ale moze uda sie nam dostac sie na poklad "Englander Rose" i odplynac nim wystarczajaco daleko, zeby - jak wybuchnie - nie zniszczyl kanalu. -Nawet jesli odsuniecie je od siebie o kilometr czy wiecej - powiedzial Roddy ostrym tonem - utkniecie przy sluzie. Wybuch rozwali ja na kawaleczki. Liu i tak wygra. -Przychodzi ci do glowy jakis sposob, zeby wrocic przez sluze? -Zaden szybki - przyznal pilot, myslac o dziesiatkach chinskich zolnierzy, ktorych mineli, przekradajac sie na statek. -Ja mam pomysl. To byla oficer lacznosciowa z pokladu USS "McCampbell". Przedstawila pokrotce, co wymyslila. Motorowka szybko zblizala sie do burty "Englander Rose" i nie bylo czasu na roztrzasanie detali jej planu. Roddy, najbardziej z nich wstrzasniety jej propozycja, zgodzil sie, ze moze sie udac, dodajac: -Macie pojecie, ile bedzie kosztowac naprawa? -Mniej, niz gdyby Liu calkowicie wysadzil sluze - powiedzial Mercer. - Nie zapominaj, ze przypadkiem wiem, skad ten kraj moze wziac pieniadze na naprawe. -Dwukrotnie zrabowany skarb - szepnal Panamczyk. -Trudno go lepiej wykorzystac. Mercer podszedl do przedniej szyby kabiny. Zblizali sie do wielkiego frachtowca. Wzdluz jego linii Plimsolla falowala woda; statek po wyjsciu ze sluzy przyspieszal. Poniewaz na tym odcinku kanalu motorowki pilotow napotykano bardzo czesto, nikt ze stojacych wokol nadbudowki "Rose" nie zwrocil na nich uwagi. Mercer spojrzal dalej wzdluz kanalu, gdzie za zakretem znikala wlasnie rufa "diCastorellego". W miejscu, gdzie ludzie i maszyny przebili dawno temu droge przez gory, nad statkiem wznosila sie wysoka granitowa sciana. Drugi brzeg uksztaltowano w lagodna rownine, schodzaca do wody. Mercer wiedzial od Roddy'ego, ze frachtowiec znajdzie sie za jakies pietnascie minut w najwezszym punkcie kanalu, w waskiej kiszce dokladnie na srodku kontynentalnego wododzialu. To tam Liu zamierzal zdetonowac wyladowane materialami wybuchowymi statki. Miedzy Mercerem a "Mariem" majaczyl czarny ksztalt drugiej plywajacej bomby, "Roberta T. Change'a". -Hej! Glos byl wzmocniony przez glosnik i dobiegal z gory. Harry zwolnil, zrownujac sie z olbrzymim statkiem. Mercer wyszedl z kabiny na maly rufowy poklad. Spojrzal w gore, na reling statku szesc metrow nad soba; twarz spryskiwaly mu krople ulewnego deszczu. Nie mial pewnosci, ale mezczyzna z megafonem wygladal na Chinczyka. -My nie chciec drugi pilot. - Akcent mial taki sam jak straznik, ktorego Foch zadzgal na parkingu. Mercer przesunal sie lekko, tak, zeby mezczyzna w gorze go nie widzial. -Foch, jakies pomysly? -Mamy go na celowniku - odparl legionista. - Jak tylko skoncze przerabiac te kotwice na sprzet do wspinaczki, zdejmiemy go. Siedzial na pokladzie w miejscu, w ktorym marynarz nie mogl go widziec. Mocowal sie z lancuchem przymocowanym do trzydziestocentymetrowej kotwicy, usilujac zastapic go lina wyciagnieta ze schowka. Za nim przez okna wygladalo w gore dwoch jego ludzi, z oczami przyklejonymi do celownikow karabinow Mercer odwrocil sie do chinskiego marynarza. -Dostalismy zgloszenie, ze jestesmy wam potrzebni. To nieprawda? -Nie. -Chce porozmawiac z Guillermo, pilotem - zablefowal Mercer. -Nie Guillermo. Pilot pan Lin. -Moment - zawolal Mercer, jakby nagle cos zrozumial. - Wasz statek to "Mary Celeste"? -Nie. Tamten z tylu. Wracac. Chinczyk pokazal kolbe pistoletu. -Gotowe - oznajmil Foch. Mercer opadl na kolana za burte. -Bierzcie go. Wystarczyl jeden strzal, cichszy niz brzek szkla, przez ktore przelecial pocisk. Zolnierz wycelowal idealnie, biorac poprawke na kat, odbicie od szyby i wiatr wiejacy wzdluz kanalu. Kula trafila wartownika w miekka czesc gardla, tak ze wiekszosc jej energii przeniosla sie poza cialo. Zamiast upasc w tyl, polecial do przodu i zawisl na relingu, jakby przygladal sie czemus na wodzie. Foch nie czekal; wybiegl na poklad z kotwiczka gotowa do rzutu, ze zwojami liny na lewym reku. Mercer przypomnial sobie, jak probowal z Lauren zaczepic line o kominek wentylacyjny na magazynie Hatcherly i byl zdumiony, widzac, ze legionista bez wysilku przerzucil kotwice przez reling "Rose". Po pierwszej probie zaczepila sie o oslone jednej z wiszacych za burta szalup ratunkowych. Foch podal koniec liny Mercerowi. Z FAMAS-em przewieszonym przez plecy zolnierz ruszyl w gore, przytrzymujac sie na wezlach, ktore zawiazal na linie. Zanim dotarl do relingu, do wspinaczki byl juz gotowy Rabidoux, pozostali ustawili sie w kolejce za nim. Mercer trzymal line napieta, a legionisci jeden po drugim wspinali sie na poklad "Englander Rose". Lauren, skoncentrowana na wykonaniu zadania, ruszajac w gore, nawet na niego nie spojrzala. Rene Bruneseau wspinal sie tuz za nia. Mercerowi przeszlo przez mysl, zeby zabrac ze soba luzny koniec liny i zostawic Harry'ego na motorowce, ale do tego, co zamierzali zrobic, rozpaczliwie potrzebowali wykorzystac umiejetnosci zeglarskie starego drania. -Harry, idziemy - zawolal do przyjaciela w kabinie. Stojacy za sterem Harry ustawil przepustnice tak, ze lodz i statek plynely z idealnie ta sama predkoscia, a potem zarzucil petle linki na kolo sterowe, zeby utrzymac kurs. Chwycil swoja laske i dolaczyl do Mercera na pokladzie. Mercer podal mu line, pokazujac petle zawiazana na jej koncu przez Focha. Wiedzac, co ma robic, Harry postawil stope protezy w petli i manipulujac z tylu kostki, zablokowal staw w protezie. Przytrzymal line nieruchomo, kiedy Mercer wspinal sie na gore, oslaniany przez dwoch legionistow. Kiedy tylko Mercer dotarl do relingu, dwie pary rak chwycily go i przewlokly na druga strone. Zwalil sie bezwladnie na poklad i szybko zerwal na nogi. Francuzi zaczeli wciagac Harry'ego. Pomogl im i po chwili nad krawedzia burty pojawila sie krotko ostrzyzona, siwa glowa przyjaciela. Harry przygotowal sie na ostatni wysilek, podciagnal sie i byl juz z nimi. Odblokowal kostke i poruszyl nia na probe. -Czuje sie jak pirat atakujacy hiszpanski galeon na Karaibach - szepnal, za bierajac pistolet trupowi, ktorego Foch wepchnal za wentylator. -Bedziemy cie nazywac Siwobrodym na Emeryturze - zakpil Mercer. W jednej chwili do wszystkich dotarlo, ze wlasnie wspieli sie na poklad statku wiozacego kilka tysiecy ton materialow wybuchowych. Wymienili nerwowe spojrzenia. Wybuch o takiej sile nie rozerwalby ich cial na kawalki ani nawet nie zamienil ich w obloczki pary. Rozbilby ich na atomy. Fala uderzeniowa bylaby tak potezna, ze zredukowalaby ich ciala do atomow wegla, wodoru, tlenu i kilku innych, z ktorych skladal sie czlowiek. Tak, jakby stali na powierzchni slonca w chwili, kiedy zamienialoby sie w supernowa. -Idziemy - powiedzial Foch, zajmujac pozycje na szpicy. Deski pokladu byly sliskie od deszczu i dwudziestu lat rozlewania na nie olejow i rozpuszczalnikow. Metalowe elementy tak czesto odmalowywano, ze na spodach relingow wisialy zaschniete krople farby grube jak lukier na ciescie. Wszystkie urzadzenia mechaniczne byly porosniete brudem. Gdyby "Englander Rose" nie zostal wybrany do tej operacji, stalby na zlomowisku i czekal na ludzi z palnikami. Z Fochem na przodzie i Rabidoux zamykajacym pochod przepelzli pod dnem szalupy i ruszyli w strone luku. Drzwi byly uchylone, prawdopodobnie po przejsciu zolnierza, ktory do nich krzyknal. Foch zajrzal do srodka, a potem powoli je otworzyl lufa FAMAS-a. Jeden z legionistow stal obok i go oslanial. -Czysto. Wbiegli do korytarza, ciagnacego sie wzdluz niskiej nadbudowki. Foch znalazl kryjowke w otwartym skladziku cuchnacym srodkiem dezynfekcyjnym. -Harry - zapytal - maja malo miejsca na lodzi podwodnej, wiec ilu musieli zostawic marynarzy na statku tej wielkosci na czas przeprawy przez kanal? -Po wibracjach rozpoznaje, ze statek ma naped dieslowski - odparl Harry, byly kapitan zeglugi wielkiej. - To znaczy, ze mogli nikogo nie zostawiac w maszynowni. Moze tu byc od trzech do dziesieciu osob. -D'accord - stwierdzil krotko Foch i zamilkl. -To pana przedstawienie, poruczniku - zachecil Mercer. - Jak to mamy rozegrac? Porucznikowi wystarczyla chwila na obmyslenie planu. -Rabidoux, poprowadzisz Mercera, Harry'ego i kapitan Vanik na mostek. Reszta z nas przeczesze statek, zeby jakis ukryty fanatyk nie odpalil ladunkow sam. Jesli bedziecie potrzebowali wsparcia, uruchom alarm przeciwpozarowy, to przybiegniemy najszybciej jak sie da. -Bon chance - powiedzial Mercer do Focha, ruszajac z Lauren i Harrym za Rabidoux. Lauren szla tuz za mlodym podoficerem Legii, nieco na lewo od niego, z M-16 w gotowosci, oslaniajac flanke. Harry trzymal sie kilka krokow za nimi. Mercer szedl bokiem na koncu, tak by oslaniac tyly i jednoczesnie moc ich wspomoc, gdyby natkneli sie na kogos z zalogi albo straznika. Korytarz byl opustoszaly, a kiedy wspieli sie po waskich schodach w rozbrzmiewajacej echem studni, wyszli na kolejny korytarz, tez pusty. -Ktoredy? - spytal Rabidoux. Harry chwile sie zastanawial. -W strone rufy, beda tam schody prowadzace z mostka do zezy. To najkrotsza droga. Korytarze smierdzialy sola i rdza, postarzale przez lata zeglugi dookola swiata. Poklad statku nie oferowal raczej luksusow. Metalowe sciany byly tylko pomalowane, podloga wylozona popekanym linoleum. Oswietlenie zapewnialy zarowki w metalowych kratkach. Kiedy mineli drzwi z napisem "Toalety", owionely ich cuchnace miazmaty starych ludzkich odchodow. Atak nadszedl bez ostrzezenia. Gdy zblizali sie do schodow, korytarz wypelnil jazgot serii z broni automatycznej. Mercer rzucil sie, zeby przewrocic na ziemie Harry'ego, uwazajac przy tym, by podciac mu sztuczna noge. W tej samej chwili Rabidoux popchnal Lau-ren i odpowiedzial ogniem ciaglym z karabinu szturmowego. Zolnierz, ktory ich ostrzelal, schowal sie za naroznikiem. Pod nawala pociskow kaliber 5,56 milimetra metalowy naroznik rozmigotal iskrami jak fajerwerki. Lauren ruszyla do przodu, czolgajac sie na brzuchu po brudnej podlodze. M-16 przycisnela do ramienia; odpychala sie od podlogi ruchami nog oraz lokciami. Mercer przykleknal na jedno kolano, przycisniety do sciany, zaslaniajac soba lezacego na ziemi Harry'ego, i czekal, az Chinczyk znow sie pojawi. Zolnierz wystawil glowe za rog, jak tylko Rabidoux rozmyslnie oproznil caly magazynek. W klebach dymu jego wzrok odruchowo skupil sie na najwyzszym celu - Mercerze. Nie zauwazyl smuklej postaci niecale trzy metry przed soba. W ulamku sekundy, ktory Chinczyk jej dal, Lauren poprawila cel i wpakowala mu po jednej kuli w gardlo i w czolo. Zaczekala - co trwalo nie dluzej niz dwa uderzenia serca - i ruszyla dalej. Zajrzala za rog, za ktorym ukrywal sie zolnierz. -Droga wolna - zawolala. Nagly atak odebrala im mozliwosc zaskoczenia Chinczykow, wiec ruszyli po schodach biegiem. Mercer i Rabidoux biegli obok siebie, krok w krok, Lau-ren i Harry pol dlugosci skoku za nimi. Na poziom mostka dotarli bez przygod; zrozumieli dlaczego, kiedy zobaczyli zagradzajace im droge solidne drzwi. Czlonkowie zalogi, ktorzy pozostali na gornych pokladach, zabarykadowali sie w sterowce. Drzwi byly stalowe, zamkniete od srodka. Otworzylyby je tylko ladunki wybuchowe, ktorych nie mieli. -Jest jakas inna droga? - spytal Mercer Harry'ego. -Nie tutaj. Musimy zejsc jeden poziom nizej i sprobowac dostac sie tam z zewnatrz. Po drodze widzialem schody prowadzace stad na skrzydlo mostka. Mercer spojrzal na zegarek. -Konczy sie nam czas. - Uruchomil mikrofon krtaniowy. - Roddy, jak sytuacja? -Jestesmy juz prawie miedzy Zlota Gora a Gora Wykonawcy. Spodziewamy sie, ze lodz podwodna zacznie nas spychac w kazdej chwili. -Jestescie przygotowani? -Raz juz mnie zwolnili przez te ich sztuczke, drugi raz im sie nie uda. Mercer znow spojrzal na Hanyego. -A moze wejdziemy jeszcze poziom wyzej i zeskoczymy na skrzydlo mostka? -Albo ty ich zaskoczysz, albo oni ciebie - odparl Harry z powaga. - Ale brzmi to lepiej niz proba wdarcia sie z zewnatrz. Wrocili do schodow i wspieli sie ciemnym szybem do poziomego wlazu. Potrzeba bylo calej sily Mercera i pomocy sierzanta Rabidoux, zeby rozerwac warstwy zaschnietej farby, ktore zalepily wlaz na stale. W koncu udalo im sie go otworzyc. Znalezli sie na dachu sterowki. Deszczowka przemyla Mercerowi szczypiace od kordytu oczy; pare kropel splynelo mu do gardla. Ze swojego miejsca widzial "Roberta T. Change'a" trzysta metrow przed nimi, ale "Mario diCastorelli" byl niewidoczny; wszystkie trzy statki zaglebialy sie w pasmo gor - golych, kanciastych skal roztrzaskanych ladunkami wybuchowymi z precyzja godna budowniczych egipskich piramid. Niektore wzmocniono olbrzymimi, stalowymi pretami. Sciany wody laly sie po nich do kanalu, tym wieksze, ze po ulewach pory deszczowej ziemia byla woda przesiaknieta jak gabka. Mercer byl pewien, ze eksperci Liu na to wlasnie liczyli. Wszystko to zobaczyl i zarejestrowal. Bez watpienia kapitan statku wlasnie porozumiewal sie przez radio ze swoim odpowiednikiem na drugiej jednostce i omawial mozliwosci. Starajac sie nie odrywac stop od stalowej plaszczyzny, Mercer podszedl na skraj sterowki. Rabidoux stanal po drugiej stronie. Obaj mieli pod soba skrzydla mostka, wysuniete nad wode. Wymienili szybkie spojrzenia, zeby zsynchronizowac dzialania, i jednoczesnie zeskoczyli dwa i pol metra w dol na krotkie boczne pomosty. Ladujac, Mercer zobaczyl Rabidoux po drugiej stronie, juz z FAMAS-em w gotowosci. Podniosl wlasna bron i wybral pierwszy cel, prawdopodobnie kapitana - mezczyzna krzyczal cos do recznego radia - a potem wystrzelil trzyna-bojowa serie przez szklane drzwi chroniace mostek przed zywiolami. Szklo posypalo sie krysztalowa lawina, a chinski kapitan "Englander Rose" polecial w tyl jak staranowany. Szkarlatne krople krwi zatanczyly w powietrzu w slad za jego zwlokami. Sternik padl w tej samej chwili, przeorany przez francuskiego komandosa seria od biodra do glowy. Pilot stojacy obok byl Chinczykiem, bez watpienia jednym z pracownikow Hatcherly, ktorych Liu Yousheng przemycal do zarzadu kanalu. Zanurkowal pod oslone konsoli steru. Rabidoux nie czekal, by sie przekonac, czy mezczyzna jest uzbrojony; wpakowal mu dwie kule w kark i schylony skoczyl do srodka przez wybite drzwi na skrzydlo. Mercer przesunal sie tak, zeby widziec rufowa czesc sterowki, gdzie za drewniany stol z mapami rzucilo sie dwoch mezczyzn. Trzeci pobiegl dalej, probujac dopasc zamknietych drzwi, za ktorymi czekali Lauren i Harry. Zza stolu padl strzal, wycelowany tam, gdzie Mercer stal jeszcze sekunde temu. Kula odbila sie od metalowego poszycia statku. Mercer lezal na brzuchu i czolgal sie w kierunku rufy, zeby ostrzelac dwoch Chinczykow, a Rabidoux przesuwal sie na srodek mostka, co pozwalalo mu kryc obie strony zabudowanego stolu. Mercer przyjrzal sie jego konstrukcji. Byla cala z drewna, uznal wiec, ze raczej nie zatrzyma pociskow z jego M-16. Wystrzelil w stol dluga serie. Kule odlupywaly z lakierowanego debu biale drzazgi. Jeden z mezczyzn poderwal sie na nogi, machajac swoim typem-87 z boku na bok w oblakanczej serii; z lufy karabinu strzelaly jezory plomieni. Piers krwawila mu z licznych trafien, w reke mial wbity odlamek drewna, a mimo to walczyl. Rabidoux polozyl go, zanim seria Chinczyka przeciela go na pol. Mercer zaryzykowal zajrzenie za stol. Marynarz, ktory uciekl ze sterowki, wlasnie otwieral drzwi. Uchylil je na kilka centymetrow, a wtedy Lauren zabila go pojedynczym strzalem w twarz. Rabidoux przysunal sie do stolu, ostroznie, z FAMAS-em w pogotowiu. Piaty Chinczyk lezal w kaluzy purpurowej krwi rozlewajacej sie wolno jak stygnaca galaretka, z szeroko otwartymi, niewidzacymi oczami. Oslaniajac sie nawzajem, przeszukali cala sterowke i upewnili sie, ze to byl ostatni ze znajdujacych sie w niej chinskich zolnierzy. Nikt nie schowal sie w malym pomieszczeniu lacznosciowym ani w pokoju kapitana. -Dobra, Lauren - zawolal Mercer. - Czysto. Patrzac do przodu, za dzwig i wysoki dziob statku, zobaczyl "Roberta T. Change'a" plynacego powoli w gore kanalu i zostawiajacego za soba leniwy wir wzburzonej wody. Nic nie wskazywalo, zeby kapitan zmienial pierwotny plan. Swietnie. Najlatwiejsze za nami. Poniewaz legionisci uzywali wlasnej lacznosci, Mercer poprosil Rabidoux, zeby ten dowiedzial sie, co u Focha. Sam zalozyl z powrotem mikrofon, zeby porozmawiac z Roddym. -Tu Mercer. Jak sytuacja? Osiemset metrow przed "Englander Rose" Roddy Herrara z calych sil walczyl ze swoim statkiem. Wyczekiwal chwili, kiedy lodz podwodna podczepiona do "diCastorellego" sprobuje zepchnac frachtowiec z kursu. Rozstawil nawet ludzi, ktorzy mieli wypatrywac w wodzie jej kilwateru, ale mimo to nie mogl uwierzyc, jaka sila ta lodz dysponowala. "Mario diCastorelli" wazyl prawdopodobnie dwadziescia piec tysiecy ton, a mimo to jego dziob ciagle skrecal w strone brzegu, niewazne, co Roddy robil ze sterem czy jak mocny wsteczny ciag dawal na zewnetrzna srube. Lodz podwodna zostala zaprojektowana jako podwodny holownik, ale nawet bardzo silny holownik nie dalby rady pociagnac frachtowca tam, gdzie ten nie chcialby plynac. Musiala byc wyposazona w jakas nowa technologie, pomyslal Roddy, cos zaprojektowanego dla wojska, moze do najnowszych torped. Dysze zasilane perhydrolem czy cos jeszcze bardziej egzotycznego. Cokolwiek to bylo, przesuwalo dziob frachtowca z predkoscia kilku punktow kompasu na minute, a Roddy mogl tylko odwlekac nieuniknione. -Nie teraz - odparl i nie sluchal, co jeszcze Mercer do niego mowil. Wielki statek zblizal sie powoli do lewego brzegu, bez wzgledu na to, jak bardzo Roddy staral sie utrzymac go na kursie. Caly kadlub dygotal. Wplyneli gleboko w pasmo gor, otaczaly ich kamienne monolity zwieszajace sie nad woda jak sciany Wielkiego Kanionu, ktory Roddy ogladal na rodzinnej wycieczce na el Norte. Za nimi, wiedzial, "Robert T. Change" kontynuowal swoja misje niszczenia kanalu. Prawie czul jego obecnosc, upiorna i zla. Nie mial mozliwosci powstrzymania naporu tego zla. Kapitan statku, chudy Grek o wykrecajacym jezyk nazwisku Leonidaes Chaufleus, czekal przy sterze na nastepne polecenie Roddy'ego, z jedna koscista dlonia na kole, druga oparta na dzwigniach przepustnic. Roddy przeszedl z jednej strony mostka na druga, przygladajac sie kanalowi i patrzac na skotlowana wode przy dziobie, gdzie niewidoczna lodz podwodna mozolila sie, by zepchnac statek na brzeg. Przy kazdym okrazeniu mostka musial przestepowac nad dwoma zwiazanymi panamskimi zolnierzami, nieswiadomymi, ze przydzielono ich na statek, ktory mial zostac zniszczony. Rozsadnie przedkladajac przezycie nad machismo, nie stawiali oporu, kiedy zielone berety zaatakowaly statek. Mieli instrukcje walczyc ze zlodziejami, a nie z oddzialami amerykanskich komandosow, poruszajacych sie plynnie jak rtec. -Kapitanie - powiedzial Roddy, wpadajac nagle na pomysl. - Moze pan stad rzucic kotwice? -To jest mozliwe - odparl Grek. Pilotem wyznaczonym do poprowadzenia "Mario diCastorellego" w