Nekroskop XIII Obroncy - LUMLEY BRIAN
Szczegóły |
Tytuł |
Nekroskop XIII Obroncy - LUMLEY BRIAN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Nekroskop XIII Obroncy - LUMLEY BRIAN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nekroskop XIII Obroncy - LUMLEY BRIAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Nekroskop XIII Obroncy - LUMLEY BRIAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lumley Brian
Nekroskop XIII Obroncy
Tlumaczenie: Robert PalusinskiTytul oryginalu: Necroscope: Avengers Copyright (C) by Brian Lumley, 2001
NAJEZDZCY i PIETNO Streszczenie
Trzy lata temu triumwirat Wielkich Wampirow - dwoch wampyrzych lordow oraz jednej lady - pochodzacych z obcej planety, przedostal sie na Ziemie przez transwymiarowy tunel, ktorego koncowe ujscie stanowi Brama w Karpatach. Niedlugo po inwazji trojka rozdzielila sie i kazde z Wampyrow ruszylo swoja droga. Lord Nephram Marinari zniewolil australijskiego miliardera i osiedlil sie w kasynie znajdujacym sie na terenie luksusowego osrodka wypoczynkowego Xanadu w australijskich gorach Macphersona. Lord Szwart, Wampyr potrafiacy zjednoczyc sie z mrokiem, udal sie do Londynu, gdzie osiedlil sie na terenie zapomnianej "swiatyni", pamietajacej czasy Cesarstwa Rzymskiego. Swiatynia miescila siew najglebszych, niedostepnych podziemiach miasta. Z kolei Vavara - "piekna" mistrzyni masowej hipnozy - zbezczescila zakon mniszek, przenikajac do ich ufortyfikowanego klasztoru na greckiej wyspie Krassos.
Wampyry planowaly podbic planete i uczynic z niej wampirzy raj. Plan byl prosty: zalozyly uprawy smiercionosnych grzybow. Grzyby hodowane na zywych plynach ustrojowych (zmutowanego DNA) bylych niewolnikow i porucznikow po osiagnieciu dojrzalosci mialy uwolnic do atmosfery miriady zarodnikow, ktore dostalyby sie do pluc nie przeczuwajacych niczego ludzi! Wskutek takiej smiercionosnej inhalacji ludzie staliby sie zadni krwi i zaczeliby ukrywac sie przed sloncem. Narod zaczalby walczyc z narodem, a swiat pograzylby sie w chaosie. Nikt, a juz w najmniejszym stopniu same uzaleznione od krwi ofiary, nie wiedzialby, w jaki sposob walczyc z nieuleczalna choroba przemieniajaca ludzi... Po pewnym czasie Wielkie Wampiry ujawnilyby swa obecnosc i objelyby nalezna im wladze.
I tak jak za dawnych czasow w wampirzej Krainie Gwiazd, niewolnicy i porucznicy wyruszyliby w swiat, podbijajac i podporzadkowujac sobie terytoria calego globu zgodnie z prawami stanowionymi przez Wampyrow. Malinariemu miala przypasc Australia wraz z przyleglymi wyspami oraz (w dalszym etapie) Azja. Dla Vavary przeznaczona byla Europa i Afryka. Jezeli chodzi o przerazajace metamorficzne monstrum, jakim byl Szwart, to pozornie
znajdowal sie w gorszym polozeniu, gdyz mial objac w posiadanie Wyspy Brytyjskie, Francje, Hiszpanie oraz pozostale zachodnie i polnocne obszary Europy. Dopiero pozniej mial przerzucic sily do Ameryki, rozsiewajac rowniez i tam zarodniki grzybow, co mialo zakonczyc sie ustanowieniem glownej siedziby w Nowym Jorku. Podziemia metropolii pozwalaly na dostep do wszystkich czesci miasta zarowno w dzien, jak i noca. Najwyzsze budowle z zamalowanymi i oslonietymi przed sloncem oknami mialy zostac przeksztalcone w zamczysko Szwarta.
Plany Wampyrow byly ambitne i wydawaly sie latwe do zrealizowania. Takie byly ich marzenia, ktore dla niczego nie domyslajacych sie ludzi mialy stac sie koszmarem. Ale pomimo legendarnej wampirzej przebieglosci i wytrwalosci troje Wielkich Wampirow nie wzielo pod uwage sily Wydzialu E.
Wydzial E, scisle tajna jednostka wywiadu brytyjskiego, to grupa ludzi o szczegolnych uzdolnieniach. Wielu z agentow pracujacych w Wydziale mialo juz do czynienia z wampirami nie tylko na tym swiecie, ale rowniez w Krainie Gwiazd i w Krainie Slonca. Jedynie Ben Trask, czlonkowie jego organizacji oraz nieliczni wtajemniczeni z najwyzszych szczebli wladzy wiedzieli o planetarnej inwazji. Obawiajac sie ogolnoswiatowej paniki, wszelkie wiadomosci o ataku Wampyrow utrzymywano w scislej tajemnicy.
Po wysledzeniu obecnosci Malinariego w Australii Trask wraz z ludzmi z Wydzialu polecieli z misja wyeliminowania przeciwnika. Zniszczyli plantacje grzybow w Xanadu (z pomoca Jake'a Cuttera, mlodego mezczyzny dysponujacego nadzwyczajnymi, choc nie w pelni rozpoznanymi i rozwinietymi zdolnosciami), ale Malinariemu udalo sie uciec.
Co sie tyczy Jake'a Cuttera (patrzac z punktu widzenia dmuchajacego na zimne Bena Traska). Jest to czlowiek o raczej watpliwej przeszlosci. Zadarl z miedzynarodowym gangiem przemytnikow i handlarzy narkotykow, ucierpial powaznie z ich powodu i mial z nimi stare porachunki do wyrownania, w chwili gdy wszedl w kontakt z Wydzialem E. W rzeczywistosci dokonywal systematycznej zemsty, eliminujac czlonkow tej organizacji i scigajac ich szefa. Ci ludzie zgwalcili i zamordowali dziewczyne Jake'a, z ktora laczyl go krotki, ale goracy romans. Jake byl tworca wyjatkowo niemilych okolicznosci, w ktorych czesc oprawcow poniosla smierc z jego rak.
Jednak przywodca gangu, sycylijski wampir Luigi Castellano, zastawil na Jake'a pulapke: Jake zostal zatrzymany przez wloska policje. Wkrotce po osadzeniu w turynskim wiezieniu Jake odkryl, ze Castellano posiada wplywy rowniez i w tym srodowisku. Smierc zblizala sie wielkimi krokami.
Podczas ucieczki (zaaranzowanej przez Castellana), kiedy bylo niemal pewne, ze Jake musi zginac od kul straznikow, zdarzylo sie cos dziwnego i cudownego zarazem byla to pierwsza oznaka przyszlych mozliwosci oraz poczatek zachodzacej w nim zmiany.
Cos - co uznal za rykoszetujaca kule, blysk zlotego ognia - trafilo go w czolo. Ale zamiast pasc trupem Jake wpadl w Kontinuum Mnbiusa i wyladowal w pokoju Harry'ego w Wydziale E w Londynie.
Zmarly (?) dawno temu Nekroskop Harry Keogh byl kiedys najwazniejszym z czlonkow Wydzialu E. Kiedy przebywal w londynskiej Centrali mial (podobnie jak wielu utalentowanych pracownikow Wydzialu) pokoj do wlasnej dyspozycji. Jednak pokoj Harry'ego zawsze roznil sie (i nadal tak jest) od innych pomieszczen. Byc moze ze wzgledu na szacunek, jakim go darzono, lub dlatego, ze pokoj wciaz zawieral w sobie cos z osobowosci Nekroskopa, nic w nim nie zmieniono i pozostawal niezamieszkany od czasow pobytu Harry'ego.
Dla Bena Traska i pozostalych czlonkow Wydzialu obecnosc intruza w centrum scisle strzezonej Centrali Wydzialu E byla ogromnym zaskoczeniem! I bylo to cos znacznie przekraczajacego zwyczajny zbieg okolicznosci...
