7181

Szczegóły
Tytuł 7181
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7181 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7181 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7181 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Juliusz Verne Hector Servadac: Podr� w�r�d gwiazd i planet Uk�adu S�onecznego Opracowanie na podstawiw wydania przedwojennego z 1931 r Prze�o�y� z francuskiego Wlodzimierz Topoli�ski Wydanie I 1990 CZʌ� PIERWSZA ROZDZIA� I W KT�RYM POZNAJEMY HEKTORA SERVADACA I JEGO RYWALA - Nie, kapitanie, pod �adnym pozorem nie ust�pi�! - �a�uj� bardzo, hrabio, ale pa�ska opinia nie zmienia w niczym mego stanowiska. - M�wi pan serio? - Najpowa�niej w �wiecie. - Zwr�c� panu zatem uwag�, �e przys�uguje mi prawo pierwsze�stwa. - Nie s�dz�, gdy� w podobnych sprawach pierwsze�stwo nie gra roli. - Potrafi� pana zmusi� do ust�pienia mi miejsca, kapitanie! - Trudno mi w to uwierzy�, hrabio! - Przypuszczam, �e szpada... - R�wnie dobrze jak pistolety... - Oto moja karta! - S�u�� moj�... Po tych s�owach, ostrych jak ci�cie szpady, przeciwnicy wymienili bilety wizytowe. Na jednym z nich widnia� napis: Hector Servadac Kapitan sztabowy Mostaganem Na drugim: Hrabia Wasyl Timaszew Na pok�adzie dwumasztowca �Dobryna� W chwili rozstania hrabia Timaszew rzuci� pytanie: - Gdzie moi sekundanci mog� spotka� si� z pa�skimi? - O ile to panu dogadza - brzmia�a odpowied� Hectora Servadaca - mo�e to nast�pi� o godzinie drugiej po po�udniu w sztabie. - W Mostaganem? - W Mostaganem. To m�wi�c, przeciwnicy wymienili sztywne uk�ony. W ostatniej jednak chwili hrabia Timaszew zauwa�y� jeszcze: - Zdaje mi si�, kapitanie, �e nale�a�oby zatai� istotny pow�d pojedynku. - Jestem tego samego zdania - odpar� Servadac. - �adne nazwisko nie mo�e by� wymienione. - Niew�tpliwie. - Jaki wi�c podamy motyw? - Ach, to bagatela, mo�e to by� np. sp�r z dziedziny muzyki, o ile nie ma pan nic przeciwko temu? - Doskonale. Po czym hrabia Timaszew i oficer sztabowy wymienili jeszcze raz po�egnalne uk�ony i rozstali si� ostatecznie. Powy�sza scena rozegra�a si� w godzinach po�udniowych na kra�cu ma�ego przyl�dka wybrze�a Algieru, pomi�dzy Tenez i Mostaganem, w odleg�o�ci mniej wi�cej trzech kilometr�w od uj�cia rzeki Szeliw. U st�p przyl�dka, wyniesionego na kilkadziesi�t metr�w nad poziom morza, zamiera�y b��kitne wody �r�dziemnego Morza, li��c czerwone �elaziste g�azy wybrze�a. By� dzie� 31 grudnia. S�o�ce, kt�re o tej porze razi�o zazwyczaj tysi�cem pal�cych promieni wynios�o�ci wybrze�a, skry�o si� dnia tego za nieprzeniknion� zas�on� chmur. G�sta mg�a otula�a morze i l�d. Z niewyt�umaczonych i niezrozumia�ych powod�w �wiat ca�y ju� od dw�ch miesi�cy spowity by� w mg�� bardzo utrudniaj�c� komunikacj� mi�dzy kontynentami. Nie nale�y to jednak w tej chwili do naszego opowiadania. Hrabia Timaszew, po rozstaniu z oficerem sztabowym, skierowa� si� do ma�ej przystani, sk�d lekka ��deczka unios�a go ku jachtowi, kt�ry z rozwini�tymi �aglami sta� w pobli�u na kotwicy. Kapitan Servadac tymczasem skin�� na ordynansa, kt�ry sta� nie opodal, trzymaj�c za uzd� wspania�ego arabskiego rumaka. Oficer lekko wskoczy� na konia i skierowa� si� w stron� Mostaganem. Za nim pod��a�, na r�wnie chy�ym biegunie, ordynans. Zegar wskazywa� godzin� 12.30, gdy je�d�cy wpadli na �wie�o zbudowany most na rzece. O pierwszej czterdzie�ci pi�� spienione rumaki mija�y bram� Mascara, jedn� z pi�ciu przebitych w obronnym murze ufortyfikowanego miasta. W roku, o kt�rym mowa, Mostaganem liczy�o pi�tna�cie tysi�cy mieszka�c�w, w tym trzy tysi�ce Francuz�w. By�a to, b�d� co b�d�, stolica prowincji Oran i siedziba w�adz wojskowych. Poza tym wyrabiano tu wspania�e materie, wzorzyste maty, przer�ne przedmioty z safianu. St�d wysy�ano do Francji ziarno, bawe�n�, we�n�, byd�o, figi i winogrona. W mie�cie nie by�o ju� �ladu dawnego prymitywnego portu, w kt�rym okr�ty zdane by�y na �ask� z�ych wiatr�w. Nowy port w Mostaganem pozwala� na dogodny wyw�z wszystkich przyrodzonych bogactw Miny i dolnego Szeliwu. Tylko dzi�ki owej pewnej przystani jachcik �Dobryna� m�g� zaryzykowa� przezimowanie w zatoce, kt�rej nadbrze�ne ska�y nie dawa�y �adnego schronienia. Od dw�ch miesi�cy sta� ju� w porcie ten dwumasztowiec z rosyjsk� bander�. Na maszcie powiewa� znak francuskiego jachtklubu. Gdy kapitan Servadac dopad� bram miasta, skierowa� si� natychmiast do dzielnicy wojskowej, odszuka� komendanta drugiego pu�ku strzelc�w i kapitana �smego pu�ku artylerii, dw�ch przyjaci�, na kt�rych m�g� liczy�. Oficerowie wys�uchali w powa�nym skupieniu Servadaca, pragn�cego w nich widzie� swoich sekundant�w, nie mogli si� jednak powstrzyma� od ironicznych p�u�miech�w, gdy przyjaciel jako pow�d pojedynku poda� sprzeczk� wynik�� pomi�dzy nim i hrabi� Timaszewem na temat r�nicy w upodobaniach muzycznych. - A mo�e by si� da�o spraw� za�atwi� polubownie? - zauwa�y� komendant drugiego pu�ku strzelc�w. - O tym prosz� nawet nie wspomina� - brzmia�a twarda odpowied� Hectora Servadaca. - Przy obustronnej dobrej woli i drobnych ust�pstwach... - podj�� kapitan artylerii. - Nie mo�e by� mowy o kompromisie pomi�dzy Wagnerem i Rossinim - odpar� powa�nie oficer sztabowy. - Trzeba si� wyra�nie wypowiedzie� za jednym lub za drugim. W danym wypadku obra�ono Rossiniego. Ten wariat Wagner napisa� o nim stek idiotyzm�w, postanowi�em wi�c pom�ci� Rossiniego. - Nale�y przy tym zwa�y� - ci�gn�� komendant - �e ci�cie szabl� nie zawsze jest �miertelne. - Zw�aszcza, gdy nie pozwol�, by tkn�o mnie jej ostrze - odci�� zr�cznie Servadac. Po tym o�wiadczeniu obaj oficerowie udali si� do sztabu, gdzie punktualnie o godzinie drugiej mieli spotka� sekundant�w hrabiego Timaszewa. Nale�y tu zaznaczy�, �e ani komendant strzelc�w, ani kapitan artylerii nie byli przekonani przez swego przyjaciela co do motyw�w pojedynku. Podejrzewali oni, by� mo�e, istotn� przyczyn�, ale nie chc�c urazi� kapitana, udawali, �e wierz� jego wywodom. Po up�ywie dw�ch godzin byli ju� z powrotem, ustaliwszy ze �wiadkami przeciwnika warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodzi� si� bi� na szable, bro� �o�niersk�. Przeciwnicy mieli si� spotka� nazajutrz, dnia pierwszego stycznia, o dziewi�tej rano na terenie ska� nadmorskich, odleg�ych o jakie� trzy kilometry od uj�cia Szeliwu. - A zatem do jutra, z punktualno�ci� wojskow� - rzek� komendant. - Najpunktualniej w �wiecie - odpar� Hector Servadac. Po czym obaj oficerowie u�cisn�li serdecznie d�o� przyjaciela. Kapitan Servadac spi�� konia ostrog� i niezw�ocznie opu�ci� mury miasta. Od dw�ch tygodni ju� nie zagl�da� do swego mieszkania na Placu Broni. Maj�c powierzon� sobie powa�n� prac� topograficzn� w okolicy Mostaganem, zamieszkiwa� chat� arabsk� u uj�cia rzeki Szeliw. Za jedynego i wy��cznego towarzysza mia� ordynansa i postronny obserwator m�g�by pos�dzi� pustelnika kapitana o odbywanie jakiej� pokuty lub kary. ROZDZIA� II KT�RY MALUJE FIZYCZNE I MORALNE OBLICZE KAPITANA SERVADACA I JEGO ORDYNANSA BEN-ZOUFA S�u�bowe wykazy Ministerstwa Wojny notowa�y owego roku pod wiadom� dat�, co nast�puje: Servadac (Hector), urodzony 19 lipca 18... w Saint Trelody, departament Girondy. Stan maj�tkowy: tysi�c dwie�cie frank�w renty. Czas s�u�by: 14 lat, 3 miesi�ce i 5 dni. Szczeg�y dotycz�ce s�u�by wojskowej i wypraw wojennych: szko�a w Saint Cyr 2 lata, wy�sza szko�a wojskowa 2 lata i 87 pu�k liniowy 2 lata; 3 pu�k strzelc�w 2 lata, Algier 7 lat. Bra� udzia� w wyprawach kolonialnych do Sudanu. Stanowisko: Kapitan sztabowy w Mostaganem. Odznaczenia: Kawaler Legii Honorowej z dnia 13 marca 18... Hector Servadac mia� lat trzydzie�ci. Sierota bez rodziny i maj�tku, ��dny by� s�awy i pieni�dzy. Zapaleniec i nawet, rzec mo�na, zawadiaka, obdarzony bystrym i �ywym umys�em, ci�ty, zaczepny, odwa�ny i bu�czuczny, mia� czu�e i wra�liwe serce. Jak przysta�o na potomka walecznego rodu, by� ca�� dusz� �o�nierzem. Mimo licznych, zawsze szcz�liwie ko�cz�cych si� przyg�d i awantur, nie mia� w sobie nic z pysza�ka lub pozera. Urodzi� si� snad� pod szcz�liw� gwiazd� i sama natura przeznaczy�a go do nadzwyczajnych prze�y�, darz�c jednocze�nie najtkliwsz� opiek�. Zewn�trznie Hector Servadac by� czaruj�cym oficerem: pi�� st�p i sze�� cali wzrostu, wysmuk�y, zr�czny, proporcjonalnej budowy, na g�rnej wardze mia� kruczy podkr�cony z lekka w�sik. Niebieskie, �mia�o i jasno patrz�ce na �wiat oczy zjednywa�y mu powszechn� sympati� zar�wno w sferach wojskowych, jak i towarzyskich. Trzeba tu przyzna� gwoli sprawiedliwo�ci, czego zreszt� i sam zainteresowany nie ukrywa�, �e kapitan Servadac nie bardzo by� uczony i wiedzy posiada� tylko tyle, ile tego wymaga�a konieczna potrzeba. - nie lubimy si� przepracowywa�, nie pchamy si� gwa�tem do nauki - mawiaj� oficerowie kawalerii. Kapitan Servadac niewiele r�ni� si� od towarzyszy broni, ale �e by� zdolny i sprytny, uko�czy� szko�y z dobrym wynikiem i dosta� si� do sztabu generalnego w randze kapitana. Rysowa� zreszt� wcale dobrze, a zw�aszcza pysznie trzyma� si� na koniu, niebawem te� zyska� sobie s�aw� niezwyci�onego mistrza jazdy. Powszechnie ceniono w nim m�stwo i odwag�, podziwiaj�c jednocze�nie jego szcz�liw� gwiazd�. Opowiadano np. tak� histori�: Pewnego dnia kapitan Servadac prowadzi� przez g��boki okop pierwszy oddzia� strzelc�w. W pewnym miejscu grzbiet nasypu, podziurawiony nieprzyjacielskimi granatami, osun�� si� i nie by� ju� do�� wysoki, aby os�oni� �o�nierzy przed bezustannym ogniem kartaczy. Strzelcy zawahali si�. W�wczas Hector Servadac wst�pi� na kraw�d� nasypu, po�o�y� si� na niej, podnosz�c w ten spos�b poziom przykrycia, i zawo�a�: - Naprz�d marsz! I oddzia� przeszed� pod gradem kul, z kt�rych ani jedna nie tkn�a dzielnego dow�dcy. Od czasu wyj�cia z wy�szej szko�y wojskowej Hector Servadac, poza udzia�em w kilku wyprawach kolonialnych, pe�ni� s�u�b� stale w Algierze. W tej chwili piastowa� urz�d sztabowego oficera komendy w Mostaganem. Maj�c powierzon� sobie prac� topograficzn� na odcinku pomi�dzy Tener i uj�ciem Szeliwu, zamieszkiwa� ma�� arabsk� chatynk�, kt�ra nie tylko nie zapewnia�a wykwintu, ale nawet wygody. Kapitan nie przejmowa� si� takimi b�ahostkami. Lubi� on �y� pe�n� piersi� i korzysta� ze wszystkich prerogatyw swobody i wolno�ci stanu oficerskiego. Przemierza� stokrotnie w pieszych w�dr�wkach piaski wybrze�a, lub wspina� si� konno po skalistych zboczach, za� z powierzon� sobie prac� nie �pieszy� si� zbytnio. Lubi� to niezale�ne prawie �ycie. Ma�o absorbuj�ce zaj�cia pozwala�y mu wyrwa� si� ze dwa, trzy razy w tygodniu do Oranu na przyj�cia u genera�a, lub na uroczyste zebrania u gubernatora Algieru. Przy takiej to w�a�nie sposobno�ci pozna� pani� de L... By�a to wdowa po pu�kowniku, m�oda, bardzo pi�kna, dumna i nieprzyst�pna kobieta, kt�ra nie widzia�a lub nie chcia�a widzie� sk�adanych sobie ho�d�w. Z tego powodu kapitan Servadac nie mia� dot�d odwagi wyrazi� jej swych uczu�. Wiedzia� poza tym, �e ma rywali, a najgro�niejszym z nich by� hrabia Timaszew. Rywalizacja ta w�a�nie wywo�a�a pojedynek, o kt�rym zreszt� nic nie wiedzia�a Bogu ducha winna dama. Zreszt�, jak wiadomo, nazwisko jej nie zosta�o wymienione. Ma�� chatk� arabsk� zamieszkiwa� wraz z kapitanem Servadacem jego ordynans Ben-Zouf. Ben-Zouf dusz� i cia�em oddany by� swemu w�adcy i panu. Nie zamieni�by swej s�u�by przy boku kapitana na najszczytniejsze stanowisko, odrzuci�by na pewno bez wahania propozycj� zostania adiutantem generalnego gubernatora Algieru. Pozbawiony zupe�nie ambicji osobistej kariery, ogromnie by� czu�y na punkcie wci�� nowych zaszczyt�w dla swego pana i co dzie� z rana sprawdza�, czy munduru kapitana nie zdobi� jeszcze pu�kownikowskie szlify. S�dz�c z imienia mo�na by przypuszcza�, �e Ben-Zouf by� Algierczykiem. Opinia ta jednak by�aby mylna. Imi� to bowiem by�o tylko przydomkiem. By� on czystej krwi Francuzem i urodzi� si� w Pary�u, w dzielnicy Montmartre. Do gniazda ojczystego wzdycha� i wspomina� je z rozrzewnieniem. Montmartre skupia� dla� w sobie wszystkie cudowno�ci i uroki �wiata i by� niezaprzeczalnie najwspanialsz� g�r� na ziemi. W podr�ach swych