ostatni rejs byl Panamczyk Ernesto Garcia. Wstrzasniety niespodziewanym atakiem zielonych beretow, chetnie przekazal ster Roddy'emu, kiedy tylko dowiedzial sie, co sie ma wydarzyc. Teraz przerwal zaleknione milczenie. -Jesli zwolnimy, nic nie powstrzyma ich od zepchniecia nas na brzeg. Musimy przyspieszyc i miec nadzieje, ze sie od nich odczepimy. -Nie chce sie zatrzymywac, Ernie, chce go przeciagnac. -Przeciagnac? - spytal kapitan Chaufleus. - Co to przeciagnac? -Lodz podwodna spycha nas na lewa burte. Chce zrzucic prawoburtowa kotwice, poczekac, az spadnie na dno, a potem wypuscic troche lancucha. Kiedy rozwiniemy go na dlugosc mniej wiecej trzydziestu metrow, obrocimy dziob kolowrotami kotwicy. Niewazne, jaki ten sukinsyn ma naped, z kolowrotami sobie nie poradzi. Nie ma takiej mozliwosci. -Ach - powiedzial kapitan. - Tak. Rozumiem. Bedzie bez problem. Rozkazal jednemu ze swoich oficerow stanac na stanowisku, z ktorego mogl zrzucic ktoras z siedmiotonowych kotwic. -Niech pamieta, ze ramiona maja sie zaczepic, zanim wypusci wiecej lancucha - ostrzegl Roddy. - W przeciwnym razie kotwica bedzie tylko szorowac po dnie, jak uruchomimy kolowroty. -Tak jest, rozumiem - zameldowal oficer, najwyrazniej lepiej mowiacy po angielsku niz jego kapitan. Frachtowiec byl juz daleko poza swoim pasem; w innych okolicznosciach Roddy zostalby zwolniony za to, ze pozwolil statkowi do tego stopnia wymknac sie spod kontroli. Cholera, pomyslal, raz juz mnie za to zwolnili. Dziob od brzegu dzielilo moze szescdziesiat metrow, a przy ich predkosci uderzenie rozdarloby dziobowe przedzialy, jakby byly zrobione z folii aluminiowej. Nie trzeba dlugo czekac na moment, az wiatr ustawil statek rufa w poprzek kanalu i statek calkiem zablokuje kanal. Wtedy co najmniej jeden ze statkow bomb dobilby do niego burta w burte, a zaloga zeszlaby do wody, gdzie zostalaby zabrana przez lodz podwodna i odwieziona z powrotem do sluzy Pedro Miguel, a moze pod rozbitym frachtowcem do Gamboi. Potem... -Zrzucic prawoburtowa kotwice. Oficer przycisnal guzik na konsolecie i sto metrow od sterowki wielkie kabestany zaczely sie obracac. Kotwica zniknela pod powierzchnia i opadla dwanascie metrow w dol, na dno kanalu. Poniewaz woda wpadajaca do olbrzymich sluz znajdowala sie w ciaglym ruchu, kanal byl bezustannie wyplukiwany do czysta. Na dnie lezala bardzo mala warstwa mulu czy smieci, na ktorych ramiona kotwicy moglyby sie slizgac. Niemal natychmiast po uderzeniu o kamieniste dno kotwica odwrocila sie na bok, a hartowana stal wbila sie w skaly. Statek zadygotal, szarpiac lancuch. Oficer powoli wypuscil go wiecej, nie dopuszczajac do poluzowania go, zeby kotwica nie stracila zaczepienia. -Dobrze. Dobrze - szepnal cicho Roddy, czujac, jak frachtowiec znow za czyna sie silowac z lodzia podwodna. Chinska zaloga na dole nie wiedziala, co ja czeka. Pobiegl na prawoburtowe skrzydlo mostka, zeby widziec lancuch znikajacy pod zielona woda. Widzial tez zblizajacy sie niepokojaco szybko lewy brzeg. Musial zaczekac jeszcze kilka... -Teraz! Podniesc kotwice! Kiedy kabestan zakrecil sie w druga strone, "Mario diCastorelli" niczym pies szarpiacy smycz pociagnal kotwice. Szarpniecie pchnelo Roddy'ego na re-ling, a dwoch amerykanskich komandosow na mostku rzucilo na kolana. Towarzyszyly temu dwa zdarzenia. Po pierwsze, najslabsze ogniwo lancucha kotwicy, gleboko pod woda, przy samej kotwicy, nie wytrzymalo potwornego napiecia. Niczym monstrualny bicz lancuch wystrzelil z wody z predkoscia stu piecdziesieciu kilometrow na godzine i uderzyl o statek. Przedni luk towarowy wykonano z pieciomilimetrowych stalowych blach. Lancuch wydarl w nim pieciometrowa dziure tak latwo, jak noz tnie papier. Uderzenie rozerwalo ogniwa, obrzucajac nadbudowke odlamkami stali wielkosci ludzkiej glowy. Jeden z nich trafil w przednia szybe i wbil sie w grodz na tyle mostka, o wlos omijajac dwoch komandosow. Po drugie, elektromagnetyczne klamry mocujace chinska lodz podwodna do kadluba frachtowca puscily. Uwolniona od monstrualnego brzemienia jednostka, rozmiarow ciezarowki, wystrzelila w strone brzegu, zanim jej dwuosobowa zaloga zdazyla zareagowac. Uderzyla w brzeg kanalu jak torpeda, wzbijajac kilkumetrowa fontanne wody i piany. Kilka sekund pozniej wylonila sie na powierzchnie rdzawoczer-wona tuba przypominajaca okretowy kociol ze sruba srednicy co najmniej trzech metrow. Roddy natychmiast zrozumial, dlaczego Liu nie probowal nigdy spychac wielkich panamaksow. Rozmiar lodzi podwodnej oznaczal, ze musiala podczepiac sie pod statki o niewielkim zanurzeniu, a nawet wtedy ciagle grozilo jej, ze zostanie zmiazdzona o dno. Rozbita lodz pozostala na powierzchni, woda wlewala sie do jej roztrzaskanego dzioba. Powietrze uwiezione w kadlubie kipialo, woda dookola wygladala, jakby wrzala. Chwile pozniej z wraku wylonila sie sylwetka marynarza. Byl ranny; walczyl ze wzburzonymi falami jedna reka, druga unosila sie bezwladnie na wodzie obok niego. Dobrze obeznany z dynamika wielkich statkow, Roddy wiedzial, ze ani szybkie myslenie, ani zdecydowane dzialanie nie wystarczy, zeby uratowac "di-Castorellego". Zerknal do sterowki i zobaczyl, jak kapitan Chaufleus goraczkowo pracuje sterem i przepustnicami, rozpaczliwie usilujac odbic od brzegu. Nawet on wiedzial, ze tak sie nie stanie. Roddy odwrocil sie i zobaczyl, ze ocalaly chinski marynarz patrzy na zblizajaca sie do niego sciane litej stali. Nie uslyszal jego wrzasku, ale ujrzal otwarte usta, okragly czarny otwor w okraglej bialej twarzy. Statek staranowal wrak, miazdzac go na plasko, i uderzyl w brzeg z szarpnieciem dziesiec razy silniejszym przy zahaczeniu kotwicy o dno. Stal rozdzierana na kamieniach zatrzesla wielkim frachtowcem jak trzesienie ziemi. Nawet ci, ktorzy przygotowali sie na kolizje, lapiac sie czegos, zostali rzuceni na podloge albo na grodzie. Roddy omal nie wypadl za reling, kiedy dziob wgial sie do srodka, a potem uniosl na brzeg, pchany rozpedem nadanym mu przez wlasne silniki i lodz podwodna. Statek wryl sie na kilka metrow w nasiaknieta woda ziemie, pietrzac przed soba szlamisty kopiec blota siegajacy prawie glownego pokladu. Zaryl sie tak solidnie, ze nie przechylil sie na bok bardziej niz o stopien czy dwa, a nienaturalny kat nachylenia kadluba wbil rufe gleboko w dno. Wewnatrz zamknely sie automatyczne wodoszczelne grodzie, przy wtorze niosacych sie echem trzaskow rownie nieprzyjemnych, jak bezuzytecznych. "Mario diCastorellemu" nie grozilo zatoniecie. Z rufa w srodku kanalu i dziobem wbitym w brzeg nie mogl sie poruszyc bez pomocy flotylli statkow ratunkowych i holownikow. Wciaz zdeterminowany, by uratowac swoja jednostke, kapitan Chaufleus kazal dac cala wstecz na obu srubach, wyciskajac z silnikow wiecej, niz byly w stanie zniesc. Szarpal sterem z boku na bok, w nadziei ze zakolysze statkiem i wyrwie go z uchwytu lepkiego blota. Na prozno. Rozpetal tylko biala kipiel wody wokol srub. Roddy oklapl, ocierajac z twarzy pot wymieszany z deszczem. Nie udalo im sie. Siegnal po miniaturowe radio. -Mercer, tu Roddy. Lodz podwodna jest zniszczona, ale wpadlismy na brzeg. Kapitan probuje statek uwolnic, ale to sie raczej nie uda. Przykro mi. Zanim Mercer zdazyl odpowiedziec, na linii odezwal sie Jim Patke. Roddy wyslal go na rufe, zeby obserwowal statek bombe przez potezna pokladowa lornetke. -Tu Diabel Jeden. Na "Change'u" poruszenie. Ustawiaja statek tak, zeby zablokowac reszte kanalu, i chyba szykuja szalupy, zeby opuscic poklad. Musieli widziec, co sie stalo z lodzia podwodna. Powinnismy ich zebrac. -Nie. - To byl Mercer. - Nie macie czasu martwic sie o nich ani ratowac "Maria". "Robert T. Change" wybuchnie za czterdziesci piec minut. -Jest pan pewien? - to byl Patke. -Wtedy wylatuje w powietrze nasz statek. Wedlug Focha nie mozemy nic na to poradzic. Schodzcie na brzeg i uciekajcie, ile sil w nogach. -Mercer, nie uda ci sie przeplynac "Englander Rose" obok nas - zawolal Roddy. - Utkniesz przy sluzie! -Wiedzielismy, ze jest spore ryzyko, iz tak bedzie. - Mercer przerwal. - Musimy wybrac drugie rozwiazanie i modlic sie, zeby dzialo VGAS na "McCampbellu" rzeczywiscie bylo tak celne, jak mowia. "Englander Rose", Kanal Panamski, Panama Zanim "Mario diCastorelli" wbil sie w brzeg, Mercer stal na mostku "Rose". Domyslal sie, dlaczego Roddy nie rozmawial z nim przez radio. Pilot robil co mogl, zeby nie dopuscic do zepchniecia przez Chinczykow jego frachtowca w bloto. A Mercer tez mial pelne rece roboty na swoim statku. -Wszystko w porzadku? - spytala Lauren, mijajac zniszczony stol z mapami. Z lufy jej M-16 unosila sie smuzka dymu po pojedynczym wystrzale. Mercer schylil sie, zeby pomasowac stope. -Teraz, kiedy strzelanina sie juz skonczyla, dotarlo do mnie, ze skrecilem sobie kostke, jak zeskakiwalem na skrzydlo mostka. -Przestan sie nad soba uzalac - burknal Harry. Odkrecil raczke swojej laski ze szpada i podal ja Mercerowi. Potem odsunal na bok trupa sternika i zajal jego miejsce za kolem. Srebrna rekojesc, bedaca zarazem buteleczka, byla napelniona Jackiem daniel'sem. Mercer wypil lyk i poczestowal Lauren, ktora odmowila z porozumiewawczym usmiechem. -To wciaz najlepszy prezent, jaki ci kiedykolwiek dalem - powiedzial do Harry'ego. -No dobrze, zobaczmy, co my tu mamy. - Z mina eksperta Harry sprawdzil wskazania kompasu, predkosc, kierunek i predkosc wiatru, temperature oraz odczyty tuzina innych zegarow. - Lauren, skarbie, zrob cos dla mnie. Gdzies tutaj powinna byc plakietka, podajaca mase spoczynkowa statku i pare informacji o silniku. Musze wiedziec, co ten staruszek potrafi, zanim poplyniemy dalej. Lauren zaczela szukac. -Niech tylko ktos inny sprobuje do mnie powiedziec "skarbie" - ostrzegla. -Od razu bedzie mogl sobie szukac dobrego prawnika od molestowania seksual nego. Rabidoux rozmawial z Fochem przez ich siec radiowa, wciagajac trupy do malej kajuty kapitana. -Oui... oui... d'accord, mon lieutenant. - Rozejrzal sie za Mercerem, ktory wyszedl na lewoburtowe skrzydlo mostka patrzec, jak statek zwalnia. - Porucz nik Foch chce sie z panem jak najszybciej widziec. Mercer uslyszal zaniepokojenie w glosie mlodego zolnierza. -O co chodzi? -Zegar bomby juz zostal uruchomiony. Porucznik jest w rufowej ladowni. Mercer odwrocil sie bez slowa. Oddal radio, ktore kapitan Patke dal wczesniej Lauren. -Ide na dol. Foch uwaza, ze bomba zostala juz uzbrojona. Lauren zbladla. Chcial ja zapewnic, ze wszystko jest w porzadku, ale przejrzalaby jego klamstwo. -Na wszelki wypadek koordynuj wszystko, czego Harry bedzie potrzebo wal, z "McCampbellem". Pokonala chwilowy lek. Na twarz wrocily jej kolory i zdobyla sie na kiepski zart. -Zabawna mysl, Harry wydajacy rozkazy zalodze amerykanskiego niszczyciela rakietowego. -Mam nadzieje, ze mowisz "zabawna" w znaczeniu "dziwaczna", a nie "smieszna". Choc biegl, znalezienie wlazu prowadzacego do rufowej ladowni zajelo mu piec minut. Metalowe drzwi byly otwarte i zobaczyl skaczacy snop swiatla latarki, ktora Foch musial znalezc w poblizu. Slabe zarowki zawieszone wysoko pod sufitem rzucaly zaledwie slaby poblask, raczej podkreslajac cienie, niz dajac swiatlo. Przestapil wysoki prog. Nos zaczal go piec, a oczy lzawic. Przez zapach rdzy i lepki odor brudnych zez przebijal sie chemiczny smrod tak silny i przytlaczajacy, ze nawet oddychanie przez material rekawa bluzy go nie oslabialo. Ladownia miala pietnascie metrow dlugosci, dwanascie szerokosci i prawie szesc wysokosci. Szum wody za zimnymi plytami kadluba brzmial jak syk miarowo uciekajacej pary. Ladunek nie lezal ulozony w schludne stosy, jak Mercer sie spodziewal. Rozlozono go w stromych piramidach i trojkatnych stertach wzdluz scian, a potem umocowano grubymi lancuchami albo plociennymi pasami. Wyzej, to, co wygladalo na rury biegnace wzdluz ladowni, okazalo sie pasami podobnej do plasteliny substancji, ktora przyklejono do stali. Mercer nigdy nie slyszal, zeby w ten sposob rozmieszczano ladunek, ale wiedzial, ze nie ma innego wytlumaczenia - rozdziawil usta, wiedzac, ile trudu zadal sobie Liu, by miec pewnosc, ze Kanal Panamski zostanie zablokowany na wiele lat. Foch podszedl do niego z innym zolnierzem, oswietlajacym latarka rozne elementy koszmarnego wnetrza. -Oui, mon ami - powiedzial. - To wlasnie to, co pan mysli. Ten przebiegly sukinsyn zamienil caly statek w jeden wielki ladunek kierunkowy. To, jak roz miescil materialy wybuchowe, gwarantuje, ze kazda odrobina energii zostanie odpowiednio skierowana. Wyglada na to, ze najpierw ladunki eksploduja w kie runku dna kanalu, a chwile pozniej odpala ladunki zewnetrzne. Mercer nic nie mowil, nie mogac uwierzyc w to, co widzi. Gdy statek bomba przyklei sie do jednej z gor nad Przekopem Gaillarda, sila eksplozji wydrazy dno pod nim na dwadziescia, moze trzydziesci metrow w glab. Ladunki drugiej fazy - grube pasy plastiku biegnace wzdluz statku - wryja sie nastepnie w skale podpierajaca wzgorze. Dodac do tego zsynchronizowana eksplozje drugiej plywajacej bomby, cale dno kanalu bedzie juz tak oslabione, ze pod ciezarem sasiadujacych gor wszystko sie zawali. Mercer w swojej gorniczej karierze wysadzal wystarczajaco duzo obiektow, zeby wiedziec, co sie stanie. Zwlaszcza ze przesiaknieta deszczem ziemia bedzie przekazywac energie kinetyczna przy bardzo malych stratach. Zlota Gora i Gora Wykonawcy mialy zostac potraktowane dwiema poteznymi falami uderzeniowymi tuz po tym, jak podpierajaca je gleba zostanie usunieta albo poddana uplynnieniu. -Trzeba mu to przyznac - powiedzial Foch. - Genialne. -Pieprzyc go - warknal Mercer, wsciekly, ze czuje niechetny szacunek dla Liu Youshenga. - Mowil pan, ze zegar juz odlicza? -Tedy. - Foch odwrocil sie i poszedl w glab ciemnej ladowni. Swiatlo trzymanej przez niego latarki wydawalo sie kruche i nic nieznaczace w obecnosci tak niszczycielskich sil. Ludzie, ktorzy zainstalowali te ladunki, najprawdopodobniej jeszcze w Chinach, nie zadawali sobie trudu, by schowac mechanizm zegara i detonatora, wielkoscia zblizony do walizki. Lezal na podlodze obok jednego ze stosow ladunkow. Wychodzace z niego kable byly grube, mocno zaizolowane i rozchodzily sie we wszystkich kierunkach. Mercer popatrzyl na cyfrowy wyswietlacz osadzony w plastikowym panelu gladkiej poza tym skrzynki. Zostalo im dokladnie piecdziesiat jeden minut, a z kazda sekunda, jaka tracil na przygladanie sie, czas ten skracal sie o te wlasnie jedna sekunde. Mercer nie znal sie na takich urzadzeniach. Uznal, ze to sprzet wojskowy, i zadal Fochowi jedyne logiczne pytanie, jakie przychodzilo mu do glowy. -Nie mozemy po prostu przeciac kabli? -Byc moze - odparl zolnierz obok Focha. Byl to Niemiec nazwiskiem Munz. - A byc moze przeciecie odpali ladunki. -Munz to nasz ekspert od materialow wybuchowych - wyjasnil Foch. - Jesli ktokolwiek ma szanse rozbroic ten statek, to on. Niemiecki legionista juz wyjal narzedzia. Lezaly obok groznie wygladajacego detonatora niczym instrumenty chirurga. A sam Munz okazywal udawany spokoj lekarza, ktory nie chce dac po sobie poznac, ze nie wie, czy zdola ocalic pacjenta. -Potrzeba wam czegos jeszcze? - spytal Mercer. -Przed chwila wezwalem do pomocy Rabi- doux - odparl Foch za sapera. - Pracuja jako zespol. -Czego mi potrzeba - powiedzial Munz dobrym angielskim - to zalozenia, ze nie uda mi sie tego rozbroic. Musicie robic, co trzeba, zakladajac, ze tego nie zatrzymam. Mercer nie rozumial jego pesymizmu. -Naprawde uwaza pan, ze tego nie rozbroi? -Prosze pana, do wszystkich bomb podchodze z zalozeniem, ze ich nie rozbroje, bo w koncu nadejdzie chwila, kiedy bede mial racje. Munz schylil sie nad detonatorem, a Foch i Mercer ruszyli z powrotem na mostek. -Tak to sie robi - rozwinal Foch na korytarzu mysl Munza. - Nie mozemy planowac na podstawie zalozenia, ze bombe da sie rozbroic. To jest... - przez chwile szukal odpowiednich slow. - ...myslenie zyczeniowe. Nikt nie moze zagwarantowac, ze rozbroi bombe, wiec musimy byc przygotowani na jej wybuch. -Chyba rozumiem - odparl Mercer. - Nie mozna stawiac wszystkiego na jedna karte. Skoro tak, to miejmy nadzieje, ze Roddy nie dopuscil, zeby "Mario" zablokowal caly kanal, i ze bedziemy mogli wyplynac tym dranstwem na jezioro Gatun, gdzie bedzie moglo wyleciec w powietrze, niczego nie niszczac. -Ma pan jakis inny plan na wypadek, gdyby monsieur Herrarze sie nie udalo? Mercer zamknal oczy. Odpychal od siebie mysli, co musieliby zrobic, gdyby nie udalo im sie doplynac w jakies oddalone miejsce na gornym jeziorze. -Och, owszem, mam taki plan - odparl bez wielkiego entuzjazmu. - Wla sciwie wymyslila go oficer lacznosciowa na "McCampbellu". -Tak? -Jesli nie bedziemy mogli poplynac dalej, bedziemy musieli wrocic "Rose" przez sluze Pedro Miguel... Porucznik Foch spojrzal na niego, zdumiony. -Jak? Chinczycy nie otworza nam przeciez wrot. -Nie, ale zrobi to marynarka wojenna Stanow Zjednoczonych. Weszli na mostek akurat w chwili, kiedy Roddy zakomunikowal, ze "Ma rio diCastorelli" wbil sie w brzeg. Lauren podala radio Mercerowi. A wiec stalo sie, pomyslal Mercer, sluchajac meldunku kapitana Patkego o ewakuacji "Roberta T. Change'a". Nie mieli wyjscia. Wszystkim kazal przelaczyc kanal, zeby slyszeli jego rozmowe z USS "McCampbellem". -Niebo, Niebo, tu Aniol, ee, Dwa. -Mow, Aniol. Nasluchiwalismy i znamy wasza obecna sytuacje. -W takim razie wiecie, co musicie zrobic? -Potwierdzam. Informacje z samolotu zwiadowczego juz zostaly przekazane do komputerow celowniczych. Czekamy na wasz rozkaz. Uprzedzam, ze nie bedzie salw dla ustalenia zasiegu. Wszystkie pociski sa wystrzeliwane w cel. Mercer uznal, ze to oznacza, ze pierwsze rakietowo wspomagane pociski z polautomatycznego dziala VGAS kaliber 150 milimetrow wyladuja dokladnie tam, gdzie kaza im komputery. -Potwierdzam, Niebo. Czekajcie. Rozejrzal sie po mostku. Rabidoux poszedl na dol pomoc Munzowi, a Bruneseau wraz z ostatnim legionista wciaz konczyl przeszukiwanie statku. Harry stal za sterem. Wygladal, jakby odmlodnial o co najmniej dwadziescia lat. Byl bardziej wyprostowany, wykrzywione zazwyczaj usta usmiechaly sie z niemal zawadiacka determinacja. Oczy mial jasniejsze niz kiedykolwiek Mercer u niego widzial. Lauren siedziala na obrotowym krzesle obok niego, ze wzrokiem wbitym w Mercera. Foch stal za nia i wygladalo na to, ze wszyscy czekaja na jego rozkaz. Jako dowodca oddzialu Legii porucznik poszedl pierwszy, kiedy przyszlo do szturmowania statku. Walka byla jego zawodem i byl bardzo dobry w tym, co robil, ale teraz, podobnie jak inni, czekal na decyzje Mercera. To Mercer trzymal ich wszystkich razem od pierwszego kontaktu z Hatcherly Consolidated nad Rzeka Zniszczenia. Dla Focha ani dla Lauren nie mialo znaczenia, ze nie byl zolnierzem. Byl przywodca, obdarzonym albo - przeciwnie - obciazonym szczegolna cecha. Byla nia zdolnosc inspirowania