Pojawienie sie Jake'a zbieglo sie w czasie z odkryciem obecnosci Nephrama Malinariego na terenie Xanadu. Trask zabral Jake'a do Australii i przydzielil mu jako partnerke Liz Merrick, mloda, atrakcyjna telepatke, ktorej talent, podobnie jak w wypadku Jake'a, wciaz sie rozwijal.
Podczas dzialan na terenie Australii dowiedzial sie o sobie tego, o co podejrzewali go Trask i jego ludzie, odziedziczyl pewien zakres mocy Harry'ego Keogha. Kiedy pierwszy Nekroskop umarl w Krainie Gwiazd, jego metafizyczna osobowosc, inteligencja posiadana przez Harry'ego, rozpadla sie na wiele zlotych czastek lub strzalek, a ktorych jedna wniknela w Jake'a! Dzieki temu Jake mogl rozmawiac w mowie umarlych z Harrym. Jednak jego nowa sytuacja domagala sie wielu wyjasnien i stawiala wiele pytan, na ktore odpowiedzi znal tylko Trask.
O ile Ben Trask chetnie mowil o pewnych mocach, ktorymi dysponuje Nekroskop, jak zdolnosc do teleportacji czy mozliwosc rozmowy ze zmarlymi, o tyle jednak nie byl pewien, czy moze mowic o innych mozliwosciach. Bedac przez wiele lat na stanowisku szefa Wydzialu E, Trask rozwinal w sobie sceptycyzm. Wiedzial, jak bardzo zwodnicza moze byc czyjas powierzchownosc, ze nawet najbardziej niewinny z ludzi (jak na przyklad pierwszy Nekroskop) moze zostac zwiedziony przez sile zla. Ponadto Trask nie bardzo wierzyl w
przypadki czy synchronicznosci. Wiedzial, ze jesli cos sie wydarza, to kryje sie za tym istotny powod i rownie wazna moze byc chwila, w ktorej sie to wydarza...
Niewatpliwie Jake pojawil sie we wlasciwym czasie - ale wlasciwym dla kogo? Czy nie bylo to nazbyt przypadkowe, ze z chwila przybycia trojcy Wielkich Wampirow z Krainy Gwiazd pojawia sie takze nowy Nekroskop? Czy zatem Jake przybyl z wlasnej (albo Harry'ego Keogha) woli, "przypadkowo", czy tez zostal przyslany, aby wniknac w struktury Wydzialu E? Ile w nim bylo z pierwszego Nekroskopa, ile w nim bylo z Harry'ego, jaki element zagoscil w Jake'u? Czy bylo to cos z tej jasniejszej strony, z wczesnych etapow zycia, czy tez cos znacznie grozniejszego, z czasow pozniejszych, z ciemniejszego okresu?
Jedna z wielu rzeczy, o ktorych Jake jeszcze nie wiedzial, byl fakt, ze pod koniec swego pobytu na ziemi Nekroskop stal sie Wampyrem! Byc moze najwiekszym z nich! I to nie tylko Harry. Jego dwaj synowie takze zostali wampirami w Krainie Gwiazd, tym dziwacznym, rownoleglym swiecie...
Zatem watpliwosci Traska, a wlasciwie jego naturalna ostroznosc w powiazaniu z niemoznoscia odczytania intencji mlodego Nekroskopa (poniewaz Trask potrafil zawsze odroznic klamstwo od prawdy), powstrzymywaly go od wiekszej poufalosci z Jakiem. Bo jesli Jake nie byl prawdziwym Nekroskopem, ktory odziedziczyl zdolnosc skutecznego zwalczania Wampyrow, w co wierzyla wiekszosc agentow Wydzialu, i zamiast tego posiadal potencjal zostania czyms krancowo innym... to wowczas Trask musialby go zabic!
Stad wynikal jego wielki dylemat. Jesli jednakze Jake byl prawdziwy, to zatajenie przed nim pelni mozliwosci, pelnej wiedzy, mogloby oznaczac strate jego potencjalu i rezygnacje ze wspolpracy z Wydzialem E. Trzeba byc kims wyjatkowym, zeby wziac odpowiedzialnosc za role Nekroskopa, kogos, kto troszczy sie o zmarlych. Jednak trzeba byc kims szczegolnie wyjatkowym, by zaakceptowac, ze Ogromna Wiekszosc zrobilaby nieomal wszystko z milosci do niego... wlacznie z przerazajaca perspektywa wskrzeszenia, powstania z grobow, aby bronic Nekroskopa!
Po wydarzeniach w Australii Jake oddzielil sie od Wydzialu E i kontynuowal realizacje wlasnego planu, czyli zemsty na Castellarne. Jake nie uwazal, ze podazanie wlasna droga moze byc uznane za zdrade. Bylo wiele powodow sklaniajacych go do opuszczenia Wydzialu E.
Po pierwsze, kontakt z Harrym Keoghiem zostal zastapiony czyms, co sprawialo znaczny klopot. Jake byl zagrozony stala obecnoscia niezyjacego wampirzego porucznika Koratha (bylego niewolnika Malinariego i jego prawa reke). Po okrutnej smierci poniesionej z
rak swego pana w rumunskich podziemiach Korath za pomoca mowy umarlych opowiedzial Jake'owi wszystko, co wiedzial o trojgu wampyrzych najezdzcow. Jednak przy okazji zagniezdzil sie w glowie Jake'a. Gdy Jake oslabial moc swych umyslowych zaslon, natychmiast przedostawal sie do jego umyslu, obserwowal sny i rozmawial z Jakiem, starajac sie wplynac na niego, "kierowac" i doradzac oraz uczestniczyc w zyciu Jake'a. Jake mogl go odsylac na miejsce wiecznego spoczynku, ale nigdy nie mial pewnosci, czy i kiedy Korath powracal.
Jedyna korzyscia z obecnosci Koratha byla jego znakomita pamiec, dzieki ktorej zapamietal matematyczna formule Mnbiusa przekazana Jake'owi przez Harry'ego. Jake z nieznanych powodow nie umial jej zapamietac i dlatego goscil w swoim umysle wampira potrafiacego przywolac rownanie bedace kluczem do drzwi Kontinuum Mobiusa - srodka do trans - lub teleportacji.
Jake doszedl z Korathem do porozumienia. Jedynym pragnieniem Koratha - jak zapewnil Jake'a - byla zemsta na swoim bylym panu i pozostalych Wielkich Wampirach. Poniewaz jednak Korath nie posiadal ciala i potrafil nawiazywac kontakt z zywymi wylacznie za pomoca mowy umarlych, to jedynie Nekroskop mogl stac sie narzedziem zemsty. Jake nie potrafil przemieszczac sie za pomoca Kontinuum Mobiusa bez Koratha, Korath zas w ogole by nie istnial bez Jake'a.
Z Korathem wiazal sie jeszcze jeden problem. Gdyby Ben Trask dowiedzial sie o jego wspolegzystencji (w umysle Jake'a), to moglby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - a wlasciwie jednego czlowieka z pasozytem w srodku i to niekoniecznie za pomoca ognia.
Ale nawet w tych okolicznosciach zachowanie skory w calosci nie bylo wystarczajacym powodem do opuszczenia Wydzialu E. Cos wewnetrznie kazalo mu ruszyc wlasna droga i realizowac swoj (a moze czyjs?) plan. Ponadto dluzsze przebywanie w Wydziale E grozilo coraz silniejszym zwiazaniem sie z Liz Merrick, z ktora polaczyla go nie tylko romantyczna, ale rowniez na wpol telepatyczna wiez. Dla Jake'a bliskosc osoby, ktora mogla odkryc obecnosc wampirzego podgladacza, byla ostatnia rzecza, ktorej pragnal!