widywa� co prawda niejednokrotnie wynios�o�ci pot�niejsze, �adna z nich jednak�e nie wyda�a mu si� r�wnie malownicza. Ben-Zouf da�by si� raczej posieka� w kawa�ki, zanim przyzna�by, �e ukochany Montmartre ma mniej ni� pi�� tysi�cy metr�w wysoko�ci! W najci�szych opresjach ratowa� �ycie kapitanowi, kapitan za� odp�aca� mu w stosownej chwili tym samym serdecznym przywi�zaniem. Zna� on warto�� swego ordynansa i ceni� go sobie bardzo. Przebacza� mu te� ch�tnie jego, niewinne zreszt�, dziwactwa i przemawia� do� w spos�b, kt�ry przywi�zuje s�ug� do zwierzchnika. ROZDZIA� III W KT�RYM POETYCK� WEN� KAPITANA SERVADACA ROZPRASZA NIEPOJ�TY WSTRZ�S Chata arabska jest rodzajem namiotu z dachem krytym s�om�; jest ona nieco wygodniejsza od namiot�w koczuj�cych plemion arabskich, ale nie da si� nawet przyr�wna� do budynk�w z kamienia i ceg�y. Chata zamieszkana przez kapitana Servadaca by�a zwyk�� sobie lepiank�, kt�ra nie zaspokoi�aby potrzeb lokator�w, gdyby nie przylega� do niej kamienny budynek, daj�cy schronienie Ben-Zoufowi i obu wierzchowcom. W domku tym, zaj�tym poprzednio przez oddzia� pionier�w, poniewiera�y si� jeszcze przer�ne narz�dzia w rodzaju motyk, kilof�w i �opat. Mieszkanie to pozostawia�o, rzecz prosta, wiele do �yczenia, ale kapitan i jego ordynans nie wymagali w zakresie pomieszczenia i �ywno�ci luksus�w. - Ze zdrowym �o��dkiem i filozoficznym pogl�dem na �wiat mo�na urz�dzi� si� wsz�dzie - mawia� zawsze pogodny i weso�y kapitan. Z filozofi� ma si� rzecz, jak z drobnymi w kieszeni Gasko�czyka, nie zabraknie jej nigdy. Co za� do �o��dka Hectora Servadaca, to nie zaszkodzi�oby mu nawet wch�oni�cie wszystkich w�d Garonny. Ben-Zouf ze swej strony by� chyba - uwzgl�dniaj�c teori� reinkarnacji - w poprzednim swym �yciu strusiem i z dawnego wcielenia zachowa� po dzi� dzie� �elazne jelita i �o��dek, trawi�cy z r�wn� �atwo�ci� kamienie jak kotlety z pulardy. Nale�y tu zaznaczy�, �e przygodni go�cie biednej lepianki zaopatrzeni byli w �ywno�� na przeci�g miesi�ca, ogromna cysterna dostarcza�a im pod dostatkiem wody do picia, obrok dla koni wype�nia� a� po stropy strych stajni, ponadto okolica, w kt�rej obozowali, by�a wyj�tkowo �yzna i obfitowa�a w zwierzyn�. Powr�ciwszy do domu, kapitan Servadac zasiad� z wilczym apetytem do sto�u. Ben-Zouf by� wy�mienitym kucharzem. Soli�, pieprzy� i zaprawia� octem i�cie po �o�niersku. Ale obaj sto�ownicy znosili �wietnie te pal�ce i gryz�ce pikanterie, obce im bowiem by�o uczucie niestrawno�ci. Po obiedzie, podczas gdy ordynans chowa� starannie resztki libacji, Hector Servadac z papierosem w ustach uda� si� na przybrze�ne ska�y zaczerpn�� powietrza. Dzie� mia� si� ku schy�kowi. S�o�ce, ukryte za g�stymi chmurami, znik�o za lini� horyzontu. Ciemno�ci nocy spowi�y ziemi�. Niebo tylko by�o jakie� dziwne i widok jego bezwzgl�dnie zastanowi�by ka�dego badacza zjawisk kosmicznych. Od strony p�nocy wida� by�o, mimo �e wzrok ludzki si�ga� w ciemno�ci tylko p� kilometra, czerwonawe �wiat�o, kt�re blaskiem swym nasyca�o ci�kie mg�y rozsnute w powietrzu. Meteorolog by�by w nie lada k�opocie, do jakiej kategorii zjawisk zaliczy� dziwne �wiat�a tej ostatniej w roku nocy. Ale kapitan Servadac nie by� meteorologiem i od czas�w szkolnych nie tkn�� z pewno�ci� kosmografii. Zreszt�, dzisiejszego wieczora nie by� usposobiony do zg��biania tajnik�w niebieskiego firmamentu. W��czy� si� bez celu i pali� papierosy. Czy�by poch�ania�a go tak my�l bliskiego pojedynku z hrabi� Timaszewem? Je�li wraca� nawet my�l� do tej sprawy, to w ka�dym razie by�y to niewinne refleksje, kt�re nie podsyca�y w nim nienawi�ci do rywala. Obaj przeciwnicy bowiem nie byli wzgl�dem siebie wrogo usposobieni. Chodzi�o im tylko o wyja�nienie sytuacji, w kt�rej obecno�� jednego z nich by�a zb�dna. Hector Servadac uwa�a� hrabiego za urodzonego gentlemana, hrabia za� ze swej strony �ywi� dla kapitana najg��bszy szacunek. Oko�o godziny �smej kapitan powr�ci� do swej izdebki, w kt�rej sta�o ��ko, ma�y pulpit do pracy i kilka waliz, spe�niaj�cych rol� szuflad i szaf. Przygotowania kulinarne odbywa�y si� w s�siednim budynku, tam te� sypia� Ben-Zouf, kt�remu twardy jak kamie� tapczan nie przeszkadza� bynajmniej spa� po dwana�cie godzin na dob�. Kapitana nie ci�gn�o jeszcze ��ko. Siad� wi�c przy stole zarzuconym przyborami do pracy. Machinalnie wzi�� do r�ki czerwono-niebieski o��wek, w drug� za� d�o� uj�� kompas. Na roz�o�onym papierze pocz�� kre�li� jakie� esy i floresy, kt�re w niczym nie przypomina�y systematycznych kre�le� z dziedziny topografii. W tym czasie Ben-Zouf, kt�ry nie otrzyma� jeszcze rozkazu udania si� na spoczynek, wyci�gn�� si� w k�cie pokoju na pod�odze i usi�owa� drzema�. Dziwne podniecenie jego pana sp�dza�o mu jednak sen z powiek. Wypada stwierdzi�, �e w danym momencie przy stole pracy zasiad� nie oficer sztabowy, lecz poeta - Gasko�czyk. Tak jest! Hector Servadac robi� nieludzkie wysi�ki. Zapali� si� do ody, chcia� tworzy� za wszelk� cen�, ale zbrak�o mu natchnienia i nie wiedzia� co czyni�, aby je zdoby�. W ka�dym razie pracowa� ci�ko. - A, do kro�set! - zakl�� siarczy�cie. - Czemu� wybra�em t� form� wiersza, kr�ra mnie zmusza do uganiania si� wci�� za tymi samymi rymami, jak za zbiegami w czasie bitwy. - Ale nie ust�pi�! B�d� walczy� do upad�ego! I poka��, �e oficer francuski nie ul�knie si� trudno�ci rymotw�rstwa. Ka�da strofka jest wygran� walk�! - C� tam tak mruczy m�j kapitan - my�la�, przewracaj�c si� z boku na bok, Ben-Zouf. - Oto ju� od godziny miota si�, jak mucha w ukropie! Z pewno�ci� pisze wiersze - zakonkludowa� Ben-Zouf, podnosz�c si� z legowiska. - C� za niespokojne rzemios�o! Nie spos�b si� tu zdrzemn��! I westchn�� bole�nie. - Co ci si� sta�o, Ben-Zouf? - zagadn�� kapitan. - Nic, kapitanie. Mia�em m�cz�ce sny! - Bodaj ci� diabli!... - Bardzo bym tego pragn�� i by�bym nawet rad porwaniu, byleby diabe� nie by� poet�! - Ten cio�ek przerwa� mi natchnienie! - j�kn�� strapiony oficer. - Ben-Zouf! - S�ucham, kapitanie - odpar� ordynans, staj�c w postawie na baczno��. - St�j, nie ruszaj si�, nie