innych do pokonywania wlasnych ograniczen i dokonywania niemozliwego. Mercer czul, ze nie udzwignie juz dluzej brzemienia odpowiedzialnosci. Po tym, czego doswiadczyl w trakcie tortur Suna, nie widzial siebie w roli przywodcy. Watpil w siebie, wahal sie, chociaz na pozor zachowywal spokoj i opanowanie. Niczego nie pragnal tak bardzo, jak przekazac te odpowiedzialnosc komus innemu. Gleboko w sobie szukal zrodla determinacji, ktora zawsze pchala go naprzod. Znalazl je - bylo suche. Zaprowadzil swoich ludzi najdalej jak mogl. Do diabla z kanalem, pomyslal. Zrobili dosc, by nie pozwolic Liu na rozmieszczenie broni jadrowej w Panamie. Sledztwo w sprawie wybuchow wykazaloby, ze byl to oczywisty spisek. Stany Zjednoczone mialyby prawo, zgodnie z traktatem, wyslania do Panamy sil odpowied-nich do zabezpieczenia tego, co pozostalo z kanalu. Rozsadek podpowiadal, zeby ewakuowac ludzi ze statku "Englander Rose" i pozwolic mu eksplodowac tam, gdzie stal. Sluza Pedro Miguel zostalaby zniszczona, ale mozna by ja w kilka lat odbudowac. Co jest sluszne? - pytal Mercer sam siebie. Zaryzykowac zycie garstki ludzi, zeby uratowac cos, co tak naprawde jest tylko stara maszyneria? Nie zapominaj o pracownikach sluzy, odezwal sie w nim cichy glos, o niewinnych mezczyznach i kobietach, ktorzy nie maja nic wspolnego z Hatcherly Consolidated ani Liu Youshengiem. Na pewno by zgineli, gdyby "Rose" eksplodowal. Czy byl im cos winien? Mercer wiedzial, ze gdyby zgineli, pan Sun wygralby starcie z nim, ktore toczyli w celi tortur. To by znaczylo, ze odebral mu sile woli, by do zguby niewinnych ofiar nie dopuscic. Nie, tej Mercer nie zamierzal przekroczyc. Nie moglby zyc ze swiadomoscia, ze sie poddal. Swiadom konsekwencji ucieczki przed odpowiedzialnoscia, mogl tylko zostac. Zrodlo determinacji wciaz bylo suche, ale to nie mialo znaczenia. Logika nakazywala walczyc dalej, jesli nie dla siebie, to przynajmniej po to, by nie wygral Sun. -Dobrze - odezwal sie w koncu. - Munz i Rabidoux musza zostac na pokla dzie statku. Niech sprobuja nie dopuscic do eksplozji. Harry tez musi tu byc, bo tylko on potrafi statkiem sterowac. Harry, zawracamy. Harry zakrecil kolem sterowym i pchnal przepustnice, pamietajac, ze statek jest zaledwie kilkadziesiat metrow krotszy niz kanal szeroki. -Poruczniku Foch, prosze wezwac Renego i swojego czlowieka i spotkac sie z nimi przy szalupie. Nie moge dac wam czasu, zeby ja zwodowac, ale w poblizu powinny byc kola ratunkowe. Lauren, masz isc z nimi. -Co ty sobie wyobrazasz? - zawolala ogarnieta gniewem. -Ze ratuje wam zycie. Nie musisz plynac z nami, a im bardziej protestujesz, tym bardziej wiem, ze zgrywasz twardziela. Nie rob tego. Zabieraj tylek z tego statku i uciekaj jak najdalej od kanalu. -Philipie Mercer, powinnam ci powiedziec, gdzie mozesz sobie wsadzic swoj pomysl i jak gleboko. - Jej oczy plonely jak roznokolorowe klejnoty. -Pierwszy dzien jako kapitan, a juz ci sie buntuje zaloga - zasmial sie Harry, nie odrywajac wzroku od wody. -Nie bede mowila za Francuzow - ciagnela Lauren - ale moj tylek tu zostaje. Przeszlismy razem wystarczajaco duzo i zamierzam dojsc do konca. -Lauren, prosze... -Zapomnij. Zostaje. Foch nie bral udzialu w klotni. Podszedl do skrzydla mostka, zeby ostrzec Harry'ego, gdyby zblizyli sie za bardzo do brzegu. -I bardzo dobrze. - Sciagnal z ramienia FAMAS-a. - Mamy towarzystwo. Wyszedl ze sterowki, wzywajac przez radio Renego i czwartego zolnierza. -O co chodzi? Mercer i Lauren w biegu do drzwi wpadli na siebie i ramie w ramie dobiegli do relingu. Z przystani wyplynela motorowka pilotow, taka jak ta, ktora ukradli. Byla wyladowana chinskimi zolnierzami, z ktorych jeden ustawial wlasnie na obrotowym mocowaniu ciezki karabin maszynowy. Albo odebrali ostrzezenie wyslane w eter przez kapitana "Englander Rose", albo nabrali podejrzen, kiedy statek zaczal zawracac na waskim odcinku kanalu tuz nad sluza Pedro Miguel. -O cholera. Strzelec karabinu maszynowego na lodzi od razu sie zorientowal, ze ludzie na skrzydle mostka sa w jego zasiegu. Bron rozszczekala sie szybkim, urywanym terkotem, glosniejszym od uderzen pioruna. Cala trojka padla plasko na ziemie, kiedy kule kaliber 30 wgryzly sie w statek, rozwalajac okna i rykoszetujac od stali w poszukiwaniu ciala do przebicia. Po pieciosekundowej serii caly mostek smierdzial przypalonym metalem. Foch podpelzl do przodu i odpowiedzial ogniem, ani razu nie trafiajac w lodz, bo nie smial wystawic glowy, zeby dobrze wycelowac. Odpowiedz nadeszla jeszcze silniejsza, wzmocniona pol tuzinem typow-87. -Zalatwcie ich, do cholery - krzyknal Harry ze srodka. Kucal za srodkowa konsoleta. - Nie moge zawracac, kiedy nie widze, gdzie plyniemy. Foch wystrzelil jeszcze jedna serie, oslaniajac Mercera i Lauren, ktorzy podeszli do relingu, zeby widziec zolnierzy na dole. Cala trojka wystrzelila jednoczesnie, zmuszajac motorowke do naglego skretu. Po chwili jednak lodz znow zaczela sie zblizac, plujac ogniem z karabinu maszynowego. Tym razem Chinczycy zostali odparci zaledwie kilka metrow od miejsca, z ktorego mogli zarzucic linki z kotwiczkami na burte "Rose". Dlatego wlasnie kapitan Patke nie probowal szturmowac "Maria diCasto-rellego" z kutra, domyslil sie Mercer. Gdyby na statku byli uzbrojeni straznicy, komandosi zostaliby wystrzelani jak kaczki. -Nastepnym razem moze im sie udac wejsc. - Foch zmienil pusty magazynek, nie patrzac na rece. - Bruneseau, gdzie pan jest? - krzyknal do radia. -Wlasnie wyszlismy z dziobowej ladowni. Za chwile bedziemy na pokladzie. -Nie mamy chwili - powiedziala Lauren i wystrzelila krotka serie za burte. -Niebo, Niebo, Niebo - zawolal Mercer do radia. - Mozecie nam jakos pomoc? -Potwierdzam, czuwamy. Pomoc w drodze. Trajektoria balistyczna osiem nascie sekund. Nie ma gwarancji, ze motorowka bedzie tam, gdzie celujemy, ale troche nimi potrzasnie. -Zrobcie to! Mercer spojrzal na mniejsza wskazowke na zegarku Harry'ego, wychylil sie tak, zeby widziec dziesieciometrowa lodz, i wystrzelal caly magazynek. Foch i Lauren tez skupili ogien, odpychajac Chinczykow od burty "Rose" po raz, mieli nadzieje, ostatni. Jedenascie sekund pozniej Mercer stuknal Focha w biodro i pociagnal Lauren z powrotem do sterowki. W tym momencie seria stupiecdziesieciomilimetrowych pociskow z dziala VGAS znajdowala sie jakies dziesiec kilometrow nad ziemia i szesc kilometrow od nich. Parametry balistyki pociskow byly tak obliczone, ze w ostatnich sekundach lotu pocisku przyspieszaly do predkosci naddzwiekowych. Nie bylo zadnego ostrzegawczego gwizdu, zadnego przeciaglego wycia, niczego, co zapowiadaloby przybycie pieciu ladunkow burzacych wystrzelonych piecdziesiat kilometrow dalej z celnoscia osiagalna do tej pory tylko w karabinach snajperskich. Mimo kilkusekundowych odstepow miedzy ich wystrzeleniem pociski spadly niemal rownoczesnie wzdluz prawej burty "Englander Rose". Cztery wzbily wysokie gejzery, ktore siegnely ponad nadbudowke i zalaly statek woda. Piaty trafil w sam srodek rufowej czesci motorowki, przebil jej poklad z wlokna szklanego i uderzyl w dieslowski silnik. Zniszczenie bylo calkowite. Po eksplozji ladunku wybuchowego, energii kinetycznej i paliwa z kadluba motorowki nie zostal ani jeden kawalek wiekszy od znaczka pocztowego. Stal, plastik i szczatki zalogi wzniosly sie na kolumnie ognia i wody, ktora uderzyla w burte "Rose" i w porosniety dzungla brzeg kanalu. Kiedy grzmot ucichl, a Mercer osmielil sie wyjrzec za reling, jedynym sladem po Chinczykach byla plonaca na wodzie kaluza ropy. -Niebo do Aniola Dwa. -Mow, Niebo. - Glos Mercera byl pelen naboznego podziwu dla potegi, ktorej USS "McCampbell" potrafil uzyc tak celnie z tak wielkiej odleglosci. -Nasze ekrany pokazuja, ze cel zniszczony. Namierzylismy z powrotem cel glowny i czekamy na rozkaz. -Potwierdzam, Niebo. Niezle oko. Czekajcie. Mercer wstal. Rene i czwarty legionista wpadli na mostek. Ubrania mieli przemoczone, bo obaj byli na pokladzie, kiedy spadly pociski. Bruneseau nie mogl zlapac tchu. -To byl wasz okret?.. Lauren kiwnela glowa. -Mon Dieu. Nie wyobrazalem sobie, ze istnieje taka bron. -To dopiero pierwsza generacja - odparla Lauren z duma. - Nie wejdzie do masowej produkcji jeszcze przez kilka lat. Mercer zauwazyl, ze Harry sie podniosl i znow stanal za sterem. Ustawil "Rose" na kursie, uzywajac bocznego tunelu strumieniowego i wprawnie manipulujac sterem i przepustnicami. -Byly w ogole stery strumieniowe, kiedy ty byles kapitanem? - spytal Mer-cer. -Nie bylo - odparl krotko Harry. - Ale to to samo, co sprawnie sterowany holownik przy dziobie. Za chwile nakieruje nas z powrotem na sluze. Prawie cala przednia szybe podziurawily kule i odlamki. Kawalki, ktore nie wypadly w calosci, byly popekane i prawie nieprzezroczyste. Lauren i Foch wy-tlukli je kolbami karabinow, zeby Harry mial lepsza widocznosc. Harry, jakby parkowal samochod, zatoczyl frachtowcem ciasny luk, prostujac i cofajac go pod odpowiednim katem, zeby nie tracic miejsca, kiedy znow ruszyli do przodu. Panowal nad statkiem i jego kaprysami, jakby stal za sterem od lat. Kiedy dokonczyl zawracanie i ustawil sie frontem do sluzy, podplynal blizej, tak ze jakies sto metrow dzielilo dziob statku od trzystumetrowego przedluzenia przegrody dzielacej obie komory. Spojrzal na Mercera. -Jestem gotowy. Jego dlonie lezaly swobodnie na kole sterowym, gotowe popychac wielki frachtowiec, zamiast sie z nim mocowac. -Dobrze - powiedzial Mercer. - Zaczynamy. Foch, niech pan wezwie Rabi- doux i Munza. Prosze im powiedziec, ze plyniemy. -Okii. -Niebo, tu Aniol Dwa. Kiedy tylko bedziecie gotowi. Harry przestawil przepustnice na cala naprzod. Komora sluzy byla wciaz zalana, a gorne wrota pozostaly otwarte po przeplynieciu "Englander Rose". Dolne wrota, prawie kilometr dalej, byly zamkniete, dlatego betonowy zbiornik wygladal jak konczaca sie slepo zjezdzalnia. Juz niedlugo, pomyslal. Nad powierzchnia wody w komorze widzial gore dolnych wrot. Ich skrzydla, wazace po blisko siedemset ton, mialy po dwa metry grubosci i dwadziescia szerokosci. Tylko one powstrzymywaly nieprzeliczalne miliardy ton wody uwiezionej w je- ziorze Gatun od zalania dolnego, mniejszego jeziora Miraflores i reszty kanalu ponizej. Poniewaz "Rose" znajdowal sie dziesiec metrow powyzej Miraflores, Harry zobaczyl nadbudowke i komin statku czekajacego na swoja kolej. Wiedzial, ze za chwile juz go tam nie bedzie. -Odpalamy - uslyszal Mercer przez radio. -Cholera! - krzyknal w tej samej chwili Harry. Mercer poczul, ze zakleszcza mu sie zoladek. -Co?! -Musze sie odlac. -Jezu, Harry, zacisnij nogi. Mercer chwycil lornetke i wycelowal ja w szczyty dolnych wrot, odliczajac w glowie sekundy. Wszystko wygladalo normalnie. W sasiedniej komorze sluzy powoli unosil sie kontenerowiec. Za nim kilka innych statkow wolno pokonywalo jezioro Mi-raflores. Robotnicy zajmowali sie swoimi pracami wokol sluz, chociaz kilku przystanelo popatrzec, co wybuchlo obok "Englander Rose", i bez watpienia sie zastanawialo, dlaczego statek zawrocil dziobem do nich. Lauren tez odliczala sekundy. -Cztery, trzy, dwa, jeden. Mercer scisnal mocniej lornetke. Pierwszy pocisk trafil w pietrowy budynek kontroli sluzy miedzy komorami i rozwalil jego kryty czerwona dachowka dach. Mercer ledwie zdazyl rzucic okiem na zniszczenia i rozbiegajacych sie dookola robotnikow, kiedy burzace ladunki zaczely odnajdywac swoje cele. Wrota na dole sluzy wygladaly jak dziesieciometrowe stalowe plyty, pordzewiale, ale wciaz zadziwiajaco krzepkie po stu latach uzywania. Byly zaprojektowane tak, by sluzyc jako obrotowe tamy, ktore mozna bylo otwierac i zamykac, przepuszczajac statki. Nie przewidziano, by musialy wytrzymac ostrzal marynarki wojennej. Pociski trafily i eksplodowaly miarowa seria, ktora kasala i rozdzierala metal jak rozwscieczone zwierze. Na wszystkie strony polecialy odlamki. Juz po kilku sekundach jedno skrzydlo zerwalo sie z olbrzymich zawiasow i runelo plasko do jeziora. Odplynelo w rozbryzgach wody, kiedy nastepne pociski zniszczyly drugie skrzydlo. Drugie skrzydlo nie wytrzymalo serii trafien, tak ze jego szczatki zwisaly z resztek zawiasow jak poszarpane strzepy skory. Samo to nie wystarczylo, zeby utorowac droge wodzie z jeziora Gatun. Budowniczy kanalu zdublowali jego najbardziej newralgiczne wrota, te w dolnych czesciach sluz, na wypadek gdyby pierwsze zostaly staranowane przez jakis statek. Druga para identycznych wrot, tuz za szczatkami pierwszych, jeknela pod naporem wod jeziora. Gdyby ich skrzydla nie zamykaly sie pod niewielkim katem, cisnienie by je rozerwalo. "Englander Rose" minal przedluzenie sciany dzielacej komory i wlasnie wplywal do sluzy. Przy obecnej predkosci mial uderzyc w ocalale wrota za minute. Po calej sluzie biegali ludzie, rozpaczliwie uciekajac przed wybuchami. Niektorzy patrzyli z niedowierzaniem na stary frachtowiec, ktory plynal prosto w dym i latajace kawalki plonacego metalu na drugim koncu sluzy. Zaden statek w dziejach kanalu nie pokonal jej tak szybko. Wygladalo to zupelnie tak, jakby chcial popelnic samobojstwo, roztrzaskujac dziob o niezniszczalne wrota - bo nawet przy tej predkosci wytrzymalyby te szarze na oslep, tak jak ceglany mur druzgocze piesc, ktora osmieli sie go uderzyc. Harry nie mogl sie powstrzymac. Pociagnal za sznur syreny, dodajac jej ryk do huku burzy, eksplozji i wrzaskow ludzi. Zasmial sie demonicznie. Mercer wiedzial, ze stukniety stary dran jest w siodmym niebie. Kiedy statek od wrot dzielilo ledwie szescdziesiat metrow, druga salwa z niszczyciela trafila w cel, z chirurgiczna precyzja niszczac dolne zawiasy. Pociski uderzyly w beton i stal, przebijajac jedno i drugie, oslabiajac mocowania, tak ze wrota sie osunely, a z niewielkiej szpary u ich podstawy trysnal strumien wody, silniejszy niz ze strazackiego weza. Wiecej zachety grawitacja nie potrzebowala. Wrota powstrzymywaly dziesieciometrowy slup wody, dlugi na wiele kilometrow. Ile jej ton napieralo na stalowa zapore, tego Mercer nie wiedzial, ale i on, i pozostali z cala pewnoscia to odczuli. Fala runela chwile pozniej, kiedy wrota zostaly w calosci wyrwane z mocowan. Komora sluzy oproznila sie w ulamku sekundy. W jednej chwili "Englan-der Rose" pedzil w strone wrot, w nastepnej opadl dziesiec metrow w dol i przyspieszyl do czterdziestu wezlow, katapultowany pradem wody. Nikt nie zdazyl zareagowac - frachtowiec pomknal szybciej niz tratwa na gorskim strumieniu i rzucalo nim bardziej niz tratwa. Kiedy minal resztki pierwszych wrot, stalowe palce rozdarly zewnetrzna powloke jego kadluba, zdzierajac ze zgrzytem blachy - na szczescie tylko powyzej linii wody. Statek, ktory czekal na wejscie do sluzy, zostal odepchniety na bok przez fale wody splywajacej z otwartej komory. Niemal natychmiast utknal na mieliz- nie, wypchniety z podwojnego pasa koryta wykopanego jeszcze przed utworzeniem jeziora Miraflores. Harry znow szarpnal linke syreny, wydajac przeciagly ryk, ktory odbil sie echem od nisko plynacych chmur. Niczym rozszalala rzeka wpadajaca na zalewowa rownine, woda ze sluzy wytracila powoli energie na leniwym jeziorze. "Englander Rose" przemknal obok unieruchomionego frachtowca, zanim zaczal w koncu zwalniac. Harry znow mniej lub bardziej panowal nad predkoscia. Nie zamykal przepustnic - wyciskal z poteznych silnikow tyle, ile tylko mogl, bo wyscig bynajmniej sie nie skonczyl. W niemal prostej linii od sluzy Pedro Miguel do sluz Miraflores jezioro bylo dosc glebokie, by plywaly po nim duze statki, ale poza ta trasa woda byla za plytka, by uniesc jednostke wielkosci "Rose". Jesli chcieli uniknac olbrzymiej liczby zabitych, musieli minac piec statkow, w tym luksusowy pasazerski "Rylander Sea" i dwa tankowce. Po drugiej stronie jeziora pozostala jeszcze jedna przeszkoda do pokonania - Miraflores. Jak dotad mieli do przebycia tylko jedna sluze. Czekala na nich kolejna z podwojnymi komorami, przypominajacymi dwa olbrzymie stopnie schodow, kazdy dlugi na trzysta metrow. Dlatego wlasnie zabrali Harry'ego. Tylko on potrafil utrzymac statek na kursie po wessaniu przez sluzy. Ogromny statek byl podobny do liscia unoszacego sie w rynsztoku. Foch zameldowal Mercerowi, ze Munz i Rabidoux sa cali i ze zostana ostrzezeni przed wplynieciem w nastepna sluze. -Jasne - powiedzial Mercer. Rozejrzal sie po pozostalych na mostku. - Wszyscy cali? -Czulbym sie lepiej - odparl ostroznie Bruneseau - gdyby panski przyjaciel sie nie usmiechal. Szeroki usmiech Harry'ego stal sie jeszcze szerszy. Starzec stal na szeroko rozstawionych nogach, przenoszac ciezar ciala na palce. Jak surfer czujacy swoja deske, manewrowal statkiem wzrokowo i dotykiem. -Frajda jak cholera - tylko tyle powiedzial przez papierosa, ktorego musial zapalic na chwile przed tym, jak statek runal przez sluze. -Lauren, wszystko w porzadku? Lauren pokazala Mercerowi uniesiony kciuk. -Staram sie nie myslec o tym, co bedzie dalej. Do wybuchu bomby zostalo im trzydziesci osiem minut. Statek wciaz odczuwal efekty ruchu wody wylewajacej sie przez sluze Pedro Miguel, ale im da- lej od niej, tym plynelo sie stabilniej. Silniki pracowaly pelna para, a poklad dygotal. -Roddy, slyszysz mnie? - wezwal Mercer przez radio. -Jestem - wydyszal Pa- namczyk. -Co sie u was dzieje? -Wszyscy zeszlismy ze statku i wiejemy jak cholera. Widze prad w kanale, woda z jeziora Gatun wyplywa. Jesli ta rozwalona sluza nie zostanie zamknieta, Miraflores zostanie zalane. -Jesli moje obliczenia sa sluszne, pierwszy statek bomba po wybuchu obsunie dosc ziemi, zeby zatamo wac nurt. -Obliczenia? Jakie obliczenia? -No dobra, zgaduje - przyznal Mercer. - Ale mysle, ze tak sie sta-nie. Wybuch "Roberta T. Change'a" spowoduje lawine wystarczajaca, by zasypac przekop. Stracimy wode miedzy nim a sluza, ale nie zawartosc Gatun. -Modle sie do Boga, zebys mial racje. -Ja tez. Daj znac, jak bedziecie bezpieczni. Statki na jeziorze Miraflores rozstapily sie przed pedzacym "Englander Rose", wyjacym syrena jak oblakany kierowca jadacy pod prad jednokierunkowa ulica. Trudno bylo powiedziec, czy ktorys osiadl na mieliznie, ale za kazdym razem, kiedy zostawiali nastepny za soba, Mercer czul ulge. Kiedy zrownali sie z "Rylander Sea", kazal Fochowi zatrzymac prace nad rozbrajaniem bomb. Nie chcial ryzykowac pomylki, ktora kosztowalaby zycie tysiace ludzi stojacych przy relingach pieknego wycieczkowca. Gdyby zaloga "Rose" nie zniszczyla pokladowego radia, wezwalby kapitana pasazerskiego statku i kazal mu zebrac pasazerow pod pokladem. Teraz mogl jedynie wyjsc z Lauren na skrzydlo mostka i pomachac tlumowi, ktory krzyczal i odpowiadal machaniem. -Gdyby tylko wiedzieli - powiedziala Lauren. -Dopilnujmy, zeby sie nigdy nie dowiedzieli. - Mercer pstryknal radio i wywolal USS "McCampbell". - Niebo, tu Aniol Dwa, odbior. -MOW, Dwa. -Jak wygladamy z nastepna