Pod nieobecnosc Jake'a, ktory korzystal z Kontinuum Mobiusa, scigajac i nekajac srodziemnomorskiego handlarza narkotykow Luigiego Castellana, Wydzial E namierzyl na greckiej wysepce Krassos Malinariego i Vavare. Tym razem, w odroznieniu od operacji australijskiej, Trask dysponowal niewielkimi silami, natomiast pojawiajace sie problemy polityczne i ekonomiczne okazaly sie ogromne. Jednak z pomoca dawnego przyjaciela -oficera atenskiej policji Manolisa Papastamosa - Wydzial E zlokalizowal i spalil zamczysko
Vavary, a jej smiercionosna uprawa grzybni zostala zdewastowana i wypalona w serii zabojczych eksplozji.
Jednak w tym samym czasie zdarzyly sie dwa nieszczescia. Nowa, zaledwie kilkudniowa milosc Traska, telepatka Millicent Cleary, zostala uprowadzona przez Szwarta i ukryta w czelusciach rzymskiej swiatyni poswieconej bogom ciemnosci w zapomnianej jaskini gleboko pod londynskimi ulicami. Natomiast na Krassos uciekajaca z plonacego klasztoru Vavara porwala Liz Merrick. Wygladalo na to, ze nadszedl czas dla tych dwoch dzielnych kobiet.
Jednak na Sycylii, gdzie Jake w koncu pozbyl sie Castellana i jego organizacji, odkrywajac przy okazji, dlaczego tak bardzo pragnal zemsty (byla to czesc rozpoczetego i niedokonczonego zadania pierwszego Nekroskopa), nowy Nekroskop "uslyszal" desperackie wolanie o pomoc. Pomimo dzielacej ich odleglosci Jake slyszal. Miedzy nimi istniala wiez, ktora pozwalala rozwijac sie talentowi Liz.
Kiedy jednak Jake rozkazal Korathowi pokazac sobie rownania Mobiusa, aby dotrzec do Liz... Korath zatrzasnal pulapke!
Korath juz wczesniej odkryl, ze nie moze dopuscic do okolicznosci, ktore zagrazalyby zyciu Jake'a. Bez Jake'a nie byloby Koratha, wiec wampir robil wszystko, co w jego mocy, aby utrzymac swego gospodarza przy zyciu. Jednak Jake byl uparty, w koncu chodzilo o zycie jego ukochanej. Jake poznal wreszcie prawdziwy cel Koratha: pragnienie dotarcia do wnetrza umyslu swego gospodarza, do stopienia sie z Jakiem, i to na zawsze!
Jake nie byl w stanie mu odmowic...
Bez pomocy Koratha stracilby Liz...
Zeby zobaczyc rownania, otworzyc drzwi Mobiusa i teleportowac sie przez Kontinuum dla ratowania Liz, musial wpierw zaakceptowac warunki zmarlego, a przy tym niewiarygodnie niebezpiecznego bytu. I to pomimo ostrzezen Harry'ego Keogha, ktory podkreslal, ze nigdy nie wolno wpuscic wampira do wnetrza umyslu...
Ale nie bylo innego wyjscia...
Zgodzil sie na warunki i pozwolil Korathowi dotrzec do najglebszych zakamarkow wlasnego umyslu. Zaprosil go tam "z wlasnej i nieprzymuszonej woli"... i dopiero wowczas odkryl, jak bardzo zostal oszukany, ze przez caly czas mogl samodzielnie obliczyc rownanie, gdyby tylko Korath nie blokowal kazdej podejmowanej proby!
Bylo jednak za pozno, zeby cos z tym zrobic, poniewaz Liz wpadla w klopoty na greckiej wysepce, odleglej o setki mil...
Jake przedostal sie na wyspe, gdzie dolaczyl do Liz i kolegow z Wydzialu E. Dowiedzial sie takze o tarapatach, w jakich znalazla sie Millie Cleary, telepatka z Londynu. Korzystajac z Kontinuum Mobiusa, Jake wrocil z cala ekipa do Centrali w Londynie, gdzie pracownicy Wydzialu polaczyli swe niezwykle uzdolnienia, aby odszukac Millie. Poniewaz wciaz zyla, Liz byla w stanie zlokalizowac miejsce pobytu Millie i przekazac dokladne dane Jake'owi. Teraz wszystko zalezalo od nowego Nekroskopa.
Odczytujac wprost z umyslu Liz namiar lokalizujacy Millie, Jake przeskoczyl do starozytnej swiatyni. Znalazl tam nie tylko Millie, ale takze smiercionosny ogrod lorda Szwarta. Po koszmarnej konfrontacji z Panem Ciemnosci udalo mu sie zniszczyc plantacje grzybow, doprowadzajac do wybuchu podziemnych zloz gazu.
Chociaz udalo sie zapobiec niszczycielskim planom Wampyrow, pozostawalo zasadnicze pytanie: ilu najezdzcow przetrwalo konfrontacje z Wydzialem E? Czy Vavara przezyla zatoniecie w morzu? Czy Malinari zostal uwieziony w plonacym ogrodzie Vavary? Czy metamorficzny Szwart zginal prawdziwa smiercia w rzymskiej swiatyni, ktorej gwaltowne zniszczenie odnotowaly nawet sejsmografy w Greenwich?
Jake stwierdzil, ze nadszedl juz czas podzielenia sie swoja tajemnica. Poinformowania ludzi z Wydzialu E o tym, ze w jego umysle zadomowila sie wampirza inteligencja. Chcial poprosic o pomoc, a jednoczesnie dowiedziec sie wszystkiego, co przed nim ukrywal Trask. Na czym polegal problem z poprzednim Nekroskopem? O czym bal sie opowiedziec szef Wydzialu?
Czy chodzilo o zdolnosc wskrzeszania umarlych? Jake i tak sie juz o tym dowiedzial. Jednoczesnie mial swiadomosc, ze to nie wszystko. Moze pewnego dnia milczacy zmarli -Ogromna wiekszosc ludzkich dusz, ktore odeszly - uwierzy Jake'owi i Jake bedzie mogl poprosic zmarlych o pomoc. Teraz jednak postanowil zapytac Bena Traska.
Na spotkaniu w gabinecie Traska, gdzie mial nadzieje uslyszec odpowiedzi na swoje pytania, uwage wszystkich przykula pilna wiadomosc z ministerstwa. Zdarzylo sie cos, co zdaniem ministra moglo zainteresowac Wydzial E. Wiadomosc zostala sformulowana w typowo brytyjskim, urzedowym stylu, ale minister dobrze wiedzial, ze nikt procz ludzi z Wydzialu nie da rady sie zajac ta sprawa.
A chodzi o...
I
Slonce, morze i dryfujaca zguba
Wieczorna Gwiazda ze swoimi 35 000 ton i ponad 700 stopami dlugosci byla srodziemnomorskim liniowcem nie posiadajacym konkurencji. Osiem obslugiwanych przez windy pokladow, kasyno, sala gimnastyczna, baseny, bary, sklepy, poklad sportowy stanowily o wartosci statku, ktory byl chluba swej linii zeglugowej. 1400 pasazerow moglo wieczorem wybierac: pokladowy Moulin Rouge, bar Ali That Jazz, przetanczyc cala noc w sali balowej Sierra lub po prostu podziwiac zachod slonca z pokladu widokowego.
Byla to ostatnia podroz Gwiazdy w tym sezonie i dlatego poprzednia noc byla tak wyjatkowa. Dla pasazerow urzadzono wspanialy pokaz ogni sztucznych, ktore rozjasnily Morze Egejskie, uswietniajac wycieczke. Z pokazu ogni cieszyli sie tez mieszkancy miasteczka Mytiele na wyspie Lesbos, ktorzy rowniez mogli go obserwowac. Jesli dodamy do tego wysmienite dania serwowane przez kuchnie, to bez problemu zrozumiemy, dlaczego zabawa trwala przez cala noc i dlaczego bez konca czerpano do obfitych zapasow szampana...
Ale wszystko ma swoj koniec.