drgnij nawet! Jestem w natchnieniu! Nie zd��y� wypowiedzie� tych s��w, gdy jaka� tajemnicza si�a rzuci�a go gwa�townie o ziemi�. Ten sam los spotka� Ben-Zoufa. ROZDZIA� IV W KT�RYM NIE MA KO�CA ZDZIWIENIU I DOMYS�OM Dlaczego w tej samej chwili zmieni�a si� do tego stopnia linia horyzontu, �e najwprawniejsze oko marynarza nie rozpozna�oby linii granicznej morza i nieba? Czemu fale wznosi�y si� do wysoko�ci, o jakiej nie �nili poeci? Dlaczego p�ka�a skorupa ziemska? Sk�d ten og�uszaj�cy huk, w kt�rym s�ycha� by�o �oskot krusz�cych si� ska�, szum w�d do g��bin wzburzonych, �wist wichru, pot�nego jak w czasie cyklonu? Sk�d w przestworzach ten blask o�lepiaj�cy, silniejszy od b�yskawic i zorzy p�nocnej, kt�ry w jednej chwili za�mi� wszystkie bez wyj�tku gwiazdy? Czemu morze cofn�o si� i znik�o, aby w nast�pnej ju� chwili spienione fale w�ciekle uderza�y o nadbrze�ne ska�y? Czemu tarcza ksi�yca wzros�a nagle niepomiernie, jak gdyby jej odleg�o�� od Ziemi wielokrotnie si� zmniejszy�a? Czemu wreszcie jaka� olbrzymia, nie znana dot�d kosmografom, kula ognista ukaza�a si� na niebie, aby ju� po chwili znikn�� za g�stymi warstwami chmur? Wreszcie, jaki� to dziwny fenomen wywo�a� ten kataklizm, kt�ry wstrz�sn�� do g��bin morzem, niebem i ca�ym przestworzem? Kt� znajdzie na to odpowied� i czy istnieje w og�le taka istota ziemska, kt�ra potrafi�aby te zjawiska wyt�umaczy�?... ROZDZIA� V W KT�RYM JEST MOWA O DZIWNYCH ZMIANACH ZAOBSERWOWANYCH W PORZ�DKU WSZECH�WIATA W cz�ci Algieru, zamkni�tej na zachodzie prawym brzegiem rzeki Szeliw i przylegaj�cej na p�nocy do Morza �r�dziemnego, zmiany terytorialne nie rzuca�y si� w oczy. Chocia� wstrz�s by� bardzo gwa�towny, nic, ani kapry�na linia przybrze�nych ska�, ani nadmiernie wzburzone morze, ani nawet z lekka sfa�dowana r�wnina, nie m�wi�y o kataklizmie. Kamienna przybud�wka zarysowa�a si� w kilku miejscach, opar�a si� jednak zupe�nemu zniszczeniu. Chata natomiast, jak domek z kart, rozp�aszczy�a si� na ziemi, za� dwaj jej mieszka�cy le�eli bez ruchu pod zniszczonym s�omianym dachem. Po up�ywie dw�ch godzin dopiero kapitan Servadac odzyska� przytomno��. Trudno mu by�o na razie zebra� my�li i zorientowa� si� w sytuacji. Pierwsze s�owa, kt�re wym�wi�, by�y doko�czeniem wiersza, kt�ry zamar� mu przedtem na ustach. Po czym zawo�a�: - C� to si� sta�o, do diab�a?! Na to pytanie skierowane do siebie nie m�g�, niestety, odpowiedzie�. W�wczas podni�s� si� i wysun�� g�ow� na �wiat bo�y. Rozejrza� si� z ciekawo�ci� woko�o. - Chata zr�wnana z ziemi� - zawo�a� - widocznie jaka� tr�ba powietrzna przeci�gn�a nad nami. - Zacz�� si� obmacywa�. Stwierdzi� sprawno�� staw�w i mi�ni. �adnego zwichni�cia, nie by�o nawet zadra�ni��. - U licha! A gdzie� m�j ordynans? - uni�s� si� i doby� g�osu. - Ben-Zouf! - rykn�� na ca�e gard�o. Na d�wi�k znajomego g�osu, druga g�owa wydoby�a si� spod s�omy. - Jestem - odpowiedzia� Ben-Zouf. Zdawa�oby si�, �e ordynans czeka� tylko tego wezwania. - Czy wiesz, co si� tu w�a�ciwie dzieje? - spyta� Hector Servadac. - Wiem, kapitanie, �e wybi�a nasza ostatnia godzina. - Przesadzasz. Przeci�gn�a nad nami gwa�towna burza, zwyk�a tr�ba powietrzna. - Mog� si� i na to zgodzi� - odpar� filozoficznie Ben-Zouf. - Czy wszystkie cz�onki pana kapitana s� w nale�ytym porz�dku? - W najzupe�niejszym. Po chwili obaj byli ju� na nogach. Uprz�tn�li smutne szcz�tki lepianki i w gruzach odnale�li ca�� sw� chudob�: narz�dzia, dokumenty, bro� i ubranie. - Kt�ra� to b�dzie godzina? - spyta� kapitan. - Co najmniej �sma- odpar� Ben-Zouf, patrz�c na s�o�ce, b�d�ce ju� do�� wysoko ponad lini� horyzontu. - �sma? - Co najmniej! - Czy� to mo�liwe? - Z najwi�ksz� pewno�ci�. I czas nam ju� ruszy� w drog�. - W drog�? - Oczywi�cie. Mamy przecie� pojedynek! - Pojedynek?! Z kim? - Z hrabi�... - A, do kro�set! By�bym zapomnia�!... - I wyci�gaj�c zegarek, rzek�: - G�upstwa gadasz, Ben-Zouf. Najwidoczniej oszala�e�! Jest zaledwie godzina druga. - Druga w po�udnie, czy w nocy? - pyta� Ben-Zouf, spozieraj�c na s�o�ce. Hector Servadac zbli�y� zegarek do ucha. - Chodzi... - skonstatowa�. - I s�o�ce nie stoi w miejscu - upiera� si� ordynans. - Istotnie, s�dz�c z po�o�enia na niebie... Ale� do licha, to nie do wiary!... - C� si� sta�o, kapitanie? - Czy�by by�a godzina �sma wieczorem? - Wieczorem? - Tak, s�o�ce jest na zachodzie i najpewniej za chwil� zajdzie. - Ale� nic podobnego, kapitanie - protestowa� Ben-Zouf. - W�a�nie wstaje pi�kne i zdrowe, jak rekrut na odg�os pobudki. I prosz�, od chwili jak rozmawiamy, ju� si� znacznie podnios�o na niebie. - A zatem s�o�ce wschodzi�oby teraz na zachodzie - szepta� kapitan Servadac - na Boga! Ale� to niemo�liwe!... Fakt jednak by� faktem i nie da� si� zaprzeczy�! Promieniej�ca gwiazda ja�nia�a nad wodami Szeliwu, rozpoczyna�a po niebie sw� dzienn� w�dr�wk�. Hector Servadac poj��, �e zaszed� jaki� nies�ychany, a nade wszystko niezrozumia�y fenomen natury, kt�ry zmieni� kierunek obrotu Ziemi doko�a jej osi. By�o to nie do wiary! Czy� istotnie mog�y si� dzia� podobne rzeczy? Gdyby Hector Servadac mia� pod r�k� kt�rego� z cz�onk�w towarzystwa geograficznego, niew�tpliwie za��da�by od niego wyja�nie�! Ale pozostawiony w�asnym tylko domys�om, powtarza� w k�ko: - To niemo�liwe... to zadziwiaj�ce. No, poczekajmy, zobaczymy, co napisz� dzienniki. Po czym, nie trudz�c si� ju� d�u�ej rozwi�zaniem tajemniczych zagadek, zwr�ci� si� do ordynansa: - W drog�! - rozkaza�. - Cokolwiek si� stanie, je�li nawet ca�a kula ziemska w proch si� rozsypie, pragn� by� pierwszy na stanowisku, by powita� hrabiego Timaszewa. - I przebi� go szpad� na wylot! - doko�czy� Ben-Zouf. Gdyby Hector Servadac i jego ordynans obserwowali zjawiska fizyczne, jakie zasz�y niespodziewanie w nocy z dnia 31 grudnia na 1 stycznia, zauwa�yliby niechybnie gruntown� zmian� warunk�w atmosferycznych. Istotnie, pewne rzucaj�ce si� w oczy objawy, powinny by�y zwr�ci� ich uwag�: oddychali z pewnym trudem, jak to ma miejsce na wycieczkach wysokog�rskich, gdy otaczaj�ce powietrze staje si� coraz rzadsze i coraz mniej