Lumley Brian Nekroskop XIII Obroncy Tlumaczenie: Robert PalusinskiTytul oryginalu: Necroscope: Avengers Copyright (C) by Brian Lumley, 2001 NAJEZDZCY i PIETNO Streszczenie Trzy lata temu triumwirat Wielkich Wampirow - dwoch wampyrzych lordow oraz jednej lady - pochodzacych z obcej planety, przedostal sie na Ziemie przez transwymiarowy tunel, ktorego koncowe ujscie stanowi Brama w Karpatach. Niedlugo po inwazji trojka rozdzielila sie i kazde z Wampyrow ruszylo swoja droga. Lord Nephram Marinari zniewolil australijskiego miliardera i osiedlil sie w kasynie znajdujacym sie na terenie luksusowego osrodka wypoczynkowego Xanadu w australijskich gorach Macphersona. Lord Szwart, Wampyr potrafiacy zjednoczyc sie z mrokiem, udal sie do Londynu, gdzie osiedlil sie na terenie zapomnianej "swiatyni", pamietajacej czasy Cesarstwa Rzymskiego. Swiatynia miescila siew najglebszych, niedostepnych podziemiach miasta. Z kolei Vavara - "piekna" mistrzyni masowej hipnozy - zbezczescila zakon mniszek, przenikajac do ich ufortyfikowanego klasztoru na greckiej wyspie Krassos. Wampyry planowaly podbic planete i uczynic z niej wampirzy raj. Plan byl prosty: zalozyly uprawy smiercionosnych grzybow. Grzyby hodowane na zywych plynach ustrojowych (zmutowanego DNA) bylych niewolnikow i porucznikow po osiagnieciu dojrzalosci mialy uwolnic do atmosfery miriady zarodnikow, ktore dostalyby sie do pluc nie przeczuwajacych niczego ludzi! Wskutek takiej smiercionosnej inhalacji ludzie staliby sie zadni krwi i zaczeliby ukrywac sie przed sloncem. Narod zaczalby walczyc z narodem, a swiat pograzylby sie w chaosie. Nikt, a juz w najmniejszym stopniu same uzaleznione od krwi ofiary, nie wiedzialby, w jaki sposob walczyc z nieuleczalna choroba przemieniajaca ludzi... Po pewnym czasie Wielkie Wampiry ujawnilyby swa obecnosc i objelyby nalezna im wladze. I tak jak za dawnych czasow w wampirzej Krainie Gwiazd, niewolnicy i porucznicy wyruszyliby w swiat, podbijajac i podporzadkowujac sobie terytoria calego globu zgodnie z prawami stanowionymi przez Wampyrow. Malinariemu miala przypasc Australia wraz z przyleglymi wyspami oraz (w dalszym etapie) Azja. Dla Vavary przeznaczona byla Europa i Afryka. Jezeli chodzi o przerazajace metamorficzne monstrum, jakim byl Szwart, to pozornie znajdowal sie w gorszym polozeniu, gdyz mial objac w posiadanie Wyspy Brytyjskie, Francje, Hiszpanie oraz pozostale zachodnie i polnocne obszary Europy. Dopiero pozniej mial przerzucic sily do Ameryki, rozsiewajac rowniez i tam zarodniki grzybow, co mialo zakonczyc sie ustanowieniem glownej siedziby w Nowym Jorku. Podziemia metropolii pozwalaly na dostep do wszystkich czesci miasta zarowno w dzien, jak i noca. Najwyzsze budowle z zamalowanymi i oslonietymi przed sloncem oknami mialy zostac przeksztalcone w zamczysko Szwarta. Plany Wampyrow byly ambitne i wydawaly sie latwe do zrealizowania. Takie byly ich marzenia, ktore dla niczego nie domyslajacych sie ludzi mialy stac sie koszmarem. Ale pomimo legendarnej wampirzej przebieglosci i wytrwalosci troje Wielkich Wampirow nie wzielo pod uwage sily Wydzialu E. Wydzial E, scisle tajna jednostka wywiadu brytyjskiego, to grupa ludzi o szczegolnych uzdolnieniach. Wielu z agentow pracujacych w Wydziale mialo juz do czynienia z wampirami nie tylko na tym swiecie, ale rowniez w Krainie Gwiazd i w Krainie Slonca. Jedynie Ben Trask, czlonkowie jego organizacji oraz nieliczni wtajemniczeni z najwyzszych szczebli wladzy wiedzieli o planetarnej inwazji. Obawiajac sie ogolnoswiatowej paniki, wszelkie wiadomosci o ataku Wampyrow utrzymywano w scislej tajemnicy. Po wysledzeniu obecnosci Malinariego w Australii Trask wraz z ludzmi z Wydzialu polecieli z misja wyeliminowania przeciwnika. Zniszczyli plantacje grzybow w Xanadu (z pomoca Jake'a Cuttera, mlodego mezczyzny dysponujacego nadzwyczajnymi, choc nie w pelni rozpoznanymi i rozwinietymi zdolnosciami), ale Malinariemu udalo sie uciec. Co sie tyczy Jake'a Cuttera (patrzac z punktu widzenia dmuchajacego na zimne Bena Traska). Jest to czlowiek o raczej watpliwej przeszlosci. Zadarl z miedzynarodowym gangiem przemytnikow i handlarzy narkotykow, ucierpial powaznie z ich powodu i mial z nimi stare porachunki do wyrownania, w chwili gdy wszedl w kontakt z Wydzialem E. W rzeczywistosci dokonywal systematycznej zemsty, eliminujac czlonkow tej organizacji i scigajac ich szefa. Ci ludzie zgwalcili i zamordowali dziewczyne Jake'a, z ktora laczyl go krotki, ale goracy romans. Jake byl tworca wyjatkowo niemilych okolicznosci, w ktorych czesc oprawcow poniosla smierc z jego rak. Jednak przywodca gangu, sycylijski wampir Luigi Castellano, zastawil na Jake'a pulapke: Jake zostal zatrzymany przez wloska policje. Wkrotce po osadzeniu w turynskim wiezieniu Jake odkryl, ze Castellano posiada wplywy rowniez i w tym srodowisku. Smierc zblizala sie wielkimi krokami. Podczas ucieczki (zaaranzowanej przez Castellana), kiedy bylo niemal pewne, ze Jake musi zginac od kul straznikow, zdarzylo sie cos dziwnego i cudownego zarazem byla to pierwsza oznaka przyszlych mozliwosci oraz poczatek zachodzacej w nim zmiany. Cos - co uznal za rykoszetujaca kule, blysk zlotego ognia - trafilo go w czolo. Ale zamiast pasc trupem Jake wpadl w Kontinuum Mnbiusa i wyladowal w pokoju Harry'ego w Wydziale E w Londynie. Zmarly (?) dawno temu Nekroskop Harry Keogh byl kiedys najwazniejszym z czlonkow Wydzialu E. Kiedy przebywal w londynskiej Centrali mial (podobnie jak wielu utalentowanych pracownikow Wydzialu) pokoj do wlasnej dyspozycji. Jednak pokoj Harry'ego zawsze roznil sie (i nadal tak jest) od innych pomieszczen. Byc moze ze wzgledu na szacunek, jakim go darzono, lub dlatego, ze pokoj wciaz zawieral w sobie cos z osobowosci Nekroskopa, nic w nim nie zmieniono i pozostawal niezamieszkany od czasow pobytu Harry'ego. Dla Bena Traska i pozostalych czlonkow Wydzialu obecnosc intruza w centrum scisle strzezonej Centrali Wydzialu E byla ogromnym zaskoczeniem! I bylo to cos znacznie przekraczajacego zwyczajny zbieg okolicznosci... Pojawienie sie Jake'a zbieglo sie w czasie z odkryciem obecnosci Nephrama Malinariego na terenie Xanadu. Trask zabral Jake'a do Australii i przydzielil mu jako partnerke Liz Merrick, mloda, atrakcyjna telepatke, ktorej talent, podobnie jak w wypadku Jake'a, wciaz sie rozwijal. Podczas dzialan na terenie Australii dowiedzial sie o sobie tego, o co podejrzewali go Trask i jego ludzie, odziedziczyl pewien zakres mocy Harry'ego Keogha. Kiedy pierwszy Nekroskop umarl w Krainie Gwiazd, jego metafizyczna osobowosc, inteligencja posiadana przez Harry'ego, rozpadla sie na wiele zlotych czastek lub strzalek, a ktorych jedna wniknela w Jake'a! Dzieki temu Jake mogl rozmawiac w mowie umarlych z Harrym. Jednak jego nowa sytuacja domagala sie wielu wyjasnien i stawiala wiele pytan, na ktore odpowiedzi znal tylko Trask. O ile Ben Trask chetnie mowil o pewnych mocach, ktorymi dysponuje Nekroskop, jak zdolnosc do teleportacji czy mozliwosc rozmowy ze zmarlymi, o tyle jednak nie byl pewien, czy moze mowic o innych mozliwosciach. Bedac przez wiele lat na stanowisku szefa Wydzialu E, Trask rozwinal w sobie sceptycyzm. Wiedzial, jak bardzo zwodnicza moze byc czyjas powierzchownosc, ze nawet najbardziej niewinny z ludzi (jak na przyklad pierwszy Nekroskop) moze zostac zwiedziony przez sile zla. Ponadto Trask nie bardzo wierzyl w przypadki czy synchronicznosci. Wiedzial, ze jesli cos sie wydarza, to kryje sie za tym istotny powod i rownie wazna moze byc chwila, w ktorej sie to wydarza... Niewatpliwie Jake pojawil sie we wlasciwym czasie - ale wlasciwym dla kogo? Czy nie bylo to nazbyt przypadkowe, ze z chwila przybycia trojcy Wielkich Wampirow z Krainy Gwiazd pojawia sie takze nowy Nekroskop? Czy zatem Jake przybyl z wlasnej (albo Harry'ego Keogha) woli, "przypadkowo", czy tez zostal przyslany, aby wniknac w struktury Wydzialu E? Ile w nim bylo z pierwszego Nekroskopa, ile w nim bylo z Harry'ego, jaki element zagoscil w Jake'u? Czy bylo to cos z tej jasniejszej strony, z wczesnych etapow zycia, czy tez cos znacznie grozniejszego, z czasow pozniejszych, z ciemniejszego okresu? Jedna z wielu rzeczy, o ktorych Jake jeszcze nie wiedzial, byl fakt, ze pod koniec swego pobytu na ziemi Nekroskop stal sie Wampyrem! Byc moze najwiekszym z nich! I to nie tylko Harry. Jego dwaj synowie takze zostali wampirami w Krainie Gwiazd, tym dziwacznym, rownoleglym swiecie... Zatem watpliwosci Traska, a wlasciwie jego naturalna ostroznosc w powiazaniu z niemoznoscia odczytania intencji mlodego Nekroskopa (poniewaz Trask potrafil zawsze odroznic klamstwo od prawdy), powstrzymywaly go od wiekszej poufalosci z Jakiem. Bo jesli Jake nie byl prawdziwym Nekroskopem, ktory odziedziczyl zdolnosc skutecznego zwalczania Wampyrow, w co wierzyla wiekszosc agentow Wydzialu, i zamiast tego posiadal potencjal zostania czyms krancowo innym... to wowczas Trask musialby go zabic! Stad wynikal jego wielki dylemat. Jesli jednakze Jake byl prawdziwy, to zatajenie przed nim pelni mozliwosci, pelnej wiedzy, mogloby oznaczac strate jego potencjalu i rezygnacje ze wspolpracy z Wydzialem E. Trzeba byc kims wyjatkowym, zeby wziac odpowiedzialnosc za role Nekroskopa, kogos, kto troszczy sie o zmarlych. Jednak trzeba byc kims szczegolnie wyjatkowym, by zaakceptowac, ze Ogromna Wiekszosc zrobilaby nieomal wszystko z milosci do niego... wlacznie z przerazajaca perspektywa wskrzeszenia, powstania z grobow, aby bronic Nekroskopa! Po wydarzeniach w Australii Jake oddzielil sie od Wydzialu E i kontynuowal realizacje wlasnego planu, czyli zemsty na Castellarne. Jake nie uwazal, ze podazanie wlasna droga moze byc uznane za zdrade. Bylo wiele powodow sklaniajacych go do opuszczenia Wydzialu E. Po pierwsze, kontakt z Harrym Keoghiem zostal zastapiony czyms, co sprawialo znaczny klopot. Jake byl zagrozony stala obecnoscia niezyjacego wampirzego porucznika Koratha (bylego niewolnika Malinariego i jego prawa reke). Po okrutnej smierci poniesionej z rak swego pana w rumunskich podziemiach Korath za pomoca mowy umarlych opowiedzial Jake'owi wszystko, co wiedzial o trojgu wampyrzych najezdzcow. Jednak przy okazji zagniezdzil sie w glowie Jake'a. Gdy Jake oslabial moc swych umyslowych zaslon, natychmiast przedostawal sie do jego umyslu, obserwowal sny i rozmawial z Jakiem, starajac sie wplynac na niego, "kierowac" i doradzac oraz uczestniczyc w zyciu Jake'a. Jake mogl go odsylac na miejsce wiecznego spoczynku, ale nigdy nie mial pewnosci, czy i kiedy Korath powracal. Jedyna korzyscia z obecnosci Koratha byla jego znakomita pamiec, dzieki ktorej zapamietal matematyczna formule Mnbiusa przekazana Jake'owi przez Harry'ego. Jake z nieznanych powodow nie umial jej zapamietac i dlatego goscil w swoim umysle wampira potrafiacego przywolac rownanie bedace kluczem do drzwi Kontinuum Mobiusa - srodka do trans - lub teleportacji. Jake doszedl z Korathem do porozumienia. Jedynym pragnieniem Koratha - jak zapewnil Jake'a - byla zemsta na swoim bylym panu i pozostalych Wielkich Wampirach. Poniewaz jednak Korath nie posiadal ciala i potrafil nawiazywac kontakt z zywymi wylacznie za pomoca mowy umarlych, to jedynie Nekroskop mogl stac sie narzedziem zemsty. Jake nie potrafil przemieszczac sie za pomoca Kontinuum Mobiusa bez Koratha, Korath zas w ogole by nie istnial bez Jake'a. Z Korathem wiazal sie jeszcze jeden problem. Gdyby Ben Trask dowiedzial sie o jego wspolegzystencji (w umysle Jake'a), to moglby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - a wlasciwie jednego czlowieka z pasozytem w srodku i to niekoniecznie za pomoca ognia. Ale nawet w tych okolicznosciach zachowanie skory w calosci nie bylo wystarczajacym powodem do opuszczenia Wydzialu E. Cos wewnetrznie kazalo mu ruszyc wlasna droga i realizowac swoj (a moze czyjs?) plan. Ponadto dluzsze przebywanie w Wydziale E grozilo coraz silniejszym zwiazaniem sie z Liz Merrick, z ktora polaczyla go nie tylko romantyczna, ale rowniez na wpol telepatyczna wiez. Dla Jake'a bliskosc osoby, ktora mogla odkryc obecnosc wampirzego podgladacza, byla ostatnia rzecza, ktorej pragnal! Pod nieobecnosc Jake'a, ktory korzystal z Kontinuum Mobiusa, scigajac i nekajac srodziemnomorskiego handlarza narkotykow Luigiego Castellana, Wydzial E namierzyl na greckiej wysepce Krassos Malinariego i Vavare. Tym razem, w odroznieniu od operacji australijskiej, Trask dysponowal niewielkimi silami, natomiast pojawiajace sie problemy polityczne i ekonomiczne okazaly sie ogromne. Jednak z pomoca dawnego przyjaciela -oficera atenskiej policji Manolisa Papastamosa - Wydzial E zlokalizowal i spalil zamczysko Vavary, a jej smiercionosna uprawa grzybni zostala zdewastowana i wypalona w serii zabojczych eksplozji. Jednak w tym samym czasie zdarzyly sie dwa nieszczescia. Nowa, zaledwie kilkudniowa milosc Traska, telepatka Millicent Cleary, zostala uprowadzona przez Szwarta i ukryta w czelusciach rzymskiej swiatyni poswieconej bogom ciemnosci w zapomnianej jaskini gleboko pod londynskimi ulicami. Natomiast na Krassos uciekajaca z plonacego klasztoru Vavara porwala Liz Merrick. Wygladalo na to, ze nadszedl czas dla tych dwoch dzielnych kobiet. Jednak na Sycylii, gdzie Jake w koncu pozbyl sie Castellana i jego organizacji, odkrywajac przy okazji, dlaczego tak bardzo pragnal zemsty (byla to czesc rozpoczetego i niedokonczonego zadania pierwszego Nekroskopa), nowy Nekroskop "uslyszal" desperackie wolanie o pomoc. Pomimo dzielacej ich odleglosci Jake slyszal. Miedzy nimi istniala wiez, ktora pozwalala rozwijac sie talentowi Liz. Kiedy jednak Jake rozkazal Korathowi pokazac sobie rownania Mobiusa, aby dotrzec do Liz... Korath zatrzasnal pulapke! Korath juz wczesniej odkryl, ze nie moze dopuscic do okolicznosci, ktore zagrazalyby zyciu Jake'a. Bez Jake'a nie byloby Koratha, wiec wampir robil wszystko, co w jego mocy, aby utrzymac swego gospodarza przy zyciu. Jednak Jake byl uparty, w koncu chodzilo o zycie jego ukochanej. Jake poznal wreszcie prawdziwy cel Koratha: pragnienie dotarcia do wnetrza umyslu swego gospodarza, do stopienia sie z Jakiem, i to na zawsze! Jake nie byl w stanie mu odmowic... Bez pomocy Koratha stracilby Liz... Zeby zobaczyc rownania, otworzyc drzwi Mobiusa i teleportowac sie przez Kontinuum dla ratowania Liz, musial wpierw zaakceptowac warunki zmarlego, a przy tym niewiarygodnie niebezpiecznego bytu. I to pomimo ostrzezen Harry'ego Keogha, ktory podkreslal, ze nigdy nie wolno wpuscic wampira do wnetrza umyslu... Ale nie bylo innego wyjscia... Zgodzil sie na warunki i pozwolil Korathowi dotrzec do najglebszych zakamarkow wlasnego umyslu. Zaprosil go tam "z wlasnej i nieprzymuszonej woli"... i dopiero wowczas odkryl, jak bardzo zostal oszukany, ze przez caly czas mogl samodzielnie obliczyc rownanie, gdyby tylko Korath nie blokowal kazdej podejmowanej proby! Bylo jednak za pozno, zeby cos z tym zrobic, poniewaz Liz wpadla w klopoty na greckiej wysepce, odleglej o setki mil... Jake przedostal sie na wyspe, gdzie dolaczyl do Liz i kolegow z Wydzialu E. Dowiedzial sie takze o tarapatach, w jakich znalazla sie Millie Cleary, telepatka z Londynu. Korzystajac z Kontinuum Mobiusa, Jake wrocil z cala ekipa do Centrali w Londynie, gdzie pracownicy Wydzialu polaczyli swe niezwykle uzdolnienia, aby odszukac Millie. Poniewaz wciaz zyla, Liz byla w stanie zlokalizowac miejsce pobytu Millie i przekazac dokladne dane Jake'owi. Teraz wszystko zalezalo od nowego Nekroskopa. Odczytujac wprost z umyslu Liz namiar lokalizujacy Millie, Jake przeskoczyl do starozytnej swiatyni. Znalazl tam nie tylko Millie, ale takze smiercionosny ogrod lorda Szwarta. Po koszmarnej konfrontacji z Panem Ciemnosci udalo mu sie zniszczyc plantacje grzybow, doprowadzajac do wybuchu podziemnych zloz gazu. Chociaz udalo sie zapobiec niszczycielskim planom Wampyrow, pozostawalo zasadnicze pytanie: ilu najezdzcow przetrwalo konfrontacje z Wydzialem E? Czy Vavara przezyla zatoniecie w morzu? Czy Malinari zostal uwieziony w plonacym ogrodzie Vavary? Czy metamorficzny Szwart zginal prawdziwa smiercia w rzymskiej swiatyni, ktorej gwaltowne zniszczenie odnotowaly nawet sejsmografy w Greenwich? Jake stwierdzil, ze nadszedl juz czas podzielenia sie swoja tajemnica. Poinformowania ludzi z Wydzialu E o tym, ze w jego umysle zadomowila sie wampirza inteligencja. Chcial poprosic o pomoc, a jednoczesnie dowiedziec sie wszystkiego, co przed nim ukrywal Trask. Na czym polegal problem z poprzednim Nekroskopem? O czym bal sie opowiedziec szef Wydzialu? Czy chodzilo o zdolnosc wskrzeszania umarlych? Jake i tak sie juz o tym dowiedzial. Jednoczesnie mial swiadomosc, ze to nie wszystko. Moze pewnego dnia milczacy zmarli -Ogromna wiekszosc ludzkich dusz, ktore odeszly - uwierzy Jake'owi i Jake bedzie mogl poprosic zmarlych o pomoc. Teraz jednak postanowil zapytac Bena Traska. Na spotkaniu w gabinecie Traska, gdzie mial nadzieje uslyszec odpowiedzi na swoje pytania, uwage wszystkich przykula pilna wiadomosc z ministerstwa. Zdarzylo sie cos, co zdaniem ministra moglo zainteresowac Wydzial E. Wiadomosc zostala sformulowana w typowo brytyjskim, urzedowym stylu, ale minister dobrze wiedzial, ze nikt procz ludzi z Wydzialu nie da rady sie zajac ta sprawa. A chodzi o... I Slonce, morze i dryfujaca zguba Wieczorna Gwiazda ze swoimi 35 000 ton i ponad 700 stopami dlugosci byla srodziemnomorskim liniowcem nie posiadajacym konkurencji. Osiem obslugiwanych przez windy pokladow, kasyno, sala gimnastyczna, baseny, bary, sklepy, poklad sportowy stanowily o wartosci statku, ktory byl chluba swej linii zeglugowej. 1400 pasazerow moglo wieczorem wybierac: pokladowy Moulin Rouge, bar Ali That Jazz, przetanczyc cala noc w sali balowej Sierra lub po prostu podziwiac zachod slonca z pokladu widokowego. Byla to ostatnia podroz Gwiazdy w tym sezonie i dlatego poprzednia noc byla tak wyjatkowa. Dla pasazerow urzadzono wspanialy pokaz ogni sztucznych, ktore rozjasnily Morze Egejskie, uswietniajac wycieczke. Z pokazu ogni cieszyli sie tez mieszkancy miasteczka Mytiele na wyspie Lesbos, ktorzy rowniez mogli go obserwowac. Jesli dodamy do tego wysmienite dania serwowane przez kuchnie, to bez problemu zrozumiemy, dlaczego zabawa trwala przez cala noc i dlaczego bez konca czerpano do obfitych zapasow szampana... Ale wszystko ma swoj koniec. Wczesnym rankiem pazdziernikowego poniedzialku przygotowywano sniadanie dla tych, ktorzy mieli jeszcze troche miejsca w zoladku. Ci, co nadwerezyli zoladki, raczej nie mieli zamiaru wstawac na sniadanie. Kilku mlodszych pasazerow spacerowalo po pokladzie i podziwialo delfiny, ktore z nieprawdopodobna energia przeskakiwaly przez fale. Chociaz slonce wstalo nie dawniej jak pol godziny temu, to deski pokladu zdazyly sie juz rozgrzac od jego promieni. Doskonale! Takie rozwazania snul kwatermistrz Bill Galliard, ktory wstal wczesnie rano, przygotowujac sie do planowanej wycieczki na malowniczej wyspie Limnos. Na razie wszystko odbywalo sie zgodnie z planem i Galliard chcial byc pewny, ze wszystko bedzie dalej sie toczylo wedlug zaplanowanego "rozkladu jazdy" statku. Zakonczyl prace nad dokumentami zwiazanymi z cumowaniem na Limnos i wyszedl na poklad, majac godzine wolnego czasu, a moze wiecej - przynajmniej do chwili, gdy wiekszosc pasazerow nie wstanie i nie trzeba bedzie sie zajac tymi, ktorzy zechca zejsc na staly lad. Galliard stal na dziobie statku czterdziesci stop nad poziomem morza, wychylil sie do przodu, patrzyl na bezmiar oceanu. Nie bylo widac zadnego ladu, ale majac za soba wiele lat doswiadczenia, Galliard wiedzial, jak szybko moze sie pojawic ziemia na horyzoncie, zwlaszcza na Morzu Egejskim, gdzie zachmurzone pasma gor wyrastaja przed statkiem niespodziewanie i bez zadnego ostrzezenia. Czujac chlodna bryze wywolana ruchem statku i slyszac syczenie wody rozdzielanej dziobem statku, myslal o dotychczasowym przebiegu wycieczki. Wiekszosc pasazerow stanowili dobrze sytuowani, zrelaksowani Brytyjczycy w srednim wieku oraz zaloga skladajaca sie z brytyjskiego kapitana, oficerow, starszych stewardow wspomaganych przez grecko-cypryjskich majtkow, inzynierow, kucharzy oraz miedzynarodowy "zaciag". Pasazerowie przylecieli samolotami na Cypr i zaokretowali sie w Limassolu. Po tygodniowym rejsie mieli powrocic na Cypr i odleciec do domow. Wieczorna Gwiazda wyplynela z Limassolu w czwartek wieczorem i przez caly dzien plynela po morzu, pozwalajac pasazerom zapoznac sie ze statkiem oraz towarzyszami podrozy. W sobote przyplyneli do Volos w Grecji, gdzie pasazerowie mogli zejsc na lad, a kwatermistrz Bill skorzystac z okazji, zeby odwiedzic przyjaciol mieszkajacych w willi u podnoza Moun Pelion i zaopatrzyc sie na bazarze w Volos w prezenty dla swoich przyjaciol. W niedziele zawineli na Lesbos i Mytilene, gdzie turysci mieli okazje zwiedzic wyspe. Ostatniej nocy odbyla sie huczna impreza uswietniona pokazem ogni sztucznych. Nastepnym portem ma byc Limnos, dokad powinni dotrzec za mniej wiecej cztery godziny, jutro zas maja w planie poplynac przez Dardanele do Stambulu. Ale to byla zbyt odlegla perspektywa, poniewaz na tak duzych statkach powinno sie myslec przede wszystkim o dniu biezacym. Snujac w myslach powyzsze rozwazania, Galliard rozgladal sie po morzu, przepatrujac przestrzen przed soba. Przed chwilka cos zwrocilo jego uwage, dokladnie na wprost przed statkiem. Nie zrobilo to na nim wiekszego wrazenia, na wodach Morza Srodziemnego spotyka sie wiele statkow, ale to co zobaczyl, to jakby bialy rozblysk, na lsniacej tafli morza... moze to delfin wyskoczyl w gore i rozbryzg wody przyciagnal uwage Billa? Jednak kwatermistrz Galliard podszedl do jednego z teleskopow przymocowanych do relingu i skierowal go na to, co przyciagnelo jego wzrok. Przez chwile nic nie dostrzegal, ale pozniej... co to jest? Grecka lodz? Tyle mil od najblizszego ladu? W samej lodzi nie bylo niczego szczegolnego; na wyspach bylo rownie duzo jak gondol w Wenecji, tylko ze zazwyczaj trzymaja sie one blisko wybrzeza. Tej lodzi nie powinno byc w tym miejscu. Zakryta lodz znajdowala sie moze trzy czwarte mili przed statkiem i bez watpienia tkwila w miejscu. Galliard wyciagnal radiotelefon i nacisnal cyfre 1, laczac sie z mostkiem kapitanskim trzy poklady powyzej. Jego wezwanie zostalo przyjete i odezwal sie glos: -Tu mostek. Kwatermistrzu Galliard, co mozemy dla pana zrobic? - Byl to glos kapitana Geoffa Andersona, ktory jak zwykle nie stosowal sluzbowych formulek. -Mozecie odbic na lewa burte i zatrzymac silniki - bez zwloki odparl Galliard. - Za jakies poltorej minuty staranujemy kogos! -Zaczekaj - padla odpowiedz, a po dziesieciu sekundach: - Dobra robota, Galliard. Pewnie zobaczylibysmy te lodke, ale jesli okazaloby sie, ze ktos tam potrzebuje pomocy, to musielibysmy zawracac. Zaoszczedziles nam czasu i byc moze klopotow. Wez ze soba tube i zejdz na poklad B. -Tak jest, kapitanie - odpowiedzial Galliard z usmiechem i ruszyl na dolny poklad. Juz po kilku krokach poczul lekkie drgniecie statku i lekko zauwazalna zmiane kursu Gwiazdy... Na wysokosci pokladu B czesc kadluba wysunela sie na zewnatrz, tworzac schody siegajace poziomu morza. Kwatermistrz Bill Galliard, stojac na ostatnim schodku, rzucil line do ukrywajacego sie w cieniu mezczyzny w postrzepionym ubraniu. W towarzystwie trzech stewardow i jednego marynarza Galliard patrzyla, jak mezczyzna na lodzi przywiazuje line i zaczyna przyciagac lodz do burty statku. -W porzadku - zawolal Galliard. - Ja to zrobie. Prosze sie tylko trzymac. -Wody - odpowiedzial schowany w cieniu skurczony mezczyzna. - Strasznie sie spieklismy, razem z lady. Lady? To pewnie ta druga postac lezaca na wznak w poprzek lodzi. Kiedy Galliard przyciagal lodz, zobaczyl, jak jej zielone oczy rozblysly niczym klejnoty i zetknely sie z jego spojrzeniem. Chwile wczesniej promieniejaca poswiata otoczyla jej twarz, nie pozwalajac dostrzec szczegolow. Boze, jakaz ona piekna! - pomyslal... zanim zdazyl sie zastanowic, skad pojawila sie w nim taka mysl. W koncu ledwie bylo ja widac w cieniu oslonietej lodzi. Ciemnosc wyraznie kontrastowala z oslepiajacym sloncem. -Cien - rzekla wycienczona, obszarpana postac mezczyzny, ktory stal przygarbiony pod plotnem. - Slonce. Bardzo... cierpielismy! -Mamy sok - powiedzial Galliard, podajac mu dzbanek. - Prosze sie napic. To przeplucze gardlo i wzmocni was. Jak dlugo dryfujecie? -Zbyt dlugo - odparl mezczyzna, wypijajac lyki i podajac dzbanek kobiecie. Nastepnie wyciagnal reka do Galliarda. - Pomoz mi wyjsc stad. Kwatermistrz podal mu reke i poczul, ze jest chlodna. To dziwne, dotknac tak zimnej dloni w taki upalny dzien. Jeszcze dziwniejsze, ze wydawalo sie, jakby reka dymila! Ale Galliard byl zbyt zajety, zeby zastanawiac sie nad ta oczywista sprzecznoscia. Kobieta byla cala owinieta od stop do glowy. Kiedy probowala stanac na nogi, wygladala jak mumia. Bardzo niepewnie stawiala kroki, kiedy w koncu wyszla z cienia. Galliard wychylil sie ku niej, jedna reka trzymajac sie barierki, a druga obejmujac ja w talii. Ruszyla do przodu, a wlasciwie zostala podniesiona do gory, z lodzi na schody. Jej przyjaciel byl tuz za nia i widac bylo, ze bardzo chce sie schronic ponownie do cienia. -Co sie stalo? - dopytywal sie Galliard, kiedy wraz ze stewardami weszli do wnetrza statku i skierowali sie ku windzie. Marynarz pozostal na miejscu, zeby zajac sie swoimi obowiazkami. - Skad wzieliscie sie na srodku morza? -Zabraklo nam paliwa kolo Krassos - wyjasnil mezczyzna, zrzucajac z siebie marynarke, ktora oslanial glowe. - Niezwykle silny odplyw porwal nas na morze i zuzylismy cale paliwo, probujac doplynac z powrotem do wyspy. Krotka przejazdzka zamienila sie w koszmar. Jego opowiesc brzmiala niezbyt wiarygodnie: nawet podczas tegorocznych zmian klimatycznych wywolanych pradem El Nino trudno byloby przebywac niezauwazonym na Morzu Egejskim, w okolicy, gdzie plywa bardzo duzo statkow na tyle dlugo, zeby doprowadzic sie do takiego odwodnienia i spalenia sloncem. Z drugiej strony wygladalo to na prawde, poniewaz stan zeglarzy dopuszczal takie wyjasnienie. Galliard spojrzal na wysokiego, niegdys przystojnego mezczyzne. "Niegdys przystojny" dlatego, ze obecnie skora schodzila mu platami z poczernialej twarzy, a jego zapadniete policzki byly podziurawione tak, jakby spadl na nie deszcz malenkich meteorytow. Stan kobiety byl... trudniejszy do opisu. Podobny, a jednak inny. Rowniez byla spalona, poczerniala w niektorych miejscach, tak jakby zetknela sie z prawdziwym ogniem, a nie silnym sloncem, jednak dziwna poswiata zakrywala wiekszosc zniszczen na jej twarzy. Zrzucila z siebie czesc okrywajacych ja szmat i widac bylo, ze oddychala ze znacznie wieksza latwoscia w oswietlonych elektrycznym swiatlem wnetrznosciach statku. Jednak pomimo tego, ze znajdowala sie calkiem blisko Galliarda, to i tak nie mozna bylo zobaczyc wyraznie jej twarzy. Kwatermistrz Bill zmarszczyl brwi i pokrecil glowa, kiedy jechali winda na piaty poklad, gdzie znajdowal sie mostek. Nadal podtrzymywal kobiete (zastanawiajac sie, dlaczego, podobnie jak jej towarzysz, byla tak zimna), ale teraz dostrzegl cos jeszcze dziwniejszego. Choc w jakis sposob "wiedzial", ze jest piekna, to jednak wyczuwal w niej cos radykalnie niemilego. Jej talia, w miejscu gdzie ja obejmowal, byla twarda, kanciasta i koscista! Galliard cofnal sie troche, oddalajac sie nieco od tych niecodziennych gosci, a jego mysli przerwalo zadanie mezczyzny: -Zaprowadz nas do kapitana, kwatermistrzu Galliard - zawarczal glos rozkazujacym tonem. - I nie interesuj sie szczegolami. Wszystko sie wyjasni - wkrotce. -Wiesz... wiesz, jak sie nazywam? -Oczywiscie, ze wiem, przeciez mi powiedziales - padla odpowiedz (ale Galliard byl pewien, ze nic takiego nie mowil). Tajemniczy przybysz mimo licznych poparzen przeslal mu chytry usmiech. Wyszli z windy i ruszyli na mostek, gdzie dziwne wrazenie odrealnienia - wrazenia, ze to wszystko dalekie jest od rzeczywistosci - nieco sie zmniejszylo. Puscil kobiete, odsunal sie od przybyszow i zwrocil sie do stewardow: -Chlopaki, cos tu nie gra. Wlasciwie to zupelnie sie cos tu pochrzanilo. I to o wiele bardziej, niz Galliard zdolny bylby przypuszczac. Stewardzi, wszyscy trzej, wygladali na pograzonych w wewnetrznych przezyciach. Patrzyli na kobiete i nie potrafili oderwac od niej oczu. I w ogole nie sluchali Galliarda! Kwatermistrz Galliard zatrzymal sie tuz przed napisem "Wstep tylko dla oficerow i czlonkow zalogi". Odwrocil sie do uratowanego czlowieka. -Co... - zaczal zdanie i przerwal. Obcy tak szybko ruszyl do przodu, chwytajac glowe Bilia w swe poparzone rece, ze kwatermistrz nie mial najmniejszej szansy na unikniecie tego szczegolnego rodzaju kontaktu. -Wszystko, co wiesz o statku - slowa przeplynely niczym rzeka lodu poprzez drzacy umysl Galliarda i zmrozily go na kosc. - O kapitanie i pozostalych oficerach. O wszystkim, co moze stanowic niebezpieczenstwo dla mnie i mojej... towarzyszki. Musza poznac wasz system komunikacji ze swiatem i z innymi statkami - achhhh! kajuta radiowa, taaaak! - gdzie chowacie bron. Nie probuj mnie oszukac, kwatermistrzu Galliard, poniewaz bolu, ktory ci sprawie, nie da sie oszukac! Pozwol mi sie dowiedziec wszystkiego, czego pragne, a wtedy przestaniesz cierpiec lub cierp dalej i bardziej, a ja i tak sie dowiem wszystkiego! Galliard walczyl, chcial sie poruszyc, krzyknac, uwolnic sie, ale jego wysilki byly nieskuteczne. Lodowa moc tego stwora, obcy koszmar wysysajacych dloni karmiacych sie wiedza kwatermistrza zastopowal go w miejscu. Jednoczesnie czul, co sie z nim dzieje, wyczuwal przeplyw mysli, a wlasciwie zasobow pamieci, ktore wychodzily na zewnatrz, i zdawal sobie sprawe z tego, ze pozostanie po nich jedynie umyslowa pustka, proznia podobna do miedzygwiezdnych przestrzeni. -Masz racje - odezwalo sie cos (z pewnoscia nie czlowiek). - Moj umysl to wielki zbiornik wspomnien, z ktorych tylko drobna czesc nalezy do mnie. Ale wiedza to wladza, Billu Galliard, bez niej jestem zdany na nieznane otoczenie. Nie powstrzymuj sie zatem i pozwol mi wydostac z ciebie wszystko. W miare jak ja bede "pamietac ", tak ty zapomnisz nawet wlasny bol. Albowiem Nephram Malinari z ksiazki wyrywa kazda przeczytana kartke! -Hej, wy - wydobyl z siebie Galliard, starajac sie dostrzec wytrzeszczonymi oczami trzech stewardow i jednoczesnie wysunac sie jakos z rak oprawcy. - Wy tam... zrobcie cos! Musicie walczyc! Atakujcie ich! Jeden ze stewardow uslyszal wezwanie. Odsunal sie od kobiety i skupil wzrok na kwatermistrzu trzymanym przez demonicznego nieznajomego. -Kwatermistrzu Bill? - wy dukal, mrugajac raptownie powiekami. - O co... o co, do diabla, tu chodzi? Kobieta natychmiast ruszyla do niego, jej szczuple dlonie wysunely sie niczym dlugie, pozadliwe szpony. Wowczas po raz pierwszy Galliard zobaczyl jej prawdziwa twarz... szczeka opadla mu ze zdumienia. Piekna? Toz to byla najkoszmarniejsza z jedz! Oczy zielone jak klejnoty, ale w ich srodku palily sie karmazynowe ogniki, jak rozpalone wewnetrzne plomienie. A jej szczeki... jej zeby! Jej paszcza zacisnela sie w miejscu, gdzie laczylo sie ramie stewarda z jego szyja. Galliard uslyszal jej pozadliwe warkniecie, w chwili gdy wgryzala sie w mieso. Wowczas dowiedzial sie, kim oni sa: potworami z mitow i legend, tyle ze calkiem rzeczywistymi - i zaczal mocniej sie opierac. Zrobil blad, gdyz nie pozostawil mezczyznie-potworowi zadnego wyboru. -Powiadacie - odezwal sie oprawca w umysle Galliarda - ze oczy sa zwierciadlem duszy. To calkiem mozliwe. Poniewaz nie posiadam duszy, nie potrafie sie na ten temat wypowiedziec, wiem jednak, ze oczy to brama do mozgu! Podobnie jak uszy - drogi pozwalajace dotrzec do samego wnetrza umyslu. Uszy, ktore slysza - (jego palce wskazujace zaczely sie wydluzac i wciskac do wnetrza uszu kwatermistrza, paznokcie twarde i ostre jak ostrze nozy przebijaly sobie droge przez miesnie i chrzastki) - i oczy, ktore widza. - (Teraz jego kciuki przybraly purpurowa barwe, zaczely wibrowac i wydluzac sie, wypchnely galki oczne Galliarda z oczodolow i penetrowaly miekka tkanke wyscielajaca oczodoly, zaglebiajac sie coraz dalej do wnetrza mozgu kwatermistrza). - Chce poznac wszystko, co uslyszales i co zobaczyles. Na pewno cie boli, ale czyz nie ostrzegalem, zebys sie nie sprzeciwial? Krzyki Galliarda brzmialy cieniutko i przybraly bardo wysoki ton. Bylo to raczej kwilenie niemowlecia niz agonalne jeki torturowanego mezczyzny. Jego umysl ulegl wyssaniu i Bill "zapomnial" o wszystkim, co dotyczylo Wieczornej Gwiazdy. Ze szkaradnie znieksztalcona twarza osunal sie na podloge w chwili, gdy lord Malinari wyciagnal z jego czaszki palce pokryte resztkami mozgu. W tym czasie Vavara, partnerka (przynajmniej na jakis czas) Malinariego, wykonczyla drugiego stewarda. Jednak trzeciemu udalo sie otrzasnac z hipnotycznego zaklecia. Mruzac oczy i trzesac glowa, patrzyl z szeroko otwartymi ustami na swoich kolegow, ktorzy spoczywali na podlodze w fontannach krwi wytryskujacych z rozdartych arterii szyjnych. Rzucil takze okiem na spastycznie wykreconego kwatermistrza, ktorego oczy, kolyszac sie na nerwach wzrokowych, wisialy na wysokosci zakrwawionych policzkow. Jego krzyki zamienily sie w milknace pojekiwanie, w miare jak zniszczony mozg powoli wycofywal sie z kontrolowania kolejnych ukladow podtrzymujacych zycie organizmu. Zza wzmocnionych drzwi prowadzacych na mostek dobiegaly stlumione pytania. Ktos musial uslyszec zduszony, niewyrazny belkot kwatermistrza. Malinari zauwazyl za matowym szklem drzwi co najmniej dwie, poruszajace sie sylwetki. Nie tracac cennego czasu na ceregiele z trzecim stewardem, chwycil go i podniosl do gory, opierajac o reling. Usztywnil palce i zaglebil dlon w klatce piersiowej ofiary, wyrywajac serce z wnetrza ciala. Pozniej wystarczylo lekkie popchniecie, zeby steward polecial na dol, na poklad spacerowy dwanascie stop nizej. Kilka osob na dolnym pokladzie cieszylo sie poranna bryza. Niespodziewane odglosy na gorze przyciagnely ich spojrzenia. Kiedy Malinari warknal z nienawiscia w kierunku swiecacego slonca i szybko wycofywal sie do cienia, zdazyl jeszcze dojrzec zaskoczone i przerazone twarze patrzace na niego. Ha! Nie maja jeszcze najmniejszego pojecia, co to znaczy prawdziwy horror. Ale wkrotce sie dowiedza. O tak, dowiedza sie. W miedzyczasie Vavara probowala uporac sie z drzwiami prowadzacymi na mostek. Dzieki szarym komorkom kwatermistrza Malinari wiedzial, ze sa to wzmacniane drzwi, z zamkiem uruchamianym glosem. Syk frustracji Vavary na pewno nie byl haslem, ktore otwieraloby zamek. Jednak Vavara nie miala zbyt wiele cierpliwosci i zanim Malinari zdazyl ja ostrzec, walnela wsciekle piescia w tafle hartowanego, matowego szkla. Wzmocnione szklo, ktore wytrzymaloby zwyczajne uderzenie, wgielo sie, po czym rozpryslo, jakby uderzyla w nie siekiera. Reka Vavary zaglebila sie do wnetrza pomieszczenia i chwycila za gardlo niewyrazna postac znajdujaca sie za drzwiami, a pozniej przeciagnela sylwetke przez ostra niczym brzytwa futryne pelna wystajacych kawalkow szkla. Mezczyzna z glebokimi ranami twarzy i ramion upadl na podloge, krzyczac z bolu i przerazenia. Slizgajac sie na wlasnej krwi, wyladowal na podlodze, zatrzymujac sie u stop Malinariego. Malinari postawil go na nogi, popatrzyl na zakrwawiona twarz oraz poplamiony mundur i powiedzial: -Nie, to nie jest kapitan Geoff Anderson. To tylko podwladny. Ale zaprowadzisz nas do niego, prawda? - i popchnal go w kierunku drzwi i stojacej obok Vavary. Vavara nie ukryla swego prawdziwego wygladu. Jej rozdwojony diabelski jezyk wil sie miedzy zebami, ktore wygladaly jak dwa rzedy nozy, jej oczy polyskiwaly czerwienia, szponiaste dlonie nie napotkaly oporu, kiedy zanurzyly sie wraz z palcami gleboko w policzek oficera, unoszac go w powietrze. -Otworz drzwi - syknela - albo wywazysz je wlasnymi zwlokami. Nie mam zamiaru ponizac sie i przelazic przez nie ta sama droga, ktora sie tutaj dostales! -One reaguja na glos - zauwazyl Malinari. - Niech mowi. -Mow zatem - powiedziala Vavara. - Mow albo stracisz reszte twarzy! -D-d-drzwi! - z trudem wydobyl z siebie mezczyzna niezbedne slowo. Cos zabrzeczalo, po czym dalo sie slyszec kilka klikniec. Kiedy odglosy umilkly, Vavara pchnela barkiem drzwi, a kiedy gwaltownie otwarly sie, rzucila oficera na mostek. Kapitan Anderson stal przy tradycyjnym, raczej ceremonialnym kole sterowym i rozmawial przez telefon. Rzucil okiem na Vavare oraz Malinariego, ktorzy stali we framudze drzwi, rzucil sluchawke i natychmiast skoczyl w strone kabiny radiooperatora, ktora byla oddzielona od mostka dzwiekoszczelna szklana sciana. Malinari spokojnie ruszyl za nim i dopadl go w chwili, gdy kapitan wypowiadal komende otwierajaca drzwi. Zlapal Andersona za kark i cisnal nim do wnetrza. Radiooperator siedzial przy konsoli ze sluchawkami na uszach. Zdumiony rozejrzal sie dookola i zobaczyl, jak kapitan wpada na niego, odrzucajac go na konsole. Przewrocil sie razem z krzeslem i kiedy zaczal wstawac, zobaczyl stojacego nad nim Malinariego. Malinari zlapal radiooperatora za wlosy i postawil na nogach. -Czy wysylales jakies wiadomosci? O lodzi albo o akcji ratowniczej na morzu? - spytal spokojnym tonem. -N-n-nie! - odparl radiooperator. - Czekalem na... na rozkazy kapitana. -Co? - rzekl Malinari, unoszac brew. - Co to ma znaczyc? Chodzi ci o tego tutaj? Chwytajac Andersona za gardlo, skorzystal z poteznej sily lorda Wampyrow i wyrwal kapitanowi tchawice. Anderson umarl w karmazynowej lazni krwawej posoki i zmiazdzonych chrzastek. Malinari wtarl resztki krwawej miazgi w spocone lyse czolo radiooperatora, ktory skurczyl sie i osunal na nogach. Wielki Wampir zlapal cialo kapitana za ramie i biodro, bez trudu uniosl je nad glowe, przytrzymal je w gorze przez chwile, po czym grzmotnal nim z calej sily o konsole radiowa. Pod wplywem uderzenia z urzadzenia wylecialy na wszystkie strony przyciski i lampki. Nastepnie pojawil sie deszcz elektrycznych iskier, po czym z rozbitego urzadzenia zaczal sie wydostawac smierdzacy dym. -Od teraz masz nowego kapitana. Mozesz do mnie mowic kapitanie Malinari. Albo lordzie Malinari - co brzmi znacznie lepiej. -Ale r... radio! - odparl oficer zachrypnietym glosem. - Zniszczyl je pan! I to nie tylko radio, ale system nawigacji. Nawigacja satelitarna byla prowadzona za pomoca tej konsoli! -Wiem! - skinal glowa Malinari. - Jestesmy zatem nie tylko glusi, ale takze slepi, chyba ze przejdziemy na reczne sterowanie. Czy przypadkiem nie umiesz kierowac tym statkiem? -Nie mam takich kwa-kwa-kwalifikacji - odparl mezczyzna, scierajac krew z twarzy. Reka spazmatycznie mu drzala. - Ale mysle, ze, ze, ze tak. -Doskonale - stwierdzil Malinari. - Kwatermistrz tez byl tego zdania. - Jesli powiedzialbys cos innego... hm, zle by sie to skonczylo - dla ciebie. Moze zatem zajrzysz w mapy i znajdziesz jakas skale, na ktorej moglibysmy osiasc. -Skale? - mezczyzna patrzyl z niedowierzaniem. - Osiasc? -Rozbic statek - przytaknal Malinari. - Osadz nas na mieliznie. -Chyba nie jest do konca przekonany - stwierdzila Vavara, wchodzac do kabiny. Widzac ja tak blisko, radiooperator skulil sie jeszcze bardziej. -Slyszales rozkazy - zwrocil sie do niego Malinari. - Nie zawiedz mnie, bo wyrzuce cie za burte, gdzie dostaniesz sie pomiedzy sruby. Proba najmniejszego nieposluszenstwa okaze sie jeszcze bardziej... nieszczesliwa. Vavara chwycila go za podbrodek, podniosla do gory, otworzyla paszcze, pokazujac wnetrze szczeki i rozposcierajac odor wydobywajacy sie z ust. -Bardzo dobrze - wpatrywala sie w niego przenikliwie. - Czy wszystko jasne? Oficer nie byl w stanie wypowiedziec slowa, wiec tylko pokiwal glowa. Vavara puscila go i zwrocila sie do Malinariego: -Wydaje mi sie, ze slysze kroki. Myslisz, ze doszli juz do siebie? Malinari wzruszyl ramionami i odparl: -Bardzo mozliwe. Kiedy tu weszlismy, kapitan gadal z kims przez telefon. Poza tym zabilem stewarda i wyrzucilem go na nizszy poklad. To na pewno wzbudzilo poruszenie. -No to moze nadszedl czas, zebysmy sie przedstawili - powiedziala. - Reszcie zalogi i pasazerom. -Tak jest - zgodzil sie z nia Malinari. - Wszystkim. Jezeli chodzi o mnie, to chetnie bym cos przekasil. Slyszalem, ze na tego typu statkach jest znakomita kuchnia. -Kuchnia? - rozesmiala sie gardlowo. - Bedziesz musial cos sobie wybrac. Wolisz blondynki czy brunetki? -Mysle, ze tym razem rude. - Lypnal pozadliwym okiem Malinari. - Pare takich powinno sie znalezc wsrod tysiaca czterystu pasazerow. Ale najpierw powinnismy sie zajac szafa z bronia, ktora jest schowana w kabinie kwatermistrza. Nasze pijawki i tak maja mnostwo pracy z poparzeniami, wiec nie trzeba ich przemeczac zatykaniem dziur po kulach! -Zgadzam sie z toba - odpowiedziala. - Jesli chodzi o reszte, pasazerow i zaloge, to niedlugo sie zorientuja, ze jedyne bezpieczne miejsce jest na odkrytej przestrzeni, gdzie swieci slonce. -Przez pewien czas - Malinari pokiwal glowa z namyslem. - Przynajmniej do wieczora. Do tego czasu, jezeli pospieszymy sie z robota, bedziemy miec pod reka sporo niewolnikow i przyszlych wampirow. Kiedy wychodzili z pomieszczenia radiooperatora, kierujac sie do roztrzaskanych drzwi na mostek, oficer niepewnie stal chwiejac sie na nogach. Malinari spojrzal na niego, przypominajac: -Nie zawiedz nas. Jesli za piec minut ten statek nie zmieni kursu, bede wiedziec, gdzie szukac odpowiedzi. A jesli chodzi o wspomniana skale, to Morze Egejskie jest ich pelne i jestem pewien, ze o tym wiesz. Wiec znajdz na mapie najblizsza z nich i zawiez nas tam. Z wiszacej sluchawki telefonicznej dobiegaly jakies dzwieki podobne do gdakania kurczaka. -Zajmij sie tym - Malinari wskazal na telefon. - Zrob cos, odpowiedz, naklam i zyj dalej. Tylko pamietaj, ze jesli chcesz przezyc, to nie rob niczego zbyt szybko. Z monstrualnym usmiechem na ustach opuscil mostek, kierujac sie do piekla. Piekla dla pasazerow oraz zalogi Wieczornej Gwiazdy, dla wampirow zas sposobu na zycie, czy raczej niesmierci. Wszak wystarczajaco dlugo musieli tlumic ten krwiozerczy, a zarazem naturalny dla nich rodzaj istnienia... II OcalonyTrzy dni pozniej... Komandor John Argyle byl niebieskookim blondynem, mial trzydziesci osiem lat, prawie 190 cm wzrostu i byl ubrany w letni mundur marynarki. Wygladal na zaniepokojonego. Dla czlowieka, ktory rozpoczal sluzbe w marynarce w wieku osiemnastu lat, przeszedl wiele szczebli wojskowej kariery glownie dzieki scislemu przestrzeganiu regulaminu, cywile na pokladzie lub, jak ich nazywano w marynarce, "szczury ladowe" sprawiali delikatnie mowiac niemile wrazenie. Co wiecej, ci ludzie otrzymali status VIP-ow, a on sam mial eskortowac to wielojezyczne towarzystwo nieplywajacych i najwyrazniej zaburzonych ludzi. Argyle mial juz, co prawda nieliczne, ale wystarczajaco negatywne, doswiadczenia z takimi typami. Skrot VIP albo BWO (od Bardzo Wazne Osoby) oznaczal zazwyczaj Belkoczacych Wrednych Oslow! Jesli zas chodzi o te czworke... Troje bylo mocno opalonych, a jeden blady jak trup; trzech stosunkowo posunietych w latach oraz mloda kobieta, ktora dopiero co przestala byc dziewczatkiem. Trzech Europejczykow z wygladu i jeden Chinczyk, ale sadzac z akcentu, wszyscy zdradzali pochodzenie ze wschodniego Londynu. Na dodatek wszyscy chcieli z nim lub z jego zaloga rozmawiac jakas odmiana podwojnego, metaforycznego jezyka, rownie obcego jak jezyk Marsjan dla mocno stapajacemu po ziemi Johna Argyle'a. Komandor zlapal sie na tym, ze skrzywil sie chwile po tym, jak dowodca tej zbieraniny, barczysty mezczyzna z lekka nadwaga, niejaki Trask, zwrocil sie do niego: -Czy nie mozemy podejsc blizej? Chcialbym sprawdzic, czy nie uda sie nam zrownac z wysokoscia pokladu i zajrzec przez okna na mostek kapitanski. W srodkowej czesci smiglowca przeznaczonego do zwalczania okretow podwodnych stalo piec osob przypietych linkami do zabezpieczajacych ich szelek z jednej strony i do relingu z drugiej. Drzwi smiglowca byly otwarte. Przed i pod nimi widac bylo w calej okazalosci kadlub statku. Dla osob cierpiacych na lek wysokosci bylby to raczej przerazajacy widok. Jednak Trask i jego koledzy bywali juz w o wiele niebezpieczniejszych miejscach i wysokosc oraz przyprawiajace o mdlosci gwaltowne ruchy manewrujacego helikoptera zupelnie im nie przeszkadzaly. -Oczywiscie, ze mozemy podejsc blizej i zrownac sie z pokladem - odpowiedzial Argyle. - W normalnych okolicznosciach moglibysmy nawet tam wyladowac - statek jest wystarczajaco duzy! Ale, o ile pan pamieta, juz tego probowalismy. I jesli jest to rzeczywiscie nowa mutacja zarazy... - przerwal na chwile i wzruszyl ramionami. - Chodzi mi o to, ze nie jest to najlepszy pomysl. Wirusy moga sie przenosic droga powietrzna, a ten smiglowiec robi calkiem niezly wiatr. Chyba nie chcialby sie pan nawdychac tych zarazkow? Tym razem Trask przyjrzal sie Argyle'owi uwazniej, a wlasciwie utkwil w nim wzrok. W spojrzeniu zielonych oczu starszego mezczyzny bylo cos, co sprawialo, ze oficer postanowil byc mniej wyzywajacy. Choc zatem nie mogl powiedziec niczego prowokujacego, to przynajmniej sobie pomyslal: Podejdz blizej, do mojej dupy! Co to za popierdolony zakazony statek? Walniety idiota! Belkoczacy Wredny Osiol! Argyle usmiechnal sie do wlasnych mysli, ale juz po chwili znowu spotkal sie z ostrzegawczym spojrzeniem Traska. -A wiec uwaza sie pan za eksperta w tej kwestii? - Trask przechylil nieznacznie glowe na bok. - I wszystko wie pan o tej zarazie? -Wiem tyle, zeby trzymac sie z daleka od naglej smierci - odpowiedzial Argyle, troche zaskoczony oschlym, a zarazem smiertelnie ozieblym tonem Traska. - Wiem, ze to cos zabilo wszystkich pasazerow oraz cala zaloge po kilku zaledwie dniach od wyplyniecia z Cypru i to tak szybko, ze nawet nie zdazyli poinformowac o tym, co sie dzieje. I jesli dodam do tego zaloge helikoptera oraz mojego lekarza pokladowego... -Nic pan nie wiesz! - przerwal mu Trask - To tylko domysly, na dodatek z rozmyslem pan nam przeszkadza. Niezbyt pana obchodzi nasz los i sadzi pan, ze marnuje czas z nami. Pana zdaniem szukamy tylko sensacji, a pan wolalby byc teraz z innymi oficerami w swojej mesie. A jesli chodzi o nas, to najchetniej odeslalby pan nas do domu i czekal na rozkazy z dowodztwa marynarki. Mam racje? Przez chwile Argyle otworzyl usta ze zdziwienia. Ten nagly wybuch, choc zasadniczo sluszny, zdawal sie potwierdzac jego domysly. Ale skoro znalazl sie tutaj z zadaniem eskortowania tych ludzi i spelniania ich zyczen, to tylko zacisnal zeby i odpowiedzial: -Pragne zapewnic pana, ze ja tylko... -Nie zaczynaj nas zapewniac! - tym razem odezwala sie dziewczyna stojaca obok Traska. Patrzyla na Argyle'a zwezonymi oczami i dodala: - Pan Trask ma racje. Przez caly czas kraza ci po glowie podobne swinskie mysli. Uwazasz nas za wysoko postawionych biurokratow czy kogos podobnego. Za lowcow sensacji krazacych po Morzu Srodziemnym, ktorych zadaniem jest przekazywac raporty rzadzacym politykom. Sadzisz, ze nic wiecej nie mamy do roboty, ale to ja moge cie zapewnic, ze pod koniec dnia sam nie bedziesz miec nic do roboty. Argyle zmarszczyl czolo, potarl podbrodek, a w koncu calkiem szczerze sie usmiechnal. Trask oraz dziewczyna przysuneli sie do niego. -Wlasciwie - zaczal - to myslalem, ze mozecie byc likwidatorami szkod od Lloyda czy kims w tym rodzaju. Patrzac na pana Traska, domyslalem sie, ze oblicza straty w ludziach! Trask nieco sie uspokoil i pokrecil glowa. -Byc moze chodzi bardziej o przyszle straty... i to nie tylko moje czy Lloyda, ale calego swiata. Powiem prosto, panie komandorze. Nie jestesmy biurokratami i skonczonymi dupkami, jak moglby pan sadzic. Jesli chodzi o ten przypadek, to jestesmy ekspertami. To prawda, ze wybuchla tam i zapewne nadal panuje zaraza, ale nie pochodzi ona z Chin, jak pana poinformowano. Podczas pelnego dnia, w swietle slonca, nic nam nie grozi. Jedyna pomylka, jaka popelnila marynarka, bylo wyslanie na statek smiglowca po zmroku. -Czy moglby pan to lepiej wyjasnic? - Argyle zaczynal wyczuwac, ze Trask naprawde wie, o czym mowi. Patrzac na tego czlowieka, zdawal sobie sprawe, ze w niczym nie