Wczesnym rankiem pazdziernikowego poniedzialku przygotowywano sniadanie dla tych, ktorzy mieli jeszcze troche miejsca w zoladku. Ci, co nadwerezyli zoladki, raczej nie mieli zamiaru wstawac na sniadanie. Kilku mlodszych pasazerow spacerowalo po pokladzie i podziwialo delfiny, ktore z nieprawdopodobna energia przeskakiwaly przez fale. Chociaz slonce wstalo nie dawniej jak pol godziny temu, to deski pokladu zdazyly sie juz rozgrzac od jego promieni.
Doskonale!
Takie rozwazania snul kwatermistrz Bill Galliard, ktory wstal wczesnie rano, przygotowujac sie do planowanej wycieczki na malowniczej wyspie Limnos. Na razie wszystko odbywalo sie zgodnie z planem i Galliard chcial byc pewny, ze wszystko bedzie dalej sie toczylo wedlug zaplanowanego "rozkladu jazdy" statku. Zakonczyl prace nad dokumentami zwiazanymi z cumowaniem na Limnos i wyszedl na poklad, majac godzine wolnego czasu, a moze wiecej - przynajmniej do chwili, gdy wiekszosc pasazerow nie wstanie i nie trzeba bedzie sie zajac tymi, ktorzy zechca zejsc na staly lad.
Galliard stal na dziobie statku czterdziesci stop nad poziomem morza, wychylil sie do przodu, patrzyl na bezmiar oceanu. Nie bylo widac zadnego ladu, ale majac za soba wiele lat doswiadczenia, Galliard wiedzial, jak szybko moze sie pojawic ziemia na horyzoncie, zwlaszcza na Morzu Egejskim, gdzie zachmurzone pasma gor wyrastaja przed statkiem niespodziewanie i bez zadnego ostrzezenia. Czujac chlodna bryze wywolana ruchem statku i slyszac syczenie wody rozdzielanej dziobem statku, myslal o dotychczasowym przebiegu wycieczki.
Wiekszosc pasazerow stanowili dobrze sytuowani, zrelaksowani Brytyjczycy w srednim wieku oraz zaloga skladajaca sie z brytyjskiego kapitana, oficerow, starszych stewardow wspomaganych przez grecko-cypryjskich majtkow, inzynierow, kucharzy oraz miedzynarodowy "zaciag". Pasazerowie przylecieli samolotami na Cypr i zaokretowali sie w Limassolu. Po tygodniowym rejsie mieli powrocic na Cypr i odleciec do domow.
Wieczorna Gwiazda wyplynela z Limassolu w czwartek wieczorem i przez caly dzien plynela po morzu, pozwalajac pasazerom zapoznac sie ze statkiem oraz towarzyszami podrozy. W sobote przyplyneli do Volos w Grecji, gdzie pasazerowie mogli zejsc na lad, a kwatermistrz Bill skorzystac z okazji, zeby odwiedzic przyjaciol mieszkajacych w willi u podnoza Moun Pelion i zaopatrzyc sie na bazarze w Volos w prezenty dla swoich przyjaciol. W niedziele zawineli na Lesbos i Mytilene, gdzie turysci mieli okazje zwiedzic wyspe. Ostatniej nocy odbyla sie huczna impreza uswietniona pokazem ogni sztucznych.
Nastepnym portem ma byc Limnos, dokad powinni dotrzec za mniej wiecej cztery godziny, jutro zas maja w planie poplynac przez Dardanele do Stambulu. Ale to byla zbyt odlegla perspektywa, poniewaz na tak duzych statkach powinno sie myslec przede wszystkim o dniu biezacym.
Snujac w myslach powyzsze rozwazania, Galliard rozgladal sie po morzu, przepatrujac przestrzen przed soba. Przed chwilka cos zwrocilo jego uwage, dokladnie na wprost przed statkiem. Nie zrobilo to na nim wiekszego wrazenia, na wodach Morza Srodziemnego spotyka sie wiele statkow, ale to co zobaczyl, to jakby bialy rozblysk, na lsniacej tafli morza... moze to delfin wyskoczyl w gore i rozbryzg wody przyciagnal uwage Billa?
Jednak kwatermistrz Galliard podszedl do jednego z teleskopow przymocowanych do relingu i skierowal go na to, co przyciagnelo jego wzrok. Przez chwile nic nie dostrzegal, ale pozniej... co to jest? Grecka lodz? Tyle mil od najblizszego ladu? W samej lodzi nie bylo niczego szczegolnego; na wyspach bylo rownie duzo jak gondol w Wenecji, tylko ze zazwyczaj trzymaja sie one blisko wybrzeza. Tej lodzi nie powinno byc w tym miejscu.
Zakryta lodz znajdowala sie moze trzy czwarte mili przed statkiem i bez watpienia tkwila w miejscu.
Galliard wyciagnal radiotelefon i nacisnal cyfre 1, laczac sie z mostkiem kapitanskim trzy poklady powyzej. Jego wezwanie zostalo przyjete i odezwal sie glos:
-Tu mostek. Kwatermistrzu Galliard, co mozemy dla pana zrobic? - Byl to glos kapitana Geoffa Andersona, ktory jak zwykle nie stosowal sluzbowych formulek.
-Mozecie odbic na lewa burte i zatrzymac silniki - bez zwloki odparl Galliard. - Za jakies poltorej minuty staranujemy kogos!
-Zaczekaj - padla odpowiedz, a po dziesieciu sekundach: - Dobra robota, Galliard. Pewnie zobaczylibysmy te lodke, ale jesli okazaloby sie, ze ktos tam potrzebuje pomocy, to musielibysmy zawracac. Zaoszczedziles nam czasu i byc moze klopotow. Wez ze soba tube i zejdz na poklad B.
-Tak jest, kapitanie - odpowiedzial Galliard z usmiechem i ruszyl na dolny poklad. Juz po kilku krokach poczul lekkie drgniecie statku i lekko zauwazalna zmiane kursu Gwiazdy...
Na wysokosci pokladu B czesc kadluba wysunela sie na zewnatrz, tworzac schody siegajace poziomu morza. Kwatermistrz Bill Galliard, stojac na ostatnim schodku, rzucil line do ukrywajacego sie w cieniu mezczyzny w postrzepionym ubraniu. W towarzystwie trzech stewardow i jednego marynarza Galliard patrzyla, jak mezczyzna na lodzi przywiazuje line i zaczyna przyciagac lodz do burty statku.
-W porzadku - zawolal Galliard. - Ja to zrobie. Prosze sie tylko trzymac.
-Wody - odpowiedzial schowany w cieniu skurczony mezczyzna. - Strasznie sie
spieklismy, razem z lady.
Lady? To pewnie ta druga postac lezaca na wznak w poprzek lodzi. Kiedy Galliard przyciagal lodz, zobaczyl, jak jej zielone oczy rozblysly niczym klejnoty i zetknely sie z jego spojrzeniem. Chwile wczesniej promieniejaca poswiata otoczyla jej twarz, nie pozwalajac dostrzec szczegolow.
Boze, jakaz ona piekna! - pomyslal... zanim zdazyl sie zastanowic, skad pojawila sie w nim taka mysl. W koncu ledwie bylo ja widac w cieniu oslonietej lodzi. Ciemnosc wyraznie kontrastowala z oslepiajacym sloncem.
-Cien - rzekla wycienczona, obszarpana postac mezczyzny, ktory stal przygarbiony pod plotnem. - Slonce. Bardzo... cierpielismy!
-Mamy sok - powiedzial Galliard, podajac mu dzbanek. - Prosze sie napic. To przeplucze gardlo i wzmocni was. Jak dlugo dryfujecie?
-Zbyt dlugo - odparl mezczyzna, wypijajac lyki i podajac dzbanek kobiecie. Nastepnie wyciagnal reka do Galliarda. - Pomoz mi wyjsc stad.
Kwatermistrz podal mu reke i poczul, ze jest chlodna. To dziwne, dotknac tak zimnej dloni w taki upalny dzien. Jeszcze dziwniejsze, ze wydawalo sie, jakby reka dymila! Ale Galliard byl zbyt zajety, zeby zastanawiac sie nad ta oczywista sprzecznoscia. Kobieta byla cala owinieta od stop do glowy. Kiedy probowala stanac na nogi, wygladala jak mumia.