zawiera tlenu. Poza tym g�osy ich sta�y si� cichsze. Nale�a�o wi�c przypu�ci� jedno z dwojga, cz�ciow� utrat� s�uchu, lub te� zmian� sk�adu powietrza, co musia�oby wp�yn�� ujemnie na przenoszenie d�wi�k�w. Zmiany te nie zaprz�ta�y jednak�e w tej chwili uwagi oficera ani jego ordynansa, zmierzaj�cych spokojnie urwist� �cie�k� ku rzece Szeliw. Nie by�o ju� �ladu wczorajszej mglistej i przykrej pogody. R�wnomiernie zabarwione i pokryte niskimi chmurami niebo nie pozwala�o �ledzi� drogi s�onecznej. W powietrzu wisia�a gro�ba ulewnego deszczu albo pot�nej burzy. Morze, jak okiem si�gn��, zdawa�o si� bezbrze�n� pustyni�. �adnego �ladu dymu na szarej pow�oce wody i nieba. Linia horyzontu, czy�by to by�o z�udzenie optyczne, przybli�y�a si� znacznie, zar�wno od strony morza, jak i l�du. Mo�na by s�dzi�, �e zanikn�y bezkresne dale, jak gdyby kula ziemska zmala�a. Kapitan Servadac i Ben-Zouf w szybkim tempie posuwali si� naprz�d. W milczeniu przebyli pi�ciokilometrow� przestrze� dziel�c� chat� od um�wionego miejsca spotkania. W czasie drogi obu zafrapowa�a dziwna lekko�� ich cia�; czuli si� tak, jak gdyby przyprawiono im skrzyd�a. Ordynans przypisywa� to dzia�aniu jakiej� czarodziejskiej si�y, kt�ra nie potrafi�a w nim jednak zabi� uczucia g�odu, coraz dotkliwiej daj�cego si� we znaki. Istotnie, nie prze�kn�� nawet k�sa chleba, przeoczenia za� tego rodzaju nie le�a�y bynajmniej w naturze dzielnego �o�nierza. Nagle, z lewej strony �cie�ki, dosz�o do ich uszu jakie� nieprzyjemne szczekanie. W tej samej chwili z g�stwiny wy�oni� si� szakal. Jest to specyficzny okaz fauny afryka�skiej, o sier�ci g�sto nakrapianej czarnymi plamami i czarnej pr�dze przebiegaj�cej wzd�u� piersi. Szakal bywa niebezpieczny w gromadzie, w czasie nocnych wypraw po �er. Pojedynczo nie jest gro�niejszy od psa. Tote� Hector Servadac nie przerazi� si� zwierz�cia, ale Ben-Zouf nie lubi� szakali, by� mo�e z tej prostej przyczyny, �e nie widywa� nigdy podobnych stworze� na Montmartre. Zwierz�, wypad�szy z g�stwiny, zatrzyma�o si� u podn�a dosy� wysokiej, mo�e dziesi�ciometrowej ska�y, �ledz�c z widocznym l�kiem przechodni�w. Ben-Zouf udawa�, �e bierze je na cel. Ten gro�ny gest wystarczy�, aby szakal zerwa� si� jak oparzony i, ku najwy�szemu zdumieniu kapitana i jego ordynansa, skoczy� a� na sam szczyt ska�y. - Istotnie - zamy�li� si� kapitan - nigdy jeszcze nic podobnego nie widzia�em! Szakal przygl�da� im si� drwi�co z wierzcho�ka ska�y i dopiero rzucony przez Ben-Zoufa du�y kamie� zmusi� go do ucieczki. Kamie� by� znacznych rozmiar�w, a jednak w r�ce ordynansa wa�y� nie wi�cej ni� kawa� pumeksu. Cios chybi�, jednak�e sp�oszy� zwierz�, kt�re w gigantycznych, godnych gumowego kangura, susach przesadza�o szpalery drzew i wy�omy skalne, dop�ki nie znik�o z oczu patrz�cych. Kamie�, chybiwszy celu, opisa� wielki �uk w powietrzu i, ku najwy�szemu zdumieniu Ben-Zoufa, pad� w odleg�o�ci pi�ciuset krok�w za ska��. - W imi� Ojca i Syna! - zawo�a�. - Niewiele brakuje i sam stan� si� kul� armatni�. Ben-Zouf, kt�ry wyprzedzi� o kilka metr�w kapitana, znalaz� si� teraz przed nape�nionym wod� rowem, kt�ry nale�a�o przesadzi�. Nabra� wi�c rozmachu i skoczy� z zaci�ciem wprawnego gimnastyka. - Ben-Zouf, c� ty wyprawiasz? Co ci si� sta�o? Sforsujesz sobie l�d�wie, durniu jeden! - wo�a� kapitan, przera�ony widokiem wznosz�cego si� na wysoko�� czterdziestu st�p ordynansa: Hector Servadac, poch�oni�ty ca�kowicie my�l� o niebezpiecze�stwie, zagra�aj�cym ordynansowi przy spadaniu, sam z kolei przesadzi� r�w. I, o dziwo! Drobny wysi�ek mi�ni wzni�s� go na wysoko�� kilkudziesi�ciu st�p. Wznosz�c si� w g�r�, min�� nawet opadaj�cego ju� Ben-Zoufa. Po czym, zgodnie z odwiecznymi prawami grawitacji, opu�ci� si� z coraz to wzrastaj�c� szybko�ci� na ziemi�, nie doznaj�c jednak�e silniejszego wstrz�su, ni� przy upadku z wysoko�ci trzech do czterech st�p. - Patrzcie pa�stwo - wo�a� rozbawiony Ben-Zouf - oto na stare lata zostali�my akrobatami. Hector Servadac zamy�li� si� g��boko po czym, zbli�ywszy si� do ordynansa, po�o�y� mu d�o� na ramieniu i przem�wi�: - Nie fruwaj Ben-Zoufie i przyjrzyj mi si� uwa�nie! Nie jestem jeszcze rozbudzony. Obud� mnie, prosz�! Szczyp mnie do krwi, je�li to jest potrzebne. Twierdz�, �e zwariowali�my albo te� �nimy jeszcze! - Faktem jest, kapitanie - odpar� Ben-Zouf - �e podobne rzeczy prze�ywa�em dot�d tylko we �nie, kiedy przedzierzga�em si� w jask�k� i lata�em ponad szczytem Montmartre! Dziej� si� jakie� dziwne rzeczy! Doznajemy wra�e�, jakich na pewno nikt jeszcze nigdy nie doznawa�. Ciekawym, czy dzieje si� to tylko na wybrze�u Algieru? Hector Servadac oniemia� z nadmiaru wra�e�. - Po prostu mo�na oszale� - irytowa� si� - jeste�my niby to rozbudzeni, a jednak �nimy! Ale kapitan nie mia� zwyczaju zatrzymywa� si� d�u�ej nad zagadnieniami trudnymi do rozwi�zania, postanowi� zatem nie dziwi� si� ju� niczemu i zawo�a�: - Niech si� dzieje wola nieba, z ni� si� zawsze zgadza� trzeba. - S�usznie, kapitanie - zawyrokowa� Ben-Zouf - ale przede wszystkim ko�czmy nasze sprawy z hrabi� Timaszewem. Poza rowem ci�gn�a si� niewielka, us�ana mi�kk� traw� i wonnym kwieciem ��ka. Okala�y j� pi��dziesi�cioletnie drzewa, zielone d�by, palmy, drzewa �wi�toja�skie, klony, gdzieniegdzie nawet kaktusy i aloesy, w�r�d kt�rych kr�lowa�y dwa lub trzy wynios�e eukaliptusy. Na tej w�a�nie ukrytej w�r�d drzew ��ce mieli si� dzisiejszego ranka zmierzy� przeciwnicy. Kapitan Servadac obrzuci� teren bystrym spojrzeniem, nie dojrzawszy za� nikogo, rzek�: - Pomimo wszystko przybyli�my pierwsi! - Albo ostatni - skorygowa� Ben-Zouf. - Jak to ostatni? Przecie� nie ma jeszcze dziewi�tej - odpar� Hector Servadac, spozieraj�c na zegarek, kt�ry przed wyruszeniem w drog� regulowa� pod�ug s�o�ca. - Czy nie dostrzegasz, kapitanie - replikowa� dalej ordynans - przes�oni�tej chmur� �wietlistej kuli? - Widz� - brzmia�a odpowied� - zamglony kr�g, kt�ry w tej chwili osi�gn�� punkt najwy�szy. - A wi�c - podj�� Ben-Zouf - ta kula nie mo�e by� niczym innym, jak s�o�cem lub... jego