sluza? -Namierzona i czekamy na twoj rozkaz. Pas po waszej lewej bedzie czysty, kiedy do niej doplyniecie. -Chcesz, zeby je rozwalili tak samo jak poprzednie? - krzyknal Mercer do Harry'ego. Harry zaprzeczyl. -Niech je zdejma, zanim tam doplyniemy, powiedzmy, z wyprzedzeniem pieciuset metrow. Woda sie zdazy troche uspokoic. Mercer przekazal informacje na niszczyciel. Kiedy "Rylander Sea" znalazl sie sto metrow za nimi, Foch rozkazal swoim saperom wracac do pracy. "Rose" mijal dlugi na dwiescie piecdziesiat metrow tankowiec, ktory mogl byc zaladowany piecdziesiecioma tysiacami ton ropy albo benzyny, ale nie mogli tracic wiecej czasu. Gdyby teraz ich statek eksplodowal, a tankowiec razem z nimi, wycieczkowiec zostalby przynajmniej czesciowo oszczedzony. Wlot sluzy Miraflores byl piecset metrow przed nimi. Zegar detonatora mial odliczyc do zera za dwadziescia jeden minut. Harry White oszczedzil mnostwo czasu, ignorujac ograniczenie predkosci i popedzajac statek slodkimi zachetami oraz potokami soczystych przeklenstw. Z lewej strony zblizala sie do nich betonowa oslona tamy elektrowni, ktora zapobiegala tez zalewaniu. Przez kilka minut od rozbicia gornej sluzy poziom wody w jeziorze podniosl sie na tyle, ze zaczal przelewac sie gora. Choc Mercer tego nie widzial, wiedzial, ze druga strona tamy musi wygladac jak wodospad Niagara. Przesunal spojrzenie nieco w prawo, probujac wypatrzec jakies szczegoly na dlugim murze dzielacym dwie komory sluz. Przez kurtyne ulewnego deszczu trudno bylo stwierdzic, czy poruszajace sie tam postacie to robotnicy, czy uzbrojeni Chinczycy, starajacy sie nie dopuscic, zeby statek powtorzyl swoja wczesniejsza sztuczke. Trzeba miec wyjatkowego pecha, pomyslal ponuro Mercer, zeby zatrzymal ich jakis zolnierz z wyrzutnia rakiet... -Uwaga! - wrzasnal, kiedy z czubka muru wyrosla smuga dymu, kreta, czarna macka zmierzajaca prosto w "Englander Rose". Terminal Hatcherly Consolidated, Balboa, Panama W iesci dochodzily Liu Youshenga w kawalkach i strzepach i im wiecej sie dowiadywal, tym bardziej niejasne i niewiarygodne byly meldunki. Przyjechal do portu towarowego Hatcherly o osmej rano, jak zwykle, i spedzil dwie godziny w biurze, udajac, ze to wcale nie jest najwazniejszy dzien jego zycia. Czytal raz po raz te same dokumenty i niezbyt wyraznie do niego docieralo, czego dotycza. Napiecie nie pozwalalo mu sie skupic - a przeciez jego umiejetnosc skoncentrowania sie byla legendarna - denerwowaly go sekretarki i dwaj mlodsi zastepcy, ktorzy przychodzili do niego z roznymi problemami. Zadne z nich nie wiedzialo, co tak bardzo rozpraszalo ich szefa, ale wszyscy wiedzieli, ze lepiej nie pytac. O dziesiatej nie mogl juz dluzej wytrzymac. Chwycil plaszcz przeciwdeszczowy i powiedzial sekretarce, ze przez kilka godzin go nie bedzie. Minal samochod z szoferem i poszedl na piechote do zamknietego, suchego doku na drugim koncu terminalu. W ciemnym plaszczu roztaczal wokol siebie aure wladzy, przewyzszajacej nawet ogrom tego, co zbudowal w Panamie. Dzwigi i stosy kontenerow wygladaly, jakby siegaly przewalajacych sie po niebie chmur; reflektory rzucaly cienie rownie wyrazne, jak slonce. Olbrzymie statki zacumowane do nabrzeza wznosily sie jak gory stali, ktore sprowadzil do dzungli, a bezmiar asfaltu przypominal plotno, na ktorym tylko on jeden mogl malowac. Ludzie, miejscowi i Chinczycy, tez nalezeli do niego i wyczuwali jego obecnosc, kiedy sunal przez kolejowe tory i wokol rzedow skrzyn. Kilku dokerow poslalo mu pelne szacunku powitania, a operator wozka widlowego zaproponowal, ze go podwiezie. Dzis mial scementowac swoje krolestwo, ryzykujac utrate tego wszystkiego. Po zakonczeniu operacji kontrolowalby nie tylko port kontenerowy, ale cala Paname, wlacznie z olbrzymim kanalem. Jednoczesnie dalby swojemu krajowi punkt nacisku potrzebny, by wreszcie opanowac zbuntowana prowincje Tajwan. Byl to wielki dzien i Liu rozgrzeszal sie z tego, ze nie mogl myslec o niczym innym. Niezalatwione sprawy - Maria Barber, Philip Mercer i pomagajacy mu zolnierze - zostaly zepchniete na dno jego umyslu. Tak naprawde byly irytujacymi drobiazgami, z ktorymi zamierzal sie uporac w ciagu kilku nastepnych dni. Prezydent Quintero bedzie wdzieczny, mogac mu pomoc ich upolowac za dodatkowy procent czy dwa inkaskiego skarbu, ktory ludzie Liu na pewno znajda. Kiedy dotarl do wielkiego budynku, w ktorym ukryty byl "Korvald", zadzwonila jego komorka. Dal jej zadzwonic drugi raz, zeby moc sie schowac przed zacinajacym deszczem. Statek wznosil sie nad nim, z kominem oddalonym o trzy metry od lukowato sklepionego dachu. Deszcz tlukl w blaszane sciany tak silnie, ze pelne przeciagow wnetrze wibrowalo. Liu otrzasnal wode z plaszcza i wyjal telefon. -Tak. -Panie Liu, mowi kapitan Chen. Jestem na sluzie Pedro Miguel. Cos jest nie tak. Liu zalamal sie glos. -Co? -Kapitan "Englander Rose"... -Uzywac kryptonimu, do diabla! -Ee, "Gemini Dwa". Zameldowal, ze slyszy strzaly, a potem zniknal z eteru. -Strzaly? Gdzie? -Na jego statku. - Kapitan Chen przerwal, nie wiedzac, co mowic dalej, bo czul przez telefon wscieklosc Liu. - A teraz statek stoi tuz za sluza. -O czym pan mowi? -Nie wiem, prosze pana. Eee, chwileczke. Dostaje wlasnie nastepny raport. Ku wielkiej irytacji Liu polaczenie zostalo przerwane. Co to mialo znaczyc? Spojrzal na belki sklepienia i zauwazyl, ze jeden z wielkich podwieszanych dzwigow byl ustawiony tak, by wyladowac z "Korvalda" rakiety DF-31. Mialy byc zaladowane od razu na osiem ciezarowek wyrzutni, ustawionych pod sciana doku; jasna farba dziwnie kontrastowala z siejacym smierc przeznaczeniem rakiet. Telefon znow zadzwonil. Liu odebral, zanim dzwonek ucichl. -Prosze mowic. -Kapitan "Gemini Jeden" melduje problemy na "Mario diCastorelli". Mowi, ze statek wlasnie wpadl na brzeg Przekopu Gaillarda, ale nie tam, gdzie powinien, i ze lodz podwodna zostala zmiazdzona podczas zderzenia. -Wypadek? -Nie umial powiedziec. Ewakuuje wlasny statek szalupami. -Czy jest na pozycji detonacji "Change'a"? - zapytal ostro Liu, zapominajac o scisle przestrzeganej dotad zasadzie uzywania kryptonimow. -Bardzo blisko. Jego ludzie doplyna na brzeg i uciekna do Gamboi, gdzie bedzie czekala lodz, ktora zawiezie ich na atlantycka strone kanalu. -Co sie dzieje na "Gemini Dwa"? -Nic. Po prostu stoi. Zamierzam wyslac paru ludzi na motorowce pilotow, zeby zobaczyli, w czym problem. Zadzwonie do pana, kiedy bede mial raport. -Dobrze. Liu zatrzasnal telefon i spokojnie ruszyl do trapu. Rozluznil ramiona i przybral obojetny wyraz twarzy. Nie chcial, zeby cokolwiek przeszkodzilo jego planom, a byl swiadom, ze kapitan "Korvalda", Wong Hui, czeka tylko na pretekst, zeby prysnac z osmioma raldetami w ladowni. Kapitan Wong, sierzant Huai i pan Sun wyszli mu naprzeciw, kiedy wspial sie po stromych schodach i stanal na starym pokladzie statku. -Panowie - powital ich serdecznie. - Ufam, ze wszystko gotowe do rozla dunku. Wong ostentacyjnie spojrzal na zegarek. -O jedenastej, panie Liu. Liu probowal go rozbroic. Usmiechnal sie. -Widze, dlaczego general Yu wybral pana do tego zadania, kapitanie. Pana sumiennosc jest godna pochwaly. -Tak, jest - odparl Wong, z twarza bez wyrazu. - Mamy prawie godzine czekania. Zapraszam do mojej kajuty na herbate. -Czy to naprawde konieczne? Liu chcial miec te rakiety w doku najszybciej jak to mozliwe. Kiedy znalazlyby sie w jego rekach, general Yu nie moglby udawac, ze o niczym nie wiedzial, gdyby przy Pedro Miguel rzeczywiscie doszlo do jakiejs katastrofy. Tym razem skwaszona mina kapitana odrobine poweselala. -Oczywiscie, ze nie. Mozemy zaczekac do ustalonej godziny tutaj. Klaniajac sie lekko upartemu kapitanowi, Liu gestem wskazal Wongowi, by poszedl przodem. Czekali w milczeniu, az steward przyniesie komplet do herbaty i naleje napoj do filizanek. Liu znalazl sie pod podwojna presja uporu Wonga, graniczacego z niesubordynacja, oraz przenikliwych spojrzen rzucanych mu przez Suna, ktory, wydawalo sie, juz wiedzial, ze cos jest nie w porzadku. Tylko sierzant Huai, weteran niezliczonych bitew i mistrz cierpliwego przeczekiwania okresow miedzy nimi, nie odczuwal panujacego napiecia. Pil herbate i nie patrzyl nikomu w oczy, starajac sie nie okazywac ani arogancji, ani sluzalczosci. W kieszeni plaszcza Liu zadzwonila komorka. Aby nie zwracac na siebie uwagi wyjsciem, odebral telefon. Pamietal, zeby uwazac na to, co mowi. -Liu Yousheng. -Prosze pana, tu Cheng. -Tak, oczywiscie. Czym moge sluzyc? -Prosze pana, motorowka pilotow zostala zniszczona. Chyba rakietami z "Gemini Dwa", ale nie mam pewnosci. Teraz statek zawraca do sluzy. Chyba chca wrocic na dol. -Coz, to bardzo interesujaca wiadomosc - odparl spokojnie Liu, a kwas z zoladka wytrysnal tak gwaltownie, ze sparzyl podstawe jezyka. Powstrzymal sie sila woli od skrzywienia i zamaskowal bol, zmieniajac pozycje na krzesle. - Cos jeszcze? Albo Cheng zrozumial, ze Liu nie moze mowic otwarcie, albo byl zbyt przerazony, zeby to zauwazyc. Kontynuowal raport mimo swobodnego tonu przelozonego. -Statek za chwile wplynie do sluzy. Dolne wrota sa zamkniete, wiec moze chce je staranowac. -Niech sprobuja. - Smiech Liu byl autentyczny, bo Yousheng wiedzial, ze przez dwie pary olbrzymich wrot nie przebije sie nic mniejsze- go od pancernika przy pelnej predkosci. -Prosze pana! - krzyknal Cheng. - Znow wybu chy! To nie "Englander Rose". Jestesmy atakowani przez jakas artylerie. Celuja we wrota. - Nastapila pauza. Przez trzaski komorkowego polaczenia Liu usly szal detonacje. - Nie ma ich. Wrot nie ma. Statek wlasnie mnie minal, tak szyb ko, ze nie widzialem, kto jest na pokladzie. Sa na jeziorze Miraflores. Liu wstal. Nie potrafil juz dluzej zachowac spokoju. Skinal mezczyznom glowa i wyszedl z kajuty, oddalajac sie korytarzem na tyle daleko, zeby go nie uslyszeli. Jego glos zmienil sie we wsciekly syk. -Co ty mowisz? -Jakis ostrzal rozwalil dolne wrota sluzy. Woda sie wylewa, a "Englander Rose" poplynal na fali. Wlasnie minal frachtowiec na Miraflores i wyglada na to, ze kieruje sie do nastepnej sluzy. -Posluchaj mnie bardzo uwaznie. Ten statek nie moze sie wydostac z jeziora. Jesli mozecie go zatrzymac i wejsc na poklad, mam kod, ktory pozwoli wam zresetowac zegar detonatora. Mozemy jeszcze wyslac go do przekopu i dokonczyc, co zaczelismy. -Tak jest, prosze pana. Mam oddzial na sluzie Miraflores i moge sciagnac tam reszte ludzi, zanim statek tam doplynie. Zatrzymamy ich. -Oby, Cheng. Liu schowal telefon i stal wpatrzony we wlasne stopy, z twarza sciagnieta zamysleniem. Kosci wciaz sie toczyly i wciaz byla szansa wplynac na wynik rzutu. Z zamyslenia wyrwal go glos za plecami, glos, ktorego wlasciciel nie powinien byc w ogole w Panamie, a co dopiero na pokladzie "Korvalda". -Wyglada na to, ze ma pan problem. General Yu stal w drzwiach kajuty pierwszego oficera, skad sluchal rozmowy Liu. Jego plaska twarz przecinal zadowolony usmieszek; nie posiadal sie z radosci, widzac swojego podwladnego w chwili, gdy temu swiat zawalil sie na glowe. -Wyglada na to, ze my zaryzykowalismy, a pan przegral. Mercer zanurkowal na mostek. -Uwaga! - krzyknal znow. Rakieta, chinska wersja rosyjskiego recznego RPG-7, byla bronia przede wszystkim przeciwczolgowa, z dwukilowa glowica zdolna przebic do trzydziestu centymetrow pancerza. Choc jej celnosc powyzej trzystu metrow byla kiepska, a jedynie bardzo szczesliwy strzal mogl zatrzymac statek wielkosci "Eng-lander Rose", wszyscy wiedzieli, ze celem rakiety jest sterowka, a trafienie zamieni ja w dymiace zgliszcza. Wszyscy byli juz wczesniej pod ostrzalem, Harry podczas II wojny swiatowej, pozostali duzo pozniej, i wszyscy wiedzieli, ze musza otworzyc usta, by ochronic bebenki w uszach od fali cisnienia po wybuchu. Foch przekazal przez radio ostrzezenie swoim ludziom w ladowni i schowal sie za gruba konsoleta, czekajac na trafienie. Granat z napedem rakietowym lecial prosto na statek, dymiaca kreska swiatla pozerajaca odleglosc w sekundy. Glowica uderzyla w polaczenie nadbudowki z pokladem i wbila sie gleboko stozkiem ognia, rozdzierajac grodzie i sciany i zostawiajac poltorametrowy dymiacy krater. Mostek zadygotal, a przez rufowe drzwi wpadl do srodka klab goracego dymu. Przez ulamek sekundy wszyscy czekali na druga eksplozje, bo takie trafienie moglo zdetonowac tony materialow wybuchowych w ladowni. Ale potem znow zaczeli logicznie myslec - tak olbrzymiego wybuchu juz by nie poczuli. Mercerowi dzwonilo w uszach, a jego wlasny glos brzmial nienaturalnie glosno. -Wszyscy cali? -Tym razem sie udalo - powiedzial Rene i rozkazal legionistom ocenic rozmiar strat, a takze ugasic wszelkie pozary, ktore mogly wybuchnac. -Harry? -Wszystko gra. - Starzec podniosl sie na nogi i natychmiast sprawdzil zegary wskaznikow, chrzakajac z ulga, kiedy zoba czyl, ze nic sie zlego statkowi nie stalo. Zatrzeszczala sluchawka w uchu Mercera. -Aniol Dwa, tu Niebo. Sytuacja? -Zyjemy -Mozemy ostrzelac mury sluzy, zanim wysadzimy wrota. Bezzalogowiec pokazuje skupiska zolnierzy wzdluz obu scian komory, przez ktora bedziecie przeplywac. -Zaczekaj, Niebo. Mercer wyszedl na zewnatrz i przyjrzal sie zaporze przez lornetke. Wsrod zolnierzy w mundurach zobaczyl dziesiatki robotnikow - uzyto ich jako zywe tarcze. Kazdy zolnierz mial przed soba co najmniej dwoch cywilow, trzymanych tam przez strach, a nie lojalnosc. Mercer nie mogl ich skazac na smierc. -Odmawiam, Niebo. Jest tam za duzo cywilow. Polozcie ostrzal wzdluz muru, zeby przygwozdzic wyrzutnie rakiet, ale nie trafiajcie w sama konstrukcje. Zrozumieliscie? -Potwierdzam. Namierzamy cel. Mur dzielacy dwie komory sluzy byl o wiele dluzszy niz mur w sluzie Pe-dro Miguel, wystawal za gorne wrota co najmniej kilkaset metrow. Mercer usilowal zachowac spokoj, obserwujac grupe zolnierzy na jego krancu, przygotowujacych nastepna wyrzutnie. Jej zasieg wystarczal do trafienia w mostek "Rose". Przez potezna lornetke Mercer zobaczyl blysk w oku strzelca, ktory zarzucil rure wyrzutni na ramie. Juz mial wykrzyczec nastepne ostrzezenie, kiedy woda tuz przy betonowej scianie eksplodowala, jakby ktos odpalil precyzyjnie nastawiona serie ladunkow. Dzialo VGAS przejechalo pociskami wzdluz calego muru az do sluzy. Kazdy wybuchal w takiej samej odleglosci od poprzedniego w ciagu gejzerow, niczym olbrzymia fontanna. Ludzie rzucali sie pod oslone przerazeni, ze nastepna seria przeorze beton. Niektorzy zeskakiwali do sasiedniej komory, inni chowali sie za lokomotywami, jeszcze inni zamierali w bezruchu, oblewani woda. -Dobra - zawolal Harry zza steru - pora rozwalic wrota. Gorna komora sluzy byla juz zalana, a jej wrota otwarte przed "Rose", do dolnej zas muly wciagaly wlasnie jakis statek - choc wygladalo na to, ze prace przerwano. -Niebo, tu Aniol Dwa. Pora na "Sezamie, otworz sie". -Mozesz powtorzyc, prosze? -Walcie w te cholerne wrota! Gorna komora byla calkowicie zalana, a dolna oprozniona do poziomu Oceanu Spokojnego; wystarczylo zniszczyc wrota dzielace dwie sluzy, zeby "Rose" mogl przeplynac. Poniewaz zamykaly sie pod katem, i te glowne, i te awaryjne wygladaly z gory jak rozlozona plasko prazkowana tkanina. Dwadziescia sekund pozniej wszystko wokol nich wybuchlo. Strzaly byly idealnie wymierzone, przebily pierwsza warstwe stali i wybuchly wewnatrz pustej konstrukcji. Nastepne pociski zalatwily zawiasy, wydzierajac je z betonowych mocowan. Po kilkunastu trafieniach wrota awaryjne ustapily i szesc metrow wody miedzy nimi a wrotami glownymi runelo do nizszej komory, kolyszac frachtowcem trzymanym na uwiezi przez muly. Szybko myslacy pracownik w centrum kontrolnym na srodku sluzy trzasnal dzwigniami, probujac zamknac gorne wrota i zapobiec katastrofalnemu zalewowi takiemu jak przy sluzie Pedro Miguel. Nie mogl ryzykowac zniszczenia mechanizmu, zamykajac go pod tak wielkim cisnieniem, ale wrota by wytrzymaly, gdyby zdazyl je zamknac, zanim dzialo zniszczyloby druga pare i komora otworzyla sie na morze. VGAS kontynuowalo dzielo zniszczenia, szesciocalowe pociski spadaly rownomiernym werblem po piecdziesieciokilometrowym locie. Drugie wrota chroniace dolna komore przyjmowaly trafienie za trafieniem. W kilku miejscach zostaly przedziurawione i woda tryskala strumieniami na uwieziony w dole frachtowiec. Pracownik w pomieszczeniu kontrolnym zrozumial, ze nie wygra z kanonada, i zaczal otwierac gorne wrota, chcac je chronic w nadziei, ze bedzie mozna je zamknac pozniej, w bezpieczniejszych warunkach. Pedzacy z pelna predkoscia "Englander Rose" rowniez nie mogl wygrac z ostrzalem. Dziob statku wplynal wlasnie do komory i wciaz byl trzysta metrow od wrot, kiedy dwa dobrze wymierzone strzaly trafily w dolne zawiasy. Woda uderzyla jak tsunami, wyginajac wrota w bezksztaltna mase, a potem je wyrywajac. Fala spadla na czekajacy w dole frachtowiec, uniosla go i odepchnela w tyl. Cztery lokomotywy wciaz przyczepione linami holowniczymi nie mialy zad- nych szans przeciwstawienia sie tak tytanicznej sile. Motorniczy zdazyli wyskoczyc, ale muly zostaly sciagniete z torow jak zabawki. Wszystkie cztery wpadly w kipiel, ktora powlokla je za statkiem, zanim strzelily liny. Jak liscie w nurcie wodospadu lokomotywy potoczyly sie dalej po skalistym dnie. Kapitan frachtowca przelozyl ster mocno na bok, zeby wydostac swoj statek z tej kipieli, o wlos omijajac nastepny, czekajacy na wplyniecie do przyleglej sluzy. Droga przed "Englander Rose" byla otwarta i niczym kloda na fali przybo-ju statek wystrzelil do przodu. Zmeczony stary frachtowiec przyspieszyl wraz z woda wylewajaca sie przez otwarta sluze ze wsciekla sila. Kiedy znalazl sie na srodku komory, jej poziom opadl juz na tyle, ze zolnierze na murach mogli otworzyc ogien prawie bezposrednio do wnetrza sterowki. Ocalale resztki szkla szybko zostaly wytlu-czone, a kule ciely powietrze wokol steru niczym roje oszalalych pszczol. Mercer wystrzelil krotka serie ze swojego M-16, ale przypomnial sobie o zywych tarczach, ktorymi sie oslaniali Chinczycy, i wstrzymal ogien. Tylko Harry pozostal na nogach, koncentrujac sie wylacznie na sterowaniu statkiem pedzacym w strone potrzaskanych resztek wrot i pierwszego duzego skoku z gornej komory do dolnej. Wydawal sie nie zauwazac ostrzalu mostka; poruszal tylko ustami, oddychajac przez papierosa. Chinczycy zasypywali kulami statek przeplywajacy obok ich pozycji, a Mercer prawie pozalowal, ze nie pozwolil USS "McCampbell" oczyscic im drogi. Wystrzelono rakiete, ale strzelec zle wymierzyl. Zablakany pocisk przemknal nad kanalem i rozwalil szope naprawcza na drugim brzegu. Woda przelewajaca sie przez prog miedzy dwiema komorami sluzy nie byla dla "Englander Rose" wystarczajaco gleboka. Dno statku otarlo sie o betonowa krawedz; rozdzierana stal wydala odglos przypominajacy ludzki krzyk. Statek jakby sie zawahal, a potem sila wody znow go