Bardzo niepewnie stawiala kroki, kiedy w koncu wyszla z cienia. Galliard wychylil sie ku niej, jedna reka trzymajac sie barierki, a druga obejmujac ja w talii. Ruszyla do przodu, a wlasciwie zostala podniesiona do gory, z lodzi na schody. Jej przyjaciel byl tuz za nia i widac bylo, ze bardzo chce sie schronic ponownie do cienia.
-Co sie stalo? - dopytywal sie Galliard, kiedy wraz ze stewardami weszli do wnetrza
statku i skierowali sie ku windzie. Marynarz pozostal na miejscu, zeby zajac sie swoimi
obowiazkami. - Skad wzieliscie sie na srodku morza?
-Zabraklo nam paliwa kolo Krassos - wyjasnil mezczyzna, zrzucajac z siebie
marynarke, ktora oslanial glowe. -
Niezwykle silny odplyw porwal nas na morze i zuzylismy cale paliwo, probujac doplynac z powrotem do wyspy. Krotka przejazdzka zamienila sie w koszmar.
Jego opowiesc brzmiala niezbyt wiarygodnie: nawet podczas tegorocznych zmian klimatycznych wywolanych pradem El Nino trudno byloby przebywac niezauwazonym na Morzu Egejskim, w okolicy, gdzie plywa bardzo duzo statkow na tyle dlugo, zeby doprowadzic sie do takiego odwodnienia i spalenia sloncem. Z drugiej strony wygladalo to na prawde, poniewaz stan zeglarzy dopuszczal takie wyjasnienie.
Galliard spojrzal na wysokiego, niegdys przystojnego mezczyzne. "Niegdys przystojny" dlatego, ze obecnie skora schodzila mu platami z poczernialej twarzy, a jego zapadniete policzki byly podziurawione tak, jakby spadl na nie deszcz malenkich meteorytow. Stan kobiety byl... trudniejszy do opisu. Podobny, a jednak inny. Rowniez byla spalona, poczerniala w niektorych miejscach, tak jakby zetknela sie z prawdziwym ogniem, a nie silnym sloncem, jednak dziwna poswiata zakrywala wiekszosc zniszczen na jej twarzy. Zrzucila z siebie czesc okrywajacych ja szmat i widac bylo, ze oddychala ze znacznie wieksza latwoscia w oswietlonych elektrycznym swiatlem wnetrznosciach statku. Jednak pomimo tego, ze znajdowala sie calkiem blisko Galliarda, to i tak nie mozna bylo zobaczyc wyraznie jej twarzy.
Kwatermistrz Bill zmarszczyl brwi i pokrecil glowa, kiedy jechali winda na piaty poklad, gdzie znajdowal sie mostek. Nadal podtrzymywal kobiete (zastanawiajac sie, dlaczego, podobnie jak jej towarzysz, byla tak zimna), ale teraz dostrzegl cos jeszcze dziwniejszego. Choc w jakis sposob "wiedzial", ze jest piekna, to jednak wyczuwal w niej cos radykalnie niemilego. Jej talia, w miejscu gdzie ja obejmowal, byla twarda, kanciasta i koscista!
Galliard cofnal sie troche, oddalajac sie nieco od tych niecodziennych gosci, a jego mysli przerwalo zadanie mezczyzny:
-Zaprowadz nas do kapitana, kwatermistrzu Galliard - zawarczal glos rozkazujacym tonem. - I nie interesuj sie szczegolami. Wszystko sie wyjasni - wkrotce.
-Wiesz... wiesz, jak sie nazywam?
-Oczywiscie, ze wiem, przeciez mi powiedziales - padla odpowiedz (ale Galliard byl pewien, ze nic takiego nie mowil). Tajemniczy przybysz mimo licznych poparzen przeslal mu chytry usmiech.
Wyszli z windy i ruszyli na mostek, gdzie dziwne wrazenie odrealnienia - wrazenia, ze to wszystko dalekie jest od rzeczywistosci - nieco sie zmniejszylo. Puscil kobiete, odsunal sie od przybyszow i zwrocil sie do stewardow:
-Chlopaki, cos tu nie gra. Wlasciwie to zupelnie sie cos tu pochrzanilo.
I to o wiele bardziej, niz Galliard zdolny bylby przypuszczac. Stewardzi, wszyscy trzej, wygladali na pograzonych w wewnetrznych przezyciach. Patrzyli na kobiete i nie potrafili oderwac od niej oczu. I w ogole nie sluchali Galliarda!
Kwatermistrz Galliard zatrzymal sie tuz przed napisem "Wstep tylko dla oficerow i czlonkow zalogi". Odwrocil sie do uratowanego czlowieka.
-Co... - zaczal zdanie i przerwal. Obcy tak szybko ruszyl do przodu, chwytajac glowe
Bilia w swe poparzone rece, ze kwatermistrz nie mial najmniejszej szansy na unikniecie tego
szczegolnego rodzaju kontaktu.
-Wszystko, co wiesz o statku - slowa przeplynely niczym rzeka lodu poprzez drzacy
umysl Galliarda i zmrozily go na kosc. - O kapitanie i pozostalych oficerach. O wszystkim, co
moze stanowic niebezpieczenstwo dla mnie i mojej... towarzyszki. Musza poznac wasz system
komunikacji ze swiatem i z innymi statkami - achhhh! kajuta radiowa, taaaak! - gdzie
chowacie bron. Nie probuj mnie oszukac, kwatermistrzu Galliard, poniewaz bolu, ktory ci
sprawie, nie da sie oszukac! Pozwol mi sie dowiedziec wszystkiego, czego pragne, a wtedy
przestaniesz cierpiec lub cierp dalej i bardziej, a ja i tak sie dowiem wszystkiego!
Galliard walczyl, chcial sie poruszyc, krzyknac, uwolnic sie, ale jego wysilki byly nieskuteczne. Lodowa moc tego stwora, obcy koszmar wysysajacych dloni karmiacych sie wiedza kwatermistrza zastopowal go w miejscu. Jednoczesnie czul, co sie z nim dzieje, wyczuwal przeplyw mysli, a wlasciwie zasobow pamieci, ktore wychodzily na zewnatrz, i zdawal sobie sprawe z tego, ze pozostanie po nich jedynie umyslowa pustka, proznia podobna do miedzygwiezdnych przestrzeni.
-Masz racje - odezwalo sie cos (z pewnoscia nie czlowiek). - Moj umysl to wielki
zbiornik wspomnien, z ktorych tylko drobna czesc nalezy do mnie. Ale wiedza to wladza, Billu
Galliard, bez niej jestem zdany na nieznane otoczenie. Nie powstrzymuj sie zatem i pozwol mi
wydostac z ciebie wszystko. W miare jak ja bede "pamietac ", tak ty zapomnisz nawet wlasny bol. Albowiem Nephram Malinari z ksiazki wyrywa kazda przeczytana kartke!
-Hej, wy - wydobyl z siebie Galliard, starajac sie dostrzec wytrzeszczonymi oczami
trzech stewardow i jednoczesnie wysunac sie jakos z rak oprawcy. - Wy tam... zrobcie cos!
Musicie walczyc! Atakujcie ich!
Jeden ze stewardow uslyszal wezwanie. Odsunal sie od kobiety i skupil wzrok na kwatermistrzu trzymanym przez demonicznego nieznajomego.
-Kwatermistrzu Bill? - wy dukal, mrugajac raptownie powiekami. - O co... o co, do
diabla, tu chodzi?
Kobieta natychmiast ruszyla do niego, jej szczuple dlonie wysunely sie niczym dlugie, pozadliwe szpony. Wowczas po raz pierwszy Galliard zobaczyl jej prawdziwa twarz... szczeka opadla mu ze zdumienia. Piekna? Toz to byla najkoszmarniejsza z jedz! Oczy zielone jak klejnoty, ale w ich srodku palily sie karmazynowe ogniki, jak rozpalone wewnetrzne plomienie. A jej szczeki... jej zeby!