przesadza ani nie klamie. O co zatem w tym wszystkim chodzilo? - Widzi pan, jesli naprawde mam ryzykowac zycie moich ludzi i swoim, to powinienem wiedziec... Ale Trask znowu mu przerwal w pol slowa: - Nie, nie powinien pan. Nawet jesli bym panu powiedzial, to watpie, zeby mi pan uwierzyl. I wcale bym nie mial panu tego za zle. Ale ciesze sie, ze zaczyna pan rozsadnie myslec i ze jest pan mniej opryskliwy. Komandor pokrecil glowa ze zdziwienia. Faktycznie chcial sie zachowywac opryskliwie i wlasciwie dopiero teraz zaczynal sie zastanawiac. A to oznaczalo, ze Trask i dziewczyna zbyt latwo go przejrzeli. Wlasciwie to przejrzeli go na wylot! -Kim do diabla jestescie? - Argyle wbil wzrok w Traska i w dziewczyne, a potem spojrzal na bladego i zoltego mezczyzne. Poczul sie troche glupio, kiedy jednoczesnie probowal przybrac powazny wyraz twarzy i usmiechnac sie. Czworka gosci patrzyla na niego z dosc sympatycznym wyrazem twarzy, ale to tylko jeszcze bardziej zmniejszylo poczucie pewnosci siebie komandora. - Chodzi mi o to, ze poinformowano mnie, ze jestescie ludzmi z Wydzialu E. Co to oznacza? Czytacie w myslach? Zajmujecie sie parapsychologia? Czy cos takiego? Oczywiscie, ze "cos takiego". Dziewczyna jedynie usmiechnela sie i spojrzala w bok, podobnie jak jej koledzy. -Moze poprosi pan pilota, zeby podlecial blizej? - powiedzial Trask, nie odnoszac sie do pytania. - Jestesmy bezpieczni, komandorze. Przynajmniej dopoty, dopoki nie sprobujemy wyladowac na tej Gwiezdzie, a nawet jeslibysmy wyladowali, to w ciagu dnia nic nam nie grozi. Mowiac o Gwiezdzie, Traskowi chodzilo o statek wycieczkowy, ktory zakotwiczyl na bezimiennej wysepce, a wlasciwie na skale odbijajacej promienie slonca, znajdujacej sie pomiedzy wyspa Ayios Evstratios, ktora sama byla tylko czyms niewiele wiekszym od wystajacej z morza skaly, a znana grecka wyspa Limnos, jakies dziesiec mil na polnoc, znanej z licznych osrodkow wypoczynkowych. Ludzie z Wydzialu E gotowi byli sie zalozyc, ze zderzenie ze skala nie bylo zwyklym wypadkiem, ale celowym dzialaniem, natomiast rozbitkowie najprawdopodobniej wciaz przebywali na statku. Jezeli zas chodzi o zmutowana, azjatycka odmiane dymienicy morowej, to byla to tylko historia majaca oficjalnie tlumaczyc zagadkowy i tragiczny wypadek. Trask zdawal sobie sprawe z tego, ze byl to zupelnie inny rodzaj zarazy, i wraz z Wydzialem E mieli nikla nadzieje, ze uda im sie odnalezc rowniez zrodlo tej zarazy... i zniszczyc je na zawsze. -Co o tym myslisz, Davidzie? - Trask zwrocil sie do najnizszego ze swych kolegow, po tym jak Argyle rozkazal pilotowi obnizyc pulap lotu. - Jak to wyglada twoim zdaniem? -Smog umyslowy - natychmiast odpowiedzial zapytany. - Pelno tego na statku, od dziobu do rufy. Na pewno tutaj sie schronili. Ale watpie, zeby nadal tu byli. Smog nie jest dostatecznie gesty. Nie ma silnych obiektow, ktore moglbym zlokalizowac. Duzo, cholernie duzo pojedynczych zrodel. Ale nie takie, ktore sprawilyby wiele klopotu. Tak samo bylo na Krassos, dopoki nie dostrzeglismy naszych bledow. Nasz "stary przyjaciel" potrafi sie doskonale maskowac, natomiast ona... Nie musze ci przypominac, co ona potrafi! Wyczuwam, ze sie wyniesli. Na pewno specjalnie zostawili tutaj te cele. Nie sadze, zebysmy sie musieli nimi przejmowac. Trask z grymasem na twarzy pokiwal glowa. -Uciekaja i dobrze sie przy tym maskuja. Dorwalismy ich w Australii, na Krassos, w Londynie i pokrzyzowalismy im plany. Teraz specjalnie zapewnili nam robote, zostawiajac slad po sobie. I wiedza przy tym, ze kiedy bedziemy sie zajmowac takimi problemami... -...nie bedziemy sie mogli skupic na poscigu za nimi - dokonczyl za niego zdanie Chinczyk David Chung. - To brzmi calkiem sensownie. -Liz? - Trask spojrzal na dziewczyne. Argyle, kompletnie zdezorientowany ich dziwna rozmowa, rowniez popatrzyl na dziewczyne. Miala jakies 170 cm wzrostu i wygladala na bardzo pewna siebie. Nazywala sie Liz Merrick; dwadziescia kilka lat, dlugie nogi, kragle ksztalty, waska talia, a jej usmiech (choc krociutki, tylko w chwili powitania) byl jak promien jasnego swiatla. Miala zielone oczy o innym odcieniu niz oczy Traska. Byla to gleboka zielen, jak szklo butelki od piwa lub morska glebia. Do tego czarne wlosy krotko sciete, lsniace naturalnym zdrowiem. Argyle podejrzewal, ze gdyby mial jej zdjecie w kostiumie kapielowym, to moglby niezle zarobic, sprzedajac je zalodze HMS Invincible. Kiedy o tym myslal, smiglowiec podskoczyl na niewielkim pradzie wznoszacym i na chwile statek oraz skala zniknely z pola widzenia. W tej samej chwili Liz spojrzala na Argyle'a i powiedziala: -Teraz juz lepiej. Ale zupelnie dobrze byloby dopiero wtedy, gdybys zechcial troszke zwolnic gonitwe mysli, bo jeden z Belkoczacych Wrednych Oslow stara sie skoncentrowac. Argyle'owi szczeka opadla ze zdumienia. Oniemialy wybaluszal oczy, nie mogac wymowic slowa. W miedzyczasie, jakies sto stop pod nimi i sto yardow obok, pojawil sie wrak statku i Liz skupila uwage na tym obiekcie. Jej czolo sie zmarszczylo, a konce palcow dotykaly prawej skroni. Po chwili westchnela i cofnela sie gwaltownie, jakby ktos ja odepchnal. Jej ruch byl na tyle obszerny, ze linka bezpieczenstwa napiela sie na calej dlugosci. Natychmiast zostala podtrzymana przez Traska i Chunga. Choc zabezpieczenie nie pozwoliloby jej upasc, to widac bylo, ze przynajmniej przez chwile byla calkowicie zdezorientowana. -Liz? - odezwal sie ponownie Trask. Nie byl to glos przelozonego, ale raczej zatroskanego ojca. - Dobrze sie czujesz? Wziela gleboki oddech, starajac sie przywolac usmiech. Jednak mimo makijazu widac bylo, ze pobladla, tak jakby krew odplynela z jej twarzy. Argyle, sadzac, ze wie z czego to wynika, zauwazyl: -To tylko choroba lokomocyjna, bardzo podobna do choroby morskiej. Czesto sie z tym spotykam. Po prostu nie jest przyzwyczajona do latania na smiglowcach. Trask prawie nie zwrocil na niego uwagi i jeszcze raz zapytal Liz: -Co to bylo? Czego sie dowiedzialas? -Ludzie - odparla. - Setki ludzi, mezczyzni, kobiety, dzieci. Wszyscy w szoku. Nie wiedza, co sie z nimi dzieje, ale maja swiadomosc, ze nie wolno im pokazac sie na sloncu. To instynkt, wiedza, ktora maja we krwi. I straszliwe pragnienie, glod. To potworne, Ben... az skora sie marszczy! Wciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin wszyscy sie nawzajem pozarazali. Teraz sa glodni. Wkrotce podziela sie na frakcje, a potem... potem... -Wiem - rzekl Trask. - Wiem. Miniwojny krwi! -Glodni? - Argyle dodal swoje trzy grosze. - Na takim statku? To niemozliwe. To wielki statek wycieczkowy. Musi miec magazyny pelne wysmienitego jedzenia. Minelo zaledwie kilka dni i jesli ktos tam jeszcze zyje, to... -Wiekszosc z nich wciaz "zyje" - zwrocil sie do niego Trask. - Ale nie jest to zycie, tak jak my to pojmujemy. Na pewno moga przezyc, korzystajac z zapasow na statku... tylko ze oni poszukuja czegos, innego do skosztowania. -Nie tak jak pojmujemy zycie? - Argyle pokrecil glowa z niedowierzaniem. - Nic z tego nie rozumiem. Powiedzieliscie, ze oni sa nieuleczalnie chorzy. -Cos w tym rodzaju - odpowiedzial po chwili Trask, wzdychajac ze zrezygnowaniem. - Chcialbym podleciec jeszcze blizej. Chce zobaczyc, co jest w srodku. - Palcem plunal w lornetke wiszaca na jego szyi. - Te wielkie panoramiczne okna na mostku beda doskonalym miejscem do obserwacji. Stojac w szeregu, przypieci do relingu, piecioro pasazerow helikoptera, Argyle, Trask, Liz, Chung i oczywiscie wysoki, blady mezczyzna Ian Goodly wychylali sie, obserwujac uwaznie statek. -Bedziemy musieli go zatopic - odezwal sie Goodly. - Wedlug map ta skala jest tylko czubkiem podmorskiej gory. Jesli poslemy statek na dno w tym miejscu, to glebokosc wykonczy wszystkich na statku. Co do tego nie ma zadnego "ale" ani, jesli". Z trudem przechodzi mi to przez usta, ale tak wlasnie bedzie. To jedyny sposob, zeby upewnic sie, ze nic sie nie wynurzy. -Widziales to? - rzucil ostro Trask. -O tak - odparl Goodly. - Rakiety klasy morze-morze, wybuchy, dziob statku unosi sie do gory, Gwiazda osuwa sie tylem i szybko idzie pod wode. -Zatopic Gwiazde!? - nie wytrzymal Argyle. Mial juz dosc tej gry polslowek. - Mowicie o tym, ze Invincible mialby ja zatopic? Chyba wam resztka rozumu z mozgow wyparowala! To nowoczesny statek wycieczkowy, same lodzie ratunkowe warte sa miliony! Rzuccie okiem, mozna ja bez problemu odholowac i naprawic w stoczni, oczywiscie po upewnieniu sie, ze zostala zdezynfekowana. Nawet jesli nie byloby to mozliwe, to samo zlomowanie bedzie warte... -...Nic nie bedzie warte - powiedzial Trask. - Z tego statku juz nic nie bedzie. -Zupelnie wam odpierdolilo! - Argyle juz nie panowal nad soba. - Mam tego dosyc, ja... -Komandorze? - w sluchawkach zabrzmial glos pilota. -Tak!... Do cholery! Co tam znowu? - odezwal sie Argyle do mikrofonu, zaczynajac powoli panowac nad swoja wsciekloscia. -Helikopter ratunkowy znalazl cos na pokladzie wraku - odpowiedzial pilot. -Cos? -Kogos - poprawil sie pilot. Kogos zywego i poruszajacego sie na pokladzie. Mam pana przelaczyc? -Tak - powiedzial Argyle. - Oczywiscie polacz nas z nimi, bedziemy slyszec, co sie tam dzieje. Kto wie? Moze w koncu dowiem sie czegos konkretnego. -Tak jest - odparl pilot. - Podlece od sterburty, zebyscie mogli takze zobaczyc, co sie tam dzieje. Smiglowiec ratunkowy towarzyszyl im od startu z lotniskowca HMS Invincible, ktory stal na kotwicy i wygladal jak wysepka na horyzoncie, znajdujaca sie jakies szesc mil dalej. Teraz wielki smiglowiec ratowniczy zawisl nad statkiem jak olbrzymi jastrzab. Oprocz zalogi smiglowca na pokladzie znajdowalo sie dwoch czlonkow Wydzialu E: stary, ogorzaly Cygan Lardis Lidesci, pochodzacy prawdopodobnie z Rumunii lub z Wegier, tak przynajmniej ocenial to Argyle, oraz mlody Anglik Jake Cutter, ktory patrzac z zewnatrz, odstawal nieco od reszty grupy. Argyle zamienil z nim kilka slow, ale zdawalo mu sie, ze nie byl on w pelni obecny. Nie chodzi o to, ze byl niedorozwiniety, chory psychicznie czy cos podobnego, tylko widac bylo, ze jest czyms zajety i stara sie to ukryc. Przypadkowo komandor, nic o tym nie wiedzac, trafil w samo sedno. Bez watpienia Jake byl bardzo zajety w doslownym tego slowa znaczeniu. Jego umysl, mysli, uwage staralo sie zdominowac i w pelni zajac cos, co kiedys bylo zywe albo nieumarle, a teraz byc moze nawet martwe, ale zupelnie inaczej niz zwykly czlowiek moze sobie wyobrazic. Jednak teraz Jake Cutter koncentrowal sie na tym, co widzial przez lornetke. Byla to malenka ludzka postac przebywajaca na oslonie kominow. Oslona byla podobna do kolnierza lub niewielkiego pokladu i ochraniala gorny poklad statku przed spalinami wydostajacymi sie z silnikow statku. Teraz jednak silniki nie pracowaly i z kominow nie wydobywal sie dym, a niewielka postac czlowieka wychylala sie lub byc moze wydostawala przez wlaz przy pierwszym kominie. Jake zauwazyl, ze byl to mezczyzna. Jego ubranie bylo poszarpane i pobrudzone. Patrzyl z otwartymi ustami na dwa helikoptery, a na jego twarzy malowalo sie niedowierzanie. A moze byl po prostu w szoku? -Panie Cutter? - (glos pilota szczeknal w sluchawkach Jake'a). - Pan Trask chcialby z panem porozmawiac. Przelaczam go na bezposrednia rozmowe. -Dobra - odrzekl Jake i wychylil sie, przez otwarty wlaz patrzac na smiglowiec do zwalczania lodzi podwodnych, ktory znajdowal sie przy prawej burcie wraku. -Jake? - zabrzmial mu w uszach glos Bena Traska. - Gdzie on jest. Gdzie jest ten, co... ocalal? -Na kominie po naszej stronie - odpowiedzial Jake. - Przed chwila wylazil na sama gore i powinienes go za moment zobaczyc. Wyglada na wykonczonego. -Tak, widze go - zauwazyl Trask. - Tylko co go tak wykonczylo? Ciezkie przezycia czy promienie slonca? -Nie wyglada mi to na efekt slonca - odpowiedzial Jake. - Skurczyl sie, bo ledwo zyje. Moze Liz powinna rzucic na niego okiem. -Zaczekaj - rzekl Trask. Po kilku sekundach: - Liz mowi, ze gosc jest w szoku. Jest prawie jak czysta kartka, umysl w kawalkach. Chyba rzeczywiscie ocalal! Moze spuszcze sie na dol ze sprzetem ratowniczym i wyciagne go stamtad? - zaproponowal Jake. - Albo przerzuce go na swoj sposob. Bedzie predzej. -Nie! - Trask odparl natychmiast. - Korzystaj z Kontinuum tylko w ostatecznosci. Spusc mu sprzet ratunkowy, ale jesli ma sie stamtad wydostac, to niech to zrobi samodzielnie. Widzisz tamten helikopter stojacy na pokladzie spacerowym? -Dobra, dobra - rzekl Jake. - To sie stalo, kiedy ktos tu ostatnio ladowal. I zostal uziemiony. -Wlasnie - stwierdzil ponuro Trask. - Wiec nie powtorzymy tej pomylki. Jesli ten ktos chce sie stamtad wydostac, to musi to zrobic sam. W miedzyczasie zorientujecie sie z Lardisem, czy wszystko z nim w porzadku. Jesli tak, to mamy szczescie podobnie jak ten rozbitek i zrobimy sobie przerwe. A jesli nie, to Lardis sobie z nim poradzi. Do pokladu lub do skal na dole jest cholernie daleko. Tu czy tam, nie zrobi to wiekszej roznicy. -Ben - zauwazyl Jake - to jest helikopter ratowniczy, mam nadzieje, ze wiesz o tym, ze wszyscy cie slysza? Zaloga slyszala, o czym mowiles. Gdybys byl kapitanem statku, to moglbys miec do czynienia z buntem! -Tak, wiem, jaki to smiglowiec! - odpowiedzial Trask. - Podobnie jak ty wiem takze z czym mamy do czynienia. Wiec spusc mu na dol uprzaz i sprawy sie wyjasnia. W miedzyczasie zajrzymy z komandorem Argyle'em na mostek kapitanski, tam jest duze panoramiczne okno. -Zrozumialem, wylaczam sie - rzekl szorstko Jake. -Ten twoj szef - zwrocil sie do Jake'a jeden z czlonkow zalogi. - Kim on jest? Potworem jakims czy co? -Ludzie, ktorzy nie znaja Traska i nie wiedza, czym sie zajmuje - odpowiedzial Jake -moga tak sadzic. Ale on nie jest potworem, za to bardzo duzo wie na temat potworow. Nie pros mnie, zebym ci cos wiecej wyjasnial, poniewaz nie moge. -A ty nie pros, zebysmy opuscili uprzaz ratunkowa - odpowiedzial marynarz. To fakt, ze nasza robota polega na wyciaganiu ludzi z takich sytuacji jak ta. Bog jeden wie, jak bardzo chcielibysmy pomoc temu czlowiekowi na dole, ale jesli jest nosicielem... - Jego wzruszenie ramionami wskazywalo na calkowita bezradnosc. - Tylko komandor Argyle moze nam dac taki rozkaz. Jake spojrzal na niego. Marynarz byl swiezo upieczonym oficerem, mial dwadziescia dwa lata, wlosy jasnoblond i piegi. Znal sie takze na swojej robocie i na obowiazujacych go zasadach. Jednak tym razem miotaly nim sprzecznosci: z jednej strony chcial cos zrobic, a z drugiej zdawal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, jakie mogla niesc ze soba akcja ratunkowa. Byl wyszkolony do niesienia pomocy i takie mial tez przekonania, jednak wiedzial, ze uratowanie czlowieka moze niesc zaglade i smierc dla innych. Jake nazbyt dobrze rozumial jego dylemat. -Nie przejmuj sie - powiedzial. - Bedziemy tu siedziec i czekac na rozkazy twojego dowodcy. Rozumiem cie, ale moge ci przyrzec, ze rozkaz nadejdzie. Tak wiec jesli nawet teraz nie mozemy opuscic sprzetu, to badzmy na to przygotowani. -Juz jestesmy gotowi! - odparl marynarz. - W naszym fachu zawsze jestesmy gotowi. -No, no! - zaczal Jake glosem pelnym podziwu. - Skad moglbym wiedziec? Jestem tylko cywilem. Druzyna ratunkowa skladala sie z trzech mlodych oficerow, uznajacych Jake'a Cuttera oraz Lardisa Lidesciego za zwyklych cywilow, tak zwanych "ekspertow", ktorzy zwialiby przy pierwszej stosownej okazji. Co do ich szefa, to niewatpliwie komandor Argyle powinien po prostu go odizolowac! Trojka marynarzy spojrzala po sobie, a potem popatrzyla na Cuttera i jego cyganskiego towarzysza. I chociaz Jake nie byl telepata w pelnym znaczeniu tego slowa, to nie mial trudnosci z odgadnieciem ich mysli. Jesli tak maja wygladac eksperci od chorob tropikalnych... hm, to warto by ich wyslac do piekla! Jake byl ubrany w koszule, kamizelke, jeansy i buty kowbojskie; w oczach zalogi smiglowca wygladal na kowboja. Dlugonogi, waski w talii i biodrach, reszte mial calkiem rozbudowana. Mial ponad 180 cm wzrostu, moze 185, jesli doliczyc obcasy butow, i mial dlugie, pasujace do nog rece. Oczy w kolorze orzechowo-brazowym, podobnie jak zaczesane i zwiazane z tylu dlugie wlosy. Jednak wlosy nie mialy jednego koloru, na skroniach widac bylo ostro kontrastujace biale pasma. Widac bylo, ze posiwial calkiem niedawno i dosc gwaltownie. Mial szczupla twarz z zapadnietymi policzkami, byl szczuply i wygladal na szybkiego goscia. Waskie usta (mozna by powiedziec, ze nawet okrutne) sprawialy, ze jego usmiech nie zdradzal poczucia humoru. Pomimo szczuplosci byl barczysty i mial szeroka klatke piersiowa, widac bylo, ze dysponowal spora sila, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym. Towarzysz Jake'a, stary Lidesci, byl niski, beczkowaty, z czym kontrastowaly dlugie rece. Niegdys kruczoczarne wlosy posiwialy i w niektorych miejscach byly wrecz biale. Na ogorzalej twarzy widnial splaszczony, podejrzliwy nos, zawieszony bardzo nisko nad ustami, w ktorych brakowalo zbyt wielu zebow. Te, ktore mu zostaly, byly zolte jak stara kosc sloniowa. Spod krzaczastych i wyrazistych brwi polyskiwaly ciemnobrazowe, czujne oczy zdradzajace bystrosc umyslu oraz sprawnosc ciala. Lardis ubrany byl tak, jak europejscy Cyganie zwykli sie ubierac wiele lat temu, do ubrania mial przyczepione srebrne dzwoneczki, ktore brzeczaly przy kazdym ruchu i kroku. Wygladal jak czlowiek z glebokiej prowincji, a wlasciwie jak wojownik z lasu przemierzajacy bezbrzezne knieje. Co wiecej, w specjalnej pochwie pod lewym ramieniem Lardis nosil ostra jak brzytwa maczete o drewnianej rekojesci, na ktorej wyryto kilka rzedow kresek... Kiedy zaloga myslala o Jake'u i Lardisie, komandor Argyle z pozostalymi czlonkami Wydzialu E obnizyli pulap drugiego smiglowca na wysokosc trzydziestu stop przy prawej burcie statku. Ogladali mostek kapitanski, patrzac przez lornetki. Przez pol minuty Jake obserwowal zawieszony w jednym miejscu smiglowiec, po czym maszyna gwaltownie poderwala sie do gory, oddalajac sie od wraku. W sluchawkach znowu rozbrzmial glos Traska: -Gdzie ten sprzet ratunkowy? Natychmiast wyciagnijcie na gore tego czlowieka! -Oczywiscie - odpowiedzial Jake - tylko zaloga potrzebuje potwierdzenia komandora. Po dziesieciu sekundach wszyscy uslyszeli, jak najwyrazniej zszokowanym i drzacym glosem Argyle mowi: -Wyciagnijcie go stamtad. Zabierzcie tego czlowieka z tego piekielnego statku, i to natychmiast! Ale pamietajcie, bez wzgledu na to, jak dlugo mialoby to potrwac, nikomu nie wolno schodzic na dol! Musi sam sobie poradzic. -Jake - tym razem odezwal sie Trask. - Zasady sa te same. Lardis ma sie nim zajac, jesli nie bedzie tym, kim byc powinien. Czy to jasne? -Jasne jak slonce - odpowiedzial Jake. III Klopot z Harrym Na wysokosci poziomej oslony kominow na wprost ocalonego kolysal sie kosz ratowniczy spuszczony ze smiglowca. Mezczyzna na kominie zdawal sie go nie zauwazac. W koncu kosz zderzyl sie z nim, prawie go przewracajac, i wowczas mezczyzna zauwazyl, co sie dzieje. Spojrzal na znajdujaca sie szescdziesiat stop wyzej maszyne, wyciagnal reke, blysnal oczami i wygladal, jakby cos chcial powiedziec. Czlowiek sterujacy wyciagarka przekazywal polecenia pilotowi: -Zejdz nizej kilka stop. Dobrze. Utrzymuj te pozycje, w tym miejscu! Kosz opadl na oslone kominow i podskakiwal tuz przed mezczyzna. Drugi podoficer, korzystajac z glosnika, wolal do niego: -Nie chwytaj za kosz, bo moze cie przewrocic. Usiadz w srodku, calym ciezarem ciala, i zapnij uprzaz. Potem oprzyj sie i trzymaj sie liny. Tak bedzie bezpieczniej. I nie przejmuj sie, na pewno cie nie upuscimy. "Kosz" byl raczej podobny do krzeselek spotykanych na karuzelach. Zrobiony byl z pasow, mial oparcie na plecy i zabezpieczenia po bokach, ale nie bylo nic, na czym mozna by oprzec nogi. Uprzaz z tasmy byla przymocowana do wnetrza kosza, a pas bezpieczenstwa wisial luzno. Byl to rodzaj krzeselka zawieszonego w powietrzu i nawet dziecko wiedzialoby, jak z niego skorzystac... a przynajmniej powinno wiedziec. Ale mezczyzna na kominie byl w szoku. Kosz ratunkowy tanczyl i hustal sie przed nim, uderzajac czasem o komin i podskakujac do gory i na dol. Mezczyzna zrobil niepewny krok na przod i sprobowal go zlapac. Mial sporo szczescia, bo gdyby wykonal jeszcze jeden niepewny krok, to doszedlby do krawedzi oslony komina i znajdujacej sie dwadziescia stop powyzej najwyzszego pokladu. Ocalil go lut szczescia: krzeselko owinelo sie dookola niego, uderzylo z tylu pod kolanami i mezczyzna wpadl do kosza. Rece i nogi zwisaly mu poza koszem, podobnie jak pasy nie zapietej uprzezy. Jednak trzymal sie jakos i wciagarka zaczela go wciagac do gory, tam gdzie w normalnych okolicznosciach powinno byc bezpiecznie. Ale nie byly to normalne okolicznosci i kiedy szybko zblizal sie do pokladu smiglowca, patrzac oszolomionym spojrzeniem na ratownikow, w sluchawkach ponownie rozlegl sie glos Traska: -Od teraz robcie dokladnie to, co powiedza wam Jake Cutter i Lardis Lidesci. Oni stosuja sie do moich rozkazow i maja pelne zezwolenie na dzialanie od komandora Argyle'a. Nie wiadomo, czy mezczyzna, ktorego zabraliscie z pokladu, jest zarazony ta... straszna choroba. Ale ten starszy mezczyzna, Lardis, jest najlepszym na swiecie ekspertem od tej choroby i sprawdzi to. Cokolwiek zrobi, ma pelne przyzwolenie na swoje dzialania. Jesli ktos mu przeszkodzi, to nie tylko zlamie dyscypline, ale narazi cala zaloge na smiertelne niebezpieczenstwo! Czlonkowie zalogi spojrzeli po sobie bez slowa, a w tym czasie kosz ratowniczy znalazl sie na wyciagniecie reki. Wowczas Lardis zawolal do mezczyzny w krzeselku: -Hej, ty! Podam ci reke, zlap moja dlon! - Lardis wychylil sie, naciagajac linke bezpieczenstwa, i wysunal swoja zylasta dlon w kierunku ocalonego. Palce lewej reki byly ozdobione pierscieniami z czystego srebra. Mezczyzna w koszu spojrzal na Lardisa, a potem na jego dlon. Przez jego twarz przelecial blysk zrozumienia, a na jego ustach pojawilo sie slowo: -Cygan! Jednak jego rece nadal zwisaly bezwladnie, a wzrok stal sie ponownie nieobecny. Lardis spojrzal na trzech podoficerow i powiedzial: -Przesuncie go troche, ale ostroznie. - Po czym zwrocil sie do Jake'a: - Gdyby zrobil jakis niespodziewany ruch - probowal wskoczyc na poklad - to wiesz, co robic. Kiwajac glowa ze zrozumieniem, Jake wyciagnal z wewnetrznej kieszeni marynarki specjalnie zmodyfikowanego browninga. Widzac to, jasnowlosy podoficer otworzyl usta i rzekl: -Co to, do cholery...!? -Rob, co rozkazal Lardis - powiedzial mu Jake i wycelowal pistolet prosto miedzy oczy mezczyzny w koszu. Bez dalszych sprzeciwow (na razie), zaczynajac rozumiec powage sytuacji, mezczyzna kierujacy wyciagarka zaczal przyciagac ramie dzwigu w kierunku wejscia do helikoptera. W tej samej chwili ocalony poruszyl sie! Chwycil dlon Lidesciego (na tyle niespodziewanie, ze Jake o malo nie strzelil do niego) i wydal z siebie dziki, nieartykulowany okrzyk, belkoczac cos, co dla Jake'a brzmialo niezbyt inteligentnie. -Co powiedzial? - spytal przestraszony Jake. - Co on mowi? -Nazwal mnie "ojcem" - mruknal Lardis. - Powiedzial, ze wolal do mnie i cieszy sie, ze uslyszalem jego krzyk. Bardzo mile z jego strony. Raczej nie boi sie srebra. Ale jeszcze nie skonczylismy. Lardis, korzystajac z wolnej reki, wyjal niewielki rozpryskiwacz i podal go Jake'owi, po czym chwycil za swoja maczete. Pokazujac ja, stwierdzil: -Trzyma mnie za reke, ale jesli scisnie za mocno - byc moze z sila diabla - to mam na to odpowiedz! Jake wysunal sie poza obreb kabiny, pokazal rozpryskiwacz mezczyznie w koszu i powiedzial: -To nie zrobi panu krzywdy. Prosze zamknac oczy i nie oddychac przez chwile. Mezczyzna, trzymajac reke Lardisa, spojrzal na niego, jakby oczekujac potwierdzenia. -Rob, co ci powiedzial - odezwal sie Lardis. Wiszacy w koszu czlowiek zamknal oczy. Jake prysnal, przez dwie sekundy kierujac strumien rozpylonej cieczy na twarz ocalonego. Ale nic szczegolnego sie nie wydarzylo. Zaloga smiglowca pokrecila nosami i znowu ze zdumieniem spojrzala po sobie. Co to? Czosnek? Cos, co smierdzi bardzo podobnie. Mezczyzna w koszu otworzyl oczy, wzial gleboki oddech i wygladal tak samo jak chwile wczesniej. -Teraz proba kwasu. Tylko ze to nie bedzie kwas, ale krew! - Nie czekajac dalej, nacial ostra jak brzytwa maczeta wierzch nadgarstka. Pokazujac mezczyznie swieza rane i krople krwi spadajace w przestrzen pod nimi, powiedzial: -Nie jestem twoim ojcem. Ale doskonale rozumiem, ze go przywolywales. Mozemy zatem zostac bracmi. Moze juz nimi jestesmy? Nazwales mnie Cyganem. Masz racje. Co ty na to? Czy mozemy byc bracmi krwi? Mezczyzna nic nie odpowiedzial, tylko patrzyl, jak Jake spryskuje ostrze maczety Lardisa... tuz przed przylozeniem jej do nadgarstka ocalonego i pozostawieniu na nim cienkiej czerwonej linii! Piegowaty podoficer znowu nie wytrzymal i krzyknal: -Co wy tu kurwa za voodoo uprawiacie! - i chcial powstrzymac Lardisa. Ale zatrzymala go lufa pistoletu naciskajaca na zebra. -Zostaw go! - ostrzegl Jake przez zacisniete zeby. - Nie slyszales, co mowil Trask? Masz sie stosowac do rozkazow! -Ale... ale to jest po prostu wystraszony czlowiek! - protestowal podoficer, jednoczesnie wycofujac sie na swoje miejsce. -Tak, tylko czlowiek - zgodzil sie z nim Lardis. - Tylko czlowiek i to taki, ktory ma wielkie szczescie! - Schowal maczete i dodal: - Mozecie go wciagnac. Ocalony nie zrobil zadnego ruchu. Siedzial i beznamietnie patrzyl na nadgarstek. Jesli mozna by to nazwac reakcja, to tylko taka mozna bylo zaobserwowac. Krzeselko ratunkowe zostalo wciagniete do smiglowca. Zabezpieczono i przypieto mezczyzne oraz delikatnie wyciagnieto go z siodelka. Automatycznie padl w ramiona Lardisa, a stary czlowiek wywrocil sie, upadajac na stojaca za nim laweczke, i usiadl na niej, obejmujac mezczyzne. -Mamy go - Jake zwrocil sie do Traska przez radio. - Wyglada w porzadku. -Powiedzial cos? - glos Traska nie brzmial juz tak ostro. -Czy cos powiedzial? - odpowiedzial Jake. - Do cholery, nic, co moglbym zrozumiec. Jak na niego patrze, to nie bardzo wierze, ze on w ogole zyje! -To o nic go nie pytaj - polecil Trask. - Niech nic nie mowi i wy mu nic nie mowcie, dopoki nie wyladujemy na pokladzie Invincible i nie bedziemy mogli porozmawiac na osobnosci. -Zrozumialem - odpowiedzial Jake. Po czym zwrocil sie do Lardisa: - Jak z nim? -W porzadku - rzekl starszy mezczyzna. - Wlasciwie to od razu zasnal! -Pewnie po raz pierwszy od trzech dni. -Tak, pewnie tak - potwierdzil Lardis. - A na pewno po raz pierwszy od trzech dlugich nocy... Po powrocie na lotniskowiec grupa Traska udala sie do sali odpraw. Rowniez w tym samym pomieszczeniu lekarz zbadal jedynego ocalonego z zalogi Gwiazdy. Jednak zaraz po wyladowaniu Trask zostal wezwany przez kapitana na mostek. Przyszedl do sali odpraw pietnascie minut po wszystkich. Rozejrzal sie po pomieszczeniu, popatrzyl na lekarzy i przywolal do siebie swoich ludzi. Tylko Lardis pozostal przy uratowanym mezczyznie. Trask mial przykry wyraz twarzy, kiedy oswiadczal swoim kolegom: -Musimy wrocic na Wieczorna Gwiazde. -Co musimy? - powtorzyla za nim oburzonym tonem Liz. - Chcesz powiedziec, ze jest tam ktos jeszcze? Sadze, ze to niemozliwe. To prawda, ze nie dostrzeglam tego mezczyzny, ale w calym tym zamieszaniu, potwornosci, mentalnym smogu... On byl tylko malutka wysepka czlowieczenstwa. Przysiegam, ze kiedy go wyciagano, przeskanowalam caly statek od dzioba do rufy i... -...Tu nie chodzi o tych, co mogli przezyc. - Trask pokrecil glowa. - Spokojnie moge sie zalozyc, ze nie ma tam juz ani jednego czlowieka. Ale kapitan dostal polecenie od ministra, przekazane oczywiscie za posrednictwem admiralicji. Admiralicja zas, ktora nie jest tak dyplomatyczna jak nasz minister, zamienila to w rozkaz. -Mamy rozkaz wrocic na statek? - Goodly przemowil typowym dla siebie wysokim tonem. - Dlaczego? I tak juz po tym statku. Widzialem, jak idzie na dno. Trask, Gwiazda zatonie! -Wiem - powiedzial Trask. - Powinnismy sie zabezpieczyc przed tym, zeby nie byc wowczas na jej pokladzie. Ale nie to jest najgorsze. -A niby co jest gorsze? - nerwowo spytal Chung. Trask wyprostowal sie, podrapal po glowie i powiedzial: -Jakbysmy nie mieli zbyt wiele zajec, dodano nam jeszcze cos. Ktos wysoko postawiony, wyzej niz nasz minister, prawdopodobnie premier, dowiedzial sie o naszych dzialaniach. To nic strasznego, ale wiadomosc dotarla do Porton Down. -Porton Down? - Liz zmarszczyla brwi, nastepnie otworzyla szeroko oczy i z trudem zlapala powietrze. Najwyrazniej byla w szoku. Jake rozejrzal sie po twarzach i na wszystkich zobaczyl podobny wyraz. -Co to? - powiedzial. - Porton Down. Czy to nie ten, nie wiem jak to nazwac, osrodek nadawczy, gdzie probuja...? - po czym przerwal, jakby nie mogl sobie przypomniec, czego tam probuja. Trask potwierdzajaco pokiwal glowa. -Tak, przypuszczam, ze tak. Probuja zrobic tam cos najgorszego na tej planecie. Mowimy o Centrum Stosowanych Nauk i Badan Mikrobiologicznych w Porton Down. Te dupiate glupki na stanowiskach zgodzili sie na to, zeby dostarczyc im probki! -Probki? - David Chung cofnal sie o krok. - Probki czego? Tylko mi nie mow, ze... -...Wlasnie ci mowie - odparl Trask. - Na dodatek oni chca nie tyle probki, ile zywy okaz! Gdyby to zalezalo ode mnie, to rakieta juz by leciala w strone Gwiazdy i po chwili wszystko, co sie tam znajduje, osuneloby sie na dno! Ale od kiedy wkroczyla w to admiralicja, to nie zalezy to ode mnie. Jesli my tego nie zrobimy - a ja zastrzeglem sobie prawo odmowy - to wowczas zajmie sie tym marynarka. Chyba nie sadzicie, ze na to pozwole? -Co za kretynstwo - powiedzial Jake, dostrzegajac calosc sytuacji. - Nawet trudno sobie wyobrazic, jak takie cos wydostaje sie na wolnosc na okrecie wojennym typu Invincible. Ten okret dysponuje wieksza moca razenia niz wszystkie armie drugiej wojny swiatowej! -To prawda - rzekl Trask. - I o wiele wiecej, niz potrzeba do rozpoczecia trzeciej wojny! Skoro tylko my wiemy, z czym mamy do czynienia... -...to sie tym zajmiemy - dokonczyla Liz, wzruszajac nieznacznie ramionami. -Ale bez ciebie - zauwazyl Trask. - Nie tym razem. -Ale... - zaczela protestowac. -Zadnych "ale" w tej kwestii. - Trask zdecydowanie zaprzeczyl ruchem glowy. - Przez ciebie postarzalem sie o dziesiec lat, kiedy Vavara dopadla cie na Krassos. A ja juz nie mam zbyt wiele lat do stracenia. -Tak czy owak bedzie to cos zupelnie nowego. W Australii mielismy do czynienie glownie z Wampyrami i porucznikami. Oni wiedzieli, co maja robic. Podobnie bylo na Krassos. Tym razem musimy sie zajac swiezo pozyskanymi niewolnikami... nawet nie do konca przemienionymi. Zaledwie trzy dni temu byli ludzmi spedzajacymi wakacje na Morzu Srodziemnym. A teraz sa nieumarlymi na tym akwenie. Tych, co ich tak urzadzili, od dawna nie ma w okolicy, wiec nikt nie bedzie nimi dowodzic. Jesli zatem zaatakuja nas wszyscy naraz... -...to bedzie rzez - dokonczyl Jake. - A my zostaniemy rzeznikami. Bedziemy uzbrojeni, a oni nie. Bedziemy wiedziec, o co chodzi, a oni wciaz beda sie domyslac, co sie stalo. Krancowa potwornosc. -Oni wiedza, kim sa - rzekla Liz, krecac glowa. - Maja z tym okropny klopot i sa wystraszeni, ale... wiedza. I zaczyna ich dreczyc coraz wiekszy glod. Tam na okrecie, we wnetrzu statku. Na wszystkich osmiu pokladach bedziemy dla nich tylko swiezym miesem. -Tylko ze my nie jestesmy rzeznikami - powiedzial Trask - nic takiego sie nie stanie. Nie zejdziemy takze pod poklad. A przynajmniej nie za daleko. Mamy pobrac probke i gdy tylko zdobedziemy okaz, natychmiast znikamy. Zastapia nas rakiety lana. I wtedy dopiero bedzie rzez. -Wolalbym, zebys nie nazywal tych rakiet moim imieniem - rzekl Goodly. - Nic nie poradze na to, co zobaczylem. Nie moge powstrzymac zdarzen w przyszlosci. -Moj Boze... tylu ludzi! - Chung pokrecil glowa. Pobladl i wygladal, jakby mial zemdlec. -Czyzby cos mi umknelo? - zauwazyl Jake. - Myslalem, ze uzgodnilismy, ze tego nie zrobimy, ze po prostu nie uda sie czegos takiego stamtad zabrac. -Nic zywego - powiedzial Trask. - Kiedy znajdziemy sie w powietrzu, powiemy, ze mamy probke i ze moga zatopic statek. Kiedy sie zorientuja, ze probka nie zyje, bedzie za pozno, zeby cos zmienic. -Martwa probke? - spytala Liz. -Tak, nieumarla. - Trask spojrzal na nia uwaznie. - Chca miec zakazona krew, mieso, tkanke mozgu. To dlatego prosili o caly - o Jezu! - "okaz". Osobe, na litosc boska! Ale jej nie dostana. To znaczy otrzymaja probke, ale nie bedzie ona chodzic na wlasnych nogach i na pewno nie bedzie myslec, kombinowac i czekac na pierwsza lepsza okazje. -Mieso, krew, mozg? - Jake skrzywil sie i sprawial wrazenie zmieszanego. Ale Trask obdarzyl go tylko przelotnym spojrzeniem, mowiac: -Nie przejmuj sie. To zadanie dla Lardisa. Jezeli chodzi o sprawy tego typu, to stary Lidesci jest niezastapionym i jedynym ekspertem. Postanowili wyruszyc wieczorem, przed zapadnieciem nocy. Mozna bylo to zrobic wczesniej, ale Trask chcial najpierw zebrac jak najwiecej informacji i przed wylotem porozmawiac z uratowanym rozbitkiem. Lekarze okretowi podali rozbitkowi leki nasenne, majac nadzieje, ze sen bedzie bardzo pomocny w przychodzeniu do siebie. Medycy zajmowali sie przede wszystkim obrazeniami i chorobami ciala, a glowny oficer medyczny pozostal na Wieczornej Gwiezdzie. Majac do czynienia w wyczerpaniem psychicznym, doszli do wniosku, ze sen bedzie bardzo dobrym lekarstwem. Byc moze mieli racje, ale w ten sposob uniemozliwili kontakt z pacjentem przez najblizsze trzy, cztery godziny. Po omowieniu szczegolow zblizajacej sie misji, Trask wzial na bok Liz i Jake'a, zeby porozmawiac z nimi na osobnosci. -Sprawy nabieraja tempa szybciej, niz sadzilismy - zaczal. - Wyglada na to, ze Malinari i Vavara nam zwiali. Co do lorda Szwarta, to nic nie wiemy o jego losie. Nie wiemy, czy zginal w swiatyni pod Londynem, czy udalo mu sie uciec. Wiadomo, ze te kreatury sa wyjatkowo uparte. Tamta dwojka... najwyrazniej nie zginela i calkiem niedawno przebywala na tym statku. -Oboje? - spytal Jake. - Moze nie jestem tak szybki w kojarzeniu faktow jak wy, ale skad mamy pewnosc, ze to nie bylo jedno z nich? -Stad, ze kiedy wrocilem do Anglii - odpowiedzial Trask - nasz stary przyjaciel Manolis Papastamos zostal na Krassos ze swoimi ludzmi, zeby wszystko sprawdzic. Po drugiej stronie przyladka Palataki, w zatoczce pod klifami, znalezli dowody wskazujace na to, ze trzymano tam lodz. Ponadto do tego miejsca dochodzil tunel majacy poczatek w labiryncie pod palacem. Tam wlasnie zmierzala Vavara, kiedy zepchnelismy jej samochod z drogi do morza. Mozliwe, ze przeplynela reszte drogi albo wspiela sie na skaly. - Wzruszyl ramionami i dodal: - Nielatwe zadanie, nawet dla silnego mezczyzny. Ale w koncu Vavara jest Wampyrem. -A Malinari? - zapytal Jake. -Ian Goodly spotkal go u podnoza Palataki - rzekl Trask - a wiec na pewno tam byl. To bylo tuz przed fajerwerkami. Chodzi o to, ze jesli lanowi wystarczylo czasu, zeby sie stamtad wydostac przed detonacja dynamitu, to... -...to takze Malinariemu udalo sie uciec - dokonczyl za niego Jake. -Pewnie dostal sie do jaskini i odplynal lodzia. -Razem z Vavara - stwierdzil Trask. - Zauwazcie, ze nawet Wampyrowi byloby bardzo trudno w pojedynke opanowac taki duzy statek jak Wieczorna Gwiazda. Ale we dwojke... Nephram Malinari z jego zdolnosciami telepatycznymi oraz Vavara - mistrzyni zbiorowego hipnotyzmu? We dwojke im sie udalo. A kiedy zetkneli sie z proba oporu, z sytuacja, nad ktora nie panowali... -...to dopuscili sie skrajnych aktow przemocy - powiedziala Liz. - Nie ma nic bardziej bestialskiego od Wielkich Wampirow. -O tym swiadczy obraz tego, co widzielismy na mostku kapitanskim - rzekl ponurym tonem Trask. - Szkoda mi komandora Argyle'a. Byl troche zbyt pewny siebie... dopoki nie zobaczyl mostku. Stalo sie tak, jak mowilem: zobaczyc znaczy uwierzyc. Teraz jest po naszej stronie. Slyszalem, jak doradzal kapitanowi, zeby dal nam wolna reke, ale bylo to jeszcze przed interwencja admiralicji, a wlasciwie przed wtraceniem sie Porton Down. -Jak to mozliwe, ze jakies Porton Down ma tak duze wplywy? - spytal Jake. -To tam wynaleziono lekarstwo na AIDS - powiedzial Trask. - Rowniez tam wyhodowano antidotum na te zaraze z Chin, azjatycka mutacje dymienicy morowej. Oni sa calkiem dobrzy w swym fachu! Wiec moze przesadzam. Moze powinnismy wczesniej poprosic o pomoc z zewnatrz. Moze nasz minister lub ktos wyzej zrobil sluszne posuniecie, powiadamiajac ich o tym? Nie mam pojecia. -Mnie sie podoba ta idea! - odezwala sie Liz. - Myslisz, ze jestesmy twardzielami, aleja nigdy taka nie bede. Szczerze mowiac, znacznie bardziej wole rozpylac aerozol niz strzelac srebrnymi kulami! -Ja rowniez - zgodzil sie z nia Jake. - Zdecydowanie powinno sie raczej leczyc niz zabijac. -Naprawde tak uwazasz? - Trask nie do konca mu wierzyl. - Moze powinienes o tym wspomniec Wampyrom? To by dopiero bylo! - Po tym komentarzu Trask zmienil temat: - Ale nie o tym chcialem z wami rozmawiac. Jest jeszcze cos, co nie moze czekac. I tak zbyt dlugo zwlekalem. Moze Porton Down jest wazne, ale powinnismy skupic sie na tym, co jest tu i teraz. -Co cie niepokoi? - spytal Jake. -Wlasciwie to chodzi o ciebie! - odpowiedzial Trask. Po chwili udalo mu sie usmiechnac, choc byl to raczej grymas. - No, nie chodzi mi o to, co kiedys - choc w pewnym sensie tak. No dobra, juz ci wyjasniam. Byles pod ziemia w Londynie razem z Milliei Szwartemi... -...i od tego czasu nikt nas nie sprawdzal - przerwal mu Jake. - O to ci chodzi? Boisz sie, ze zostalismy zarazeni? Nagle jego glos przybral grozna barwe, podobnie jak wyr zmruzonych oczu. Trask nie mogl oprzec sie mysli, ze Jak bardzo przypomina Harry'ego Keogha. Ale juz po chwil wszystko minelo i Jake znowu byl soba. Tylko to "soba" znaczylo bardzo wiele. Jake byl rowniez Nekroskopem i to jedynym Nekroskopem na tym swiecie. Trask pokrecil glowa. -Obawiam sie, ze nie mozemy dluzej zwlekac. Zawdzieczam ci wiecej niz ktokolwiek na swiecie i nigdy ci sie nie odwdziecze. Ale musisz mnie zrozumiec. Taki mam obowiazek, a to przekracza wszelkie osobiste zobowiazania, sympatie czy lojalnosc. Niepokoje sie o ciebie. Takze o Liz, twoja partnerke, ludzi z Wydzialu i o wszystkich pozostalych, o cala ludzkosc. Moze zbyt dlugo juz w tym siedze. Ale widzialem juz tyle nieprawdopodobnych rzeczy, ze musze sprawdzac wszystko po kilka razy. Jak dotad nie dopuscilem do rozprzestrzenienia sie zarazy i tylko o to mi chodzi. -Chwileczke - odrzekl Jake. - Wydaje mi sie, ze o kims zapomniales. Chodzi mi o Millie. Przebywala pod ziemia razem ze Szwartem o wiele dluzej ode mnie. Jesli zatem obawiasz sie, ze jestem kims wiecej niz tylko Jakiem, to proponuje, zebys przestal sie mna przejmowac, a zaczal martwic przede wszystkim o Millie! Byc moze bylo to okrutne ze strony Jake'a, ale Jake, wiedzac, co mowi, przez caly czas patrzyl prosto w oczy Traska. Ben zas, bedac naturalnym wykrywaczem klamstw, wiedzial, ze Jake mowi prawde, i to plynaca z glebi serca. Jesli cokolwiek sie przyczepilo do Jake'a w glebinach zapomnianej rzymskiej swiatyni, to na pewno nie byl tego swiadomy. Jednak patrzac z drugiej strony, minely dopiero cztery dni, a po Jake'u wszystkiego mozna sie bylo spodziewac. -Jezeli chodzi o Millie - zaczal Trask - to wlasnie jest sprawdzana. Dlatego nie ma jej tutaj. Dzieki temu udalo mi sie ja utrzymac z dala od tej akcji. Potrzebowala pelnego odkazenia oraz odpoczynku. Millie byla w bardzo kiepskim stanie, kiedy sprowadziles ja z powrotem. Jednak ty wygladasz na kogos w calkiem dobrej formie. Przynajmniej tak uwazasz. Poza tym jestes tutaj potrzebny. -No to czego chcesz ode mnie? - spytal Jake. - O co ci naprawde chodzi? -Nie wymagam czegos szczegolnego - Trask wzruszyl ramionami. - Kiedy skonczymy te akcje, wrocisz z nami do Londynu i poddasz sie tej samej procedurze co Millie: przejdziesz pelny program odkazania, cala procedure medyczna i... i... - tutaj zawiesil glos. -I? - odezwal sie Jake, myslac zarazem, ze w koncu Trask dotarl do sedna. -I pozwolisz sobie w pelni pomoc z... tym twoim problemem, o ktorym mowiles mi, kiedy tutaj lecielismy. -Och, cha cha cha! O mnie mowa! - w glowie Jake'a zabrzmial obmierzly glos. - Ten idiota mysli, ze moze mnie wymazac, usunac albo w inny sposob pozbyc sie, tak jak bym byl jakas choroba psychiczna. Ale nia nie jestem, a jemu sie to nie uda! Popelniles najwiekszy z bledow, kiedy mu o mnie Powiedziales. Ci, tak zwani psychiatrzy, o ktorych wspominales wyrzadza ci krzywda. Tak jest. Dobrze wiesz, Jake 'u Cutter, ze nie jestem twoim wyobrazeniem ani alter ego w rodzaju Mra Hyde 'a bawiacego sie z toba - doktorem Jekyllem. Jestem rownie realny jak ty. Jedyna roznica pomiedzy toba a mna polega na tym, ze ty zyjesz, a ja nie! -Ale zyjesz we mnie - powiedzial Jake. - Ja zas ani cie nie chce, ani nie potrzebuje. Przy okazji zauwazylem, ze sporo sie nauczyles: wyobrazenie, alter ego, Jekkyll i Hyde i tak dalej. -To wszystko z twojej pamieci. Dopoki sie nie odezwe, to nawet nie podejrzewasz, ze przebywam wewnatrz ciebie. Nie wiesz, czy spie, czy nie. Nic na to nie poradzisz; siedze w twojej glowie, czy tego chcesz, czy nie. Ani pan Trask, ani wszyscy psychiatrzy swiata razem wzieci nigdy tego nie zmienia. Cha cha cha! -Dran! - Jake mruknal pod nosem tuz po zniknieciu Koratha. -Znowu on? - spytala cicho Liz. -On! - warknal Jake. - Korath, byly niewolnik Malinariego. Wierzcie mi, chce sie go pozbyc tak samo jak wy... nawet za pomoca lobotomii! Trask pokrecil glowa. -To nie zadziala. Nawet o tym nie mysl. Nic takiego ci nie zrobimy. Jesli jednak znajdziemy sposob na usuniecie tego... tego twojego demona. -On mowi, ze sie nie da - powiedzial Jake. - Powiedzial wazna rzecz. On nie jest czyms, co mi sie przysnilo. Nie jest moim wyobrazeniem. To byl wampyrzy porucznik, jeden z ludzi Malinariego, i juz niedlugo mial awansowac. Byc moze dlatego Malinari postanowil sie go pozbyc i wcisnal go glowa na dol do rury w podziemiach rumunskiego Schronienia. Chryste, co za smierc! Pozniej rozmawialismy z nim razem z Harrym Keoghiem i sporo sie dowiedzielismy o Wampyrach... a scislej o Malinarim i Vavarze. -Ale to byl blad - zauwazyl Trask. - Bo dla takich osob jak ty nawet martwe Wampyry sa niebezpieczne. -To prawda - powiedzial Jake. - Z zywymi, lub scislej mowiac nieumarlymi, niebezpieczny jest zwykly kontakt fizyczny. Promieniuja smiercia jak radioaktywny pluton. Sam" ich obecnosc jest trujaca. A kiedy juz umra, to nie powinienes zamieniac z nimi ani slowa. -I tak bym nie mogl - rzekl Trask, zastanawiajac sie nad tym dziwnym rodzajem konwersacji i wciaz nie mogac do konca zaakceptowac mozliwosci Nekroskopa. -Nie powinienem z nim rozmawiac - rzekl Jake. - Ale to nie byl moj pomysl. To Harry mnie w to wrobil. -Czy zrobil to specjalnie? - chciala sie dowiedziec Liz. - Gdyby tak bylo, to mozna by zalozyc, ze zgodnie z podejrzeniami Bena do tej sytuacji doprowadzila cie ciemna strona Harry'ego. Jake pokrecil glowa. -Nie, chyba zle to ujalem. Harry wysunal taka sugestie, bo chcial sie dowiedziec czegos wiecej o najezdzcach. Chodzilo o moje bezpieczenstwo, ale okazalo sie pomylka. W rzeczywistosci to Harry powiedzial, zebym pod zadnym pozorem nie wpuszczal wampira do wnetrza umyslu. Ale kiedy Harry'ego juz nie bylo, Korath przekonal mnie, zeby jednak to zrobic. W wypadku takiego kogos, slowo "przebieglosc" nabiera nowego sensu! -A wiec Nekroskop dzialal z dobrymi intencjami? - powiedzial Trask. - Dla ciebie i dla swiata? -Dla mnie? - Jake uniosl brwi. - Nie moge powiedziec, zebym sie w pelni z toba zgadzal! Ale z drugiej strony bez tego juz od dluzszego czasu, a konkretnie od wydarzen w Australii, bylibysmy martwi. Ty, Liz i ja. -To prawda - stwierdzil Trask. -I prawda jest rowniez to, ze nienawidze Koratha i chce sie pozbyc tego drania! On wciaz ma wplyw na to, co robie. Trask pokiwal glowa i powiedzial: -Tak, ale dziala dla wlasnych celow. Badzmy szczerzy: wampiry nigdy nic nie robia za darmo... moze poza zabijaniem. Nie potrzebuja do tego powodu, tak sie dzieje, jesli przyjdzie im na to ochota. Chodzi mi o to, ze nic mu nie jestesmy winni. -Wiem - odezwal sie Jake. - Zeby mnie uratowac, musial ratowac nas wszystkich, ale tylko ja go interesuje. On tylko mnie potrzebuje. Beze mnie bylby tylko kupka wypolerowanych kosci dryfujacych w wodzie ciemnego bagna, gdzies w podziemiach spalonej i zapomnianej przez Boga rumunskiej ruiny! -Tak - zgodzil sie z nim Trask. - Ale cokolwiek bedziesz robic, nie zaluj go. To niestety prowadzi nas do punktu wyjscia. Powiedziales, ze chcesz sie go pozbyc, podobnie jak my. Czy zgadzasz sie, zeby zajeli sie toba nasi najlepsi specjalisci? Nie mowie o amatorach, ale ludziach takich jak Grahame McGilchrist, ktorego spotkales w Australii. W Londynie mamy najlepszych ludzi do takich zadan. -Zgadzam sie na wszystko - rzekl Jake. - Dopoki nie zaczniecie mi grzebac w srodku mozgu. Zrobie, co w mojej mocy, zeby wam pomoc. Wiem jednak, ze czego bysmy nie sprobowali, to Korath bedzie z tym walczyc. Bo dla niego jest to walka o "zycie". Trask skinal glowa. -Wszystko juz wiemy na ten temat. Mozemy dolaczyc do reszty i zobaczyc, jak sie czuje nasz rozbitek. -Nie tak szybko - odezwal sie Jake, chwytajac Traska za lokiec, zanim tamten zdazyl sie odwrocic. - Jeszcze nie skonczylismy. Traska zamurowalo. Stal przez chwile nieruchomo i tylko patrzyl na reke Jake'a trzymajaca go za ramie. Nastepnie westchnal, rozluznil sie i powiedzial: -No dobra, obiecalem ci cos po tym, jak uratowales Millie, a obietnica to obietnica. Czego chciales sie dowiedziec? Nagle Liz gleboko westchnela, mowiac: -Wielkie dzieki! W koncu sprawa sie wyjasni. Jake spojrzal na nia z nieukrywanym zdumieniem. -Ty tez wiesz, prawda? Wszyscy wiedzieli, jeszcze zanim zadalem pytanie! A wiec o czym nie smiales mi powiedziec? O co chodzi z Harrym? -Jakby ci to powiedziec - zaczal Trask. - Bylem jedna z ostatnich osob, ktora widziala go na tym swiecie. Widzialem, jak opuszcza ten swiat droga, ktorej ty jeszcze nie odkryles, i chociaz mialem prawo go zatrzymac, a wlasciwie to mialem taki obowiazek, to nawet nie probowalem. -Pusciles go? - Jake zmarszczyl brwi i pokrecil glowa, patrzac to na Traska, to na Liz. - O co chodzi z tym "puszczeniem"? Przeciez to byl najwiekszy bohater Wydzialu E przynajmniej tego sie o nim dowiedzialem. Ale ty mowisz o nim w taki sposob, jakby byl jakims przestepca albo jakims... jakims... - Jake'owi zabraklo tchu, zeby dokonczyc zdanie, a twarz przybrala wyraz zdumienia. -Jakims wampirem? - dokonczyl Trask, formulujac pytanie. - Odpowiedz brzmi "tak" i to nie chodzi o jakiegos wampira, ale o najpotezniejszego z nich! Harry Keogh, Nekroskop, byl takze... Wampyrem! Wampyrem, Jake. -To prawda - przytaknela Liz. - Teraz rozumiesz, dlaczego Ben nie mowil ci o tym. Bo przedstawiasz soba zbyt wielka wartosc, a on nie chcial cie wystraszyc, nie chcial cie stracic. To prawda, ze Harry Keogh byl bohaterem i praktycznie sam wygral pierwsza bitwe, ktora Wydzial E stoczyl z wampirami. Wowczas nie pracowalam jeszcze w Wydziale, ale czytalam o tym. Kiedy wrocimy do Londynu, bedziesz mogl o tym poczytac. Jake wciaz nie mogl sie oswoic z ta wiadomoscia. -Ale... Harry? Wampyrem? -Pod sam koniec - rzekl Trask. - Zbyt blisko sie do nich zblizyl i zbyt blisko pozwolil im do siebie podejsc. Byl Wampyrem, ale obiecal mi cos i dotrzymal tej obietnicy. Pozniej walczyl w Krainie Slonca. Mozesz o to zapytac Lardisa Lidesciego. -Chcesz powiedziec - (Jake czul, jak podskakuje mu jablko Adama) - ze czlowiek, cos czy duch, ktory przekazal mi takie moce, jak mowe umarlych i Kontinuum Mobiusa, byl po prostu wampirem? -Mam nadzieje, ze teraz rozumiesz moje obawy - rzekl Trask. - Musisz wiedziec, ze zycie Harry'ego bylo pelne tragedii zwlaszcza pod koniec. Na dodatek nie lepszy los spotkal jego syna, Nathana Kiklu lub dokladniej mowiac, Nathana Keogha, ktory urodzil sie w Krainie Slonca i Gwiazd i w koncu zbawil go na swoj sposob. -Tak, jego synowie! - zauwazyl Jake, strzelajac z palcow. - Teraz sobie przypominam; tego brakowalem w pierwszym z tomow, ktore przygotowales dla mnie. Brakowalo materialu