Orson Scott Card - Zagubieni chłopcy [1992]
Szczegóły |
Tytuł |
Orson Scott Card - Zagubieni chłopcy [1992] |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Orson Scott Card - Zagubieni chłopcy [1992] PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Orson Scott Card - Zagubieni chłopcy [1992] PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Orson Scott Card - Zagubieni chłopcy [1992] - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Orson Scott Card
Zagubieni Chłopcy
Step Fletcher liczył na to, że nowe życie, które wraz z rodziną zacznie po przeprowadzce do
miasteczka Steuben, będzie szczęśliwsze od dotychczasowego. Niestety, stało się inaczej: w pracy
nie układa mu się najlepiej, a jego 8-letni syn Stevie nie potrafi znaleźć sobie miejsca w nowym
środowisku. Odrzucony przez szkolną społeczność chłopiec zanurza się w świecie fantazji,
zaludnionym przez wyimaginowanych przyjaciół. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że
są to ci sami chłopcy, którzy w tajemniczych okolicznościach zaginęli bez wieści w realnym,
materialnym świecie.
***
Erin i Phillipowi Absherom
za to, że dzielicie z nami swoje życie
oraz za miłość i troskę, jakimi otaczacie
Chanie Bena
Strona 3
Dziękuję:
Studentom Watauga College w Appalachian State University, którzy w Halloween usłyszeli pierwszą,
niekompletną wersję tej opowieści;
Edowi Fermanowi za to, że uwierzył w opowiadanie, które było pierwsze;
Ludziom, którzy pisali do mnie listy po lekturze opowiadania, ponieważ dzięki nim ta historia
nabrała życia;
Eamon Dolan, mojemu wydawcy, za bezcenne uwagi i niewyobrażalną cierpliwość;
Wayne'owi Williamsowi za dodatkowy tydzień na plaży, gdzie powstała pierwsza połowa tej książki;
Clarkowi i Kathy Kidd za drugą połowę (między innymi);
Scottowi Jonesowi Allenowi za wpisywanie tekstu i mnóstwo innych rzeczy;
Clarkowi L. Kiddowi za trzecie słowo w Rozdziale 8;
Dave'owi Dollahite za paralaksę;
Jay'owi Wentworthowi za wszystko;
Erin, Phillipowi, Jonesowi, Kathy, Geoffowi i Emily za czytanie kolejnych rozdziałów w miarę jak
powstawały;
Kristine za to, że utrzymywała dzieci przy życiu, samochody na chodzie, a pisarza w formie;
Charliemu Benowi, za jądro tej opowieści.
Chłopiec
Strona 4
Oto jak ojciec pokrzykiwał na niego, kiedy ten zrobił coś złego:
- Gdzie się podziewałeś, kiedy to się stało, Chłopcze? Co ty sobie wyobrażasz, Chłopcze?
To słowo zapadło mu w pamięć głęboko, było imieniem wszelkich jego niepoprawnych pragnień. To
Chłopiec kazał mu płatać figle, z których nikt się nie śmiał, to Chłopiec kazał oszukiwać na testach w
szkole, nawet gdy znał poprawne odpowiedzi i nie musiał uciekać się do szachrajstwa. To Chłopiec
sprawił, że czaił się za szafą - kiedy rodzice myśleli, że śpi - i podglądał, jak to robią na pieska;
brzuch ojca trzęsący się luźno, matka taka blada, słaba i martwa, piersi zwisały jej niczym dwie
śnięte ryby. Najgorszą rzeczą, jaką Chłopiec kazał mu zrobić, było to podglądanie. Ku jego zdumieniu
Chłopcu też to się nie podobało, gorzej, Chłopiec bardziej niż on nienawidził tego, że ojciec jest taki
kiepski.
Nigdy tego nie zrobię, rzekł Chłopiec tkwiący w jego wnętrzu. Obrzydliwe jest zabijanie kobiety w
ten sposób, tak aby przeżyła, by móc jej to robić powtórnie.
Od tego czasu, gdy spoglądał na wielkie kobiety z ich piersiami, tajemnicami i twarzami, które
paraliżowały wzrokiem, Chłopiec go opuszczał - nie chciał brać udziału w tej grze.
Lecz nie znaczyło to wcale, że Chłopca nie było albo że milczał, nie. Chłopiec nadal tam był, miewał
też swoje zachcianki, o tak; znalazł sobie nowe przedmioty pożądania. Tyle tylko że Chłopiec był
niedbały. Chciał czegoś, dopóki jego żądze nie zostały zaspokojone, po czym wycofywał się w cień,
zostawiając go na pastwę wyrzutów i reprymend, choć przecież on nie chciał tego robić.
Obecnie żaden człowiek nie dopuszczał go do swych dzieci, a to z powodu rzeczy, jakie musiał
wykonywać z polecenia Chłopca. Bądź przeklęty, Chłopcze! Giń, przepadnij!
Obiecali, że nie powiedzą, zapewniał Chłopiec. Dzieci obiecywały, że nie powiedzą, jednak
powiedziały.
Czego się spodziewasz, głupi, wstrętny Chłopcze? Czego się spodziewasz, zły Chłopcze? Nie
pomyślałeś, że może w nich są inni Chłopcy, którzy każą im okłamywać ciebie? Obiecują, że nic nie
powiedzą, a potem ci Chłopcy każą im złamać przyrzeczenie i mówić. I tu masz nauczkę, Chłopcze,
gdyż nikt cię nie dopuści w pobliże swoich dzieci, będziesz musiał żuć własne ciało w czasie głodu i
pić własną krew w czasie pragnienia.
Do tego nie dojdzie, odpowiada Chłopiec. Znajdę miejsce, gdzie je zabiorę, nigdy nie uwierzę, gdy
zaczną obiecywać, że nie powiedzą rodzicom. Zabiorę je tam i nikt się nigdy nie dowie, gdzie
przebywają, nigdy też nie wrócą - jak zatem poskarżą się rodzicom?
Nic podobnego nie zrobisz, Chłopcze, bo ja ci nie pozwolę.