Jej paszcza zacisnela sie w miejscu, gdzie laczylo sie ramie stewarda z jego szyja. Galliard uslyszal jej pozadliwe warkniecie, w chwili gdy wgryzala sie w mieso. Wowczas dowiedzial sie, kim oni sa: potworami z mitow i legend, tyle ze calkiem rzeczywistymi - i zaczal mocniej sie opierac. Zrobil blad, gdyz nie pozostawil mezczyznie-potworowi zadnego wyboru.
-Powiadacie - odezwal sie oprawca w umysle Galliarda - ze oczy sa zwierciadlem
duszy. To calkiem mozliwe. Poniewaz nie posiadam duszy, nie potrafie sie na ten temat
wypowiedziec, wiem jednak, ze oczy to brama do mozgu! Podobnie jak uszy - drogi
pozwalajace dotrzec do samego wnetrza umyslu. Uszy, ktore slysza - (jego palce wskazujace
zaczely sie wydluzac i wciskac do wnetrza uszu kwatermistrza, paznokcie twarde i ostre jak
ostrze nozy przebijaly sobie droge przez miesnie i chrzastki) - i oczy, ktore widza. - (Teraz
jego kciuki przybraly purpurowa barwe, zaczely wibrowac i wydluzac sie, wypchnely galki
oczne Galliarda z oczodolow i penetrowaly miekka tkanke wyscielajaca oczodoly, zaglebiajac
sie coraz dalej do wnetrza mozgu kwatermistrza). - Chce poznac wszystko, co uslyszales i co
zobaczyles. Na pewno cie boli, ale czyz nie ostrzegalem, zebys sie nie sprzeciwial?
Krzyki Galliarda brzmialy cieniutko i przybraly bardo wysoki ton. Bylo to raczej kwilenie niemowlecia niz agonalne jeki torturowanego mezczyzny. Jego umysl ulegl wyssaniu i Bill "zapomnial" o wszystkim, co dotyczylo Wieczornej Gwiazdy. Ze szkaradnie znieksztalcona twarza osunal sie na podloge w chwili, gdy lord Malinari wyciagnal z jego czaszki palce pokryte resztkami mozgu.
W tym czasie Vavara, partnerka (przynajmniej na jakis czas) Malinariego, wykonczyla drugiego stewarda. Jednak trzeciemu udalo sie otrzasnac z hipnotycznego zaklecia. Mruzac oczy i trzesac glowa, patrzyl z szeroko otwartymi ustami na swoich kolegow, ktorzy spoczywali na podlodze w fontannach krwi wytryskujacych z rozdartych arterii szyjnych. Rzucil takze okiem na spastycznie wykreconego kwatermistrza, ktorego oczy, kolyszac sie na nerwach wzrokowych, wisialy na wysokosci zakrwawionych policzkow. Jego krzyki zamienily sie w milknace pojekiwanie, w miare jak zniszczony mozg powoli wycofywal sie z kontrolowania kolejnych ukladow podtrzymujacych zycie organizmu.
Zza wzmocnionych drzwi prowadzacych na mostek dobiegaly stlumione pytania. Ktos musial uslyszec zduszony, niewyrazny belkot kwatermistrza. Malinari zauwazyl za matowym szklem drzwi co najmniej dwie, poruszajace sie sylwetki. Nie tracac cennego czasu na ceregiele z trzecim stewardem, chwycil go i podniosl do gory, opierajac o reling. Usztywnil palce i zaglebil dlon w klatce piersiowej ofiary, wyrywajac serce z wnetrza ciala. Pozniej wystarczylo lekkie popchniecie, zeby steward polecial na dol, na poklad spacerowy dwanascie stop nizej.
Kilka osob na dolnym pokladzie cieszylo sie poranna bryza. Niespodziewane odglosy na gorze przyciagnely ich spojrzenia. Kiedy Malinari warknal z nienawiscia w kierunku swiecacego slonca i szybko wycofywal sie do cienia, zdazyl jeszcze dojrzec zaskoczone i przerazone twarze patrzace na niego. Ha! Nie maja jeszcze najmniejszego pojecia, co to znaczy prawdziwy horror. Ale wkrotce sie dowiedza. O tak, dowiedza sie.
W miedzyczasie Vavara probowala uporac sie z drzwiami prowadzacymi na mostek. Dzieki szarym komorkom kwatermistrza Malinari wiedzial, ze sa to wzmacniane drzwi, z zamkiem uruchamianym glosem. Syk frustracji Vavary na pewno nie byl haslem, ktore otwieraloby zamek. Jednak Vavara nie miala zbyt wiele cierpliwosci i zanim Malinari zdazyl ja ostrzec, walnela wsciekle piescia w tafle hartowanego, matowego szkla.
Wzmocnione szklo, ktore wytrzymaloby zwyczajne uderzenie, wgielo sie, po czym rozpryslo, jakby uderzyla w nie siekiera. Reka Vavary zaglebila sie do wnetrza pomieszczenia i chwycila za gardlo niewyrazna postac znajdujaca sie za drzwiami, a pozniej przeciagnela sylwetke przez ostra niczym brzytwa futryne pelna wystajacych kawalkow szkla. Mezczyzna z glebokimi ranami twarzy i ramion upadl na podloge, krzyczac z bolu i przerazenia. Slizgajac sie na wlasnej krwi, wyladowal na podlodze, zatrzymujac sie u stop Malinariego.
Malinari postawil go na nogi, popatrzyl na zakrwawiona twarz oraz poplamiony mundur i powiedzial:
-Nie, to nie jest kapitan Geoff Anderson. To tylko podwladny. Ale zaprowadzisz nas
do niego, prawda? - i popchnal go w kierunku drzwi i stojacej obok Vavary.
Vavara nie ukryla swego prawdziwego wygladu. Jej rozdwojony diabelski jezyk wil sie miedzy zebami, ktore wygladaly jak dwa rzedy nozy, jej oczy polyskiwaly czerwienia, szponiaste dlonie nie napotkaly oporu, kiedy zanurzyly sie wraz z palcami gleboko w policzek oficera, unoszac go w powietrze.
-Otworz drzwi - syknela - albo wywazysz je wlasnymi zwlokami. Nie mam zamiaru ponizac sie i przelazic przez nie ta sama droga, ktora sie tutaj dostales!
-One reaguja na glos - zauwazyl Malinari. - Niech mowi.
-Mow zatem - powiedziala Vavara. - Mow albo stracisz reszte twarzy!
-D-d-drzwi! - z trudem wydobyl z siebie mezczyzna niezbedne slowo. Cos
zabrzeczalo, po czym dalo sie slyszec kilka klikniec. Kiedy odglosy umilkly, Vavara pchnela
barkiem drzwi, a kiedy gwaltownie otwarly sie, rzucila oficera na mostek.
Kapitan Anderson stal przy tradycyjnym, raczej ceremonialnym kole sterowym i rozmawial przez telefon. Rzucil okiem na Vavare oraz Malinariego, ktorzy stali we framudze drzwi, rzucil sluchawke i natychmiast skoczyl w strone kabiny radiooperatora, ktora byla oddzielona od mostka dzwiekoszczelna szklana sciana. Malinari spokojnie ruszyl za nim i dopadl go w chwili, gdy kapitan wypowiadal komende otwierajaca drzwi. Zlapal Andersona za kark i cisnal nim do wnetrza.
Radiooperator siedzial przy konsoli ze sluchawkami na uszach. Zdumiony rozejrzal sie dookola i zobaczyl, jak kapitan wpada na niego, odrzucajac go na konsole. Przewrocil sie razem z krzeslem i kiedy zaczal wstawac, zobaczyl stojacego nad nim Malinariego.
Malinari zlapal radiooperatora za wlosy i postawil na nogach.
-Czy wysylales jakies wiadomosci? O lodzi albo o akcji ratowniczej na morzu? - spytal spokojnym tonem.