o synach Harry'ego. -A to z tego powodu, o ktorym wspomniala Liz - odpowiedzial Trask. - Nie chcialem cie stracic. Mogles sie dowiedziec o Nathanie, ale o innych zdecydowanie wolalem ci nie mowic. -Innych? - Jake znowu sie skrzywil. - Chodzi ci o innych synow Harry'ego? Trask skinal glowa. -Widzisz, Jake, nawet po smierci Harry'ego w Krainie Slonca klatwa nadal wisiala nad jego rodem. Zarowno Harry Junior, jak i Nestor Kiklu, blizniaczy brat Nathana, byli... -...byli wampirami? - Jake wiedzial juz o tym, a jego szczupla twarz calkowicie pobladla. -Stali sie Wampyrami - rzekl Trask. - Moze byl to tylko pech, przeklenstwo lub zly los. Ale... - Nie wiedzac, co jeszcze powiedziec, wzruszyl tylko ramionami i zamilkl. Po krotkiej chwili, probujac podjac watek w miejscu, gdzie Trask przerwal, Jake stwierdzil: -A teraz mamy Jake'a Cuttera: Nekroskopa szczegolnego rodzaju, spadkobierce Harry'ego, ktory dzwiga na sobie brzemie dziedzictwa, nie wspominajac o koszmarnej istocie zwanej Korathem. Na dodatek Jake rowniez zajal sie zabijaniem wampirow. Brzmi to jakby dosyc znajomo, prawda? A wiec co chcesz mi naprawde powiedziec? Ze historia lubi sie powtarzac czy cos takiego? -Nie tym razem, Jake - odezwala sie Liz, podchodzac blizej do Jake'a. - Nie ma mowy, przynajmniej dopoty, dopoki mamy w tej sprawie cos do powiedzenia. To dlatego musisz zaakceptowac pomoc Bena i zgodzic sie na badania w Londynie. -Tak jest - wlaczyl sie Trask. - Koniec opowiesci. Teraz wiesz prawie wszystko. A jesli czegos nie wiesz, to pytaj, a ja ci odpowiem, i to natychmiast, jesli tylko zechcesz. A moze potrzebujesz troche czasu, zeby dojsc do siebie po tych informacjach? Jake zastanawial sie przez chwile, po czym wzial bardzo gleboki wdech i odpowiedzial: -Tak, mam pytanie. Kiedy bedziemy z powrotem w Londynie?... IV Historia rozbitkaPo sprawdzeniu, ze jedyny ocalaly rozbitek smacznie spi - przynajmniej patrzac z zewnatrz - Trask wraz ze swoja ekipa skorzystal z chwili czasu, aby tez sie zdrzemnac. Chociaz podroz z Londynu na HMS Invincible nie zajela duzo czasu, to jednak byla meczaca. Wygladalo to, jak pospieszne przesiadanie sie z jednego srodka lokomocji na inny. Najpierw polecieli helikopterem z dachu hotelu, w ktorym miescila sie Centrala Wydzialu E, na lotnisko Gatwick. Nastepnie dzieki uprzejmosci ministerstwa Obrony dolecieli prywatnym odrzutowcem do Kavali - wojskowego lotniska w Grecji, znajdujacego sie kilka mil na polnoc od wybrzeza Morza Egejskiego. W koncu dostali sie na poklad HMS Invincible smiglowcem przyslanym z okretu. Nie mieli czasu odpoczac od ciaglego halasu silnikow (trzeba dodac do tego krotka wyprawe na statek wycieczkowy). Calosc tych doznan skutkowala ogolnym wyczerpaniem, a gluchy odglos dudnienia silnikow okretu byl slodka kolysanka w porownaniu do wszystkiego, czego doswiadczyli wczesniej... O 16:30 obudzono Traska i wreczono mu wiadomosc z ministerstwa przekazana za posrednictwem admiralicji i zaszyfrowana przez ich komputery, a nastepnie odszyfrowana w kabinie radiooperatora lotniskowca. Wiadomosc brzmiala nastepujaco: Tylko do panskiej wiadomosci: (Oho! - pomyslal Trask, zanim zaczal dalej czytac). Mr Trask. Na wodach przybrzeznych morza Marmara, w poblizu Rodostao odnaleziono lodz ratunkowa o numerze MS 021000000. Wydaje sie, ze lodz po opuszczeniu wod terytorialnych Grecji przeplynela noca przy wygaszonych swiatlach przez Dardanele, zostala zatrzymana przez lodz patrolowa, ktora zostala podpalona, zatonela, nie pozostawiajac nikogo z zalogi przy zyciu. Nastepnie plynela, ukrywajac sie przed licznymi tureckimi lodziami strazy przybrzeznej, i zgubiono jej slad na wysokosci Gallipoli. Tureckie wladze sa rzecz jasna zaniepokojone tym wydarzeniem, szczegolnie w swietle napietej ostatnio sytuacji politycznej pomiedzy Grecja a Turcja, niech zatem nie oczekuje pan od nich pomocy. Tak wiec sledztwo dotyczace lodzi oraz osob nia dowodzacych musi byc prowadzone bardzo dyskretnie. Proponujemy: jak najszybciej pobrac probki, powrocic do bazy, a nastepnie udac sie do Stambulu, korzystajac z rutynowej drogi, czyli w roli turystow. W Turcji obywatele brytyjscy moga poruszac sie bez ograniczen. Zarezerwuje wam bilety na samolot. Nastepnie... domyslam, sie, ze nastepnym portem bedzie Rodostao. Prosze mnie uprzedzic o ewentualnym zapotrzebowaniu, przygotuje przed waszym wylotem. Bede czekac na was w waszym DO... Min. Trask przeczytal wiadomosc ponownie i dopisal pod spodem: "Powiedziec moim ludziom. Niech Bernie Fletcher i jeszcze kilku ruszy tam jeszcze TEJ nocy, jako nasz zwiad. Upewnic sie, ze maja dostateczne srodki pieniezne". Nastepnie ruszyl, aby spotkac sie z tym samym oficerem, ktory dostarczyl mu te wiadomosc. Rozbitek obudzil sie oszolomiony i wciaz wystraszony. Sanitariusze umyli go, odziali w czyste ubranie i wlasnie nalewali mu kawy, kiedy do sali wchodzil Trask wraz z reszta swojej E-kipy. -Kawa? - Trask zwrocil sie do jednego z sanitariuszy. -Sam o nia poprosil - odparl jeden z sanitariuszy. -Prosil jeszcze o cos albo cos powiedzial? -Jeszcze nic. -Zostawcie nas samych - polecil Trask i zamknal za nimi drzwi. Lardis przez caly czas przebywal z rozbitkiem, ale w ogole nie wygladal na zmeczonego. -Moze sie zdrzemniesz? - zaproponowal Trask, biorac go na strone. -Nie potrzebuje - burknal stary Lidesci. - W Krainie Gwiazd dni sa o wiele dluzsze, wiec jestem przyzwyczajony. Ale kiedy spie, to spie naprawde dlugo, bo i noce u nas sa dlugie! Tak czy owak chcialem z nim zostac, bo czuje z nim pokrewienstwo. -Jak to? -Ano tak - pokiwal glowa Lardis. - O ile sie nie myle, facet pochodzi z waszego starego rodu rumunskich Cyganow. Poza tym wydaje mi sie, ze mnie lubi. Jesli ktos ma z nim rozmawiac, to pewnie mi bedzie najlatwiej. Kiedy zobaczylem, jak bardzo jest przerazony, postanowilem z nim zostac, zeby go wesprzec, gdy sie obudzi. W Krainie Gwiazd widywalem ludzi w podobnej sytuacji, po najazdach Wampyrow. Po czyms takim potrzebowali zazwyczaj przez pewien czas opieki. -Mozemy z nim porozmawiac? -Sprawdzmy - powiedzial Lardis. Podeszli do rozbitka, ktory siedzial owiniety w koce. -Pamietasz mnie? - spytal Lardis. - Bylem przy tym, gdy wyciagano cie z tego plywajacego miasta. Rozbitek skinal glowa. -Nazwalem cie ojcem - powiedzial. - Ale nie chodzilo mi o mojego ojca. Kiedy bylem chlopcem, zawsze wolalismy do szefa klanu "ojcze". Trask przygladal mu sie uwaznie. Z tego co bylo widac spod kocow, to byl szczuply, a nawet koscisty. Mial wysokie czolo, a jego ciemne oczy zdradzaly wysoki stopien inteligencji. Mial kruczoczarne wlosy i ciemnobrazowa skore, co zdradzalo jego pochodzenie. -Pochodzisz z Rumunii, prawda? - powiedzial Lardis, bylo to jednak bardziej stwierdzenie niz pytanie. - Moze Cygan? -Bylem Cyganem - odpowiedzial. - Ale kiedy bylem maly, moja mama wyszla za Greka z wyspy Rodos. Tak wiec dorastalem na Rodos w wiosce Lindos. W koncu przeprowadzilismy sie na Cypr i zaczalem pracowac na statkach pasazerskich. W tym momencie wtracil sie Trask. -Moge cos powiedziec? Rozbitek nie wygladal na zadowolonego, ale wzruszyl ramionami i stwierdzil: -Prosze bardzo. -Dobrze mowisz po angielsku - zauwazyl Trask. - Nauczylem sie w szkole, od turystow i... i na statkach. -Wzruszyl ramionami. - Mowie takze po grecku i rumunsku. Pamietam nawet cos z naszego tajnego jezyka Cyganow. -Nazywam sie Trask - przedstawil sie Ben. - A moj przyjaciel to Lardis. Lardis zna sie na mitach ze starego kraju, choc niektore z nich wcale nie sa mitami. Przypuszczam, ze tez je znasz. Sadzimy, ze wlasnie dzieki temu przezyles. Rozbitek na wspomnienie owych "mitow" zaczal sie wyraznie trzasc pod kocami. Widzac to, Lidesci sprobowal zmienic temat: -Nie mowmy teraz o tym. Powiedz mi, jak sie nazywasz. Jak widzisz, jestes teraz z przyjaciolmi i jestes juz w bezpiecznym miejscu. -Nikt nie jest bezpieczny! - powiedzial rozbitek drzacym glosem. - Nie widzieliscie, nie slyszeliscie ani nie wachaliscie i tego co ja! Caly statek przesiakl tym smrodem. I ja wiedzialem o tym, kiedy tylko weszli na statek. Wiedzialem, lecz nic nie powiedzialem. Ja... -zaczal szybko i w niekontrolowany sposob mrugac oczami. Lardis objal go ramieniem i rozbitek nieco sie uspokoil, co pozwolilo mu mowic dalej. - Nazywam sie Nicolae Rusu. To nazwisko mojego ojca. Jego krew okazala sie moim blogoslawienstwem. -Z pewnoscia! - zapewnil go Lardis. - Gdyby bylo inaczej, to nic bys nie wiedzial o zagrozeniu i na pewno bys z nami nie rozmawial! Rozumiem, dlaczego nikomu o tym nie powiedziales. Nie uwierzyliby, rowniez i ty nie do konca w to wierzyles. Teraz posluchaj mnie uwaznie, Nicolae Rusu. Ludzie, ktorzy sa tutaj ze mna, to eksperci od wampirow. Znaja sie na tym. Ten statek, Wieczorna Gwiazda, to statek smierci! Tyj wiesz, co sie tam wydarzylo, a my przybylismy po to, aby sie zemscic. Ale musisz jak najwiecej nam o wszystkim opowiedziec, zebysmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Jestes jedynym swiadkiem. -Ale ja nie chce tego pamietac! - rozbitkiem ponownie wstrzasnal dreszcz. - Chcialem o tym zapomniec w chwili, kiedy mnie uratowaliscie. -Wiem - rzekl Lardis. - Rozumiem cie. Ale powiedz mi, czy chcesz, zeby to sie znowu wydarzylo? W innym miejscu? Mozesz byc pewny, Nicolae, ze innych ludzi spotka to samo, jesli tego nie powstrzymamy. -Mow do mnie Nick - odparl rozbitek. Po czym niespodziewanie wybuchl: - Nie mozecie tego powstrzymac! Nie dacie rady ich zatrzymac! Widzialem ich i nikt nie moze sie im przeciwstawic! -Spokojnie, spokojnie! - powiedzial Lardis. I dodal po chwili: - Czy wiesz, jak sie nazywaja? Czy wiesz, jak my ich zwiemy? Rozbitek wodzil wzrokiem po scianach i ludziach. -Naprawde mi wierzycie? - spytal. - Czy raczej uwazacie, ze zwariowalem? -Byles sparalizowany strachem - odrzekl Lardis. - Przynajmniej przez jakis czas. Jednak teraz jestes bezpieczny i przy zdrowych zmyslach. Tak, wierzymy ci. Co wiecej, faktycznie zajmujemy sie tym, o czym mowilem. Scigamy te kreatury i zabijamy. -Wampir! - powiedzial Nick, ale tak cicho, ze ledwie uslyszeli. - Terror nocy! Cos, co wypija krew! Wampiry... ale o takich wampirach nikt nawet nie snil! -Wampyry! - stwierdzil Lardis. - Wiemy. To jak bedzie, opowiesz nam swoja historie, Nick? Jak przezyles i co... co sie stalo z innymi? -Tak - zgodzil sie Nocolae Rusu. - Chocby po to, zeby to z siebie wyrzucic. A potem chce sie stad wydostac i nigdy nie wracac na statki. Pojade na Cypr lub na Rodos, albo jeszcze dalej. Daleko stad... Zajmowalem sie sprzataniem na pokladzie, kiedy kwatermistrz Galliard wezwal mnie na poklad B. Spotkalem sie z nim troche wczesniej, w windzie, ktora zjechalismy na dol. Bylo z nim trzech stewardow, a w rece trzymal tube. Wygladal na bardzo podekscytowanego. Zeszlismy na poklad B, do wnetrza statku. To nie jest na samym dole, ale na linii zanurzenia. Tam otworzylismy duzy, szeroki, wodoszczelny wlaz sluzacy do zaladunku przedmiotow dostarczanych z morza. Kiedy ten wlaz otwiera sie, na dol opadaja schodki i mozna wchodzic do statku, kiedy stoi on w doku lub na morzu w sytuacjach awaryjnych. Lodz, ktora zobaczylismy (choc nie powinno jej byc na srodku oceanu), miala czternascie stop dlugosci i zakryta byla czarnym baldachimem. Na pokladzie bylo dwoje ludzi. Gdy zobaczylem mezczyzne, juz na pierwszy rzut oka - kiedy jeszcze wchodzil na schodki - poczulem strach. Byl wysoki i ciemny, moglby byc jednym z nas, Cyganow. Ale cos mi mowilo, ze byl kims innym. To bylo tak, jakby... jakby krew we mnie oziebla, i od razu wiedzialem, ze beda klopoty. Ale co mialem powiedziec? Ze nie mozemy wpuscic tego czlowieka na poklad? Smiechu warte! Na pewno by stwierdzili, ze oszalalem! Ja sam myslalem, ze cos ze mna nie jest w porzadku. Poczulem sie chory i bardzo wystraszony. I to jeszcze przed tym, jak zobaczylem, ze w swietle slonca z jego reki wydobywa sie dym! I po tym po prostu czulem zlo! To tak, jakby kazdy atom w moim ciele wiedzial, ze to jest zle, ze on jest zly... a pozniej zobaczylem ja - monstrum! Nie jestem w stanie dokladnie przypomniec sobie jej wygladu. W glowie mi sie kreci. Ale jej straszliwy towarzysz pomogl jej wyjsc, a kwatermistrz Galliard podniosl ja i postawil na pokladzie. Cala byla owinieta, jak mumia. Wszystko miala osloniete przed sloncem, mimo to widzialem, ze jest piekna... a zarazem wiedzialem, ze to nieprawda. Ten rodzaj wiedzy na pewno mialem we krwi, bylo to cos jak wspomnienie zamierzchlych czasow, o ktorych nic nie wiedzialem. To tak, jakbym potrafil przejrzec poprzez te warstwy materialu, az do czegos skrywanego we wnetrzu. Bylo bardzo stare, obrzydliwe i przerazajace! Byc moze wygladalem nie najlepiej. Nie pamietam. Kiedy juz wszyscy byli na pokladzie, kwatermistrz Galliard powiedzial mi, zebym udal sie do swoich obowiazkow. Ale prawde mowiac, pobieglem do toalety i zwymiotowalem! To wszystko bylo tak dziwne, niewytlumaczalne. Nadal mysle, ze sie czyms strulem, ze zjadlem cos niedobrego. Bylem przepelniony strachem! Ale przed czym? Kiedy juz troche doszedlem do siebie, stwierdzilem, ze musze komus o tym wszystkim powiedziec. Nie wiedzialem, co mam powiedziec, ale probowalbym cos wyjasnic. Myslalem, ze moze porozmawiam z kapitanem Geoffem Andersonem, byl to bardzo wyrozumialy czlowiek. Wiedzialem, ze nie moge mowic o tym z innymi marynarzami, bo by mnie tylko wysmiali, ale kapitan... potrafil zrozumiec czlowieka i byl cierpliwy. Wiedzial, co robic, co powiedziec i jak dodac otuchy. I jesli dzialoby sie ze mna cos zlego, to wiedzialby, co zrobic. Poszedlem na mostek... o Boze, chcialem isc na mostek... prawie tam doszedlem. Ale... to juz sie zaczelo. Nie, nie. Poczekajcie chwileczke, to zaraz minie. Zaraz mi przejdzie... Tam... No wiec dotarlem na poklad, gdzie znajdowal sie mostek kapitanski. Bylo bardzo spokojnie, ale byla za nami dluga noc wypelniona zabawa i ludzie jeszcze w lozkach. To byl wczesny ranek i... i... Boze, Boze... nie daje rady, nie dam rady powiedziec. No dobra. Poradze sobie. Na obszarze przeznaczonym tylko dla zalogi, w przejsciu prowadzacym na mostek, w kaluzach krwi lezeli kwatermistrz Galliard i dwoch stewardow. Twarz kwatermistrza przedstawiala koszmarny widok. Nigdy czegos takiego nie widzialem. Mial wydlubane oczy, ktore zwisaly mu na nerwach i zylach, dotykajac policzkow. Z czarnych oczodolow ciekla krew. Podobnie bylo z jego uszami: wyplywala z nich krew i razem z plynem mozgowym sciekala na ramiona. Jego cialo jeszcze podrygiwalo. Jezeli chodzi o stewardow, to mimo ze byli martwi - chodzi mi o to, ze nikt, kto tak zle wyglada, jest trupioblady i wyssany z zycia, nie bedzie zywy - to wciaz poruszali sie, podskakiwali i jeczeli. Ruszali rekami i nogami, jakby spali i snili jakis koszmar. Koszmar - oczywiscie, dla mnie byl to kompletny koszmar! Aleja nie spalem, chociaz modlilem sie, zeby to byl sen. Drzwi na mostek byly roztrzaskane... resztki szyby byly zbryzgane krwia, krew byla wszedzie... i... slyszalem odglosy, krzyki, dzwieki przemocy i zaglady dochodzace z mostku. I wiedzialem, ze juz nigdy nie porozmawiam z kapitanem Andersonem ani z nikim na mostku. Ucieklem stamtad. Bieglem i musze przyznac, ze bieglem bez zadnego celu, prosto przed siebie, byle na poklad. Na dole ludzie tez biegali i krzyczeli o jakims wypadku. Ale ja zobaczylem krew na balustradzie i wiedzialem, ze to nie byl zaden wypadek. W pewnej chwili wpadlem na dwoch stewardow i probowalem im powiedziec, co sie stalo... krzyki na mostku... kwatermistrz Galliard nie zyje... a takze dwoch lub trzech stewardow... potwory dostaly sie na statek i sieja zaglade. Ale oni uslyszeli tylko polowe z tego, co zdazylem powiedziec, i pobiegli zobaczyc, co sie dzieje. Zawolalem, zeby wzieli ze soba bron, ale nie chcieli mnie sluchac. Zamiast tego powiedzieli, zebym poszedl z nimi! Udalem, ze ruszam za nimi, ale gdy tylko znikneli mi z oczu, skrecilem w inna strone. Pozniej wpadlem do mojej kajuty, zamknalem sie i siedzialem na koi. Ale wiecie, te drzwi sa takie kruche! Nie moglem tam zostac... i co chwile wydawalo mi sie, ze slysze krzyki... Powiedzialem stewardom, zeby zabrali bron, teraz pomyslalem o sobie. Wiedzialem, ze w kabinie kwatermistrza na glownym pokladzie jest mala zbrojownia. Nie mialem klucza, on pewnie go mial. Biedny kwatermistrz Bill, jak zwyklismy go nazywac. Nie moglem tam wrocic. Nie bylo czasu na to, zeby martwic sie o klucze. Powinna wystarczyc siekiera pozarowa. Moja kabina znajdowala sie na pokladzie B, we wnetrzu statku. Bylo to dwa pietra ponizej glownego pokladu, gdzie byla kabina kwatermistrza. Myslalem, ze najbezpieczniejsza, najszybsza i najlatwiejsza droga bedzie winda. Gwiazda to wielki statek, malo prawdopodobne, zebym po drodze spotkal sie z czyms... z czyms nieprzyjemnym. W koncu na tym wielkim statku, posrod ponad tysiaca ludzi, bylo ich tylko dwoje. Kiedy wyszedlem ze swojej kajuty, ludzie na pokladzie B nie zdradzali oznak niepokoju. Wsiadlem do windy z czteroosobowa rodzina udajaca sie na sniadanie do restauracji "Glory of Knossos", rowniez znajdujacej sie na glownym pokladzie. Byli bardzo podekscytowani, pelni radosci i szczesliwi z udzialu w wycieczce. Szykowali sie na kolejne dzisiejsze atrakcje, a ja z trudem sie powstrzymywalem, zeby nie krzyknac, ze zadnych atrakcji juz nie bedzie, i to nie tylko dla nich, ale najprawdopodobniej dla nikogo. Wyszlismy z windy. Kabina kwatermistrza znajdowala sie pomiedzy biurem szefa hotelu a sklepami z pamiatkami. Slychac bylo krzyki i te dzieci, chlopiec i dziewczynka, chcialy sprawdzic, co to za halasy. Wolalem, zeby wrocily do taty i mamy, ale nie chcialy mnie sluchac. To byly tylko... tylko male dzieci! Wiec powiedzialem rodzicom: "Zabierzcie je stad i idzcie na gorny poklad, na slonce. Tam bedziecie bezpieczni!". Popatrzyli na mnie jak na wariata i zdalem sobie sprawe z tego, jak musze wygladac. Caly sie trzaslem i naprawde wygladalem... dziwnie. Poszli za dziecmi, ale zbyt wolno. Wowczas krzyki umilkly. Wkolo panowal duzy ruch, niektorzy ludzie biegli, wygladali na zszokowanych, jakby nie mogli uwierzyc w to, co sie dzieje. I wowczas z kabiny kwatermistrza dobiegl krzyk. O Boze... krzyk! Minalem znajomego stewarda. Siedzial na podlodze z rozpostartymi nogami i opieral sie o scianke. Wygladal tak, jakby mnie nie widzial. Podszedlem do niego i zaproponowalem mu pomoc, ale nie chcial. Patrzyl przed siebie i odsunal mi reke. Wowczas zauwazylem, ze jest strasznie blady, po policzku sciekaja mu dwie struzki krwi i ze ma dwa punkciki jak kratery w miejscu, gdzie zostal ugryziony. Rodzice dzieci tez go zobaczyli i dopiero teraz zaczeli glosniej wolac dzieciaki i pobiegli za nimi. Na pokladzie byli tez inni ludzie, wielu nieprzytomnych, jakby dopiero co ktos ich przewrocil. Zobaczylem co najmniej tuzin takich osob i wowczas krzyki ucichly. Jednak ci mili ludzie goniacy swoje dzieci dobiegli do kabiny kwatermistrza, ktora byla bardziej magazynkiem niz kabina. Dobieglem tam rowniez, ale nie wszedlem do srodka. W srodku dzialo sie cos dziwnego i przerazajacego. Stalem w sporym oddaleniu, ale czulem sie przyciagany, jak za pomoca mocnego magnesu. To byla ta kobieta. O nie, nie moge nazwac tego czegos kobieta. Krag moze dwunastu mezczyzn, kobiet i dzieci otaczal stwora rodzaju zenskiego. Ale nie atakowali jej. Wprost przeciwnie, nie ruszali sie, a ona chodzila pomiedzy nimi. I znowu pieknie wygladala... i znowu skads wiedzialem, ze wcale nie byla piekna, tylko ze byla potworem! Okrywala ja promienna mgielka, ktora obrysowana byla swiecaca aura. Wiedzialem, ze to bylo przebranie, maskarada. Glaskala mezczyzn po twarzach, a potem ich gryzla. Widzialem te straszne szczeki podobne do potrzaskow - tak, to byly potrzaski. Za kazdym razem, gdy kogos ugryzla, tryskala krew i obryzgiwala jej twarz i szyje, barwiac ja na karmazynowo. I... o Boze! Jak ona to pila, wysysala te krew jak gabka! A pozniej ci ludzie, jak w transie, odchodzili, potykali sie, nogi uginaly sie im w kolanach i w koncu upadali na poklad. Byli zupelnie zafascynowani i oczarowani jej urokiem. I za kazdym razem, gdy ktos upadal, na jego miejsce podchodzil kolejny mezczyzna. Kobiety takze. Nie potrafily sie jej oprzec. Siegaly rekami, dotykaly jej obmierzlego ciala, padaly na kolana, a to potworne cos wpijalo sie w szyje i wtryskiwalo krew ze swoich ust w ich wnetrza! Byla tam sliczna dziewczyna, jej maz - tak przypuszczam - nie poddal sie calkowicie hipnozie. Protestowal i probowal odepchnac potwora. To cos wyjelo z wnetrza sukni ostry noz w ksztalcie sierpa. I cielo jednym pociagnieciem, ktore bylo tak szybkie, ze nawet go nie zauwazylem, bo tylko blysnelo. Zaraz po tym pozornie nic sie nie zmienilo. Ale kiedy mlody mezczyzna zaczal znowu protestowac, w chwili gdy otworzyl usta, trysnela wielka struga krwi. Padl na poklad, a jego gardlo bylo poderzniete od ucha do ucha! Ale najstraszniejsze bylo to, ze jego zona nawet nie zauwazyla, co sie stalo! I kiedy przez szmaty okrywajace potwora dotknela jego obwislej piersi, zostala gleboko ugryziona. A dzieci! Dzieci. Wszystkie mialy twarze pelne zachwytu i podziwu, kiedy patrzyly na "piekna" kreature, nawet wowczas, gdy mordowala lub przemieniala na zawsze ich rodzicow. Tak samo sie stalo z rodzina, ktora spotkalem w windzie. To samo ich spotkalo. Kiedy samica konczyla z zahipnotyzowanymi ludzmi, bo tylko hipnoza wchodzila tutaj w gre, z kabiny kwatermistrza wyszedl samiec. Niosl przed soba szafke z bronia. Ciezka, stalowa szafe, ktora w jego rekach sprawiala wrazenie lekkiej walizki. Wtedy wlasnie pojawili sie stewardzi, z ktorymi rozmawialem wczesniej. Najwyrazniej widzieli to, o czym probowalem im powiedziec, i szli po sladach zbrodniarzy. Byli uzbrojeni w siekiery pozarowe i kiedy zobaczyli, co sie dzieje, te krwawa jatke... z okrzykiem gniewu i przerazenia wpadli wprost na wampiry. Potwory zobaczyly ich dopiero w ostatniej chwili. Kiedy samiec siegnal do relingu, podnoszac szafke i chcac ja wyrzucic za burte, jeden ze stewardow zamachnal sie na niego siekiera. Potwor zobaczyl go, przerzucil skrzynie przez reling i usunal sie. Sposob, w jaki sie poruszal, jego ruchy byly jak zywe srebro! Ale pomimo jego szybkosci i plynnosci siekiera dosiega celu, przebijajac sie przez spodnie i zatapiajac sie na cala glebokosc ostrza w lewy posladek tuz ponad koncem uda. Potworny bol i rana zadane siekiera na pewno unieruchomilyby kazdego czlowieka. Ale ten tylko siegnal za siebie i wierzchem dloni znokautowal stewarda. Powiedzial tylko: "Ach! Achh! Achhh!" i wyciagnal siekiere z rany. Widzialem wowczas jego twarz. Jego szczeki wydluzyly sie, podobnie jak zeby! Twarz przybrala ziemisto-olowiany odcien, a oczy zaplonely, w chwili gdy rzucil siekiera, trafiajac stewarda prosto w czolo! Siekiera utkwila mu gleboko w glowie, w kosciach czaszki. Kreatura podeszla do niego i podniosla go, a steward rozpostarl rece oraz nogi, podrygujac i kopiac nimi, gdy potwor wyrzucal go wraz z siekiera w glowie za burte! Co do drugiego stewarda, to wpadl on na samice i dostal sie do wnetrza jej hipnotyzujacej strefy. Trzymal siekiere nad glowa, ale to ona miala go w garsci! Zamarl i stal z opadnieta szczeka jak slup. A potem opadl mu takze i brzuch, kiedy ona ze smiechem na ustach rozciela mu koszule i miesnie brzucha, tnac swoim nozem od prawej do lewej na wysokosci pepka. On nawet nie krzyknal, nic nie powiedzial i nic nie zrobil. Po prostu upuscil siekiere, ktora stuknela o zalany czerwona posoka poklad. W nastepnej chwili jednym ruchem reki potwor rozcial mezczyzne od krocza do pepka, dzieki czemu jego brzuch otworzyl sie, a dwa trojkatne kawaly skory i miesa wywinely sie na zewnatrz. Na podloge upadly, rozwijajac po drodze swe zwoje, niepodtrzymywane przez nic jelita i reszta wnetrznosci! Uciekalem stamtad, biegnac nieprzerwanie, az nie dopadlem magazynu ze stalowymi drzwiami. Stamtad pobieglem jeszcze nizej, az do maszynowni, gdzie przytulilem sie do zelaznego kadluba statku. Siedzialem tam wiele godzin, razem ze szczurami, w smrodzie ropy naftowej. W koncu zasnalem lub byc moze moj umysl odretwial i stal sie calkowicie niewrazliwy na wszystkie bodzce dookola. W koncu doszedlem do siebie. Moze nie calkowicie, poniewaz opuscilo mnie mestwo. Obudzil mnie nagly wstrzas, ktory rzucil mna o burte. W pewnej chwili wszystko sie zatrzymalo. Ustalo nawet delikatne kolysanie Morza Egejskiego. A jednak bylem przekonany, ze silniki pracuja, i wiedzialem, ze statek porusza sie. A wiec co sie stalo? Ta cisza? Znieruchomienie? Pomyslalem, a wlasciwie mialem nadzieje, ze to juz koniec i ze te stwory nie zyja. Moze reszta zalogi wspolnie zaatakowala potwory i wykonczyla je, a teraz Gwiazda dotarla do jakiegos portu i zacumowala. Istniala taka mozliwosc. Jednak nadal zachowywalem sie cicho jak mysz i wyszedlem z mojej mysiej dziurki na poklad B. Pozniej schodami dla obslugi dotarlem do przebieralni na tylach baru "Ali That Jazz". Przeszedlem na scene i przez szczeliny w kurtynie spojrzalem do wnetrza baru. Ale we wnetrzu nie bylo ani artystow, ani stewardow, ani publicznosci. Swiatla byly przygaszone jak w czasie wystepu, ale pomieszczenie wydawalo sie calkiem opuszczone. W pewnej chwili uslyszalem cos. Jakies stekniecie, moze zdlawiony krzyk? Oraz przestraszone szlochanie. Moze ktos znalazl sie w podobnej sytuacji. Widzial, slyszal wszystko i uciekl, a potem schowal sie tutaj - pomyslalem. W lekkiej poswiacie zobaczylem go. Tak, odnalazlem go. Mistrz ceremonii, Afroamerykanin. Siedzial sam przy stole. Po prostu siedzial w cylindrze i fraku. Glowe mial spuszczona na piersi, a na stole chlodzila sie w wypelnionym lodem kubelku butelka szampana. Wydawalo mi sie, ze ma na sobie jakis naszyjnik, byc moze rubinow, ktore, zdobily jego biala koszule. Kiedy jednak podszedlem blizej, to okazalo sie, ze to nie rubiny, ale krople krwi, ktore kapaly z dziurek na jego szyi! -On daje i zabiera - rzekl placzliwym tonem, kiedy poczul, ze stoje i patrze na niego. -Co? - odpowiedzialem pytaniem. - Co mowisz? -To wlasnie mi powiedzial - ciagnal dalej. - Biore, zeby byc silnym i daje, zebys ty byl silny. Moja esencja jest potezna i wkrotce zadziala. Nie walcz z tym, albowiem od teraz jestes moj i nalezysz do mnie, Malinariego. A wiec czekam az wroci, poniewaz tylko on moze mi pomoc i powiedziec, co mam dalej robic. - Po czym zaczal od nowa szlochac. Widzialem jego oczy i zobaczylem w nich zoltawa poswiate... Chcialem odejsc, ale zlapal mnie za reke i rzekl: -Mysle, ze szampan sie konczy. Nalej sobie kielicha i powiedz mi, co o tym wszystkim sadzisz. Nalal mi kieliszek, a ja siegnalem po niego, korzystajac z wolnej reki. I tak nie wiedzialem, co zrobic. Odpowiedzialem: -Mysle, ze wszystko jest w porzadku. Niestety musze juz leciec. -Leciec? - zdziwil sie. - O nie, nie wolno ci. Tam jest tak zimno. Mnie jest zimno, a ty... jestes tak dziwnie cieply. -Ale ja musze isc - powiedzialem. -A ja mowie, ze ci nie wolno - odparl i wtedy znowu zobaczylem zielono-zolty blysk w jego oczach. I oczywiscie wiedzialem... Wtedy odskoczylem od niego, a kiedy on wstal z krzesla, rozwalilem mu butelke szampana na glowie! Od razu usiadl z powrotem i to tak gwaltownie, ze krzeslo rozpadlo sie pod jego ciezarem. W efekcie upadl z resztkami krzesla na podloge. Nie czekalem na to, co zrobi, kiedy dojdzie do siebie, ale zwialem z tego miejsca tajnym przejsciem, ktore znala tylko obsluga statku, kierujac sie w strone (o co sie w myslach modlilem) slonecznego, gornego pokladu. Ale kiedy tam w koncu dotarlem, o Boze... zapadal zmierzch i noc zblizala sie wielkimi krokami!... Dajcie mi chwile przerwy. Zaraz zaczne dalej opowiadac. Wiecie co? Chyba juz sie z tym uporalem. To znaczy oswoilem sie z mysla, ze te wspomnienia pozostana na zawsze. Dzielenie sie tymi okropienstwami z wami... moze byc dobrym sposobem na pozbycie sie brzemienia. Byc moze to jest tchorzostwo, ale moze nie mam innego wyjscia. W koncu moge byc tchorzem, ale przynajmniej jestem zywym tchorzem! A raczej... nieumarlym. Byl wieczor, zatem najwyrazniej przespalem lub spedzilem w ciezkim szoku jakies osiem godzin. Ale teraz... na gornym pokladzie dogasaly ostatnie promienie slonca i oprocz tego... .Wszystko wygladalo tak, jakby nic niezwyklego sie nie wydarzylo! Nie bylo zadnych oznak wskazujacych na problemy, zadnych sladow krwi. Tak zreszta powinno byc, poniewaz te poklady byly oswietlane cudownym, srodziemnomorskim sloncem od wczesnego ranka az do... az do teraz. A teraz ostatnie promienie zachodu oswietlaly poklad, a pod wplywem polnocnej bryzy zaczynalo sie robic chlodno. Jesli zas chodzi o zatrzymanie statku, to faktycznie zacumowalismy. Ale nie byla to zadna z wysp wartych wspomnienia. To byla tylko skala i Gwiazda mocno sie w nia wbila. Nie bylo ladu, na ktory mozna bylo zejsc ze statku. Nie bylo zadnej drogi do cywilizowanego swiata ani do... ludzi. Po chwili uslyszalem rozkazujacy ton glosu dobiegajacy z przodu oraz dzwieki jakichs mechanizmow. Trzeszczenie napietych masztow i grzechot lancuchow. Slyszalem te odglosy w trakcie cwiczen na statku. Ktos, jakas grupa ludzi probowala opuscic na wode lodz ratunkowa, a to oznaczalo jedno: czesc zalogi przezyla i starala sie opuscic Gwiazde przed zachodem slonca. W tym momencie moglem popelnic ogromny blad, ale cos mnie ostrzeglo. Wiec zamiast pobiec w tamta strone i przylaczyc sie do zalogi, zdjalem buty, odlozylem je na bok i trzymajac sie w cieniu, po cichu poszedlem dalej. Znajdowalem sie na pokladzie mostku kapitanskiego, skad mozna bylo sie dostac do prawej i do lewej burty. Po bokach umieszczone byly lodzie ratunkowe. Lewa burta byla jeszcze oswietlona sloncem. Cala prawa burta znajdowal sie w cieniu... Dwie lodzie z przodu byly malymi motorowkami z mocnymi silnikami mogacymi pociagnac za soba caly rzad mniejszych lodzi. Lodz z prawej strony byla juz czesciowo opuszczona. Miala zapalone swiatla i widzialem opuszczanych w niej ludzi. Znalem ich. Byly to same kobiety. Az sie wzdrygnalem, wspominajac ich tozsamosc. Byla to grupa taneczna "Slicznotki z Brazylii". W kilku odwazniej szych z prezentowanych przez nie numerow nazywaly sie rowniez "Vampy Vaia"! Siedzac w lodzi, mialy dokladnie taki sam wyraz twarzy jak podczas wystepu: niewidzacy wzrok, twarze bez wyrazu, podobne do zombi! Skaly na dole wygladaly jak kly wystajace ze spokojnego morza, ale w miejscu, gdzie spuszczano lodz, znajdowal sie gleboki, naturalny kanal. Kiedy lodz znalazla sie w wodzie, znowu uslyszalem glos dowodcy. Ale tym razem wiedzialem, ze nie nalezy on do zadnego z czlonkow zalogi. Nie byl to glos, ktory moglbys uslyszec podczas zwyklego dnia. Byl to glos, ktorego juz nigdy wiecej nie chcialbym uslyszec! -Dobrze sie sprawiliscie - powiedzial gleboki, oleisty i mruczacy glos, ktory bynajmniej w niczym nie przypominal mruczenia kota. Bylo to raczej basowe dudnienie, ktore w kazdej chwili gotowe bylo przeksztalcic sie w lunatyczny smiech albo w niszczacy atak furii. - Dobrze sie spisaliscie i dlatego otrzymacie godziwe wynagrodzenie - ciagnal dalej. - To tylko zalezy od waszych sukcesow lowieckich. Wiecie juz, kim zostaliscie. Moje ugryzienie oraz esencja towarzyszacej mi lady posiadaja najwieksza sile, jesli chodzi o nasz gatunek. Jak wiadomo, na kazdego z was, czyli naszych nowych rekrutow, przypada wielu schowanych gdzies po katach ludzi, ktorzy nie zostali jeszcze zaszczyceni naszym ugryzieniem. Pominawszy fakt, ze zadanie przemienienia tych osob w tak krotkim czasie przekracza mozliwosci nawet tak wielkich wampirow jak my, chcialbym, zebyscie wiedzieli, iz pozostawilismy ich specjalnie dla was. Uslyszalem zbiorowe westchnienie, a moze byl to tylko haust niedowierzania badz przerazenia. Podszedlem blizej i widzialem wszystkich zgromadzonych w okolicy dzwigu, ktory opuscil lodz. Takze postac samca i samicy. Stali tylem do mnie, za co bylem wdzieczny, a otaczajaca ich grupka skladala sie z bylych czlonkow zalogi. Stewardzi, marynarze, a nawet jeden lub dwoch oficerow. W zapadajacym zmierzchu ich oczy swiecily siarkowo-zoltym blaskiem. -A co to ma znaczyc - odezwala sie postac rodzaju meskiego. - Czyzby ktos sie skarzyl? Czy nie podoba sie komus swiezy zar i zadza we krwi? Ta moc jest nieodparta. Nie jestescie jeszcze nieumarlymi, poniewaz nigdy nie zmarliscie, ale staliscie sie juz wampirzymi niewolnikami. Uwierzcie mi, ze wasza zadza bedzie sie wzmagala, wzrastala i kwitla! Mozecie z tym walczyc, ale i tak przegracie boj. Oslabniecie, a inni na tym... a wlasciwie na was, skorzystaja. Najlepiej dla was bedzie, kiedy skorzystacie z tego i bedziecie sie radowac nowymi mozliwosciami. Tak! Cieszcie sie tym, co macie, dopoki mozecie. Znowu dal sie slyszec jek zawodu, ale meska postac zignorowala go i kontynuowala: -Po waszych pomyslnych lowach na tym statku, a sa tu przeciez setki pochowanych, pelnokrwistych istot, przybeda ludzie, ktorzy zapoluja na was. Byc moze juz sa w drodze. Wszyscy jestescie zgubieni, zatem wykorzystajcie czas, ktorego niewiele wam juz pozostalo. Po nim odezwala sie samica, skrzeczac obrzydliwym glosem wiedzmy: -Wykorzystajcie czas? O nie, tylko nie czas. Na tym statku sa kobiety, mlodziutkie dziewczeta, dziewice. Jest ich naprawde sporo. Z nich wlasnie skorzystajcie! Jestescie teraz wampirami i plonie w was zadza i zwierzece pozadanie. Korzystanie z tych mocy i mozliwosci bylo dotychczas zabronione, lecz nadszedl czas wyzwolenia. Jestescie panami waszych zadz... bo juz nie przeznaczenia! -Odplywamy juz - samiec skinal glowa. - Ten statek, to miejsce i jakze krotki czas naleza do was. Czyncie wasza wole... Po czym samiec i samica odwrocili sie, wskoczyli na barierke, przez chwile na niej stali z poczuciem rownowagi, ktore niedostepne bylo zwyklym ludziom. Wychylili sie, patrzac wzdluz lin utrzymujacych lodz na miejscu. Ubrani na ciemno, obwieszeni bizuteria skradziona z pokladowych sklepow odwrocili sie i spojrzeli po raz ostatni na "zaloge". W zapadajacym zmierzchu ich czerwone oczy przypominaly lampy sygnalizacyjne. Nastepnie zeslizgneli sie na dol i poszybowali jak dwa wielkie nietoperze. Ich markowe ubrania powiewaly na wietrze, kiedy znikali z pola widzenia. Minute pozniej, po odczepieniu lin, wlaczyly sie silniki lodzi. Garstka bylych czlonkow zalogi, nic nie mowiac, spojrzala po sobie. Ich oczy swiecily tym samym dzikim blaskiem! Po chwili rozeszli sie i znikneli w szybko zapadajacych ciemnosciach. Kilku ruszylo w kierunku luku, w ktorym sie ukrylem. Nie czekalem na to, co beda dalej robic, tylko ucieklem w przeciwnym kierunku. Dotarlem na lewa burte, gdzie poblyskiwaly jeszcze resztki swiatla i gdzie mozna bylo liczyc; na resztki normalnosci... V Nieumarli na Morzu SrodziemnymNicolae Rusu zamilkl, a jego oczy wpatrywaly sie beznamietnie w sceny niedawnej przeszlosci. Sceny, ktorych juz nigdy nie zapomni. Tak przynajmniej przypuszczal Trask i przez jakas minute lub dwie pozwolil mu pozostac w tym stanie. Jednak po pewnym czasie odezwal sie: -Sluchaj, Nick. Wiemy, ze jest ci ciezko, ale musimy sie dowiedziec o kilku rzeczach. Za jakas godzine wracamy na statek, wiec... -My? - Nick ozywil sie. Usta zaczely mu drgac i staral sie skupic spojrzenie na Trasku. -Powiedziales, ze my tam wracamy? O nie - pokrecil gwaltownie glowa - wy mozecie tam wracac, ale ja znajde sobie miejsce, gdzie bede mogl sie dobrze schowac! - Zlapal Traska za reke i probowal wstac, ale Lardis go powstrzymal. -Spokojnie, synu - zwrocil sie do niego stary Lidesci. - Nie chodzilo mu o ciebie. Nigdzie nie pojdziesz, jestem pewny, ze w swoim zyciu juz sie napatrzyles na statki. Ale my musimy tam wrocic. To nasz obowiazek. Musimy cos jeszcze zrobic, zanim ja zatopimy. -Zatopicie ja? - Rusu spojrzal na niego z niedowierzaniem. - Naprawde? Wieczorna Gwiazde? -Poslemy ja na samo dno - przytaknal Lardis. - I wszystkich nieszczesnych krwiopijcow wraz z nia. -No to po co tam wracacie? - Rusu myslal calkiem logicznie. - Dlaczego po prostu od razu jej nie zatopic? Bylby to akt laski dla wszystkich na pokladzie. Lardis spojrzal na Traska. Ale Trask nie mogl powiedziec prawdy Nickowi Rusu. Rozbitek mial juz wystarczajaca ilosc koszmarnych wrazen za soba. -Musimy sie upewnic, czy nie ma tam wiecej takich osob jak ty - rzekl w koncu Trask, ale przyszlo mu to z wielkim trudem, poniewaz musial sklamac. - Czy zgodzilbys sie, gdyby chodzilo o ciebie, zostac tam sam bez pomocy? -O Boze, nie! - zadrzal Nick, po czym zlapal ponownie Traska za reke i dodal: -Posluchaj dobrze. Bylem na tym statku i z cala pewnoscia wiem, ze nikt wiecej nie przezyl. Wszyscy przepadli, daje ci na to moje slowo. -Wiesz o tym, prawda? - odparl Trask. - Wiesz, bo wszystko widziales. -Nie wszystko, ale wystarczajaco. -Opowiedz to w skrocie, nawet najwiekszym - rzekl Trask. - Ale opowiedz nam. -To chaos - zaprotestowal Rusu. - Wirujacy zbior strasznych obrazow... trzy piekielne noce...jak niekonczacy sie koszmar krwi i zbrodni! -A jesli zadam ci konkretne pytania? - powiedzial Trask. - Bedziesz w stanie odpowiedziec? Naprawde potrzebujemy twojej pomocy. Rusu puscil uchwyt, polozyl sie na plecach i rzekl: -Pytaj. Jesli bede znac odpowiedzi, to postaram sie je przekazac. -Co z innymi szalupami? - zapytal Trask. - Jak to sie stalo, ze wkrotce po tym, jak pierwszej nocy Malinari i Vavara, stwory, ktore nazywamy "Wielkimi Wampirami", opuscili statek, nie probowaliscie skorzystac z innych szalup i lodzi? Przeciez zylo wowczas jeszcze sporo ludzi. Moze nawet czlonkow zalogi? Rusu pokiwal glowa. -Wiem, o co ci chodzi. Tez o tym myslalem. Nawet probowalem, a raczej sprobowalbym, gdyby to bylo mozliwe. Trask zasepil sie. -A co, nie bylo mozliwe? Przeciez na tak nowoczesnym statku opuszczenie szalupy na wode nie powinno byc zbyt trudne. Rusu cicho sie zasmial i powiedzial: -Oni to utrudnili! Ci przekleci... jak ich nazywacie? Wielkie Wampiry? Zalatwili wszystkie szalupy. I nie pytaj mnie dlaczego, pewnie mieli swoje zboczone powody, moze dlatego, zeby miec pewnosc, ze wszystkich spotka ten sam, okropny los. -Zalatwili? - powtorzyl za nim Trask. - Chcesz powiedziec, ze je zniszczyli przed odplynieciem? Moglbys to wyjasnic? -Nie - rzucil Rusu gwaltownie. - Nie mam ochoty niczego wyjasniac! Jezu Chryste, dobry Boze, czyz nie powiedzialem juz, ze nawet nie chce o tym myslec?! - Znowu usilowal wstac z lozka, ale Lidesci przytrzymal go, mowiac: -Lepiej wyrzucic to z siebie, Nick. Plynie w tobie krew starego ludu, mojego ludu. Rasy o wiele starszej, niz moglbys to sobie wyobrazic. Jesli bedziesz probowal trzymac te wspomnienia wewnatrz siebie i nie podzielisz sie nimi... - Pokrecil glowa. - To tylko zaszkodzi twojemu zdrowiu. Rusu kurczowo chwycil Lardisa za reke i patrzac mu gleboko w oczy, powiedzial: -U... ufam ci, ojcze. I wierze ci. Wiec dobrze, sprobuje. I juz po chwili kontynuowal: -Pierwsza noc nie byla taka zla. To znaczy byla zla, ale nie najgorsza. Oni jeszcze walczyli, walczyli z tym, co ich spotkalo. Nieliczni ruszyli na lowy, ale inni nie chcieli sie poddac dzialaniu esencji. Nawet probowali bronic swoich najblizszych. Ale pozniej... o Boze! Pozniej przemienili swoich bliskich. Ale na razie do tego nie dochodzilo. Jezeli chodzi o szalupy, to jak widzieliscie, Gwiazda osiadla na skalach bedacych czescia malenkiej wysepki. Mysle, ze specjalnie to zrobili, zeby nie mozna bylo odplynac statkiem. Oni sami mieli sporo szczescia, ze udalo im sie odplynac lodzia. Reszta szalup, procz nielicznych znajdujacych sie na rufie, nie mogla zostac spuszczona, poniewaz trzeba by osadzic je na skalach. Moze kilku mezczyzn mogloby przetaszczyc ciezka lodz na odleglosc dwudziestu, trzydziestu stop po piasku plazy, ale nie po tych wystajacych skalach! Tak czy owak jakos przetrwalem pierwsza noc. Przesiedzialem cala noc na oslonie komina, takim wielkim kolnierzu okalajacym kominy. Stamtad moglem widziec... widziec, co sie dzieje. Ale... jeszcze nie chce o tym opowiadac, pozniej. Powiem wam tylko, ze byly jeszcze osoby, ktore przezyly, przynajmniej tej nocy. Udalo mi sie dotrwac do rana i nawet sie troszke zdrzemnalem. Blogoslawiony poranek! Uslyszalem zawodzenie, gdy slonce wychylilo sie znad horyzontu. Poklady oczyscily sie z jeczacego, wyjacego i krzyczacego tlumu! Po prostu zwineli sie i zeszli do wnetrza statku. Niewielka grupka ludzi wyszla za to na zewnatrz. Dolaczylem do nich. Wygladalo na to, ze nie tylko ja przezylem. Pod pokladami prawdopodobnie bylo jeszcze duzo innych osob pozamykanych w pokojach. Pewnie bali sie wyjsc, ale kto by ich za to winil? Nie wyobrazalem sobie, ze mogliby przetrwac do nastepnego ranka, nie z banda wampirow rozsianych po dolnych pokladach, barach, lukach... wszedzie. Niektorzy z tych, dla ktorych bylo juz za pozno, byli nawet zabawni, no, moze nie tak bardzo... oni najwyrazniej udawali, ze nic sienie stalo! Dzialalo naglosnienie i slyszelismy, jak w Jazz Barze ktos wykonuje swoja robote. Facet spiewal standardy typu "Minnie the Moocher", "The Seat Song" i tak dalej. Ale wole nie myslec, kim byla jego publicznosc, jak okazywali swoje zadowolenie albo co popijali! My, czyli dwoch innych marynarzy, inzynier pokladowy i mlodszy steward, stanowilismy resztke ludzkosci na tym statku. Rozbitkowie nie nalezacy do zalogi nie wiedzieli, gdzie sie ukrywac, wiec zatrzasneli sie w kabinach. Niewatpliwie jednak polowano na nich, a drzwi do kabin sa naprawde cieniutkie... Inzynier, nie wiem, jak sie nazywal, nie mielismy czasu na przedstawianie sie, stwierdzil, ze powinnismy isc na rufe, sprawdzic, czy nie da sie spuscic jakiejs szalupy. To byl twardy facet i mial tyle wiary w siebie i powodzenie naszych dzialan, ze podnosil wszystkich na duchu. Przynajmniej na jakis czas. Te zboczone dranie, te, jak ich nazywacie? Wampyry? Zajely sie szalupami. Wszystkie dzwigi zostaly zepsute, a zeby miec calkowita pewnosc, zniszczono rowniez lodzie. Kazda szalupa, ktora znajdowala sie ponad woda, a nie nad skalami, zostala w wielu miejscach podziurawiona. I tak to bylo. Utkwilismy posrodku oceanu na statku pelnym wampirow... Rusu przerwal opowiesc, a jego oczy zaczely bladzic, nie dostrzegajac niczego. -A co z radiem? - Trask zadal mu pytanie. - Jak to sie stalo, ze na lad dotarlo tylko jedno, krotkie wolanie o pomoc i to za pomoca telefonu komorkowego? Rusu obudzil sie z chwilowego letargu. -Co? Aha... komorka? To bylem ja. Jesli zas chodzi o radio na statku, to wasze cholerne Wielkie Wampiry na samym poczatku poszly na mostek. Do kabiny radiowej wchodzi sie z mostku, a po tym co widzialem, kiedy zblizalem sie do tego miejsca... stwierdzilem, ze bestie przede wszystkim zajely sie komunikacja. No a potem byl moj telefon komorkowy. Przypuszczam, ze korzystanie z niego bylo calkowicie nielegalne. Ale po raz pierwszy jestem zadowolony ze zlamania prawa! -Nielegalne? - zdziwil sie Trask. - Wzywanie pomocy? -Nie, korzystanie z telefonu. Na poprzednim rejsie, jakis tydzien temu, Gwiazde dopadly klopoty wynikajace ze wzmozonej aktywnosci slonca. Szwankowala nawigacja satelitarna, komunikacja z ladem i na pokladzie. Pasazerowie korzystajacy z telefonow komorkowych znacznie pogorszyli sytuacje. Poniewaz prognozy przewidywaly kolejne wybuchy na sloncu, przed tym rejsem zakazano wnoszenia telefonow na statek. Pasazerom takze zabroniono wnoszenia telefonow. Ale moj byl juz wczesniej w kabinie. Trask spojrzal na swoich kolegow i pokiwal glowa. -My tez mielismy problemy zwiazane z nadmierna aktywnoscia promieniowania slonecznego. Ale jesli chodzi o ciebie, w twojej sytuacji, miales pelne prawo korzystac z telefonu. Nicolae Rusu usmiechnal sie blado. -To byl zart. Myslisz, ze naprawde sie przejmowalem zakazem kapitana? Kapitan nie zyl, a inni byli nieumarli! Tylko ze moj telefon byl pod pokladem w mojej kajucie. Nie mielismy pojecia, co tam moze na nas czekac. Trask wygladal na zaskoczonego. -Zeszliscie na dol? -Musielismy. - Rusu wzruszyl ramionami. - Powiedzialem inzynierowi o telefonie, a on uparl sie, zebysmy zeszli go odzyskac. Mowil, ze to nasza ostatnia szansa. Znalazl dwie rakietnice i zapas rakiet. Stwierdzilismy, ze z latarkami i siekierami powinno nam sie udac. Jak sie okazalo, zejscie pod poklad bylo bledem. Wampiry zorientowaly sie, ze jest jeszcze grupka ludzi, ktorzy nie dali sie schwytac. A kiedy zapadnie noc... kiedy znowu zapadnie zmrok, one beda o tym pamietac. Odczekalismy do poludnia. Zrobilo sie goraco i slonce swiecilo, a promienie odbijaly sie od lustra wody i skal, wpadajac do srodka przez wszystkie okna i wejscia. Dopiero wowczas odwazylismy sie zejsc na dol...Jak juz mowilem, moja kajuta znajdowala sie na pokladzie B, we wnetrzu statku. Byly tam takze kabiny pasazerskie, ale kajuty zalogi nie byly tak luksusowe. Windy przestaly juz dzialac i musielismy zejsc po schodach. Poczatkowo nie nastreczalo to klopotow, poniewaz z zewnatrz wpadalo duzo swiatla. Ale kiedy zeszlismy z glownego pokladu na poklad A, zrobilo sie znacznie ciemniej. Swiatla awaryjne jeszcze dzialaly, ale blyskaly, dawaly niewiele swiatla i przygasaly. Uklad kabin zostal tak zaprojektowany, ze wszystkie mialy iluminatory, przez co w korytarzu nie bylo dziennego swiatla. Jednak w wiekszosci kabin drzwi byly otwarte, a wlasciwie zostaly wywazone z zawiasow, dzieki czemu rowniez i w przejsciu bylo troche slonecznego swiatla. Tylko ze swiatlo... bylo czerwone! Swiatlo, ktore docieralo z zewnatrz przez otwarte lub wywazone drzwi, mialo czerwony kolor! Kiedy zajrzelismy do jednej z kabin, zrozumielismy dlaczego. Bylo tam cialo dziewczyny. Zostala brutalnie zgwalcona i zamordowana. Zgwalcona to malo... to bylo cos znacznie gorszego. Zostala doslownie rozerwana, a jej krwia i wnetrznosciami zasmarowano okna, zeby je zaciemnic. Czesc jej twarzy, usta, jezyk... wygladaly, jakby ktos je zjadl! Miala wyrwane serce, chyba ktos skorzystal z siekiery, sadzac po spustoszeniach i wielkiej dziurze w klatce piersiowej. Lv.;- moj Boze - kiedy wyszlismy z jej kabiny i spojrzelismy wzdluz korytarza, zobaczylismy, ze ze wszystkich kabin, gdzie drzwi byly otwarte, wyrwane lub zrujnowane, dochodzilo... takie samo czerwone swiatlo! Kiedy Nicolae Rusu przerwal, odezwal sie David Chung: -Ben, musimy juz ruszac. Do Gwiazdy Wieczoru mamy co prawda tylko jakies pietnascie minut lotu, ale zmierzch zacznie zapadac juz za okolo poltorej godziny. Musimy zalatwic nasze sprawy i odleciec, zanim Invincible nie skonczy z tym. Uslyszelismy juz wystarczajaco... -Nie! - przerwal mu Lardis. - Niech dokonczy. To nam nie zaszkodzi, a na dluzsza mete dobrze mu zrobi. Czuje z nim pokrewienstwo i chcialbym to dla niego zrobic. Trask popatrzyl na Lardisa i skinal glowa. -Jestesmy mu to winni. Mamy plany Gwiazdy, wiec nie bedziemy slepi. Poza tym te biedne dranie na wraku sa... niedoswiadczeni. Nie ma wsrod nich ani porucznikow, ani prawdziwych niewolnikow. Sa tylko... tylko wampirami i mielismy juz do czynienia z o wiele gorszymi typami. Moze nawet bedzie lepiej, jak ktorys z nich do nas podejdzie, niz gdybysmy mieli zapuszczac sie za nimi pod poklad. - Nastepnie Trask zwrocil sie do Rusu: - Mow dalej, Nick. Jesli chcesz mowic, to bedziemy cie sluchac. Rusu przestal sie trzasc. Wygladal na skupionego i spokojniejszego. -Musicie byc bardzo odwazni - odezwal sie. - Przez to czuje sie jeszcze wiekszym tchorzem. -Nie musisz sie czuc w ten sposob - stwierdzil Trask. - Naprawde wiemy, przez co przeszedles. -Ale wiedziec, co na was czeka na tym statku, i leciec tam?... -Taka mamy robote - powiedzial Lardis. - Tym sie zajmujemy. -Sporo ryzykujecie. Ja tylko opowiadam historie, niewiele mam do stracenia. -Wal smialo - rzekl Lardis - nie mamy zbyt duzo czasu. Rusu pokiwal glowa i szybko podjal watek: -Z niektorych kabin, gdzie byly jeszcze drzwi, slyszelismy dobiegajace odglosy. Ale nie wiedzac, co na nas czeka w srodku, nie wiedzac, czy to ludzie-rozbitkowie, czy... czy cos innego, nie czekalismy na wyjasnienie watpliwosci, tylko zeszlismy na poklad B. Jak dotad, pomimo setek osob znajdujacych sie na statku, nikogo nie spotkalismy. To znaczy nikogo zywego. Jezeli chodzi o niezywych, to bylo ich pelno. Zalegali na schodach, mezczyzni, kobiety, dzieci - wszyscy w tak beznadziejnym stanie, ze nie mieli zadnych szans na reanimacje, jesli wiecie, jaki rodzaj reanimacji mam na mysli. Chodzi mi o to, ze byli martwi. Naprawde martwi! Zazwyczaj byly to starsze osoby lub bardzo mlode i wszyscy wygladali na slabych. Oni pierwsi zaplacili zyciem. Jesli chodzi o zywych, jesli mielibysmy ich tak nazywac, czyli ci, ktorych jeszcze nie widzielismy - przynajmniej za dnia - to oni nie tylko pili krew, ale Pozerali takze kawaly miesa! Niektore z cial, o Boze... byly Po prostu dokladnie przezute! Na schodach, korytarzach, w kajutach, pelno bylo krwi i wnetrznosci. Caly statek smierdzial krwia, kalem i smiercia. Ale najgorsze bylo wiedziec, ze na kazde z martwych cial, ktore tam widzielismy, przypadaly co najmniej dwa "zywe", kryjace sie, spiace lub podsluchujace nas, czerwonouste, dzikookie, pelne pierwotnej sily monstra. Zeszlismy na poklad B... i wowczas wszystko poszlo nie tak. Bylo ciemno, widzielismy droge tylko dzieki latarkom. Myslelismy, ze nikt nas nie obserwuje, nie slyszy -ha! Kiedy oni przestaja byc ludzmi, najwyrazniej poprawiaja im sie zmysly. Zaakceptowali swoj los i podzielili sie na grupy, ktore ruszyly na lowy. Mozliwe, ze wiedzieli o nas od poczatku, a poklad B, gdzie bylo najciemniej, stanowil doskonale miejsce do zastawienia pulapki. Dotarlismy do mojej kabiny. Drzwi byly otwarte. Wszystko bylo poprzewracane i porozrzucane po podlodze. Znalezienie telefonu zajelo mi troche czasu. Kiedy przeszukiwalem ten balagan, moi towarzysze obserwowali korytarz. I kiedy w koncu znalazlem telefon pod sterta ubran, uslyszalem ostrzegawcze sykniecie. Na koncu korytarza zauwazyli jakis ruch. Juz po chwili nasz wielki, niedzwiedziowaty inzynier zaklal i wystrzelil z rakietnicy. W przeklinaniu byl bardzo dobry - co drugie slowo to "kurwa", "chuj" lub "skurwysyn" - ale jeszcze nigdy w moim zyciu nie uslyszalem takiej rzeki obelg, jakie splynely wowczas z jego ust! Powod byl dosc oczywisty i kiedy wpadl do mojej kajuty, wyciagajac mnie stamtad na korytarz... zobaczylem sam. Na koncu korytarza od strony burty stala masa wampirow. I to nie byle jaka masa! Flara wystrzelona przez inzyniera odbila sie od sciany i przeleciala prawie przez cala dlugosc korytarza. Tam zaskwierczala i zaczela wirowac - jak kropla tluszczu rzucona na rozgrzana patelnie - tworzac oslepiajaca kule swiatla obleczona rozowym dymem. W klebach dymu podskakiwalo i tanczylo, starajac sie uniknac kontaktu z zarem, tuzin ludzi, mezczyzn i kobiet, a raczej istot, ktore kiedys byly ludzmi. Ich ciala byly oswietlone zarem flary. Za nimi, na schodach wyjsciowych czyhal stloczony tlum dzikich, zoltych, swiecacych oczu! Mialem ze soba telefon i kierowalismy sie do wyjscia. Wszyscy ruszylismy biegiem do drugich schodow. Ale tam czekala na nas kolejna grupa! Co tam grupa! To byla koszmarna horda! Oni po prostu zlewali sie ze schodow jak masa splywajaca do korytarza. Milczacy tlum gapiacych sie twarzy ze zdziczalymi oczami. Kohorta zombi, z ktorych kazde chcialo nas dosiegnac wyciagnietymi rekami! Z przodu szedl wielki inzynier z rakietnica w dloni, pochod zamykal steward z druga rakietnica. Mielismy tylko jedno wyjscie: przebic sie przez te... okropna, nieumarla horde potworow zadnych krwi. Inzynier zaladowal bron i wystrzelil. Rakieta wleciala w srodek tlumu wampirow, odbijajac sie od ich cial i podpalajac kilkoro z nich. Odbila sie od schodow, a nastepnie od sufitu i z powrotem wpadla w tlum. Wtedy wybuchla, rozsiewajac wokol siebie plomienie, dym i oslepiajace swiatlo oraz podpalajac wszystko, czego dotknela. Istoty, ktore byly kiedys ludzmi, zaczely piszczec niczym przerazone szczury. W tym samym czasie steward odpalil rakiete w tlum zblizajacy sie korytarzem od strony rufy. Ci zaczeli dochodzic do siebie po pierwszym strzale i szoku. Powoli zaczeli isc w naszym kierunku. Bylismy osaczeni z obu stron i tylko rakietnice, siekiery pozarowe i nasze przerazenie dawaly nam cien szansy. Mysle jednak, ze najlepsza bronia bylo przerazenie. Masywny inzynier szedl z przodu, wcisnal sobie rakietnice za pas i dopadl do wampirow, machajac siekiera. Marynarze szli po jego bokach, dzieki czemu praktycznie wypelnili cala szerokosc korytarza. Ja wraz ze stewardem pilnowalem naszych tylow... Jezu, to byla rzez! Oszolomione zadza krwi potwory zdawaly sie nie miec poczucia kierunku, mialy zaburzona orientacje prawdopodobnie z powodu dzialania trucizny krazacej w ich krwi. Oczywiscie byly znacznie silniejsze od zwyklych ludzi, a ich zmysly ulegly wyostrzeniu, jednak nie wiedzialy, jak skorzystac z tych atutow. Jedyne, co je interesowalo, to nasza krew. Zadza krwi byla napedzajacym je paliwem. Zakosztowaly narkotyku, ktory w porownaniu do stosowanych przez nas narkotykow byl znacznie mocniejszy i wywolywal natychmiastowe uzaleznienie. I one chcialy naszej krwi! Jednak w ich slepym pozadaniu zapomnialy o jednym: my chcielismy zachowac nasza krew! I nasze siekiery dokonaly przerazajacego dziela! Lecz ich sila oraz liczba... posiekane trupy kladly sie pokotem warstwami pod nogami, az musielismy sie wspinac, zeby przejsc dalej! W tym karmazynowym piekle bylismy doslownie zalani ich krwia! Nie wiem, jak sie nam udalo dostac na schody, ale tam wlasnie stracilismy pierwszego czlonka naszej grupy. Jeden z marynarzy na przedzie... potknal sie... przewrocil i zostal sciagniety za nogi w dol. Kopal i krzyczal, zeslizgujac sie po schodach skapanych w wampirzej krwi. W koncu wpadl w bezmiar wyjacej hordy tuz za naszymi plecami. Razem ze stewardem bylismy odwroceni do tylu i widzielismy... dokladnie wszystko. Do teraz sie trzese na samo wspomnienie i zawsze bede slyszec jego krzyki. Marynarz zostal porwany przez dziesiatki skrwawionych rak. Wygladalo to tak, jakby przejechal po nim czerwono-szary walec. Natychmiast przerzucili go w kierunku burty, podniesli ponad glowy, a nastepnie zanurzyli w tlumie. Wygladal, jakby wpadl do kadzi z farba, poczatkowo powierzchnia podtrzymywala go... ale po chwili popekala skora, a na powierzchni ukazaly sie kolory. Pobladly zostal wchloniety w tlum w calosci, po czym ponownie uniesiony... ale teraz nie byl juz caly! Jego kawalki, a wlasciwie kesy, znikaly w przestrzeni juz po dwoch, trzech sekundach. Pozniej na zawsze zniknal nam z oczu, zanurzajac sie pomiedzy ciala, gdzie zostal pozarty. We czterech - dwoch z przodu i dwoch z tylu - toczylismy ciezki boj na schodach. Nacisk wampirow slabl, w miare jak zaczynalo sie przebijac dzienne swiatlo. Nagle, w co trudno bylo nam uwierzyc, znalezlismy sie na pokladzie gdzie promienie cudownego slonca dosiegaly od gory naszych napastnikow, oslepiajac i przypiekajac ich. Ponizej promienie znikaly i dla nas bylo to doslownie jedyne swiatlo w tunelu. I wowczas, gdy wygladalo na to, ze uda nam sie wyjsc z tych' opresji bez dalszych strat - cholera jasna, niech to szlag! - to wtedy stracilismy mlodego stewarda. W krociutkiej przerwie miedzy atakami hordy odlozyl na moment siekiere, chcac zaladowac rakietnice. Ale jego zakrwawiona reka byla sliska i na dodatek trzesla sie z wysilku i emocji. Cenne rakiety wypadly mu z reki oraz z kieszeni. Na dodatek potknal sie, zanim zdazyl wystrzelic. Ktos, a raczej cos, co trzymalo sie tuz przy ziemi, zlapalo jego siekiere i uderzylo go w kostke. Z podcietymi nogami wydal z siebie dziki wrzask i w koncu zdolal wystrzelic z rakietnicy w dol schodow. Kula ognia leciala zygzakiem, wydajac z siebie glosny syk oraz dym, i odbijala sie kilkakrotnie od scian, zanim wybuchla ognistym oblokiem. Choc krzyki i ostrzegawcze sykniecia wycofujacych sie wampirow, znajdujacych sie ponizej mnie, wskazywaly na nasz sukces, to jednak kilka rak zlapalo stewarda, ciagnac go na dol za kostki. Wowczas widzialem go po raz ostami. Zostalo na tylko trzech. Chwilowo droga pode mna byla oczyszczona, wiec dolaczylem do ludzi z przodu, gdzie mielismy do czynienia jeszcze z trzema lub czterema wampirami. Biorac pod uwage zdumiewajaca sile tych potwornych kreatur, mozecie sobie wyobrazic, jakie stalo przed nami zadanie. Ale oni zasadniczo wciaz mysleli tak jak ludzie, wciaz nie zdawali sobie sprawy z wlasnych mozliwosci. Ponadto od gory dochodzilo do nas swiatlo - prawdziwe swiatlo odbitego slonca. Tak wiec musieli unikac nie tylko naszych zakrwawionych siekier, ale rowniez ultrafioletowych promieni, ktore choc oslabione odbiciem, trwozylo ich i oslepialo. Z kolei my bylismy juz wyczerpani, nawet nasze przerazenie nie dodawalo juz sil. I wlasnie o kilka krokow od glownego pokladu, z widokiem rychlego wybawienia, sily opuscily poteznego inzyniera. Jednoczesnie potwory znajdujace sie wyzej od nas zdaly sobie sprawe z tego, ze ich jedynym wyjsciem jest rzucenie sie na nas. Jeden z nich rzucil sie na mnie, inny na drugiego marynarza. Udalo nam sie podniesc siekiery i trafic z pomoca ich wlasnego impetu, po czym stoczyli sie w dol po schodach. Dwaj nastepni byli stosunkowo niewielkimi mezczyznami, jeden gruby i lysy. Wielki inzynier zaklal i zamachnal sie na niego, celujac w klatke piersiowa, ale jego siekiera osunela sie po zebrach wampira. I kiedy to cos na niego opadlo razem z czwartym stworem, to ich laczna masa przewrocila inzyniera, zabierajac go w ciemnosc na dole. Pod nami cale stado, ktore tylko czekalo na swoja szanse, wyciagnelo rece i sciagnelo go na dol. Zobaczylem tylko jego zacisniete zeby i zakrwawiona twarz. Ostatkiem sil zdolal rzucic w moim kierunku rakietnica. Wczesniej dal mi pudelko z amunicja. Wiedzac, ze juz jest P? nim, zaladowalem rakiete do pistoletu i wystrzelilem dokladnie w srodek schodow. Jednak juz nie patrzylem na to, co ukaze sie w swietle racy, poniewaz i tak wiedzialem, co zobacze. Nastepnie z ostatnim z moich przyjaciol wdrapalismy sie na gorny poklad i pedzac, a wlasciwie powloczac nogami, przeszlismy korytarzem, wychodzac na szeroko oswietlona, nasloneczniona przestrzen. Upadlismy na deski pokladu, ledwo dyszac, powoli dochodzac do siebie... Bylem calkowicie zalany krwia! Nagle zdalem sobie sprawe z tego, ze moje cialo i ubranie ociekalo krwia wampirow! Podobnie wygladal moj przyjaciel. Wspinalismy sie dalej po zewnetrznych schodach - choc gdybysmy byli w pelni sil, to zapewne bysmy pobiegli - na gorny, otwarty poklad, na samym szczycie statku, gdzie bez chwili zwloki wskoczylismy do basenu. W wodzie zdarlismy z siebie ubrania i obmylismy trzesace sie ciala. Woda robila sie natychmiast czerwona, a my przeplywalismy w miejsca, gdzie jeszcze nie zdazylismy jej zabrudzic. To oczyszczanie zdawalo sie trwac cala wiecznosc. Kiedy skonczylismy, wystawilismy ciala do slonca, zeby wyschly. Niewiarygodne, ze nie mialem zadnych ran, ugryzien czy chocby zadrapan, ale moj przyjaciel... on nie mial tyle szczescia! W trakcie walki zostal ugryziony w bark i w ramie, a z lekkiej rany na czole wciaz ciekla mu krew. Bardzo sie wystraszyl, kiedy zobaczyl swoje obrazenia Nawet bardziej niz podczas walki. -Czy myslisz, ze ja... moge? Ale wowczas nie wiedzialem wszystkiego i nie znalem odpowiedzi. Telefon nie dzialal. Baterie sie wyczerpaly, a kapiel w basenie raczej nie pomogla mu lepiej dzialac. Smieszne, ze po wszystkich klopotach, jakie przeszlismy, cenie, jaka zaplacilismy za ten przeklety przedmiot, zapomnialem, ze mam go w kieszeni! Niewatpliwie wynikalo to z mojego samopoczucia, z paniki i ze strachu o zycie. Rozebralem telefon na czesci i wysuszylem. Kiedy skladalem go z powrotem, poslalem przyjaciela, zeby przyniosl baterie. Na szczescie majac w rece rakietnice, zostalo mi na tyle zdrowego rozsadku, ze zostawilem ja razem z amunicja na brzegu basenu. Przynajmniej to nie uleglo uszkodzeniu. O godzinie drugiej trzydziesci ciagle nie bylo mojego przyjaciela. Ja zas zasnalem z wyczerpania na jakis czas. Otoczony swiatlem slonca poczulem sie bezpieczny. Poklad pomimo nocnej rzezi byl zadziwiajaco czysty, jakby wampiry byly nauczone sprzatac po sobie! Procz kilku czerwonawych plam poklad wygladal na swiezo umyty. Moze wampiry lubia utrzymywac porzadek w swoim domu? Wczesniej w morzu plywala co najmniej setka cial. Teraz albo zatonely, albo gdzies podryfowaly. W waskiej zatoczce, gdzie fale uderzaly o skaly, dostrzeglem jakis ruch. Kiedy lepiej sie temu przyjrzalem, dostrzeglem kraby oraz rybki migotajace w ciaglym, szybkim ruchu. W morzu nic sie nie zmarnuje... Wieczorna Gwiazda byla monstrualnym statkiem. Hm. To chyba niezbyt szczesliwy dobor slow... powiedzmy, ze byla wielka. Poszukiwania drugiego rozbitka nie mialy wiekszego sensu. Mogl byc wszedzie, mogl nawet pojsc... albo zaginac? Jezeli o mnie chodzi, to nie mialem najmniejszego zamiaru znowu schodzic pod poklad, a juz w zadnej mierze w miejsca nieoswietlone. Ale nie wiedzialem, czy moj przyjaciel zdaje sobie sprawe z niebezpieczenstwa. Choc wygladalo na to, ze wie, co sie dzieje, to byc moze nie zrozumial wszystkiego. Nagle znowu odczulem panike, bylem sam! Zupelnie nagi! Moja jedyna nadzieja byl moj telefon, ale nie mial baterii! Wzialem sie w garsc, przynajmniej na tyle, na ile potrafilem. Na glownym pokladzie byly sklepy z prezentami i pamiatkami. Ale to bylo trzy poziomy nizej. Na szczescie centrum handlowe statku znajdowalo sie prawie bezposrednio pod basenami. Ponadto srodek glownego pokladu znajdowal sie nad poziomem morza i mial okna, ktorymi wpadalo blogoslawione dzienne swiatlo. Poza tym kiedy bylismy na tym poziomie, to oprocz pary Wielkich Wampirow nie zauwazylem zadnego z tych przemienionych stworow. Modlilem sie, zeby wiecej juz nic takiego nie zobaczyc. Kiedy w koncu zapanowalem nad nerwami i zszedlem do centralnej czesci glownego pokladu, zrozumialem, dlaczego nie tylo tam wampirow. Okna wpuszczaly bardzo duzo dziennego swiatla, a wiekszosc wystaw i wnetrz sklepow wypelniona byla chromami lub lustrami, ktore odbijaly promienie slonca. Dla moich oczu nie przedstawialo to wiekszego problemu niz jasno oswietlone centrum handlowe, ale dla nich... przypuszczam, ze musieliby sie czuc jak w piekle! Podszedlem do znajomego mi sklepu, w ktorym sprzedawano wszelkie akcesoria do fotografii. Wpadla mi do glowy mysl, ze... ze ten sklep moze byc zniszczony, ale wszystko bylo na swoim miejscu... oprocz polki, na ktorej znajdowaly sie baterie. Nic na niej nie bylo... Szybko sprawdzilem w innych sklepach, ale na prozno. Zanim wrocilem na gorny, otwarty poklad, wzialem sobie ze sklepu skarpetki i buty, a z pralni koszule i kombinezon. Pozniej zaatakowalem lodowke w glownej jadalni Gwiazdy i napelnilem kieszenie zywnoscia, wciskajac jeszcze butelke doskonalego wina. Od jakiegos czasu nie bylo juz pradu, ale jedzenie bylo jeszcze swieze i chlodne. No i nadal nie widzialem zadnego sladu mojego przyjaciela. Odkrylem, ze zaczynam sie zastanawiac, czy on rzeczywiscie jest moim przyjacielem... lub czy jest czyimkolwiek przyjacielem. Pomyslalem, ze moglbym wystrzelic rakiete w powietrze. Szalenstwo! Co by mi przyszlo ze strzelania w pelnym sloncu? Z kolei skorzystanie z rakietnicy w nocy... byloby ostatnim czynem w zyciu! Tak czy owak potrzebowalem rakietnicy. Oprocz siekiery byla to moja jedyna bron. Po posilku poczulem sie ociezaly i zmeczony. Stwierdzilem, ze drzemka bedzie niezlym pomyslem, bo nie mialem pojecia, kiedy znowu bede mogl sie przespac. Zmierzch mial zapasc za jakies trzy, cztery godziny. Spedzilem jeszcze godzine na szukaniu baterii, jednak niczego nie znalazlem. Przypuszczalem, ze moglbym cos takiego znalezc na mostku... ale juz po kilku sekundach przebywania na mostku musialem stamtad wyjsc. Wiecej czasu nie bylem w stanie tam spedzic. Teraz wiem, jak musi wygladac pieklo. Wdrapalem sie na komin i otworzylem wlaz konserwacyjny. Kiedys juz tutaj bylem, sprawdzajac droznosc przewodow spalinowych przed wyplynieciem w morze. Piekacy smrod tlustej ropy przyprawial o mdlosci, ale dalo sie wytrzymac, kiedy silniki byly wylaczone. Nie mozna tam bylo wchodzic, kiedy statek plynal. W kilka sekund czlowiek udusilby sie i usmazyl. Jednak silniki Gwiazdy juz nigdy nie zadzialaja. Przynajmniej dopoty, dopoki statek nie zostanie sciagniety ze skaly. Miejsca bylo na tyle, ze moglem sie nawet polozyc. Zdrzemnalem sie w cieniu, na kolnierzu komina, a slonce w tym czasie zaczelo zachodzic. VI "Rozrywka"-Zostawcie to piechocie morskiej David Chung, ktory zawsze wykazywal sie najwieksza nerwowoscia w grupie, skorzystal z chwili przerwy w opowiesci Nicka i zwrocil sie do Bena: -Ben, musimy ruszac. Trask spojrzal na zegarek i odpowiedzial: -Mamy jeszcze kilka minut. Niech mowi. Lardis przytaknal ruchem glowy, dodajac: -Zgadzam sie. Niech to z siebie wyrzuci. Ponadto jesli mamy zlapac wampira, to lepiej zrobic to noca. Ben ma racje: kiedy swieci slonce, to musisz za nimi zlazic na dol. Ale kiedy slonce zajdzie... to one przyjda do ciebie! - Mrugnal zachecajaco okiem do rozbitka, dodajac: - Nick? Rusu z kazda chwila nabieral sil. W obecnosci tego rodzaju ludzi czul sie bezpiecznie po raz pierwszy od trzech dlugich dni i nocy. Rozgladal sie po twarzach zgromadzonych osob i dokladniej przygladal sie kazdemu. Sanitariusze zostawili na stole paczke papierosow i zapalniczke. Nick zapalil papierosa i gleboko sie zaciagnal. Spojrzal na Lardisa, krotko i zdecydowanie kiwnal glowa i wznowil opowiesc w miejscu, w ktorym przerwal: -A wiec spalem na oslonie... az zbudzil mnie glos szepczacy: Hej! Obudz sie! Otworzylem oczy i zobaczylem znajomego marynarza. Wszedl po drabince, ponad poziom oslony komina wystawala z wlazu jego glowa i ramiona. Lezalem jeszcze, a on patrzyl na) mnie. Zrobilo mi sie zimno i zaczalem drzec, ale po dlugosci; cienia zorientowalem sie, ze slonce juz prawie zaszlo. Razem z moim bylym przyjacielem znajdowalismy sie w cieniu rzucanym przez komin. Sposob, w jaki patrzyl na mnie -intensywnie i bez zmruzenia powiek - byl irytujacy. -Gdzie byles? - zadalem pytanie. - Musiales sie schowac, czy cos podobnego? Zatrzasnales sie? -Chowac sie? - spojrzal na mnie ze zdziwieniem. - Zatrzasnalem? - Wzdrygnal sie i jakby oprzytomnial. - Tak, zatrzasnalem sie! Tam, na dole. Ale oni mnie nie widzieli. Zasnalem i czekalem, az sobie pojda. Pozniej nie moglem cie znalezc. Ale przypomnialem sobie, skad do nas przyszedles rano. No i... mam cie. Kiedy wszedl na oslone, usiadlem i cofnalem sie, opierajac sie o komin. -A co z bateriami? - spytalem. - Znalazles jakies? -Baterie? - powtorzyl moje slowa. Usiadl przede mna, krzyzujac nogi. - A, tak! Baterie. - Siegnal do kieszeni i wyciagnal kilka opakowan baterii roznych rozmiarow. Widnialy na nich naklejki z cenami oraz metki z nazwa sklepu z akcesoriami fotograficznymi. Przyjrzalem sie bateriom, a pozniej jemu. Wiedzial, o czym pomyslalem. -Rozumiesz - odezwal sie. - To kwestia przetrwania. Po tej walce, po tym jak zostalem ranny i ugryziony, nie jestem pewien czy wszystko ze mna jest... w porzadku? Przemyslalem wszystko i postanowilem zaczekac. Ton jego glosu opadal i zwalnial, stajac sie coraz bardziej monotonny, i przypominal mowe osob bedacych pod wplywem silnych lekow. Jednak kiedy mowil, stopniowo, coraz bardziej sie do mnie przyblizal. Patrzyl na mnie i nic nie mowil. Po chwili zagadnalem go: -Wcale nie zatrzasnales sie na dole, prawda? Po prostu bales sie o siebie, mam racje? -Cos w tym rodzaju - odpowiedzial. - Sprawdzasz baterie? Kiedy wyciagalem telefon i odpakowywalem baterie, przyblizyl sie do mnie dosyc raptownie, natarczywie dopytujac sie: -Jak wygladam? Musisz mi powiedziec! Musze wiedziec, czy wygladam jak... w porzadku? Nie czuje sie najlepiej. Wlasciwie to zle sie czuje... Kiedy wkladalem baterie do telefonu, czulem, ze moje palce sa jak z waty. Na szczescie malutkie swiatelko w telefonie zapalilo sie. Dzialalo! -Wygladasz dobrze - odpowiedzialem. Sklamalem, poniewaz wygladal beznadziejnie, ale nie odwazylem sie tego Powiedziec. Chcialem, zeby byl w porzadku, ale nie bylo teraz sensu mowic mu, ze jest inaczej. Przechylil glowe na jedna strone, usmiechnal sie i powie dzial: -Wygladam dobrze? Naprawde? Myslisz, ze ze mna wszystko w porzadku? - Ale jego usmiech mowil, ze mi nie wierzy. -Tak, naprawde tak uwazam - sklamalem znowu i zaczalem wybierac numer mojej rodziny w Limassol na Cyprze. Telefon zadzwonil raz, drugi, trzeci... chcialo mi sie glosno krzyczec z frustracji. Po czwartym sygnale ktos w koncu podniosl sluchawke. To byla moja matka. -Tu Nick - zacharczalo mi w gardle, po czym odchrzaknalem i zaczalem od nowa. - Tu Nick, dzwonie z pokladu Wieczornej Gwiazdy. Mamo, sluchaj uwaznie. Mamy klopoty. Przekaz do firmy, ze statek wpadl na skale, ale nie wierni gdzie. Powiedz im, ze zostalismy zaatakowani przez... I tyle tylko zdolalem powiedziec, poniewaz moj "dobry" przyjaciel zblizyl sie blyskawicznie i wytracil mi telefon z reki.' Kiedy upadl na oslone komina, walnal w niego piescia tak mocno, ze spod reki wylecialy tylko malenkie kawaleczki plastiku! -Dosyc tego - powiedzial przerazajacym, bezbarwnym tonem. - Wciaz nie wiem, o co chodzi. Widze, ze sie mnie boisz i byc moze masz racje. Nie mam jeszcze pewnosci. Aleja bylem juz pewien. Slonce prawie calkiem juz zaszlo i w miare jak robilo sie coraz ciemniej, tak jego oczy zaczynaj ly emanowac zoltawa poswiate! Drzalem. Zostawilem koszule zwinieta w klebek i zaczalem zakladac buty. -Wybierasz sie gdzies? - zapytal. - Myslalem, ze tu... ze tu zaczekamy jeszcze przez chwile. -Na co zaczekamy? - zadalem pytanie. - Za jakies pietnascie, dwadziescia minut one zaczna wychodzic na poklad.! Musimy gdzies sie ukryc. Wygladalo na to, ze mnie nie slucha. Jego zdziczale oczy spojrzaly na pusty karton po mleku i lupinki po pomaranczy, resztek mojego ostatniego posilku. -Widze, ze jadles - zauwazyl. -Jestes glodny? - spytalem. - Mam jeszcze troche jedzenia. -Znalazlem jedzenie na dole - odparl. - Ale zwymiotowalem. Albo bylo niestrawne, albo... Wstalem, trzymajac koszule w rekach, i rozpialem gore kombinezonu. -Robi sie chlodno - powiedzialem, zakladajac koszule. On tez wstal, sposob, w jaki patrzyl na mnie z oczami skupionymi na szyi... Wiedzialem, ze juz nic nie mozna dla niego zrobic. A jesli cos bylo mozliwe, to wlasnie ja bede musial to zrobic. Sposob, w jaki pochylil sie w moja strone, poinformowal mnie o jego intencjach. Jednak wiedzac, jak jest szybki, nie probowalem sie poruszac. Jak sam zauwazyl, byla to kwestia przetrwania. W rece owinietej jeszcze koszula trzymalem rakietnice z palcem na spuscie. Kiedy juz siegal do mnie rekami, o kilka cali przed swoja twarza zobaczyl lufe rakietnicy. Szczeka opadla mu ze zdumienia, a usta zrobily wielkie "O". Wystrzelilem, nawet nie celujac. Naboj trafil go w lewe oko i utkwil w oczodole. Polowa flary wystawala mu z czaszki, wyrzucajac goracy gaz i spychajac go na skraj oslony komina. Stal na krawedzi, machajac rekami i probujac utrzymac rownowage. Ale po chwili nastapil wybuch, ktory ugotowal jego mozg i od srodka spopielil mu glowe. Rozlozyl szeroko rece, zesztywnial, po czym zgial sie wpol, przechylil do tylu i polecial na dol, roztrzaskujac sie na pokladzie z basenami dwadziescia stop nizej... Przez jakis czas stalem bez ruchu, moze przez minute, i staralem sie dojsc do siebie. Ale cienie gestnialy i wiedzialem, ze musze ruszyc na dol. Nie moglem zostawic ciala na dole, bo kazdy na pokladzie zobaczylby zwloki i zaczalby szukac mordercy. Zbieglem po drabince na dol, przeciagnalem cialo z glowa zmieniona nie do poznania do relingu i wyrzucilem za burte. Nie tracac chwili, wdrapalem sie z powrotem na komin, otworzylem wlaz i rozciagnalem sie plasko na oslonie, znajdujac miejsce do nocnej obserwacji pokladu. Slonce bylo juz tylko lekko czerwona smuga na horyzoncie, a cienie na pokladzie mialy juz barwy nocy. Sekundy wydluzaly sie. Wiedzialem, gdzie patrzec: przednie schody. Schody na rufie byly poza zasiegiem mojego wzroku. Moglem tylko nasluchiwac odglosow dochodzacych z tamtej strony. Nasluchiwalem tak intensywnie, ze cisza peczniala mi w uszach, szykujac sie do wybuchu. Po godzinie zauwazylem ruch. Cos ruszalo sie w ciemnosci. Wiele "czegos". Przycmione, zolte swieczki, ktore wcale nie byly swiecami, ale oczami! Wychodzili schodami na poklad... dwoma grupami. Jedna widzialem, a druga moglem tylko uslyszec. Wydawali z siebie odglosy podobne do dzwieku lecacego nietoperza. Skojarzenie z nietoperzami wydawalo sie oczywiste. Ponizej komina, widzialem te czarniejsze cienie, ktore rozchodza sie po pokladzie. Morze wampirow, okrutny horror! Bylo ich chyba z tysiac i Bog jeden wie, ile zostalo pod pokladem. Ci, co zblizali sie od strony rufy, zachowywali sic bardzo ostroznie. Domyslalem sie, ze musieli uslyszec wystrzal z rakietnicy. Lezalem bez ruchu, a one weszyly intensywnie, podnoszac do gory glowy. Wciaz smierdzialo spalona flara. Kilu zatrzymalo sie pode mna dokladnie w miejscu, gdzie upadl moj byly przyjaciel. Oczywiscie byly tam jeszcze krew i odchody. Widzialem, jak poszli sladem, doszli do relingu i patrzyli za burte. Jak dotad jeszcze zaden nie spojrzal do gory. Obawiajac sie tego, cofnalem sie, skutkiem czego sam nie widzialem, co sie dzieje na dole! Moglem jednak patrzec do przodu w kierunku dziobu i obserwowac druga grupe. Cisza zostala przerwana, kiedy wampiry od strony bi zaczely mowic takim samym monotonnym glosem jak moj; eksprzyjaciel. Najwyrazniej spodziewaly sie, ze ktos, oczywiscie czlowiek, znajduje sie na otwartym pokladzie. Ale najwyrazniej niezbyt sie tym przejmowaly. W koncu kto moglby zagrozic takiej masie? Na pokladzie uformowaly sie trzy grupy, jedna blizej dzioba, druga w srodku i trzecia w poblizu rufy. Kazda z grup wybrala lub zaakceptowala lidera, a czlonkowie grup nie przechodzili do innych. Liderzy zaczynali wydawac rozkazy. Na cale szczescie, poniewaz jeden z takich rozkazow uratowal mi zycie. Zupelnie mnie zmrozilo, kiedy uslyszalem stukanie butow zmierzajacych po drabince na komin. Ten dzwiek zupelnie mnie sparalizowal. Jakis ciekawski skurwysyn wspinal sie dc gory, zeby sie rozejrzec. Rakietnice mialem juz zaladowana, odwrocilem sie na plecy, podnioslem nieco rece i celowalem pomiedzy stopami.; Bylem gotow wyslac drania do piekla w tej samej chwili, w ktorej jego twarz ukazalaby sie ponad poziomem oslony komina, pozniej pozostalby mi juz tylko jeden strzal i moglbym tylko blefowac. Na komin wiodla tylko jedna droga, a na jej koncu czekalby czlowiek ze smiercionosna bronia. Moze po zabiciu drugiego drania zrezygnowaliby. Ale gdyby wyslali trzeciego... hm, to juz bylby koniec. Na szczescie do tego nie doszlo, bo kiedy buty stukaly coraz wyzej, odezwal sie donosny glos: -Hej, ty! Chodz na dol, rozerwiemy sie troszke! Boze! Poczatkowo pomyslalem, ze zauwazyl mnie na gorze i mowi do mnie! Slodki Jezu! Czy wiecie, co oni nazywali rozrywka? Rozrywka byla garstka ostatnich ocalalych ludzi pojmanych przez wampiry. Przetrzymali ich, zeby sobie urzadzic "rozrywke". I chociaz bylem oniemialy z przerazenia, a moze dlatego, wiedzialem, co to oznacza. Przekrecilem sie z powrotem na brzuch i wychylilem sie, zeby zobaczyc, co sie dzieje na dole. Rozbitkowie, glownie dziewczeta i dzieci, zostaly wyciagniete na poklad. Wszystkie byly nagie, szlochaly i przytulaly sie do siebie. Nie byly zdolne zaakceptowac czekajacego ich losu. Bo nawet ja, a co dopiero one, nie moglem uwierzyc, widzac konczacy sie morderstwem gwalt oraz zadze krwi zamieniajaca sie w kanibalizm! Sa takie obrazy, ktore nie powinny byc widziane, akty, ktore powinny oslepic czlowieka, kiedy na nie patrzy. Jednym z takich obrazow jest rozrywane ludzkie mieso i przekazywane sobie z rak do ust krwawe strzepy... Ale ja nie osleplem, choc chcialem tego. W pozostalych dwoch grupach rozgrywaly sie podobne sceny. Oni tez pojmali jencow i dokonywali podobnych zbrodni. Na dodatek te potwory, potwory, ktore kiedys byly ludzmi, przedluzaly agonie ofiar. I trwalo to bez konca. Przez caly czas lezalem, drzac i bojac sie oddychac. W koncu przetoczylem sie do samego komina i zwinalem w klebek. Obudzily mnie ich jeki. Zaczynalo switac, a oni szybko znikali pod pokladem, ukrywajac sie w ciemnosciach przed pierwszymi, rozowymi odblaskami wschodzacego slonca. Udalo mi sie przetrwac druga noc. Ostatnia noc takze udalo mi sie przezyc, ale juz nie na oslonie komina. Wszedlem do wnetrza komina i od zmierzchu do switu wdychalem smrod dieslowskich oparow. Udalo mi sie zatrzasnac luk prowadzacy na oslone. I chociaz kazdy uznalby miejsce, w ktorym przebywalem, za szczurza dziure, to tylko tam czulem sie bezpiecznie. Tylko raz wychylilem glowe z komina, a bylo to o zmroku ubieglego wieczoru. Uslyszalem nadlatujacy smiglowiec. Dla zalogi smiglowca Wieczorna Gwiazda musiala wygladac na opuszczony wrak. Kiedy jednak wyladowali i zatrzymal sie wirnik, to... O Boze! Chcialem wyskoczyc z ukrycia, machac rekami, krzyczec i ostrzec ich! Ale nie zrobilem tego. Wiecie dlaczego. Oni byli na dziobie, a ja na rufie... Ani by mnie nie uslyszeli, ani nie zrozumieli. Jednoczesnie wiedzialem, ze byli tacy, ktorzy by mnie uslyszeli. Chcecie wiedziec, co sie stalo z ludzmi z tamtego helikoptera? To bylo, jakby opadla na nich ciemnosc, szybka niczym cien chmury przeslaniajacej ksiezyc. Biedny pilot. Wyciagneli go ze srodka na poklad, a potem opadli na niego niczym roj os. Zaloga zniknela tak szybko, jakby nigdy ich nie bylo. Bylem tak zalamany, ze kiedy wrocilem do mojej dziupli i zatrzasnalem wlaz, opanowaly mnie mysli samobojcze. Z trudem powstrzymalem sie przed rzuceniem sie w dol komina wprost na stalowe wnetrze silnika. Przyrzeklem sobie, ze juz wiecej stad nie wyjde. Wolalem zdechnac w tlustych, smierdzacych ciemnosciach niz dac sie odessac tym draniom. Opary spalin oszolomily mnie. Nie wiedzialem nawet, czy zasnalem. Wymiotowalem, gdy tylko cos zjadlem. Nawet jak cos wypilem, to z trudem udawalo mi sie nie zwymiotowac. Ale nie wychodzilem na zewnatrz, nawet gdy znowu pojawilo sie slonce. Calkiem swiadomie postanowilem umrzec we wnetrzu komina. Kiedy uslyszalem kolujace helikoptery, pomyslalem, ze to jakis sen, zjawa, i przez chwile nic nie robilem. W glowie mi sie krecilo i z trudem utrzymywalem sie na nogach. Godzina na podswietlanym cyferblacie zegarka sugerowala, ze jest dzien, a dzwieki smiglowcow robily sie coraz glosniejsze. Nagle obudzil sie we mnie instynkt przetrwania i musialem sie upewnic. Kiedy wyszedlem na oslone komina, swieze powietrze omal mnie nie powalilo. Po tym calym gownie, jakie wdychalem, powietrze bylo dla mnie niczym dobre wino, nadmiar szampana. A reszta... coz, reszte znacie. Skoro to, co mowicie, jest prawda i wybieracie sie tam z powrotem, to moge wam tylko powiedziec: Bog z wami. Rusu zapalil kolejnego papierosa, zaciagnal sie gleboko i wypuscil dym nosem. Polozyl sie na plecach i zamilkl. -Dzieki, Nick - odezwal sie Trask. - Pomogles nam, a na pewno pomogles sobie. Lardis pokiwal glowa i dodal: -To bedzie ci sie jeszcze dlugo snilo, ale w koncu znajdziesz sposob, zeby sie z tym uporac. Umysl wie, jak zapominac. Przezylem tysiace zdarzen, o ktorych nie pozwalam sobie nawet snic. -Jeszcze jedno - rzekl Trask. - Nie mow o tym nikomu. I tak ci nie uwierza, a jesli by uwierzyli, moze nam to przeszkodzic w pracy. Zrozumiales? -Trzymam gebe na klodke - odparl Rusu. - Pojde za rada Lardisa i postaram sie o tym zapomniec. Ale zaraz po wyjsciu Traska i jego ekipy wzruszyl ramionami i dodal: -Ale watpie, czy mi sie to uda... W korytarzu natkneli sie na oczekujacego ich oficera. -Sir - zwrocil sie do Traska. - Kapitan chce sie z panem jak najszybciej zobaczyc na pokladzie startowym. Mam tam pana zaprowadzic. -Juz pozno i pewnie sie niepokoi - przytaknal Trask ze zrozumieniem. Z pokerowym wyrazem twarzy i prawdopodobnie powstrzymujac sie od uwag, oficer odrzekl: -Nie sadze. Kapitan HMS Invincible jest czlowiekiem, ktory tak latwo nie poddaje sie zmartwieniom. Wiem, ze co najmniej dwie godziny temu przekazano mu wiadomosci z admiralicji oraz Sil Powietrznych Marynarki. Przydzielono wam eskorte, ktora juz czeka na pokladzie. -Nasza eskorta? - Trask uniosl brwi ze zdziwienia, ale oficer nie mial juz nic wiecej do powiedzenia. Piechota morska w liczbie szesciu zolnierzy ubranych w kosmicznie wygladajace specjalne kombinezony, odporne na promieniowanie, bron chemiczna i biologiczna, z czolowymi latarkami na helmach i maskami przeciwgazowymi, uzbrojona byla w natowskie, standardowe karabiny kalibru 7,62 mm z laserowymi celownikami. Trask nie mogl uwierzyc, kiedy kapitan McKenzie powiedzial, ze ci mezczyzni stanowia jego eskorte. -Co? - szef Wydzialu E z trudem panowal nad soba. - Komandor Argyle chyba wam opowiedzial, co widzielismy na mostku Wieczornej Gwiazdy! Czy pan oczekuje, ze zabiore tych ludzi ze soba, choc oni nie maja najmniejszego pojecia, z czym przyjdzie im walczyc? Kapitan McKenzie nie byl przywykly do tego, zeby ktos zwracal sie do niego w taki sposob, ale z drugiej strony wiedzial, ze Trask zna sie na swojej robocie. Slonce niestety zachodzilo i nie bylo czasu na uprzejme wyjasnienia. -Nie - odparl zdecydowanie. - Niczego od pana nie oczekuje, panie Trask. Ale admiralicja, dowodztwo Sil Powietrznych Marynarki, a nawet panski minister oczekuja tego od pana. Ja tylko wykonuje rozkazy. Jeden z zolnierzy jest rowniez pilotem smiglowcow. Ma za zadanie sprowadzic opuszczony; smiglowiec. Pozostala piatka... ma swoje rozkazy. -Jakie rozkazy? - spytal Trask z nieukrywana zloscia. -Po pierwsze chronic was - bez mrugniecia odparl prosty jak strzala brodaty i barczysty kapitan. - A po drugie unieruchomic i zabezpieczyc co najmniej jeden okaz, czyli zakazona osobe, i wrocic z nia na Invincible, skad zostanie odeslana do Londynu oraz wlasciwych jednostek. -Jednostek? Chodzi ci o Porton Down? -To sa eksperci zajmujacy sie takimi przypadkami - potwierdzil kapitan. Trask pokrecil glowa. -Nie moge uwierzyc, zeby moj minister w taki sposob mi przeszkadzal. -Przeszkadzal panu? - Teraz zdenerwowal sie McKenzie. - Dajac panu ochrone piechoty morskiej? Najlepiej wyszkolonych zolnierzy? Pozwole sobie pana poinformowac, ze tylko dlatego wraca pan na poklad Wieczornej Gwiazdy, ze panski minister wyblagal to u moich przelozonych! Co wiecej, jesli natychmiast nie wsiadzie pan na poklad maszyny, jako panski gospodarz oraz kapitan okretu wojennego, mam prawo zmienic ten rozkaz, zeby nie tracic wiecej cennego czasu. Wowczas ci ludzie poleca bez pana! -Kapitanie - powiedzial zdesperowany Trask - naprawde nie rozumie pan sytuacji. Infekcja, z ktora mamy do czynienia, nie jest czyms, w co kazano panu wierzyc. -Wiem, co pan chce powiedziec - skinal glowa McKenzie. - Komandor Argyle nas juz poinformowal i wiem, co sie stalo na mostku. Azjatycka zaraza zmutowala sie i wirus zamienia ludzi w mordercow. Dwoch moich zolnierzy jest wyposazonych w bron ze srodkami usypiajacymi. Trafiony strzalka czlowiek usypia w ciagu kilku sekund. Bede mogl sledzic ich dzialania za pomoca kamery, ktora jeden z nich ma zainstalowana na helmie. Kamera jest polaczona z ekranami na Invincible. Bede wiec z wami w stalym kontakcie i nie pozwole wam przeszkodzic w tej misji. Mozecie sluzyc rada, ale zostawcie zadanie do wykonania piechocie. Moze byc pan pewien, ze zolnierze nie przeszkodza panu. Kiedy skonczyl mowic, "natychmiast odwrocil sie na piecie i pokrecil reka nad glowa. Na ten znak zaczely sie obracac lopaty wirnika smiglowca Mark VI Sea King, a zolnierze w jednej chwili wskoczyli do wnetrza smiglowca. Trask spojrzal na boki, zwilzyl usta i odpowiedzial: -To wszystko? Nie poslucha mnie pan? -To wszystko! - zdecydowanie stwierdzil McKenzie. - Na moj nastepny znak smiglowiec odlatuje - z panem lub bez pana. Na pokladzie sa dodatkowe kombinezony dla was. Zalecam je wlozyc, nawet jesli nie postawicie nogi na pokladzie Wieczornej Gwiazdy. -Co? - oburzyl sie Trask. - Co pan powiedzial? Nawet jak nie postawimy nogi na...? Do jasnej cholery, tylko my wiemy, co sie tam dzieje, a pan... Jake Cutter wzial go pod reke. -Panie Trask? Sir? Kapitan ma racje. Mamy szczescie, ze pozwolono nam ogladac operacje od poczatku do konca. Jestem pewien, ze to wystarczy naszemu... ministrowi. Naprawde powinnismy juz wsiadac, dobrze? - Trzymal Traska za ramie zelaznym uchwytem. Trask popatrzyl na Jake'a, a potem spojrzal na telepatke Liz Merrick. Ta nachylil sie w jego strone i wyszeptala: -Popelnilby pan blad, sadzac, ze McKenzie blefuje. Przed chwila sie nawet zastanawial, czy nie kazac pana zaaresztowac! Taka chwilowa mysl. Jesli mamy leciec, to musimy juz ruszac. Trask wspial sie na schodki wielkiego smiglowca i kiedy inni wchodzili juz do srodka, odwrocil sie i krzyknal: -Kapitanie McKenzie! Ci ludzie, panscy zolnierze... nie biore za nich odpowiedzialnosci! -Oczywiscie, ze nie! - odkrzyknal kapitan. -Prosze o tym pamietac - rzekl Trask, wchodzac na poklad smiglowca. Jeden z siedzacych zolnierzy, wskazujac na kombinezony, zwrocil sie do Traska: -Sir, zeby zalozyc ten kombinezon, potrzeba od dziesieciu do pietnastu minut. Do celu mamy tylko pietnascie minut lotu. -Do celu? - odrzekl Trask bladzacy myslami zupelnie gdzie indziej. -Tam, gdzie lecimy - dodal zolnierz. Zeby rozmawiac musial zdjac helm i maske przeciwgazowa. Zeby latwiej oddychac, wiekszosc mezczyzn zrobila tak samo. Trask wciaz jeszcze byl oburzony, ale dosc szybko zmienil mu sie nastroj. W koncu ci ludzie nie byli winni tego, ze zostali wyslani w tg misje. Po prostu wykonywali rozkazy - chocby byly one calkowicie glupie. Z tego co sie dowiedzial od kapitana, nie mozna takze bylo winic ministra. Minister nie mogl samodzielnie decydowac, od kiedy zaangazowano w dzialania marynarke wojenna. Co mial im powiedziec? Ze Wydzial E ma calkowity priorytet, poniewaz beda walczyc z wampirami? Jednak dla szostki zolnierzy wcale nie byla to misja wojskowa. Mieli zrobic swoje w wyjatkowej sytuacji i pomoc wladzom cywilnym. Z drugiej strony Trask stwierdzil, ze jednak powinien winic ministra. W koncu dysponowal on rzadowymi uprawnieniami, mozliwoscia wplywania na admiralicje; i lotnictwo morskie oraz zmuszenia ich do dotrzymania tajemnicy... jezeli mialby dosyc stanowczosci. A moze w tyra wypadku i tak zbyt wiele osob zostalo wtajemniczonych. Wowczas cos moglo ulec zmianie i to zmianie radykalnej. A od czasu gdy zostali wyslani na Morze Egejskie. Tak czy owak zrobil sie niezly burdel! Ta szostka zolnierzy byla przekonana, ze wie, z czym ma do czynienia, i ze bedzie to latwe zadanie. Maja ogluszyc szczegolnego rodzaju nieuzbrojone zwierze w ludzkiej skorze i zabrac je do weterynarza na badania... proste. Ale to wcale nie bylo proste... -Sluchajcie - Trask niespodziewanie zwrocil sie do zolnierzy - jestescie w smiertelnym niebezpieczenstwie! Nie zapoznano was z wszystkimi faktami. Wasi przelozeni nie znaja tych faktow. Jesli postawicie stope na tym statku bez wszystkich informacji, to... -Wiemy, co mamy robic, sir - przerwal mu dowodca. - Mamy proste rozkazy. O Jezu! - pomyslal Trask. - Proste? Tak jak umysly, ktore je wydaly. Na glos zas powiedzial: -Posluchajcie. Mowie wam, ze niektorzy z was moga nie wrocic z tego statku! Dowodca oddzialu zmruzyl oczy i odparl: -A ja ci mowie, ze to co robisz, jest sianiem defetyzmu i oslabianiem sily oddzialu. Gdybys byl moim podwladnym, oddalbym cie pod sad wojenny. Mam obowiazek zameldowac o tym, co powiedziales. -Ale... -Dziesiec minut do celu. - Dowodca odwrocil sie, po czym znowu zwrocil sie twarza do Traska. - I jesli nie ubierzecie sie w te ubranka, to osobiscie przywiaze was do tego helikoptera! Trask ledwo powstrzymal sie od wybuchu. -Mamy wlasne "ubranka" - odpowiedzial - ktore nie sa tak skomplikowane jak wasze. -Po czym zwrocil sie do swoich ludzi: - Spryskajcie sie, zalozcie zatyczki do nosa i sprawdzcie bron. Liz, jak wyladujemy, masz byc na strazy. Trzymamy sie razem, utrzymujemy kontakt wzrokowy i nie oddalamy sie od Jake'a. Dwunastu pasazerow, zolnierze i ludzie z Wydzialu E wstali przypieci linkami do zaczepow zamocowanych w suficie helikoptera. Zwykla, zapobiegawcza, standardowa procedura bezpieczenstwa, poniewaz poza niewielkimi wibracjami podroz przebiegala jak po masle. Ludzie Traska bez problemu mogli sie przebrac w kombinezony. Zamiast tego Ian Goodly i David Chung wyjeli niewielkie Pojemniki z aerozolem i zaczeli opryskiwac swoich kolegow. Kiedy zapach gazu rozszedl sie po maszynie, zolnierze zaczeli krzywic nosy, przesuwac sie i zakladac maski przeciwgazowe. -Co za syf! - powiedzial jeden z nich z niesmakiem. -Nie - poinformowala go Liz. - To tylko czosnek. Nie potrzebujesz maski. Przynajmniej na razie. Kiedy Goodly i Chung skonczyli opryski, Trask powiedzial: -Nigdy niczego innego nie stosujemy. To nasze ubiory. -Co za szkoda - odezwal sie jeden z zolnierzy. - Chcialem pomoc panience przebrac sie. To znaczy ubrac sie. -Albo rozebrac! - zazartowal siedzacy obok zolnierz. -Zamknac ryje! - rozkazal dowodca. -W porzadku - Liz obdarzyla ich dosc kasliwym usmiechem. Nastepnie zwrocila sie do tego, ktory chcial jej pomoc sie ubrac czy rozebrac: - Z wami, chlopaki, czuje sie calkowicie bezpieczna. Ten na przyklad udaje jurnego, ale wcale taki nie jest. Jego sprzet jest w porzadku. Niezle sie buja - tam w dole, tylko ze niestety nic innego nie robi. Gosc jednak przestraszony, ze jego zone rucha wielki policjant, ktory jest sasiadem w Portsmouth, ze juz zupelnie nie daje rady. Ale lubi udawac, ze jest inaczej. - I usmiechajac sie slodko do tego zolnierza, ktoremu szczeka opadla ze zdziwienia, dodalam. - No to jak tam sprawy prywatne, panie Private? Mezczyzna pochylil sie w jej kierunku i odrzekl: -Prywatne? Co? Prywatny zolnierz? Chcialabys. W wojsku dzialamy jak zolnierze, kotku! - Ale obserwujac kolegow ktorzy wpatrywali sie w niego, szybko zauwazyl, ze choc poprawil jej pomylke, to nie odpowiedzial na obelge! Czyzby... miala racje? -Ty suko - zaczal, blednac i naciagajac linke, aby zblizyc sie do niej. Ale Jake Cutter, ktory siedzial na przeciw niego zagrodzil mu droge. -Pozniej - wycharczal Jake, pokazujac zacisniete zeby. - Pogadamy o tym pozniej. We dwojke, kiedy wrocimy na Invincible. -Cala przyjemnosc po mojej stronie! - odrzekl zolnierz. -Bardzo w to watpie - odparl Jake. - Raczej po mojej. -Zamknijcie sie - rzucil dowodca. - Piec minut do celu. -Kiedy wrocimy na Invincible? - w glowie Jake'a zabrzmial dobrze znany, pelen zdumienia i niesmaku glos Korathaf - i ten gosc obrazil twoja kobiete. Zaakceptowal wyzwanie wciaz jest na nogach? Twoja reakcja powinna byc natychmiastowa, instynktowna i ostateczna! Powinien teraz zwijac sie na podlodze i dlawic sie wlasna krwia! Czasami bardzo mnie rozczarowujesz, Jake. -Nie jestem po to, zeby ci dogadzac - odpowiedzial Jake. - poza tym nie jestesmy w Krainie Gwiazd. Gdybys byl bardziej uwazny, to zauwazylbys, ze i ludzie beda miec wiele szczescia, jesli w ogole uda im sie wrocic na Invincible. -Ach! - rzekl Korath. - To mi sie podoba. Pozwoliles mu zyc, zeby spotkal go los gorszy od smierci, na statku pelnym wampirow! Na litosc boska! - westchnal Jake. I nie chcac dalej brnac w slowna utarczke ze swoim niezywym znajomym, dodal: -Tak, oczywiscie masz racje. Po czym spojrzal na Liz. -Przepraszam - przekazala mu telepatycznie Liz. - To z nerwow. Nie chcialam ich denerwowac. Zawsze taka jestem, kiedy... kiedy ruszamy na bitwe z Nimi. - Wzruszyla ramionami i dodala: - Mimo ze to, o czym mu powiedzialam, bylo prawda, to wiem, ze przesadzilam. -Nie przejmuj sie - odpowiedzial Jake. - Ja tez jestem zdenerwowany. I chyba tez przesadzilem. Przez chwile naprawde ucieszyla mnie mysl, ze ten popierdolony zolnierzyk jest juz w drodze do piekla! Najgorsze, ze chyba faktycznie tak bedzie. -A my nie? Ponownie spojrzal na nia. -Prawdopodobnie tez. Ale my przynajmniej wiemy, co robic. Wiemy co na nas czeka... VII Zbieranie okazowPoczuli, ze smiglowiec obniza pulap lotu i opada, kierujac sie na Wieczorna Gwiazde. Dowodca sluchal informacji przekazywanych przez pilota, po czym potwierdzil odbior. Zaladowal bron i zwrocil sie do oddzialu: -Zapamietajcie, panienki: bron mamy na pokaz. Ludzie na pokladzie moga wydawac sie grozni, ale na pewno pamietaja,; jak dziala bron palna. Jestescie tak ubrani, ze najprawdopodobniej tak ich wystraszycie samym wygladem, ze nawet nie; zdaza zauwazyc waszej broni! Mozecie oddawac strzaly ostrzegawcze, ale tylko w koniecznosci. -I tak bedzie! - mruknal pod nosem Trask, po czym glosno odezwal sie do swoich ludzi. - Jesli nie macie broni zaladowanej, to zrobcie to teraz. -To nie bedzie konieczne - powiedzial dowodca. - Mozecie odlozyc bron. Powiedzialem, zebyscie sie ubrali, i nie zrobiliscie tego. Dlatego nigdzie nie pojdziecie. -Nie moze pan nas tu zatrzymac ani nam rozkazywac. Nie sluzymy w wojsku, jestesmy cywilami i nie podlegamy panskiej wladzy. Nie ma pan uprawnien do... -Williams - dowodca przerwal mu w pol slowa. -Tak jest - odezwal sie zolnierz. -Zabezpieczcie tyly - rozkazal. - Zostan tutaj i pilnuj tego terenu. Masz zapewnic bezpieczenstwo tym ludziom i pilotowi. -Tak jest! - potwierdzil rozkaz Williams i przeladowal bron. -Starszy sierzancie - Trask chwycil dowodce za ramie, starajac sie za wszelka cene do niego dotrzec. - Te kombinezony sa niepotrzebne w tej sytuacji. Na litosc boska! One sal jak bibulka. Beda was tylko spowalniac. Jesli zas chodzi o kobiety i mezczyzn na tamtym statku... Helikopter wlasnie wyladowal i odglos wirujacych lopat zmienil wysokosc tonu. -...na tym statku - kontynuowal Trask - to oni nie sa: szaleni. Oni nie maja wscieklizny czy innej powszechnie znanej choroby. Oni nie zaatakuja was tak po prostu. Oni was kurwa pozra! Dowodca machnal reka, uwalniajac sie od chwytu Traska, zgromil go spojrzeniem i wydal rozkaz opuszczenia smiglowca. Kiedy drzwi sie otworzyly, wysunela sie pneumatyczna pochylnia i zolnierze wysiedli. Williams zostal na strazy, pilnujac drzwi i patrzac na Jake'a, Traska i reszte ludzi z Wydzialu E. Jego zwezone oczy i wyraz twarzy mowily wyraznie: "Tylko czegos sprobujcie". Smiglowiec Sea King wyladowal na pokladzie widokowym pomiedzy dwoma basenami plywackimi. Slonce juz zaszlo, zmrok szybko zapadal, dlugie cienie na statku robily sie coraz czarniejsze. -Panie Beamish - dowodca musial krzyczec, poniewaz silniki smiglowca nie zostaly wylaczone. - Porzucony helikopter to panska sprawa. Jest na glownym pokladzie. Prosze go zabrac i do widzenia na pokladzie Invincible. -O Jezu! - zawolal Trask i sprobowal sie przecisnac przez drzwi, omijajac Williamsa. - Niech pan mu nie pozwoli... Ale Williams wcisnal lufe karabinu w brzuch Traska, przerywajac mu w pol slowa. -Uchh! - Trask zgial sie. Kiedy znowu sie odezwal, to zaledwie szeptal, nie mogac zlapac oddechu. - Niech pan mu nie pozwoli isc samemu! - Ale bylo juz za pozno, poniewaz zolnierze rozeszli sie po pokladzie. Dowodca z jeszcze jednym zolnierzem poszedl w kierunku prawej burty, a dwoch innych na lewa burte. Porucznik Beamish nisko pochylony biegl wzdluz basenu, kierujac sie na dziob statku. Jake odpial linke, zaklal i chcial zlapac Williamsa. Ale ten przycisnal mu lufe do brzucha, dotknal spustu i rzekl: -Nie kus mnie. Nawet o tym nie mysl! - Oczy wyszly mu prawie z orbit, a na twarzy pojawil sie nerwowy tik, widoczny nawet przez szybke jego ochronnego helmu. - Jesli bede miec najmniejszy powod, to natychmiast strzele, chocby dlatego, ze mi wolno, ty pojebancu! Liz zajrzala do wnetrza umyslu Williamsa i zauwazyla, ze jest on nie tylko impotentem, ale przede wszystkim tchorzem. Byl przerazony tak, ze ledwo trzymaly mu sie zwieracze. A oparty na spuscie palec drzal jak lisc na wietrze! Zastepca dowodcy, Bently, wlaczyl miniaturowa kamere umieszczona dokladnie pomiedzy soczewkami jego noktowizora. Noktowizor na podczerwien wygladal jak zwyczajne" okulary zakladane na maske przeciwgazowa oslaniajaca usta i nos. Wystarczylo wlaczyc przelacznik, zeby widziec w podczerwieni. Z powodu nieczynnego oswietlenia na Wieczornej Gwiezdzie na dolnych pokladach panowaly egipskie ciemnosci, spotegowane poglebiajacym sie mrokiem. Po zejsciu na poklad statku Bently i jego ludzie wlaczyli takze indywidualne nadajniki, dzieki czemu mogli sie komunikowac nie tylko miedzy soba, ale takze z mostkiem kapitanskim na Invincible. Kapitan