zast�pc�. - S�o�ce w zenicie! W styczniu! Na trzydziestym dziewi�tym stopniu p�nocnej szeroko�ci?! - zawo�a� Hector Servadac. - A jednak to ono w�a�nie wskazuje po�udnie. Widocznie �pieszy si� dzi� bardzo. Dam g�ow�, �e przed up�ywem trzech godzin doczekamy si� zachodu. Hector Servadac sta� nieruchomy ze skrzy�owanymi na piersiach r�koma. Po czym zacz�� si� z wolna obraca� i obserwowa� r�ne punkty na horyzoncie. - Zasadnicza zmiana prawa powszechnego ci��enia! - mrucza� pod nosem. - Przesuni�cie kardynalnych punkt�w na niebie, d�ugo�� dnia skr�cona o po�ow�!... Oto, co op�ni�o moje spotkanie z hrabi� Timaszewm. Co� dziwnego si� dzieje! Bo przecie� nie zwariowali�my obaj jednocze�nie. Zmiany, kt�re konstatuj�, nie s� chyba wytworem chorej wyobra�ni! Ben-Zouf, kt�remu niezwyk�e fenomeny natury nie wydar�y nawet okrzyku zdumienia z gard�a, przygl�da� si� oficerowi ze spokojem i oboj�tno�ci�. - Ben-Zouf! - szarpn�� go za rami� kapitan. - Kapitanie? - Czy i ty nie widzisz nikogo? - Nie widz� nikogo, nasz przeciwnik ju� odszed�. - Przypu�ciwszy nawet, �e by� i odjecha�, nie rozumiem nieobecno�ci moich sekundant�w, kt�rzy byliby przecie� czekali, lub wyszliby nam naprzeciw. - I ja tak s�dz�, kapitanie. - Wnosz� zatem, �e wcale ich tu nie by�o. - A je�li ich tu nie by�o?... - Znaczy, �e przyby� nie mogli. Co za� do hrabiego Timaszewa... Nie ko�cz�c zdania, kapitan Servadac zbli�y� si� do skalistego wybrze�a i szuka� na zatoce wzrokiem �Dobryny�. Mo�liwe wszak by�o, �e hrabia Timaszew obra� drog� wodn�. Ale morze by�o puste. Jak okiem si�gn�� nie wida� na nim by�o statku ani ��dki. W powietrzu panowa�a cisza, nie czu�o si� najl�ejszego powiewu, mimo to morze by�o niezwykle wzburzone, co� si� w nim kot�owa�o i burzy�o, jak woda w garnku postawionym na du�ym ogniu. Rzecz prosta, ma�y jachcik nie m�g�by utrzyma� si� na powierzchni tych spienionych w�d. Niezale�nie od tego Hector Servadac zauwa�y�, �e �uk, wzd�u� kt�rego niebo zdaje si� ��czy� z ziemi�, zmala� niepomiernie. Istotnie, obserwator, patrz�cy z wysokiego wybrze�a, widzia� linie horyzontu rysuj�ce si� w odleg�o�ci zaledwie kilkunastu kilometr�w, jak gdyby w ci�gu kilku ostatnich godzin nast�pi� nag�y skurcz kuli ziemskiej. - Wszystko to jest a� nazbyt dziwne! - szepn�� oficer sztabu generalnego. W tym czasie Ben-Zouf ze zr�czno�ci� n�jzwinniejszego z czworonog�w wdrapa� si� na szczyt eukaliptusa. Z tego wynios�ego punktu m�g� zbada� teren we wszystkich kierunkach. Znalaz�szy si� z powrotem na ziemi, zapewni� kapitana, �e ca�a r�wnina sprawia wra�enie opustosza�ej. - Na mi�o�� bosk�! - zawo�a� Servadac. - Id�my dalej w stron� rzeki. Tam mo�e si� czego� dowiemy! - A zatem w drog�, do Szeliwu! - odpar� Ben-Zouf. Najwy�ej trzy kilometry oddziela�y ��k� od rzeki, do kt�rej skierowa� si� kapitan Servadac, zamierzaj�c w dalszym ci�gu uda� si� do Mostaganem. Nale�a�o si� �pieszy�, aby doj�� do miasta przed schy�kiem dnia. Poprzez zbit� mas� chmur przeziera�o chyl�ce si� w szybkim tempie ku zachodowi s�o�ce. Do wszystkich dziw�w tego dnia doda� nale�y jeszcze i t� okoliczno��, �e zamiast sun�� po zwyk�ej krzywej, w�a�ciwej zimowej porze i szeroko�ci geograficznej Algieru, s�o�ce pada�o pionowo ku linii horyzontu. Posuwaj�c si� wci�� naprz�d, kapitan Servadac rozmy�la�. Je�li wskutek jakiego� niezrozumia�ego kataklizmu obr�t Ziemi uleg� zmianom, je�li nawet, wzi�wszy pod uwag�, �e s�o�ce znajduje si� teraz w zenicie, przypu�ci�, �e wybrze�e Algieru jakim� cudownym sposobem przeniesiono w stref� r�wnika, to zjawiska te stosunkowo ma�� krzywd� wyrz�dzi�y Ziemi, przynajmniej tej cz�ci l�du afryka�skiego, na kt�rej przebywa�. Teren by�, jak zwykle, lekko sfalowany. Jak daleko wzrok si�ga�, �adna deformacja nie rzuca�a si� w oczy. Wszystko by�o jak dawniej, po stronie lewej po�udniowej, a raczej po tej, kt�r� kapitan Servadac w dalszym ci�gu mianowa� po�udniow�, w odleg�o�ci mniej wi�cej trzech mil angielskich rysowa�y si� na niebie szczyty g�rskie. W tej chwili s�o�ce wyrwa�o si� zza chmur i ostatnimi promieniami �egna�o ziemi�. By�o oczywiste, �e gwiazda promienna, kt�ra wzesz�a na zachodzie, zachodzi na wschodzie. - Ciekaw jestem - zawo�a� kapitan Servadac - co o tym wszystkim my�l� w Mostaganem? Co powie minister wojny, dowiedziawszy si� z depesz o dezorganizacji w prowincjach po�udniowej Afryki? - Ca�� koloni� afryka�sk� - odpowiedzia� spokojnie Ben-Zouf - ka�� osadzi� w areszcie. - A wsch�d i zach�d, kt�re o�mieli�y si� sprzeciwi� wojskowym rozkazom? - Wys�ane zostan� do oddzia��w dyscyplinarnych! - A �e w styczniu promienie s�oneczne padaj� na mnie prostopadle? - Padaj� na oficera?! Zastrzeli� s�o�ce! Tymczasem obaj spieszyli si� bardzo. Dzi�ki niezwyk�ej lekko�ci, kt�ra sta�a si� ju� ich drug� natur�, sun�li w skok, jak sp�oszone gazele. Nie posuwali si� ju� �cie�k�, kt�ra wi�a si� w�r�d przybrze�nych ska�. Ta droga wyda�a im si� za d�uga, gnali na prze�aj, byle dalej! Byle pr�dzej! Przesadzali rowy i strumienie, przeskakiwali k�py drzew, w locie mijali pag�rki. Obaj mieli jedn� tylko trosk�, przyby� czym pr�dzej do miasta! Nie dotykali prawie stopami ziemi, kt�ra wyda�a im si� elastyczn� trampolin�. Fruwali po prostu, posuwali si� lotem ptaka wzd�u� linii powietrznej! Wreszcie ujrzeli wody Szeliwu i w kilku susach dotarli do prawego wybrze�a. Tu jednak zmuszeni byli si� zatrzyma�. Ani �ladu mostu, widocznie zosta� zerwany. - Gdzie� jest most? - zawo�a� kapitan Servadac. - Tu musia�a by� pow�d�, nowy potop! - Mo�e... - odpar� oboj�tnie Ben-Zouf. A jednak by�o si� czemu dziwi�. W�a�ciwie Szeliw znikn��. Nie wida� by�o �ladu lewego wybrze�a. Prawy brzeg, kt�ry jeszcze wczoraj rysowa� si� wyra�nie na tle �yznej r�wniny, sta� si� brzegiem morza. Na zachodzie, zamiast ��tych, szemrz�cych w�d spokojnej rzeki, pieni�y si� wzburzone sine fale. Mia�o si� wra�enie, �e rzeka rozp�yn�a si� w morzu. Woda zala�a tereny Mostaganem. Hector Servadac chcia� rzecz zbada� dok�adnie. Zbli�y� si� do wybrze�a, poro�ni�tego k�pami wawrzyn�w, zaczerpn�� r�k� wody i podni�s� j� do