A Chłopiec nic, tylko się śmiał i śmiał, wiedząc, że on zrobi to wszystko, że przygotuje kryjówkę,
Strona 5
potem zbierze ich dla niego i sprowadzi, Chłopiec natomiast będzie już wiedział, co ma z nimi
zrobić. Chłopiec nie przestraszy się niczego. Chłopiec zrobi wszystko, co zechce, gdyż wie, że nie
opuszczą kryjówki, by powiedzieć rodzicom.
Oto dlaczego malcy ze Steuben zaczęli znikać i dlaczego żadnego nie odnaleziono, aż do wigilii
Bożego Narodzenia 1983 roku.
Rozdział pierwszy
Gałganiarz
Oto jakim samochodem przyjechali z Vigor w Indianie do Steuben w Karolinie Północnej:
srebrnoszarym renaultem deluxe 18i, modelem z roku 1981, mającym na liczniku około czterdziestu
tysięcy mil, z czego dwadzieścia pięć tysięcy sami nabili. Na lakierze zaczęły pojawiać się
mikroskopijne rdzawe cętki, instalacja przepaliła już z piętnaście bezpieczników, trzy razy musieli
wymieniać wał napędowy, gdyż tak go skonstruowano, że w razie zużycia łożyska kulkowego trzeba
wymienić cały zespół. Nie mógł wspiąć się pod górkę przy pięćdziesięciu pięciu milach na godzinę,
lecz przynajmniej dwoje dorosłych zagłębiało się w wygodne skórzane przednie fotele, a z tyłu troje
dzieci. Step Fletcher prowadził, odkąd późnym popołudniem opuścili dom. Pusty dom. Podczas całej
drogi do Indianapolis słyszał echa. W którymś momencie musiał wyprzedzić ciężarówkę z meblami,
jednak nie zauważył jej albo nie rozpoznał, albo kierowca zjechał akurat do McDonalda bądź na
stację benzynową.
Pasażerowie posnęli wkrótce po przekroczeniu rzeki Ohio. Rzeka rozczarowała dzieciaki po tym, jak
ojciec snuł opowieści o płaskodennych łodziach i walkach z Indianami. Tylko most wywarł na nich
duże wrażenie. Potem zapadły w drzemkę. DeAnne czuwała nieco dłużej, szybko jednak ścisnęła jego
rękę i wtuliła głowę w poduszkę, którą wetknęła między oparcie fotela a szybę.
Jak zwykle, pomyślał Step. Nie wykazuje śladu senności, dopóki ja jestem rześki, potem kiedy
powieki zaczynają ciążyć i mogłaby mnie zmienić za kółkiem, zapada w sen.
Na resztę drogi włożył taśmę do odtwarzacza. Rozległa się słodka, upajająca melodia „The E Street
Shuffle”. Przez chwilę nie słuchał. DeAnne musiała ją puszczać, załatwiając ostatnie sprawunki w
Vigor. Step włączył ten utwór na ich drugiej randce. Jako rodzaj sprawdzianu. DeAnne była taka
poważna w sprawach religijnych, że musiał mieć pewność, iż da sobie radę z jego trochę dzikim
gustem muzycznym. Wiele mormońskich dziewcząt oczywiście pominęłoby milczeniem podteksty
seksualne piosenek, lecz DeAnne była prawdopodobnie bystrzejsza od Stepa, więc nie tylko
zauważyła fragmenty o dziewczynach obiecujących zrzucić niewygodne dżinsy i o prawdziwej orgii
wróżek, lecz także wychwyciła kawałki o wskakiwaniu do nocnego ekspresu; zamiast się zmieszać,
wybuchła śmiechem, dzięki czemu poznał, że wszystko będzie okej: była religijna, ale nie dewotka, a
co za tym idzie, nie musi udawać krystalicznie prawego, żeby z nią być. To się działo dziesięć lat
wcześniej, w 1973 roku. Obecnie mieli trójkę dzieci, które siedziały na tylnym siedzeniu renaulta 18i
- możliwe, że najgorszego samochodu kiedykolwiek sprzedawanego w Ameryce - i zmierzali do
Steuben w Karolinie Północnej, gdzie Step dostał pracę.
Strona 6
Dobrą pracę. Trzydzieści tysięcy rocznie, co jest nie lada gratką dla świeżo upieczonego doktora
filozofii w okresie recesji gospodarczej. Szkoda tylko, że nie mógł uczyć historii, nie mógł pisać
historii, jego zadanie miało polegać na opracowywaniu instrukcji obsługi dla firmy produkującej
oprogramowanie komputerowe. Nawet nie na programowaniu - nawet do tego nie chciano go
zatrudnić, chociaż w 1981 roku Hacker Snack był najlepiej sprzedawaną grą na Atari. Przez chwilę
wyglądało na to, że zrobi karierę przy tworzeniu gier. Mieli tyle pieniędzy, że rozpatrywali
możliwość jego powrotu na uczelnię, gdzie mógłby skończyć doktorat. Wtedy nastała recesja i podły
Commodore 64 wypierał Atari ze sklepów, i nagle jego gra przestała się sprzedawać, nikt go już nie
chciał, chyba że do pisania instrukcji obsługi.
Tak więc Springsteen przygrywał w takt jego przygnębienia, a on prowadził samochód krętymi
górskimi drożynami, na zachodzie już słońce się kryło, a szlak skręcał głównie na wschód, w stronę
ciemności. Powinienem być szczęśliwy, wmawiał sobie. Mam stopień naukowy, dobrą pracę, nic też
nie stoi na przeszkodzie, żebym w wolnym czasie stworzył następną grę, nawet gdybym to musiał
zrobić na głupim Commodorze. Mogło być gorzej. Mógłbym dostać pracę przy oprogramowaniu dla
Apple’a.
Mimo że dodawał sobie otuchy, wciąż czuł w ustach gorycz niepowodzenia. Trzydzieści dwa lata na
karku, trójka dzieci, staczam się. Przywykłem do pracy dla siebie, teraz będę musiał przestawić się
na pracę dla kogoś innego. Dokładnie jak mój tata w kompanii reklamowej, która upadła. Miał
szramę pooperacyjną na plecach, wyjęto mu kręg. Ja przynajmniej nie mam widocznych ran. Jednego
dnia błyszczałem, drugiego odkryłem, że moje honorarium nie wynosi już 40 000 dolarów jak
ostatnio, tylko 7000, zaczęliśmy zabiegać o pracę, wpadając po uszy w długi, jestem rozbity do końca
życia, jak zresztą wielu moich kolegów, i to z własnej winy. Niewolnik hazardu, jak ojciec.