McKenzie nie tylko mogl wszystko slyszec, ale takze dzieki kamerze widzial to, na co popatrzyl dowodca. -Zejdzcie na dol - powiedzial swoim ludziom Bently. Nie traccie czasu, strzelajcie przy pierwszym kontakcie i meldujcie. Nastepnie zabierajcie jego czy ja na gore, do Sea Kinga. Tylko po to przylecielismy. Jasne? -Tak jest - padla odpowiedz od kazdego zolnierzy zaczynajacych schodzic na dol po schodach. Po chwili slychac bylo tylko stukot butow. -Wlaczyc podczerwien - rozkazal Bently. - Poruczniku Beamish, jak tam u was? - W normalnej sytuacji Beamish bylby przelozonym, ale teraz dowodzil Bently, a oficer byl traktowany jak zwyczajny zolnierz. Jego zadaniem jako pilota bylo odzyskac porzucony helikopter. -Tak, sierzancie? - ze sluchawek dobiegl drzacy glos. -Jakies problemy? - rzucil w mikrofon Bently. - Meldujcie! -Wy... wydawalo mi sie, ze dostrzeglem jakis ruch przede mna - odezwal sie Beamish. - Jakis dziwny, plynny ruch, w miejscu gdzie zewnetrzne schody schodza pod poklad widokowy. Jest slabe oswietlenie, a poklad jest jeszcze rozgrzany, co przeszkadza w odbiorze noktowizora i zamazuje obraz. Chyba lepiej bedzie widac bez noktowizora. Wylaczam podczerwien i zblizam sie do schodow. I... Bently odczekal chwile i powtorzyl za Beamishem: - I? -I tam... nie ma nikogo - padla odpowiedz wraz ze stlumionym westchnieniem ulgi. -Widzi pan smiglowiec? - Bently takze odetchnal, ale udalo mu sie to zrobic po cichu. -Tak, widze. Stoi juz w glebokim cieniu, ale... nie widze tam nikogo. -Kiedy bedziesz przy helikopterze, to kilka ostrzegawczych strzalow powinno oczyscic droge. -Zrozumialem - odpowiedzial porucznik Beamish. Bently popatrzyl na swoich ludzi, w noktowizorze wygladali jak czerwono-niebieskie duchy. -Dobra - odezwal sie do mikrofonu. - Na tym pokladzie nie ma kabin pasazerskich. Rozdzielamy sie i schodzimy na dol. Przygotujcie strzelby ze srodkami usypiajacymi. Pod pokladem powinno byc kilka tysiecy ludzi... chyba ze wszyscy wyskoczyli za burte! Wiec znajdzmy kogos i spadajmy stad! W pomieszczeniu dowodzenia na HMS Invincible kapitan McKenzie wraz z dwoma innymi oficerami sledzili ruchy Bently'ego na duzym ekranie sciennym i sluchali dochodzacych rozmow. Kapitan McKenzie nie byl zaniepokojony. Wyslani zolnierze byli doskonale wyszkoleni i mial do nich pelne zaufanie. Posiadal takze mozliwosc rozmowy z Bentlym, ale jak dotad nie bylo potrzeby nawiazywania komunikacji z jego strony. Obraz w podczerwieni, przesylany przez kamere Bently'ego, pokazywal drewniana boazerie scian w formie lagodnie pulsujacego blasku, ktory stopniowo rozjasnial sie w miare schodzenia po schodach i zmniejszania sie ilosci swiatla dochodzacego z pokladu. Kiedy Bently doszedl do pokladu z pasazem handlowym, punkty na ekranie przestaly podskakiwac. W glosnikach rozlegl sie glos zolnierza znajdujacego sie blizej lewej burty: -Szefie, na schodach przy lewej burcie znalezlismy rumowisko. Przejscie jest prawie zawalone drewnianymi szafkami powyrywanymi z kajut. Widze tez jakies ciala. Tu jest... bardzo duzo zwlok. Nie, momencik! Ktos zyje. To kobieta. Nie wyglada najlepiej, probuje wstac i prosi o pomoc. Nie trzeba jej usypiac i tak ledwo zyje. -Zostan na miejscu! - (glos Bently'ego). - Zaraz do was dolaczymy. -W porzadku - nadeszla odpowiedz. Obraz na ekranie zaczal podskakiwac, a miekko swiecace sciany wygladaly jak szybko plynaca rzeka. Nagle dal sie slyszec glos porucznika Beamisha, a wlasciwie byl to zdlawiony, przerazony krzyk: -Swiety Boze! O Jezu! Ajjj! Auuu! Auuuaaa! - Po czym zabrzmialy cztery szybkie strzaly i nowy, wczesniej nieslyszany, triumfalny, gardlowy glos mowiacy: -Och, mamy cie, slodki zolnierzyku! Potem znowu slychac bylo coraz glosniejsze dyszenie Beamisha dobiegajace z mikrofonu umieszczonego na jego gardle... pozniej jeszcze slychac bylo jakby krotki, urwany wdech, po ktorym powinien nastapic krzyk... ale rozdzierajacy odglos zostal urwany, jeszcze zanim zdazyl zabrzmiec... I zapadla smiertelna cisza... -Co to? - zapytal Bently, nie zwracajac sie do nikogo konkretnego. Zolnierz znajdujacy sie na prawej burcie zameldowal: -Mysle, ze mamy kobiete. Ale te zwloki, nie rozumiem tego, te zwloki emituja cieplo. Widac to w noktowizorach. -Co to znaczy, ze myslisz, ze ja macie? - to byl Bently. Nagle sprawy nabraly przyspieszenia i to zbyt wielkiego. Bently juz nie nadazal. -Ona... ona sie nas uczepila - padla odpowiedz. - Boze, ona jest strasznie silna! A ci zmarli, pod ta sterta mebli... oni nie sa martwi! Popierdolency ruszaja sie! -Zaraz tam bedziemy! - krzyknal Bently, a do jego krzyku dolaczyl odglos butow uderzajacych o drewniana podloge. -Panie Beamish? - nawolywal. - Beamish? Poruczniku Beamish? Gdzie pan jest?... Gdzie pan jest, do cholery? Ale Beamish nie odpowiadal... Na twarzy stojacego przy wejsciu na poklad Sea Kinga Williamsa widac bylo przerazenie. Slyszal ostatnie slowa porucznika Beamisha, a takze jego krzyki i strzaly, ktore uslyszalby nawet bez radia. Ludzie z Wydzialu E rowniez je uslyszeli. Trask odwroci sie do lokalizatora Davida Chunga i zapytal: -Co o tym sadzisz? -Co o tym sadze? - Chung wygladal na zaskoczonego ostrym tonem Traska. - Oni sa wszedzie, oto, co o tym sadze! Sa dookola nas i pod nami. Jedyne miejsce, gdzie ich nie ma znajduje sie nad nami... i my tez tam powinnismy byc! Sa na dolnych pokladach, byc moze rowniez na tym pokladzie, schowani w cieniu. Jest jeszcze dla nich zbyt jasno, zeby sie pokazac, ale z kazda chwila robi sie coraz ciemniej! Czuje, jak sie skradaja. -Liz? - rzekl Trask. -Sa jak jeden wielki umysl - odpowiedziala. - Wielki, milczacy, ale az gotujacy sie umysl. Ogromny, zbiorowy, niesamowity. I wypelnia go tylko jedna mysl: krew! Ben, widze czerwien. To czerwien krwi! -Ian? - tym razem Trask zwrocil sie do prekognity. Ian byl blady jak sciana. Hustajac sie na boki i naciagajac linke bezpieczenstwa, powiedzial: -Widze to, co zobaczyli Liz i David: morze krwi. Ale nie naszej. My... my sie stad wydostaniemy. -O czym wy kurwa gadacie? - Williams przerzucal wzrok z twarzy na twarz. Wychylil sie za wielkie drzwi helikoptera i patrzyl w strone dziobu Gwiazdy, probujac zobaczyc, co sie stalo z Beamishem. Ale jego bron wciaz wycelowana byla w Jake'a, zaledwie kilka cali od jego tulowia, i Jake nie odwazyl sie ruszyc. -Teraz to juz za pozno, jak widzisz, mialem racja - odezwal sie Korath wewnatrz umyslu Jake'a. - Gdybys go od razu zalatwil, gdybys go okaleczyl albo zabil, to nie blokowalby ci teraz drogi. -A ja bylbym morderca - odpowiedzial Jake. - Poza tym latwo udawac madrego, kiedy jest juz po wszystkim. Aleja bylem madry przed wszystkim - stwierdzil Korath. -Williams - powiedzial Trask - musisz nas wypuscic z helikoptera. Slyszales strzaly i krzyki, ale nie masz pojecia, co one oznaczaja. One oznaczaja, ze Beamish nie zyje. W kazdej chwili moze to spotkac twojego dowodce i przyjaciol. Nie wiedza z czym maja do czynienia, i tylko my mozemy im pomoc. Goodly zlapal go za lokiec i krecac glowa, powiedzial: - Nie, Ben. Kiedy mowilem, ze z tego wyjdziemy, dotyczylo to wylacznie nas, Wydzialu E. Nic nie mowilem ani nikogo wiecej nie widzialem oprocz pilota. Nikogo wiecej, nawet tego faceta. - Spojrzal na Williamsa i w jego oczach widac bylo zal. -Jesli masz racje - powiedzial Jake, patrzac najpierw na Prekognite, a potem na Williamsa - to mozemy mu powiedziec, co tu sie dzieje. - Ledwie sie powstrzymal, zeby nie i dodac: "Przeciez i tak nikomu nie powie, prawda?". -Co on tam kurwa marudzi? - Williams pocil sie i trzasl ze strachu. - Chcecie mnie nastraszyc? Ja... ja musze wykonywac rozkazy. -Do diabla z twoimi rozkazami! - odparl Jake, nie czekajac na Traska, ktory chcial to samo powiedziec. - Chcesz wiedziec, o czym mowimy? Mowimy o wampirach. Na tym; polega ta "zaraza". Cala zaloga oraz pasazerowie zamienili sie w wampiry, a twoi koledzy sa juz ich miesem! Przez chwile twarz Williamsa wyrazala zdumienie, po czym jego usta wygiely sie w gescie niedowierzania. -Ty popieprzony... - zaczal. Ale w tej samej chwili ze schodow na prawej burcie dobiegl odglos strzalow. Otwarl szeroko oczy i wychylil sie za drzwi, zeby zobaczyc, co sie; dzieje. Na chwile opuscil lufe karabinu i wowczas Jake doi strzegl szanse. Chwytajac za bron, jednoczesnie zamachnal sie na zolnierza. Uderzyl go z calej sily w twarz, a cios wypchnal Williamsa na zewnatrz. Stary Lidesci spodziewal sie tego, ostrym jak brzytwa ostrzem maczety odcial zabezpieczajaca uprzaz. Williams zaczal machac szeroko rozpostartymi rekami, krzyknal i puscil bron. Upadl na rampe zaladowcza, odbil sie i spad na poklad. Trask wraz z innymi stloczyli sie w drzwiach, patrzac na zolnierza. Przez chwile lezal nieruchomo w glebokim cieniu smiglowca, a jego twarz wyrazala skrajna wscieklosc. Dosc szybko powstal. W dlugich i coraz ciemniejszych naturalnych cieniach daly sie zauwazyc cienie jeszcze ciemniejsze, poruszajace sie znacznie szybciej. Ukryte pod brzuchem smiglowca blade, pozadli we dlonie siegnely po Williamsa! Nawet nie widzial, co go zlapalo, ale niewatpliwie poczul silne dlonie zaciskajace sie na jego przegubach i przerazajaca; koniecznosc, z jaka te rece zabraly go z pola widzenia. Williams krzyknal przenikliwie, starajac sie otrzasnac. Ale jego krzyk szybko utonal w ciszy. Cienie ozyly na calej powierzchni pokladu Wieczornej Gwiazdy! Znieruchomiale twarze w drzwiach Sea Kinga natychmiast ozyly, z chwila gdy Trask krzykiem zaczal wydawac rozkazy. -Na to czekalismy! Jednego musimy zlowic! Ian i David, pilnujcie drzwi i uwazajcie na pilota. Liz, Jake, Lardis... za mna... Trzy minuty wczesniej na schodach: Bently wraz ze swoim zastepca musial zwolnic, w miejscu gdzie polamane meble zagradzaly przejscie na schodach. Kiedy juz uporali sie z gruzowiskiem i przeszli blisko prawej sciany, uslyszeli ogluszajacy huk serii z broni palnej dobiegajacy zza zakretu. Przyspieszyli, nie zwracajac uwagi na fruwajace rykoszety. Nagle dotarly do nich przerazajace krzyki zolnierzy, a w noktowizorze pojawil sie idacy w ich strone wysoki mezczyzna, ktory z trudem utrzymywal rownowage. Na glowie mial karmazynowa plame, z ktorej tryskala krew, przypominajac ogon komety. Dowodca i jego podwladny rozsuneli sie, opierajac sie o przeciwlegle sciany, a pomiedzy nimi przeszla nienaturalnie wyprostowana postac, ktora z trudem stawiala kroki po stopniach schodow. Nizszy ranga zolnierz musial wiedziec, czym jest to "cos". W mroku zamknietej przestrzeni wylaczyl noktowizor, starajac sie dostrzec szczegoly w dziennym swietle. -B... Boze! - odezwal sie po chwili, choc wciaz nie byl pewien, co naprawde widzi. Jednak to "cos", co wygladalo tak jak przedtem, z loskotem spadlo ze schodow niczym przewrocony strach na wroble. Tylko ze nie byl to strach, ale mezczyzna w stroju wieczorowym, ktoremu odcieto tylna czesc czaszki! Ale zolnierz zobaczyl znacznie wiecej. Na schodach nad nimi, niedaleko za osamotnionymi zolnierzami, pojawil sie tlum milczacych, czarnych jak noc postaci. Szczelnie wypelniali waskie przejscie i praktycznie zajmowali cale schody, przynajmniej do miejsca, do ktorego mozna bylo siegnac wzrokiem! Bently rowniez ich zauwazyl - w noktowizorze byli zmierzajacymi sie zarysami cial o stosunkowo niskiej i niestalej temperaturze. Ciala zdobila plomienna czerwien ich dzikich, trojkatnych oczu! Bently uslyszal prawie rownoczesnie kolejne serie z broni automatycznej i okrzyki dobiegajace zza rogu wraz z ochryplym, przerazonym szeptem podwladnego. -Co to jest do diabla? Kim oni sa? Czy mam ktoregos' uspic? Bently przelaczyl bron na ogien ciagly i z na wpol otwartymi ustami odparl: -Uspic? Wyrzuc synu te zabawke i kos popierdolencow seria! Zaledwie trzy sekundy pozniej zalaly ich dwie zywe fale cial, jedna naplynela od gory, a druga od dolu... Trask razem z Jakiem zeszli po trapie smiglowca, oslaniajac sie nawzajem i strzelajac w najciemniejsze miejsca pod helikopterem. W glebokim mroku pod podwoziem maszyny? ukrywalo sie cale gniazdo trojkatnych oczu, moze z dziesiec par. Oczy zatrzesly sie i cofnely. Zabrzmialy okrzyki przerazenia, z chwila gdy dosiegly ich palace kule wystrzelone przez dwoch mezczyzn. Jake strzelal nabojami ze stalowa oslona a Trask mial amunicje ze srebrna powloka. Wampiry nie byly w stanie przetrzymac takiej nawaly ognia. Cienie skurczyly sie i wycofaly. Te, ktore przezyly, uciekaly, starajac sie znalezc schronienie pod pokladem. W tym samym czasie z helikoptera wyszla Liz razem z Lardisem. Idac powoli, rozpryskiwali dookola roztwor czosnku. Po chwili powietrze bylo przesiakniete wonia czosnku i prochu. Po Williamsie nie pozostal zaden slad. Znikajace "cienie"? musialy zabrac go z soba. -Pomiot Vavary! - odezwal sie Korath. - Czuc jej esencja. Zobacz, jak latwo potrafia znikac, mieszajac sie z cieniem i ciemnoscia! -Przeciez to tylko niewolnicy - zdziwil sie Jake, wypowiadajac glosno slowa. -Zaiste, jednak wielu podlega bezposrednio jej. Vavara ich zwerbowala osobiscie. Slyszac to, Trask pomyslal, ze Jake mowi do niego, wiec odpowiedzial: -Wampiry, porucznicy, niewolnicy, gowno mnie obchodzi, kto to jest. Sa nieumarli, a powinni byc juz martwi! Powietrzem wstrzasnela nowa seria z automatu i stlumione krzyki dobiegajace od strony schodow na prawej burcie.' Jake spojrzal w tamtym kierunku i powiedzial: -Czy nie powinnismy czegos zrobic dla tych biedakow? -Nie - odezwal sie Korath. - O wiele za pozno. Bylo ich tam tylko czterech, otoczonych przez horda. Nie mieli szans nawet z wasza znakomita bronia. A ciemnosc sie poglebia. Nie jestescie bezpieczni nawet tutaj, na pokladzie. Jake rozejrzal sie i stwierdzil, ze Korath ma racje: "cienie" znowu sie skradaly, a blask dzikich slepi rozjasnial poglebiajacy sie mrok. -Slyszales, co mowil prekognita - odpowiedzial zachrypnietym glosem Trask, w chwili gdy chaotyczny ogien ustal, a echo wystrzalow zastapily gardlowe krzyki, ktore szybko i gwaltownie ucichly. - Juz po nich, Jake. Nikomu nie pomozemy. -Popatrz! - zawolala Liz. -Pomocy! - rozbrzmialo blaganie mlodej dziewczyny. Szlo w ich kierunku od strony komina. - Czy ktos mi pomoze? Ukrylam sie przed nimi! Ucieklam przed... przed gwaltami i zbrodniami! Miala najwyzej osiemnascie lat, piekna figure i w normalnych okolicznosciach bylaby sliczna. Ale teraz lzy rozmazaly jej makijaz, a wieczorowa sukienka zwisala na jednym ramiaczku, odslaniajac prawa piers. Poszarpane i stargane blond wlosy opadaly jej na twarz i ramiona, podskakujac przy kazdym stapnieciu. Przy lewej kostce o sprzaczke butow zaczepily sie majtki, ktore ciagnela za soba. Jej widok zatrzymal w miejscu Traska i jego ludzi. -Jezu Chryste! - Liz uslyszala westchnienie Traska. - Dzieki Bogu, ze nie mam corki, bo pewnie bylaby do niej podobna. Dla Liz byla to calkiem nowa sytuacja. Jeszcze czegos takiego nie widziala. Automatycznie zeszla z rampy helikoptera ruszyla do kobiety, ktora mogla byc druga uratowana osoba. Z kolei Jake byl dokladnie w takiej samej sytuacji w Australii i ani przez chwile nie dal sie nabrac. Idac razem z Liz, zblizal sie do dziewczyny, ktora teraz wyciagnela do nich rece. Ale nawet w tej sytuacji nielatwo bylo wykonac swoje zadanie: wycelowac bron i pociagnac za spust. Bylo to na tyle trudne, ze poczatkowo nie byl w stanie tego zrobic. A moze ?na naprawde przezyla? -Biedactwo! - zwrocila sie do niej Liz, przyspieszajac kroku. -Liz! - zawolal Jake ostrzegawczo. Nie bylo to jednak potrzebne, poniewaz Liz dobrze wiedziala, co robi. Kiedy wyj dawalo sie, ze dziewczyna juz wpadnie w objecia Liz (a w tym czasie skradajace sie cienie zblizaly sie coraz bardziej w gestniejacym mroku poznego wieczoru), ta wyciagnela reke i zamiast przytulic "biedactwo", spryskala jej twarz olejem z czosnku. Efekt byl natychmiastowy i dramatyczny. Przed oblaniem olejem dziewczyna slaniala sie na nogach, ramiona zwisaly jej bezwladnie, a oczy byly zasloniete zmatowialymi wlosami. Ale chwile pozniej wygladala, jakby Jake nacisnal spust broni! Podskoczyla i wyprostowala sie jak struna. Podrzucila glowa i wlosy odslonily twarz. Jeszcze przed chwila zaplakane, pomazane tuszem oczy otwarly sie szeroko ze strachu i z zaskoczenia, pokazujac prawdziwy kolor: zolty jak gotujaca sie siarka. -Musialam zamknac swoj umysl - powiedziala Liz - bo tak bardzo byla otoczona myslami czerwonymi i pelnymi zla jak dno piekla. Ale i tak az do teraz nie bylam calkiem pewna. Jake, prawie nie celujac, podniosl bron i nacisnal spust. Strzelajac seria, jego bron wydala wojenny okrzyk, rozrywajac na strzepy serce dziewczyny. Sila uderzenia prawie podniosla ja do gory i pchnela do tylu. Zanim zdazyla upasc na poklad, Lardis Lidesci cial wczesniej uniesiona maczeta. -Biedactwo! - powiedzial w chwili, gdy jego bron zatoczyla luk, wydajac swiszczacy odglos. Liz oraz Jake - nawet Jake - odwrocili wzrok. To praw da, ze zastrzelil te dziewczyne, bylo to instynktowne, konieczne, a nawet milosierne. Ale to, co musial zrobic Lardis, bylo juz wyrachowana rzezia. -To wszystko! Zwijamy sie stad! Wracac do smiglowca! - Rozkazal Trask i wszyscy agenci Wydzialu E dobrze wiedzieli, dlaczego padl tak zdecydowany rozkaz. Cienie juz sie nie ukrywaly, ale powstaly i otwarcie ruszyly naprzod. Schodzily po schodach i wynurzaly sie spod pokladu, nadchodzily po obu burtach, od tylu i od przodu statku! Zblizaly sie w jednej masie, przypominajac powodz, a ich zolte wampirze oczka oswietlaly zapadniete twarze i rozjasnialy noc. Jake przyjal postawe kosiarza i doslownie cial po wampirach seriami jak kosa po kladacych sie klosach zboz. Liz, Trask oraz Lardis rowniez nie proznowali i oprozniali magazynki z posrebrzanych kul. Wszyscy cofali sie do Sea Kinga, ktorego smigla obracaly sie coraz szybciej. Kiedy weszli na poklad, David Chung natychmiast zatrzasnal i zablokowal drzwi. Horda zaczela walic w nie piesciami. Goodly dal znak pilotowi, ze czas ruszac. Pilota nie trzeba bylo ponaglac, napatrzyl sie juz wystarczajaco. Odczepil rampe, dodal mocy i zaczal podnosic maszyne. Sea King zakolysal sie. Trask przelaczyl interkom i zapytal: -Wszystko w porzadku? -Nie - odpowiedzial pilot. - Ci szalency przyczepili sie do podwozia! A ci przed nami probuja uszkodzic wirnik! Jake przeszedl na przod maszyny i otworzyl okno obok pilota. Zrozumial, o co chodzi pilotowi: wsrod wampirow tloczacych sie obok basenow plywackich wielu bylo uzbrojonych w nogi od krzesel oraz inne kawalki polamanych mebli. Rzucali nimi w strone lopat wirnika. -Opusc przod maszyny - zwrocil sie Jake do pilota. - Jesli chca dotrzec do twojego wiatraka, to pozwol im go dotknac! -Ale... ale to sa ludzie! - krzyknal pilot. -Nie - zaprzeczyl Jake. - To byli ludzie. Teraz ich los jest gorszy od smierci. Zrob, jak ci mowie, bo zginiemy. Pilot nabral pelnego przekonania, kiedy drewniane krzeslo trafilo w wirnik i rozpryslo sie na tysiace kawalkow. Wowczas postapil zgodnie z rada Jake'a. Ruszajac wielkim helikopterem, opuscil dziob maszyny. Wowczas smigla zaczely przypominac wielka pile tarczowa. Jake wyraznie widzial miesna mielonke pokrywajaca poklad statku. Kiedy krew i wnetrznosci zaczely wirowac wkolo kawalkowane wirnikiem maszyny, okna kabiny pilota pokryly sie czerwienia, zolcia i czarna barwa. Nawet przez halas silnika przedzieraly sie krzyki szatkowanych wampirow. Maszyna zaczela powoli i niepewnie unosic sie do gory. Wieczorna Gwiazda pozostala w dole i nieco z tylu. -Co teraz? - dal sie slyszec zalekniony glos Traska. -Bog raczy wiedziec - odpowiedzial pilot - mysle, ze cale stado tego dziadostwa przyczepilo sie nam do podwozia! -Tak - odparl Trask. - Oni sa w tym dobrzy. Ale jest na to rada. Nabierz wysokosci, az nie znajdziesz sie w swietle slonca. Nabierali wysokosci, az nie ujrzeli slonca wiszacego nisko nad horyzontem. Oczyszczajace promienie dosiegly kadluba maszyny. Zlote ogniki odbily sie od szyb, jednak co najwazniejsze, promienie slonca dosiegly takze przyczepionych do podwozia stworow. Liz "slyszala" ich mysli. Slyszala krzyki i westchnienia, kiedy jeden po drugim - byc moze z wdziecznoscia - puszczali uchwyt i spadali w dol. Z tej wysokosci uderzenie o wode jest porownywalne z uderzeniem o beton. Nikt z nich nie przezyl. Tak czy owak nie nasluchiwal zbyt dlugo... Wewnatrz Sea Kinga Lardis Lidesci zawinal glowe dziewczyny w jeden z kombinezonow przygotowanych dla ludzi z Wydzialu E. W tym samym czasie poprosil pilota, zeby go polaczyl z Invincible. Dobiegajacy ze sluchawek glos kapitana McKenziego byl bardzo przygnebiony. -Widzialem, co sie stalo na dolnym pokladzie - powiedzial. - Winien jestem panu przeprosiny. A jezeli chodzi o tych biedakow, moich zolnierzy, to tylko Bog wie, co im jestem; winien. Niech pan powie, panie Trask, co bylo ta tajemnica, o ktorej pan nie mowil? -Probowalem panu powiedziec - odpowiedzial Trask, - i powiedzialem o tym panskim zolnierzom. Ale oni... oni mieli swoje rozkazy. -Ja tez mialem - odrzekl McKenzie. - Dlaczego admiralicja mi o tym nie powiedziala? Zaraza to zaraza, ale to bylo czyms zupelnie innym. -To prawda - powiedzial Trask. - Nikt pana nie bedzie winil. Jezeli poleca jakies glowy, to raczej na gorze. Mamy tez; okaz, choc wiem, ze to wcale nie jest pocieszenie. -To stalo sie kosztem zycia moich chlopakow - stwierdzil cicho kapitan. -Ale prawdopodobnie uratowalo milion innych istnien - zauwazyl Trask. -Naprawde? -To cos moglo wszystkich nas wykonczyc - powiedzial Trask. - I to wszedzie. Wciaz jest to mozliwe, dopoki ten statek nie znajdzie sie na dnie. -Niech pilot trzyma maszyne z dala od linii strzalu, a dowodca artylerii wszystkim sie zajmie. -To dobrze - stwierdzil Trask. - Niech czeka na nas ekipa ubrana w kombinezony i maski przeciwgazowe. Trzeba bedzie umyc smiglowiec po wyladowaniu. Potrzebny bedzie tez dostep do komor dekontaminacyjnych dla calej naszej szostki i pilota. I... duza, szczelna torba plastikowa. Zeby schowac okaz. -Zrozumialem - odpowiedzial kapitan. Chwile pozniej Trask wraz ze swymi ludzmi stloczyli sie przy oknach Sea Kinga... Nie zajelo to nawet minuty. Rakiety typu cruise nadlecialy nisko, pomrukujac nad morzem o barwie koloru wina. Szybkie i smiercionosne w polmroku nadchodzacej nocy niosly w swych wnetrzach smierc, ktora jednak w najmniejszym stopniu nie byla tak straszna jak cel, do ktorego zmierzaly. Na kilka sekund przed uderzeniem w statek na wysokosci szesciu stop ponad linia zanurzenia Wieczornej Gwiazdy Trask przypomnial sobie, co powiedzial Goodly o "nadlatujacych rakietach woda-woda, ktore wybuchaja, unoszacym sie do gory dziobie i szybkim osuwaniu sie statku w morskie glebiny". Jak zwykle prekognita mial racje. Bylo dokladnie tak, jak to przewidzial. Potezne eksplozje rozerwaly kadlub statku, przechylily go na rufe i uniosly dziob w powietrze. Dwie ogniste kule wyrzucily w gore deszcz poskrecanego zelastwa, pozar natychmiast rozprzestrzenil sie po wszystkich pokladach, w koncu we wstrzasach tony metalu, ktore kiedys byly chluba armatora, osunely sie i wyruszyly w krotka podroz na dno morza. Na wysepce pozostalo troche szczatkow i dogasajacy ogien. Natomiast na powierzchni morza plonelo rozlane paliwo. Byc moze posrod ognia plywaly ludzkie postacie, ktore z pewnoscia nie przetrwaja switu. VIII Pierwsze ostrzezeniePo krotkiej utarczce z greckimi wladzami minister wyslal prywatny odrzutowiec, ktory wyladowal w bazie lotniczej Kavala w Grecji. Kiedy krotko po polnocy z jednego ze smiglowcow HMS Invincible wysiadl Trask wraz z reszta agentow, samolot stal na pasie startowym i rozgrzewal silniki. W samolocie czekalo dwoch pracownikow brytyjskiej ambasady oraz dwoch specjalistow z Porton Down. Dyplomaci mieli zapewnic nietykalnosc bagazu i ludzi, gdyby zaszly jakies komplikacje ze strony obslugi lotniska, natomiast ludzie z Porton Down przybyli, aby odebrac "okaz". Mr Teale byl niskim, lysym mikrobiologiem w srednim wieku, ktory najwyrazniej mial klopoty z utrzymaniem nerwow na wodzy. Mr Kline byl mlodym, pryszczatym asystentem. Kiedy na pokladzie odrzutowca stary Lidesci pokazal im glowe dziewczyny zapakowana w przezroczysta torbe i stalowy pojemnik, Teale o malo nie dostal zawalu. Kiedy szli do; samolotu, zasypal Traska i jego ludzi gradem pytan, z ktorych zadne nie doczekalo sie odpowiedzi. Ale teraz: -Na litosc boska! - zaprotestowal. - Powiadomiono mnie, ze dostarczycie zywy okaz! -Masz na mysli zywego czlowieka? - beznamietnie odparl Trask. Najwidoczniej w Porton Down nie wiedzieli jeszcze wszystkiego, a przy najmniej nie powiedziano tego ludziom, ktorzy przylecieli samolotem. Teale oraz jego asystent najwyrazniej byli przeswiadczeni, ze maja do czynienia z mutacja chinskiego wirusa. -Tak, chora osobe - odpowiedzial Teale - uspiona lub w spiaczce. Zabralismy na poklad respirator oraz kombinezony ochronne, ktore wlasciwie zamykaja szczelnie cale cialo. Chcielismy natychmiast zbadac ten... ten okaz. Trask nie mial ochoty na klotnie. -Jak pan widzi - powiedzial - nie mogla przyjsc o wlasnych silach. A poniewaz posiadala zarowno zamiar, jak i mozliwosc zainfekowania nie tylko ludzi z mojego oddzialu, ale rowniez zaloge HMS Invincible, a nawet wszystkich ludzi na tej planecie, to stwierdzilismy, ze musi wystarczyc sama glowa. - I zanim Teale zdazyl otworzyc usta, dodal: - Sluchaj pan. Zarowno ja, jak i moi ludzie jestesmy troche zmeczeni. Jestem pewien, ze wie pan jak to jest, ostatnia doba nie nalezala do najlatwiejszych. Powiedziano nam, ze mamy przywiezc zakazona krew, cialo i troche tkanki pobrane z mozgu, najlepiej zywe. Tutaj jest zainfekowana krew oraz cialo. Jezeli chodzi o mozg, to zabralismy cala glowe. -Zywa? - Teale zmarszczyl groznie brwi, siadajac razem z Kline'em w tylnej czesci odrzutowca. Wyciagnal zakrwawiona od srodka plastikowa torbe z pojemnika. - Okaz mial byc zywy, panie Trask! Trask juz nie byl w stanie wytrzymac, ale zanim zdazyl wybuchnac, uprzedzil go stary Lidesci. -Zywy? - warknal, biorac torbe od Teale'a i machajac mu nia przed nosem. - Uwaza pan, ze jest martwy? Gdybym ciachnal swoja maczeta i rozwalil te torebke, i gdyby troche krwi dostalo sie do pana oczu, ust, nosa lub innego z otworow ciala, to po trzech dniach na pewno zmienilby pan swoja opinie. A przy okazji: to juz nalezy do pana. Tylko prosze obchodzic sie z tym ostroznie, dobrze? - Opuscil torbe do wnetrza pojemnika i usiadl na siedzeniu twarza do ekipy z Porton Down. -Gdybym byl na pana miejscu - odezwal sie Trask - to upewnilbym sie, ze pokrywa jest szczelnie i mocno zamknieta. I przez cala droge do Porton Down mialbym to na oku. Moj przyjaciel juz panu wyjasnil, ze od teraz "okaz" nalezy do pana. Prosze mi wierzyc, ze bardzo jestesmy zadowoleni, ze sie go pozbylismy. Nie wypowiadajac ani slowa wiecej, pociagnal Lidesciego za soba na przod odrzutowca, gdzie reszta ludzi w Wydzialu E zdazyla juz zasnac. Od tej pory nie rozmawiali wiecej z mikrobiologami... Na lotnisku Gatwick Teale, Kline - i okaz - pospiesznie Przesiedli sie do smiglowca policyjnego, do Traska zas podszedl minister i zaprosil go do helikoptera Ministerstwa Obrony. O 2:45, w mokra listopadowa noc, stanowilo to nie lada przywilej i kiedy juz ruszyli w droge, Trask nie omieszkal zapytac: -Komu zawdzieczam te przyjemnosc? Minister wygladal na zdziwionego. -Co, to? Nie bedzie zadnych krzykow? Przeklenstw? Awantur? Pytan w rodzaju "co znowu nawyrabialem"? Nie chcesz wiedziec, co tutaj sie dzialo, kiedy byczyliscie sie nad Morzem Srodziemnym? -Byczylismy sie? - Trask zaczynal byc poirytowany. -Zartowalem! - szybko poinformowal minister. - Choc sam nie wiem, skad u mnie dowcip o tej porze dnia i w tych okolicznosciach! Trask zauwazyl wyraz ciezkiego zmeczenia na twarzy ministra, bladosc i zapadniete oczy. -A wiec nie tylko ja mialem klopoty - stwierdzil. - I tak jestem zbyt zmeczony, zeby sie awanturowac. O co chodzi? - rzucil krotko. Minister mial ponad szescdziesiat lat i ciemne, rzadkie wlosy zaczesane do tylu i przylizane zgodnie z moda, ktora przeminela jakies czterdziesci lat temu. Jak zwykle mial na nogach skorzane czarne buty, ciemnoniebieski garnitur, jasnoniebieski krawat i staromodna kamizelke. Jego okragla twarz wydluzyla sie z biegiem lat, na czole pelno bylo zmarszczek nadajacych jej wyraz powaznego zmartwienia. Jasnoniebieskie, przenikliwe oczy, ktore Trask na zawsze zapamietal, byly przymglone, a kaciki ust, podobnie jak ramiona, opadly mu na dol. -Na pewno sie zastanawiales, co tutaj sie dzieje - zaczal. -O co chodzi z tym Porton Down, ze zmieniajacymi siej i sprzecznymi rozkazami. Byc moze sadziles, ze spisalem cie na straty. -Tak, bralem to pod uwage - przyznal Trask. - Ale doszedlem tez do pewnego wniosku. -Wniosku? -Ze byc moze ktos nam powinien pomoc - wyjasnil Trask. -Ze jesli w przeszlosci jakos sobie radzilismy, to prawdopodobnie te czasy juz minely. Ze byc moze - przepraszam za wyrazenie - potrzebujemy doplywu swiezej krwi. Kogos lub czegos, co wpadnie na nowe pomysly, spojrzy na sprawy, z nowej perspektywy. Zamiast probowac zabijac chorobsko u jego zrodla byc moze lepiej bedzie je leczyc. I jesli tak wlasnie mialoby byc, to Porton Down jest dobrym wyborem. Oni zawsze umieli dochowac tajemnicy i na wielu polach osiagneli zdumiewajace rezultaty. Skoro poradzili sobie z AIDS oraz z mutacja dymienicy morowej, to dlaczego nie mieliby znalezc lekarstwa rowniez i na to?... -Bardzo rozumnie - zauwazyl minister. - Powinienem ci powiedziec, ze zawsze bylem bardzo zadowolony z twojej pracy, Ben. Byc moze nie wygladalo na to, ale... -...ale mielismy osiagniecia - wszedl mu w slowo Trask, ktory zauwazyl, ze minister mowi do niego po imieniu, co niezmiernie rzadko mu sie zdarzalo i tylko w wyjatkowych sytuacjach. -Tak, to prawda. Osobiscie bylbym zadowolony, gdybys wszystkim sie dalej sam zajmowal, ale... ale pojawilo sie cos nowego i to cos moze miec zbyt wielkie rozmiary, zebym sie tym samodzielnie zajmowal. Bede po prostu jednym z graczy w druzynie. Pol godziny temu spotkalem sie juz z szefami Sluzby Zdrowia, wywiadu, Obrony Cywilnej, armii, marynarki, sil powietrznych, policji, wymien, co jeszcze chcesz. Poniewaz za jakies pietnascie minut znajdziemy sie w Centrali Wydzialu E, gdzie cie tylko podrzuce i polece dalej, przejdzmy od razu do rzeczy. -Zamieniam sie w sluch - powiedzial skupiony Trask. Jednoczesnie zauwazyl, ze ciarki przeszly mu po plecach. Wiedzial (lub wiedzial to jego talent), ze uslyszy bardzo zle wiadomosci. -Oczywiscie wciaz jestes naszym najwazniejszym czlowiekiem - ciagnal dalej minister. - Czlowiekiem, ktory wie wszystko na ten temat i ktory w tej materii wszystko juz robil. Jestes kims, kto ma nieporownywalne z nikim doswiadczenie. Chodzi rowniez o twoich ludzi. Ale od teraz bedzie zaangazowanych o wiele wiecej ludzi. Oczywiscie wszystko bedziemy trzymac w tajemnicy, ale predzej czy pozniej, prawdopodobnie wczesniej, ludzie zaczna domagac sie odpowiedzi. Jak zwykle bedziemy klamac. Jednak po pewnym czasie i tak sie wszystko wyda. Jesli mamy do czynienia z tym, co mam na mysli. Trask zaczynal odczuwac frustracje. -Swietnie - staral sie panowac nad glosem - tylko nie mam najmniejszego pojecia, o czym bedziemy klamac! O co ci chodzi? Moze przejdziesz do rzeczy? -Chcialem ci naswietlic sytuacje - powiedzial minister. Pokazac, ze nie siedzielismy z zalozonymi rekami, kiedy to sie stalo. Od chwili gdy stwierdzono pierwsze przypadki... -Przypadki? - O to chodzilo, pomyslal Trask i powtorzyl: - Przypadki? Cos sie zdarzylo podczas naszej nieobecnosci? W ciagu dwudziestu czterech godzin? Przypadki czego? -Jeszcze przed waszym wylotem - odpowiedzial minister. - Kilka jakies trzy dni temu, okolo dwunastu tuz przed waszym wylotem i z dziesiec, o ktorych nas powiadomiono" gdy byliscie na Morzu Srodziemnym. Poczatkowo nie wiazalismy tego z... to znaczy ja nie laczylem tego z twoja dzialka, z tym, co mowiles mi o tym czyms pod Londynem... Prawda zawarta w informacjach przekazywanych przez ministra uderzyla Traska jak mlotek w czolo! To "cos" pod Londynem moglo oznaczac wylacznie Szwarta i zniszczenie jego ogrodu ze smiercionosnymi grzybami w podziemnej rzymskiej swiatyni zakopanej gleboko pod miastem. Zanim jednak zdazyl cokolwiek powiedziec... -Oczywiscie dalismy temu odpowiednia nazwe - podjal watek minister. - Nazwe wskazaly objawy choroby. Zasugerowalismy rowniez przyczyne choroby. Skorzystalismy z przypadku, ktory mial miejsce w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku pod koniec dwudziestego wieku. Trask, ktoremu twarz zdazyla juz poszarzec, pokiwal glowa -Chyba pamietam. Gorace lato i deszcze przyczynily sie do wyklucia populacji tak zwanych zabojczych komarow, ktore wylatywaly z podziemi miasta. Przenosily robaka, ktory atakowal mozg i wielu nowojorczykow zmarlo z tego powodu. Ten sam problem pojawil sie rowniez w Londynie ostatniego lata. -Tak - przyznal minister. - Zrzucilismy wine na komara. Nazwalismy to odmiana spiaczki encephalitis lethargica. Ale to tez jest klamstwo, a przynajmniej tak sadzimy. Jednoczesnie wolelibysmy, zeby to sie okazalo prawda. Chwilowo nie jestesmy pewni, co to jest. Mysle jednak, ze mozemy sie temu lepiej przyjrzec. Przez glowe Traska przebiegaly dziesiatki mysli. Myslal glownie o Millie Cleary oraz o Jake'u, o jego raporcie zlozonym po akcji uratowania Millie. Kiedy przypomnial sobie opowiesc Jake'a, a zwlaszcza sam koniec, poczul, jak jego cialo sztywnieje, a krew mrozi mu sie w zylach. -Zdazylem w ostatniej chwili - (mowil Jake). - Szwart otworzyl szyb wiodacy na powierzchnie ziemi, cos w rodza- II naturalnego komina, ktorym wywiewa stechle, piekielne powietrze podziemi. Jego koszmarna hodowla grzybow wlasnie miala wypuszczac zarodniki. Czarne kopulki grzybow ulegaly splaszczeniu i otwieraly sie. Czerwone zarodniki zaczynaly fruwac w powietrzu. Kiedy na to patrzylem, czerwone zarodniki plynely w powietrzu w strone Szwarta. Jednak nie bylo ani chwili czasu, zeby sie temu lepiej przyjrzec, po tym jak pomieszczenie wypelnil metan, a ja wrzucilem do srodka granat... Minister spojrzal na Traska i spytal: -O czym myslisz? -O raporcie Jake'a - cicho, jakby sam do siebie, odpowiedzial Trask. -Ja tez czytalem ten raport - minister pokiwal glowa. - Kiedy uslyszalem o tych przypadkach, i to na dodatek we wczorajszych gazetach, i kiedy sprawdzilem miejsca w ktorych wystapily zachorowania, a bylo to w poblizu stacji metra, wowczas dostrzeglem zwiazek. Musialem dzialac, nie moglem siedziec i czekac na was. Spoczywa na mnie zbyt wielka odpowiedzialnosc. Epidemie sie zdarzaja, nawet zarazy, ale zaraza wampirow? Nie mialem innego wyjscia jak sluzyc rada i szukac porady. Od tej chwili jestem nieustannie w ruchu. -Jak wygladaja objawy? - spytal Trask z glowa pelna obrazow Millie potykajacej siew ciemnosciach podziemi i wdychajacej czerwone, wampirze zarodniki. - Jak to oddzialuje na... na ofiary? - Boze, oby to bylo cos innego! -Spia - minister wzruszyl ramionami. - Nie moga wstac z lozka lub robia to z wielkim trudem. Sa spowolnieni, zmeczeni, senni. Chorobliwa sennosc, Ben. Tak to wyglada. -Jak dlugo to trwa? I co pozniej sie dzieje? -To dopiero zobaczymy. Byc moze wyjda z tego stanu, lub nastapi zmiana... w cos innego. Na razie odizolowalismy ich. -Kto sie nimi zajmuje? Czy pielegniarki sa w bezposrednim kontakcie z chorymi? -Och, Ben. Znajduja sie na zamknietych oddzialach! - zachnal sie minister. - Nie jestem lekarzem, ale dano mi do zrozumienia, ze stosuje sie gumowe rekawiczki, maski na twarze oraz... oraz izolacje. -Mam nadzieje! - mruknal Trask, przygryzajac gorna warge. - Czy to wszystko? Nie ma wiecej objawow? Moze niepotrzebnie dmuchamy na gorace? -Gorace? - powtorzyl za nim minister, zastanawiajac sie, co jeszcze moglby powiedziec. - Ach tak! Ale jestem glupi! Moze to przez to, ze sam bym sie chetnie przespal! - Wygladalo na to, jakby podkrazone oczy zapadly sie jeszcze glebiej, po czym pokiwal glowa i powiedzial: -Tak, sa inne symptomy. Po pierwsze, nie sa milosnikami dziennego swiatla. -A po drugie? -Po drugie, odstawili jedzenie... Trask polizal wargi. W ustach zaschlo mu calkowicie. -Ale lekarze na pewno ich badali. Do jakich doszli wnioskow? -Grypa - odpowiedzial minister. - Chorobliwa sennosc, ogolne oslabienie. -A pozniej, kiedy juz im powiedziales? Czy powiedziales, czego maja szukac? -Czy cos im powiedzialem? - Minister odchylil sie na siedzeniu. - Ben, sam mi powiedz, jak duze sa te zarodniki? Gzy atakuja pluca? A moze inne organy? Czy atak na cialo nosiciela zaczyna sie od krwi, czy od mozgu, a moze rownoczesnie kilka organow? Jak mamy wykryc metamorficzny organizm, ktory jednoczy sie z ludzkimi tkankami i krwia? Nie mamy zadnych odpowiedzi, a ty chcesz, zebym ci powiedzial, czego mamy szukac? -No to nad czym oni pracuja? - Trask ponownie oblizal usta. - W jaki sposob pracuja? Metoda prob i bledow? Mam nadzieje, ze nie! Praca nad tym cholerstwem w zwyczajnymi laboratorium jest karygodnym niebezpieczenstwem. -Zwyczajnym? Nie w Porton Down. Oni sa najlepsi na swiecie. -Ale to kurwa nie jest z tego swiata! - powiedzial Trask. Minister wyprostowal sie i odrzekl: -Uznam twoje ostatnie zdanie za niewazne, za wypowiedz pod wplywem nadmiernego stresu. Trask nie zwrocil na to uwagi i powtorzyl: -Pytam cie jeszcze raz: nad czym pracuja naukowcy w Porton Down, pomijajac okaz, ktory im przywiezlismy. -Maja caly okaz - odpowiedzial minister. - Oczywiscie martwy. Starego menela, ktory spedzil swoje ostatnie miesiace blakajac sie po stacjach metra z jedna torba i butelka alkoholu metylowego. -No tak! - przyznal Trask - przeciez prosili o zywy okaz. -Zeby dokonac porownan, jak sadze - wyjasnil szybko minister. -Martwy, mowisz. - Trask wygladal na zaniepokojonego. - Jak umarl? -Znaleziono go na stacji, kiedy spal. Nie mozna go bylo obudzic, wiec zabrano go do szpitala. Zmarl po kilku godzinach. -Kiedy to mialo miejsce? - tym razem Trask byl juz powaznie zaniepokojony. -Byl jednym z pierwszych - rzekl minister. - Znajac jego styl zycia, sekcja nie byla potrzebna. Zaczeto rozpytywac sie o krewnych, a ja mniej wiecej w tym czasie ujawnilem tajemnice. Wowczas Porton Down poprosilo o jego cialo. -A wiec jest juz martwy od jakiegos czasu... jak dlugo? Moze ze trzy dni? - Trask bardzo wyraznie zaakcentowal slowo "martwy". -Cos kolo tego - padla odpowiedz. -To moze pogadaj jeszcze z ludzmi z Porton Down - ponurym glosem doradzil Trask. - Jesli jeszcze go nie rozcieli, to powinni bardzo uwaznie przyjrzec sie jego cialu! A jesli juz zrobili mu sekcje, to moze... moze lepiej powinni zaczac przygladac sie samym sobie... -Nie przesadzaj, Ben - rzekl minister. - Wiem, jak to zle wyglada. Wezwalismy do tych przypadkow najlepszych specjalistow. I jak juz mowilem, pracuja w pelnym zabezpieczeniu, z rekawicami, maskami i tak dalej. -Co wcale im nie pomoze, jesli ten starszy gentleman obudzi sie i zacznie gryzc ludzi! -Rozumiem - zgodzil sie z Benem minister. - Porozmawiam o tym z ludzmi z Porton Down, jeszcze zanim pojade do swoich obowiazkow. -Dobra. A czego oczekujesz ode mnie i od moich ludzi? -No coz, mialem wiecej czasu do ciebie, zeby sie zastanowic nad wszystkim, i mam kilka pomyslow. -Na przyklad? -Nasz przyjaciel Cygan z wampirzego swiata - powiedzial minister. - Z tego co wiem, potrafi dobrze wyczuwac te kreatury, mam racje? -Lardis Lidesci nie jest po prostu "naszym przyjacielem Cyganem" - odparl Trask. - W swoim swiecie jest wodzem plemienia, ktorego w swoim czasie Wampyry bardzo sie baly. A jesli chodzi o wyczuwanie wampirow, to nikt nie moze miec calkowitej pewnosci, choc sa testy, ktore mozna zastosowac. Z drugiej strony patrzac, ludzie w Porton Down raczej nie wierza w czary. Z tym ze to wcale nie sa czary, ale inny rodzaj testow chemicznych. Jesli zatem chcieliby testu w rodzaju papierka lakmusowego, to powinni sprobowac srebra i czosnku. -Tak - przytaknal minister i zaraz po tym klepnal sie ze zlosci w kolano. - Do cholery, dlaczego wczesniej o tym nie pomyslalem! Przez tyle lat bylem ministrem odpowiedzialnym za twoje dzialania i wciaz traktuje twoja prace jak cos nierealnego. Trudno sobie to wszystko wyobrazic. Oczywiscie, zes powiem im o tym. Ponadto mamy twoich lokalizatorow. -Smog mentalny? - spytal Trask. - To moze byc trudniejsze i nie daje pewnosci. Jesli ci ludzie zostali zainfekowani wampiryzmem, to trzeba bedzie troche poczekac. David Chung moglby zlokalizowac grupke takich istot znajdujaca sie w jednym miejscu, trudno mi teraz powiedziec. Na pewno musimy sprobowac. I co potem? Przypuscmy, ze odkrylismy wampirza zaraze wsrod tych ludzi. Moge ci powiedziec, jakie zdanie mialby na ten temat stary Lidesci! -Tak, wiem - odparl cicho minister. - To moze byc rowniez i nasze zdanie, jesli mikrobiolodzy nie wymysla czegos dostatecznie szybko. - Przerwal na chwile, po czym kontynuowal: - Jezeli chodzi o ciebie i twoich ludzi, tylko tego od was oczekujemy. Kiedy tylko troche odpoczniecie, a moze jeszcze szybciej, musicie ruszyc do zadan, ktore najlepiej pol traficie wykonywac. Tutaj bedziemy probowali sobie poradzic, ale waszym celem jest zajac sie tymi, ktorzy sa sprawcami calego zagrozenia. To wy jestescie naszymi mscicielami i pomimo zagrozenia, na jakie sie wystawiacie, w jakis sposob zazdroszcze wam. Trask spojrzal przez okno. Zaczynali obnizac lot, kierujac sie ku centrum Londynu. Miasto, niczym rozlegla, jasna pajeczyna, jasniala siecia elektrycznych swiatel rozciagajaca sie we wszystkich kierunkach. Wraz z ruchem i zblizaniem sie helikoptera do ziemi swiatla wydawaly sie rosnac. -Tam zyja miliony ludzi - powiedzial Trask po cichu. - Jak garstka ludzi moze brac odpowiedzialnosc za tak duza liczbe istnien? -Nie jest to latwe, prawda? - stwierdzil minister. - Teraz juz wiesz, jak sie czulem przez ponad trzydziesci lat... Telepaci Millie Cleary oraz Paul Garvey wyszli na dach budynku, zeby przywitac Traska i ministra. Smiglo helikoptera zmienilo kierunek deszczu, ktory pod wplywem podmuchu zaczal padac poziomo, obmywajac Millie. Wiatr poszarpal jej parasol i odwrocil go na lewa strone, przykleil jej koszule do ciala, a spodnice do nog, co tylko podkreslilo jej zgrabna sylwetke pojawiajaca sie w regularnie rozblyskujacych nocnych swiatlach pozycyjnych maszyny. Deszcz najwyrazniej nie przeszkadzal Millie. Trask wraz z ministrem wysiedli z helikoptera, skulili sie, starajac sie schronic przed deszczem oraz wiatrem, i szybko podbiegli do schodow prowadzacych na najwyzsze pietro zajmowane przez Wydzial E. Po drodze Trask zlapal Millie za reke, a Paul Garvey wzial ministra pod reke, prowadzac go do wyjscia. Pilot pozostal na swoim miejscu i jedynie zwolnil do minimum obroty silnika. W drodze na dol Millie zatrzymala sie, zmuszajac Traska do tego samego. Objela go i pocalowala. -Zwolnij - powiedziala chwilke pozniej. - Minister i tak dal nam robote, ktora wykonujemy, na ile to mozliwe, bez ciebie. Ale nawet jak juz tu jestes, to i tak niewiele wiecej mozemy zrobic, przynajmniej dzis w nocy. Tak wiec bardzo, bardzo cie prosze, przestan tak pedzic, przynajmniej do czasu, az ci nie powiem, ze... ze bardzo dobrze, ze juz jestes z powrotem. Trask wiedzial, ze to co powiedziala, bylo bardzo oszczednym stwierdzeniem. O wiele wiecej mowil mu sposob, w jaki sie do niego przytulala, i wcale nie potrzebowal do tego korzystac ze swego talentu. Millie. Kiedys byla dla niego jak mlodsza siostra, zawsze mial dla niej czas. Pracowala w Wydziale, jeszcze przed zatrudnieniem Zek, ale zawsze pozostawala w roli mlodszej siostry. I z powodu Zek oraz pracy nigdy nie powiedziala Traskowi, jakie zywi do niego uczucia. Stalo sie to dopiero niedawno. Millie miala ponad czterdziesci piec lat, ale wygladala piec lat mlodziej. Blondynka z wlosami opadajacymi na ramiona i otaczajacymi okragla twarz. Niebieskie oczy z blond brwiami, nos maly i prosty, bardzo biale zeby. Miala 165 cm wzrostu, zaokraglona, ale szczupla w talii, co pozwalalo Traskowi czuc sie przy niej duzym i silnym. On zawsze bardzo ja lubil, to akurat nie bylo trudne, ale teraz wiedzial, ze ja kocha... co wpedzalo go w lekkie poczucie winy. Jego zona Zek zginela prawie trzy lata temu, jednak stanowila dla niego tak wiele, ze czasem sadzil, ze to ona byla jego zyciem. Czesto nie odczuwal jej odejscia, tak jakby wciaz gdzies byla, moze nawet obserwowala. Trask pod zadnym pozorem nie chcial, zeby Millie byla kims, kto mialby wypelnic pustke. Byl to rodzaj lojalnosci, "prawda" o milosci do Zek, milosci, ktora nie umiera, ktora jednak ustapila miejsca dla jeszcze jednej... Na momencik odsunal Millie od siebie, po czym powiedzial: -Mamy jeszcze troche pracy, ty i ja. Reszta ekipy jedzie samochodem z Gatwick. Na ulicach nie ma teraz ruchu, wiec beda pewnie nie dalej jak za godzine. Chcialbym w tym czasie przydzielic zadania. Od jutra rana bedziemy pracowac jak nigdy wczesniej. Kiedy Trask ocieral krople deszczu z powiek i pod drzwiami wystawial twarz do kamery skanujacej wzor siatkowki, dalo sie slyszec westchniecie ulgi ministra. Najwidoczniej slyszal, co Trask mowil do Millie. Kiedy dolaczyli wraz z Paulem Garveyem do pierwszej pary, odezwal sie: -Ona ma racje, panie Trask. To zawsze jest wspaniale uczucie, kiedy pan wraca ze swoimi ludzmi. I chociaz sprawy sa skomplikowane jak nigdy dotad, dobrze jest slyszec panski entuzjazm - czy to wlasciwe slowo? - i nieslabnaca chec dzialania. Trask zauwazyl, ze w obecnosci podwladnych glos ministra nabral oficjalnego brzmienia. Usmiechajac sie do siebie odpowiedzial: -Dziekuje, panie ministrze. - A kiedy drzwi rozsunely sie z sykiem i weszli do korytarza Centrali, zwrocil sie do Garveya: -Sprawdz, czy pan minister nie bedzie miec problemu w poslugiwaniu sie naszymi szyfrowanymi telefonami. Pozniej trzeba bedzie odprowadzic naszego goscia z powrotem na dach, dobrze? Kiedy Garvey i minister ruszyli do pomieszczenia oficera dyzurnego, a Millie i Trask poszli w przeciwna strone do biura znajdujacego sie na drugim koncu korytarza, minister zatrzymal sie na chwile i zawolal: -Panie Trask, przypomnialo mi sie jeszcze jedno. Ma pan goscia i to dosc waznego. Normalnie zatroszczylibysmy sie o niego i zapewnili hotel, ale on upieral sie, zeby zostac z panem! Przepraszam, ze procz tego wszystkiego, co juz pan ma na glowie, dokladam jeszcze niespodziewanego goscia, ale w tej sytuacji... - tu minister wzruszyl nieporadnie ramionami. Trask stal czesciowo zwrocony do ministra i juz mial spytac: "A ktoz to, do chole...", ale Millie "wiedziala", co ma na mysli, i uprzedzila go: -Jest w twoim biurze - powiedziala. - Wyglada na bardzo sympatycznego. Szczegolnie jesli wezmiemy pod uwage srodki, jakie musial stosowac, zeby tak dlugo utrzymac sie przy wladzy. Trask od razu rozpoznal "prawde w jej stwierdzeniu. Jego gosciem mogl byc tylko: -Premier Gustaw Turczin! - powiedzial na glos dokladnie w chwili, gdy Millie otwierala drzwi, a mezczyzna, o ktorym byla mowa, podszedl, zeby sie przywitac. Mijaly lata, a Turczin zdawal sie nieporuszona skala. Mocno zbudowany, z kwadratowa twarza, krotka szyja, czarnymi wlosami, krzaczastymi brwiami, ciemnymi, swidrujacymi oczami, splaszczonym nosem i z chlodnym wyrazem ust wygladal jak buldog w ludzkiej skorze. Jednak byly to pozostalosci tego co kiedys, poniewaz premier Rosji zmagal sie od lat ze zbyt wielka liczba problemow w skomplikowanej postkomunistycznej rzeczywistosci swojej postkomunistycznej ojczyzny. Niektore z tych problemow mialy skale miedzynarodowa, sprawiajac, ze ci dwaj mezczyzni mieli okazje zapoznac sie oraz wspolpracowac ze soba. Wzajemne zrozumienie oraz wzajemny szacunek nie zmienil sie w ciagu minionych lat, jednak fizyczny wyglad Turczina ulegl wyraznej zmianie. Byl znacznie szczuplejszy, oczy nie mialy juz tak przenikliwego wyrazu, a wlosy zostaly przyproszone siwizna. Kiedy Trask rozmawial ostatnio z Turczinem w Australii, zaledwie kilka tygodni temu, nawet jego glos zmienil sie i utracil sporo z wczesniejszej autorytarnosci. Jego intelekt pozostal na tym samym poziomie (wciaz zabojczym, jak wkrotce zauwazyl Trask), ale juz nie byl tak samo dynamiczny. Siedem lat na szczycie wladzy w bankrutujacym kraju, balansujacym na krawedzi anarchii, musialo na nim odcisnac swe