-N-n-nie! - odparl radiooperator. - Czekalem na... na rozkazy kapitana.
-Co? - rzekl Malinari, unoszac brew. - Co to ma znaczyc? Chodzi ci o tego tutaj?
Chwytajac Andersona za gardlo, skorzystal z poteznej sily lorda Wampyrow i wyrwal
kapitanowi tchawice. Anderson umarl w karmazynowej lazni krwawej posoki i zmiazdzonych chrzastek. Malinari wtarl resztki krwawej miazgi w spocone lyse czolo radiooperatora, ktory skurczyl sie i osunal na nogach. Wielki Wampir zlapal cialo kapitana za ramie i biodro, bez trudu uniosl je nad glowe, przytrzymal je w gorze przez chwile, po czym grzmotnal nim z calej sily o konsole radiowa. Pod wplywem uderzenia z urzadzenia wylecialy na wszystkie
strony przyciski i lampki. Nastepnie pojawil sie deszcz elektrycznych iskier, po czym z rozbitego urzadzenia zaczal sie wydostawac smierdzacy dym.
-Od teraz masz nowego kapitana. Mozesz do mnie mowic kapitanie Malinari. Albo lordzie Malinari - co brzmi znacznie lepiej.
-Ale r... radio! - odparl oficer zachrypnietym glosem. - Zniszczyl je pan! I to nie tylko radio, ale system nawigacji. Nawigacja satelitarna byla prowadzona za pomoca tej konsoli!
-Wiem! - skinal glowa Malinari. - Jestesmy zatem nie tylko glusi, ale takze slepi, chyba ze przejdziemy na reczne sterowanie. Czy przypadkiem nie umiesz kierowac tym statkiem?
-Nie mam takich kwa-kwa-kwalifikacji - odparl mezczyzna, scierajac krew z twarzy. Reka spazmatycznie mu drzala. - Ale mysle, ze, ze, ze tak.
-Doskonale - stwierdzil Malinari. - Kwatermistrz tez byl tego zdania. - Jesli
powiedzialbys cos innego... hm, zle by sie to skonczylo - dla ciebie. Moze zatem zajrzysz w
mapy i znajdziesz jakas skale, na ktorej moglibysmy osiasc.
-Skale? - mezczyzna patrzyl z niedowierzaniem. - Osiasc?
-Rozbic statek - przytaknal Malinari. - Osadz nas na mieliznie.
-Chyba nie jest do konca przekonany - stwierdzila Vavara, wchodzac do kabiny. Widzac ja tak blisko, radiooperator skulil sie jeszcze bardziej.
-Slyszales rozkazy - zwrocil sie do niego Malinari. - Nie zawiedz mnie, bo wyrzuce cie za burte, gdzie dostaniesz sie pomiedzy sruby. Proba najmniejszego nieposluszenstwa okaze sie jeszcze bardziej... nieszczesliwa.
Vavara chwycila go za podbrodek, podniosla do gory, otworzyla paszcze, pokazujac wnetrze szczeki i rozposcierajac odor wydobywajacy sie z ust.
-Bardzo dobrze - wpatrywala sie w niego przenikliwie. - Czy wszystko jasne? Oficer nie byl w stanie wypowiedziec slowa, wiec tylko pokiwal glowa. Vavara puscila go i zwrocila sie do Malinariego:
-Wydaje mi sie, ze slysze kroki. Myslisz, ze doszli juz do siebie? Malinari wzruszyl ramionami i odparl:
-Bardzo mozliwe. Kiedy tu weszlismy, kapitan gadal z kims przez telefon. Poza tym zabilem stewarda i wyrzucilem go na nizszy poklad. To na pewno wzbudzilo poruszenie.
-No to moze nadszedl czas, zebysmy sie przedstawili - powiedziala. - Reszcie zalogi i pasazerom.
-Tak jest - zgodzil sie z nia Malinari. - Wszystkim. Jezeli chodzi o mnie, to chetnie bym cos przekasil. Slyszalem, ze na tego typu statkach jest znakomita kuchnia.
-Kuchnia? - rozesmiala sie gardlowo. - Bedziesz musial cos sobie wybrac. Wolisz blondynki czy brunetki?
-Mysle, ze tym razem rude. - Lypnal pozadliwym okiem Malinari. - Pare takich powinno sie znalezc wsrod tysiaca czterystu pasazerow. Ale najpierw powinnismy sie zajac szafa z bronia, ktora jest schowana w kabinie kwatermistrza. Nasze pijawki i tak maja mnostwo pracy z poparzeniami, wiec nie trzeba ich przemeczac zatykaniem dziur po kulach!
-Zgadzam sie z toba - odpowiedziala. - Jesli chodzi o reszte, pasazerow i zaloge, to niedlugo sie zorientuja, ze jedyne bezpieczne miejsce jest na odkrytej przestrzeni, gdzie swieci slonce.
-Przez pewien czas - Malinari pokiwal glowa z namyslem. - Przynajmniej do
wieczora. Do tego czasu, jezeli pospieszymy sie z robota, bedziemy miec pod reka sporo
niewolnikow i przyszlych wampirow.
Kiedy wychodzili z pomieszczenia radiooperatora, kierujac sie do roztrzaskanych drzwi na mostek, oficer niepewnie stal chwiejac sie na nogach. Malinari spojrzal na niego, przypominajac:
-Nie zawiedz nas. Jesli za piec minut ten statek nie zmieni kursu, bede wiedziec,
gdzie szukac odpowiedzi. A jesli chodzi o wspomniana skale, to Morze Egejskie jest ich
pelne i jestem pewien, ze o tym wiesz. Wiec znajdz na mapie najblizsza z nich i zawiez nas
tam.
Z wiszacej sluchawki telefonicznej dobiegaly jakies dzwieki podobne do gdakania kurczaka.
-Zajmij sie tym - Malinari wskazal na telefon. - Zrob cos, odpowiedz, naklam i zyj
dalej. Tylko pamietaj, ze jesli chcesz przezyc, to nie rob niczego zbyt szybko.
Z monstrualnym usmiechem na ustach opuscil mostek, kierujac sie do piekla. Piekla dla pasazerow oraz zalogi Wieczornej Gwiazdy, dla wampirow zas sposobu na zycie, czy raczej niesmierci. Wszak wystarczajaco dlugo musieli tlumic ten krwiozerczy, a zarazem naturalny dla nich rodzaj istnienia...
II
OcalonyTrzy dni pozniej...
Komandor John Argyle byl niebieskookim blondynem, mial trzydziesci osiem lat, prawie 190 cm wzrostu i byl ubrany w letni mundur marynarki. Wygladal na zaniepokojonego. Dla czlowieka, ktory rozpoczal sluzbe w marynarce w wieku osiemnastu
lat, przeszedl wiele szczebli wojskowej kariery glownie dzieki scislemu przestrzeganiu regulaminu, cywile na pokladzie lub, jak ich nazywano w marynarce, "szczury ladowe" sprawiali delikatnie mowiac niemile wrazenie.
Co wiecej, ci ludzie otrzymali status VIP-ow, a on sam mial eskortowac to wielojezyczne towarzystwo nieplywajacych i najwyrazniej zaburzonych ludzi. Argyle mial juz, co prawda nieliczne, ale wystarczajaco negatywne, doswiadczenia z takimi typami. Skrot VIP albo BWO (od Bardzo Wazne Osoby) oznaczal zazwyczaj Belkoczacych Wrednych Oslow!
Jesli zas chodzi o te czworke...
Troje bylo mocno opalonych, a jeden blady jak trup; trzech stosunkowo posunietych w latach oraz mloda kobieta, ktora dopiero co przestala byc dziewczatkiem. Trzech Europejczykow z wygladu i jeden Chinczyk, ale sadzac z akcentu, wszyscy zdradzali pochodzenie ze wschodniego Londynu. Na dodatek wszyscy chcieli z nim lub z jego zaloga rozmawiac jakas odmiana podwojnego, metaforycznego jezyka, rownie obcego jak jezyk Marsjan dla mocno stapajacemu po ziemi Johna Argyle'a.