Tak więc nie spala mnie wstyd, że żona musi godzić się na wszawą pracę w godzinach wieczornych,
podobnie jak moja mama. Jeśli chce poszukać sobie roboty, to okej, gorzej, gdy musi.
Lecz myśląc o tym, wiedział, że tak właśnie się stanie - nie zdołają sprzedać domu w Vigor i będzie
musiała rozejrzeć się za pracą, by płacić za jego utrzymanie. Głupotą było kupować dom, sądziliśmy
jednak, że to dobra inwestycja. Kiedy się wprowadzaliśmy, nie było recesji, a ja dobrze zarabiałem.
Głupcy, wierzyliśmy, że sielanka trwać będzie wiecznie. Nic nie trwa wiecznie.
Wyrzuty sumienia odpędzały senność, tak że przez godzinę mógł jeszcze prowadzić. Taśma
przewinęła się po raz drugi, kiedy zaczął zjeżdżać stromym zboczem w kierunku Frankfort. Nieźle. Z
pewnością w stolicy stanu znajdzie się jakiś motel. Zdołam tam dojechać, DeAnne nie będzie musiała
się budzić, nim dotrzemy na miejsce.
- Tato - powiedział Stevie z tylnego siedzenia.
- Tak? - odpowiedział Step cicho, by nie obudzić pozostałych.
- Betsy wymiotowała - poinformował.
- Troszkę czy to coś poważnego?
Strona 7
- Troszkę - odparł Stevie.
Nagle przeciągły, głęboki gulgot dobiegł z tyłu.
- Teraz to coś poważnego - rzekł Stevie.
Do licha, do licha, do licha, pomyślał Step.
- Dzięki, że mi powiedziałeś, Stevie.
Dźwięk rozległ się znowu, dokładnie w chwili, gdy zjeżdżał z drogi; poczuł gorzki zapach wymiocin.
Jedno z dzieci niemal zawsze wymiotowało podczas każdej z dłuższych wycieczek, zwykle jednak
dochodziło do tego już w pierwszej godzinie.
- Dlaczego się zatrzymujemy? - W głosie DeAnne, kiedy się ocknęła, czuło się odcień paniki. Nie
cierpiała nieprzewidzianych zdarzeń, oczekując wtedy najgorszego.
Springsteen właśnie śpiewał o rybiej pani i gałganiarzu, Step po raz pierwszy od długiego czasu
przypomniał sobie, skąd się wzięło pieszczotliwe przezwisko DeAnne - Rybia Dama.
- Hej, Rybia Damo, pociągnij tylko nosem, a sama się przekonasz.
- O, nie! Które tym razem?
- Betsy Wetsy [przyp. tłum.: Ang. Wet - mokry]. - rzucił Stevie z tyłu. Kolejny stary żart. DeAnne na
ogół irytowała się, kiedy nadawał dzieciakom lekceważące przezwiska. Nie cierpiała zdrobnienia
Betsy, jednak z powodu żartu imię się utrwaliło i teraz Betsy sama siebie tak nazywała.
- Bardziej jak Betsy Pukesy [przyp. tłum.: Ang. Puke - zwymiotować]. - stwierdził Step. Stevie
wybuchnął śmiechem.
Stevie miał przyjemny śmiech. Step wpadł w dobry humor, zapominając o tym, że będzie musiał
ubrudzić się po łokcie w wymiocinach szkraba.
Zaparkował głęboko na poboczu, mógł więc otworzyć drzwi Betsy bez wystawiania tyłka na jezdnię.
Mimo to nie podobał mu się świst powietrza przemykających za plecami samochodów. Co za śmierć
- rozsmarowany jak naleśnik na tylnych drzwiach samochodu, rodzaj drogowej kanapki. Przez chwilę
myślał, co by to znaczyło dla dzieciaków, gdyby zginął na ich oczach. Najmniejsze prawdopodobnie
nie pamiętałyby go ani tego, jak zginął. Lecz Stevie by nie zapomniał. Pierwszy raz Step myślał o tym
w ten sposób - Stevie był już wystarczająco duży, by wszystko zapamiętać. Zaledwie osiem lat, a
życie straciłoby barwy, gdyż pamiętałby to wydarzenie.
Zapamięta, jak zareagował tatuś na wymioty Betsy i jak nie wpadł w szał, nie przeklinał. Jak tatuś
pomógł uprzątnąć bałagan, zamiast stać i gapić się bezradnie, podczas gdy wszystkim zajmowała się
mama. Taką przysięgę złożył przed małżeństwem, że nie będzie pracy w rodzinie, której on by się
brzydził, jeśli DeAnne może bez wstrętu ją wykonać. Szedł z nią łeb w łeb, pieluszka w pieluszkę,
kiedy dzieciaki dorastały; małe wymiotowanko nie sprawi mu kłopotu.
Strona 8
Tym razem nie było takie małe. Betsy, blada i wyczerpana, zmusiła się do uśmiechu.
W tym czasie DeAnne wyszła z samochodu, okrążyła go i wyciągnęła dziecinne chusteczki z
plastikowego słoika.
- Macie - powiedziała - dajcie mi ją, to zmienię jej ubranie, a wy wyczyśćcie fotele.
Po sekundzie DeAnne trzymała przed sobą ociekającą Betsy, obeszła z nią samochód, na swoim
miejscu już wcześniej rozłożyła pieluchę, by chronić tapicerkę.
Robbie, czterolatek, też się już obudził, wyciągał rączkę. Siedział pośrodku, tuż obok Betsy, na
rękawie widniała paskudna plama.
- Czy to nie miłe ze strony twojej siostrzyczki, że się z tobą podzieliła? - spytał Step. Wytarł rękaw
Robbiego.
- Gotowe, Chrabąszczu.
- Śmierdzi.
- To mnie nie dziwi - odpowiedział Step. - Bądź dumny, jak z rany zdobytej w bitwie.