pietno. Kiedy sprawy zle sie ukladaly, co bylo dosyc nagminne, sfrustrowani obywatele o wszystko obwiniali swojego premiera, nie wspominajac o wciaz wplywowych przedstawicielach poteznej niegdys armii. Bardzo mocna pomoc dla Turczina niesli ludzie tworzacy resztke tego, co kiedys nazywalo sie "Opozycja". W ten sposob Trask nazwal radziecka, a pozniej rosyjska organizacje bedaca odpowiednikiem brytyjskiego Wydzialu E. Epserzy z Opozycji pochodzili jeszcze z pierwszego naboru, ktory byl dzieckiem Leonida Brezniewa pod koniec lat siedemdziesiatych. Poczatkowo odnosili duze sukcesy, ale pozniej nastapila seria porazek, z ktorych najwieksza zgotowal im Harry Keogh. Po starciu z Harrym organizacja znalazla sie w rozsypce. Turczin, bedacy wizjonerem, jako jedyny z waznych politykow zaopiekowal sie resztkami Opozycji, za co jej czlonkowie udzielali mu wsparcia. Ale nawet Opozycja nie byla w stanie skutecznie pomoc Turczinowi w poradzeniu sobie z obecnym problemem. W skrocie chodzilo o to, ze rosyjski general Michail Suworow, ktory wkrotce mial przejsc na emeryture, dowiedzial sie, ze rownolegly swiat Krainy Gwiazd jest wielka kopalnia zlota,; w porownaniu z ktora Klondike byloby nic nie wartym workiem zamarznietych odpadkow. Ponadto odkryl, ze w gorach Uralu pod ruinami Perchorska znajduje sie "Brama" do rownoleglego: swiata, bedaca efektem nieudanej proby nuklearnej. Dzieki tej Bramie mozna bylo dotrzec do nieznanego swiata, zapanowac nad nim i czerpac korzysci z jego bogactw naturalnych. Po osuszeniu zalanego kompleksu general byl zdolny wraz z grupa zolnierzy przejsc przez Brame i dotrzec do Krainy Gwiazd - Nagroda za te wyprawe w nieznane mialy byc ogromne bogactwa, a szczegolnie dostep do ogromnych zasobow zlota. Jednak Michail Suworow nigdy nie wrocil z Krainy Gwiazd, poniewaz dopadl go lord Malinari, ktory wyssal z niego nie tylko zycie, ale wszelka wiedze, jaka general posiadal o Ziemi i o przejsciu przez Brame. Jednak Suworow, udajac sie do rownoleglego swiata, zabezpieczyl sie, informujac niektorych ze swoich wysokich ranga kolegow wojskowych, ze szykuje cos wielkiego, cos, co moze zmienic nawet bieg historii i przywrocic wielkosc Rosji oraz jej miedzynarodowa role supermocarstwa. Przekazal rowniez, ze gdyby nie bylo go zbyt dlugo, to maja zwrocic sie z pytaniem o jego los do premiera. Wlasnie ostatnio zaczeli sie dopytywac i Turczin najwyrazniej mial juz ich dosyc... -Ben - rzekl Turczin, wyciagajac reke na powitanie i mocno sciskajac Traska. - Jak widzisz, przyjechalem! -I nie mogles tego zrobic w gorszej chwili - odpowiedzial Trask, rozgladajac sie po swoim gabinecie. - Widze, ze zostawiono cie tu sam na sam z moimi tajemnicami. Turczin uniosl krzaczaste brwi i podazyl za spojrzeniem Traska, ktore padlo na wielki ekran scienny, dokumenty, komputer, interkom oraz na drobiazgi znajdujace sie na biurku. -O nie! - powiedzial. - Pan Garvey wszystko wylaczyl, a poza tym nie bylem sam. A w ogole to jak mozesz myslec o mnie w ten sposob? Czyzby nawet wsrod szpiegow tej klasy zniknely resztki honoru? -Jestes starym lisem, Gustawie - usmiechnal sie Trask i gestem pokazal, zeby usiadl. -Zbyt starym - odpowiedzial Turczin. - Na dodatek zostalem zapedzony do nory. Kiedy pan Garvey wylaczyl twoje zabawki, to przy okazji wylaczyl rowniez ogrzewanie. Od dluzszego czasu bylo mi zimno. Jeszcze zanim tu przyjechalem. Na szczescie ta urocza niewiasta pomogla mi sie troszke ogrzac. -Staralam sie zadbac o pana premiera - rzekla Millie, wskazujac na szklanke z whisky oraz na oprozniona do polowy butelke wild turkey stojaca w rogu wielkiego biurka. -Tak - powiedzial Trask. - Ogrzalas go jednym z moich najlepszych trunkow! Nic nie szkodzi, czestuj sie - dodal, dostrzegajac wiszacy na wieszaku podbity futrem mokry plaszcz Turczina. -No taka juz jestem - podsumowala Millie, na swoj stosunkowo nowy i bardzo niepokojacy sposob. To po trosze wplyw telepatii, dzieki ktorej mogla czytac w jego myslach. Wczesniej kontrolowala sie... a przynajmniej Trask tak uwazal. Przypomnial sobie, jakie mysli nawiedzaja go w zwiazku z tylna czescia jej ciala (te apetyczne elementy, ktore tak pieknie kolysza sie, gdy Millie chodzi), a takze wyraz jej niezbyt skromnego spojrzenia, ktorym go obdarzala, w chwili gdy pojawiaja sie te mysli... Kiedy szla w kierunku drzwi, zobaczyl wyrazny rumieniec na jej twarzy. Udalo jej sie ukryc zmieszanie, mowiac: -Lepiej pojde sie przebrac. Cala jestem mokra. Mysle tez, ze na pewno chcielibyscie porozmawiac na osobnosci. Jezeli o mnie chodzi, to sadze, ze wszystko moze poczekac do rana, a ty, Ben, moglbys sie troche zdrzemnac. Pan Turczin rowniez wyglada na bardzo zmeczonego. Przyjechal do nas zaledwie kilka minut przed waszym przybyciem i z tego co wiem, byla to dosc, hm, okrezna droga. -To tak oczywiste? - spytal Trask. - Telepatia? -Nie, ta druga rzecz. -Tak, tak, i to bardzo! - zauwazyl premier. -No dobra - odezwal sie z niezadowoleniem Trask. Przejdzmy do tego, co nie jest tak oczywiste. Co sie dzieje, Gustawie? Co konkretnie cie do nas sprowadza? Tylko nie mow mi, ze masz jakies klopoty, boja sam mam ich juz zbyt wiele... IX Handel Turczina-Spiacy... czy nieumarli? -Najpierw podlaczmy sie do sieci - powiedzial Trask, podszedl do drzwi i krzyknal do Garveya, zeby wlaczyl urzadzenia w jego biurze. Nastepnie zamknal drzwi, usiadl za biurkiem na przeciwko Turczina i powiedzial: - Teraz mozemy pogadac. Kiedy wlaczyl sie nadmuch cieplego powietrza i rozne swiatelka zaczely zapalac sie na biurku i w urzadzeniach komunikacyjnych, Trask wyjal z szafki szklanke, stuknal nia o szklaneczke premiera (przy czym zastanowil sie, czy nadal jest on premierem) i nalal sobie podwojna whisky. -No to slucham cie - powiedzial na koniec. -Mam nadzieje, ze nie jestem nagrywany? - zaniepokoil sie Turczin. -Tutaj nagrywamy prawie wszystko - odparl Trask, naciskajac przelacznik na malej konsoli. - Ale teraz wylaczylem podsluch. -To dobrze! - rzekl Turczin. - Mam jeszcze pytanie. Czy gdyby sprawy przybraly zly obrot, jestes w stanie zagwarantowac mi schronienie? -Azyl polityczny? - Trask uniosl brwi. - Nie powinno byc z tym problemu. Twoje stwierdzenie: "gdyby sprawy przybraly zly obrot", mowi mi, ze nie zamierzasz tu zbyt dlugo zostac. Masz jakies plany. Zanim do tego przejdziemy... mozesz mi powiedziec, kto wie, ze tutaj jestes? -Twoj minister - Turczin odparl bez zwloki. - Oraz ty i twoi ludzie. Oficjalnie jestem w Paryzu na konferencji o ekologicznej ochronie Ziemi. Zaczyna sie jutro, a moje przemowienie jest planowane na pojutrze. To oznacza, ze mam jakies trzydziesci szesc godzin czasu i dopiero wowczas ludzie zaczna sie zastanawiac, co sie ze mna dzieje. -A jak ci sie udalo uciec przed twoimi... esperami? - W Australii Trask mial drobne klopoty, chcac porozmawiac z Turczinem na osobnosci, wiec zaaranzowanie znikniecia premiera na tak dlugi czas moglo stanowic powazny problem. -Po tym malym zamieszaniu, jakie stworzyles w Australii - wyjasnil Trask - kiedy agenci KGB zgubili mnie, skorzystalem z okazji, oskarzylem ich o niekompetencje i wyrzucilem ich z posady. Wciaz mam troche wladzy - a wlasciwie powinienem powiedziec -mialem. Moja nowa ochrona sklada sie z ludzi wybranych przeze mnie. -Opozycja? Turczin wzruszyl ramionami. -Nazwijmy ich rozwijajacymi sie talentami. Jutro wieczorem powiadomia o moim zniknieciu i poprosza o azyl polityczny we Francji. -A wiec... twoi przeciwnicy beda potrzebowac troche czasu, zeby w tym wszystkim sie zorientowac i dowiedziec sie, gdzie jestes. -To czesc planu. -Ty naprawde jestes przebieglym lisem. Nie bede pytac, jak tu sie dostales, wystarczy mi, co powiedziala Millie, ze byla to okrezna droga. -Oraz meczaca i bardzo nudna! - dodal Turczin. - Jesli zostawilem po sobie jakiekolwiek slady, to nielatwo bedzie nimi podazac. Pewnie i tak w koncu mnie namierza, ale zajmie im to co najmniej kilka dni. -A wtedy beda chcieli sie dowiedziec, dlaczego cie ukrywamy - powiedzial Trask. - Dlaczego i przed czym cie chronimy? Lub, co gorsza, beda chcieli wiedziec, dlaczego cie porwalismy. Tak wiec proponujac ci azyl polityczny, narazamy sie na powazny, miedzynarodowy konflikt. -Bedziecie kryci - szybko wyjasnil Turczin. - Jesli nasze plany nie wypala, to sam przyznam sie do zdrady przed kamerami telewizji. Moze byc na przyklad BBC. Z drugiej strojny, jesli nam sie powiedzie... -...Nami - przerwal mu Trask. - Nasze plany?? -Sam na pewno nie dalbym rady tutaj dotrzec. - Turczin uniosl rece do gory. - Wyglada na to, ze masz krotka pamiec. Czy bedac w Australii, nie dales mi do zrozumienia, ze udzielisz mi pomocy? Jezeli o mnie chodzi, to tez staralem ci siej pomagac i nawet stracilem czlowieka, ktorego zabil ten szmugler, syscylijska hiena Castellano! Obiecalem ci rowniez, ze dowiem sie wszystkiego o biezacej sytuacji w Perchorsku, zrobilem to. Mowiac krotko, w pelni wykonalem swoja czesc urnowy. Gdybys faktycznie widzial, ile zrobilem, to stwierdzilbys, ze spelnilem swoja czesc umowy w nadmiarze. Ale teraz to ja potrzebuje twojej pomocy. Powinienes pamietac o tym, ze moglbym zrobic to samo co Suworow. Znajac zagrozenie, mialbym o wiele wieksze szanse powodzenia. Zamiast tego postanowilem dzialac wraz z toba i Nathanem, ochraniajac Kraine Gwiazd! Powinienes o tym pamietac! -Uspokoj sie - rzekl Trask. - O niczym nie zapomnialem. Biore tylko pod uwage rozne mozliwosci, zanim ci czegos nie obiecam. I nie jest tak zle. W dobie ciaglych klotni o granice, anarchii, walk pomiedzy roznymi "rodzinami" mafijnymi w Moskwie, ktore zaczynaja przypominac uliczne wojny i cala reszta problemow, z jakimi masz do czynienia w Rosji, znikniecie polityka moze byc nawet nie zauwazone! - Zdajac sobie sprawe, jak to ostatnie stwierdzenie moglo zostac odebrane, Trask szybko dodal: - To znaczy chodzi mi o to, ze... -Wiem, o co ci chodzi - przerwal mu Turczin. - Ze juz nawet nie jestem figurantem, tylko zwykla kukielka. Na moje miejsce czyha wielu chetnych, potencjalnych premierow, ktorzy tylko czekaja na odpowiednia okazje. Masz racje. Jesli zatem nie odzyskam mocnej pozycji w Rosji, jesli nie uda mi sie doprowadzic kraju do rzeczywistej i trwalej demokracji, to chetnie zostane tutaj. Wierz mi, Ben, jesli chcesz zamknac Brame w Perchorsku i to zamknac na zawsze - tak, zeby juz nikt jej nigdy nie otworzyl - to bede ci potrzebny. I jesli uda sie to zrobic zgodnie z moimi planami, to bede mogl triumfalnie powrocic i odzyskac prawdziwa wladze. -Tak, chce zamknac Brame, i to na zawsze - przyznal Trask. - Bardzo mi na tym zalezy, choc w obecnej chwili jest to jak zamykanie drzwi od stajni po tym, jak wszystkie konie pouciekaly. -Konie? Uciekly? - zdziwil sie Turczin. - Moglbys to wyjasnic? -Wiesz, czym sie zajmuje - powiedzial Trask - i znasz moje problemy, bo opowiedzialem ci o nich w Australii. Ale nie wiesz, co dzialo sie potem. A sprawy nie wygladaja najlepiej - Smiem twierdzic, ze twoje klopoty w Rosji to drobiazg w porownaniu do tego, z czym mamy do czynienia. Zagrozenie przestalo byc teoretyczne, ale stalo sie realne, i to nie i gdzies daleko w Australii, ale tu i teraz. Turczin glosno przelknal i zagapil sie na Traska, po czym powiedzial: -Naprawde? Tu i teraz? Plaga wampirow potrafiacych tworzyc takie potwory jak te, co kiedys szalaly w Perchorsku? -Tak, to tez potrafia - rzekl Trask. - Najprawdopodobniej zrobia to wowczas, gdy stworza wystarczajaca liczbe okazow podobnych do nich! Turczin z trudem nabral powietrza: -Chcesz powiedziec, ze one sa na wolnosci? Ze zajmuja sie... rekrutacja? -Tym sie zajmowali juz od chwili przybycia na Ziemie - odpowiedzial Trask. - Ale robili to w ukryciu, w tajemnicy. Stopniowo i pomalutku. Ale tak bylo kiedys, a teraz jest inaczej. Teraz wyglada na to, ze nie przejmuja sie, czy ktos bedzie o nich wiedziec! I w pewnym sensie to moja wina lub Wydzialu E. -Twoja wina? - zdziwil sie Turczin. -Odnieslismy zbyt duze sukcesy - Trask pokiwal glowa. -Nie bardzo wiem, o co tu chodzi - Turczin najwyrazniej nie podazal za tokiem rozumowania Traska. - Co to znaczy, ze odniesliscie zbyt wielki sukces? -Niszczac wszystko, nad czym pracowali - powiedzial Trask. - Zabierajac im wszystko, postawilismy ich w sytuacji, w ktorej nie maja nic do stracenia. -I to wasza zasluga? Trask pokrotce opowiedzial o ogrodach Malinariego, Vavary i Szwarta, jak zostaly zniszczone: najpierw w Australii, pozniej na greckiej wyspie Krassos i w koncu w zapomnianej, podziemnej swiatyni znajdujacej sie pod Londynem. -Tylko ze ogrod w Londynie odkrylismy troche zbyt pozno. -To znaczy? - spytal Turczin, wytezajac uwage. Trask opowiedzial wowczas o dziwnej i nieznanej chorobie oraz o zwiazanych z nia obawach. Wowczas zapadla znaczaca cisza. -A... a czy panujecie nad tym? - Twarz Turczina byla bardzo blada. -Czyzbys pomyslal, ze wpadles z deszczu pod rynne? -Nie - Turczin zaprzeczyl gwaltownym ruchem glowy i kontynuowal: - Miej troche zaufania, Ben. Moje mysli nie zawsze kreca sie wylacznie wokol mojej osoby. A jesli chodzi o deszcz i rynne, to dotyczy to calego swiata! -Tez tak mysle - zgodzil sie Trask. - To dlatego jestem taki oficjalny i niezbyt goscinny. -Wlasnie - rzekl Turczin pod nosem. -Jesli chodzi o epidemie - ciagnal watek Trask - to nie jest juz tylko moj problem. Zajmuja sie tym moi przelozeni i dostaje od nich informacje na ten temat. Ja mam sie skupic na sciganiu trojki najezdzcow. Moglem skorzystac z twojej pomocy, Gustawie. Z twoimi agentami w roli kolegow albo nawet towarzyszy - a nie Opozycji - mogloby nam pojsc jeszcze lepiej. -Wciaz mozesz liczyc na moja pomoc - rzekl Turczin. - Moi ludzie zajmuja sie tym od czasu, gdy... polaczylismy sily w Australii. I jak juz mowilem, dotrzymalem slowa. Moi esperzy wciaz co nieco potrafia i beda w stanie komunikowac sie ze mna. Przynajmniej tak dlugo, jak dlugo tutaj zostane. -Coz moge wiecej powiedziec? - rzekl Trask. - Procz tego, ze jestes tu bardzo mile widziany? -Ciesze sie - odpowiedzial Turczin. - Jesli juz powiedziales mi wszystkie nowosci, to pozwol, ze przedstawie ci moj plan. -W porzadku, posluchajmy. Wyloz wszystkie karty na stol. Turczin skinal glowa i podparl podbrodek splecionymi rekami. Chwile sie zastanawial, po czym zaczal: -Na pewno pamietasz klopoty, jakie mielismy z Czeczenia dwanascie lat temu, kiedy krajem rzadzil Borys Jelcyn. -Tak, pamietam - rzekl Trask. - Kraje zachodnie bardzo sie naprzykrzaly wowczas Rosji, za jej brutalnosc. -Tak, ale o ile pamietam, Rosja nie byla bardziej brutalna od sil NATO w Kosowie -odcial sie Turczin. Pomachal reka, wskazujac na male znaczenie tych dygresji. - Nie klocmy sie o to. Rzecz w tym, ze Czeczeni nigdy nam nie wybaczyli. Niecale dwa tygodnie temu zaatakowali jedna z naszych wyrzutni rakiet... no tak, kilka jeszcze zachowalismy. Jeden z moich agentow - mysle, ze jest to rosyjski odpowiednik pana Chunga - jest wyczulony na obecnosc i miejsce skladowania materiaow radioaktywnych. Interweniowalismy, kiedy zauwazyl, ze bron lub byc moze znaczna masa uranu przemieszcza sie po obszarze Rosji, a dokladnie zmierza w kierunku Moskwy. Krotko mowiac, zapobieglismy zniszczeniu stolicy przez samobojcze czeczenskie komando! W wojsku polecialyby za to glowy, ale nie naglasnialem incydentu z dwoch powodow. Po pierwsze, zeby nie wywolywac paniki, a po drugie dlatego, ze mialem wlasny pomysl wykorzystania bomby. Czy mam dodawac cos jeszcze? -Mysle, ze nie - powiedzial Trask. - Nawet niewielka glowica zdetonowana w Perchorsku wystarczy, zeby przysypac Brame milionami ton skal. I jesli to nie zablokuje przejscia, to nic innego nie zadziala. -Slusznie - potwierdzil Turczin. - Zwrocilem rakiete, ale ukrylem glowice. Dowodca wyrzutni zaakceptowal moja sugestie, zeby nie uzbrajac rakiety w glowice. Mogl albo na to I przystac, albo... -...bylby jednym z postawionych przed sadem - dokonczyl Trask. -Wlasnie. Caly incydent zostal zatuszowany. -Gdzie teraz jest glowica? - spytal Trask. - Co najwazniejsze, nawet jesli udaloby sie nam przewiezc ja do Perchorska, to jak ja uzbroimy? W koncu zostala zaprojektowana do przenoszenia droga powietrzna. -Nawet nie pytaj mnie, gdzie jest - odpowiedzial Turczin. - Nawet z twoim talentem nie bylbys w stanie mi uwierzyc. Uzbrojeniem juz sie zajelismy. W Rosji, szczegolnie w obecnych czasach, jest pelno bezrobotnych naukowcow, ktorzy podejma sie kazdego zadania, zeby nie umrzec z glodu. Jesli zas chodzi o przewiezienie glowicy do Perchorska... - Premier popatrzyl na Traska w szczegolny sposob, zmruzyl oczy i uderzyl w konspiracyjny ton: - Nic nie niemozliwe, prawda, Ben? Tam gdzie jest potrzeba, tam znajdzie sie i sposob. Sposob czy mozliwosc... -To znaczy? - spytal Trask, wiedzac doskonale, o co chodzi Turczinowi. Nawet takie zadanie nie powinno przysporzyc problemu czlowiekowi, ktory potrafi sie dostac w najbardziej niedostepne miejsca, czyli Nekroskopowi. Trask nie chcial jednak zbyt wczesnie ujawniac atutow w tej grze. -To znaczy - Turczin skrzywil sie i spojrzal na bok, p? czym zmruzyl oczy jeszcze bardziej i powiedzial: - to znaczy dokladnie to, co powiedzialem. Jesli ktos chce czegos bardzo mocno, to zazwyczaj potrafi tego dokonac. Na razie wystarczy stwierdzic, ze moim zdaniem nie powinno byc z tym problemu. Wlasciwie to mam nadzieje, ze nie bedzie problemu i niech tak zostanie. -Jak sobie zyczysz, rzekl Trask, zachowujac twarz pokerzysty i ukrywajac satysfakcje z faktu, ze Turczin wygladal na zmieszanego i zawiedzionego. - No dobra, a co dalej? Czy to caly plan? Umiescic bombe w Perchorsku i tam ja zdetonowac? Rozumiem, ze to rozwiaze jeden z moich, naszych, podstawowych problemow, ale nadal nie wiem, w jaki sposob umocni to twoja wladze po powrocie do Moskwy. -Tym ja sie juz zajme - wyjasnil Turczin. - Jesli sie to uda, to wszystkie moje problemy beda rozwiazane. Bede miec nienaruszalna pozycje, a na szczytach wladzy nastapia zmiany, o jakich obecnie trudno nawet sobie pomyslec. Bedzie to z pewnoscia z korzyscia dla nas obu, a takze dla naszych krajow i swiata. Trask pokiwal glowa i stwierdzil: -Przy zalozeniu, ze nasze kraje i nasz swiat wciaz beda nasze. -Rozumiem - powiedzial premier. - Przynajmniej bedziemy miec pewnosc, ze zaden wampir nie przejdzie przez Brame w Perchorsku. -Ani w Rumunii - zauwazyl Trask - zostala zablokowana po przejsciu Malinariego i jego ekipy. -Dzieki temu mozemy sie zajac najezdzcami, ktorzy znalezli sie na Ziemi - stwierdzil Turczin. - Nimi, oraz tym, co rozsiewaja. To bedzie nasz priorytet. -Te jest moim priorytetem od jakichs trzech lat - zauwazyl Trask. - I bedzie nim, az sie nie... - przerwal w pol slowa, chcac powiedziec: "az sie nie zemszcze", ale w ostatniej chwili zmienil zamiar -...az z nimi nie skoncze. -No to mysle, ze wszystko sobie powiedzielismy - rzekl Turczin. - Mam jeszcze prezencik dla ciebie. - Wyciagnal z kieszeni i otworzyl staromodna, srebrna papierosnice. Wewnatrz, przytrzymywane srebrnym zatrzaskiem, miescilo sie dwadziescia rosyjskich papierosow zakonczonych kartonikami zamiast filtrow. Turczin polozyl papierosnice na biurku i przesunal ja w kierunku Traska. -Dziekuje, nie pale - powiedzial Trask. -Ja tez nie - rzekl Turczin i wyrzucajac papierosy do kosza, dodal: - A przynajmniej nie takie obrzydlistwa, zwlaszcza gdy moge palic doskonale brytyjskie i amerykanskie gatunki. - Nastepnie pociagnal za srebrny zatrzask i wyciagnal cieniutka srebrna plytke przykrywajaca dno papierosnicy. W podwojnym dnie lezal zwiniety mikrofilm. Pokazal Traskowi, po czym ostroznie zalozyl plytke, zamknal papierosnice i podal ja Traskowi. Trask uniosl brwi w pytajacym gescie. -Plany Perchorska - wyjasnil Turczin. - To jest wielki podziemny kompleks, prawdziwy labirynt. Jestem pewien, ze gdybys sie tam znalazl, to nie chcialbys sie tam zgubic. Zwlaszcza gdyby uruchomiono czasowy zapalnik bomby atomowej...; Trask wstal i wlozyl papierosnice do kieszeni. -Wkrotce zjawia sie moi ludzie - powiedzial. - Musza z nimi zamienic kilka slow, zanim nie pojda spac. A moze Millie ma racje i ja sam powinienem isc spac i poczekac z tym do rana? W koncu oni tez mieli ciezki dzien i potrzebuja odpoczynku... i ja tez. I tak tej nocy juz nic nie zdzialamy. Wlaczyl przycisk interkomu i powiedzial: -Paul, mam nadzieje, ze przygotowales nocleg dla naszego goscia? -Spotkajmy sie zaraz w korytarzu - odpowiedzial Garvey. Kiedy wyszli z gabinetu, Trask wzial Turczina pod reke i powiedzial: -Jeszcze jedno. Powiedziales, ze dasz znak, kiedy bomba ma wybuchnac. Czy mozesz okreslic, kiedy to bedzie? -Wkrotce - oswiadczyl rosyjski premier, byly premier lub byc moze przyszly premier. - Wierz mi, ze chcialbym, aby to nastapilo jak najszybciej. Ale wiesz, jak to jest: nie zamyka sie pulapki, dopoki szczury nie wejda do srodka. Trask znowu uniosl brwi, ale Turczin polozyl palec na ustach i dodal: -Przyjacielu, nie zadawaj wiecej pytan. Mam przygotowany plan, ale nie bedziesz miec zadnego pozytku, jesli go poznasz. Na Kremlu mamy takie powiedzenie: "Kto nie wie, jest niewinny, a kto wie, ten jest winny"... Trask i Garvey odprowadzili Turczina do pokoju, ktory byl typowym pokojem hotelowym, co bylo calkiem naturalne, zazywszy ze Centrala Wydzialu E zajmowala ostatnie pietro bylego hotelu. -Rano - odezwal sie Trask - zapewnimy ci twoje ulubione trunki i wszystko, czego zapragniesz, aby jak najlepiej czuc sie na naszych progach. -Jestes niezwykle wyrozumialy - odparl Turczin. -I jeszcze jedno - dodal Trask. - Mozesz chodzic po calym obiekcie, oprocz miejsc, gdzie wstep jest wzbroniony. To nie dlatego, zebym ci nie ufal, ale pozakladalismy tutaj pelno alarmow. -Bede chodzic tylko tam, gdzie zostane zaproszony - obiecal Turczin. Kiedy Trask i Garvey ruszyli korytarzem w kierunku pomieszczenia oficera dyzurnego. Garvey zadal pytanie: -Naprawde mu ufasz? -To ty jestes telepata - padla odpowiedz - co wyczules? Jezeli chodzi o mnie, to ani razu nie sklamal. Wyglada na to, ze wyjazd z politycznego bagna w Moskwie bardzo dobrze mu robi. -Myslal o tym, jak wiele ci zawdziecza - powiedzial Garvey. - Zastanawial sie takze, czy moze ci zaufac! -Gdybym byl na jego miejscu - zauwazyl Trask - tez bym tak myslal. Swiatla windy pokazywaly, ze ktos jedzie do gory. Przyjechala reszta ekipy. Jednak Trask poczul sie zbyt zmeczony, zeby zajmowac sie sprawami sluzbowymi. Poza tym co mozna zdzialac o tej godzinie? -Zwolaj odprawe na godzine osma - zwrocil sie do Garveya, ktory wlasnie wchodzil do dyzurki. - Powiadom wszystkich. - Przez chwile sie zawahal i szybko dodal: - Albo o dziewiatej, godzina i tak nic nam nie da. -W porzadku - odpowiedzial Garvey. Zanim winda sie zatrzymala, Trask odwrocil sie i szybkim krokiem udal sie do swojego pokoju. Wszedl i chcial zapalic swiatlo, ale wowczas odezwala sie Millie: -Nie potrzebujemy swiatla. Moze wezmiesz prysznic, odswiezysz sie i wskoczysz do lozka, poki jeszcze nie spie. Ale pospiesz, sie, bo nie moge obiecac, ze nie zasne! - Millie lezala juz w lozku. Wykapal sie, po czym zadzwonil jeszcze do Garveya. -Gdyby cos sie dzialo, to niech poczeka do rana! -Masz to jak w banku - odpowiedzial Garvey. Pewnie, ze mam - pomyslal Trask, wskakujac do lozka wprost w czule ramiona Millie. Oczywiscie nie spala jeszcze, a wlasciwie to byla bardzo rozbudzona. Zastanawiajace, stwierdzil Trask, odkrywajac ze wcale nie byl tak bardzo zmeczony. Jeszcze nie... -Czy ty nigdy nie spisz? - zapytal Trask ministra o godzinie 8:30. -Nad ranem, jakas godzinke - odburknal minister. - Co sie skarzysz? Dalem ci tyle czasu, ile tylko bylo mozliwe, i -Tak? A dokad sie spieszymy? -Jak najszybciej potrzebuje ciebie i twoich ludzi. -A kogo dokladnie? -Telepate i lokalizatora. I tego, co wymysla przyszlosc. -Prekognite? - Trask zdazyl sie calkiem obudzic i staral sie ubrac, trzymajac jednoczesnie sluchawke pomiedzy barkiem a policzkiem. -Nie chcialbym ci sprawiac przykrosci zbyt wczesna informacja. -Mnie? Przykrosci? Co sie dzieje? - Trask zadal serie pytan. -Niektorzy z naszych chorych zaczynaja sie budzic - poinformowal go minister. - Wygladaja w miare normalnie, troche blado i niezbyt podoba im sie swiatlo dzienne, ale nie tak bardzo jak... -A czosnek? - spytal Trask. W tym czasie Millie wyszla spod prysznica i stanela, patrzac na Traska i "sluchajac" go. -I srebro - dodal minister. - Probowalismy tego i tego, ale nie bylo oczekiwanej reakcji. Trask odetchnal z ulga. -No to po co jestesmy ci potrzebni? Potwierdzenia, ze to normalni ludzie, a my niepotrzebnie sialismy panike. A moze mamy sprawdzic smog mentalny? Teraz rozumiem. Dlatego potrzebujesz lokalizatora. -Kiedy nasze okazy sie obudzily, warto by sie dowiedziec, o czym mysla - powiedzial minister. - I czy szczerze odpowiadaja na nasze pytania. Trask pokiwal glowa. -Dlatego ja jestem potrzebny oraz telepata. W porzadku. Tylko ze zwolalem odprawe na dziewiata, to jest za dwadziescia minut. W porzadku - stwierdzil minister - tylko nie rozgadujcie sie za bardzo. Za godzine przyleci po was helikopter i zabierze pic osob - proponuje pana Goodly'ego, pana Chunga, ciebie i jednego z telepatow. -Mnie! - slodkie usta Millie po cichu sformulowaly pojedyncze slowo, a jej rece w tym samym czasie nie przestaly wycierac wlosow recznikiem. -Dokad lecimy? - spytal Trask. -Do Bleakstone w hrabstwie Surrey. -Czy to nie jest wiezienie dla wariatow? Psychotycznych mordercow, podpalaczy, gwalcicieli i calej reszty nieodpowiedzialnych obywateli? To tam trzymacie spiacych? -To najlepsze miejsce - rzekl minister. - Sa w izolacji. Maja dla siebie cale skrzydlo budynku i opiekuje sie nimi wyspecjalizowany personel. -Zobaczymy sie na dachu - zakonczyl Trask, odkladajac sluchawke. -Mnie! - powtorzyla Millie, tym razem na glos i ze zdecydowaniem. Trask nie widzial powodow, zeby jej odmowic. Tym razem nie przewidywal powazniejszego niebezpieczenstwa, oprocz... -Wokol tego miejsca bedzie fruwac sporo obrzydliwych mysli - ostrzegl ja. -Doprawdy? - odpowiedziala Millie, zaczynajac sie ubierac. - Od razu widac, ze nie jestes telepata. Jesli faktycznie chcesz poznac obrzydliwe mysli, to przejdz sie kiedys ze mna po ulicy. -Mam na mysli prawdziwe okropienstwa - rzekl Trask. -Tak - odparla Millie - ja rowniez. Ci zamknieci nigdy mnie nie obchodzili, przynajmniej do tej pory... Bleakstone bylo stosunkowo nowym obiektem. Kiedy planowano budowe, ministerstwo zdrowia musialo zmierzyc sie z fala gwaltownych protestow. Bylo to jednak dziewiec lat temu i od tego czasu Bleakstone zyskalo slawe drugiego Alcatraz. Nikomu nie udalo sie uciec z tego miejsca. -Wyladujemy piec mil od wiezienia, przy drodze do Petersfield - odezwal sie minister, gdy helikopter przelatywal nad ponuro szarymi murami wiezienia. - Ladujac blizej, moglibysmy zaburzyc krucha rownowage tego miejsca. Chcialbym uniknac pobudzenia osadzonych. -Musza tam byc naprawde ciezkie przypadki - zauwazyl Trask, patrzac na kompleks budynkow przypominajacych fortece z wiezyczkami strazniczymi, licznymi blokami bez okien i boiskami. -Najgorsze - odpowiedzial minister. - We wnetrzu Bleakstone, a dokladnie w podziemiach, trzymaja naprawde groznych gosci. Karmia ich, utrzymuja we wzglednej czystosci, kiedy zle sie zachowuja, podaja im srodki uspokajajace i pilnuja ich praktycznie, az nie umra smiercia naturalna. To wszystko, co mozna dla nich zrobic. Ale szczerze mowiac, kiedy przeczytalem akta niektorych z nich, to gotow bylbym troche przyspieszyc ten proces. Na drodze do Petersfield odebral ich umundurowany straznik, ktory przyjechal furgonetka wygladajaca z zewnatrz jak ambulans, ale od srodka jak wzmocniona klatka. Przejechali pol mili wiejska droga, a pozniej zjechali na prywatna droge prowadzaca do wiezienia Bleakstone. Po stu metrach mineli wysoka brame oraz bariere otwierana przez straznika siedzacego w wartowni. Po obu stronach drogi zbudowano wysokie ogrodzenie zwienczone potrojnym rzedem ostrego jak brzytwa drutu kolczastego, ktory ciagnal sie bez konca i nikl w oddali. -Co o tym sadzisz? - Trask zwrocil sie z pytaniem do Chunga, gdy otwieraly sie przed nimi wielkie stalowe wrota. Lokalizator pokrecil tylko glowa. -Zbyt wiele bodzcow - stwierdzil. - To miejsce jest dostatecznie przerazajace bez wchodzenia do srodka! W srodku jest wielka masa stali i jeszcze wiecej betonu. Zamiast sie koncentrowac mysle o tym, jak tu jest ponuro. Moze jak dotrzemy do naszych podejrzanych...? -A ty? - Trask spojrzal na Goodly'ego. W miedzyczasie samochod zahamowal. -Tu jest bardzo szczegolna atmosfera - odpowiedzial Goodly. - David dobrze to okreslil: tutaj samoistnie tworza sie, obrazy, nie mam pewnosci, czy moj talent ma z tym cos wspolnego. Widze bol - bardzo duzo bolu - ale nie jestem pewien, czy to nie jest moj bol. -Twoj? - spytal Trask, gdy kierowca otwieral tylne drzwi furgonetki. - Chodzi o to, ze cos cie boli? -To moze byc tylko atmosfera tego miejsca - rzekl prekognita. - Atmosfera biezacej chwili. Jednak moze to tez do tyczyc jutrzejszego bolu lub jeszcze dalej w przyszlosci. Nie jestem w stanie powiedziec, jakie to ma znaczenie. -W tym miejscu - wtracil sie kierowca, ktory nie mial pojecia, o czym mowi Goodly -kazdemu cos dolega, predzej czy pozniej. A jesli ktos tu pracuje, to raczej predzej. Musicie miec oczy dookola glowy, a to wpedza w chaos i niszczy nerwy! Jesli jednak pojdziecie za mna, dojdziemy wprost do lekarzy, ktorzy juz na was czekaja. Przeszli przez boisko i doszli do wejscia o lukowatym sklepieniu z napisem "Skrzydlo Zachodnie" wyrytym na zworniku. Dalej szli klinicznie czystym korytarzem, pachnacym srodkami dezynfekcyjnymi. Przeszli przez kilka zamykanych drzwi i dotarli do skrzyzowania korytarzy, gdzie miescily sie rozne gabinety, laboratoria, pokoje zabiegowe i magazyny. Dopiero to miejsce zaczynalo przypominac zwyczajny szpital. Weszli do pomieszczenia przez drzwi z napisem PSY. Mili zamruczala pod nosem: -Czulabym sie o wiele lepiej, gdyby ten napis brzmial PSI. Dwaj normalnie ubrani mezczyzni, prawdopodobnie psychiatrzy, siedzieli w obrotowych fotelach przed uzbrojonym oknem obserwacyjnym z jednostronnym szklem weneckim. Kiedy goscie zaczeli wypelniac pomieszczenie, jeden z nich powstal, polozyl palec na ustach i ostrzegl: -Jesli mozna, to prosze o cisze. Te pomieszczenia sa dzwiekoszczelne, ale pacjenci odczuwaja czasami wibracje. -Wibracje? - Trask spojrzal na Millie, myslac: - Moze ten napis faktycznie powinien brzmiec PSI! -Albo ktos nie znal sie na ortografii - odpowiedziala Millie, bo chcial napisac psssst! -Slucham? - spytal stojacy mezczyzna, patrzac badawczym wzrokiem to na Traska, to na Millie. -Przepraszam pana - usprawiedliwil sie Trask. - Ale... wibracje? -Ach! - odpowiedzial psychiatra. - Chodzi mi o podloge. Kiedy jest tu duzo osob, to pacjenci czuja czasami wibracje Przenoszone przez podloge - i pokazal gestem na okno. Kiedy ludzie Traska podeszli ostroznie do okna, minister zamiast przedstawienia sie pokazal rzadowa karte identyfikacyjna. Po chwili dodal, wskazujac na Traska: -Moj przyjaciel oraz jego ekipa sa ekspertami w rozpoznawaniu... hm, choroby. Oczywiscie jestesmy w pelni swiadomi, ze sa to wasi pacjenci i wasza praca. Trask byl wdzieczny ministrowi za to, ze nie zdradzil, na czym konkretnie polega specjalizacja Wydzialu E. Anonimowosc Wydzialu byla jednym z podstawowych warunkow skutecznego dzialania. Zwrocil sie do doktora, ktory przedstawil sie nazwiskiem Burton, podal mu dlon i powiedzial: -Mam nadzieje, ze powiadomiono was, mam na mysli personel Bleakstone, z czym mamy do czynienia. Nie chcialbym przesadzac czy zostac uznany za jakiegos tropiciela czarownic, ale jesli mamy do czynienia z tym, o czym myslimy, to zadne srodki bezpieczenstwa nie sa w takich wypadkach przesadne. Doktor Burton byl wysokim, przystojnym mezczyzna o wysokim czole oraz inteligentnych, niebieskich oczach. Trzymajac Traska za dlon, zmarszczyl czolo i powiedzial: -Tak, powiadomiono nas. Ale musze przyznac, ze to co nam powiedziano, brzmi bardziej jak belkot naszych pacjentow niz... -Wiem! - ucial krotko Trask. - Wiem, o co panu chodzi. I wlasnie najbardziej niebezpieczne jest to, ze uwazacie to za nieprawdopodobne. -Nie do konca - odpowiedzial doktor. - Ale nie jestesmy tez glupcami. Opisywane symptomy oraz sposoby przenoszenia choroby mowia same za siebie. Jak pan wie, jestem lekarzem psychiatra. Nie po raz pierwszy spotkalem wampira, podobnie jak moj kolega. Zazwyczaj przychodzily do nas po pomoc. Nie przyprowadzali ich... eksperci. -I oczywiscie byli to po prostu chorzy ludzie - zauwazyl Trask. -Tak, chorzy umyslowo. -A czy ja wygladam na chorego umyslowo? - spytal Trask. - Albo moi ludzie? A moze pan minister? -Oczywiscie, ze nie! -Wiec bardzo prosze stosowac sie do moich wskazowek i podjac w stosunku do tych pacjentow srodki najwyzszej ostroznosci, przynajmniej do czasu, az nie znajdziemy sposobu na wyleczenie ich. Lub nie znajdziemy... Drugi psychiatra, niski, drobnej i kruchej budowy, przedstawil sie jako Jeoffrey Porter. Stal razem ze swoim kolega i tylu grupy Trask usiadl obok Millie, a po bokach usiedli Goodly i Chung. Minister siedzial troszke dalej z boku i nic nie mowil, pozostawiajac cala sprawe w rekach swoich ekspertow. Teraz przyszla kolej na Millie, ale Trask wiedzial, ze nie musi jej tego mowic. Owiewala jego umysl niczym podmuch cieplego powietrza. Pewnie w ogole by tego nie zauwazyl, gdyby jej tak dobrze nie znal. Jednak po chwili wrazenia ustapily i Millie skupila sie na kim innym. -On nie mysli o niczym szczegolnym - powiedziala. - Oprocz mysli jest lekki przestrach i gniew... i... koncentracja? Wydaje mi sie, ze to przede wszystkim gniew i frustracja. Jednak Trask chcial wiedziec lepiej. -Czy ta koncentracja jest wymuszona, czy dobrowolna? Czy frustracja wynika z uwiezienia? Zlapania w pulapke? Co dostrzegasz? Spojrzala na niego katem oka. -Myslisz, ze chce nas wyprowadzic w pole? Jesli nie wie, ze tu jestesmy, to raczej nie musi tego robic. Tak czy owak wskazuje to na pewien talent. - Chodzilo jej o telepatie. Trask zmarszczyl brwi. -Malo prawdopodobne. Troche za wczesnie na tym etapie. - I pokrecil przeczaco glowa. Obiekt obserwacji byl mlodym czlowiekiem, siedzacym na jednym z dwoch krzesel w pokoju po drugiej stronie ekranu. Pokoj byl niewiele wiekszy od celi i mial skromne umeblowanie. Pomiedzy krzeslami stal okragly stolik, a na nim znajdowala sie popielniczka, paczka papierosow marlboro, pudelko zapalek oraz polmisek z przekaskami, glownie kielbasek i kostek sera. W kacie pokoju byly otwarte drzwi odslaniajace umywalke i toalete. Drzwi wejsciowe do pokoju byly zamkniete i mialy okienko na wysokosci oczu. Chociaz meble nie byty przymocowane na stale do podlogi, to pozbawione okien sciany byly obite miekkim materialem. -To lustro musi budzic podejrzenia - mruknal Trask pod nosem. Doktor Burton, ktory staral sie zorientowac, o czym Przed chwila rozmawiali Trask z Millie, odpowiedzial: -To nie jest lustro, tylko spokojny obraz przedstawiajacy sielanke. Co do mebli, zmieniamy je w zaleznosci od tego kogo obserwujemy. Poniewaz u tych spiacych nie pojawily sie elementy agresji... Aha, i zgodnie z waszymi wskazowka, mi popielniczka jest wykonana ze srebra, w przystawkach jest pelno czosnku. -To dobrze - pochwalil Trask. - Tylko oswietlenie jest sztuczne. -To prawda - odezwal sie lekarz - ale skoro dzisiaj jest takie zachmurzenie... nie moglismy nic z tym zrobic. Poza tym uwazamy, ze w takich wypadkach fotofobia jest naturalnym elementem zwiazanym z budzeniem sie. Nikt nie lubi ostrego swiatla swiecacego prosto w oczy podczas przebudzenia. Ale moze byc to takze symptom zgodny z waszym opisem. Trask nic nie powiedzial, ale za to pomyslal: -Oni nam nie wierza. -Czy mozna ich za to winic? - mruknela pod nosem Millie. Mlody czlowiek wygladal na zaniepokojonego i rozgladal sie po celi. Jego wyraz twarzy wyrazal niedowierzanie, zagubienie i gniew. Mial najwyzej osiemnascie lat i ubrany byl na sportowo w niepasujace do siebie czesci garderoby. Jego buty rozpadaly sie. Mial pryszcze, nastroszone wlosy i kozia brodke -Gdzie go znalezlismy? - chcial sie dowiedziec Trask. I -Byl jednym z tak zwanych agresywnych zebrakow na jednej z glownych stacji metra - odpowiedzial doktor Burton. - Jest tu od trzech dni i dopiero co sie obudzil. W tym pokoju jest nie dluzej niz trzy godziny... to pewnie wyjasnia jego zdenerwowanie. -Jadl cos? - spytal Trask. Synchronicznosc, poniewaz w tej samej chwili mlodzieniec wzial szpadke z przekaska do reki i zacisnal zeby na kielbasce i kawalku sera, po czym zaczal przezuwac przekaske. Agenci Traska pochylili sie do przodu, uwaznie obserwujac, co sie stanie... ale niczego szczegolnego nie zauwazyli. Mlodzieniec zjadl przekaske i wzial sobie nastepna. Doktor Burton ciezko westchnal i powiedzial: -No tak. To tyle, jesli chodzi o te teorie! - Bez trudu dalo sie wyczuc spora doze sarkazmu w jego glosie. Trask, ukrywajac zarowno poirytowanie, jak i poczucie ulgi, zapytal: -Ilu macie tutaj spiacych? -Szesnastu - powiedzial lekarz. - Na razie tylko czterech sie obudzilo. - Po chwili, kiedy zaczely sie otwierac drzwi z wizjerem, dodal: - Wchodzi drugi. Chcielismy zaobserwowac interakcje pomiedzy nimi. Dobralismy dwie osoby z roznych klas. Moze ten bedzie bardziej interesujacy. Wiemy, ze ten pali. Przy okazji: jest tez prawnikiem, grozi nam pozwem od chwili przebudzenia! X Grzebiac w mechanizmachPrawnik byl rownie wysoki, blady i prawie tak samo przypominal trupa jak Goodly. Na tym konczylo sie wszelkie podobienstwo. Bo o ile w oczach prekognity mozna bylo zobaczyc cieplo i szczerosc, o tyle w oczach prawnika byl tylko zimny, pelen zlosliwosci blask. On rowniez byl wsciekly. Zostal wprowadzony, a wlasciwie wepchniety, do celi przez dwoch sanitariuszy, ktorzy zamkneli za nim drzwi na klucz. -Co wy, do cholery! Myslicie, ze kim jestescie? - krzyczal. - Myslicie, ze wam to ujdzie na sucho? Czyja wygladam na ofiare jakiegos zmutowanego robala... jakiejs azjatyckiej zarazy. Bylem zaszczepiony tak samo jak wszyscy. Moze przez to sie tu dostalem? Zaskarze do sadu sluzbe zdrowia! Niech to szlag! Z pomietych spodni wystawala mu koszula, na szyi wisial przekrzywiony krawat. Twarz pokrywal niegolony zarost. Odwrocil sie na piecie i podszedl do mlodzienca, ktory siedzac, patrzyl na niego. -A ty kim jestes? - odezwal sie bezceremonialnie. -Nie musisz sie na mnie wyzywac - padla odpowiedz. - Wyglada na to, ze plyniemy w tej samej lodce. Powiedzieli, ze moglem miec kontakt z zakazeniem krwi czy cos takiego. Ale nie wiem, o co im chodzi. -To jakas zmowa - powiedzial prawnik i usiadl na wolnym krzesle. - Chodzi im o to, zeby nas trzymac w izolacji wbrew naszej woli. A juz na pewno wbrew mojej! - Pogrzebal w kieszeni marynarki i wyciagnal z niej wizytowke, kladac ja na stole. - Gdybys po wyjsciu stad potrzebowal prawnika, to skontaktuj sie ze mna. Bede bogaty dzieki tym draniom! -Na pewno skorzystam z propozycji - powiedzial mlodzieniec, wkladajac wizytowke do kieszeni i siegajac po trzecia zakaske. Prawnik poklepal sie po kieszeni, pokrecil z niesmakiem glowa i pokazal na papierosy. -Twoje? -Nie - powiedzial chlopak. - Czestuj sie. Prawnik zapalil, pozniej siegnal po popielniczke i przysunal ja do siebie. Jego kontakt ze srebrem trwal tylko chwile, ale jego wyraz twarzy w zaden sposob sie nie zmienil. Nie bylo widac po nim ani bolu, ani niecheci do tego przedmiotu, pominawszy ogolna niechec do przebywania w tym miejscu. Wiec ta teoria tez upadla - odezwal sie doktor Burton po drugiej stronie ekranu. -Co o tym sadzicie? - Trask spojrzal pytajaco na Millie, pozniej na prekognite, a w koncu obrocil sie i patrzac na Chunga, dokonczyl: - Macie cos? W ogole mamy cokolwiek? Nie odzywali sie i wygladali na niezdecydowanych. Trask uznal to za odpowiedz przeczaca. Millie z kolei zapytala Traska: -A co ty o tym sadzisz? To ty zazwyczaj odkrywasz roznice pomiedzy prawda a falszem. Ukrywaja cos czy nie? Trask pokrecil glowa i skrzywil sie. -To ciezki orzech do zgryzienia - odezwal sie. - Moze dlatego, ze za bardzo sie staram. Albo nie chce, zeby to bylo zbyt proste. Tak czy owak to nas do niczego nie doprowadzi, a mamy inne rzeczy do zrobienia. Mysle, ze tyle nam wystarczy. -Czy wy zawsze porozumiewacie sie szyfrem? - zapytal doktor Burton, pokazujac przejscie do korytarza, w ktorym czekal na nich kierowca. -Ach, pracujemy ze soba juz od tak dawna... - odpowiedzial Trask. - Przepraszam za nasze zachowanie. Tu nie chodzi o zachowanie, ale o dziwactwa! - pomyslal Burton, ktory napatrzyl sie w zyciu na dziwakow. Wowczas Millie odwrocila sie do niego z wyrazem zainteresowania na twarzy i rzekla: -Przepraszamy tez za to, ze okazalismy sie takimi dziwakami. Ludzie zawsze nas o to oskarzaja. Lekarze odprowadzili ich do boiska, gdzie stal samochod. Kiedy cala ekipa wsiadla do wozu, Goodly odwrocil sie do Burtona i powiedzial: -Prosze pamietac o instrukcjach. Ta wizyta niczego nie udowodnila, ale tez niczego nie wyjasnila. Powinniscie wszystkich dokladnie obserwowac. Im dluzej tu beda przebywac, tym bardziej trzeba na nich uwazac. Uplynie troche czasu, jesli sprawy mialyby sie potoczyc wedlug naszego scenariusza. -Moze pan powiedziec, jak dlugo to potrwa? - spytal Burton. - Zanim bedziemy mogli ich wypuscic. Jak pan wie, mamy tutaj okreslone priorytety i sporo innej pracy. -Oczywiscie rozumiemy panow - wtracil sie minister. - Ale w miejscach takich jak te, musicie wiedziec o tym, ze bezpieczenstwo publiczne oraz priorytety rzadowe maja absolutne pierwszenstwo. Powiadomimy was, kiedy tylko to bedzie mozliwe. Do tego czasu prosze nic nie zmieniac. -Jak pan sobie zyczy - odparl skwaszonym tonem Burton... W drodze do helikoptera Trask odwrocil sie do prekognity i spytal: -Miales jeszcze jakies wglady? -O tak, wiele mysli - odpowiedzial Goodly. -To na pewno wiecej niz ja - stwierdzila Millie. -A ja odebralem cos w rodzaju, no nie wiem, moze rozmazanej aktywnosci umyslowej? - rzekl Chung. - Ale nic konkretnego w rodzaju smogu. Nic, za co moglbym reczyc. -Ale nie bylo to tez czysto ludzkie, co? - podsumowal Trask. Esperzy mogli tylko wzruszyc ramionami, nie majac nic wiecej do dodania. -Mam nadzieje, ze nie popelnilem jakiejs groznej w skutkach pomylki! -Lepiej dmuchac na zimne - odpowiedzial Trask. Jednak nie chcac pozostawic wszystkiego bez komentarza, dodal: - Dla mnie to nie bylo takie oczywiste. Absolutnie nie! - I9 czym odwrocil sie do lana Goodly'ego i spytal: - Co chciales powiedziec, kiedy mowiles, ze miales duzo mysli? -Zastanawialem sie nad czyms - odpowiedzial prekognita. Wiemy, jaki efekt ma ugryzienie wampira i co sie dzieje z ofiara, po wysaczeniu z niej krwi, oraz co dzieje sie z czlowiekiem, kiedy zagniezdzi sie w nim pijawka. Mamy spora dokumentacje na ten temat. Ale jesli chodzi o zarodniki... to wiemy bardzo niewiele. -Mow dalej - powiedzial Trask. -Kiedy bylem chlopcem - mowil Goodly - moj wujek mial gospodarstwo w Yorkshire. W pobliskim lesie byl staw nad ktorym rosly drzewa i najnizsze galezie siegaly do wody. -Obserwowalem, jak male pardwy opuszczaja gniazda. Pierwsze co robia po rozbiciu skorupki jajka... -...wskakuja do wody i plywaja - dokonczyl za niego frask. - Mysle, ze wiem, o co ci chodzi. -Ja tez - stwierdzila Millie. - Przebiegla natura wampira. Czy to jest dziedziczne? Czy od samego poczatku dziala jak instynkt? Czy potrafia "ochraniac siebie", nawet nie wiedzac dlaczego i przed czym? Czy to przydarza sie w trakcie snu? I czy sa swiadomi wampirzej natury, chocby czesciowo? -Ale ten chlopak jadl czosnek! - powiedzial minister. -Moze przemiana nie zostala zakonczona - odrzekl Trask. -A prawnik dotknal srebra. -Ale na krotko - zauwazyl Trask. Nastepnie westchnal i odchylil sie na fotelu. - Po prostu nie wiemy. Jedna rzecz jest jednak pewna: wiemy, ze nie mozemy spraw pozostawic przypadkowi. Kiedy tylko bedzie ku temu okazja, powinien pan zadzwonic do Burtona oraz do jego kolegi i zdecydowanie przekazac mu swoje stanowisko. Na przyklad nie podobalo mi sie, ze tych dwoch pielegniarzy tak po prostu wprowadzilo prawnika do pokoju obserwacyjnego. To byl kontakt... i to bardzo bliski kontakt. Mam nadzieje, ze naukowcy w Porton Down sa znacznie ostrozniejsi. -Ja tez - przytaknal minister. -Jeszcze jedno - powiedzial prekognita. - Jest to oczywiscie tylko przypuszczenie, ale bol, ktory odczuwalem... -Co z tym? - spytal Trask. -No coz - mowil dalej Goodly - biorac pod uwage miejsce takie jak Bleakstone, a takze nature osob na dluzej tutaj osadzonych, gdyby cos tu sie podzialo nie tak jak dotychczas... -...to ktos cierpialby za caly swiat - cicho dokonczyl Trask. - Tak, wiem, o co ci chodzi. Prawnik siedzacy w celi obserwacyjnej Bleakstone byl juz znacznie spokojniejszy. Wstal, podszedl do duzego obrazu wiszacego na scianie, nacisnal mocno na szklo oslaniajace obraz i stwierdzil: -Kuloodporne! To nie jest zwykly obrazek. Bardzo to dziwne ale czy wiesz, ze w jakis sposob wyczulem, ze bylismy obserwowani? Chyba juz poszli. -Wiem - powiedzial pryszczaty chlopak. - Nie wiem skad ale tez wiedzialem, ze oni tam sa. -Cos mi mowi, ze powinnismy na siebie uwazac - powiedzial prawnik, siadajac z powrotem na krzeslo. - Powinnismy uwazac na to, co robimy i mowimy, inaczej sciagniemy na siebie powazne klopoty. -Jesli jednak bedziemy dobrze sie zachowywac - odezwal sie chlopak - to predzej czy pozniej beda musieli nas wypuscic. Prawnik pokiwal glowa, a potem przechylil glowe na bok, jakby nasluchujac, i rzekl: -Ach! Wracaja ci lekarze. Musimy sie uzbroic w cierpliwosc, az nie zorientujemy sie, o co tutaj chodzi... az nie dowiemy sie, dlaczego oni... nas sie boja! -To mi pasuje - powiedzial mlodzieniec, a kiedy prawnik siegnal po przekaske, szybko dodal: - Nie! To nie jest... to nie jest dobre... dla nas. -Naprawde? - powiedzial prawnik, po czym zamiast przekaski siegnal po papierosa. Tym razem nie dotknal popielniczki. Na kciuku i palcu wskazujacym mial slad od poparzenia, a poza tym cos w popielniczce budzilo w nim odraze. Musieli przerwac swobodna rozmowe, poniewaz w pokoju za sciana pojawili sie lekarze. Po chwili mlodzieniec wstal od stolu i prawnik spytal: -Dokad sie wybierasz? -Natura mnie wzywa, odparl chlopak, zamykajac za soba drzwi toalety. Niewidoczny z zewnatrz, wstrzasany kazdym wloknem ciala, mozliwie jak najciszej oproznil piekacy zoladek... Po poludniu w Centrali Wydzialu E Trask wezwal do swojego gabinetu Liz Merrick. Po jej wejsciu poprosil, zeby zamknela drzwi i usiadla. -Jak ci sie uklada z Jakiem? - zadal bezposrednie pytanie. -Bardzo dobrze - odpowiedziala dosc oficjalnym tonem. - I wcale nie wygladal na zaspanego, jezeli o to ci chodzi. -Na szczescie - powiedzial Trask - podobnie jak Millie, dzieki Bogu! -Jesli sie martwisz o nich - zauwazyla Liz - to jeszcze bardziej powinienes sie martwic o mnie. Dosc dlugo przebywalam z Vavara i jej kobietami, a przez pewien czas bylam nieprzytomna. -Tak, ale pozniej prawie caly czas bylem przy tobie - odparl Trask - a ja ufam moim pieciu zmyslom, nie wspominajac o szostym. Jestem pewien, ze z toba wszystko jest w porzadku. Ale na pewno rozumiesz, dlaczego przejmuje sie Jakiem. I nie chodzi mi wylacznie o zarodniki Szwarta. -Juz o tym mowilismy - stwierdzila Liz. - A Jake jest gotow poddac sie wszystkim testom. Jest znacznie wiecej niz gotow! -To nie wszystko - powiedzial Trask. - Nie chcialbym wkraczac w zycie osobiste, ale... nie wiem, jak to ujac w slowa. -Nie musisz szukac slow, juz to zrobiles. Starales sie tego nie mowic, ale myslales o tym, gdy weszlam do pokoju. Nie spalismy ze soba... jeszcze nie. Ale nie mysl, zebym nie chciala! Trask rozluznil sie i rzekl: -Przepraszam cie, Liz, ale w naszej sytuacji nie mozemy pomijac uczuc osobistych. To zbyt wazne. Uwierz mi, ze nie mam slow, ktore moglyby wyrazic, jak mi ulzylo, slyszac to, co powiedzialas. -Och, przestan - powiedziala. - Nie ma w tym mojej zaslugi. Pragne go bardziej niz czegokolwiek. - Nagle zarumienila sie, a w jej oczach pojawily sie lzy. - To Jake sie powstrzymuje. To jemu trzeba przypisac zdrowy rozsadek, a przede wszystkim dume! Jake chce mnie i moglby mnie miec w kazdej chwili, ale nie w obecnosci