porwala i spadl do drugiej komory. Zanurzyl sie gleboko dziobem i powietrze wypelnily rozbryzgi wody, jakby "Rose" zmagal sie ze sztormem. Kil rabnal o dno komory; caly statek zatrzasl sie przy wtorze dzwieku przypominajacego uderzenie w dzwon. Potem powoli sie wyprostowal. Mknal przez kanion, ktorego betonowe sciany wznosily sie wyzej niz skrzydla mostka. Taka ilosc pedzacej wody wyla jak tornado. Ominiecie szczatkow drugich wrot bylo duzym wyczynem, dlatego Harry nie przejal sie zbytnio, kiedy statek, wpadajac do drugiej komory, otarl sie burta o betonowa sciane. Zakrecil kolem sterowym, lekko korygujac polozenie steru. Poniewaz "Rose" byl niesiony przez nurt, nic to nie dalo. Woda robila ze statkiem, co chciala. Burta znow otarla sie o beton z przeciaglym, metalicznym jekiem, od ktorego cierply zeby. A potem "Englander Rose" byl wolny. Minal kraniec drugiej sluzy, a nurt rozlal sie i zwolnil w zetknieciu ze slonawa woda ostatnich kilku kilometrow przed Zatoka Panamska. Statek przetrwal najdziksza mozliwa podroz, taka, ktora rozbilaby tratwe uzywana w gorskich splywach. Normalnie pokonanie sluzy Miraflores trwalo trzydziesci minut. Oni zrobili to w niecale trzydziesci sekund. Bruneseau i Foch zaczeli wiwatowac, a Lauren wrzasnela z radosci i rzucila sie na szyje Mercerowi. Ich usta sie spotkaly. -O, to po prostu skandal! - krzyknal do nich Harry. - Ja odwalam cala bo haterke, a dziewczyna caluje sie z Mercerem. Nie podoba mi sie to, wcale mi sie to nie podoba. Lauren puscila Mercera, podeszla do Harry'ego i cmoknela go w szczeci-niasty policzek. -Lepiej? Wyszczerzyl sie lubieznie. -Moze maly jezyczek? -Tego nawet Mercer nie dostal... - popatrzyla znaczaco -...jeszcze. Wypornosc statku zmienila sie, kiedy wplynal na slone, mniej geste wody. "Rose" powinien sie stac lzejszy i latwiejszy do kontrolowania, ale obracajac kolem, zeby uniknac dryfu na sterburte, Harry zauwazyl, ze statek jest ociezaly. Niebezpiecznie ociezaly. -Nabieramy wody - powiedzial. Jego slowa uciely radosc i swietowanie. Mercer rzucil spojrzenie Fochowi. Francuz wywolal Munza i Rabidoux. -Wiemy - odparl Rabidoux. - Slyszymy, jak woda wlewa sie w przestrzenie pod ladownia. -Mozecie powiedziec, jak szybko? -Bardzo szybko. Kiedy statek przechylil sie do przodu i uderzyl dziobem, brzmialo to, jakbysmy siedzieli we wnetrzu dzwonu, ktory wlasnie pekl. -Co z detonatorem? -Nie moglismy obejsc klawiatury kodu zabezpieczajacego, wiec zdejmujemy cala obudowe. Wlasnie wykrecilismy ostatnie sruby mocujace ja do urzadzenia. To nie sa idealne warunki do pracy, a kazda sruba byla zaminowana, zeby nikt przy tym nie grzebal. Ktos nie chcial, zeby zaloga rozbroila ladunki, kiedy juz zostana uzbrojone. Dlatego chyba zostawili to wszystko tak na wierzchu. Zaloga musiala wiedziec, ze majstrowanie przy tym zdetonuje bomby. -Ile zostalo czasu? -Dwanascie minut i dziewiec sekund. Sadzac po odglosie zalewania zezy, to chyba nie ma znaczenia. Foch odwrocil sie do Harry'ego i Mercera. -Zostalo dwanascie minut. Rabidoux uwaza, ze statek zatonie, zanim zdaza dezaktywowac detonator. Mercer kiwnal glowa. -Czy to powstrzyma wybuch bomby, czy raczej zwarcie zdetonuje ja przed czasem? Dowodca Legii machnal rekami w gescie oznaczajacym fifty-fifty. Mercer spojrzal na Lauren. Jej twarz jasniala od adrenaliny po przeprawie przez sluzy, a jej usmiech poruszal cos gleboko w jego duszy. Wiedzial, ze nie beda juz mieli szansy poznac dokladniej, co do siebie nawzajem czuja. Nawet gdyby teraz opuscili statek, nie zdaza oddalic sie od niego na tyle, by uniknac najwiekszej fali wybuchu. Byli juz martwi. Uratowali kanal, niszczac jego czesc, i uratowali wiele ludzkich istnien, kierujac statek tam, gdzie ludzi byla zaledwie garstka. To bylo wszystko, na co mogli liczyc. Lewy brzeg kanalu byl zarosniety dzungla, w ktorej stalo kilka rozpadajacych sie chat. Za zakretem przed nimi lezalo miasto Balboa i rozlegly port kontenerowy Hatcherly w cieniu Quarry Heights. Rownie dobrze mogli zatrzymac statek i pozwolic mu wybuchnac wlasnie tutaj. Zniszczenia bylyby minimalne, gdyby odplyneli jeszcze kawalek od sluzy. -Niech pan powie Munzowi, ze jak chce sobie dac spokoj, moze z Rabido- ux wracac na mostek - powiedzial wolno Mercer. - Harry, ustaw nas tam, gdzie to pole schodzi do kanalu. Nikt chyba nie mieszka tam w poblizu. Jesli ktos chce, teraz chyba jest dobra pora, zeby opuscic statek. Moze sie wam uda. Tak jak podejrzewal, nie bylo chetnych. Wszyscy znali ryzyko. Zyli razem, walczyli razem, a teraz mieli razem umrzec. Zeby ukryc zaskoczenie, Liu Yousheng stanal na bacznosc. -General Yu. Co pana sprowadza...? -Zamknij sie, Liu - warknal general. - Kapitanie Wong, prosze tu przyjsc. - Wong wylonil sie ze swojej kajuty z sierzantem Huaiem i panem Sunem. - Kapitanie, prosze isc na mostek i przygotowac sie do opuszczenia portu. Prosze poin- formowac obsluge doku, ze ciezarowki wyrzutnie maja natychmiast zostac zaladowane na poklad. Obawiam sie, ze operacja Liu nie poszla zgodnie z planem. -Tak jest. - Wong przebiegl obok Liu waskim korytarzem. Yu odwrocil sie do Youshenga. -Nie ty jeden dostajesz raporty ze sluz. Wiem juz, ze "Englander Rose" zo stal porwany. Zakladam, ze przez tych samych komandosow, ktorzy uwolnili Philipa Mercera z kopalni, zaatakowali twoje instalacje nad Rzeka Zniszczenia i stali za wszystkimi innymi akcjami, ktore wedlug twoich zapewnien mialy byc jedynie irytujacymi incydentami. Yu nagle eksplodowal gniewem. -To twoja arogancja doprowadzila do tej katastrofy. Przekroczyles dawno swoje uprawnienia, a teraz czeka cie upadek. Liu przelknal sline. -Wciaz mozemy z tego wybrnac. Mozemy przeplynac drugim statkiem do Przekopu Gaillarda. Mam ludzi... -To koniec. Operacja "Czerwona Wyspa" od samego poczatku byla glupim ryzykiem. Probowalem powiedziec premierowi, ze nie dasz sobie rady, ale uwazal, ze nalezalo dac ci szanse. -Powiedzial pan premierowi, ze nie dam... - Liu nie byl pewien, czy dobrze uslyszal. - Przeciez to pan mi polecil, zebym zaproponowal mu te operacje. - I nagle zrozumial, jak zostal wystawiony do wiatru przez czlowieka, ktorego uwazal za swojego mentora. - Na tym statku nie ma zadnych rakiet, prawda? Yu usmiechnal sie, jakby chcial powiedziec "Oczywiscie, ze nie". -Tylko nieliczna grupka ludzi, ktorzy je skladali, wie, ze to makiety. Czesciowo przez wzglad na ciebie, gdybys chcial je sprawdzic, ale takze dlatego, ze kilku co bardziej militarystycznie nastawionych czlonkow politbiura chcialo byc w dokach w Szanghaju, zeby obejrzec zaladunek. Kapitan Wong nawet nie wie, ze to makiety. "Korvald" jest tu tak naprawde po to, zeby zabrac wyrzutnie, ktore, pozwole sobie dodac, sa prawdziwe. -Zrobil pan to wszystko tylko po to, zeby sie mnie pozbyc z Hatcherly. -Och, chodzi o cos wiecej. O to, zeby dac nauczke twojemu pokoleniu, pokazac, ze macie wladze tylko dlatego, ze wam na to pozwalamy. Pod parasolem COSTIND-u sa tysiace firm, kazda kierowana przez ludzi takich jak ty, ludzi, ktorzy czasem zapominaja, gdzie ich miejsce. Chiny przechodza okres dynamicznych zmian, dalekosieznych przeobrazen gospodarczych, ktore groza przerodzeniem sie w stuprocentowy kapitalizm. Ktory, jak wiemy, rodzi mysli o demokracji. Te mysli trzeba zmiazdzyc. Tian'anmen nauczylo nas, ze karanie ludu daje tylko argumenty do reki naszym wrogom. Jednak walka z ludzmi takimi jak ty, ktorych slaboscia sa ich przerosniete ambicje, jest rownie skuteczna w ukra-caniu kapitalistycznych, a co za tym idzie demokratycznych, aspiracji. Lud nie lubi takich jak ty. Lud pamieta, ze wasz luksusowy styl zycia jest efektem jego pracy. Lud lubi sie dowiadywac, ze skorumpowany urzednik zostal stracony za sprzeniewierzenie funduszy. Twoj upadek beda postrzegac jako ochrone ich interesow przez panstwo. -Podczas gdy obaj wiemy, ze tak naprawde panstwo tylko coraz bardziej ogranicza ich prawa. Yu sie usmiechnal. -To jak teoria skapywania Ronalda Reagana. Dyrektorzy, kierownicy fabryk i wielu innych przez to, co spotkalo ciebie, bedzie wiedzialo, ze nie maja takiej wolnosci, jak im sie wydaje. Twoja porazka uspi ich marzenia o autonomii na co najmniej dziesiec lat. A kiedy oni zostana poskromieni, tak samo posluszni pozostana ci, ktorzy dla nich pracuja. -A gdyby mi sie udalo? - spytal Liu. -Ja zgarnalbym plony, ale ryzyko porazki bylo zbyt duze, by calkowicie cie poprzec. Postanowilem dac ci tyle, zeby cie zachecic, ale nie az tyle, zebys sie zanadto osmielil. To zrobiles juz sam. -Ile was to kosztowalo? Zloto, sprzet wydobywczy, statki. Ta gra o wladze byla tego warta? -Utrzymanie absolutnej wladzy w Chinach przez nastepnych dziesiec lat? Oczywiscie. Poza tym te statki to zuzyte, przerdzewiale lajby przeznaczone na zlom. Reszta zlota, ktorej nie przekazales na rzecz telewizyjnej reklamy Quinte-ry, zostala juz zabrana z twoich skarbcow przez obecnego tu pana Suna. Oczywiscie, ponieslismy koszty, ale kanal zostal uszkodzony w stopniu wystarczajacym, by przejelo go Hatcherly. Towary wciaz musza przeplywac przez przesmyk, a nasza linia kolejowa i rurociag to jedyna droga. -Czyli na statku sa materialy wybuchowe? -W takiej ilosci, ze nawet jedna detonacja zamknelaby Przekop Gaillarda na co najmniej rok - powiedzial Yu. - Nie rozumiesz? Wzialem z twojej operacji to, co najlepsze, a reszte odrzucilem. Nie musimy szantazowac Ameryki bronia jadrowa, zeby zajac Tajwan. W koncu Chiny beda tak bogate, ze Tajwanczycy sami zechca wrocic. Byles mi potrzebny jako przyklad dla ludzi, ktorzy to bogactwo wytworza, ze robia to dla dobra partii, a nie wlasnego. Te lekcje, obawiam sie, zapomniales juz dawno. Liu zostal wymanewrowany tak calkowicie, ze odebralo mu mowe. General Yu zmanipulowal go w sposob idealny, popychajac go do jego wlasnego upadku. Liu poczul, ze wibracje pokladu lekko sie zmieniaja, gdy zwiekszono obroty silnika. Osiem duzych ciezarowek moglo zostac zaladowanych w pietnascie minut, bo suchy dok byl obslugiwany przez dwie suwnice, a poza tym nie potrzeba bylo zachowywac takiej delikatnosci, jak przy rozladowywaniu rakiet strategicznych. -Wracam z panem? - spytal w koncu Liu generala. Yu pokrecil glowa, jakby faktycznie go to smucilo. -Przykro mi, moj mlody przyjacielu. Ktos musi zostac i wziac na siebie wine za probe wrogiego przejecia calego kraju. Przywiozlem teczke pelna dokumentacji wskazujacej, ze cala operacja byla wylacznie twoim dzielem. Prezydent Quintero i dyrektor kanalu, Felix Silvera-Arias, zostali rano poinformowani, ze w ich najlepszym interesie jest milczec o wlasnym udziale. -Moja rodzina? -Nie podzieli twojego losu. To ci moge obiecac. -To bardzo wspanialomyslne z pana strony. - Liu nie kpil. Zazwyczaj zony, rodzice, dzieci i inni czlonkowie rodziny gineli w czystkach po bledach jednego czlowieka. Ten strach byl jeszcze jednym sposobem trzymania ludzi w ryzach przez wladze. -Co teraz? -Nie mamy wiele czasu. - Yu siegnal do marynarki po papierosy. Poczestowal jednym Liu. - Wiem, ze rzuciles, ale w obecnych okolicznosciach... - General zapalil papierosa i przytrzymal zapalniczke dla Youshenga. - Sierzancie Huai, zapali pan? -Dziekuje, panie generale. Huai sam przypalil swojego papierosa i wycofal sie w cien, czekajac na rozkazy. Palili w milczeniu. -Co ze skarbem, generale? - spytal Liu, rzucajac niedopalek na podloge i rozgniatajac go obcasem. - Sprobuje go pan wydobyc? -Nie myslalem o tym. Jesli rzeczywiscie tam jest, to za miesiac czy za rok znajdziemy go dla Panamczykow, a potem przekazemy jako gest dobrej woli. Odkrycie miliarda dolarow w zlocie, nawet jesli sa juz twoje, to potezny argu ment w dyplomatycznych rozmowach. Do generala podszedl oficer i zasalutowal. -Z wyrazami szacunku od kapitana Wonga. Ladunek jest na pokladzie. Kapitan melduje, ze "Englander Rose" minal sluzy Miraflores i kieruje sie w nasza strone. -Cholera. Prosze powiedziec kapitanowi, ze mozemy za chwile odbijac. Zaraz, pojde z panem na mostek. Sierzancie Huai, pana pistolet. Prosze go dac panu Liu. -Slucham? -Pana pistolet. Mozemy pozwolic mu to zalatwic honorowo. Ale prosze miec na niego oko, na wszelki wypadek. Yu chwycil duza teczke z kajuty pierwszego oficera i przypial ja do nadgarstka Liu kajdankami. -Po wszystkim prosze zabrac jego zwloki do jego biura, wymyslic jakies wyjasnienie dla personelu i zabrac swoich ludzi z Panamy najszybciej, jak sie da. -Rozumiem, panie generale. - Weteran popatrzyl na Liu, a potem odwrocil sie do Yu. - Moge o cos zapytac? -O co chodzi, czlowieku? - warknal general zirytowany, ze Huai dostrzegl w jego rozkazach jakies dwuznacznosci. -Kiedy mowil pan o kosztach zwiazanych z ta operacja, nie wspomnial pan o ludziach, ktorych stracilismy. Cos w glosie sierzanta sprawilo, ze Yu zwrocil na niego uwage. -Obowiazkiem zolnierza jest wykonywac rozkazy, sierzancie. Taka jest cena wojny. -Tak wlasnie pomyslalem, panie generale. General Yu odwrocil sie, by ruszyc za pierwszym oficerem na mostek. -Cena wojny - powtorzyl Huai i wyjal pistolet z kabury. Lauren podeszla do Mercera i objela go w pasie, by z glowa przytulona do jego ramienia czekac na nieuniknione. Francuzi rozmawiali cicho ze soba, modlac sie, a moze wspominajac odwage, z jaka stawiali czola smierci inni legionisci w przeszlosci. Harry palil nastepnego papierosa i zlopal resztki jacka danieP-sa. Mercer odmowil poczestunku, bo wiedzial, ze przyjacielowi alkohol sprawi wiecej radosci. Jego sluch laskotal jakis natarczywy glosik, odlegly i cienki. Probowal go zignorowac, ale nie mogl. Niewygodna sluchawka radia zwisala mu na cienkim kabelku na piers. Uswiadomil sobie, ze to z niej dobiega glos i wlozyl ja z powrotem na miejsce. -Aniol Dwa, tu Niebo, odbior. Zapomnial o niszczycielu. -Niebo, tu Aniol Dwa. Mow. Odbior. -Helikopter ratunkowy juz wystartowal. ETA za siedem minut. Mercer wykrzyczal to, co wlasnie uslyszal. Smiechy i krzyki byly jesz cze glosniejsze niz przedtem. -Potwierdzam, Niebo. Bedziemy gotowi. Niech pilot wie, ze bedzie mial tylko dwie minuty, zeby nas zabrac i oddalic sie na bezpieczna odleglosc. -Dopilnuje, zeby wiedziala - odparla oficer lacznosciowa, podkreslajac plec pilota. Foch polaczyl sie przez radio z Rabidoux. -Ewakuacja smiglowcem za siedem minut. -Mam lepsze wiadomosci. Munz prawie rozbroil bombe. Kiedy dostal sie do zegara, nie bylo juz wiecej pulapek. Dalej to juz prosta robota. -Ile jeszcze? -Minuta, moze mniej. Kable beda rozlaczone, zanim woda zrobi zwarcie. Niech pan powie Mercerowi, zeby zatopil statek na glebokiej wodzie. Jesli uda sie nam utrzymac na powierzchni wystarczajaco dlugo, niech przeplynie pod Mostem Ameryk i da mu pojsc na dno w Zatoce Panamskiej. -Zrobi sie. Dobra robota. -Munz prawie skonczyl. - Reakcja na slowa Focha byla oszolomiona cisza. -Z zegarem. Prawie go wylaczyl. Statek nie wybuchnie. -Jest pewny? -Saperzy nie sa znani z czczych przechwalek, kiedy ryzykuja wlasny tylek. -Foch wyszczerzyl sie szeroko. - Mowi, zeby, jesli to mozliwe, dac statkowi za tonac na glebokiej wodzie. -Nic z tego - odparl Harry. - Bedziemy mieli szczescie, jesli wyplyniemy w ogole z kanalu. Nie umiem powiedziec, jak szybko nabieramy wody, ale nie wydaje mi sie, zebysmy wycisneli z niego wiecej niz dwa-trzy kilometry. -Dobra - powiedzial Mercer. - Co mamy za trzy kilometry? Lauren sie zastanowila. -Balboa i opuszczony sklad paliwa marynarki w Rodman sa na prawym brzegu kanalu. Na lewym jest terminal Hatcherly. Po tych slowach ona, Mercer i Harry wymienili spojrzenia. -Co ty na to, Harry? - spytal Mercer. Harry sie zasmial. -Nie wyobrazam sobie lepszego miejsca pochowku tego dziadka niz dziura Liu Youshenga. Zanim Mercer wezwal USS "McCampbell", zaczekal na potwierdzenie, ze Munzowi sie udalo. Dwie minuty pozniej Niemiec i jego francuski kolega weszli na mostek. Mundury mieli mokre od wody zalewajacej ladownie, ale nic nie moglo przycmic dumy, jaka promieniowali. -Nie obchodzi mnie, czy jestescie na liscie do awansu - zawolal Foch i ucalowal ich w oba policzki. - Obaj idziecie stopien w gore. -Aniol Dwa do Nieba - powiedzial Mercer, kiedy tez juz im pogratulowal. -Mow, Aniol. -Mala zmiana planow. Bomba zostala rozbrojona. Sprobujemy doplynac do portu towarowego Hatcherly. Jeszcze go nie widzimy. Mozecie nam opisac, jak tam wyglada zegluga? -Jedna chwila, Aniol. Ee, jestescie pewni co do bomby? -Gdybysmy nie byli, to bysmy wrzeszczeli o ten helikopter. -Potwierdzam, Aniol. W tej chwili w porcie jest tylko jeden statek. Wlasnie wyplywa z zamknietego suchego doku. Mercer podejrzewal, ze wie, o jaki statek chodzi. -Niebo, jest szansa, zebyscie odczytali jego nazwe? -Mozemy przeczytac pismo wetkniete do tylnej kieszeni spodni pomywa-cza pokladowego. To statek motorowy "Korvald", zarejestrowany w Liberii. -"Korvald" wychodzi z suchego doku - zrelacjonowal Mercer Harry'emu. Harry pchnal mocniej przepustnice. -Nic wiecej nie mow. - Podniosl wzrok. - No dobra, staruszku - powiedzial do swojego statku - wytrzymaj jeszcze troche dla starego kapitana Harry'ego, a on ci zapewni koniec godny pancernika. -Zamierzasz staranowac "Korvalda"? - spytal Rene. -Jesli "Rose" mi pozwoli. - Harry usmiechnal sie i poklepal kolo sterowe. -Oszalal pan? Jestesmy wyladowani tysiacami ton materialow wybuchowych, a "Korvald" przewozi osiem miedzykontynentalnych rakiet balistycznych. Zabije pan nas wszystkich i zrowna z ziemia wszystko w promieniu pieciu kilometrow. -Niech pan sie nie martwi, Rene - przerwal Mercer, zanim Bruneseau znow stracil panowanie nad soba. - To tylko jeden z kiepskich zartow Harry'ego. Nie zderzymy sie z nimi. Zatarasujemy im tylko droge, zeby nie uciekli. Te rakiety sa swietnym dowodem przeciwko Liu Youshengowi. Francuski szpieg wydawal sie uspokojony, ale nie przestal marszczyc czola. Bylo jasne, ze nigdy nie zaufa Harry'emu White'owi. Mercer podszedl blizej do przyjaciela, tak zeby Bruneseau go nie uslyszal. -Nie zamierzales rzeczywiscie staranowac "Korvalda", prawda? -Och, wciaz zamierzam - zachichotal Harry. Od portu Hatcherly dzielil ich niecaly kilometr. Na tle burzowych chmur portowe dzwigi Hyundaia wygladaly jak monstrualne rusztowania. Za nimi rozciagal sie labirynt kontenerow. Tuz obok nich stal suchy dok. Widac bylo rufe statku, wylaniajaca sie powoli z przypominajacego wlot do jaskini wejscia. -Bierz ster. -Co? Harry odsunal sie od konsoli sterowniczej. -Powiedzialem bierz ster. Mamy jeszcze chwile, a ja nie zartowalem, ze musze sie odlac. Trzymaj kurs na dok. Kiedy Harry wrocil z toalety, "Englander Rose" z zaskakujaca predkoscia przechylal sie juz na lewa burte. Od suchego doku dzielilo ich czterysta metrow wzburzonej wody, a "Korvald" wyswobodzil sie juz prawie z zamkniecia. Woda wypelnila zezy i zaczela zalewac dolne poklady towarowe; "Rose" stawal sie coraz bardziej ociezaly. Predkosc spadla tak, ze Harry przestal wierzyc, ze im