- Czy to był kawał, tato? - spytał Robbie.
- Tylko żart - odparł Step. Robbie chciał się nauczyć opowiadać kawały. Step wyjaśnił mu niedawno,
jak się mówi dowcipy, dzięki czemu Robbie nie powtarzał na okrągło tego samego kawału, jednak
różne odmiany humoru wciąż go intrygowały i próbował je posegregować. Jeśli doświadczenie ze
Steviem było dobrym przykładem, zabierze mu to lata.
- Zmienimy ci koszulkę, kiedy tylko tatuś wytrze dziecięcy fotelik Betsy - mówiła DeAnne do
Robbiego z przedniego siedzenia.
Stepowi jakoś nie szło czyszczenie sprzączki w pasie bezpieczeństwa córeczki.
- Pasy bezpieczeństwa będą takie same dopiero wtedy - powiedział - kiedy Betsy zdoła ochlapać
pozostałe.
- Posadźmy ją kolejno na każdym miejscu w aucie, a zanim dotrzemy do Karoliny Północnej, obrzyga
każdy zakamarek - rzekł Stevie.
- Nie wymiotuje przecież tak często - wtrąciła DeAnne.
- To taki kawał, mamo - powiedział.
- Nie, to był żart - wyskoczył Robbie.
Strona 9
A więc zaczynał pojmować.
Dziecinne chusteczki nie poradziły sobie z tym, co Betsy wyrzuciła z organizmu. Skończyły się na
długo przed tym, nim jej siedzenie doprowadzono do stanu dalszej używalności.
- Gdy pójdzie fama, że po raz czwarty jesteś w ciąży, akcje Johnson and Johnson skoczą na giełdzie o
dziesięć punktów.
- Jest jeszcze trochę chusteczek w tej dużej, szarej torbie w bagażniku - powiedziała DeAnne. -
Upewnij się, że kupiłeś kilka akcji, nim to ogłosisz.
Step podszedł do bagażnika tego, co ludzie z Renaulta zwali „modelem deluxe”, otworzył klapę i
zajrzał do wnętrza. Odsunął zamek torby, lecz nie mógł znaleźć chustek.
- Hej, Rybia Damo, gdzie zapakowałaś te chustki?
- Są gdzieś w torbie, chyba głęboko - zawołała. - Skoro już tam jesteś, to potrzebuję pieluszki dla
Betsy. Zmoczyła się, a jak już ją trzymam rozebraną, mogę się tym zająć.
Wręczył Steviemu pieluchę, żeby ten podał ją dalej, po czym nagle odnalazł chusteczki. Cofał się
właśnie o krok, żeby zamknąć bagażnik, kiedy zdał sobie sprawę, że z tyłu, nieco na lewo, ktoś stoi.
Mężczyzna w wysokich butach. Gliniarz. W jakiś sposób radiowóz zdołał zahamować za nimi, a on
nawet tego nie słyszał.
- Jakieś kłopoty? - zapytał policjant.
- Moja dwuletnia córka zwymiotowała na tylne siedzenie - wyjaśnił Step.
- Wiecie, że pobocze autostrady jest tylko dla nagłych wypadków? - spytał gliniarz.
Przez chwilę do Stepa nie docierało, co oznacza ta uwaga.
- Twierdzi pan, że dziecko wymiotujące na tylnym siedzeniu to nie nagły wypadek?
Przez moment gliniarz przewiercał go oczyma na wylot. Step znał tę minę. Mówiła: „Domyśl się”,
widywał ją często, gdy otrzymywał mandaty za nadmierną szybkość, nim odebrano mu prawo jazdy w
1974 roku i DeAnne musiała wszędzie ich wozić. Step wiedział, że powinien teraz milczeć, gdyż
każdym następnym słowem mógł jedynie pogorszyć sprawę.
Na ratunek pośpieszyła DeAnne. Okrążyła samochód, niosąc przesiąknięte i cuchnące ubranie Betsy.
- Oficerze, sądzę, że gdyby pan przez trzydzieści sekund miał to w samochodzie, też by pan zjechał z
drogi.
Gliniarz spojrzał na nią zaskoczony. Wyszczerzył zęby.
- Myślę, że trafiła pani w sedno. Tylko się pośpieszcie. W tym miejscu niebezpiecznie jest się
Strona 10
zatrzymywać. Ludzie czasem zjeżdżają z dużą prędkością i biorą zakręt szerokim łukiem.
- Dzięki za troskę, oficerze - rzekł Step. Policjant zmrużył oczy.
- Taka moja robota - odparł nieco obruszony, po czym odmaszerował do auta.
Step zwrócił się do DeAnne:
- O czym to ja mówiłem?
- Wyciągnij, proszę, tę czerwoną torbę - powiedziała. - Jeśli będę to dłużej wąchała, zemdleję.
Dał jej reklamówkę, do której upchała wszystkie brudy.
- Wszystko, co mu powiedziałem, to „Dzięki za troskę”, a on zachowywał się, jakbym mu obwieścił,
że jego matka nigdy nie wyszła za mąż.
Pochyliła się do niego i rzekła ciepło:
- Step, kiedy mówisz: „Dziękuję ci za troskę”, brzmi to, jakbyś tylko przez przypadek opuścił słowo
„palancie”.
- Nie chciałem być uszczypliwy - bronił się Step. - Każdy zawsze myśli, że jestem uszczypliwy, a
wcale tak nie jest.
- Nie mogę tego potwierdzić - powiedziała DeAnne. - Nie byłam przy tym, gdy nie byłeś
uszczypliwy.
- Zdaje ci się, że pozjadałaś wszystkie rozumy, Rybia Damo?
- O wiele więcej niż ty, Gałganiarzu.
Pocałował ją.
- Daj mi minutę, a uporam się z posadzeniem lalki Betsy Wetsy z powrotem na miejsce.
Słyszał, jak mruczy, podchodząc do drzwi:
- Ma na imię Elisabeth.
Step wyszczerzył zęby i powrócił do wycierania siedzenia Betsy.
- Nie słyszałem, kiedy gliniarz podjeżdżał - rzekł Stevie.