ust. - S�ona! - wyszepta�. - Morze w ci�gu kilku godzin poch�on�o ca�� zachodni� cz�� Algieru. - A zatem, kapitanie - wtr�ci� Ben-Zouf - awantura ta potrwa pewno d�u�ej ni� zwyk�a pow�d�? - Rozumie si�! Ca�y �wiat si� zmieni� - odpar� pochylony wci�� jeszcze kapitan - ten kataklizm mo�e poci�gn�� za sob� zupe�nie nieobliczalne zmiany! Co te� si� sta�o z moimi przyjaci�mi i towarzyszami broni? Ben-Zouf po raz pierwszy widzia� tak podnieconego kapitana. I uzna� za stosowne dostroi� si� do tonu swego pana, nie tylko ze wzgl�d�w s�u�bowych, ale i z serca p�yn�cego sentymentu. Nowe wybrze�e morskie, b�d�ce dawnym prawym brzegiem Szeliwu, ci�gn�o si� w kierunku po�udniowym i p�nocnym lini� z lekka wygi�t�. Nic nie zdradza�o wstrz�s�w i nag�ych zmian, jakim uleg�a ta w�a�nie cz�� l�du afryka�skiego. Na kapry�nie sfalowanym brzegu widnia�y, jak dawniej, p�aty zielonych ��k i k�py odwiecznych, zda si�, drzew. Tylko, �e by� to ju� nie brzeg rzeki, lecz wybrze�e nieznanego morza. Kapitan Servadac zaledwie przez chwil� przygl�da� si� zmienionemu krajobrazowi, gdy kontemplacje jego przerwa� nag�y zach�d s�o�ca. Promienna gwiazda, ukazawszy si� na horyzoncie od strony-wschodu, wpad�a nagle jak kula do morza. Przypuszczalnie w okolicach podzwrotnikowych w dniu 21 marca i 21 wrze�nia, tj. w czasie, gdy s�o�ce przecina ekliptyk�, zmiana nocy na dzie� i dnia na noc nie odbywa si� r�wnie szybko. Tego wieczora nie by�o zupe�nie zmroku i nale�a�o si� spodziewa�, �e nast�pny ranek pozbawiony b�dzie �witu. Ziemi�, niebo i morze spowi�y w jednej chwili nieprzeniknione ciemno�ci. ROZDZIA� VI W KT�RYM CZYTELNIK TOWARZYSZY KAPITANOWI SERVADAC W JEGO PIERWSZEJ WYCIECZCE PO NOWYM TERYTORIUM Znaj�c awanturnicze, ��dne przyg�d usposobienie kapitana Servadaca, �atwo poj��, �e niezwyk�e wypadki ostatniej doby nie zgasi�y jego wybuja�ej fantazji. Ale mniej oboj�tny od Ben-Zoufa, pragn�� pozna� �r�d�o tych wszystkich zjawisk. Interesowa�y go przyczyny, skutkami nie przejmowa� si� zbytnio. Taki ju� dziwny by� jego stosunek do otaczaj�cego �wiata. Po�wi�ciwszy zatem tyle czasu, ile na to pozwala� jego bujny temperament, obserwacji skutk�w przewrotu, zaj�� si� z kolei wy��cznie badaniem przyczyn prze�ywanego fenomenu natury. - U licha! - zawo�a�, gdy znienacka otoczy�y go zupe�ne ciemno�ci. - Chcia�bym rozejrze� si� w tym wszystkim za bia�ego dnia... przewiduj�c oczywi�cie, �e jak ongi� bywa�o, po tej nocy nastanie dzie�, bo niech mnie diabli wezm�, je�li rozumiem, gdzie w�a�ciwie podzia�o si� s�o�ce? - I c� poczniemy teraz, kapitanie? - Pozostaniemy tu do jutra i je�li to jutro w og�le nadejdzie, rozejrzymy si� po okolicy, po czym wr�cimy do siebie. Przede wszystkim nale�y sobie zda� spraw� z tego, gdzie jeste�my i co si� w�a�ciwie sta�o. Zwiedziwszy wi�c wybrze�e zachodnie i po�udniowe... - O ile b�dzie jeszcze istnia�o jakie� wybrze�e - wtr�ci� Ben-Zouf. - I jakie� po�udnie! - dorzuci� kapitan Servadac. - Wi�c mo�na si� wyci�gn�� i spa�? - Mo�na si� wyci�gn�� i spa�, o ile mo�na. Ben-Zouf nie da� sobie tego dwa razy powt�rzy�. Nie wzruszony prze�yciami dnia, po�o�y� si� w zacisznym k�ciku, zas�oni� twarz r�koma i zasn�� snem prostaczka, zazwyczaj mocniejszym od snu filozofa. Kapitan Servadac b��dzi� samotnie po nowym wybrze�u w labiryncie niewyja�nionych i tajemniczych znak�w zapytania. Jakie s� rozmiary katastrofy? Czy obj�a ona tylko pewn� cz�� Afryki? Czy pobliskie miasta, a w tej chwili jak�e dalekie: Algier, Oran, Mostaganem zosta�y oszcz�dzone? Czy wszystkich przyjaci� i towarzyszy broni poch�on�a woda, czy te� Morze �r�dziemne zaj�o tylko delt� Szeliwu. Wyst�pienie morza z brzeg�w mo�na ostatecznie wyt�umaczy� trz�sieniem ziemi, ale c� oznaczaj� te liczne zaobserwowane zjawiska kosmiczne? Inna hipoteza. A mo�e rzeczone obszary afryka�skie zosta�y nagle przeniesione w stron� r�wnika? To przypuszczenie wyja�ni�oby co prawda nowy �uk dzienny, zakre�lony przez s�o�ce oraz zupe�ny zanik wieczornego zmroku, nie dawa�oby jednak odpowiedzi na sze�cio zamiast dwunastogodzinny dzie�. Nie t�umaczy�oby te�, dlaczego s�o�ce wschodzi na zachodzie, a zachodzi na wschodzie. - A jednak nie ulega najmniejszej w�tpliwo�ci - rozumowa� kapitan Servadac - �e dzie� dzisiejszy trwa� zaledwie sze�� godzin i �e porz�dek �wiata wywr�ci� si� do g�ry nogami, a w ka�dym razie wsch�d i zach�d zamieni�y swe role. Sprawdzimy to zreszt� jutro, gdy s�o�ce wzejdzie, o ile w og�le b�dzie jeszcze wschodzi�o! Kapitan Servadac sta� si� nieufny i podejrzliwy. Z�o�ci�y go niepomiernie panuj�ce wok� ciemno�ci i zupe�ny brak gwiazd na niebie. Chocia� nie bardzo by� obznajomiony z kosmografi�, orientowa� si� jednak w uk�adzie zasadniczych konstelacji niebieskich, m�g�by wi�c sprawdzi�, czy np. Gwiazda Polarna jest na w�a�ciwym miejscu, czy te� zast�puje j� inna, co zn�w �wiadczy�oby wymownie o zmianie a nawet odwr�ceniu obrotu Ziemi doko�a osi i t�umaczy�oby pewne niejasne dot�d zjawiska. Ale niebo pokrywa�y g�ste o�owiane chmury i ani jedna gwiazda nie ukaza�a si� oczom chciwego obserwatora. Ksi�yc za� by� w tej porze miesi�ca na nowiu, jasnym wi�c by�o, �e znikn�� wraz ze s�o�cem za lini� horyzontu i zbyteczne by�o na� oczekiwa�. Jakie� by�o zdziwienie kapitana Servadaca, gdy po p�toragodzinnej przechadzce zauwa�y� powy�ej horyzontu silny blask, prze�wiecaj�cy poprzez ��t� mas� chmur. - Ksi�yc! - zawo�a�. - Ale� nie, to nie mo�e by� ksi�yc! �wiat�o ksi�yca nie jest tak silne, chyba... �e si� niepomiernie zbli�y� do Ziemi. Istotnie, �wiat�o by�o tak silne, �e zupe�na jasno�� rozla�a si� po okolicy. - Czy�by to by�o s�o�ce? - zapytywa� sam siebie oficer. - Ale� up�yn�o zaledwie p�torej godziny od chwili, gdy zasz�o na wschodzie! Je�li za� przypu�ci�, �e to nie jest ani s�o�ce ani ksi�yc, w takim razie c�by to by� mog�o? Jaka� kula ognista, olbrzymi meteor! O, Bo�e! Te sk��bione chmury nie rozejd� si� chyba nigdy! Po czym zmieni� nagle kierunek my�li: - Czy nie zrobi�bym lepiej - wyrzuca� samemu sobie - po�wi�caj�c cz�� tak g�upio zmarnowanego czasu w przesz�o�ci astronomii? Kto