sie uda. Zmniejszyl obroty silnikow. -Dobra, ludzie, oto co chce zrobic - powiedzial. - Jak sie wywrocimy, to na lewa burte. Nie przewrocimy sie zupelnie, bo jest tu za plytko. Osiadziemy na burcie w mule. Wszyscy idzcie na prawe skrzydlo mostka i czekajcie. -A co z toba? - spytal Foch. -Musze pilnowac kursu, jak dlugo sie da. -Niech ktos znajdzie jakas line - rozkazala Lauren. - Mozemy obwiazac cie w pasie i wyciagnac, kiedy statek sie przewroci. Cala grupa zebrala bron i wyszla na zewnatrz. Mercer zrobil z kawalka liny prowizoryczna uprzaz wspinaczkowa i przywiazal Harry'ego do relingu. -Moze byc? -Czuje sie jak w cholernym kaftanie bezpieczenstwa - poskarzyl sie Harry. -No tak, znasz to uczucie. Mercer zostal u boku przyjaciela. Statek zblizal sie do celu i coraz bardziej przechylal. Wedlug pochylomierza przykreconego do grodzi kat wynosil dwadziescia dwa stopnie. Na urzadzeniu bylo zaznaczone, ze statek moze sie podniesc z pochylu czterdziestu stopni, ale nie z zalanymi ladowniami i prawdopo- dobnie tylko bokiem do fali. Harry zawisl na swojej uprzezy, a Mercer musial chwycic sie konsolety. Wyraznie widzieli "Korvalda". Statek byl nowszy niz "Rose" i wiekszy. Wiozl ladunek na tyle lekki, ze widac bylo jasna linie farby antykorozyjnej wzdluz linii zanurzenia. Na rufie stali jacys ludzie, innych widac bylo na skrzydle mostka. Trzej byli ubrani w ciemne, marynarskie mundury, dwaj inni - w garnitury. Cos tknelo Mercera, kiedy patrzyl na chudszego z tych dwoch. Siegnal po lornetke, jedna reka przylozyl ja do oczu i rozstawil szerzej nogi, bo nachylenie przekroczylo wlasnie trzydziesci stopni. Ustawil ostrosc, patrzac na mezczyzn prowadzacych statek chlodnie spod brezentowej plachty oslaniajacej mostek przed deszczem. Zobaczyl wyraznie rysy twarzy. Wszyscy wpatrywali sie w stary frachtowiec, sunacy w ich strone. Mercer nie znal nikogo z zalogi ani przysadzistego cywila, znal za to chudego. Jego dlon zacisnela sie na lornetce i zaczela dygotac. -Sun jest na tamtym statku. -Kto? Ten oprawca? -Tak. -A niech to szlag. -Harry, nie mozemy pozwolic im uciec. -Pracuje nad tym, kolego, pracuje nad tym. Chociaz "Rose" nie posuwal sie juz prawie o wlasnych silach, prad wody w kanale wystarczyl, by pchac go na "Korvalda". Odleglosc zmniejszyla sie do stu metrow, potem osiemdziesieciu. Wzdluz relingu chinskiego statku pojawili sie nagle uzbrojeni zolnierze. Otworzyli ogien, z poczatku sporadyczny, potem coraz bardziej ciagly i skoncentrowany. Juz trzeci raz wokol mostka zagwizdaly kule. Harry i Mercer padli na podloge, szukajac oslony. -Cholera! -Co sie stalo? - spytal Mercer, przekrzykujac halas, przestraszony, ze Harry dostal. -Musze widziec, w ktora strone "Korvald" skreci. Moze zawrocic i poplynac prosto na otwarte wody albo zawinac po wewnetrznej i okrazyc port, zeby wyjsc za nami. -Po czym poznasz, w ktora strone skreci? - Zablakany pocisk wyrwal tapi-cerke z fotela, ktorego uzywala Lauren. -Musze widziec rozbryzg wody z tunelu strumieniowego i to, jak ma ustawiony ster. -Wynoscie sie stamtad, wy dwaj! - krzyknela Lauren oslonieta na przeciw leglym skrzydle. - Zabija was tam. -Nie warto - dodal Foch. Mercer zignorowal ich oboje i wlaczyl radio. -Niebo, zglos sie. Tu Aniol Dwa. Gdzie ten smiglowiec? W tej samej chwili mostek wypelnil sie hukiem wirujacych lopat SH-60 se-ahawka unoszacego sie kilka metrow nad statkiem. Huraganowy podmuch wpadal do srodka przez wybite okna. Helikopter nadlecial nisko nad woda, zaslaniajac sie kadlubem dryfujacego "Englander Rose" i wyskakujac w gore w ostatniej chwili. Obrocil sie w powietrzu i ustawil tak, ze boczny strzelec mogl przeorac "Korvalda" ogniem ze swojego M-60. Chociaz trafi! tylko dwoch Chinczykow, i tak oczyscil reling, bo reszta rzucila sie w poszukiwaniu oslony. Mercer pomogl wstac Harry'emu. Przy dziobie "Korvalda" widac bylo spieniona struge wody; statek zaczynal zakrecac, pomagajac sobie poteznym sterem strumieniowym srodokrecia, w nadziei ze ucieknie "Rose" wzdluz kanalu. Harry natychmiast to zauwazyl. -Mamy ich. Obrocil kolo sterowe w strone wiekszego statku. Kapitan Wong ustawil "Korvalda" prostopadle do suchego doku, ale tak, ze dziob byl wciaz skierowany na brzeg; mial nadzieje przescignac przeciwnika, tanczac po jego wewnetrznej stronie. Gdyby wiedzial to, co wiedzial Harry White, obrocilby sie w druga strone i z latwoscia wyminal tonacy statek. Kiedy dwa kadluby dzielilo dwadziescia metrow i oba ustawione byly mniej wiecej z pradem, Harry po raz ostatni szarpnal dzwigniami przepustnic. Statek minimalnie przyspieszyl, nabierajac do ladowni wiecej wody. Zaczal sie przewracac. Mercer wspial sie pod oslone dachu mostka i pomogl pozostalym wciagnac Harry'ego. Przycisneli sie do pokladu, trzymajac sie mocno grodzi, ktora miala juz wkrotce stac sie podloga. Dynamiczny kat steru i kila popchnal statek na "Korvalda". Z woda przelewajaca sie przez reling "Englander Rose" wbil sie w plywajaca chlodnie na tyle mocno, by rozedrzec powloke jej kadluba. Popchniecie przechylilo go jeszcze bardziej; fontanny wody i powietrza wystrzelily z wentylatorow i nieszczelnych lukow zatapianych pomieszczen. Kiedy dziob uderzyl o dno, kil wygial sie z udreczonym skrzekiem gietego metalu. Statek osiadl glebiej, bardzo powoli sie przetaczajac. Przednie dzwigi polamaly sie jak zapalki, kiedy uderzyly w poklad "Korvalda". Gorna krawedz nadbudowki zderzyla sie ze sterowka drugiej jednostki w eksplozji odlamkow szkla i ludzi, ktorzy uciekali zbyt wolno. Komin odlamal sie i potoczyl jak gigantyczna rura. Uderzyl dwoch zolnierzy i zmiazdzyl ich na plasko. Fale wywolane kolizja odsunely statki na chwile, a potem uderzyly nimi o siebie jeszcze raz, mocniej, otwierajac w kadlubie "Korvalda" nastepna dziure. "Rose" wciaz osiadal na plyciznie, a pogiete blachy, kleby lin i inne szczatki zlaczyly oba statki na dobre. Martwy ciezar frachtowca ciagnal "Korvalda" w dol, az ten znieruchomial z dziesieciostopniowym przechylem. Poniewaz jednak przez rozdarty kadlub do srodka wlewala sie woda, statek chlodnia rowniez zaczal isc na dno. "Rose" lezal jak martwy, ponad polowa kadluba zanurzony pod woda. Fale chlupotaly zaledwie poltora metra ponizej stop sciesnionej zalogi. Pierwszy otrzasnal sie Rabidoux. -Chyba sie do nas dobiora za to, co Harry zrobil z ich statkiem. Lauren wyciagnela nogi spod Focha, z trudem sie orientujac w swiecie obroconym na bok. Zajrzala przez otwarte drzwi na mostek i zo baczyla tylko wode. Chwycila za bron. -On ma racje. Nie mozemy tu zostac. Zalatwia nas. Mercer dotknal guza na potylicy. Uderzyl sie o sciane podczas ostatniego skoku ze sluzy. -Poczekajmy chwile. -Co? - krzykneli wszyscy chorem. Mercer obrocil nadgarstek, zeby widziec pozyczony zegarek. Byla jedenasta. -Ruszymy sie, kiedy odpali "Change". Smiglowiec moze nas oslaniac. Przekazal swoj plan przez radio na "McCampbella", ktory mial z kolei przekazac go pilotowi smiglowca, unoszacego sie poza zasiegiem recznej broni z "Korvalda". -Wedlug mojego zegarka - powiedziala Lauren, wolna reka sciskajac M-16 -powinien wybuchnac za cztery, trzy, dwie, jedna. Nic. -To ten pani rolex - zakpi! Foch. - Jest zbyt dokladny. Tamci uzywaja ta niej chinskiej podrobki. Harry chcial cos jeszcze powiedziec, kiedy po nisko plynacych chmurach przeszedl oslepiajacy blask, od ktorego zaczely piec go oczy. Rozdziawil usta. Osiemnascie kilometrow dalej na kanale eksplodowalo siedem tysiecy ton materialow wybuchowych. Byla to nie tyle eksplozja, ile huragan ognia, ktory rozdarl niebo, wykwitajac i puchnac w monstrualna wieze plomieni. "Robert T. Change" przestal istniec starty z powierzchni ziemi w pierwszych milisekundach wybuchu. Jak uderzony gigantyczna piescia, "Mario diCastorelli" zostal podniesiony z wody i rzucony prawie osiemset metrow dalej, podczas gdy kawalki jego kadluba polecialy na jeszcze wieksza odleglosc. Miliony metrow szesciennych odparowanej wody zwiekszyly jeszcze fale cisnienia, ktora uderzyla w otaczajace skaly. W jednej chwili gleba pod kanalem zmienila sie w szlam miekki jak galaretka i nadwerezone gory zaczely sie osuwac w krater wyzlobiony przez eksplozje. Dookola wzbily sie chmury kurzu, niczym kleby popiolu z eksplozji wulkanu. Fala wstrzasowa sunaca pod ziemia sprawila, ze powierzchnia kanalu wokol "Rose" ozyla. Wszyscy widzieli rosnaca nad horyzontem kule ognia, ale nic nie slyszeli. Nagle z wody podniosly sie trzymetrowe fale, zalewajac ich ciasno zbita grupke. Ulamek chwili pozniej dotarla do nich fala uderzeniowa, a potem grzmot detonacji jak ryk tysiaca odrzutowcow. Dziesiatki tysiecy metrow szesciennych skal i gruzu sypaly sie ze zboczy przekopu niekonczaca sie kaskada. Na przeciwleglym brzegu rozciagalo sie lagodnie nachylone pole, o powierzchni blisko poltora hektara. Pod wplywem strukturalnych przesuniec warstw geologicznych gorna trzymetrowa warstwa ziemi na polu splynela do kanalu niczym na pasie transmisyjnym. Lawiny sunely nieskrepowanie przez kilka minut, a osuwiska mialy powstawac jeszcze przez kilka dni, dopoki ziemia sie nie ulezy. Po raz pierwszy od dziesiatego pazdziernika 1913 roku, kiedy to na przekazany telegrafem sygnal od Woodrowa Wilsona z Bialego Domu zdetonowano zapore oddzielajaca Przekop Gaillarda od jeziora Gatun, Atlantyk i Ocean Spokojny nie byly juz polaczone. Najwazniejsza droga morska w historii zeglugi handlowej zostala przecieta. W klebach pylu i gasnacych plomieni rozszalala woda uderzala z obu stron w ziemny czop siegajacy od brzegu do brzegu. Mercer popedzil swoich ludzi, kiedy tylko uderzyla ich fala dzwieku. Nie mogli tracic cennych sekund, ktore dala im eksplozja. Pilot seahawka zrozumiala rozkazy i nie tracila czasu na gapienie sie na okropne dzielo zniszczenia. Zawrocila helikopter ciasnym lukiem i obnizyla wysokosc, zeby boczny strzelec mogl otworzyc ogien prosto do wnetrza mostka "Korvalda". Na wszystkie strony polecialo szklo i krew. Zolnierze Legii poprowadzili cala grupe wokol skrzydla mostka i przez to, co dotad bylo sciana nadbudowki. Stal byla sliska od deszczu i nierowna. Nie bylo gdzie sie schowac. Gdyby nie helikopter, ktory przyszpilil Chinczykow, ich szarza zostalaby rozniesiona, zanim w ogole nabralaby rozpedu. Munz i Foch pierwsi dotarli na skraj nadbudowki, padli plasko i wyjrzeli, kto czy co moze byc pod nimi. Mercer i Lauren patrzyli na skrzydlo mostka "Korvalda", sterczace trzy metry nad ich glowami. Jak dotad zaden z Chinczykow na pokladzie nie wystawil sie na strzal. -Czysto - zawolal Foch i zniknal za krawedzia. Pozostali pobiegli do przodu. Reling "Korvalda" byl trzydziesci centymetrow w dole i niecaly metr od nich. Woda miedzy dwoma statkami kipiala - to z przewroconego frachtowca uciekalo powietrze. Foch zaczekal w cieniu wentylatora, zeby pomoc innym przy przeskakiwaniu. Nad nimi, dziesiec metrow w strone rufy, zmasakrowana sterowka wciaz byla traktowana ogniem automatycznym przez seahawka. Kawalek dalej spod oderwanego komina "Rose" wystawaly groteskowo dwie pary nog. -Jaki jest plan? - spytal Mercer Fo cha. Ten wzruszyl ramionami. -Je ne sais pas. Myslalem, ze pan ma jakis pomysl. Mercer spojrzal w strone dziobu i zobaczyl jakis ruch. Chinski zolnierz przekradal sie wzdluz wystajacych pokryw lukow, zeby znalezc miejsce, z ktorego moglby ostrzelac helikopter z karabinu szturmowego. Mercer podrzucil do ramienia M-16, ale Rabidoux byl szybszy i powalil Chinczyka trzynabojowa seria. Dwaj inni podniesli sie ze swoich kryjowek i zostali skoszeni przez Lauren i Focha. -Helikopter zdjal wszystkich na mostku - powiedzial Mercer; oddychal krotko i szybko, bo jego cialo znow zaczynala elektryzowac adrenalina. - Foch, niech pan wezmie dwoch ludzi i przeczesze poklad dziobowy, zeby nikt sie do nas nie podkradl. -D'accord. - Foch pociagnal Munza i legioniste, ktorego nazwiska Mercer nie znal, a potem zniknal za kominem. Mercer i pozostali ruszyli w strone nadbudowki, uwazajac na wciaz sypiace sie z mostka szklo. Kiedy dotarli do zamknietego luku, Bruneseau zajal pozycje ubezpieczajaca, a Rabidoux zakrecil kolem zamka. W srodku nikt nie czekal. -Nie robilismy juz tego aby dzisiaj? - zauwazyl Harry, kiedy weszli do srodka, chowajac sie przed burza. -Przestan narzekac i pomoz nam znalezc miejsce, zeby sie zadekowac, dopoki nie wroci Foch. Poszli ciemnym korytarzem, skrecajac w lewo, w glab statku, i znalezli otwarta kajute. Mercer wszedl pierwszy, z M-16 mocno przycisnietym do ramienia. Pomieszczenie bylo puste. Harry od razu usiadl przy biurku. -Od razu lepiej. Ta cholerna proteza zaczyna mi dokuczac. Chwile pozniej uslyszeli przed kajuta jakies poruszenie. Rene wyjrzal za drzwi, a potem otwo rzyl je przed Fochem i pozostalymi. -Poklad czysty? Porucznik kiwnal glowa. -Bylo jeszcze trzech. Co teraz robimy, polujemy na reszte? Mercer sie zastanowil. -Nie. Tylko na jednego. -Suna? - spytal Harry, rozumiejac go. -Musze to zrobic - powiedzial Mercer. - Nie umiem wyjasnic dlaczego, ale musze. -Nie warto - stwierdzila Lauren zaskoczona tym, co geolog zaproponowal. - Mozemy wszyscy tutaj zaczekac. Nikt nas nie znajdzie, a panamska straz przybrzezna bedzie tu za pare minut. -I ja chce, zebyscie tu zaczekali. Ale sam ide. Mercer sprawdzil amunicje w swoim M-16 i czy za paskiem spodni ma jeszcze czterdziestkepiatke. -Sun nie ucieknie - przekonywala Lauren. Nigdy przedtem nie widziala ta kiej zacieklosci w oczach Mercera i przerazalo ja to. - Wczesniej mowiles, co sadzisz o facetach typu macho. No, to teraz zastosuj sie do wlasnych rad. Mercer nie patrzyl na nia. -Gdybys wiedziala, jak pusty sie czuje przez to, co mi zrobil, nie prosila bys, zebym zostal. Nie bede soba, dopoki nie bede wiedzial, ze on nie zyje. To bez sensu, wiem. Ale tak czuje. Harry wstal. -Pusc go, Lauren. On ma racje. -Ty tez? - Odwrocila sie do starca. Czula sie zdradzona, bo byla pewna, ze najlepszy przyjaciel Mercera dostrzeze niedorzecznosc jego planow. -Tak bedzie najlepiej. Idz, Mercer. My tu zostaniemy. -Znow bede twoim dluznikiem - powiedzial Mercer, ruszajac do drzwi. Lauren patrzyla na niego z obrzydzeniem. - Przykro mi - powiedzial samym ruchem ust i pobiegl korytarzem. Przez kilka dlugich sekund nikt sie nie poruszyl ani nic nie mowil. W koncu Foch spojrzal na Harry'ego. -Wystarczy? -Jeszcze kilka sekund. -O czym wy mowicie? - wybuchla Lauren. -Idziemy za nim, oczywiscie - odparl Harry. - A co myslalas? Stopy Mercera ledwie dotykaly w biegu wytartego linoleum. Mial wrazenie, ze cos wzmocnilo jego wzrok, ze nic nie ukryje sie przed jego spojrzeniem. Nawet najglebsze cienie wydawaly sie jasne. Sluch tez mial jakby lepszy. Kazde skrzypniecie i jekniecie niosace sie echem po statku rozbrzmiewalo wyraznie w jego uszach, a on potrafil wskazac, skad kazdy dzwiek pochodzil. Wspial sie dwa poklady wyzej, zblizajac sie do miejsca, gdzie automatyczny ogien ze smiglowca wciaz chlostal mostek. Minal zwloki oficera, ktory dotarl tu ze sterowki, by umrzec. Slad krwi z dziur po kulach duzego kalibru w jego piersi prowadzil w gore trzeciego biegu schodow. Przez miarowe staccato karabinu maszynowego Mercer slyszal glosy krzyczace cos po chinsku. Ruszyl w gore po schodach, nie wychylajac sie i trzymajac blisko sciany. Na gornym polpietrze domyslil sie, ze mostek zostal ewakuowany, bo drzwi dzielace go od reszty nadbudowki byly zamkniete. Po lewej mial krotki korytarz, zawracajacy w strone rufy. Tam mieli kwatery oficerowie. Po prawej mogl zajrzec do innej sporej kajuty, prawdopodobnie kapitanskiej. Stamtad wlasnie dobiegaly glosy. Wyszedl z klatki schodowej, zeby lepiej widziec, co sie dzieje wewnatrz. W jednym z mezczyzn rozpoznal kapitana, w drugim przysadzistego cywila. Niestety, trzecim nie byl Sun. Byl to zolnierz. Im dluzej Mercer mu sie przygladal, tym bardziej byl przekonany, ze to ten sam czlowiek, ktory wzial go do niewoli po poscigu na samochodowcu. Nie rozumial, co mowia, ale wygladalo na to, ze zolnierz jest z czegos niezadowolony. Wlasciwie mozna bylo pomyslec, ze wygraza pistoletem cywilowi i kapitanowi. -Po raz ostatni, Huai - powiedzial general Yu, starajac sie utrzymac gniew na wodzy. - Odloz ten cholerny pistolet. -Nie moge tego zrobic, panie generale. Dopoki nie powie mi pan dokladnie, dlaczego uwazal pan za konieczne poswiecac moich ludzi. -Mowilem ci, ze smierc zolnierzy to cena wojny. -Tego wlasnie nie rozumiem. Przeciwko komu byla ta wojna? Panamie? Ameryce? Przeciw komu? Yu zacisnal usta, nagle rozumiejac, o co chodzilo sierzantowi. Tracil ludzi w konflikcie, ktorego nie rozumial. Chcial uslyszec odpowiedz, a Yu wiedzial, ze nie zadowoli go jakies wymyslone na poczekaniu klamstwo. -Sierzancie, ta operacja miala na celu obrone naszego stylu zycia. Nie wszyscy nasi wrogowie maja biala skore i okragle oczy. Niektorzy sa w naszych wlasnych szeregach. -Liu Yousheng moze jest draniem, ale nigdy nie uwazalem go za mojego wroga. Yu podchwycil jego slowa. -A moze jest nim? Zabiles go? Huai wyczul desperacje generala. -Byc moze. A moze wypuscilem go i w tej wlasnie chwili zalatwia sobie powrot do Chin. W rzeczywistosci Liu lezal nieprzytomny w kajucie, przykuty do rury za sedesem. Huai jeszcze nie wiedzial, czy powiedzialby o nim komus, czy pozwolil mu utonac razem z "Korvaldem", ktory nabieral wody przez dziury w kadlubie. W ciagu kilku minut, podczas ktorych wpadl do kajuty i znalazl Yu chowajacego sie przed helikopterem, wyczul, ze poklad sie znacznie przechylil, -Pusciles go! - zagrzmial general. Huai wycelowal dokladniej pistolet, przypominajac Yu, kto tu teraz rzadzi. -Kto uznal, ze Liu jest naszym wrogiem? ' -Twoj rzad. -Czyli moj rzad uznal go za zdrajce, a mimo to pozwolil, zeby kilkunastu moich ludzi zginelo, pracujac dla niego, tylko po to, zeby z jego zdrady uczynic polityczna przestroge. Moim zda niem to wieksza zbrodnia niz cokolwiek, co zrobil Liu. -I co zamierzasz z tym zrobic? - prychnal Yu, wykrzywiajac sie z pogarda. Byl u kresu cierpliwosci. - Zastrzelisz mnie? Wtedy bedziesz musial zastrzelic kapitana i wszystkich na statku, bo w przeciwnym razie to oni ciebie zabija. -Tego wlasnie pan nie rozumie - odparl spokojnie sierzant. - To jest wlasnie ofiara, jaka zolnierz jest sklonny poniesc dla swoich wspoltowarzyszy. Moge zginac, ale zabije pana. Zdradzil pan moich ludzi, zdradzil pan mnie i zdradzil pan Armie Ludowo-Wyzwolencza. - Podniosl pistolet. - Za zdrade swoich zolnierzy, generale Yu Kwan, skazuje pana na smierc. Strzal zabrzmial glosno i przenikliwie. Sierzant Huai zatoczyl sie w tyl, siegajac lewa reka do piersi, gdzie z rany saczyla sie krew. Pan Sun obserwowal cala rozmowe z kryjowki w sasiedniej lazience. Podobala mu sie naladowana emocjami rozgrywka miedzy zolnierzem weteranem a zolnierzem politykiem, karmil sie ich strachem i nienawiscia. Wiedzial jednak, komu jest winien lojalnosc, i precyzyjnie