- Gliniarz? - zapytał Robbie.
- Wracaj do spania, Chrabąszczu - upomniał go Step.
Strona 11
- Dostaliśmy mandat, tato? - zapytał Robbie.
- Chciał się jedynie upewnić, czy wszystko w porządku.
- Chciał, żebyśmy usunęli stąd nasze tyłki - rzekł Stevie.
- Step! - nie wytrzymała DeAnne.
- To Stevie to powiedział, nie ja - bronił się Step.
- Nie mówiłby w ten sposób, gdybyś go nie nauczył.
- Czy ciągle tu jest? - zapytał Step.
Stevie wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad stertą rupieci.
- No - potwierdził.
- I ja go nie słyszałem - powiedział Step. - Po prostu się odwróciłem i był.
- A jeśliby to nie był policjant? Gdybyś się odwrócił, a tam stałby bandyta? - zadał pytanie Stevie.
- Tę chorobliwą wyobraźnię ma po tobie - stwierdziła autorytatywnie DeAnne.
- Nikt nam nic nie zrobi na otwartym terenie przy autostradzie, gdzie każdy przejeżdżający mógłby
zauważyć.
- Jest ciemno - upierał się Stevie. - Samochody jadą tak szybko.
- No dobra, nic się nie stało - rzekła DeAnne ostrożnie. - Nie lubię rozmawiać o takich rzeczach.
- Gdyby to był bandyta, tata by walnął go w nos! - stwierdził Robbie.
- Tak, dokładnie - odparł Step.
- Tata nie dopuści, by spotkało nas coś złego - dorzucił Robbie.
- To prawda - powiedziała DeAnne. - Tak samo jak mama.
- Siedzenie jest już czyste - obwieścił Step - ale pas w tym życiu nie będzie już czystszy.
- Pomogę jej.
- Spinaczka! - krzyknęła wesoło Betsy i zanim DeAnne zdążyła ją złapać, mała przecisnęła się luką
pomiędzy siedzeniami. Zapięła pas bezpieczeństwa, spojrzała do góry na Stepa i uśmiechnęła się.
- Dobra robota, moja mała laleczko. - Nachylił się, by pocałować jaw czoło; zasiadł za kierownicą i
zamknął za sobą drzwi. Gliniarz wciąż nie odjeżdżał, co przyprawiało go o obłęd, tak że sprawdzał
Strona 12
kilka razy, czy wszystko jest w porządku. Dał sygnał. Jadąc nie przekraczał dozwolonej prędkości.
Ostatnia rzecz, jakiej pragnęli, to sprawa w sądzie w jakiejś dziurze w Kentucky.
- Ile zostało do Frankfortu? - spytała DeAnne.
- Może pół mili, a może mniej - odpowiedział Step.
- Rany, musiałam długo spać.
- Z godzinę.
- Jesteś bohaterem, że prowadzisz przez całą drogę - powiedziała.
- Później wręczysz mi medal - rzekł.
- Z pewnością.
Z powrotem nastawił głośniej stereo. Każdy zdawał się pogrążony we śnie, było tak spokojnie.
Wtedy przemówił Stevie:
- Tato, gdyby to był bandyta, dowaliłbyś mu?
Co miał odpowiedzieć, rozkaz, mój chłopcze, walnąłbym go tak, że do końca życia nosiłby nos po
drugiej stronie głowy? Czy było to konieczne, by Stevie poczuł się bezpiecznie? Dumny z ojca? Czy
też powinien powiedzieć prawdę, że nigdy nie uderzył nikogo w gniewie, że nigdy na nikogo nie
podniósł ręki?
Nie, mój synu, moje podejście do bójek zawsze było jednakowe: obrócić sprawę w żart i odejść, a
kiedy nie chcieli mnie puścić, brać nogi za pas.
- To zależy - rzekł Step.
- Od czego?
- Od tego, czy to walnięcie pogorszyłoby, czy poprawiło sytuację.
- Aha.
- To znaczy, że jeśli jest ode mnie wyższy o stopę, waży trzysta funtów i dzierży kawał żelastwa,
bicie się z nim to nie najlepszy pomysł. Sądzę, że w podobnej sytuacji byłbym skłonny oddać mu
portfel, żeby sobie poszedł.
- A gdyby chciał nas wszystkich zamordować?
DeAnne odpowiedziała bez podnoszenia głowy znad poduszki.
- Wówczas wasz tata zabiłby go, a jeśli nie on, to ja bym to zrobiła - rzekła beznamiętnie.
Strona 13
- A co będzie, jeśli zabije was pierwszy? - zapytał Stevie. - A później przyjdzie, żeby zabić
Robbiego i Betsy?
- Stevie - powiedziała DeAnne - Ojciec Niebieski nie pozwoli, żeby coś takiego wam się
przydarzyło.
To było więcej, niż Step mógł znieść.
- Bóg tak nie działa - powiedział. - Nie powstrzymuje przestępców od popełniania zbrodni.
- Pyta nas, czy jest bezpieczny - zauważyła DeAnne.
- Tak, Stevie, jesteś bezpieczny, jak każdy mieszkający na ziemi. Lecz zapytałeś o to, co się stanie,
kiedy ktoś okrutny zechce wyrządzić naszej rodzinie jakąś paskudną krzywdę, a prawda jest taka, że
kiedy ktoś jest prawdziwie, głęboko przesiąknięty złem, wtedy czasem dobro może go nie
powstrzymać przed dokonaniem mnóstwa złych czynów. Bywa, że tak też się dzieje.
- Okej - rzekł Stevie. - Lecz Bóg go dorwie za to, no nie?
- Ostatecznie na pewno - odparł Step. - Coś ci powiem, ktoś mógłby wyrządzić przykrość tobie albo
innym dzieciom tylko wtedy, gdybym umarł. To ci obiecuję.
- Okej - rzekł Stevie.
- Tylko czemu pytasz o takie rzeczy?
- Bo on miał pistolet.
- Oczywiście, że miał pistolet, kochanie - powiedziała DeAnne. - To przecież policjant. Nosi broń,
by chronić nas przed złymi ludźmi.
- Szkoda, że ten policjant nie może być cały czas przy nas - zmartwił się Stevie.