wie? Mo�e zjawiska, nad kt�rymi �ami� sobie bezskutecznie g�ow�, s� zupe�nie proste i zrozumia�e? Nieprzeniknione by�y tajniki nowego firmamentu. Olbrzymia �una, rzucana najwidoczniej przez �wietln� tarcz� gigantycznych rozmiar�w, o�wietla�a swymi promieniami ponur� kopu�� chmur w ci�gu ca�ej godziny. Po czym, szczeg� godny zanotowania, �wietlny ten kr�g, zamiast opisa�, zgodnie z odwiecznymi prawami mechaniki niebieskiej, �uk na niebie i znikn�� po przeciwleg�ej stronie horyzontu, posuwa� si� wzd�u� linii prostej a� zgin��, unosz�c z sob� tajemnicz� jasno��, kt�ra wlewa�a otuch� w serce Servadaca. Wszystko ogarn�y na nowo ciemno�ci, za� w g�owie kapitana Servadaca panowa� r�wnie� mrok beznadziejny. Nie zrozumia� absolutnie nic. Zachwiane zosta�y najelementarniejsze zasady mechaniki, strop niebieski podobny by� do zegara, kt�rego g��wna spr�yna odm�wi�a nagle pos�usze�stwa i wyprawia�a najdziksze brewerie. Planety wy�amywa�y si� z odwiecznych praw powszechnego ci��enia i nie by�o ju� �adnego powodu przypuszcza�, �e s�o�ce jeszcze w og�le kiedykolwiek promieniami swymi o�wietli kul� ziemsk�. W trzy godziny p�niej jednak�e na zachodzie zaja�nia�a nagle promienna gwiazda dnia, rozproszy�a masy chmur i po nocy, kt�ra, jak to stwierdzi� kapitan Servadac, trwa�a r�wno sze�� godzin, nast�pi� dzie�. Sze�� godzin snu nie wystarcza�o Ben-Zoufowi, kt�ry wci�� jeszcze chrapa� zawzi�cie. Trzeba by�o obudzi� �piocha. Hector Servadac potrz�sn�� nim z ca�ych si�. - Dalej! Wstawaj, w drog�! - zawo�a�. - Ale�, kapitanie - mamrota� Ben-Zouf przecieraj�c oczy - zm�czony jestem, dopiero co zasn��em! - Spa�e� ca�� noc! - To by�a noc?... - Noc sze�ciogodzinna, musisz si� z tym faktem pogodzi�. - Trudna rada, zgadzam si�. - W drog�! Nie mamy czasu do stracenia. Wracamy czym pr�dzej do naszej chaty i sprawdzimy, co porabiaj� konie. - Dziwi� si� pewnie, �e o nich zapomniano - odpar� ordynans - zaraz te� si� do nich wezm�, kapitanie. - Dobrze, dobrze, tylko po�pieszaj. Osiod�asz konie i ruszymy z wywiadem, bo dotychczas przecie� nie wiemy, co si� sta�o z Algierem. - A potem? - A potem, je�li nie dostaniemy si� do miasta od po�udnia, spr�bujemy drogi przez Tenez od wschodu. Kapitan Servadac i jego ordynans znale�li si� ponownie na skalistej �cie�ce, maj�cej ich zaprowadzi� do celu. Poniewa� g��d dawa� si� im ju� porz�dnie we znaki, zrywali po drodze zwisaj�ce z drzew figi, daktyle i pomara�cze. Na tym opuszczonym zupe�nie terenie, zamienionym prac� r�k ludzkich w rozleg�y, wspania�y sad, nie mieli si� czego obawia�, nie by� gro�ny pokrzywdzony w�a�ciciel. Jedli wi�c do woli i do syta. Po blisko p�toragodzinnym marszu przyszli do chaty. Tu nic si� nie zmieni�o. Nikt w czasie ich nieobecno�ci nie zajrza� do tego zak�tka. Najwidoczniej wschodnia po�a� terenu by�a r�wnie pusta i bezludna, jak zachodnia, kt�r� ju� przemierzyli w�asnymi nogami. Pr�dko uwin�li si� z przygotowaniami do drogi. Ben-Zouf wype�ni� sakwy w siod�ach zapasami �ywno�ci, wzi�� kilka puszek konserw i suchary. O napoje si� nie troszczy�, wody by�o wszak pod dostatkiem. Liczne wartkie strumyki przecina�y r�wnin�. Dawne dop�ywy rzeki, usamodzielnione obecnie, wpada�y wprost do Morza �r�dziemnego. Zefir, ko� kapitana Servadaca i Galette, szkapa Ben-Zoufa osiod�ane zosta�y w mgnieniu oka. Dwaj je�d�cy dosiedli rumak�w i pogalopowali w kierunku Szeliwu. Jednocze�nie okaza�o si�, �e lekko�� cia�a i wzrost si� udzieli�y si� r�wnie� zwierz�tom, kt�re w tym samym, co ludzie, stosunku odczu�y nag�e zmiany. Nie by�y to ju� zwyk�e wierzchowce, ale jakie� lataj�ce gryfy, kt�rych nogi zaledwie dotyka�y ziemi. Na szcz�cie Hector Servadac i Ben-Zouf byli �wietnymi je�d�cami, nie tylko nie hamowali, ale raczej podniecali jeszcze konie do szybszego biegu. Mkn�li zaiste lotem strza�y. W niespe�na dwadzie�cia minut przebyli osiem kilometr�w, dziel�ce ich od uj�cia Szeliwu i zwolniwszy nieco biegu posuwali si� wzd�u� by�ego prawego wybrze�a w kierunku po�udniowo-wschodnim. Tu krajobraz nie zmieni� si� zupe�nie. Jak okiem si�gn��, a� po lini� horyzontu, widoczna by�a tylko woda i woda... A zatem wszystkie tereny prowincji Oranu po�o�one w g�r� od Mostaganem, a przynajmniej ta ich cz��, kt�rej granic� zakre�la�a linia horyzontu, poch�oni�te zosta�y w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia przez morze. Kapitan Servadac zna� doskonale ca�y ten kraj, by� to wszak teren jego bada� i prac naukowych. Niedawno dopiero przemierza� go wszerz i wzd�u�, orientowa� si� wi�c wy�mienicie. Postanowi� sobie po mo�liwie najdok�adniejszym wywiadzie z�o�y� raport, lecz komu, gdzie i kiedy, tego nie wiedzia�. W czasie pozosta�ych czterech godzin dnia obaj je�d�cy przebyli jeszcze oko�o trzydziestu pi�ciu kilometr�w. Noc� obozowali pod go�ym niebem, w miejscu, gdzie wczoraj jeszcze wpada� do rzeki dop�yw Mina, dzi� ju� poch�oni�ty przez nowo powsta�e, wszystko ogarniaj�ce morze. Podczas ca�ej wycieczki nie spotkali �ywej duszy, co by�o nie tylko zastanawiaj�ce, ale i przykre. Ben-Zouf urz�dzi� nocleg, jak tylko m�g� najwygodniej. Konie sp�ta�, pozwalaj�c im skuba� do woli puszyst� traw�. Noc min�a bez przyg�d. Nast�pnego dnia, 2 stycznia, a w�a�ciwie w chwili, w kt�rej wed�ug dawnego kalendarza ziemskiego rozpoczyna�aby si� noc z 1-go na 2-gi stycznia, kapitan Servadac i jego ordynans ponownie dosiedli rumak�w, udaj�c si� na dalsze zwiady. Wyruszyli o wschodzie s�o�ca i w ci�gu sze�ciogodzinnego dnia przebyli przestrze� siedemdziesi�ciu kilometr�w. Lini� graniczn� l�du stanowi� wci�� jeszcze dawny prawy brzeg rzeki. Jednak�e w odleg�o�ci dwudziestu kilometr�w od dawnego dop�ywu Szeliwu brzeg si� urywa� i wraz z nim znik�a miejscowo�� Swikelmitton z jej o�miuset mieszka�cami. Czy podobnemu losowi nie uleg�y i inne, wi�ksze miasta, jak Mostaganem, Orleansville, to niepokoj�ce pytanie zadawa� sobie kapitan. Okr��aj�c ma�� nowo powsta�� zatoczk�, wpadli na stromy, skalisty brzeg rzeki, gdzie wczoraj jeszcze wznosi� si� ratusz. Nic nie zdradza�o istnienia wspania�ej budowli; nawet g�ruj�cy