ocenil, kiedy sierzant strzeli. Wystrzelil ze swojego pistoletu na chwile przed Huaiem i z zadowoleniem stwierdzil, ze trafil kilka centymetrow od miejsca, w ktore celowal. Nigdy nie radzil sobie dobrze z bronia. Drugi strzal, opozniony o ulamek sekundy, trafil idealnie tam, gdzie mial trafic. Kula zostala wystrzelona w tej samej chwili, kiedy w piers Huai wnikal pocisk i wywalila mozg generala Yu przez potylice. Szaroczerwona galareta uderzyla w sciane kajuty i jak szlam splynela na podloge. Mercer patrzyl, jak obaj mezczyzni padaja na ziemie. Stal pod zlym katem, zeby widziec, czy to cywil zastrzelil zolnierza z ukrytej broni, ale rozsadek mu podpowiadal, ze kazdy, kto byl zamieszany w te intryge, mial jakas bron. Jedno wiedzial - ten incydent jego nie dotyczyl. Mercer mial na pienku z Sunem, nie z chinska armia czy jej cywilnymi zwierzchnikami. Kapitan statku przestapil nad cialem zolnierza, zeby zamknac drzwi do kajuty. Mercer wychynal z ukrycia za szafka. Wypchnal z umyslu to, co wlasnie widzial, i kontynuowal polowanie na Suna, domyslajac sie, ze oprawca bedzie sie ukrywal najdalej jak sie da od mostka. Szedl korytarzem, zagladajac do kajut. Wiekszosc byla otwarta i przeszukanie ich trwala chwile. Zamkniete drzwi Mercer wywazal kopnieciem, najciszej jak mogl, choc kakofonia z zewnatrz i alarmy wyjace na mostku zagluszaly wszelkie halasy. Za kazdym razem, kiedy wracal na korytarz, zerkal w strone ka- juty kapitana, zeby sie upewnic, czy nikt nie wyszedl. Przy ostatnich drzwiach nacisnal klamke. Zamkniete. Kopnal mocno i symboliczny zamek puscil. Mercer podrzucil M-16 do ramienia i jednym ruchem omiotl lufa cala kajute. Nikogo. Zajrzal do lazienki. Do sedesu byl przykuty jakis czlowiek. Co jest, do diabla? Lazienka byla malutka, wiec zarzucil karabin na ramie i wyciagnal czterdziestkepiatke. Zawolal cicho. Brak odpowiedzi. Podszedl po- woli i szturchnal cialo stopa. Mezczyzna lezal twarza do dolu i sie nie poruszal. Do reki mial przykuta teczke. Mercer kopnal jeszcze raz, mierzac tak, zeby odwrocic lezacego. Natychmiast poznal Liu Youshenga i z trudem sie opanowal, zeby nie nacisnac spustu. -Co my tu mamy. Przyjrzal sie dokladniej. Polowe twarzy Liu pokrywal fioletowy, opuchniety siniak. Mercer dotknal jego policzka. Skora byla zimna i woskowa. Liu nie zyl. Ten, kto uderzyl go w glowe, wymierzyl odrobine za silny cios i spowodowal wylew do mozgu. -Bardzo dobrze. Statek zaskrzypial, przechylajac sie jeszcze bardziej na wywroconego "Englander Rose". Mercer obejrzal sie przez ramie, sprawdzajac, czy w drzwiach kajuty nikogo nie ma, a potem pochylil sie, zeby przestrzelic kajdanki na reku Liu. Zakladal, ze cokolwiek jest w teczce, musi miec wartosc. Pan Sun zobaczyl, jak Amerykanin wchodzi do ostatniej kajuty, kiedy ruszyl szukac drogi ucieczki. Zachecony celnoscia swojego poprzedniego strzalu, postanowil osobiscie zlikwidowac Mercera. Wydawalo mu sie wlasciwe, ze jedyny czlowiek, ktory zdolal uciec, zanim zlamaly jego opor igly do akupunktury, byl teraz o kilka krokow od niego nieswiadom, ze jest obiektem polowania. Sun przemierzal korytarz upiornie cichymi krokami. Przy drzwiach kajuty schylil sie, zeby do niej zajrzec. Cos pstryknelo w jego starych kolanach. Mercer byl w lazience, schylony nad czyms, co Sun uznal za zwloki Liu Youshenga. Napatrzyl sie na smierc wystarczajaco dlugo, by ja rozpoznac z kazdej odleglosci. Odleglosc byla mniejsza niz przy poprzednim strzale, ale Sun nie spieszyl sie, podnoszac ciezki pistolet. Mercer wciaz stal do niego plecami. Muszka zrownala sie z wycieciem szczerbinki. Naboj byl w komorze, a spust zaczal sie cofac. Dlon Suna zadrzala. Puscil spust, odetchnal gleboko i wycelowal ponownie. Tym razem go mial. Jakis szosty zmysl kazal Mercerowi w ostatniej chwili sie odwrocic. Zobaczyl Suna przykucnietego w drzwiach kajuty z pistoletem w reku. Mercer wlasna bron trzymal opuszczona wzdluz boku. Byl szybki, ale nie tak szybki. Sun zdazyl sie usmiechnac. A potem wrzasnal, kiedy lsniacy szpic zahartowanej stali wylonil sie z jego piersi i przyszpilil go do podlogi. Z ust trysnela mu jasna, tetnicza krew, oczy rozszerzyly sie i zgasly. Ostrze wycofalo sie i do kajuty wszedl Harry. Jego szpada lsnila szkarlatem. -To bedzie trzeci dlug. - Harry pochylil sie i zdarl zegarek z nadgarstka Suna. - TAG heuer. Hm. Wyglada jak twoj. - Rzucil go Mercerowi. - To chyba wystarczajacy dowod, ze cokolwiek ten kutas ci zabral, znow nalezy do ciebie. Mercer popatrzyl na zegarek, a potem na przyjaciela, oszolomiony, wdzieczny, przytloczony fala przepelniajacego uczucia. Z jego ust z trudem wyrwaly sie slowa. -Harry, powiem ci cos, ale jak komus powtorzysz, to bede sie tego wypieral do grobowej deski. -Ja to wiedzialem od samego poczatku. - Glos Harry'ego byl zduszony, opuscila go nagla brawura. Oczy mu zwilgotnialy. - I ja ciebie tez kocham, chlopcze. Epilog Kiedy wszyscy zebrali sie nad wulkanicznym jeziorem, Mercer i Miguel zostali sami nad brzegiem Rzeki Zniszczenia. Pozostalosci obozu Gary'ego Bar-bera wygladaly podobnie jak kilka tygodni wczesniej. Moze pare tropow zwierzat wiecej, moze nowe pedy dzungli miedzy podartymi namiotami i rozrzuconym sprzetem - to byla jedyna roznica. Jednak chlopiec i mezczyzna spacerujacy w milczeniu czuli cos jeszcze.Duchy odeszly. Duchy Gary'ego i jego ludzi, w tym rodzicow Miguela, znalazly spokoj dzieki ofiarom, ktore wszyscy poniesli od dnia, w ktorym Mercer znalazl ciala. Nie trzeba bylo o tym mowic. To bylo rownie oczywi-ste, jak upal i wilgoc w waskiej, plytkiej dolinie. -Bedziesz szczesliwy z Roddym i Carmen? - spytal Mercer, kiedy znalezli na brzegu rzeki wygodne miejsce, zeby usiasc. -Chyba tak - odparl szczerze Miguel. - Sa bardzo dobrzy, a ja lubie ich dzieci. -A szkola? Cieszysz sie, ze do niej idziesz? Chlopiec sie skrzywil. -Beda sie ze mnie smiac, bo nie umiem czytac tak dobrze jak inne dzieci w moim wieku. I o innych rzeczach tez nie wiem tyle, co inni. -Nie sadzisz, ze jesli bedziesz sie uczyl, to sie dowiesz tego wszystkiego, co oni juz wiedza? -Moze - zawahal sie chlopiec. -Moze, smoze - powiedzial Mercer i sie zasmial. - Za rok bedziesz najmadrzejszym dzieciakiem w calej szkole. -Tak myslisz? - rozpromienil sie Miguel. -Wiem o tym. I wiesz, co jeszcze? -Co? -Jak bedziesz mial dobre stopnie, ty i rodzina Roddy'ego bedziecie mogli przyleciec do mnie do Waszyngtonu na bozonarodzeniowe ferie. -Rany! A pan Harry tam bedzie? -Uwierz mi, pan Harry zawsze tam jest. -W takim razie bede dostawal dobre stopnie. Powiedzial to tak, jakby same slowa wystarczyly, aby sie tak stalo. Mercer podejrzewal, ze u chlopca tak bystrego jak Miguel tak wlasnie prawdopodobnie bedzie. Miguel byl wyjatkowym dzieckiem, spostrzegawczym i odpowiedzialnym ponad swoj wiek. Dzieki milosci i wsparciu rodziny Roddy'ego mogl przezwyciezyc przezyta traume z wlasciwa tylko dzieciom odpornoscia. -A Lauren? Ona tez tam bedzie? Tym razem to Mercer musial sie wykrecic. Nie omawiali jeszcze z Lauren swoich planow poza wyprawe nad Rzeke Zniszczenia. Wlasciwie bardzo malo sie widzieli w ciagu tygodnia, ktory uplynal, odkad polozyli kres probom rozmieszczenia przez Liu Youshenga broni jadrowej w Panamie. Ostatni akt dramatu pozostawil dziesiatki pytan i Lauren zostala przydzielona, wraz z ludzmi z CIA, FBI i Departamentu Obrony, do znalezienia na nie odpowiedzi. Dwa dni trwalo ustalenie, ze cywil, ktorego zamordowano na "Korvaldzie" - czego Mercer byl swiadkiem - to wysoko postawiony general nazwiskiem Yu Kwan. Nikt na razie nie wiedzial, co wojskowy robil na statku ani dlaczego rakiety wydobyte z ladowni przez barke z dzwigiem okazaly sie atrapami. Obudowy wygladaly jak prawdziwe, ale w srodku znaleziono tylko betonowe wypelnienie, zeby wazyly tyle co prawdziwe rakiety miedzykontynental-ne. -Nie wiem, czy bedzie - powiedzial w koncu Mercer. Lauren miala przyjechac tego dnia po poludniu na dwa dni. Bedzie mial prawdopodobnie jedyna okazje, zeby ja zapytac. Sam Mercer przebywal nad jeziorem od trzech dni, razem z Fochem i jego ludzmi. Rene Bruneseau wylecial do Francji niedlugo po tym, jak straz przybrzezna uratowala ich z tonacego statku chlodni, a on machnal dyplomatycznym paszportem gwarantujacym immunitet. Mercer nie mial do niego pretensji za unikniecie nocy w areszcie, do ktorego trafili wszyscy pozostali, dopoki ambasady amerykanska i francuska, wraz z przedstawicielami Pentagonu, nie ujeli sie za nimi. Jeszcze zanim ich uratowano, Roddy Herrara organizowal juz ludzi do zatkania zniszczonych wrot sluzy. Z powodu niezwykle silnego nurtu operatorzy nie smieli zamknac dzialajacej pary, slusznie sie obawiajac, ze hydraulika nie powstrzyma wody od pogiecia stali i zniszczenia wrot. Oznaczalo to, ze mozna bylo jedynie pozwolic, by woda uwieziona miedzy ziemnym czopem w Przekopie Gaillarda a sluza Pedro Miguel dalej plynela. Zbiornik przed sluza Miraflo-res mogl ja pomiescic, ale trzeba bylo zamknac najwyzsze wrota, inaczej jezioro Miraflores zostaloby calkowicie osuszone. Wtedy wlasnie do akcji wkroczyl Roddy wraz z kilkoma innymi pilotami. Zajeli frachtowiec uwieziony na jeziorze i przeciagneli grube liny z jego rufy do uchwytow na dzialajacych wrotach. Uzywajac statku jako gigantycznej kotwicy, mieli lepsza kontrole nad wrotami i udalo im sie zamknac je tak, ze ich skrzydla sie nie pogiely. Skoro woda juz nie uciekala, minelo niebezpieczenstwo utraty mozliwosci korzystania z kanalu na lata. W strefie trzymano tylko jedna pare zapasowych wrot i te mialy zostac niedlugo zainstalowane w Pedro Miguel. Amerykanska huta miala dostac zlecenie na wypro-dukowanie nastepnych, majacych zastapic zniszczone wrota w Miraflores. Przywrocenie sluzy do stanu uzywalnosci mialo potrwac kilka miesiecy, ale jeszcze dluzej zapowiadalo sie wybieranie gruzu z Przekopu Gaillarda. Jednak sprzet gorniczy z oszukanczej kopalni Dwudziestu Diablow byl juz w drodze. Niedlugo mialy go wspomoc poglebiarki i inne maszyny zarzadu kanalu. W ten sposob radzono sobie z materialnymi reperkusjami tego, co usilowal zrobic Liu. Polityczne konsekwencje mialy sie ciagnac latami, choc na tym etapie Mercera w ogole to nie obchodzilo. Dla niego sprawa byla zakonczona. Tym, co przyprowadzilo go nad niewielka rzeke w samym sercu prowincji Darien, bylo przeczucie, ze potrafi odnalezc dwukrotnie zrabowany skarb. Foch i jego ludzie, w tym kierowca, ktorego wypuszczono z aresztu, oraz Gerard, ten, ktory straci! kawalek palca w kopalni, pojechali razem z nim. Potrzebowal ich pomocy, bo zeby dostac sie tam, gdzie wedlug niego spoczywal ukryty skarb, trzeba bylo najpierw sporo rzeczy wysadzic w powietrze. Mercer wstal i otrzepal siedzenie spodni. -Co powiesz, zebysmy poszli z powrotem i poczekali na Lauren? Wejscie pod wodospad trwalo teraz troche dluzej, poniewaz rejon, w ktorym pracowali legionisci, byl calkowicie niedostepny. Ciala chinskich zolnierzy, ktorzy wypadli z zodiaca wbitego w urwisko, zostaly zabrane przez ich towarzyszy, ale poszarpane szczatki pontonu wciaz lezaly w niecce w polowie wysokosci zbocza. Kiedy tylko dotarli na szczyt, Miguel pobiegl przodem, zeby pobawic sie z dziecmi Roddy'ego pod czujnym okiem Carmen Herrary. Dzieci puszczaly kaczki z pomostu, ktory zbudowali ludzie Liu Youshenga podczas ich pobytu nad jeziorem. Caly sprzet Chinczykow pozostal na miejscu, kiedy panamska policja, wsparta seahawkami z "McCampbella", zaatakowala teren wykopkow i wszystkich aresztowala. Chinskich nadzorcow deportowano bez sadu, a miejscowym pozwolono wrocic do ich wiosek. Smiech dzieci rozpraszal troche smetna atmosfere opuszczenia, ktora opadla na ciche namioty i budynki. Kilku panamskich zolnierzy pozostalo jako straznicy na wypadek, gdyby partyzanci chcieli sprawdzic, co sie stalo na szczycie gory, ale trzymali sie glownie ze soba, pozwalajac Mercerowi i Francuzom pracowac. Carmen i Roddy przyjechali z dziecmi dopiero dzis rano. -Tu jestes - zawolal Foch z obozowego stolka. On i jego ludzie siedzieli wokol wygaslego ogniska z Roddym. Wszyscy trzymali butelki piwa. Porucznik podal jedno Mercerowi. - Napijesz sie? -No jasne. - Mercer opadl na plocienne krzeslo, zdyszany po dlugiej wspinaczce. - Gdzie jest Harry? -Poszedl sie zdrzemnac. Upal go wykancza. -Mnie tez. - Mercer przesunal zimna butelka po czole. Sprawdzil, ktora godzina. - Lauren powinna tu byc lada chwila i bedziemy mogli ruszac z tym cyrkiem w trase. Henri... - W dowod szacunku Foch powiedzial Mercerowi, jak ma na imie -...sprawdziles liny trzymajace lodzie? -Wystarczajaco dlugie. -I sprawdziles dwa razy ladunki? -Ja sprawdzilem - odparl Munz. -W takim razie jestesmy gotowi. Dziesiec minut pozniej ciche brzeczenie przerodzilo sie w niski loskot nadlatujacego helikoptera. SH-60 przelecial nad krawedzia kaldery i usiadl kawalek dalej na piaszczystej plazy, wzbijajac tuman kurzu, ktory zaczal osiadac dopiero, kiedy lopaty wirnika zwolnily. Mercer juz biegl, kiedy z otwartych drzwi smiglowca wysiadlo czterech mezczyzn w uniformach khaki, a za nimi smukla postac Lauren w obcietych dzin- sach i obcislym T-shircie. Mezczyzni byli pracownikami panamskiego muzeum antropologicznego i mieli zabezpieczyc wszelkie artefakty. Z pomoca Lauren wyladowali kilka waliz i kilka wygladajacych na ciezkie skrzyn. Wygladalo na to, ze wszystko, czego Lauren bedzie potrzebowala na weekendowy pobyt, miescilo sie w pogniecionym chlebaku, ktory zarzucila sobie na ramie. Mercer odruchowo sie schylil, wchodzac pod wirnik obracajacy sie wysoko nad jego glowa. -Jak minal lot? - spytal, biorac torbe Lauren. -Pieprzyc konwenanse - odparla wyzywajaco. - Pocaluj mnie. Zarzucila mu rece na szyje i pocalowala, przywierajac do niego calym cialem. Naukowcy odwrocili sie, zawstydzeni, a potem znow zaczeli zerkac. Reka Mercera wsunela sie pod koszulke Lauren, podciagajac ja wystarczajaco, by ukazac miske bikini, ktory miala pod spodem. Zaden z mezczyzn wiecej sie nie odwrocil. -O, hej - zawolala Lauren lekko zdyszana. - Chcialabym ci przedstawic pi lota. To ona nas oslaniala. Jean Farrow, to jest Philip Mercer. Pilot siegnela przez otwarte okno, zeby uscisnac Mercerowi dlon. -Milo mi pana poznac. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - odparl. - Bez pani wszyscy bylibysmy teraz osobistymi poduszkami na igly chinskiego oprawcy. Farrow odwrocila sie do Lauren. -Musze wracac na "McCampbella". Przylece po pania w ponie- dzialek o osmej. -Tak jest. Do zobaczenia. Wirnik znow zaczal sie obracac i cala grupa potruchtala do obozu, ciagnac swoje rzeczy. Kiedy helikopter zniknal nad krawedzia wulkanu, dzungla eksplodowala zwyczajnym chorem zwierzecych wrzaskow, piskow i nawolywan. Wkrotce wszyscy siedzieli wokol ogniska; rozdano piwa. Harry tez tam byl; skwaszony po drzemce, powoli sie rozgrzewal pierwszym Jackiem daniel- sem z piwem imbirowym. Nikt nie wiedzial, skad udalo mu sie wziac lod do drinka, bo piwo pochodzilo z gazowej lodowki, ktora ledwie je chlodzila. Wszyscy razem wygladali raczej jak na pikniku niz na naukowej ekspedycji, co bylo zamierzeniem Mercera. Traktowal te wyprawe jak swoja zaplate za powstrzymanie Chinczykow. Lauren, siedzaca tak, ze ich krzesla sie stykaly, i trzymajaca go za reke, przedstawila naukowcow, ktorych szef nazywal sie Hernan Parada. -Znalem pana przyjaciela, Gary'ego Barbera - powiedzial Parada plynnym angielskim. - Przyszedl do mnie, kiedy przyjechal do Panamy, zeby porozmawiac o legendzie dwukrotnie zrabowanego skarbu. Po pieciu minutach wiedzialem, ze go nie przekonam, zeby nie tracil czasu na poszukiwania. -Kiedy Gary'emu na czyms zalezalo, byl jak pitbull. -Tak, wlasnie. Pozniej rozmawialismy wiele razy i przekonalem sie, ze to nie byl jeden z wielu poszukiwaczy przygod, ktorzy licza na szybka fortune. Znal legendy lepiej niz ja, wiedzial takze o wiele wiecej na temat prawdziwej historii El Camino Real, Krolewskiego Szlaku. - Naukowiec zaciagnal sie zdobiona fajka i wyczesal z brody okruchy tytoniu. - Chociaz nigdy nie sadzilem, ze go faktycznie znajdzie. -Bo nie znalazl. Byl blisko, ale nie dostrzegl ostatniego fragmentu ukladanki. - Mercer przerwal. - Nie wiedzial tez wystarczajaco duzo o geologii tej gory, zeby zauwazyc anomalie. Po ludziach przeszedl pomruk. -Anomalie? -Wodospad. Jest sztuczny. -To znaczy? -To znaczy, ze to nie jest naturalna formacja geologiczna. Zostal zbudowany, zakladam, ze przez inkaskich wojownikow, zeby zatamowac jezioro i calkowicie zalac kaldere. -Prosze, musi pan zaczac od poczatku. - Parada pozwolil, zeby zgasla mu fajka. -Dobrze. Tam, gdzie Rzeka Zniszczenia wpada do Rio Tuira, byl niewysoki prog, ktory nie pozwalal ciekawskim rybakom doplynac do tej gory. Gary odkryl, ze prog nie byl dzielem natury. To byla tama zbudowana z kamieni; woda, ktora zalala czesc doliny i podniosla poziom Rzeki Zniszczenia o jakies trzy metry. W czasach rzadow Hiszpanow jedynymi traktami w dzungli byly zeglowne rzeki. Budujac taka zapore, Inkowie zyskali pewnosc, ze konkwistadorzy nie zainteresuja sie ta mala rzeczka. Gary byl przekonany, ze ta sztuczka to znak, ze skarb jest ukryty gdzies ponizej nas nad rzeka. Nie przyszlo mu do glowy, ze Inkowie, mistrzowie sztuki budowniczej, poszli ze swoim planem krok dalej. Kiedy odkryli te okolice, zobaczyli okragly szczyt gory czesciowo wypelniony woda. Ale szczelina w zboczu uniemozliwiala jego calkowite zalanie. Wedlug moich obliczen szczelina ta miala okolo dwunastu metrow szerokosci u szczytu i blisko pietnascie metrow wysokosci. Profesor Parada przerwal, chociaz bardzo chcial uslyszec reszte tej historii. -Jak pan to obliczyl? -Po kacie nachylenia - odparl Mercer. - Zbocze wszedzie dookola ma stale nachylenie trzydziestu czterech stopni. Tak samo dolina Rzeki Zniszczenia. To jest naturalny kat, pod jakim ulozyly sie tutejsze gleby po kilku milionach lat erozji. Ale wodospad, a przynajmniej jego gorne pietnascie metrow, jest o wiele bardziej stromy, ma prawie siedemdziesiat trzy stopnie, jesli brac pod uwage calosc. -Jak na to wpadles? - spytala Lauren. -Podstawowa trygonometria. Wydawalo mi sie malo prawdopodobne, zeby, kiedy ten wulkan rosl podczas niezliczonych erupcji, korek twardej, a wiec slabo erodujacej skaty utkwil na szczycie lagodniejszego nizszego zbocza. Musial byc dzielem rak ludzkich. -Tama, taka jak na dole - wykrzyknal Roddy. -Tylko o wiele wieksza. -Czyli Inkowie, ktorzy napadali na karawany ze zlotem, zbudowali te tamy, zeby ukryc swoj skarb gdzies wewnatrz kaldery. Mercer scisnal lekko dlon Lauren. -Otoz to. Kiedy schowali zloto, zatkali szczeline swoja tama i jezioro wezbralo. Nie bylo takiej mozliwosci, zeby ktos znalazl skarby bez nowoczesnego sprzetu do nurkowania. -Kiedy juz napelnili jezioro, jak ukrywali dodatkowe porcje zrabowanego zlota? -Domyslam sie, ze pod koniec pory suchej, kiedy poziom jeziora i tak