- No tak, byłoby fajnie, nie? - odezwał się Step. Tak fajnie, jak mieć hemoroidy. Musiałbym całą
trasę jechać poniżej pięćdziesięciu pięciu mil na godzinę.
Stevie najwidoczniej wyczerpał zasób pytań.
Chwilę potem Step poczuł na udzie dłoń DeAnne. Zerknął na nią.
- Przepraszam - szepnął. - Nie miałem zamiaru przeczyć twoim słowom.
- Miałeś rację - rzekła łagodnie.
Uśmiechnął się do niej i przez chwilę trzymał jej dłoń, dopóki nie potrzebował dwóch rąk, by skręcić
kierownicę.
Strona 14
Pomimo to przez resztę drogi do Frankfortu nie potrafił zapomnieć o pytaniach Steviego. Ani o
udzielonych odpowiedziach. Powstrzymał DeAnne od przekonywania małego, że Bóg zawsze go
obroni przed złymi facetami, potem zaczął mówić, że prędzej zginie, niż jakakolwiek krzywda spotka
dzieciaki. Czy była to jednak prawda? Czy dysponował tym rodzajem odwagi? Pomyślał o rodzicach
w obozach koncentracyjnych, oglądających śmierć własnych dzieci, nie mogących nic na to poradzić.
A gdyby nawet spróbował, czego mógłby dokonać w konfrontacji z kimś, dla kogo przemoc to chleb
powszedni? Step nie był wprawiony w bójkach, nie był też przekonany, by ta wprawa przychodziła
sama. Pierwszy lepszy rzezimieszek skończyłby z nim bez trudu, a miał tu dzieciaki szukające u niego
ochrony. Powinienem zapisać się na karate lub coś takiego. Kung fu. Albo kupić pistolet, tak by
Stevie w wieku czternastu lat zauważył, gdzie jest schowany, potem wyszedł się nim pobawić,
zabijając przy okazji siebie bądź Robbiego, bądź któregokolwiek z kolegów.
Nie, postanowił Step. Nic z tych rzeczy. Nie zrobię nic podobnego, gdyż jestem cywilizowanym
człowiekiem, żyjącym w cywilizowanym społeczeństwie, ale jeśli barbarzyńcy zastukają w me
drzwi, będę zgubiony.
Zjechali do Frankfortu, gdzie natrafili na Holiday Inn z wywieszką „Wolne miejsca”. Step uważał to
za dobry omen. Oficjalnie nie wierzył w omeny. Lecz do licha z tym, w ten sposób czuł się lepiej.
Rozdział drugi
Larwy
Oto dom, do którego się przeprowadzili: tani, drewniany, otoczony budynkami z czerwonej cegły.
Żadnego podpiwniczenia, garażu, ba, nawet daszku na samochód. Brązowe płytki okalające podstawę
domu przypominały karawaning. Błękitny dywan w salonie, który nie zgra się za bardzo z ich
meblami, staroświecką, krytą zielonym pluszem sofą i nazbyt wypchanym krzesłem, które Step nabył
w Deseret Industries, kiedy uczęszczał do college’u przy BYU. Znaleźli tu jednak cztery sypialnie, co
oznaczało jedną dla Stepa i DeAnne, jedną dla chłopców, jedną dla Betsy i dziecka, które w lipcu
przyjdzie na świat, a jedną na gabinet Stepa, ponieważ wciąż mieli nadzieję, że uda mu się w
wolnym czasie popracować nad jakimś oprogramowaniem, wówczas wróciliby do standardu życia,
jaki im odpowiadał, wynajęliby też lepsze mieszkanie.
Tymczasem ustawiono w salonie stos skrzyń na wysokość sześciu stóp, zawierały o wiele więcej
sprzętów, niż pozwalała na to kubatura pomieszczenia. Pozostał im jeden jedyny weekend, nim Step
zacznie pracować, a Stevie pójdzie do szkoły. Poniedziałek - koniec laby, początek harówki. Nikt nie
wyglądał tego dnia z niecierpliwością, najbardziej zasępiony był Stevie.
DeAnne była świadoma obaw Steviego związanych z przeprowadzką i rozpakowywaniem rzeczy.
Strona 15
Chłopiec opiekował się przeważnie Robbiem i Elizabeth, z wyjątkiem chwil, kiedy Step lub DeAnne
kazali mu biec z jednego końca domu na drugi z jakimś posłannictwem: Jak zwykle Stevie był
spokojny i chętny do pomocy - bardzo poważnie traktował odpowiedzialność spoczywającą na
najstarszym dziecku.
A może tylko sprawiał wrażenie poważnego, ponieważ zachowywał uczucia dla siebie, nim je
posortuje albo osiągną taki rozmiar, że trudno będzie je opanować. Tak więc DeAnne wiedziała, że
coś go dręczy, kiedy wszedł do kuchni i nie mówiąc ani słowa, stał spokojnie dłuższą chwilę, póki
nie spytała:
- Chcesz mi coś powiedzieć, czy też jestem za ładna na słowa? - Zawsze tak właśnie pytała, tylko że
on nie uśmiechnął się, stał jeszcze przez kilka chwil, po czym się odezwał:
- Mamo, nie mógłbym zostać w domu jeszcze przez dwa dni?
- Stevie, wiem, że się boisz, musisz jednak śmiało wskoczyć do wody. Migiem zdobędziesz
przyjaciół i wszystko będzie dobrze.
- Nie zdobyłem przyjaciół migiem w mojej starej szkole.
Było to aż nazbyt prawdziwe - DeAnne pamiętała konsultacje z wychowawcą w przedszkolu. Tak
naprawdę Stevie nie bawił się z nikim do listopada tego roku, nie miał też prawdziwych przyjaciół
aż do pierwszej klasy. Gdyby nie jego koledzy z kościoła, DeAnne obawiałaby się, że nie dorósł
jeszcze do kontaktów towarzyskich w szkole. Jednak z dzieciakami z parafii czasami nawet szalał,
biegając po domu, w którym odbywało się spotkanie, niczym Indianin z westernu, póki Step nie
interweniował i nie zabierał go do samochodu. Nie, Stevie wiedział, co znaczy zabawa, wiedział, jak
zdobywać przyjaciół. Po prostu nie przychodziło mu to łatwo. Nie przypominał w tym Robbiego,
który chętnie pogadałby z każdą napotkaną osobą, dzieciakiem albo dorosłym. Z pewnością Stevie
martwił się o szkołę. DeAnne z kolei martwiła się o niego.