Komandor zlapal sie na tym, ze skrzywil sie chwile po tym, jak dowodca tej zbieraniny, barczysty mezczyzna z lekka nadwaga, niejaki Trask, zwrocil sie do niego:
-Czy nie mozemy podejsc blizej? Chcialbym sprawdzic, czy nie uda sie nam zrownac
z wysokoscia pokladu i zajrzec przez okna na mostek kapitanski.
W srodkowej czesci smiglowca przeznaczonego do zwalczania okretow podwodnych stalo piec osob przypietych linkami do zabezpieczajacych ich szelek z jednej strony i do relingu z drugiej. Drzwi smiglowca byly otwarte. Przed i pod nimi widac bylo w calej okazalosci kadlub statku. Dla osob cierpiacych na lek wysokosci bylby to raczej przerazajacy widok. Jednak Trask i jego koledzy bywali juz w o wiele niebezpieczniejszych miejscach i wysokosc oraz przyprawiajace o mdlosci gwaltowne ruchy manewrujacego helikoptera zupelnie im nie przeszkadzaly.
-Oczywiscie, ze mozemy podejsc blizej i zrownac sie z pokladem - odpowiedzial
Argyle. - W normalnych okolicznosciach moglibysmy nawet tam wyladowac - statek jest
wystarczajaco duzy! Ale, o ile pan pamieta, juz tego probowalismy.
I jesli jest to rzeczywiscie nowa mutacja zarazy... - przerwal na chwile i wzruszyl ramionami. - Chodzi mi o to, ze nie jest to najlepszy pomysl. Wirusy moga sie przenosic droga powietrzna, a ten smiglowiec robi calkiem niezly wiatr. Chyba nie chcialby sie pan nawdychac tych zarazkow?
Tym razem Trask przyjrzal sie Argyle'owi uwazniej, a wlasciwie utkwil w nim wzrok. W spojrzeniu zielonych oczu starszego mezczyzny bylo cos, co sprawialo, ze oficer postanowil byc mniej wyzywajacy. Choc zatem nie mogl powiedziec niczego prowokujacego, to przynajmniej sobie pomyslal:
Podejdz blizej, do mojej dupy! Co to za popierdolony zakazony statek? Walniety idiota! Belkoczacy Wredny Osiol!
Argyle usmiechnal sie do wlasnych mysli, ale juz po chwili znowu spotkal sie z ostrzegawczym spojrzeniem Traska.
-A wiec uwaza sie pan za eksperta w tej kwestii? - Trask przechylil nieznacznie glowe na bok. - I wszystko wie pan o tej zarazie?
-Wiem tyle, zeby trzymac sie z daleka od naglej smierci - odpowiedzial Argyle, troche zaskoczony oschlym, a zarazem smiertelnie ozieblym tonem Traska. - Wiem, ze to cos zabilo wszystkich pasazerow oraz cala zaloge po kilku zaledwie dniach od wyplyniecia z Cypru i to tak szybko, ze nawet nie zdazyli poinformowac o tym, co sie dzieje. I jesli dodam do tego zaloge helikoptera oraz mojego lekarza pokladowego...
-Nic pan nie wiesz! - przerwal mu Trask - To tylko domysly, na dodatek z rozmyslem pan nam przeszkadza. Niezbyt pana obchodzi nasz los i sadzi pan, ze marnuje czas z nami. Pana zdaniem szukamy tylko sensacji, a pan wolalby byc teraz z innymi oficerami w swojej mesie. A jesli chodzi o nas, to najchetniej odeslalby pan nas do domu i czekal na rozkazy z dowodztwa marynarki. Mam racje?
Przez chwile Argyle otworzyl usta ze zdziwienia. Ten nagly wybuch, choc zasadniczo sluszny, zdawal sie potwierdzac jego domysly. Ale skoro znalazl sie tutaj z zadaniem eskortowania tych ludzi i spelniania ich zyczen, to tylko zacisnal zeby i odpowiedzial:
-Pragne zapewnic pana, ze ja tylko...
-Nie zaczynaj nas zapewniac! - tym razem odezwala sie dziewczyna stojaca obok Traska. Patrzyla na Argyle'a zwezonymi oczami i dodala: - Pan Trask ma racje. Przez caly czas kraza ci po glowie podobne swinskie mysli. Uwazasz nas za wysoko postawionych biurokratow czy kogos podobnego. Za lowcow sensacji krazacych po Morzu Srodziemnym, ktorych zadaniem jest przekazywac raporty rzadzacym politykom. Sadzisz, ze nic wiecej nie mamy do roboty, ale to ja moge cie zapewnic, ze pod koniec dnia sam nie bedziesz miec nic do roboty.
Argyle zmarszczyl czolo, potarl podbrodek, a w koncu calkiem szczerze sie usmiechnal. Trask oraz dziewczyna przysuneli sie do niego.
-Wlasciwie - zaczal - to myslalem, ze mozecie byc likwidatorami szkod od Lloyda
czy kims w tym rodzaju. Patrzac na pana Traska, domyslalem sie, ze oblicza straty w
ludziach!
Trask nieco sie uspokoil i pokrecil glowa.
-Byc moze chodzi bardziej o przyszle straty... i to nie tylko moje czy Lloyda, ale
calego swiata. Powiem prosto, panie komandorze. Nie jestesmy biurokratami i skonczonymi
dupkami, jak moglby pan sadzic. Jesli chodzi o ten przypadek, to jestesmy ekspertami. To
prawda, ze wybuchla tam i zapewne nadal panuje zaraza, ale nie pochodzi ona z Chin, jak
pana poinformowano. Podczas pelnego dnia, w swietle slonca, nic nam nie grozi. Jedyna
pomylka, jaka popelnila marynarka, bylo wyslanie na statek smiglowca po zmroku.
-Czy moglby pan to lepiej wyjasnic? - Argyle zaczynal wyczuwac, ze Trask
naprawde wie, o czym mowi. Patrzac na tego czlowieka, zdawal sobie sprawe, ze w niczym
nie przesadza ani nie klamie. O co zatem w tym wszystkim chodzilo? - Widzi pan, jesli
naprawde mam ryzykowac zycie moich ludzi i swoim, to powinienem wiedziec... Ale Trask
znowu mu przerwal w pol slowa: - Nie, nie powinien pan. Nawet jesli bym panu powiedzial,
to watpie, zeby mi pan uwierzyl. I wcale bym nie mial panu tego za zle. Ale ciesze sie, ze
zaczyna pan rozsadnie myslec i ze jest pan mniej opryskliwy.
Komandor pokrecil glowa ze zdziwienia. Faktycznie chcial sie zachowywac opryskliwie i wlasciwie dopiero teraz zaczynal sie zastanawiac. A to oznaczalo, ze Trask i dziewczyna zbyt latwo go przejrzeli. Wlasciwie to przejrzeli go na wylot!
-Kim do diabla jestescie? - Argyle wbil wzrok w Traska i w dziewczyne, a potem
spojrzal na bladego i zoltego mezczyzne. Poczul sie troche glupio, kiedy jednoczesnie
probowal przybrac powazny wyraz twarzy i usmiechnac sie. Czworka gosci patrzyla na niego
z dosc sympatycznym wyrazem twarzy, ale to tylko jeszcze bardziej zmniejszylo poczucie
pewnosci siebie komandora. - Chodzi mi o to, ze poinformowano mnie, ze jestescie ludzmi z
Wydzialu E. Co to oznacza? Czytacie w myslach? Zajmujecie sie parapsychologia? Czy cos
takiego?
Oczywiscie, ze "cos takiego".
Dziewczyna jedynie usmiechnela sie i spojrzala w bok, podobnie jak jej koledzy.
-Moze poprosi pan pilota, zeby podlecial blizej? - powiedzial Trask, nie odnoszac sie
do pytania. - Jestesmy bezpieczni, komandorze. Przynajmniej dopoty, dopoki nie sprobujemy
wylad