Koratha. Nie przy tym przekletym, wszawym wampirze, ktory zamieszkal w jego umysle. To go wlasnie powstrzymuje - nie chce sie mna dzielic! I rowniez dlatego chce sie go pozbyc. -To tylko jeden z powodow - zauwazyl Trask. -Jak dla mnie ten jeden w zupelnosci wystarczy - powiedziala Liz. - Naprawde go kocham. Tak jak ty kochasz Millie i masz ja, tak ja pragne Jake'a. Nagle Trask poczul sie winny. Ostrzegal Liz przed Jakiem, a sam spedzil noc z Millie. A przeciez Liz miala racje: jemu tez grozilo niebezpieczenstwo. Liz zaczela szlochac, Trask wstal, obszedl biurko, objal ja i powiedzial: -Widzisz, to wszystko kwestia priorytetow. Moze moje priorytety byly niewlasciwe i stawiam rozum ponad serce, ale sadze, ze mialem dobre intencje. -Tak, masz racje - przyznala cicho. -Moze bylem tez samolubny. Nie chcialem przyznac, nawet przed samym soba, ze Millie moglaby... ze moglaby miec rowniez klopoty. Liz odsunela sie troche i powiedziala: -Co teraz, Ben? Nie chce wnikac w twoje mysli. Boje sie tego, co moglabym zobaczyc. Powiedz mi, co zrobimy? -Do diabla z testami! - odpowiedzial. - Moga zaczekac. I tak mysle, ze niczego by nie wykazaly. Widzialem to dzisiaj rano. Tym razem ustalmy wlasciwe priorytety. Mamy zadania do wykonania i chce, zeby moi agenci byli w pelni sil, wlacznie z Millie i Jakiem. Ale zaczyna mi switac pewna mysl. To rodzaj... modlitwy, ktora wciaz sobie powtarzam, od czasu jak te stwory znalazly sie na Ziemi; gdyby tylko Harry Keogh byl z nami. O Boze, jakbym chcial, zeby Harry byl tutaj! -Ale go nie ma - zauwazyla Liz. -Nie, lecz moze byc - powiedzial Trask. - Jakas czesc jego moze przejawic sie poprzez Jake'a Cuttera. Liz ze zdziwienia otworzyla usta. -Jake kontaktowal sie z nim raz albo dwa, ale... -...ale nie mogl sie z nim dogadac - powiedzial Trask - nie rozumial go i pozwolil mu odejsc. Teraz Liz bardzo szeroko otworzyla oczy. -Myslisz, ze w jakis sposob mozemy przywolac Harry'ego, zeby nam pomogl? -Mozemy sprobowac - powiedzial Trask przejetym glosem. - Musimy sprobowac. Jak wiesz, w Wydziale E dokonalismy juz paru cudow. Puscil ja i delikatnie popchnal w strone drzwi. Przyprowadz tu kilku agentow. Chunga, Goodly'ego i Millie. I oczywiscie Jake'a. Spotkajmy sie w tym samym miejscu za - spojrzal na zegarek - pietnascie minut. -W tym samym miejscu? - spytala. - To znaczy gdzie? -W pokoju Harry'ego - oswiadczyl Trask. - A gdziezby indziej? -Brakuje tylko Zek - powiedzial Trask, kiedy agenci zebrali sie w pokoju Harry'ego. Te kilka slow, w zestawieniu z lokalizacja, ktore bylo najswietszym miejscem dla calego Wydzialu E, pozwolily uciac wszelkie spekulacje co do celu spotkania. Oprocz Jake'a Cuttera wszyscy mniej wiecej wiedzieli, dlaczego akurat ich grupa tutaj sie zebrala. -Brakuje Zek i Nathana - poprawil Traska Ian Goodly. - Oni mieli prawdziwa sile i bez nich, a zwlaszcza bez Nathana, bedzie nam o wiele trudniej. Ale nadrabiamy liczebnie, razem z Millie i Liz. Wiecej, wydaje mi sie, ze mamy niezly zespol, cokolwiek bys nie planowal Ben, zwlaszcza ze tym razem nie bedziemy poruszac planeta. Jake Cutter wygladal na zaskoczonego. -A ja czym mam sie zajmowac? O co wlasciwie chodzi? -Jake, potrzebujemy dowiedziec sie kilku rzeczy - powiedzial Trask - musimy zadac pare pytan. Tylko ze jedyny ekspert, prawdziwy ekspert, ktory moze znac satysfakcjonujace odpowiedzi na nasze pytania, jest nieobecny. Jednoczesnie wiemy, ze Harry'ego cos do ciebie ciagnelo, ze macie ze soba wiele wspolnego, a juz na pewno dotyczy to waszych umyslow. Chcesz wiedziec, na czym polega wasz zwiazek? Kim jest Nekroskop? Tak czy owak jestes dla niego rodzajem magnesu, podobnie jak to miejsce. Jake rozgladal sie niepewnie po zgromadzonych osobach. W koncu zatrzymal wzrok na Liz, ktora kiwajac energicznie glowa, powiedziala: -To moze rozjasnic wiele niewiadomych. Mozemy zdobyc niezwykle istotne informacje. Wszyscy ci pomozemy w znalezieniu pierwszego Nekroskopa lub w tym, zeby on odnalazl ciebie... W koncu wiadomosc dotarla do Jake'a. -A wiec to na tym polega? Domyslam sie, ze przeprowadzimy eksperyment, rodzaj testu, o ktorym mowilismy? -Czesciowo masz racje - odpowiedzial Trask. - Ale to nie wszystko. Chcemy sie czegos dowiedziec o wampirzych zarodnikach, i to zanim bedzie za pozno! Harry jest najlepsza osoba do zadawania pytan, poniewaz zostal przemieniony wlasnie przez zarodniki. Chcemy wiedziec, co dzialo sie w Kramie Gwiazd, gdzie Harry wraz z naszymi przyjaciolmi toczyl zaciete walki z wampirami. Chcemy tez dowiedziec sie czegos o Harrym, czym teraz sie zajmuje, a jesli nosisz w sobie cos z jego dziedzictwa, to jaka jest twoja misja. No i na koniec chcielibysmy poznac jego zdanie na temat twojego intruza. Uwazamy, ze Harry byl kiedys w podobnej sytuacji - byl opetany duchem Faethora Ferenczyego - wiec prawdopodobnie moglby udzielic rady, jak sie pozbyc Koratha. W tej samej chwili, z glebi umyslu Jake'a wylonilo sie cos ciemnego i zadudnilo pytajaco: -Czyzby? Czy ten glupiec naprawde tak uwaza? Ha! Jednak Jake byl juz z tym zaznajomiony i zignorowal glos, i odniosl sie do tego, co przed chwila powiedzial Trask: -Jak to zrobimy? Znowu chcesz zagrac w duchy i zabawki, gdzie Harry bedzie duchem, a ja zabawka? -Nie ma innego wyjscia - odpowiedzial Trask. - Tylko ty mozesz nawiazac kontakt z Harrym i to dzieki przebywaniu w tym pokoju, pokoju, w ktorym kiedys mieszkal. Czy wyczuwasz roznice w zapachu powietrza? - Harry wzial glebszy oddech. - Jesli jest jakies miejsce, w ktorym wyczuwa sie jego esencje, to wlasnie tutaj. Kiedy cie odnalazl, to sprowadzil cie wlasnie do tego miejsca, i to nie raz, ale dwukrotnie. Jest to podobne do ogniwa laczacego z tym swiatem to, co po nim zostalo. Genius loci. -Jego duch miejsca - dodal Jake. -A takze twoj - zauwazyl Trask. - Jezeli chodzi o sposob przeprowadzenia calego eksperymentu, to chce ci powiedziec, i ze nie jest to pierwsza proba wspolnego dzialania. Jak zauwazyl przed chwila Ian, ostatni raz dzialalismy grupowo w Krainie Gwiazd. Pomagali nam jeszcze Zek i Nathan, bez tego ostatniego nie udaloby sie nam. Poruszylismy calym swiatem, Jake! Przekrecilismy go wzdluz osi i w Krainie Gwiazd rozblyslo slonce! To byl koniec wampirow, i to w calym wampirzym swiecie. Pomyslelismy, ze to naprawde wielki wyczyn. Ale teraz nie bedziemy niczym poruszac, tylko cos przyciagniemy. To tak jak odzyskiwanie zagubionego pliku w komputerze. Jestesmy dyskami, a takze zrodlem zasilania, a Harry... -...jest zaginiona porcja wiedzy - rzekl Jake. - Ja zas jestem ekranem monitora. Ale czy mi to nie zaszkodzi? Com bedzie, jesli przepali mi sie chip? Jesli moj umysl zostanie przepelniony czy cos podobnego? -Zgodnie z naszym doswiadczeniem - powiedzial Trask trudno jest przeladowac umysl Nekroskopa. Nie chcialbym cie zalamywac, ale nie wiesz nawet polowy tego, co wiedzial Harry lub Nathan... a oni nie wiedzieli nawet polowy tego, o czym wiedzial Mieszkaniec! Jestes mlody i twoj umysl moze przyjac jeszcze spora ilosc wiedzy. Tak wiec nie sadze, zeby grozilo ci jakies niebezpieczenstwo. Zasadniczo moze to byc doskonala okazja do rozwoju i nauki. Ale nie zrobie tego za ciebie. To twoja decyzja. -Pozwol mi sie zastanowic nad tym - powiedzial Jake. - Potrzebuje pieciu minut, zeby o tym pomyslec, a raczej zeby o tym pogadac. -Z Korathem? - spytala Liz, odczytujac jego mysli. - Pewnie bedzie cie przekonywal, zebys nie bral udzialu w tym przedsiewzieciu - zaniepokoila sie Liz. -Tak, tez sie tego spodziewam - odpowiedzial Jake. - Jednak czesto klotnie z Korathem dostarczaja bardzo cennych informacji. Sporo sie ucze i dowiaduje dzieki temu. Kiedy na przyklad chce, zebym cos zrobil, robi to zazwyczaj wylacznie w swoim interesie. A jesli przed czyms mnie powstrzymuje, to okazuje sie, ze byloby to dobre dla mnie. Zazwyczaj potrzebuje nie wiecej niz kilka minut. -Dobrze - zgodzil sie Trask. - Zostawimy cie samego. Zawolaj nas, kiedy bedziesz gotowy. - Pokazal reszcie ekipy, zeby wyszli, i sam opuscil pokoj jako ostatni, zamykajac drzwi za soba. Jake wyciagnal biurowe krzeslo na kolkach spod staromodnego biurka pod komputer, usiadl i rozejrzal sie po pokoju. Rozgladal sie po pokoju Harry'ego i zastanawial sie, dlaczego wszystko wydaje mu sie takie znajome. W koncu byl to tylko staromodnie urzadzony hotelowy pokoik. Byl tu co prawda umieszczony terminal komputerowy, ale mialo to miejsce dawno temu, jeszcze za czasow Harry'ego. Genius loctl Byc moze. Kiedy byl tutaj wczesniej, nie mial czasu, zeby o tym pomyslec. Jednak teraz, kiedy jest sam i do niczego nie jest zmuszony... -Do niczego nie zmuszony? - odezwal sie Korath, najwyrazniej lub przynajmniej ostentacyjnie zdumiony. - Co, twoi przyjaciele "chca wezwac jakiegos dziwaka z nieokreslonej czasoprzestrzeni. Ducha, ktory juz niejeden raz chcial przejac kontrole nad twoim umyslem, a ty nie czujesz sie do niczego zmuszony? Zwariowales? Chcesz zamienic mnie na niego? Wcale nie musisz tego robic, jestem tylko niechcianym lokatorem. Lokatorem, ktorego wpusciles do srodka. Jestem ci za to winien wdziecznosc. Ale jesli chodzi o Harry'ego, to powiedz, skad masz pewnosc, ze nie zapragnie on calego domu. A tak przy okazji, slyszalem, co o mnie mowiles. O klotniach ze mna. Ale to ja odnosze z nich korzysci, a nie ty! Jake pokrecil glowa i odpowiedzial: -Wiesz co, Korath? Gdyby Malinari nie wcisnal cie do tej rury, gdyby ci sie w jakis sposob udalo umrzec smiercia naturalna, to wiesz, jaki bylby twoj koniec? Jestes taki pokrecony, ze ktos po prostu wkrecilby cie w ziemie! -Zarty! - odparl Korath. - Mowiac jednak powaznie, nie staraj sie zrobic ze mnie wroga. Chociaz Trask mowil o pojemnosci umyslu, to jednak zapomnial wspomniec o tym, ze jest to bardzo delikatny mechanizm. Wnetrze umyslu, tak jak dom, jest wypelnione meblami. I to ja jestem w tym wnetrzu, wraz ze wszystkimi twoimi skarbami! Powiedzmy, ze potknalbym sie i cos by sie stluklo. Kto wie, jaki wplyw na twoje postepowanie i zdolnosci mialyby szkody spowodowane takim " wypadkiem "? -Skarby? - powtorzyl Jake, wytezajac uwage. -Wspomnienia - syknal Korath. - Zwyczaje, instynkty i te, jak im tam, emoccccje. Czy na przyklad ludzka milosc nie moze okazac sie zwykla zadza? Linia, ktora oddziela jedno od drugiego, jest ciensza, niz myslisz. Znacznie ciensza niz wieki oddzielajace cie od barbarzynskich przodkow. Co sie stanie, kiedy uwolnie twoje pierwotne "ja ", awatara drzemiacego w genach? -Znowu mnie podgladales - powiedzial Jake. -Bo to takie fascynujace! - wyjasnil Korath. - Bardzo oswiecajace, poznawac twoje sklonnosci. Te wszystkie psychologiczne tom iska... -...warto bylo czytac - powiedzial Jake. - Gdybym mial tasiemca, to wyleczylbym sie z niego, stosujac odpowiednie lekarstwa. Ale w twoim wypadku, poniewaz jestes robalem tkwiacym w umysle, lekarstwo musi byc metafizyczne, cos w rodzaju egzorcyzmu. Ale nie chcialem nikogo wpuszczac do srodka umyslu, dopoki sie nie zorientowalem, co sie dzieje we wnetrzu. Teraz juz wiem. Sporo sie dowiedzialem. -A ja dowiedzialem sie czegos o tobie - rzekl Korath grobowym tonem. Jednak zaraz po tym zmienil temat, jakby bojac sie powiedziec zbyt wiele. - Jesli chodzi o ksiazki, to nie bede sie powtarzac. Skoro ty szukasz sposobu, jak sie mnie pozbyc, to ja jestem zmuszony do szukania sposobu pozwalajacego na zaradzenie temu sposobowi! Jak nisko upadlem! Jak to sie stalo, ze uwazany jestem za zwyklego pasozyta? -Zawsze nim byles - powiedzial Jake. - Ty i wszystkie wampiry - Skoncz juz z tymi slownymi zabawami i posluchaj. Czy w ogole wiesz, dlaczego z toba rozmawiam? -Zeby mnie dreczyc? Zeby sie rozkoszowac moim towarzystwem, zanim twoi zdziwaczali przyjaciele sprobuja sie mnie pozbyc? A co bedzie, jak im sie nie uda? Jak wowczas bedzie wygladala nasz relacja? Nasze "partnerstwo "? Myslisz, ze kiedykolwiek ci jeszcze zaufam? -Pewnie nie bardziej, niz ja ufam tobie - powiedzial Jake. - Tak czy owak mylisz sie. Wcale sie nie rozkoszuje, jeszcze nie. Jednak z drugiej strony jesli uda im sie wygonic cie z powrotem do tego czarnego bagna, gdzie zostawil cie Malinari... coz, chcialbym ci tylko powiedziec, ze nie dam ci dam zgnic. To dlatego z toba rozmawiam. -Ha! - powiedzial Korath. - Kolejny "zart", caly czas tam gnije! -Chodzilo mi o to, ze nie dopuszcze do tego, zeby twoje kosci tam lezaly. Nikogo nie skazalbym na tego typu odwieczna noc w podziemiach. Pomimo tego, ze jestes pasozytem, pamietam, jak kilka razy ocaliles mi zycie. I za to... no coz, winien ci jestem zaoferowac przyzwoity pochowek. Mozesz mnie trzymac za slowo. Po krotkiej chwili milczenia: -Twoje slowo? - rzekl z zastanowieniem Korath, ale rowniez z czyms, co pozwalalo stwierdzic, ze oferta Jake'a nie byla calkowitym zaskoczeniem - Cos takiego - rzekl Korath, starajac sie ukryc zadowolenie w glosie, ktore powinno byc raczej zdumieniem. - Naprawde chcesz zabrac stamtad moje kosci? Dlaczego? Jaki masz w tym interes? -Co do powodow - Jake pokrecil glowa. - To nie jestem calkiem pewien. Moze dlatego, ze mam smieszne i nieprzydatne poczucie przyzwoitosci? Cos w rodzaju fair play. Takie ludzkie szalenstwo. I mysle tez, ze jesli "zaprzyjaznie sie" z toba, jesli okaze ci laske, to Ogromna Wiekszosc rowniez moze okazac wiecej przychylnosci. Moze nie odetna sie od ciebie.J -Aha! - rzekl Korath. - Teraz zaczynam rozumiec! Poznales tragedie wykluczenia, choc nigdy w takim stopniu, w jakim mnie to spotkalo przed odbyciem moich szczatkow w podziemiach. Jak na razie Ogromna Wiekszosc wystrzega sie ciebie. -Z twojego powodu - powiedzial Jake. - Ale wspolczucie jest czescia kontaktu ze zmarlymi. Jesli okaze litosc w stosunku do tak potwornej kreatury jak ty... -To wowczas oni beda miec lepsza opinie o tobie - zauwazyl Korath. - Tak, teraz rozumiem. -Rozumiesz? - powtorzyl za nim Jake, marszczac brwi. Zauwazyl bowiem, ze Korath w miejsce niezrozumialych dla niego uczuc i emocji podstawial logike. -O tak. Widze tez... kilka spraw. - Tym razem jego glos zaczynal byc twardszy. - Przede wszystkim widze sprytny plan zmierzajacy do pozbycia sie mojego ducha, ulatwienia zadania twoim przyjaciolom i Harry 'emu Keoghowi. Ha! Jesli czlowiek wierzy w istnienie nieba, to latwiej mu umierac. Niestety, Jake, Wampyry ich porucznicy i niewolnicy nie maja takiej wiary Nawet gdyby istnialo niebo, to nie byloby w nim miejsca dla tych istot. Nic z tego, wiem, ze stac cie na najgorsze. Ale ja bede sie opierac z cala moca, bez wzgledu na twoje obietnice. -Niczego innego sie nie spodziewalem - powiedzial Jake, wzruszajac ramionami. - Jesli znajda sposob na pozbycie sie ciebie, to ja i tak dotrzymam obietnicy. -Jak sobie zyczysz. Ale jesli im sie nie uda, co na pewno bedzie miec miejsce, to nie oczekuj ode mnie wyrozumialosci, albowiem jestem przede wszystkim nieustepliwy. -I to by bylo wszystko - podsumowal Jake. - Koniec rozmowy. Opuszczam cie. Z odrobina szczescia zrobisz to samo w stosunku do mnie. I to wkrotce. -No to zaczynajmy bitwe - rzekl Korath. - Bede walczyc o przetrwanie wszystkimi dostepnymi srodkami! -Jak chcesz - odparl podobnym tonem Jake. -Ale... gdyby... gdybym przegral, co sie raczej nie stanie, gdyby faktycznie znalezli sposob na wyrzucenie mnie... (Glos wampira delikatnie zadrzal, ale nawet w ostatniej chwili szukal sposobu na zdobycie przewagi). Jake tylko smutno pokiwal glowa i na chwile przed otwarciem drzwi westchnal. -Nie musisz sie przejmowac. Jezeli o mnie chodzi, slowo to slowo, w kazdych warunkach. -Jak poszlo? - spytala Liz. -Raczej tak, jak sie spodziewalem - odrzekl Jake. - On tego nie chce. Ale takze nie wydaje mi sie, zeby sie tym przejmowal. Nawet jak sciagniemy tutaj Harry'ego, jezeli sie to uda, to Korath nie sadzi, zeby to stanowilo dla niego jakis problem. Gdyby bylo inaczej, to z pewnoscia klocilby sie zaciekle. Korath nie wierzy, ze Harry moglby go wygonic. Prawde mowiac, to ja tez w to nie wierze. Harry Keogh jest slabszy od Koratha. Kiedys byl potezny, ale zostala z niego drobna czastka, jest rozrzedzony, jego czesci znajduja sie w roznych miejscach. Natomiast Korath, jakkolwiek bezcielesny, stanowi konkretna calosc i zamieszkuje w moim umysle. Powinienem o tym wiedziec. W koncu sam go zaprosilem. -Z wlasnej i nieprzymuszonej woli - dodala Liz. - Zeby mnie ratowac. -Tak czy owak - Jake wzruszyl ramionami. -To znaczy ze... rozmawiales z nim? - spytal Trask, ktory jako szef Wydzialu E, majac do czynienia z przeroznymi "szostymi" zmyslami, wciaz mial trudnosci z zaakceptowaniem realnego istnienia Nekroskopa. -Tak, rozmawialem - powiedzial Jake. - Poszlo dosyc latwo, cos mu obiecalem. Powiedzialem, ze bez wzgledu na efekty naszych dzialan przeniose jego kosci z rury na porzadny cmentarz. -Targowales sie z nim? - spytal Ian Goodly. -Nie - odparl Jake - ale i tak dalem mu slowo. Wciaz pamietam go jako przerazona postac uwieziona na zawsze w podziemnych ciemnosciach. Bez duszy, ale odczuwajacy, calkowicie zagubiony i samotny. Ogromna Wiekszosc nie chciala miec z nim nic wspolnego, nikt nie chcial sluchac jego mysli. Obled, w ktorym nie bylo widac nadziei. Nie jestem w stanie wyobrazic sobie gorszej meki, cierpien, ktore mialy me miec konca. Kiedy znajde chwile czasu, to wydobede i pogrzebie jego kosci. -Nie rozumiem - powiedzial Trask. - Ta kreatura rujnuje ci zycie, jest podgladaczem, nie masz ani chwili prywatnosci, zadna z twoich mysli nie ujdzie jego uwadze. Nie bedziesz miec wlasnego zycia, dopoki sie nie odczepi od ciebie! -Bez niego i tak nie mialbym juz zycia - powiedzial Jake. - Zreszta nie tylko ja. - Popatrzyl znaczaco na Traska i na pozostale osoby. Trask z niedowierzaniem pokrecil glowa. -Chlopie! Ty nawet zaczynasz mowic tak jak on! Nie widzisz, ze to gra w slowa? Wydaje ci sie, ze jestes mu cos winien, bo uratowal nam zycie? To przeciez Korath sciagnal na nas zagrozenie, kiedy pomieszal wszystko z liczbami! -Byc moze, ale wciaz uwazam, ze moze mnie wiele nauczyc. - Jake byl jak zwykle uparty. -Czy chcesz nam powiedziec, ze nie chcesz sie go pozbyc? - spytala Millie. -Oczywiscie, ze chce! - powiedzial Jake, zastanawiajac sie jednoczesnie, czy bylo to prawda. Pozniej jednak spojrzal na Liz i stwierdzil: - Jasne, ze chce, do cholery! Ale chce to zrobic tam, gdzie to mozliwe. W miejscu, gdzie moge z nim porozmawiac, na moich warunkach. Z calej Ogromnej Wiekszosci Korath jest jednym z nielicznych, ktorzy maja ze mna cokolwiek wspolnego. Po co mi mowa umarlych, jesli nie moge z niej korzystac? Slyszac te slowa, Trask rozluznil sie nieco, westchnal z ulga i powiedzial: -Wiesz, Jake, ze gotow bylem ci uwierzyc? Wlasciwie to wszystkich nas nabrales! Kiedy Trask mowil, Jake zauwazyl u wszystkich podobny wyraz twarzy: strach, ktory wlasnie znikal i mowil o tym, ze przez chwile nie wiedzieli, z kim maja do czynienia. Jake dobrze to rozumial, bo rowniez i on nie wiedzial, z czym mial do czynienia! Czujac oslabienie i chlod, siegnal po krzeslo, zeby usiasc. -Nie... nie jestem soba - powiedzial, ciezko opadajac na mebel. - Ani troche. Liz stanela tuz przy nim, kladac mu reke na ramieniu. -Co to jest, Jake - powiedziala, starajac sie dotrzec do wnetrza jego umyslu. Jednak natychmiast uaktywnily sie zaslony Jake'a, nie zezwalajac na telepatyczny wglad. Millie rowniez nie mogla przebic sie przez zaslony. Teraz cala piatka skupiala sie na Jake'u: prekognita staral sie odkryc przyszlosc, Chung. Zmienil sie w kompas, a Trask probowal odczytac "prawde". Ale zadnemu z nich nic z tego nie wyszlo, poniewaz oslony byly bardzo skuteczne. Jedyny problem polegal na tym, ze to wcale nie Jake je postawil! -Cos mi powiedzial... - urwal w pol zdania, a twarz wykrzywil mu grymas. -Korath? - Liz zacisnela mu dlon na ramieniu. - Co ci powiedzial ten dran? -Sugerowal, ze moze mi namieszac w glowie - odpowiedzial Jake. - To dlatego ostatnio rzadziej sie ze mna kontaktowal. Po prostu cwiczyl. A teraz wprowadza to w praktyke! -Miesza ci w glowie? - powiedzial Trask. - W jaki sposob? -Nazwal moj umysl umeblowanym domem - warknal Jake - i powiedzial, ze siedzi w srodku ze wszystkimi moimi skarbami: wspomnieniami, nawykami, instynktami. Chcial, zebym sie zastanowil, co by sie stalo, gdyby wydarzyl sie wypadek i cos w "domu" uleglo zniszczeniu. Zastanawial sie takze, jakie efekty dla otoczenia mialoby wypuszczenie mojego pierwotnego awatara, podstawowego, instynktownego, zwierzecego jaaaa. Wargi Jake'a odsunely sie, odslaniajac zeby w zupelnie do niego niepodobnym grymasie. Ukazujac swa nienawisc (tylko na co? na swoich przesladowcow?), odepchnal od siebie Liz i wstal. Jednak prawie w tej samej chwili powalila go piesc Traska i zgasly swiatla... XI Wzywajac Harry'ego KeoghaJake otworzyl oczy i zobaczyl, ze zostal przywiazany do krzesla kablem od komputera. Czujac bole w szczece i w glowie, spowodowane nokautujacym ciosem Traska oraz uderzeniem o sciane, ostatnia rzecza, jaka pragnal uslyszec, byl saczacy sie glos Koratha. -A nie mowilem? To maja byc twoi przyjaciele? Zobacz, co cie spotkalo, gdy tylko chciales zrobic cos sam, probujac odzyskac niezaleznosc. I to wlasnie ten Trask, ktorego tak szanujesz, walnal cie jak zdradziecki pies! Pozbawic cie przytomnosci i zwiazac po tym wszystkim, co dla nich zrobiles... to znaczy co dla nich zrobilismy? Moze juz skonczysz z tymi zabawami i zaczniesz walczyc. Bede sie bic razem z toba... Jednak Jake doszedl juz do siebie i odsunal od siebie glos Koratha i rozmytym wzrokiem spojrzal na otaczajacych go ludzi. Troje obserwowalo go uwaznie, Liz z przejeciem ocierala mu krew z rozbitej wargi, zas Trask wygladal tak jak zawsze. -Jak na staruszka - odezwal sie niewyraznie Jake - masz calkiem niezle uderzenie! -To raczej ty masz szczescie - warknal Trask. - Po tym co niedawno zobaczylem, sam sie dziwie, ze cie nie zastrzelilem! -Ale tego nie zrobiles, poniewaz dostrzegles "prawde" tego, co sie dzieje. -W ostatniej chwili - skinal glowa Trask - zanim calkiem straciles kontrole. Tak jak mowiles, to byl twoj pierwotny awatar, podstawowy, zwierzecy instynkt. Nie widzialem prawdy rowniez w tym, co mowiles o sobie, poniewaz ustawiles; zaslony. Jednak moglem odczytac prawde w tym, co mowiles. Faktycznie nie byles soba! To on pociagal za sznurki. -To prawda - powiedzial Jake. - Dowiedzial sie, jak wlaczac moj mechanizm, jakie przyciski naciskac. -Wiec od teraz - powiedziala Liz - musisz bardzo na siebie uwazac. Jesli cos wyda ci sie niewlasciwe, cos, co w twoim odczuciu nie jest toba, wowczas bedzie to on. Musisz z nim walczyc. -To o wiele za malo - mruknal Trask. - Jake bedzie tak dla nas, jak i dla siebie bezuzyteczny, dopoki nie usuniemy tego cholerstwa albo przynajmniej go nie zablokujemy. On nie bedzie soba! Nie mozemy pracowac z kims, kto w kazdej chwili, bardzo mozliwe, ze w najwazniejszej, moze sie obrocic przeciwko nam. Poza tym Korath jeszcze nie uzyskal pelnej kontroli, prawdopodobnie przesadzil. Ale gdy tylko nauczy sie tym kierowac, do czego potrzeba tylko dobrej pamieci... -Pamiec to on ma dobra - rzekl Jake. - To dzieki Malinariemu, ktory potrafi wszystko zapamietac. To dlatego zapamietal rownania Mobiusa, liczby, ktore kazdego by przeciazyly. -To znaczy, ze musimy podjac probe teraz albo nigdy - stwierdzil Trask. - Zabralismy sie do tego w ostatniej chwili, pozniej nie mielibysmy juz zadnych szans. Jesli nam sie nie uda... - Spojrzal na Jake'a, jednak jego twarz byla bez wyrazu. -Spedze reszte zycia w celi? - domyslil sie Jake. -W kaftanie bezpieczenstwa - powiedzial Trask - przywiazany do lozka, znieczulony i unieruchomiony. Na zawsze! -Co? - Jake nie ukrywal zdziwienia. -Wyobraz to sobie - wyjasnil Trask. - Umysl taki jak twoj pod kontrola wampira, oblakany umysl zdolny to robienia rzeczy, ktore tylko ty potrafisz? Nie ma zadnej nadziei, Jake. Szalenstwo i Kontinuum Mobiusa nie ida w parze. Gdybys nam uciekl, to nigdy bysmy cie nie zlapali. Nigdy tez nie dowiedzielibysmy sie, co zamierzasz albo kto bedzie dzialac poprzez ciebie. -Teraz widzisz? Rozumiesz? Mialem racje! - zawyl Korath, ale tylko Jake byl w stanie go uslyszec. - Osleples? Czy nie widzisz, ze chcialem cie chronic? Nie daj sie oszukac. Robia ci wode z mozgu. Teraz stalem sie nieoddzielna czescia twojej tozsamosci. Jesli sprobuja mnie przegonic, to nie wiadomo, co jeszcze odejdzie wraz ze mna. Czy zapomniales, co mowiles o lobotomii? Czyz oni nie probuja dokladnie tego samego? Czy sadzisz, ze bedziesz soba, jesli pozwolisz im na to? -Och... zamknij w koncu ryja! - warknal Jake, potrzasnal gwaltownie glowa, zacisnal zeby i zaczac kolysac cialem. -To Korath! - wyrzucila z siebie Liz, klekajac przed Jakiem. - To on. Nie wiem, co mowi lub co chce zrobic, ale wyczuwam jego obecnosc: obmierzla jak ropiejacy i cieknacy wrzod na umysle Jake'a! -Czy Jake opuscil oslony? - krzyknal Trask w chwili, gdy prekognita wraz z lokalizatorem chwycili Jake'a za ramiona, starajac sie go unieruchomic. -Tak! - jak jeden maz odpowiedziala czworka esperow. -Walczy z Korathem - rzekla Liz. - To bitwa psychologiczna, jakby walczyl sam ze soba. Walczy o to, zeby nie uruchomic zaslon, dzieki czemu Harry bedzie mogl dotrzec do niego, kiedy go znajdziemy. -Ale procz tego tam ma miejsce zupelna jatka - powiedziala Millie, robiac krok do tylu i osuwajac sie po scianie. - Jego mysli kreca sie jak wirujace liczby, jak matematyczne wolanie o pomoc. -Ale ma niesamowita aure! - zauwazyl Chung. - Jest jak gigantyczne, rozpedzone bez konca dynamo. -A jego przyszlosc, najblizsza przyszlosc, to achhh! - Prekognita zaczal sie chwiac na nogach. Chwycil Traska za ramie jedna reka, a druga przytrzymywal Jake'a. Tylko ze reka, ktora trzymala Jake'a, wibrowala i trzesla sie, jakby ktos podlaczyl ja do pradu. -Co widzisz? - szczeknal Trask. -Widze... widze... widze Harry'ego! - wydusil z siebie prekognita. Nagle Jake znieruchomial i wszyscy instynktownie wiedzieli, co musza zrobic. Krzeslo Jake'a stalo na srodku pokoju. Ludzie z Wydzialu E otoczyli je i zlaczyli rece, tworzac okrag. I jak w kilku wczesniejszych podobnych sytuacjach zaczeli dzialac jak jedno cialo, a wlasciwie jak jeden wspolny umysl. Chung lokalizowal sile, poszukiwal dobrze znanej i niezapomnianej charakterystyki. Trask skupial sie na prawdziwosci tego, co sie dzieje, i sprawdzal, czy nie ulegaja zludzeniu albo czy ktos ich nie oszukuje. Millie oraz Liz polaczyly umysly tak jak rece i podazaly za poszukiwaniami lokalizatora. Goodly zas trzymal ich wszystkich razem, starajac sie chwila po chwili bezpiecznie przyblizac do zdradliwej przyszlosci. Jake mial szeroko otwarte nienaturalnie blyszczace oczy, zeby mocno zacisniete, a po brodzie skapywaly mu krople potu. -Dran... walczy ze mna - jeknal. - Ale nie... nie wygra! -Nie! Ach nie! Nieeeeeee! - zawyl wewnatrz umyslu Korath, a potem gwaltownie zamilkl. Cos przyszlo. Cos bylo we wnetrzu. Jake zamknal oczy; kazdy z uprzednio napietych miesni rozluznil sie, glowa opadla mu na piersi... W pokoju przygaslo swiatlo. Obnizyla sie temperatura. W ciagu kilku minut zrobilo sie zimno. Jednak byl to chlod w wiekszej mierze psychiczny niz fizyczny. A Jake... juz nie byl Jakiem. A wlasciwie to zarys jego siedzacego na krzesle ciala przybral jakby inny ksztalt. -Harry! - Chung wypuscil glosno powietrze, niemal zawisajac w powietrzu pomiedzy Traskiem a Millie. - Jego charakterystyka byla trudna do zauwazenia, lecz nie sposob jej pomylic z niczym innym. Przybyl z bardzo daleka i nie jestem w stanie powiedziec, czy chodzi tu o przestrzen, czy o czas, czy o jedno i drugie. Lub zadne z tych dwoch. Chodzi mi o to, ze byl tutaj i nie byl zarazem. Wlasciwie to sam juz nie wiem... -Z czasu i przestrzeni - rzekl prekognita. - Prawdopodobnie z innej przestrzeni i z miedzyczasu. Jednak z drugiej strony patrzac, byl tutaj zawsze. -To bylo jego miejsce - powiedzial Trask zachrypnietym glosem. Po jego lewej stronie stala Liz, ktora nigdy nie miala okazji poznac pierwszego Nekroskopa. - Wiedzialem, ze jesli mamy go odnalezc, to tylko tutaj. -Ale skad mozemy miec pewnosc, ze to on? - spytala Liz. - A jesli jest to kolejne oszustwo Koratha? -Jestem pewien, ze to on - stwierdzil Chung. -Ja rowniez - dodal Trask. - Liz i Millie, powiedzcie, czy jest tam jeszcze Jake? - Traskowi chodzilo o telepatyczne zbadanie, czy dostrzegaja widmo Jake'a. Widmo - tylko w ten sposob mozna bylo to okreslic. Jake pyl jakby obecny, w koncu siedzial przywiazany do krzesla. Ale zarys jego ciala lsnil, byl oswietlony od wewnatrz. Wygladal teraz jak trojwymiarowa, przezroczysta, holograficzna Projekcja. Niematerialny, a zarazem doskonaly obraz tworzony przez komputer. Na jego obraz skladaly sie niezliczone smugi swiatla. Byl jak elektryczna akwaforta na szkle lub wodzie, ktora przeplywala przez cialo gospodarza. Teraz Jake 1 faktycznie stal sie gadzetem, w ktorym, przynajmniej chwilowo, zamieszkal duch. Liz i Millie staraly sie nawiazac kontakt telepatyczny. Ich pierwsza instynktowna mysla bylo krotkie pytanie: Kto? Ale nawet znajac odpowiedz, powtarzaly jedyne pytanie, jakie goscilo w ich zdumionych glowach. Teraz zobaczyli twarz jedenasto-, moze dwunastoletniego chlopca, zamyslonego lub zatopionego w marzeniach. Wygladal na nieobecnego i zwrocil na nich uwage, dopiero kiedy do niego "przemowiono". Zamrugal oczami i skupil wzrok na otaczajacych go ludziach. Ale i tak trudno bylo stwierdzic, czy holograficzne oczy rzeczywiscie ich zobaczyly. W koncu odezwal sie: -Nie ma takiej potrzeby. Korzystajcie ze zwyklej mowy. Kiedy jestem tutaj, to slysze was tak samo, jak wy mnie slyszycie - powiedzial, a oni go wyraznie uslyszeli. Cala piatka. Ale jego usta w ogole sie nie poruszyly! Byla to tak zaawansowana telepatia, ze wszyscy zamarli ze zdumienia oraz podziwu przed postacia chlopca, zwyklego chlopca, ktory mowil dzieciecym glosem. -Harry? - powiedzial Trask, nie do konca pewny do kogo mowi. Twarz chlopca zwrocila sie ku niemu, brwi lekko sie zmarszczyly, a niematerialne spojrzenie skoncentrowalo sie. Po chwili chlopiec usmiechnal sie w blysku przypomnienia. -Ben, ty na pewno najlepiej ze wszystkich wiesz, kim jestem, bylem czy bede. - Nastepnie odwrocil twarz, a potem cale cialo, jednak bez poruszania zadna z konczyn ani zadnym z niematerialnych miesni. Popatrzyl na lokalizatora. - Davidzie Chung - odezwal sie z wieksza pewnoscia. - To ty przyprowadziles mnie do domu. -Do domu? - zdziwil sie lokalizator, wciaz nie mogac uwierzyc w to, co widzial. - Twojego domu? -Domu dla ciebie, teraz, tutaj, tego miejsca - odrzekl Harry. - To tylko jeden z wielu domow. - Wyczuwajac kolejne pytanie, odwrocil sie z usmiechem do Millie. - Ciebie tez pamietam. Zawsze bylo ci mnie zal, a mnie bylo zal ciebie. Oboje szukalismy czegos, czego nie mozna bylo odnalezc. (Trask moglby przysiac, ze przez moment spoczelo na nim spojrzenie Harry'ego). -Dlaczego mielibysmy cie rozpoznac? - spytala Millie. - Harry, ktorego znalismy, byl starszy. Harry spojrzal na siebie, na postrzepiona, niedopasowana szkolna marynarke i wydawal sie zdziwiony tym, co uslyszal. A moze tym, co zobaczyl. Dotknal palcem koszuli, ktorej brakowalo guzika pod szyja, a potem przesunal reke na mocno zawiazany szkolny krawacik z wyblaklym wzorkiem. -Harry, ktorego znaliscie? - mruknal pod nosem, po czym zapytal sam siebie: - Byl starszy?... Po chwili zarys jego oczu zwezil sie w przyplywie zrozumienia i powiedzial: -No tak! Oczywiscie! To tylko obraz, jaki widzicie. Pomieszalem rozne miejsca i czasy. Tak duzo miejsc i czasow, Millie. Zapelniaja miliardy wszechswiatow. Ale... dobrze, mam byc tu i teraz. Rzadko mi sie zdarza byc gdzies w calosci. Powiedz, czy teraz bedzie lepiej. Ostatnie trzy slowa zostaly "wypowiedziane" w zupelnie inny i znacznie dojrzalszy sposob, co wiazalo sie z zachodzaca metamorfoza. Obraz ucznia zanikal, a w jego miejsce pojawial sie ksztalt pozniejszego Harry'ego. Tym razem postac lepiej pasowala do sylwetki Jake'a i byc moze dlatego stawal sie wyrazniejszy. Zobaczyli neonowy, swietlny obrys oraz to, co chcieli zobaczyc, co najlepiej zapamietali. A moze ujrzeli tylko obraz, ktory Harry chcial im pokazac. Nalozona na Jake'a postac byla bez watpienia tym samym "chlopcem", ktory mial teraz dwadziescia, dwadziescia jeden lat. Najciekawsze byly oczy Harry'ego Keogha. Zdawaly sie patrzec przez czlowieka na wylot i byly tak bardzo niebieskie! Ich kolor byl wrecz nienaturalny, jakby wlasciciel oczu nosil kolorowe szkla kontaktowe. Zasadniczo Harry wygladal tak, jak zapamietali go ci czlonkowie Wydzialu E, ktorzy mieli okazje go poznac. Jednak Liz go nie znala, oprocz tego, co przeczytala i slyszala na jego temat. Spojrzenie Jake'a spoczelo na Trasku, Potem przesunelo sie na Chunga i na Millie, az w koncu zatrzymalo sie na Liz. -Ty jestes nowa - powiedzial. - Nowa w tym kregu. Nie mielismy okazji sie poznac. Tu i teraz jednak nadarzyla sie sposobnosc. Bardzo mi milo. -Mnie rowniez milo - odparla Liz drzacym glosem. - Nie, nie spotkalismy sie, ale wyczuwalam twoja obecnosc, kiedy rozmawiales z Jakiem. Jake potrzebuje twojej pomocy i dlatego cie przywolalismy. -Jake? - obraz Harry'ego zmarszczyl brwi. - Ach, Jake! -Harry rozlozyl szeroko swoje niematerialne rece i spojrzal po sobie. - Ten Jake! - nastepnie popatrzyl z powrotem na Liz. - Rzeczywiscie spotkalismy sie. Teraz sobie przypominam, jego umysl byl pelen ciebie... i jeszcze jednej. Ale ona byla tylko wspomnieniem. Teraz tylko ty zostalas. -Chcialabym, zeby tak bylo! - powiedziala Liz i prawie przerwala okrag, podchodzac blizej. - Ale tam jest takze Korath. -Korath? - spytal Harry. Jego usta nadal nie poruszaly sie, ale za to brwi zblizyly sie do siebie w gescie zdziwienia. - Tak, jego rowniez pamietam. Pamietam, jak ostrzegalem Jake'a, zeby sie z nim nie kontaktowal. Czy chcesz powiedziec, ze Korath jest tutaj? W tym momencie wtracil sie Trask: -Harry, problem Jake'a to tylko jeden z powodow, dla ktorych sciagnelismy cie tutaj. Na pewno wazny, ale tylko jeden z wielu. Korath nie jest jedynym wampirem, z ktorym mamy do czynienia. Prawde mowiac, mamy tu cala plage wampirow. Dlatego musimy sie jeszcze czegos o nich dowiedziec. -O tej trojce, ktora przeszla przez Brame razem z Korathem? -(Harry wygladal teraz na bardziej skoncentrowanego i na bardziej swiadomego miejsca, czasu oraz powagi sytuacji). - Przeciez Jake byl ze mna kiedy rozmawialem z Korathem. Dowiedzial sie o nich wszystkiego, wlacznie z ich historia. Tylko ze... spal wowczas. Chcesz powiedziec, ze nie zapamietal? -Nie - odpowiedzial Trask. - Przypomnial sobie wszystko. Tylko ze Malinari, Vavara i Szwart to tylko poczatek. A wlasciwie zrodlo tego, co moze byc faktycznym problemem. -Zaczeli swe dzielo? Tu w waszym swiecie, ktory kiedys byl rowniez i moim swiatem? - Harry pochylil sie w strone Traska i czesciowo jego swietlny zarys wychylil sie z ciala Jake'a. Jego oczy zalsnily z nieukrywana pasja. Teraz zaczeli szalec - pokiwal glowa Trask. - Narobilismy im szkod i zniszczylismy wszystko, co stworzyli. Ale dalo to tylko tyle, ze poszli na calosc i juz nie obchodzi ich nawet, jakie spustoszenie zostawiaja za soba. Nasze sukcesy tez nie okazaly sie tak wielkie, jak pierwotnie przypuszczalismy- -Co takiego zrobily te Wampyry? - tym razem w glosie Harry'ego slychac bylo warczenie. Trask opowiedzial o Szwarcie, jego jaskini ukrytej w podziemiach Londynu, ogrodzie z grzybami i o zarodnikach, ktore mogly fruwac w londynskim powietrzu. Wowczas Harry steknal, a jego neonowy obrys zafalowal, przez chwile stal sie mniej wyrazny, po czym na nowo sie uformowal. -Trzymajcie sie jego - rozkazal Trask. - Wszyscy razem! -O tak, trzymajcie - przytaknal Harry. - Wzywaja inne miejsca i czasy. Inne swiaty i inni gospodarze. Lepiej pytaj, Ben, dopoki tutaj jestem i moge ci odpowiedziec. -Co wiesz o zarodnikach? -Stalem sie ich ofiara - odpowiedzial Harry. - Ofiara zarodnikow Faethora Ferenczyego. On byl od dawna trupem, ale to niewiele zmienilo. Zrobilem blad, sadzac, ze moge sobie z nim porozmawiac, poniewaz umarl i nie moze mi zaszkodzic. Ale jego wampirza esencja "wiedziala" o tym, ze zasnalem w miejscu jego pochowku. Z czarnych muchomorow wytrysnely zarodniki, ktore przez oddech dostaly mi sie do pluc. Reszte znacie. Jako jedni z ostatnich widzieliscie mnie na tym swiecie. Ty, Zek i Penny. -Co mozesz nam powiedziec o zarodnikach? - naciskal Trask. - Czy spales po zainfekowaniu? Jak dlugo to trwalo? Chyba mamy z tym samym problemem do czynienia. Ludzie zapadaja w dlugi sen. Czy wiedziales, ze zostales zainfekowany? Czy starales sie obronic przed zostaniem wampirem? -Trudno jest mi sobie przypomniec - odrzekl Harry. - Ten swiat, zycie, istnienie... to jedno z wielu. Czy spalem? Wydaje mi sie, ze zostalem uspiony, jak tabletkami nasennymi. Czy sie bronilem? Pamietam poczucie zagrozenia. Mysle, ze musialem sie chronic, jednak przygotowywalem sie do starcia z Janosem, jeszcze jednym z Ferenczych, wiec bylo to calkiem naturalne w tamtym czasie. -Chodzi mi o to, czy starales sie ukryc swoja tozsamosc przed ludzmi. -Nie za bardzo - Harry pokrecil glowa. - Zreszta powiedz, jak mozna bylo udawac kogos innego przed ludzmi z Wydzialu E? Ukryc sie przed Davidem Chungiem? Albo przed nieszczesnym telepata Darcym Clarkiem? Moj wampirzy znak widac bylo dzieki umyslowemu smogowi. Co prawda przed Darcym staralem sie uchronic, ale skad moglem wiedziec, ze przez to umrze? -Chodzi mi o to - Trask zaczynal byc sfrustrowany - ze musze sie dowiedziec, czy i jak mozna wykryc infekcje tego typu. Czy i jakie sa charakterystyczne symptomy we wczesnych etapach. Jak moge sie dowiedziec, czy ktos wdychal te zmutowane, wampirze zarodniki, ktore przemieniaja ludzi. Jak dlugo trwa przemiana. Krotko mowiac, ile nam zostalo czasu. -Duzo pytan - rzekl Harry. - Nie mam na nie odpowiedzi. Nic pewnego. Moge opowiedziec tylko o swoich doswiadczeniach. -To musi wystarczyc - powiedzial Trask. - Jak to bylo z toba? Ile czasu minelo od inhalacji zarodnikow Faethora do czasu, gdy zorientowales sie, ze... masz klopoty? -Kilka dni - odpowiedzial Harry. - Ale bez Kontinuum Mobiusa moglem nie wiedziec o tym znacznie dluzej. Zasadniczo... choroba rozwijala sie powoli. Symptomy, takie jak upodobanie do ciemnosci, chec spozywania surowego miesa i zaczerwienione oczy, pojawily sie pozniej. Jak ci wiadomo, walczylem z nimi. -Dla nas - powiedzial Trask. -I dla siebie. Gdybym sie poddal, to nie byloby mnie tutaj ani tam, ani nigdzie indziej. -Udalo ci sie zwyciezyc - zauwazyl Trask. - Widzielismy, jak uciekles do niezliczonych wszechswiatow Swiatla. -Tak, dzieki Kontinuum, ktore okazalo sie dla mnie ratunkiem. Jednak nie byla to ucieczka. Umarlem... i dalej istnialem. -Kontinuum Mobiusa? - powiedzial Trask. - Mowiles, ze dalo ci wskazowke dotyczaca twojego stanu. Jak to bylo? -Kiedy udalem sie do Kontinuum, zeby odczytac przyszlosc - wyjasnil Harry -stanalem na progu drzwi do przyszlosci i zobaczylem, jak wyplywa ze mnie niebieska nic zycia. Ale dalej splatala sie z czerwona. To byl element wampira obecny we mnie... i robil sie coraz mocniejszy! Trask zrozumial, o co chodzi, i pojal prawde tego doswiadczenia. -Jake ma dostep do Kontinuum! -Oczywiscie! Dzieki mnie - rzekl nieco zmieszany Harry. -Jake jest teraz Nekroskopem w waszym swiecie. -Ale tak jak ty w swoim czasie - kontynuowal Trask - moze posunac sie za daleko... -Rozumiem - Harry powoli wymowil to slowo. - Chcialbys, zeby sprawdzil, co z nim bedzie. Zeby zobaczyl, jak w przyszlosci wyglada jego linia. Jesli jednak Jake faktycznie jest zakazony... myslisz, ze to bedzie roztropne? A poza tym i tak nie bedzie to mialo sensu. -Dlaczego? -Poniewaz w jego umysle siedzi Korath. Teraz, podobnie jak Jake, zostal stlumiony moja obecnoscia. Niech ci wyjasnie. Zanim pozbylem sie Faethora, moja linia zycia byla zabarwiona na czerwono. Obaj uwazalismy, ze to z jego winy: jego obecnosc we mnie ujawniala siew czasoprzestrzeni Mobiusa. Udalo mi sie go wyprowadzic ze swego umyslu i ustawic nieprzenikalne oslony. Wciaz byl do mnie przyczepiony, ale udalo mi sie go wyslac do najsamotniejszej w swoim rodzaju przyszlosci. Jednak kiedy Faethora juz nie bylo, moja linia nadal byla czerwona. Przypuszczam, ze zamierzal opanowac mnie w calosci. Prawdopodobnie to samo planuje Korath, korzystajac z Jake'a. -Jesli zatem linia Jake'a jest czerwona - zauwazyl Trask -to z powodu Koratha? -Nie bedziesz miec pewnosci, dopoki Jake nie pozbedzie sie Koratha - stwierdzil Harry. - Tak czy owak powinienes odradzic Jake'owi czytanie przyszlosci. -Tak jak ty unikales mnie? - wtracil sie Ian Goodly z lekka pretensja w glosie. -Przyszlosc jest bardzo zagmatwana - powiedzial Harry, odwracajac sie do prekognity. - Wiem, ze twoj talent zazwyczaj jest bardzo pomocny, ale ty lepiej niz ktokolwiek inny Powinienes wiedziec, ze moze rowniez zaszkodzic. Nie tyle cie unikalem, ile staralem sie utrudnic ci odczyt. Twoj umysl w duzym stopniu dziala podobnie do mojego: nie potrafi utrzymac sie w jednym czasie. -Nic na to nie poradze - odrzekl Goodly. -Nie powinienes za to przepraszac - odparl Harry. - Jezeli chodzi o mnie, to wystrzegalem sie przyszlosci. Rzadko kiedy odczytywalem linie przyszlego czasu, a i to nie do konca. Byla to madra przezornosc, poniewaz znajac koniec, sam moglbym cos zakonczyc i to znacznie szybciej. -Oszczedzilbys sobie cierpienia - powiedzial Goodly, sadzac, ze rozumie, o co chodzi Harry'emu. -A takze innym - zauwazyl Harry. - Przyjazn ze mna jest dosc niebezpieczna. Obrys neonowego swiatla znowu zamigotal, a niebieska poswiata zaczela przygasac. Trask poprosil wszystkich, zeby przestali zadawac pytania i skoncentrowali sie na utrzymaniu obecnosci Harry'ego w tym miejscu i czasie. Nastepnie z lekiem powrocil do poprzedniego tematu: -Powiedziales, ze nie ma pewnosci, czy Jake nie jest zakazony, dopoki nie pozbedzie sie Koratha. Czy to jest mozliwe? Jak Jake moze sie pozbyc tego potwora? A jesli on tego nie potrafi, to moze ty to zrobisz dla niego? Trask uslyszal kolo siebie zarliwa modlitwe Liz: -O tak! Na Boga, tak! Niech tak sie stanie. Neonowa poswiata Harry'ego byla teraz jak pulsujace swiatlo lub jak zarowka, ktora lada chwila ma zgasnac. Rowniez jego telepatyczny glos na zmiane przygasal i nasilal sie, ale juz nie dochodzil do pelnej sily. Obecnosc w tym czasie i przestrzeni zanikala, a esperzy mieli coraz wieksza trudnosc z utrzymaniem kontaktu. Harry wycofywal sie, jego pytania byly coraz dluzsze, a odpowiedzi coraz mniej zrozumiale. -Posluchajcie! - krzyknal Trask. - Musicie sie skoncentrowac jak nigdy dotad! Inaczej wszystkie nasze wysilki spelzna na niczym. Trzymajcie go tutaj! - Po czym zwrocil sie do blednacego obrazu: - Harry? Slyszysz mnie? Mozesz mi odpowiedziec? -Harry? - postac powtorzyla pytanie niczym echo odbijajace sie bardzo daleko. - Chcesz rozmawiac z Harrym? Ale przeciez jest ich - lub bylo - bardzo wielu. Ktorego Harry'ego szukasz? -To ciebie potrzebujemy! - krzyknal Trask. -Ale ja jestem w tak wielu postaciach i tak wiele istot znajduje sie we mnie - odparla postac. - Wybieraj. Czy chodzi ci o tego, co widzisz, czy... I wowczas z powrotem zjawil sie chlopiec, lokcie mial ulozone na kolanach, a dlonmi podpieral podbrodek. Dziwne oczy patrzyly w nieokreslona przestrzen. -O tego ci chodzi? - odezwal sie glos chlopca. - A moze o tych?' i przemienil sie w Aleca Kyle'a, bylego szefa Wydzialu E. pojawily sie kolejno liczne przebrania - inkarnacje, caly zastep cial pochodzacych z licznych swiatow i czasow: Czarnowlosy, mlody Cygan o dziwnie znajomych rysach... stary, siwowlosy mag... dziecko w kolysce... zmumifikowana, czerwonooka postac... Cos z czulkami i odslonietym mozgiem... stwor podobny do wilka z sierscia, trojkatnymi oczami i ludzkimi rekami... spalone cialo, ukrzyzowane nogami do gory. A w koncu... -Moze ten? - spytal Harry, wydajac z siebie zdecydowany, sardoniczny pomruk Wampyra! To wlasnie w takiej postaci Trask widzial po raz ostami zywego Harry'ego, tuz przed jego wyprawa do Krainy Gwiazd. W porownaniu z sylwetka Wampyra cialo Jake'a Cuttera bylo nie wieksze od dziecka, karla mieszczacego sie wewnatrz neonowego swiatla. Harry mial na sobie zwyczajny garnitur, ktory byl co najmniej o dwa numery za maly. Masywny tulow niemalze rozsadzal spodnie. Potezna klatke piersiowa ciasno opinala marynarka zapieta na jeden guzik. Harry popatrzyl na Traska swoimi swietlnymi oczami, ktore przybraly kolor siarki, i usmiechnal sie. Grymas, ktory pojawil sie na jego twarzy, mogl jednak uchodzic za usmiech tylko w obcym swiecie Krainy Gwiazd. Tutaj, w Centrali Wydzialu E, byla to tylko otwarta paszcza ukazujaca kly obwiedzione cienkimi, szkarlatnymi wargami. Ta twarz... te usta... karmazynowa grota ze sztyletami zebow wygladajacych jak wbite w grunt kawalki potluczonego bialego szkla! -O nie - wycharczal Trask. - Tego nie potrzebujemy. Nigdy nie pokazuj sie w takiej postaci! -Swiety Boze! - westchnela stojaca obok Traska Liz, ktora ten widok odepchnal do tylu. Wysunela reke z uchwytu Traska i kiedy zrobila kolejny krok, obraz postaci zaczal blakac i podskakiwac jak dogasajaca swieca. Za plecami Traska i Liz otworzyly sie wlasnie drzwi i do Pieciu osob dolaczyla szosta. Byl to Lardis Lidesci, ktory zajal puste miejsce pomiedzy Traskiem a Liz. Chwycil ich za rece i warknal: -Przywolala mnie tu moja krew jasnowidza. Powiedziala, ze on jest tutaj, Harry Mieszkaniec Piekiel! W tym samym momencie trojwymiarowy hologram z neonowego swiatla przybral trwala strukture. Oczom esperow ukazal sie dwudziestoletni Harry, ktorego oczy skupily sie na Lardisie. -Bardzo duzo czasu uplynelo, stary wodzu - powiedzial Harry. Trask odetchnal z ulga. Obraz stal sie wyrazny jak na poczatku spotkania. To faktycznie dowodzilo, ze w zylach starego Lidesciego plynela krew jasnowidzacych przodkow. Z kolei Lardis, przyzwyczajony do niezwyklych zjawisk, dobrze wiedzial, co ma robic. Fakt, ze zjawa przemowila do niego, nie zmieszal go ani odrobine. -Wciaz pojawiasz sie i znikasz na swoj dziwny sposob - mruknal stary czlowiek, kiwajac glowa. - Tylko ze teraz dziwniejsze jest to, ze widzialem, jak umierasz przy Bramie w Krainie Gwiazd! Ty, Karen i Mieszkaniec. A takze Szaitis i Szaitan wraz ze swoimi poddanymi. -To prawda - potwierdzil Harry. - Ale smierc to nie koniec, jak widzisz, wciaz trwam. -Tak, widze, i to w wielu miejscach! - zauwazyl Lardis. -To naprawde ty wszedles w Jake'a. Ani mnie, ani moim ludziom nie zrobiles krzywdy, nawet w najgorszych dla ciebie chwilach. Nie wierze, ze chcesz zajac miejsce tego biednego chlopaka. -Oczywiscie, ze nie! - powiedzial Harry. - Zostalem tu wezwany, tak samo jak ty. To co ze mnie jest w Jake'u, sluzy dobru, przynajmniej taka mam nadzieje. Obraz, ktory widzisz, jest tylko chwilowy. - Po czym, zwracajac sie do Traska: - Ale nie moge zostac tutaj zbyt dlugo. Zadales mi pytanie, Ben, i byc moze znalazlem odpowiedz. -Odpowiedz na problem Jake'a? - energicznie spytal Ben. -Jak ma sie pozbyc Koratha? Harry pokrecil swoja niematerialna glowa. -Tego nie da sie zrobic, przynajmniej dopoty, dopoki Korath jest przyssany jak pijawka we wnetrzu umyslu. Ze mna bylo tak samo: nie moglem wypedzic Faethora Ferenczyego. Musialem wywabic go na zewnatrz, a potem trzymac go z dala od siebie. Ale udalo mi sie go uciszyc. Zastawilem na niego pulapke w pustym pokoju mojego umyslu i w ten sposob odizolowalem go od tego, czym sie zajmowalem. -Zrobiles to samodzielnie? - Trask oblizal usta. -Umysl posiada zaskakujace mechanizmy - Harry pokiwal glowa - z ktorych nie korzysta. Sa nieuzywane lub stanowia jakas genetyczna, niepotrzebna pozostalosc. A moze te czesci sa po prostu niedorozwiniete? Nie potrafie okreslic, czy sa atawizmami, czy tez potencjalem dla przyszlosci. Te cechy u niektorych utalentowanych ludzi, jak u twoich agentow, sa bardzo silne. Nazywacie je oslonami i ten mechanizm u Jake'a jest niezwykle mocny. Mimo ze zostalem do niego przyciagniety, to jego oslony byly tak silne, ze nawet mnie odrzucily. Jake instynktownie wiedzial, jak korzystac z zewnetrznych oslon, by trzymac z dala od siebie telepatow oraz innych mentalistow. Jednak jednej sztuczki jeszcze sie nie nauczyl. Byc moze pokaze mu, jak