- Ale to była twoja pierwsza szkoła w ogóle - powiedziała. - Masz już wprawę.
- Kiedy Barry Wimmer wprowadził się po Święcie Dziękczynienia - rzekł - wszyscy mu dokuczali.
- Razem z tobą?
- Nie.
- Zatem nie wszyscy.
- Wyśmiewali się z każdego jego kroku - rzekł Stevie.
- Dzieci czasem takie są.
- Teraz będą takie dla mnie - powiedział Stevie z minorową miną.
To było okrutne. Zamierzała powiedzieć: „Tak, masz rację, będzie z nich banda małych drani, gdyż
Strona 16
takie są dzieci w tym wieku, z wyjątkiem ciebie, gdyż urodziłeś się, nie wiedząc, jak można kogoś
skrzywdzić, urodziłeś się ze współczuciem, co oznacza, że gdy ludzie zwrócą się przeciwko tobie,
odczujesz to głęboko. Nie zrozumiesz, że należy podejść do tych łobuzów i zaśmiać im się w twarz,
żeby zyskać szacunek. Zamiast tego będziesz próbował wykombinować, co takiego zrobiłeś, że
ustawicznie cię gnębią”.
Przez moment wahała się, czy przekazać mu swe myśli dokładnie w takich słowach. Niewiele by mu
jednak pomogło, gdyby potwierdziła jego najgorsze obawy. Nie mógłby zasnąć.
- A jeśli będą dla ciebie niemili, Stevie? Co wtedy zrobisz?
Jakiś czas rozmyślał.
- Barry płakał - wydusił z siebie w końcu.
- Czy to mu pomogło?
- Nie - odparł Stevie. - Jeszcze więcej się z niego naśmiewali. Ricky chodził za nim od tego czasu,
powtarzając „Buu huu huu”. Wciąż tak robił, nawet kiedy odchodziłem.
- Ach, tak - powiedziała DeAnne, częściowo, by ośmielić go do dalszych zwierzeń, częściowo zaś
dlatego, że niezbyt wiedziała, jak ma zareagować.
- Chyba nie będę płakał - doszedł do wniosku Stevie.
- Cieszę się - rzekła DeAnne.
- Po prostu każę im odejść.
- To może nic nie dać, Stevie. Im bardziej będziesz się starał odegnać ich od siebie, tym gorliwiej
będą się do ciebie kleić.
- Ja nie mam zamiaru odegnać „ich” od siebie. Ja chcę odegnać ich od „siebie”.
- Zechcesz mi podać ten rulon papierowych ręczników?
Podał.
- Nie jestem pewna, czy dostrzegam wyraźną różnicę pomiędzy odegnaniem „ich” od siebie a
odegnaniem ich od „siebie”.
- No wiesz. Tak jak tata, kiedy programuje. Odgania wszystko od siebie.
Tak więc zrozumiał ten sposób ojca i sądził, że sam go wykorzysta.
- Po prostu skoncentrujesz się na nauce?
Strona 17
- Na byle czym - rzekł Stevie. - Ciężko jest skoncentrować się na nauce, bo jest taka nudna.
- Może w tej szkole nie będzie nudna.
- Może.
- Żałuję, że nie mogę ci obiecać, że wszystko pójdzie jak po maśle, sądzę jednak, że nie potraktują
cię tak jak Barry’ego. - DeAnne cofnęła się myślami do kilku razy, kiedy widziała tego chłopca, gdy
przynosiła do szkoły upominki bądź zapomniane śniadanie. - Barry należy do takich dzieci, które...
Jak to wyrazić? To chodząca ofiara.
- Czy i ja jestem ofiarą? - zapytał Stevie.
- Ależ skąd - odpowiedziała DeAnne. - Jesteś za silny.
- No nie wiem - rzekł powątpiewająco, patrząc na dłonie.
- Nie mam na myśli twojego ciała, Stevie. Chodzi o to, że twój duch jest zbyt silny. Wiesz, co robisz.
Wiesz, o co ci chodzi. Nie szukasz u tych dzieci odpowiedzi na pytanie, kim jesteś. Ty to wiesz.
- No chyba.
- No dalej, kim jesteś? - To była stara gra, wciąż mu się jednak podobała, nawet kiedy jej oryginalny
cel - przygotowanie go na wypadek zgubienia się - już dawno został osiągnięty.
- Stephen Bolivar Fletcher.
- A cóż to za chłopak?
- Pierworodny i pierwszy chłopiec Gałganiarza i Rybiej Damy.
Ze wszystkich możliwych odpowiedzi, tę uwielbiała najbardziej. Częściowo dlatego, że pierwszy
raz, kiedy tak powiedział, uśmiechał się chytrze, jakby wiedział, że wkracza na terytorium dorosłych,
że pieszczotliwe przezwiska rodziców są starsze od niego i w pewnym sensie spowodowały, że się
narodził. Jakby miał podświadome przeczucie, że te imiona, wypowiedziane choćby w żartach, mają
seksualny podtekst, którego nie mógł zrozumieć, niemniej jednak wiedział, że istnieje.
- I nie zapominaj o tym - powiedziała pogodnie.
- Nie zapomnę - obiecał. - Mamo? - dodał.
- Tak?
- Proszę, mogę zostać w domu jeszcze kilka dni?
Westchnęła.
Strona 18
- Naprawdę nie wiem, Stevie. Pogadam jednak z tatą.
- On powie to samo.
- Możliwe. My, rodzice, już tacy jesteśmy.
Najgorsza chwila przyszła przy śniadaniu w poniedziałek. Dzieciaki pałaszowały gorącą owsiankę,
podczas gdy tata pochłaniał płatki ryżowe, czytając równocześnie gazetę.
- Ta gazeta jest niemal tak marna jak tamta w Vigor - stwierdził.