byl juz niski, ryzykowali wyciagniecie jakiegos kamienia z tamy, zeby spuscic troche wody i moc sie dostac do kryjowki. Parada byl zadowolony z odpowiedzi na swoje pytanie. -Kiedy umieszczali kamien z powrotem na miejscu i zaczynaly padac deszcze, kryjowka znow byla niedostepna. -A poniewaz deszcze w tym kraju leja regularniej niz ja - przycial Harry - jezioro pewnie zapelnialo sie bardzo szybko. -No to gdzie on jest? - glos Roddy'ego brzmial, jakby dopadla go juz goraczka zlota. -Wskazowka byla w dzienniku, ktory kupilem w Paryzu. - Mercer wyjal go z wodoodpornej torby pod krzeslem. - Godin de Lepinay spedzil w Panamie kilka miesiecy, robiac rozpoznanie przed przystapieniem Francuzow do kopania kanalu. Napisal miedzy innymi o wulkanicznym jeziorze na polnocy. Byla akurat pora sucha i zafascynowal go labirynt jaskin na wyspie posrodku jeziora. Nigdy niczego takiego nie widzial. Mysle, ze nasza wyspa rowniez jest zryta jaskiniami i tam wlasnie Inkowie chowali swoje skarby. Wszyscy rownoczesnie odwrocili sie do malej wysepki trzysta metrow od brzegu, miejsca, w ktorym Mercer, Lauren i Miguel spedzili noc otoczeni przez duszacy dwutlenek wegla. -Spalismy na nim - szepnela Lauren. -Co teraz zrobimy? - spytal Parada zza chmury aromatycznego dymu. -Wysadzimy tame, poczekamy, az jezioro opadnie do naturalnego poziomu, i zobaczymy, czy mialem racje. - Mercer popatrzyl na otaczajace go twarze; nigdy nie widzial takiej niecierpliwosci. - Ludzie porucznika Focha rozmiescili juz ladunki wybuchowe i mamy zgode wladz na spuszczenie wody z jeziora. Wszyscy mieszkajacy nad Rio Tuira zostali ostrzezeni, zeby spodziewac sie dzis po poludniu niewielkiej powodzi. -Na Boga, drogi panie - powiedzial Parada, uderzajac sie dlonia w udo, jakby on tez dostal goraczki zlota. - Na co czekamy? -Coz, na panskie pozwolenie wysadzenia tamy zbudowanej przez Inkow. Obawialem sie, ze moze ja pan uznac za wazny zabytek. Parada chwile sie zastanawial, potem porozmawial po hiszpansku ze swoimi towarzyszami. -Gdyby przyszedl pan do nas tydzien temu, powiedzialbym "nie". Ale kiedy kanal nie dziala, a na jego naprawe mamy tyle, ile mozemy pozyczyc od innych krajow, Panama bedzie glodowac. Utrata wiedzy naukowej jest chyba warta korzysci. -Wiem, ze nie bylo latwo. - Mercer rzucil mu plastikowa torebke sniadaniowa pelna trzydziestopieciomilimetrowych rolek filmowych. - To wszystko zdjecia tamy. Nagralem tez okolo godziny materialu wideo, kiedy podkladalismy ladunki. Moze to uspokoi panu troche sumienie. Parada kiwnal glowa. -Si, gracias. Kilkaset metrow od wodospadu znalezli dobry punkt widokowy, z ktorego mogli widziec dol tamy i kawalek doliny rzeki. Nikt nie protestowal, kiedy Mer-cer dal detonator Miguelowi. Chlopiec wzial go z powaga, przeczuwajac, ze w ten sposob zniszczy na zawsze miejsce smierci swoich rodzicow. Spojrzal na Roddy'ego. Panamczyk przykleknal na jedno kolano, ujal drzace dlonie Miguela w swoje i razem wcisneli guzik. Eksplozja byla stlumiona przez odleglosc i przez to, ze ladunki zostaly wepchniete w szczeliny skaly. Z tamy strzelil oblok pylu i odlamkow, a w nim zalsnila brylantowo woda. Fala uderzeniowa idaca dolina sploszyla setki ptakow i wywolala kakofonie wrzaskow zwierzat. Kiedy grzmot wybuchu ucichl, wszyscy uslyszeli, jak ziemia jeczy pod naporem olbrzymich ciezarow przesuwajacych sie wewnatrz kamiennej sciany. A potem zobaczyli, ze z podstawy wodospadu wyplywa wiecej wody, niz przelewa sie gora. Z poczatku nurt byl niedostrzegalny, ale stopniowo rosl, az z otworu wyrwanego przez ladunki trysnal strumien. Na ich oczach woda powiekszyla dziure, wyrywajac coraz wiecej luznych glazow. Im wyrwa byla wieksza, tym wiecej wody przez nia przeplywalo, co z kolei coraz bardziej niszczylo tame. Duzy jej odcinek popekal, wokol krawedzi wystrzelily wodne gejzery, a potem runela cala, zmiatajac tony skal. Glazy, rozmieszczone starannie na brzegach szalejacego nurtu, zostaly przezen wessane i cisniete w doline. Brzegi Rzeki Zniszczenia zniknely, wszystko, co na nich byto, woda porywala i wywracala. Walily sie drzewa, padaly cale polacie dzungli. Padly nastepne fragmenty tamy, olbrzymie kawaly skal i strumienie wody, od ktorych trzesla sie ziemia. Jak deszczowka w kanale burzowym, woda rwala przez wyrwe, po raz pierwszy od setek lat mogac plynac swoim naturalnym korytem. Widok takiej potegi uwolnionej naraz byl hipnotyzujacy i wszyscy stali jak wryci blisko godzine, nie mogac od niego oderwac oczu. Poziom jeziora opadal o wiele szybciej, niz Mercer sie spodziewal. Uzyl wzoru hydrologicznego Manninga, zeby ustalic, ze okolo trzydziestu milionow metrow szesciennych wody w jeziorze bedzie wyplywac przez okolo osmiu godzin, ale wygladalo na to, ze zle policzyl niektore wartosci. Przeplyw wody byl wiekszy niz tysiac piecset metrow szesciennych na sekunde. Obejrzal sie niepewnie na wysepke na srodku niknacego jeziora. W miare jak poziom wody opadal, a brzeg jeziora sie cofal, stawala sie coraz wieksza. Miejsce, w ktorym tamtej okropnej nocy ukryli lodz Gary'ego, znajdowalo sie juz trzy metry nad woda. -Nie ma sensu tu stac - powiedzial w koncu. - Moze poplyniemy na wyspe i tam zaczekamy. Zeszli na dol. Tam, gdzie jeszcze niedawno pluskaly fale, pare krokow od obozowiska, teraz rozciagala sie blotnista lacha, opadajaca stromo do cofajacego sie lustra wody. Sporo miejsc bylo tak niestabilnych, ze cale polacie mulu osuwaly sie w dol. Pomost wygladal dziwnie nie na miejscu, stojacy samotnie na beczkach wysoko nad brzegiem. Trzy lodzie oddalily sie na cumach, zasysane przez nurt w strone wyrwy w tamie. Gdyby Foch nie wydluzyl lin, lodki lezalyby juz na suchej ziemi. On i Rabidoux przyciagneli je z powrotem do brzegu i pomogli wsiasc pozostalym. Carmen nie miala ochoty plynac, wiec zostala z dziecmi, chociaz nic nie moglo powstrzymac przed udzialem w przygodzie Miguela. Odbili na silniku i okrazyli wysepke, szukajac jaskini. To, ze niczego nie zobaczyli, nie zmniejszylo ich ekscytacji. Wyciagneli motorowki na brzeg; wszyscy musieli brodzic w lepkim blocie, zeby dostac sie na twarda ziemie. Harry mial najgorzej przez swoja sztuczna noge i potrzebowal pomocy Focha i Mercera. Z przywiezionej lodowki rozdano piwo i cole dla Miguela. Roddy poczestowal tez wszystkich kanapkami, ktore Carmen zrobila na te okazje. Rozmowa przeszla od relacji z tego, co sie wydarzylo na kanale, do korzysci, jakie Parada i jego towarzysze mieli odniesc, znajdujac byc moze legendarny skarb. Co pol godziny ktos z grupy przepraszal pozostalych i obchodzil wysepke dookola, trzymajac sie dawnej linii brzegu, zeby nie wpasc w bloto. Kiedy slonce znizylo sie nad horyzontem, Mercer oznajmil, ze zrobi ostatni obchod, a potem powinni wrocic do obozowiska, przeczekac noc i przyplynac tu znow rano. Lauren wstala razem z nim. -Obrazisz sie za towarzystwo? - Usmiechnela sie szeroko, biorac go za reke. -Ani troche. Oddalili sie niecala minute od obozowiska, kiedy Mercer nagle sie zatrzymal. Lauren odwrocila sie do niego i przechylila glowe, czekajac na pocalunek. Po chwili otworzyla oczy, zirytowana, ze Mercer tego nie zrobil. Ale on nawet na nia nie spojrzal. Cala uwage skupil na dziwnej formacji skalnej wylaniajacej sie z opadajacej wody. -Co to jest? -Ziemia z urobku. -Jaskinia? -Chyba tak. Pewni mozemy byc za jakas godzine. Woda wciaz duzo ukrywa. Zanim zdazyli wrocic do pozostalych, profesor Parada i Roddy przyszli zobaczyc, czemu tak dlugo nie wracaja. Chwile pozniej wszyscy zeszli po blotnistym zboczu. Mul byl gesty i smierdzial zgnilizna. Musieli okrazyc sterczaca skale, zeby zobaczyc jaskinie. Brodzac po kolana w wodzie, doszli do wejscia. Grota miala okolo dziesieciu metrow szerokosci i dwoch wysokosci, wygladala jak czarna paszcza prowadzaca w glab ziemi. Skaly byly chlodne i sliskie. Mercer jako jedyny pamietal o zabraniu latarki. Trzymajac ja przed soba, wszedl do jaskini, macajac przed soba stopami, zeby sprawdzic, czy podloga nagle nie opada. Woda kapala ze sklepienia jak deszcz. Lauren tez weszla, tuz za Mercerem; stapala po jego sladach. Podloga zniknela. Mercer pomacal stopa i znalazl stopien pietnascie centymetrow nizej. Potem nastepny i nastepny. Byl na schodach znikajacych w metnej wodzie. Zatrzymal sie, kiedy zanurzyl sie po piers. -Chyba jednak bedzie nam potrzebny sprzet do nurkowania - zauwazyla Lauren. -Nie, woda opada. Pod nami jest chyba podziemny tunel, przez ktory jaski nia sie oproznia z wody. Musimy tylko dac mu troche wiecej czasu. Po minucie woda siegala mu do pasa i Mercer przeszedl kolejnych kilka stopni. Lauren trzymala sie za nim, wyzej, drzac z zimna. Kiedy tylko mogl, Mercer schodzil coraz nizej. -Chyba jestem na dnie. - Odwrocil sie i popatrzyl za siebie. Wlot jaskini, ponad dziesiec metrow za nimi, znajdowal sie teraz trzy metry nad ich glowami. W slabym swietle wpadajacym przez otwor widac bylo sylwetki pozostalych. Gdzies w ciemnosci Mercer uslyszal szum wody wyplywajacej malym bocznym tunelem, tak jak przewidywal. Jaskinia byla wieksza, jego mala latarka nie mogla oswietlic jej calej. Mercer i Lauren skrecili w prawo, chcac znalezc sciane. Woda wciaz siegala im powyzej kolan, wiec nie spostrzegli przeszkody. Mercer zderzyl sie z nia, niezgrabnie sprobowal zlapac rownowage i ostatecznie upadl razem z Lauren. Uderzyl sie w bark, ale podloze wydawalo sie luzne, raczej jak stos zwiru niz wulkaniczna skala. Mercer pomacal dookola siebie pod woda i zebral garsc kamykow. -Co to? - spytala Lauren. Wytrzasnal wode z latarki i zaklal, kiedy zaczela gasnac - nie byla wodoodporna. Poswiecil na to, co wyjal z wody. Nawet w kiepskim swietle nie sposob bylo nie rozpoznac zielonego ognia garsci szmaragdow, z ktorych najmniejszy byl wielkosci zoledzia. -O moj Boze! - Lauren pomacala dookola siebie i podniosla garsc kamieni, wypuszczajac je miedzy palcami jak piasek na plazy. Zebrala ich jeszcze wiecej i obsypala nimi glowe Mercera. On zrobil to samo Lauren, ze smiechem wcierajac jej we wlosy szlachetne kamienie i bloto. Powiodl dookola swiatlem latarki i mignal mu stos niewielkich, drewnianych skrzynek. Na wpol popelzl, na wpol podplynal w ich strone. Kiedy dotknal wieka jednej z nich, drewno rozpadlo sie pod palcem. Mercer zrobil w nim otwor wystarczajacy, zeby weszla cala reka. W srodku rozpoznal mydlany dotyk metalowych krazkow. Chwycil ich garsc i rzucil je Lauren, obsypujacej sobie nogi szmaragdami. Jedna z monet wyladowala jej na kolanach. Jakby zagniewane, ze tak dlugo trzymano je w ciemnosci, zloto blysnelo jak male lusterko. Lauren wykrzyknela z zachwytu. -Wszystko tu jest, prawda? Latarka zgasla, ale zadne z nich sie tym nie przejelo. Obejmowali sie w zimnym skarbcu. W koncu wrocili na powierzchnie, wpelzajac po stopniach, az zobaczyli swiatlo padajace z wejscia. Byli przemoczeni i od stop do glow pokryci blotem, ktore migotalo tam, gdzie przykleily sie szmaragdy i inne klejnoty. Parada czekal na nich na gorze schodow. -Co znalezliscie? Mercer otrzasnal sie jak pies, ochlapujac blotem cala grupe. Miguel sie zasmial, Parada sapnal, a Roddy zawyl z radosci, kiedy zlapal szmaragd. -Co znalezlismy? - oznajmil Mercer. - Znalezlismy sukces. Poniewaz reszte latarek zostawili na brzegu, nie mieli innego wyjscia, jak wrocic do obozowiska. Carmen rozpalila ognisko, zeby wskazac im droge, ale musieli przejsc kilkaset metrow przez bloto. Jezioro wciaz wyplywalo przez rozbita tame. Do rana byc moze daloby sie przejsc do jaskini sucha stopa. Mialo sie to okazac dopiero o swicie. Carmen byla takze dosc przewidujaca, by kazac dwom panamskim zolnierzom nabrac wody do beczek, z ktorych jedna postawila blisko ognia, zeby sie ogrzala. Kazdy wzial po dwudziestolitrowym wiadrze i poszedl do swojego namiotu troche sie obmyc przed powrotem do ogniska na kolacje. Wypito sporo drinkow. Zabawa skonczyla sie dobrze po polnocy; dzieci spaly zwiniete na kolanach doroslych. Mercer pomogl Roddy'emu zebrac jego stadko i wsunac je do namiotu, ktory pilot zajal dla swojej rodziny. Przy wejsciu chwycil dlon Roddy'ego i odwrocil ja wnetrzem do gory, a potem wysypal na nia kilka najpiekniejszych szmaragdow, jakie znalazl w jaskini. Schowal je w kieszeni, kiedy razem z Lauren wracali na powierzchnie. -Co to? - spytal Roddy, lekko wstawiony. -Dla ciebie. -Nie. Nie moge. Dostalem z powrotem prace. Potrafie sam utrzymac rodzine. -W takim razie wez je dla Miguela. Niech ma zycie, na jakie zasluguje. Roddy poddal sie alkoholowi i emocjom. -Wezme je i wykorzystam, kiedy on i moje dzieci pojda na studia. - Objal Mercera i mocno go usciskal. - Ty tez zawsze bedziesz dla niego jak ojciec, wiesz? -Wiem, ale nie moge mu zapewnic normalnego domu tak jak ty, milosci, rodziny. Przynajmniej tyle moglem zrobic. Wracajac do swojego namiotu, Mercer czul dume zmieszana z zalem. Watpil, by kiedykolwiek mial dzieci, ale gdyby tak sie stalo, mial nadzieje, ze bedzie tak dobrym ojcem i tak dobrym czlowiekiem jak Roddy Herrara. Lauren czekala na niego w namiocie. Siedziala po turecku na jego lozku, plecami do niego. Koszulke miala sfaldowana na biodrach, dzieki czemu Mercer mogl podejrzec miejsce, gdzie zaczynalo sie rozciecie miedzy dwiema ksztaltnymi polkulami. -Jesli przyszla pani poscielic lozko - drgnela, zaskoczona - czy moglaby pani zostawic troche wiecej mietowek? Obejrzala sie przez ramie. Jej czarodziejskie oczy jarzyly sie w rozmytym swietle lampy. -Przykro mi, prosze pana, jest po jednej na klienta. Moge panu przyniesc wiecej poduszek. -Och, nie trzeba. Bardzo twardo sypiam, nawet nie zauwazam, ze mam poduszki. -Naprawde myslisz, ze bedziesz dzisiaj spal? Mercer kopnieciem zrzucil buty i sciagnal przez glowe koszule. Podszedl do Lauren, nachylil sie ku niej i pocalowal ja w usta, jezykiem przyciskajac cos, co przytknal dlonia do jej warg. Lauren wzdrygnela sie i siegnela po to cos. Kamien byl mokry od ich sliny, migotal i lsnil. Odetchnela i podniosla klejnot do swiatla. -Nie moge go zatrzymac, prawda? - spytala cienkim, dziewczecym glosikiem. -Wlasnie dalem cala garsc Roddy'emu. Mysle, ze jest sluszne i wlasciwe, zebys ty dostala najladniejszy, jaki znalezlismy. Mozesz sobie z niego zrobic pierscionek. -Pierscionek? Moze i znasz sie na wydobywaniu klejnotow, ale nie masz pojecia o ich oprawianiu. - Przygladala sie wciaz piecdziesieciokaratowemu kamieniowi, rozkoszujac sie blyskami swiatla, ktore rzucal. - Matko Boska, moglabym go uzywac jako przycisku do papieru. Mercer znow ja pocalowal. -Mozesz z nim zrobic, co chcesz. Pociagnela go na lozko, obok siebie. Nawet bez stanika jej doskonale ksztaltne piersi napinaly material koszulki. -Przy okazji - powiedzial Mercer - zapraszam Roddy'ego i jego rodzine do Waszyngtonu na Boze Narodzenie. Miguel pytal, czy ty tez przyjedziesz. Uniosla brew. -Tylko Miguel, czy ty tez chcesz, zebym przyjechala? -Coz... - przeciagnal to slowo. - Myslalem tez, czy by nie zaprosic Focha i jego chlopakow. Bez ciebie spotkanie byloby niekompletne. Zartobliwie klepnela go w ramie. -To jedyny powod, dla ktorego chcesz mnie zaprosic? -Nie przychodzi mi do glowy zaden inny - odparl Mercer z udawana smiertelna powaga, wiec znow go uderzyla. - A powaznie, przyjechalabys? Lauren spochmurniala. -Chociaz bardzo bym chciala, nie moge. Mercer zamrugal, oszolomiony tym, ze sie nie zgodzila. -Myslalem, ze... -Zapomniales, ze nie jestem taka jak ty - powiedziala cicho Lauren, wiedzac, ze go rani, i zalujac tego. - Wojsko bardzo nieprzychylnie patrzy na zolnierzy, ktorzy robia sobie wolne, kiedy chca. Ma nawet na to swoje okreslenie: dezercja. -No tak, ale macie przeciez urlopy, a poza tym chyba daliby ci troche luzu po tym, co tu przeszlismy. Odwrocila wzrok. -Wrecz przeciwnie. Wywiad wojskowy juz przeczesuje caly ten kraj i po maga miejscowym szukac innych zamieszanych w operacje Liu. Felix Silvera- Arias wspolpracuje, ale potrzeba bedzie o wiele wiecej, zeby dopasc prezydenta Quintere. Watpie, zebym dostala wolne przez dlugi czas. -Daj spokoj, Lauren. Do swiat jest jeszcze kilka miesiecy. - Mercer nie potrafil zrozumiec, czemu jest taka uparta. -Udalo mi sie wyrwac na weekend, zebysmy mogli pobyc troche razem. Oboje na to zasluzylismy, ale potem... nic nie moge obiecac. Mercer pomyslal, ze rozumie. Choc bylo to dziwne i choc bardzo go to bolalo, byl jej wdzieczny za szczerosc. Nie chodzilo o jej prace. Chodzilo o to, ze oboje potrzebowali czasu, zeby spojrzec na minione tygodnie z perspektywy. Szalona przejazdzka gorska kolejka sie skonczyla i oboje byli zbyt roztrzesieni, zeby wsiadac do nastepnej. Mercer bywal juz wczesniej w takiej sytuacji. Tyle ze z reguly to on wymyslal wymowki, zeby uciec. Zrozumial troche lepiej, jaki bol sprawial tamtym kobietom, ale nie uwazal mimo to, zeby wtedy decydowal zle lub zeby Lauren nie miala racji teraz. -W takim razie, jesli mozesz mi dac tylko jeden weekend - powiedzial raz niej, niz sie czul - nie mam innego wyjscia, jak sie nim zadowolic. Pogladzila go po policzku. -Zrobilam ci przykrosc? -Troche - przyznal. - Ale dam sobie rade. Jej dlon zsunela sie na jego naga piers i jeszcze nizej. -Chyba wiem, jak moge ci pomoc szybko dojsc do siebie. -Alez panienko Lauren - powiedzial w okropnej parodii jej poludniowego akcentu. - Myslalem, ze zacne damy takie jak panienka nie robia takich rzeczy. Lauren objela go jedna noga w pasie i sciagnela koszulke. -Alez paniczu Philipie, czy nikt paniczowi nie pokazal, na czym naprawde polega poludniowa goscinnosc? Podziekowania Ksiazka ta nie powstalaby bez pomocy zyczliwych mi osob. Najwazniejsza z nich jest moja zona Debbie, ktora zgodzila sie, bym wybral sie na dwutygodniowy rejs bez niej zaledwie w miesiac po naszym slubie. Jak mi sie to udalo, pozostanie moja zawodowa tajemnica. Musze podziekowac kapitanowi Attiliemu Gu-erriniemu i jego zalodze z Dawn Princess. A w Panamie - Josemu Luisowi Fer-nandezowi i pilotowi George'owi Allenowi za udzielenie odpowiedzi na moje niezliczone pytania. Za wszelkie niescislosci, jakie pojawily sie w tej powiesci, odpowiadam wylacznie ja sam, nie oni. Chcialbym podziekowac mojemu siostrzencowi Miguelowi Saundersowi, za to, ze pozwolil mi uzyc swojego imienia, oraz mojemu wujowi Peterowi za nauczenie mnie, jak zrobic krolika z serwetki, ktora to sztuczke pokazal mi, kiedy mialem siedem lat; nigdy jej nie zapomnialem. Musze takze podziekowac Do-ugowi Gradowi, redaktorowi z New American Library. Nie tylko dowiedzial sie wszystkiego o paryskich kanalach, ale wrecz wybral sie tam wraz ze swoja zona. To sie nazywa romantyczny gest. Czytelnikow moze zainteresowac informacja, ze dzialo VGAS jest ciagle udoskonalane. Nieco okroilem jego mozliwosci, bo w to, co naprawde potrafi, doprawdy trudno uwierzyc. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-03-02 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/