- Nie licz na „Washington Post”, chyba że zamieszkasz w Waszyngtonie - powiedziała DeAnne.
- Nie chcę „Washington Post”. Wystarczy mi „Salt Lake Tribune”. Salt Lake to przecież miasto z
dwoma gazetami, a tu Steuben nie potrafi zadbać o gazetę z wiadomościami ze świata na pierwszej
stronie.
- Czy jest tu Cathy? Czy jest panna Manners? Czy jest tu Ann Landers?
- Okej, jest tu wszystko, czego nam potrzeba do szczęścia.
Na zewnątrz rozległ się klakson.
- Są wcześnie - zdziwił się Step. - Myślisz, że zdążę umyć zęby?
- A ty myślisz, że wytrzymasz dzień, jeśli nie umyjesz?
Zerwał się od stołu.
- Kto jest wcześnie? - zapytał Stevie.
- Kierowca twojego taty. Przez jakiś tydzień jeden kolega taty z pracy będzie go zabierał rano i
przywoził wieczorem, byśmy mieli samochód do załatwiania pilnych sprawunków.
Stevie wyglądał na przerażonego.
- Mamo - zapytał - a co ze szkołą?
- W tym sęk. Od następnego dnia będziesz jeździł autobusem, skoro jednak dzisiaj mam wolny
samochód, podrzucę cię do szkoły.
- Czy tata nie podrzuci mnie pierwszego dnia?
Zbyt późno przypomniała sobie, że gdy Stevie zaczynał przedszkole, wciąż odpoczywała po
narodzinach Betsy i to właśnie Step zabrał syna pierwszego dnia do szkoły.
Strona 19
- Czy to jakaś różnica, które z nas weźmie cię do szkoły?
Oznaki strachu w jego oczach były dobitniejszą odpowiedzią niż wyszeptane „nie”.
Step wszedł z powrotem do kuchni, taszcząc neseser - swój areszcik, jak go nazywał.
- Step - powiedziała DeAnne. - Sądzę, że Stevie oczekuje, że weźmiesz go dzisiaj do szkoły.
- A niech to. Na śmierć zapomniałem. - Na twarzy odbił mu się skrywany gniew, który DeAnne znała
nazbyt dobrze. - Czy to nie wspaniałe, że dostałem tę pracę i nie mogę nawet zabrać dziecka do
szkoły w pierwszy dzień?
- To też twój pierwszy dzień.
Przyklęknął przed krzesłem Steviego. Stevie patrzył smutno w talerz.
- Stevie, powinienem był zaplanować to lepiej. Tak się jednak nie stało i mam teraz na karku tego
faceta, czekającego na zewnątrz, i...
Rozległ się dzwonek u drzwi.
- Urwanie głowy - powiedział Step.
- Musisz już iść - ponagliła DeAnne. - Ze Steviem będzie wszystko w porządku, zobaczysz. Prawda,
Stevie?
- Prawda - cicho odrzekł Stevie.
Step pocałował synka w policzek, wtedy Betsy krzyknęła: „I mnie, i mnie”, pocałował zatem
pozostałe dzieciaki, chwycił neseser i ruszył w stronę drzwi wyjściowych.
DeAnne starała się pocieszyć Steviego.
- Przykro mi, lecz w ten sposób tatuś zarabia pieniądze na nasze utrzymanie, naprawdę nie może...
- Wiem, mamo - odparł Stevie.
- Pojedziemy do szkoły, gdzie spotkasz się z panią dyrektor i...
Nagle w kuchni zjawił się Step.
- Wytłumaczyłem mu, że mamy kryzys i że jutro znajdzie mnie czekającego przy krawężniku, dzisiaj
się jednak spóźnię. Muszę odwieźć syna w pierwszy dzień drugiej klasy.
DeAnne była na poły zachwycona, na poły przerażona. Zdawała sobie doskonale sprawę, że Step na
swój sposób boi się wracać do dziewięciogodzinnego dnia pracy, tak jak Stevie obawia się
pierwszego dnia w nowej szkole.
Strona 20
- To nimi naprawdę wstrząśnie, Gałganiarzu - zauważyła, uśmiechając się ponuro. - Zlekceważenie
oferty podwiezienia i późne przybycie do pracy, zaraz pierwszego dnia.
- Niech przywykną do tej kolejności: na pierwszym miejscu jestem ojcem, a dopiero na ósmym
twórcą instrukcji komputerowych.
- A co jest między pierwszym i ósmym? - zapytał Stevie, wyraźnie uradowany.
- Cała reszta - odpowiedział Step.
- Może lepiej zadzwoń - zaproponowała DeAnne.
Step podszedł do telefonu i od razu poznała, że nie wszystko układa się tak gładko, jak to zakładał.
- Niedobrze - obwieścił na koniec. - Mają zebranie personelu o ósmej trzydzieści, na którym
zaplanowali wprowadzić mnie we wszystkie szczegóły, każdy rozplanował dzisiejsze zajęcia z
uwzględnieniem mojego przybycia o czasie.
- Lecz teraz nici z podwiezienia - DeAnne słusznie zauważyła, starając się, by nie zabrzmiało to
złośliwie.
Step po raz drugi uklęknął przy krześle Steviego.
- Nic na to nie poradzę, Kluczniku.
- Wiem - odparł Stevie.
- Próbowałem - tłumaczył Step. - Lecz naszej rodzinie potrzebna jest ta praca, tym bardziej że
przejechaliśmy taki szmat drogi do Karoliny Północnej.
Stevie skinął głową, próbując wyglądać na dzielnego chłopaka.
- Wykonuję dla rodziny swoją robotę, ty wykonuj swoją.
- Jaka jest moja? - zapytał Stevie. W oczach błysnęły iskierki nadziei.
- Zebranie się do kupy i pójście do szkoły - wyjaśnił Step.
Najwidoczniej Stevie miał nadzieję na jakiś inny przydział.
Przełknął tylko ślinę i kiwnął powtórnie głową. Nagle o czymś pomyślał.
- Jak się tam dostaniesz, kiedy nie masz samochodu?
- Pofrunie - podrzucił pomysł Robbie.
- Nie - powiedziała DeAnne. - To wasza mama jest czarownicą, która lata na miotle.