zastosowac wewnetrzne oslony. -Zeby te rzecz odizolowac wewnatrz? - Koncepcja byla dosyc niezwykla i Trask potrzebowal troche czasu, zeby ja lepiej pojac. -Wlasnie - potwierdzil Harry. - To dziala dzieki samej zasadzie, ktora pozwala odizolowac nieprzyjemne badz traumatyczne wspomnienia, ktorych siedziba jest przeciez umysl. Trzeba tylko skorzystac z tego mechanizmu i wzmocnic go. -Potrafisz to zrobic? - wtracila sie Liz. -Sprobuje - odpowiedzial Harry. To pogrzebie Koratha, ale go nie usunie. Mozna to jednak zrobic etapami, krok po kroku. Zakladajac, ze Jake znajdzie sposob na usuniecie Koratha, mozna zastosowac jeszcze jeden, subtelniejszy mechanizm. Znowu zastosujemy tutaj pewien rodzaj oslony - oslony wzmocnionej do n-tej potegi! I nawet Korath, ktoremu udalo sie wczesniej dostac do wnetrza, nic nie wskora tym razem. - Harry przerwal i spojrzal oczekujaco na Traska. -Mysle, ze dostrzeglem cos z tego mechanizmu, co jest czescia talentu Jake'a -zauwazyl Trask, mruzac z namyslu oczy. -Nie dziwi mnie to - powiedzial Harry. - Kiedys w Wydziale E byl taki czlowiek. Dzieki swemu talentowi byl nawet przez krotki czas szefem Wydzialu. Nikt nie mogl sie przedostac do jego umyslu. Byl jednak zdrajca, podwojnym agentem i dopadles go, zanim sprobowal mnie zabic. Mysle, Ben, ze go pamietasz. -Norman Harold Wellesley - rzekl Trask. - Czlowiek o czystym zapisie mentalnym. Nie mozna bylo odczytac jego mysli ani go zlokalizowac... doslownie nie istnial w parapsychicznym eterze! -Wlasnie o niego chodzi - potwierdzil Harry. - Kiedy zmarl, postanowil odkupic swoje grzeszki i ofiarowal mi swoj system metafizycznej ochrony. Przyjalem ten dar i podarowalem go Jake'owi, zeby mogl z niego korzystac. Tylko ze... -Harry, prosze - Liz przerwala mu w pol slowa i mocniej scisnela dlonie Traska i Lardisa. - Nie stawiaj zadnych warunkow, a jesli musisz, to zrob to teraz! -...Tylko ze - kontynuowal Harry - jesli jest faktycznie zarazony... -...to dzieki temu bedzie jeszcze silniejszy - powiedzial Trask, a jego twarz raptownie poszarzala. Wszyscy na niego patrzyli. Do niego nalezala decyzja. Na dobre czy na zle, Ben Trask nigdy nie bal sie podejmowac decyzji... XII Kraina Gwiazd - Okiem wilkaTrask powiodl wzrokiem po zebranych agentach i kierujac wzrok na Liz, powiedzial: -Wiem, ze w ostatecznosci to ja podejme decyzje i ze musze to zrobic teraz. Ale jak nigdy wczesniej potrzebuje waszej pomocy, kazdego z was, i to szybko. Tylko pamietajcie, ze jesli pozwolimy Harry'emu to zrobic i jesli Jake jest... kims innym niz jego wyglad, to wowczas w porownaniu z nami baron Frankenstein bedzie prawdziwym swietym! Nasze dzialanie moze przyczynic sie do stworzenia czegos niezniszczalnego. Jake jest Nekroskopem. Co bedzie, gdy okaze sie, ze jest takze wampirem albo nawet Wampyrem? Odporny na nasze talenty, niewidoczny za oslonami Normana Wellesleya, bedzie nieuchwytny pod kazdym wzgledem. Poza tym wie o nas prawie wszystko. Naprawde musicie wziac to pod uwage... - Przerwal na chwile, zeby do wszystkich dotarla powaga sytuacji, po czym dokonczyl: - To tyle. Wiecej nie powiem. Teraz wy mowcie. Zaczniemy od Liz i ruszamy w lewa strone. Co o tym sadzicie? -Jake to Jake - odezwala sie Liz, prawie wchodzac w slowo Traskowi. - Nie jest nikim wiecej. Nikt lepiej nie zna umyslu Jake'a ode mnie. Jesli cos byloby nie tak z Jakiem, pomijajac Koratha, to na pewno bym to zauwazyla. To jest takze ostatnia szansa Jake'a. Korath wie, jak dziala jego umysl, i moze przejac nad nim kontrole. Koratha mozna pokonac tylko w jeden sposob: pozbawiajac go mozliwosci tej kontroli, pozwalajac Jake'owi odizolowac go i wylaczyc drania od mysli i dzialan Jake'a. Jesli tego nie zrobimy, to stracimy nasza najwieksza bron. A jesli tak sie stanie... jesli tak sie stanie... Zaczela niemal szlochac. Stojacy na lewo od niej prekognita zabral glos: -Skorzystamy z tej szansy, to mozliwosc, z ktorej musimy skorzystac. - Po czym jak zawsze enigmatycznie dodal: - zapamietajcie, ze cokolwiek nie powiemy czy nie zrobimy, to przyszlosc i tak zmierza swoimi drogami. To co bedzie, sie zdarzylo. -Popieram Liz - powiedziala Millie - i tak nie mamy wyboru. Jesli tego nie zrobimy, to Korath przejmie kontrole nad Jakiem, a wtedy... wtedy bedziemy musieli go zabic. Nie zrozumcie mnie zle, Jake uratowal mi zycie w ogrodzie Szwarta pod Londynem, uratowal zycie nam wszystkim, jednak przed faktami nie da sie uciec. Tak, bedziemy musieli go zabic, bo jesli Korath w pelni przejmie nad nim wladze, to stanie sie to co powiedzial Ben: Jake zostanie wampirem o nieprawdopodobnych wlasciwosciach i mocach Nekroskopa oraz bedzie miec dostep do Kontinuum Mobiusa. Glosuje za tym, aby poprosic Harry'ego, zeby zrobil to, co konieczne. Przyszla kolej na Chunga, ktory powiedzial: -Wyczulem powrot Neroskopa, w chwili gdy przybyl do nas Jake. Chodzi mi dokladnie o tego samego Nekroskopa, ktory tu siedzi, ktory prowadzil nas przez najmroczniejsze chwile. Ale w Jake'u nie ma nic z mroku. Jest buntownikiem, w koncu mial swoja misje do spelnienia. Moim zdaniem, jesli nie damy mu szansy, to znajdzie sie w powaznych opalach. Jeden Bog wie, ile mu zawdzieczamy. Millie ma racje: bez niego bylibysmy juz trupami! Niech Harry dziala, jestem tego samego zdania co Liz. W koncu przyszla kolej na Traska. -Wszystko jasne - powiedzial - Nawet gdybym byl przeciw, to zostalbym przeglosowany. Poza tym bylby to koniec naszej pracy w zespole. Klasyczny przyklad grupowej solidarnosci. Chodzi jednak o to, ze tez jestem "za". Sluchajac was, sluchajac, jak glos waszych serc przewaza nad rozumem, przypomnialem sobie, ze nie jest to pierwszy wypadek tego rodzaju. Kiedys musialem juz dokonac podobnego wyboru... - popatrzyl wymownie na obraz Harry'ego, na co Harry odparl: -Ostatnio chodzilo o mnie, prawda? I zaryzykowales. Byc moze nadal masz szczescie. Jesli chodzi o Jake'a... to juz po wszystkim. Musialem tylko poszczypac tu i tam. -Juz po wszystkim? - Liz powtorzyla slowa Harry'ego. - Czy to znaczy, ze... -...ze wpakowalem Koratha do pustego pokoju i zamknalem za nim drzwi - dokonczyl Harry. - Jesli w przyszlosci Jake znajdzie sposob na przepedzenie intruza, to bedzie mogl zamknac przed nim drzwi na stale. To tylko przypuszczenie, poniewaz nie da sie precyzyjnie okreslic przyszlosci. Nastepnie popatrzyl na Lidesciego i powiedzial: -Stary wojowniku, ci ludzie winni sa ci wdziecznosc. Bez ciebie raczej odplynalbym i nie moglbym sie dostatecznie skupic - Sam wiele ci zawdzieczam. Po bitwie o ogrod Mieszkanca ty i twoi ludzie opiekowaliscie sie mna oraz moim synem - Ponadto twoi ludzie zajeli sie moim synem, kiedy... moje sily... zawiodly mnie sily. Jestem ci zatem sporo winien. Wyczuwam w tobie duza potrzebe. Potrzebe wiedzy. Korzystalem z twojej sily, wiec teraz ty mozesz skorzystac z mojej. Lardis pokiwal glowa i rzekl: -Bardzo ci dziekuje, Harry Mieszkancu Piekiel, jednak potrzeby sa przerozne. Plynie we mnie krew jasnowidzacych przodkow, ale zagladanie do innego swiata, jest dla mnie zbyt trudne. Mowiles o bitwie o ogrod Mieszkanca. Od tego czasu wszyscy widzielismy wiele bitew. Przypuszczam, ze nawet teraz trwa wojna w Krainie Gwiazd i Slonca. Walczy w niej twoj syn, syn, ktorego nie miales okazji poznac. -Moj syn? - spytal Harry. - O tak, kilka razy wyczulem go, a wlasciwie ich. Ale skoro ja jestem czescia jego, to on jest czescia mnie. I nie jest to tak daleko. Kiedy go ostatni raz widziales? -Trzy lata temu - odpowiedzial Lardis. - Od kiedy przybylem na Ziemie. Przypuszczam, ze juz nie zyje, a wojna zostala przegrana. -Jeden z nich nie zyje - powiedzial Harry. - Ten ciemny. Wyczulem jego odejscie. Ale co do drugiego... O tak, ten zyje. -Nathan? - westchnal Lardis. - Zywy? Ale... skad wiesz? - Bylem w wielu - powtorzyl Harry - i wielu jest we mnie. Chcesz wiedziec, co przez te dlugie trzy lata dzialo sie w Krainie Gwiazd i w Krainie Slonca? -Czyja chce? - Lardisowi az szczeka opadla ze zdziwienia. - Tylko powiedz, co musze zrobic. -Usiadzcie wszyscy na podlodze - odezwal sie Harry. - Skoncentrujcie sie i utrzymujcie moja postac w umyslach. Jesli w Krainie Gwiazd i Slonca jest ktores z moich dzieci i jesli moze mowic, to odnajde je, a wy je uslyszycie. Kiedy usiedli, Harry rozejrzal sie po ich twarzach i rzekl: - Gotowi? Widze, ze tak. No to zaczynamy. I to bylo jedyne ostrzezenie przed zapadnieciem ciemnosci. Po chwili, ktora wydawala sie wiecznoscia: Glosy... Najpierw ciche i bardzo odlegle, pozniej jednak napelniajace ciemnosc i rozjasniajace mrok, ktory stal sie szarym polyskiem. Basowy, meski glos mowi po cygansku, ale telepatia Harry'ego od razu przeklada slowa na angielski. -Misha, musisz sie przespac. Jestes taka chuda i zmeczona, ze gdyby on z tego wyszedl, to i tak by cie nie poznal. W jego oczach nic nie ma. Sa puste. Otrzymal potezne uderzenie, to cud, ze nie rozlupalo mu czaszki i mozg nie wyplynal! Zrobilismy, co tylko bylo w naszej mocy, i teraz wszystko od niego zalezy. -Szesc miesiecy - odpowiedzial kobiecy glos (w rzeczywistosci glos powiedzial: dwadziescia piec wschodow slonca). - Szesc miesiecy temu i to wowczas, gdy wojna z Kraina Gwiazd zostala w koncu wygrana. Dlaczego los jest tak okrutny? On tak wiele zrobil dla nas wszystkich. Mozesz mi na to odpowiedziec, Andrei? -Moze taki jest los ludzi takich jak on? - padla odpowiedz. - Jego ojciec i bracia -Nestor, Mieszkaniec - tez nie mieli zbyt wiele szczescia. Nekromanci i nekroskopowie nigdy dobrze nie koncza. Rozmowy ze zmarlymi to cos strasznego, nie mowiac o wywolywaniu ich z grobow. Teraz ani z nikim nie rozmawia, ani nikogo nie wywoluje. Co prawda moze jakos chodzic, je, spi i moze ma sny. Ale to ty go ubierasz, podpierasz go, gdy idzie, karmisz i spelniasz jego potrzeby. I ty za to placisz. -Daj spokoj, Andrei - rzekl jeszcze jeden glos kobiety (Trask wraz ze swoimi ludzmi od razu rozpoznali, do kogo nalezy). - Wiem, ze nie jest to twoja intencja, ale twoje slowa sprawiaja jej bol. Nie widzisz, ze cierpi? -Dlatego tak mowie, bo juz nie moge patrzec na jej cierpienie! - odrzekl mezczyzna. - Wielu innych ludzi, wlacznie ze mna, podzieliloby sie jej obowiazkami, ale Misha nikomu na to nie pozwala. Wszystkim sama sie zajmuje. -Czy to takie dziwne? - powiedzial glos Anny Marii English, ekopatki. - Gdybys ty byl na miejscu Nathana, to robilabym to samo. On jest jej mezem, a ona go kocha. -Wszystko nadaremno - zaprotestowal mezczyzna. - Czy myslisz, ze on widzi, slyszy lub w ogole cokolwiek wie o tym, co sie z nim dzieje? To juz szesc miesiecy. Moze jestem nieczuly, ale chemie wezme na siebie czesc jej cierpienia. Podobnie jak wielu innych ludzi. Tylko ze... co moge zrobic? -Najlepiej, jakbys ich zostawil samych - powiedziala Anna Maria. - Misha poradzi sobie, a gdyby miala trudnosci, to bede w poblizu. -Ha! - zachnal sie Andrei. - Oto, co sie stalo z klanem Lidescich. Jestem wodzem pod nieobecnosc Lardisa, ale kto bedzie sluchal wodza, ktorego wlasna zona jest glucha na jego argumenty? No dobra, niech wam bedzie. Jesli jednak zauwazycie najmniejszy znak poprawy, jakikolwiek znak, natychmiast dajcie mi znac. Musze odbudowac miasto, bo jak wroci Lardis, to bede miec za swoje! Kiedy wyszedl, Anna Maria zwrocila sie do drugiej kobiety: -Nie przejmuj sie moim mezem. On nie chcial cie skrzywdzic. On kocha Nathana tak samo jak Lardis! Jest po prostu wojownikiem. -Tak, wiem - odpowiedziala Misha. - Mowiac szczerze, to nie tylko Andrei sie zamartwia. Patrz, przeciez to moj Nathan. Myslisz, ze on cos slyszy? Albo widzi? To znaczy widzi cos na zewnatrz, bo wiem, ze nie jest slepy. Kiedy idzie i cos jest na drodze, to omija przeszkode. A moze to tylko instynkt, ktory go chroni? Co z nim bedzie? -Bedzie dobrze - powiedziala Anna Maria. - Teraz, gdy juz skonczyla sie wojna, a wampiry zostaly pokonane i zniszczone, nic nie przeszkodzi Nathanowi w powrocie do zdrowia. Gdybysmy mogli przedostac sie do mojego swiata, do lekarzy... o nie. To smieszne. Nathan byl nasza jedyna droga! Metny polysk zaczynal sie przejasniac i byl teraz podobny do gestej, klebiacej sie mgly. We mgle widac bylo zarys dwoch kobiecych postaci, z ktorych jedna siedziala, a druga chodzila z miejsca w miejsce, wyginajac palce dloni. Trask wraz z reszta ekipy wydedukowali z przebiegu rozmowy, ze patrza na te scene z punktu widzenia Nathana, poprzez jego oczy. Dzieki temu domyslili sie takze, ze musial slyszec toczona obok niego rozmowe. Ale czy cos z tego rozumial? Glosy Mishy i Anny Marii wydawaly sie brzmiec monotonnie, jakby sie przebijaly przez grube, mgliste medium. Kiedy niewyrazne postacie poruszaly sie, oczy Nathana w minimalnym zakresie wodzily za nimi. Teraz odezwal sie Harry, ale zwrocil sie tylko do Traska i jego ludzi: -Wiem, co oni czuja, jego umysl rowniez i dla mnie jest niedostepny. Jest jak pusta kartka, zrownany, nieuporzadkowany, z odwroconymi biegunami. Gdyby inteligentny, myslacy umysl porownac do dynama, to mysli Nathana zatrzymaly sie, ustala aktywnosc. Czuje sie, jakbym znalazl sie w opuszczonym domu, gdzie nic nie dziala, albo w mieszkaniu w stanie surowym. Mozliwe, ze czegos jeszcze dowiemy sie z rozmowy kobiet, ale oprocz tego... -...Zaczekaj! - odezwal sie Lardis. -Co? - rzekl Harry. -Odzywa sie moje dziedzictwo jasnowidzacych - powiedzial Lardis. - W koncu zagladamy do mojego swiata. Czuje... czuje, ze cos sie zbliza! -Ja tez to czuje - zauwazyl Harry. - I widze! W zamglonym obrazie pojawila sie jasniejsza plama szarosci, otarla sie o nogi Mishy i zatrzymala w srodku scenerii. Patrzyly na nich zamglone, trojkatne oczy zatroskanego psa, z ust zwisal szary jezyk. Przez chwile obraz byl znacznie wyrazniejszy. Nathanowi wydawalo sie, ze juz kiedys "widzial" to cos. Moze byl to akt rozpoznania? Lardis od razu wiedzial, co, a moze kogo, zobaczyl. Traskowi, Goodly'emu i Chungowi (ktorzy byli w Krainie Gwiazd i Slonca) potrzeba bylo wiecej czasu. Jednak po chwili tez sobie przypomnieli. Jednak nie mieli pewnosci, az do chwili, w ktorej odezwala sie Misha: -Blysku, wierny druhu. Znowu przyszedles nas odwiedzic, zeby zobaczyc, co slychac ze zdrowiem wujka, i troche z nim pobyc. Niestety ze zdrowiem raczej nie predko cos sie poprawi. Nie wiele moge ci powiedziec. -Blysk to wilk - Lardis wzial glebszy oddech - jeden z przywodcow szarego bractwa w Krainie Gwiazd i Slonca. Przyszedl pewnie z gor. To wyjatkowy wilk, podobnie jak jego bracia, a wlasciwie brat. Kiedys byly trzy: Blysk, Grymas i Ciety - to Nathan tak ich nazwal. Wampyry dopadly Cietego. Te dranie pozadaja wilczych serc, watrob i zoladkow! -Kuzyni Nathana - dodal Trask. - Wciaz mi trudno w to uwierzyc, chociaz widzialem je na wlasne oczy. -Moi wnukowie - powiedzial Harry. - Dzikie wilki! Teraz rozumiem. Kiedy ostami raz widzialem mojego syna urodzonego na Ziemi, byl bardziej podobny do wilka niz do czlowieka. Zaczynal zapominac, kim byl kiedys, i radzil mi postapic tak samo. Poparzony przez slonce i bardzo oslabiony uratowal sie dzieki przeksztalceniu sie w takie samo stworzenie, ktore go przemienilo. To wilk go ugryzl i dlatego sam stal sie wilkiem. To bylo niedlugo... przed moja smiercia. -On takze umarl - powiedzial Lardis - ale wczesniej polaczyl sie z wielka biala wilczyca. To ona urodzila te trojke: twoich wnukow i kuzynow Nathana. Nathan mowil mi, ze ich umysly nie sa umyslami zwyklych wilkow. Sa mentalistami, potrafia porozumiewac sie z Nathanem nawet na wielkie odleglosci... - Lardis przerwal, choc widac bylo, ze moglby wiele jeszcze powiedziec. - Wybacz, Harry, zapomnialem, ze... -...ze przenosisz mnie w czasy, do ktorych nie chce wracac. - powiedzial Harry. - A wiec to jest dziecko mojego dziecka. -Wlasnie - potwierdzil Lardis. - Albowiem tys w wielu i wielu jest w tobie. -Lardis - rzekl Harry - jestes starym, madrym czlowiekiem. Na pewno cos ze mnie trwa rowniez w Blysku. Jesli ktos wie, co dzialo sie w Krainie Gwiazd i Slonca, na pewno bedzie to szybki wilk. Musimy tylko zaakceptowac punkt widzenia wilka, ktory moze byc odmienny od naszego... Co to? (Jedno, ostro zakonczone, ucho podnioslo sie do gory, a dzikie oczy otwarly sie szerzej. Otulony mgla zarys wilka wyostrzyl sie, moglo to byc spowodowane przede wszystkim naglym wytezeniem uwagi). Czy to ty, wujku? (Mysl byla krystalicznie wyrazna!). Poprawilo ci sie? Wrociles do nas z ciemnosci? -Wyczuwa mnie - wyjasnil Harry. - Ma swoje oslony, ktore wlasnie lekko uaktywnil... naturalna przezornosc wilka. Ale jest takze zaciekawiony. Krew z krwi, nie moze mnie odrzucic. Na pewno tez nie chcialby, gdyby wiedzial, dlaczego to robie. Kto to? - Blysk cofnal sie, jego siersc lekko nastroszyla sie, a wargi czesciowo odslonily zeby. -Co sie dzieje, stary przyjacielu? - spytala Misha, widzac reakcje wilka, ale poniewaz nie byla telepatka, to Blysk nie mogl jej odpowiedziec. -Teraz - powiedzial w tym samym czasie Harry. - Udalo sie! Pojawily sie zmieniajace sie nieustannie obrazy, niczym sceny w eksperymentalnym filmie, w ktorym obraz przechodzil od tasmy czarno-bialej do kolorowej i z jednego punktu widzenia w inny. Efekt ogladania wywolywal zawroty glowy, poniewaz wcale nie byl to film, zmiany zas scen byly nieoczekiwane i raptowne. Nagle Trask i pozostali patrzyli od dolu na Nathana, ktory siedzial na miekkim krzesle w promieniach letniego slonca padajacych przez otwarte drzwi chaty. Na czesc jego bladej, nieobecnej twarzy padal cien Anny Marii, a Misha przyklekla przy boku Nathana i siegala reka do... do nich? Do Traska i jego agentow? Nie, oczywiscie, ze nie. Siegala reka w strone Blyska! Teraz widzieli caly obraz, Mishe, Nathana, bardzo wyraznie i w jaskrawych kolorach. Widzieli oczami wilka! Gdy zdali sobie z tego sprawe, Blysk rowniez zauwazyl cos obcego, intruza, kogos, kto znalazl sie w jego umysle i nie byl ani Grymasem, ani Nathanem. Nagle podskoczyl i obraz zaczal sie rozmazywac, kiedy panicznie popedzil przed siebie. Tempo biegu bylo zadziwiajace. Wilk biegl przez miasteczko Cyganow zwane Siedliskiem. Nawet z perspektywy wilka, ze wzrokiem nisko przy ziemi, Trask, Goodly, Chung, a zwlaszcza Lardis rozpoznali to miejsce. W miasteczku widac bylo znaki wskazujace na stoczona bitwe lub na przygotowania do oblezenia. Kiedys Cyganie, Lardis i czlonkowie Wydzialu E stoczyli tutaj bitwe, ktora zdawala sie byc ostatnim z bojow toczonych z wampirami. Blysk przebiegl przez miasteczko i wybiegl przez zachodnia brame. Przy okazji pobudzil wszystkie domowe psy do szczekania (choc zaden nie ruszyl za nim w pogon). Zwolnil dopiero wowczas, gdy dotarl na skraj lasu. Dla wilka w wieku Blyska tak dlugi bieg byl wielkim wysilkiem, jednak szare bractwo z Krainy Slonca znane bylo z sily i dlugowiecznosci. W koncu Blysk zatrzymal sie. Serce szybko dudnilo mu w piersi, a nogi drzaly ze zmeczenia. Nastroszona siersc ze sztywno postawionymi wlosami na grzbiecie powoli zaczynala opadac. Wciaz zaniepokojony zatrzymal sie, odwrocil za siebie, patrzac na Siedlisko, i usiadl, starajac sie zaczerpnac tchu. Harry odczekal dluzsza chwile, zanim znowu przemowil do tego niezwyklego wilka. -Nie uciekaj, Blysku - powiedzial mozliwie jak najspokojniej. - Nie dasz rady mnie wyprzedzic. Dlaczego boisz sie swojego krewnego? W jednej chwili Blysk znalazl sie z powrotem na nogach, wyszczerzyl zeby, a siersc na grzbiecie znowu mu sie nastroszyla. Tym razem jednak nie rzucil sie do ucieczki. -Swojego krewnego? - zawarczal. - Tak mam myslec? Byles w moim wujku Nathanie, ale nim nie jestes. Moze jakims lordem Wampyrow, ktory wtargnal na jego miejsce. Kimkolwiek bys nie byl, krewnym czy obcym, wynos sie! -Stary wilku - powiedzial Harry - nie mozesz wiecznie biegac. Nie jestem twoim wrogiem, tylko przyjacielem. Jestem kims o wiele wiecej niz przyjacielem. A poza tym nie slyszales, jak Anna Maria mowila, ze nie ma juz wampirow? -Zaiste, juz kiedys to slyszalem! - odparl Blysk i chociaz nie bylo nikogo w jego poblizu, pokazal jeszcze wiecej zebow. - Odejdz juz, poniewaz moj umysl nalezy do mnie i nie zycze sobie twojej obecnosci. - Probowal podniesc oslony, ale obecnosc Harry'ego byla zbyt mocna. -Nathan jest moim synem - powiedzial Harry. Takze Nestor nim byl oraz Mieszkaniec. Przez jakis czas w umysle Blyska panowalo zamieszanie i niedowierzanie. W koncu szczeknal, zaprzeczajac tym informacjom: -Wsrod szarego bractwa wciaz zywa jest legenda o tym, ze moj ojciec, Mieszkaniec, zginal, walczac z Wampyrami w poblizu Bramy, gdy rozblyslo Wielkie Biale Swiatlo... razem z nim odszedl jego ojciec! Nie jestes moim dziadkiem. Chcialbys byc Harrym? (Pokrecil wilczym lbem). Nic z tego, albowiem jego prochy juz dawno rozproszyly sie po swiecie miotane wiatrami Krainy Gwiazd. -Tak bylo - rzekl Harry. - Na pewno juz nie moich prochow. Ale umysl pozostal. Czy nie widzisz, ze jestesmy krewnymi? Ktoz inny moglby przemawiac zza swiatow, jesli nie Nekroskop? Jestem twoim dziadkiem. Tym razem Blysk pojal, ze to prawda. -Teraz to czuje, to nie klamstwo albo dzialanie wampirzego zlodzieja mysli. To mowa umarlych! Jestes duchem, to fakt, przybyles do nas z daleka. I chociaz nigdy nie spotkalismy sie, twoje mysli wydaja sie... znajome. -Jestesmy jednej krwi - powtorzyl Harry. -Ale... co ty tutaj? (Blysk wciaz byl zdezorientowany, choc teraz juz w mniejszym stopniu). -W swiecie, z ktorego pochodze, Cyganie maja przyjaciol. Oni chca sie dowiedziec, co slychac w Krainie Gwiazd i Slonca - powiedzial Harry i pokazal Blyskowi obraz Traska i pozostalych osob. Znam ich! - wilk az podskoczyl z wrazenia. - Przeciez to stary Lidesci. A takze starzy sprzymierzency w wojnie z Wampyrami. Troche nawet wiem o ich dziwnym swiecie. Moj brat Grymas mi opowiedzial o wyprawie z wujkiem do tamtego swiata. -Jezeli chodzi o problem twojego wujka Nathana, to moze bede mogl mu pomoc -powiedzial Harry. -Naprawde myslisz, ze to mozliwe? (Westchnienie ulgi zabrzmialo jak kaszel lub stlumione szczekniecie). Nathan jest nie tylko moim wujem, ale takze przyjacielem. -Jego umysl przestal dzialac - powiedzial Harry. - Doznal wstrzasu i wszystko -obrazy, wspomnienia, wiedza - zniknely. Ale... mysle, ze chyba cie poznaje, choc z ledwoscia. W glowie twojego wujka jest teraz pusta przestrzen, ktora trzeba wypelnic. Ale potrafie robic rozne rzeczy. Jesli zaprowadzisz nas z powrotem do miasta, do Nathana, to moze bede mogl mu pomoc. Po drodze opowiesz nam, jak to bylo z wojna i tak dalej. Dzieki temu dowiemy sie wszystkiego, czego chcielismy. Blysk wstal, otrzepal sie i rzekl: -Ha! Te burki widzialy jak biegne. Mogly sobie pomyslec, ze uciekam przed nimi. Kto wie, czy niektore nie odwaza sie pokpiwac ze mnie. Ale nie przejmuj sie, kiedy bedziemy przechodzic obok nich, zawarcze, zeby przypomniec im, z kim maja do czynienia! -Swietny pomysl - stwierdzil Harry. - Jak ktorys podejdzie, ugryz go w nos. A jesli ich zeby zaglebia sie w twoje cialo, to sam ugryz ich glebiej. Oko za oko. Widze, ze jestes podobny do mnie! -Na to wyglada - odpowiedzial Blysk. - I wcale mnie to nie martwi - dziadku. Musimy ruszac. Moj wujek potrzebuje ciebie i twoich umiejetnosci. W pokoju Harry'ego w Centrali Wydzialu E szescioro agentow siedzialo w kregu, siodmy byl chwilowo "opetany" przez osmego, ktory skupial sie na sluchaniu opowiesci plynacej z umyslu wilka zamieszkujacego obcy swiat. W historii Wydzialu E (w ktorym zawsze dzialy sie dziwne rzeczy) bylo to jedno z najdziwniejszych wydarzen. Blysk ruszyl w powrotna droge do Siedliska, mial do pokonania dobre pol mili. -Po tym jak swiat sie odwrocil - Blysk zaczal opowiesc - i gwiazda polnocna znowu oswietlala rowniny, kiedy nasza srebrna Luna zawisla wysoko na swej dawnej orbicie, a wody ze swietlistego jeziora opadly, wowczas z dalekiej polnocy powrocily Wampyry. Dla Krainy Slonca i Gwiazd Wampyry sa tym samym co swierzb dla wilkow, wysysaja to, co dobre, i doprowadzaja do smierci. Wampyry wypowiedzialy wojne Cyganom, ktorzy osiedlili sie w miastach, ludziom Nathana i Liedesciego - najwaleczniejszym ze wszystkich wojownikow. Wowczas moj wujek byl zdrowy i wojna z Cyganami okazala sie fatalna w skutkach dla Wampyrow. Z Krainy Wiecznych Lodow przybyly trzy Starsze Wampyry. Najpierw dzialali w ukryciu, napadajac na male, oddalone od innych grupki wedrowcow. Dlatego ich obecnosc dlugo byla niezauwazona. Przemieniali rowniez trogow z Krainy Gwiazd, ktorzy zostali ich robotnikami odbudowujacymi zwalone zamczyska. W tym czasie moj wujek byl z dluga wizyta u Tyrow. Nie wymigiwal sie od swoich plemiennych obowiazkow, ale wsrod Tyrow mial "siostre" o imieniu Atwei. Jak wiesz dziadku, nie byla to prawdziwa siostra, tylko siostra z ducha i z serca. Kiedy wrocil, zobaczyl, co sie dzieje, i przeniosl cale plemie w palace piaski poludniowych pustyni. To najwiekszy z Wedrowcow; w niewidzialny i natychmiastowy sposob potrafi przenosic sie z miejsca na miejsce. Zabral ze soba setki Cyganow na bezpieczne tereny Tyrow, gdzie w podziemnych koloniach znalezlismy schronienie. Ja tez tam bylem razem z moim bratem Grymasem. W tamtych czasach szare bractwo sprzymierzylo sie z Cyganami w walce przeciwko Wam pyrom. Bylismy zwiadowcami Nathana i sledzilismy Wampyry. Cyganie po raz pierwszy zaczeli odnosic sukcesy w walce Wampyrami, ktore okazaly sie przeciwnikami mozliwymi do pokonania. Mozliwe to bylo dzieki temu, ze moj ojciec, Mieszkaniec, przywiozl z innego swiata bron o ogromnej sile, co bardzo pomoglo w wojnie. Choc ojca od dawna juz nie bylo na tym swiecie, Nathan odkryl droge do twojego swiata, dziadku, i uzupelnil zapasy broni. Lidesci nauczyl inne plemiona wytwarzac proch, armaty i rakiety, dzieki czemu oni takze mogli przeciwstawic sie wampirom. Moj wujek dobrze wiedzial, ze nie mozemy zbyt dlugo ukrywac sie w goracym klimacie pustyni. Wampyry mogly zabijac inne stworzenia mieszkajace w gorach i lasach Krainy Slonca, takie jak... wilki! Poza tym Tyrowie byli jego przyjaciolmi i nie chcial ich narazac ani byc winnym ich smierci... Co jeszcze moglbym ci opowiedziec. Wydaje mi sie, ze wiekszosc tej historii dobrze znasz. Moze o tym, jak moj wujek w koncu pokonal Wampyry? I o wypadku, ktory pozbawil go zmyslow, kiedy hucznie swietowano triumf? Moze o jednym i drugim? To bylo tak: Kiedy Nathan dowiedzial sie o Wampyrach z polnocy, samodzielnie wybral sie walczyc z nimi. Samotny wojownik uzbrojony w smiercionosna bron. Nie chcial ryzykowac zycia przyjaciol i dreczyl wampiry, korzystajac ze swego niezwyklego sposobu przemieszczania sie. Kiedy Wampyry dowiedzialy sie, co potrafi, zaczely na niego zastawiac pulapki. Wowczas jego partyzancka taktyka stala sie jeszcze niebezpieczniejsza. Pozniej stare Wampyry - trojka z Krainy Wiecznych Lodow - odeszly (niektorzy mowia, ze przeszly przez Brame), zostawiajac tutaj mlodsze wampiry. Byly to zadne krwi stwory, niewolnicy i porucznicy. Zaczeli walczyc ze soba, starajac sie zdobyc godnosc lorda. To bardzo oslabilo ich sily, choc oczywiscie nie byli tak slabi jak ludzie czy wilki. Nadal byli potwornymi kreaturami. Razem z bratem obserwowalismy, jak walcza ze soba na rowninach. Byly to prawdziwe wojny krwi na mala skale. Opowiedzielismy o tym Nathanowi, ktory wymyslil plan. Powiedzial, ze nadszedl czas, zeby z skonczyc z wampirami na dobre. Chodzilo o atak z zaskoczenia, o bitwe, ktora stoczylibysmy na ich terenie! Coz za pomysl! Konfrontacja z wampirami z Krainy Gwiazd na ich wlasnym terenie! Bez Nathana byloby to niemozliwe. Cyganie musieliby pokonac duze odleglosci odkrytym terenem i ominac stwory wartownicze. Jednak dzieki Nathanowi wszyscy mogli przenosic sie w dowolne miejsce w jednej chwili. Kiedy nad gorami wzeszlo slonce i oswietlilo terytorium wampirow, Nathan wraz z duza liczba dobrze uzbrojonych ludzi przeskoczyl na przelecz prowadzaca do Krainy Gwiazd. W Krainie Gwiazd slonce nigdy nie swieci tak jak w Krainie Slonca i jego promienie nigdy nie padaja na ziemie. Ale nawet wowczas jest to nie do wytrzymania dla wampirow! Dlatego chowaja sie w norach przed sloncem, pozostawiajac na strazy swoje stwory, ktore ukrywaja sie w cieniu. W koncu sa z tej samej materii co wampiry! Dzieki naszym dokladnym namiarom wujek mogl dopasc stwory wartownicze oraz lotniaki i unieszkodliwic je. Pozniej przerzucil reszte armii na pole bitwy. Rozpetalo sie pieklo. W gorach ludzie z lustrami odbijali promienie slonca, kierujac je w miejsca, gdzie widzieli ogien. Na dole ludzie przechwytywali te promienie i swoimi lustrami kierowali je na budzace sie wampiry. Ich ciala byly rozrywane granatami i kulami, posrod nich uwijali sie mezczyzni z maczetami i siekierami. Ostrej stali i srebrnym kulom nie mogla sie przeciwstawic nawet najlepsza bojowa rekawica! Nawet Nathan byl zaskoczony szybkoscia i rozmiarami sukcesu. Przez caly dzien Cyganie zbierali wampirze szczatki i palili je w ruinach starych wiezyc na rowninach. Kiedy zaczal zapadac zmrok, wciaz palily sie ognie i dookola roztaczal sie smrod palonego miesa. Ale procz dymu i dogasajacych ognisk mc juz nie ruszalo sie w Krainie Gwiazd... Tak sie to zakonczylo. W trakcie bitwy nie zginal i nawet me zostal ranny ani jeden czlowiek czy wilk. Dlatego wypadek Nathana byl dla nas jeszcze bardziej bolesny. Stalo sie to wowczas, gdy swietowalismy zwyciestwo w Siedlisku. Klan Lidescich rozpalil wielkie ogniska, pokazujac tym samym, ze nadszedl koniec wampirow i ich panowania. Tanczono, bawiono sie i wystrzeliwano w powietrze rakiety, ktore oswietlaly niebo nawet lepiej od naszej Luny! Niestety, takie rakiety sa niebezpiecznymi zabawkami i jedna z nich poleciala w bok, wybuchajac kolo Nathana. Podmuch wybuchu odrzucil go. Uderzyl glowa o skale. Nieprzytomnego zaniesiono do domu Mishy. I tam pozostal pod jej opieka... Bylo to wiele wschodow slonca temu. Dopiero po dlugim czasie udalo sie zauwazyc niewielka poprawe. Zaczal chodzic, ale wyglada na to, ze wszystko jest dla niego zagadka. Nic albo prawie nic nie pamieta. Kiedy zajrzalem do jego umyslu, zobaczylem, ze panuje tam pustka. Zniknely te zadziwiajace liczby. Gdzie jest moj wujek, ktorego tak kochalem? Jesli moglbys, dziadku, mu pomoc, to cala Kraina Slonca bylaby ci dozgonnie wdzieczna... Kiedy doszli do Siedliska, Blysk skoncentrowal sie i na sztywnych lapach przeszedl zachodnia brame. Cyganie nie zwracali na niego szczegolnej uwagi, wiedzieli, ze to znajomy wilk Nathana, ktory moze wchodzic i wychodzic z miasta, kiedy tylko zapragnie. Jesli chodzi o psy podworkowe, to wystarczylo ostrzegawcze spojrzenie zoltych oczu i nawet niepotrzebne bylo warczenie... XIII Przeszczep skory - Falszywe sladyKiedy Blysk stanal w progu drzwi, Misha zobaczyla go i powitala. -Wiec wrociles - powiedziala, usmiechajac sie nieznacznie. - Skad taki pospiech? Czyzby cos ci wbilo sie w lape? Wypadles bez najmniejszego pozegnania! Zrozumial jej slowa, ktore zabrzmialy zarowno w jego uszach, jak i w umysle, machnal lekko ogonem i podszedl do krzesla, na ktorym siedzial Nathan. Glebokie, lecz nieobecne spojrzenie Nekroskopa zdawalo sie przez moment skupic na wilku, po czym przenioslo sie gdzie indziej. -Tu siedzi, dziadku - niskim tonem odezwal sie Blysk. - Nie ma oslon, wiec bez trudu dotrzesz do jego wnetrza. I tak by ci sie to udalo, poniewaz on nie " wie "! Niestety nikogo tam nie znajdziesz. -Bylem juz tam - powiedzial Harry - masz racje. Nie ma tam mojego syna, jego dom jest bez mebli, a w kominku zgasl ogien. To tak, jakby mieszkal w nim slepy duch, ktory czasami wyglada przez okna jego oczu i nic nie widzi. Na pewno nie zrobie mu krzywdy. Moge sprobowac zmienic nastroj tego wnetrza. -Wrocisz jeszcze, gdy mnie opuscisz? - Blysk wyczul, ze byla to pojedyncza "wizyta", prawdopodobnie jednorazowa. -Watpie - odpowiedzial Harry. - Przybylem na wezwanie. Ale wzywaja mnie w wielu miejscach i juz jestem tutaj zbyt dlugo. -No to zegnaj, dziadku - powiedzial Blysk. Harry w jednej chwili przeskoczyl z czujnego wilczego umyslu do "pustego domu" Nathana, w ktorym krolowala szara mgla. W tym pustym miejscu, gdzie nie bylo nikogo oprocz kolegow z Ziemi, Trask zadal pytanie: -Co bedziesz robic i w jaki sposob? -Na razie to tylko pomysl - powiedzial Harry. - Wiesz, jak sie robi przeszczepy skory? -Oczywiscie - odparl Trask. - Odcina sie zdrowy plat skory z miejsca bez uszkodzen i wszczepia w miejsce poparzone, dzieki czemu skora latwiej sie goi. -Wlasnie - zauwazyl Harry. - Ale moze nie jest to najlepsze porownanie, bo jesli skora zostaje poparzona na przyklad w stu procentach... -...wowczas nie ma nadziei - dokonczyl Trask. - Ale w tym wypadku musimy miec jakas nadzieje. Jestem pewien, ze przynajmniej dwa razy Nathan rozpoznal Blyska, choc nie trwalo to dlugo. -Zrobie, co moge - powiedzial Harry. - Nie zostalo mi zbyt wiele czasu. Inne miejsca mnie sciagaja. -No to zaczynaj - rzekl Trask. - Zrob dla niego, co w twojej mocy, a wowczas nie tylko Kraina Slonca bedzie ci wdzieczna. Harry zaczal dzialac. Nie przeszczepial skory, tylko pamiec. Najpierw Blysk. Wzmocnil obraz wilka i wspomnienia znanych Nathanowi ludzi, ludzi, ktorych obaj znali. Przesylal wspomnienia ze swoich zasobow pamieci w odpowiednie rejony umyslu Nathana. Dzialo sie to z niesamowita predkoscia. Harry byl niczym chirurg zaopatrzony w laserowy lancet, ale zamiast rozcinac i laczyc nerwy przeszczepial platy (obrazy?) pamieci, nakladajac je na surowe sciany umyslu Nathana. Obrazy Mishy, ktora przed chwila widzial oczami Blyska, obrazy Traska, Chunga, Lardisa i Goodly'ego - ekipy dobrze znanej Nathanowi. Ponownie wszczepil obraz Blyska, wiernego, dlugoletniego druha. Na koniec zachowal fantastyczny wir liczb, obracajaca sie sciane murujacych symboli i cyfr, ktore zawirowaly na nieruchomym tle pustki umyslu Nathana. A pozniej nadszedl jego czas... Cos stalo sie z Nathanem i Misha nie wiedziala, co o tym sadzic. Nie wiedziala tez, co sie stalo Blyskowi. To fakt, ze byl wilkiem, ale wiedziala tez, na czym polega jego zwiazek z Nathanem, wiedziala tez o ich pokrewienstwie i o tym, ze byl kims znacznie wiecej niz zwyklym wilkiem. A wilk zaczal nagle podrygiwac, tanczyc i podskakiwac. Machal ogonem jak oszalaly, nastawil uszy i skierowal je jak radary tam, gdzie siedzial Nathan. Stanal w koncu na tylnych lapach, a przednie polozyl Nathanowi na kolanach. Jego pysk znajdowal sie o kilka cali od twarzy Nathana i patrzyl prosto w oczy przyjaciela. Teraz to byly oczy Nathana i przed chwila nawet sie poruszyly - I to nie tylko oczy, poniewaz Nathan uniosl reke, jakby chcial cos pokazac, i otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, ale w jego gardle tylko cos zabulgotalo. Nie byl to cud, ale jak na czlowieka, ktory przez szesc miesiecy nie wykonal zadnego ruchu bez pomocy z zewnatrz ani nawet nie probowal wypowiedziec jednej sylaby... bylo to zadziwiajace! Dla Mishy bylo to tak wiele, ze przez kilka sekund nie byla w stanie sie poruszyc. Kiedy to sie zaczelo, stala w drzwiach, cieszac sie ostatnimi promieniami zachodzacego slonca. Pozniej, calkiem wyraznie uslyszala stapniecie, ale nie byl to odglos lapy, ale stopy. W chacie nie bylo nikogo oprocz Blyska i... Nathana. Zdziwiona Misha odwrocila sie, zeby zobaczyc, co sie dzieje. To, co zobaczyla, unieruchomilo ja na kilka dlugich sekund. Nathan poruszal ustami, jakby cos slyszal, zobaczyl, przypomnial sobie! A jego wilczy kuzyn Blysk podskakiwal jak szalony, upewniajac Mishe, ze to, co zobaczyla, nie bylo snem. Po chwili znieruchomienia krzyknela, wbiegla do srodka i uklekla obok Blyska. Razem z wilkiem wpatrywala sie w oczy Nathana. Bylo w nich swiatlo! Nie byla to pustka miedzygwiezdnych przestrzeni, ale swiatlo rozumu! Pojawilo sie na czas jednego, dwoch, trzech oddechow, a potem przygaslo. A jednak bylo tam! I zanim zaniklo zupelnie, drgnely usta Nathana, a nastepnie otworzyly sie. Tym razem bylo to cos jeszcze cichszego od szeptu, ale Misha wiedziala, ze to jest mowa. Tylko jedno slowo - ale za to takie, ktore sprawilo, ze Misha zaczela zarazem smiac sie i plakac. Niemal bezglosnie dotarlo do niej: "Misha". I tak jak przed chwila wydawalo sie jej, ze czuje czyjas obecnosc, tak teraz wyczuwala obecnosc Nathana. Wiedziala, ze on tu jest i ze zaczal dochodzic do zdrowia... Trask i jego ludzie nie zauwazyli zadnego ruchu, ale kiedy znalezli sie z powrotem w pokoju Harry'ego w Centrali Wydzialu E, kazde z nich poczulo, jakby nagle zatrzymali sie w tym miejscu. I wiedzieli, ze Harry ruszyl w swoja droge, choc podobnie jak Blysk nie wiedzieli, dokad ona wiedzie. Jake krecil sie na krzesle i mrugal oczami. Wygladal, jakby dopiero co sie obudzil. Zmarszczyl brwi i widac bylo po nim zdziwienie, a nawet zaniepokojenie. -Czy to sen? - spytal. - Czy mi sie cos snilo? -Nie - odpowiedzial Trask - to nie byl sen. Pamietasz cos z tego? - Spojrzal na zegarek i zauwazyl, ze minelo pol godziny. Jake zastanawial sie. Patrzyl na twarze otaczajacej go szostki, pokrecil glowa i powiedzial: -Czuje sie... inaczej. Inaczej niz przedtem. -A Korath? - zapytala Liz. - Jest tam jeszcze? -Jest - odpowiedzial gorzko Jake - ale zamkniety... - Po czym gwaltownie sie wyprostowal i z nieukrywanym zdziwieniem zauwazyl: - Co jest, do...? Skad ja to wiem, do diabla? -Instynkt - odpowiedzial Trask. - To jest cos, co masz, nawet o tym nie wiedzac. - Po czym wyjasnil, korzystajac z terminologii Harry'ego: - W gmachu twojego umyslu byl pokoj, ktorego nigdy nie miales potrzeby odwiedzac. Harry tam wszedl, zobaczyl, ze jest ciemno, i po prostu wlaczyl swiatlo. - Po czym skinal na Chunga i Goodly'ego, mowiac: - Mysle, ze juz mozecie go rozwiazac. -Czy byl tu Harry? - spytal Jake, kiedy koledzy z Wydzialu zaczeli go uwalniac. -Zajal sie toba. - Liz skinela glowa potwierdzajaco. - Uspokoil cie. Gdyby tego nie zrobil... to Korath kierowalby toba. Byc moze na dobre. -Albo na zle. - Jake oblizal wyschniete usta i wstal z krzesla. Zachwial sie i wsparl na ramieniu Liz. - Ho, ho! - powiedzial. - Czuje sie, jakbym wysiadl z najwiekszego i najszybszego na swiecie roller coastera! -Najszybszego w dwoch swiatach! - zauwazyl Trask, wzdychajac z ulga. Po chwili jednak przybral sluzbowy ton i stwierdzil: - To jeszcze nie koniec. -Co? - Jake spojrzal na niego ze zdziwieniem. -Mowiac wprost - Trask pokiwal glowa - Harry, czy tez to, co go reprezentowalo, dal nam wskazowki, ktore powinny pomoc oczyscic ciebie i Millie. - Bylo to jasne stwierdzenie, ktore choc dosc chlodne w tresci, zabrzmialo calkiem naturalnie. Trask wiedzial, ze nie mowi calej prawdy, i dlatego spojrzal przepraszajaco na Millie. Ona jednak dobrze go rozumiala, wiec nic nie mowiac, po prostu wziela go pod reke, wyrazajac tym swoje wsparcie. -To co teraz bedziemy robic? - spytal Ian Goodly. Choc bylo to pytanie zadane jak najbardziej powaznie, wszyscy usmiechneli sie, slyszac, jak wypowiada je prekognita. -No prosze - powiedzial zartobliwym tonem Trask. - Prekognita chce wiedziec, co sie wydarzy w przyszlosci! W tej samej chwili dotarl do nich odglos krokow i ktos zdecydowanie zapukal do drzwi. Byl to John Grieve, oficer dyzurny. -Dwie sprawy - zwrocil sie do Traska zaraz po otwarciu drzwi. - Po pierwsze, Turczin ma rozmowe telefoniczna przez szyfrowane polaczenie, a po drugie, Rosjanie oglosili, ze premiera nie ma na konferencji. Nie sformulowali zadnych oskarzen i nie pojawilo sie jeszcze slowo "zdrada". -Gdzie teraz jest Turczin? - Trask wyszedl na korytarz. -Czeka przy centrum dowodzenia - odpowiedzial Grieve. - Technicy nie chca go wpuscic bez twojej zgody. Mamy tez problem z dekoderem. Trask odwrocil sie do reszty zespolu i powiedzial: -Do roboty. Jake, nie rob na razie zadnych eksperymentow, dopoki nie bedziemy pewni, ze wszystko dziala jak nalezy. Ufam ci, ale nie na tyle, zeby pozwolic ci na opuszczanie Centrali. Jestem pewien, ze mnie rozumiesz, Ian, dotrzymaj towarzystwa Jake'owi. Millie i Liz beda sie toba opiekowac. Mysle, ze to bedzie rozsadne, to znaczy... do cholery, nie musze tego tlumaczyc. To po prostu kwestia bezpieczenstwa! Jake i Millie popatrzyli na siebie, po czym Millie odezwala sie: -Nie martw sie, Ben, rozumiemy to. Z pewnoscia rozumieli, ale sytuacja zrobila sie co najmniej niezreczna. Jednak Trask, nie zamierzajac dluzej nad tym sie zastanawiac, ruszyl za Grieve'em do pomieszczenia dowodzenia. Zaniepokojony Turczin stal przed zamknietymi drzwiami z jednym z technikow (zatrudnionym w Wydziale E, ktory choc nie mial parapsychologicznych uzdolnien, byl wysoko ceniony za swoje umiejetnosci), przedwczesnie wylysialym mlodym mezczyzna Jimmym Harveyem. Harvey, choc niewysoki, blokowal dostep do drzwi, nie pozwalajac wejsc rosyjskiemu premierowi. -W porzadku, Jimmy - powiedzial Trask, zblizajac sie do drzwi. - Niech odbierze telefon. Wchodzimy tam razem. -Przepraszam pana - powiedzial Harvey do Turczina, otwierajac przed nim drzwi. Rosjanin zmierzyl go spojrzeniem, ale po chwili odezwal sie pojednawczo: -Niech sie pan nie przejmuje, panie Harvey. Wszyscy mamy jakies obowiazki do spelnienia. - Po czym wszedl do srodka. Jesli jednak Trask oczekiwal, ze Turczin bedzie zaskoczony wnetrzem, sprzetem do komunikacji, terminalami komputerowymi, maszynami szyfrujacymi, licznymi kolorowymi telefonami, ekranami sciennymi, mapami oraz innymi gadzetami, to sie pomylil. Rosyjski premier niemal bez zatrzymania podszedl do biurka, gdzie inny technik trzymal telefon. Byl to nie tylko telefon, ale rowniez maszyna szyfrujaca i deszyfrujaca wiadomosci, pokazujac ich tresc na ekranie, jesli wybralo sie wlasciwy kod na klawiaturze telefonu. -Kod, ktory podal nam pan premier, nie jest kompletny - wyjasnil technik. - Wiadomosc na ekranie powtarza sie, ale nie ma sensu. Turczin rzucil okiem na ekran. Pojawil sie na nim ciag bez konca powtarzajacych sie liter. Wzruszyl ramionami i wyjasnil: -Poniewaz nie mialem calkowitej pewnosci, jak zostane tutaj przyjety, pozostawilem cos w zanadrzu. Byloby smieszne wszystko wam zaoferowac w sytuacji, gdym mial nic w zamian nie dostac. -Rozumiem - odparl Trask. - Sadzisz, ze mozesz uzupelnic kod, zanim twoj czlowiek nie znudzi sie wysylaniem tej samej wiadomosci? -Och, to proste - odpowiedzial Turczin. - Do potwierdzenia potrzebne sa tylko moje inicjaly. -Po rosyjsku? - spytal Trask. - Nie mamy klawiatury z rosyjskim alfabetem. -Wiem, ze nie macie tu wszystkiego. - Turczin usmiechnal sie chytrze. - W Moskwie mam klawiature dzialajaca w czternastu jezykach. Bardzo pomocna, kiedy wspoldzialamy z zagranicznymi dygnitarzami. Jak powiedzialem, domyslilem, sie, ze bedziecie miec z tym... jak to powiedziec... klopot? Do potwierdzenia wystarcza angielskie litery. Nastepnie odezwal sie w kierunku mikrofonu: -Turczin. Stojacy na biurku glosnik odpowiedzial po rosyjsku: -Glos rozpoznany. Czy odbierze pan wiadomosci? -Tak - odpowiedzial Turczin i nacisnal litery G i T. Chaos literek na ekranie natychmiast zaczal ukladac sie w slowa i zdania, drukarka wlaczyla sie i zaczela drukowac informacje po angielsku. Cala operacja zajela kilka sekund, po czym kiedy drukarka przestala drukowac, wszystko zniknelo z ekranu. -Dziekuje, Jurij - powiedzial po rosyjsku Turczin do telefonu. - Lepiej znikaj, zanim cie namierza. -Jestem pewien, ze juz mnie namierzyli - odparl glos. - Nie martw sie. Zanim tu dotra, bede daleko... - Telefon wydal charakterystyczny sygnal i zamilkl. Stojacy obok Traska John Grieve tlumaczyl na angielski rozmowe Turczina ze swoim agentem i zamilkl, kiedy Trask polozyl dlon na ramieniu Turczina, mowiac: -Zakladajac, ze ktos was podsluchiwal, to wypowiadajac imie twojego czlowieka, wskazales, kogo maja szukac. -To prawda - odrzekl Turczin. - "Zakladajac", ze to bylo jego imie! - Uniosl brwi i dodal: - Widac, Ben, ze nigdy nie byles zwyczajnym agentem. Chodzi mi o klasyczne szpiegostwo. Zeby byc politykiem w dawnym Zwiazku Radzieckim, trzeba bylo zdobyc sporo doswiadczenia w tej branzy! Trask skrzywil sie i odpowiedzial: -Czlowiek uczy sie przez cale zycie. Myslalem, ze to Wampyry sa przebiegle! - Nastepnie wyjal papier z drukarki i przeczytal wiadomosc: Zegar wybija dwunasta. Piramidy maja szczyty u gory. Nietoperze zwisaja glowa na dol. Golebie wylecialy. Ksiezyc swieci srebrzyscie. Wody wyrownaja sie. Pies gryzie... Trask przeczytal jeszcze dwa razy, spojrzal na Turczina i Powiedzial: -Mara nadzieje, ze to ma jakis sens dla ciebie, bo dla mnie to jakis belkot! -Tak mialo to brzmiec - rzekl premier. - Ale w rzeczywistosci to bardzo proste. Siedem krotkich zdan, ale wazne jest tylko srodkowe. Chodzi o gliniane ptaszki. -Gliniane golebie? - zauwazyl Trask. - Cele? -Tak. Moi ludzie wypuscili cele, do ktorych maja strzelac moi wrogowie. Ale zeby mowic dalej, musze cie prosic o inne miejsce do rozmowy. Wybacz mi moja przesadna ostroznosc, ale wolalby rozmawiac w cztery oczy. -Tutaj wszystkim mozesz zaufac - stwierdzil Trask. -Nie watpie - odpowiedzial Turczin. - Ale im wiecej ludzi wie o naszych sprawach, tym wiecej ludzi moze o nich opowiedziec... jesli zastosuje sie odpowiedni nacisk. -Najpierw trzeba by wpasc w rece wroga - zauwazyl Trask - co oznaczaloby wasza akcje na obcym terenie. -To zawsze bylo mozliwe i rozwazane - powiedzial Turczin. - Wiec... moze jednak przejdziemy do twojego biura? Piec minut pozniej byli juz sami w biurze Traska. - Mow - mruknal Trask. -Dobrze - zaczal Turczin. - Zanim wylecialem na konferencje, powiedzialem jednemu z moich ludzi, zeby zrobil przeciek, ze mam dostep do informacji mowiacych o ogromnych bogactwach. -No bo faktycznie masz takie informacje - zauwazyl Trask. - W Krainie Gwiazd i Slonca jest tak duzo wysoko-wydajnych zyl zlota, ze przy nich El Dorado wyglada jak podworko nedzarza! -Wlasnie - potwierdzil Turczin. - Moi wrogowie w armii rowniez o tym wiedza przez Michaila Suworowa. A wlasciwie wiedza, ze on cos odkryl, choc nie powiedzial, ani co to jest, ani gdzie. -Tak - rzekl zniecierpliwiony Trask. - Nie zapomnialem o tym. To byla jego polisa bezpieczenstwa przed wyruszeniem przez Brame w Perchorsku. -Tak jest - znowu potwierdzil Turczin. - Byc moze podejrzewal, ze wiem cos wiecej o rownoleglym swiecie. W tym wypadku mial akurat racje. To dlatego powiedzial wojskowym szychom, ze jesli nie wroci, to maja sie zwrocic do mnie z pytaniami. Kawal drania! -Rozumiem - powiedzial Trask. - Zaczeli zadawac pytania, a ty wolales uciec do nas niz opowiadac im o swiecie wampirow - To dosyc jasne, ale nie rozumiem, dlaczego musimy mowic o tym na osobnosci ani dlaczego nagle mam poczucie, ze nie wiem wszystkiego. -Wszystko, co ci powiedzialem, jest prawda - stwierdzil Turczin. -Tak - zauwazyl Trask - ale to nie oznacza, ze powiedziales mi wszystko. -Ach, ten twoj talent! - wyrzucil z siebie Turczin, unoszac do gory rece. - Poniewaz nie moglem cie oklamywac... -...to nie zadales sobie trudu, zeby mi mowic cala prawde - dokonczyl za niego Turczin. -Ale powiedzialbym, mozesz mi wierzyc, ze powiedzialbym - oswiadczyl Turczin, zaczynajac sie pocic. - Gdybym mial tylko dosyc czasu, to na pewno bym ci powiedzial. -Co przez to rozumiesz? -Chodzi o to - mowil Turczin - ze kiedy ta chciwa swinia Suworow zainstalowal sie w Perchorsku, umiescilem tam swojego szpiega. Jakies szesc miesiecy temu cos potwornego przedostalo sie przez Brame, cos tak potwornego, ze gdyby samo nie bylo u kresu sil, to pewnie zaatakowaloby caly kompleks, zabijajac cala zaloge. Ale zbiry Suworowa mialy szczescie i spalily potwora. Ci uzbrojeni i bardzo niebezpieczni byli przestepcy w Perchorsku zaczynali juz miec dosyc czekania na powrot Suworowa. Bylo tylko kwestia czasu, kiedy chciwosc pokona strach i zdobeda sie na odwage, zeby wyruszyc przez Brame na poszukiwania swojego dowodcy. I to nie tylko generala, ale rowniez innych rzeczy... Trask skrzywil sie i pokrecil glowa. -Nie sadze. Jesli ten gang kryminalistow mial do czynienia z rannym stworem wojennym, ktory przezyl wojne w Krainie Gwiazd, to ostatnia rzecza, jaka by im przyszla do glowy, byloby wyruszenie do miejsca, gdzie mogliby zetknac sie z czyms podobnym i to w wiekszej liczbie! -Jesli chodzi o stwora wojennego, to masz racje - odpowiedzial Turczin. - Z opisu wynika, ze to bylo cos takiego. Koszmar podobny do dinozaura, opancerzony i uzbrojony, mial twarz czlowieka, ktoremu wystawaly dlugie kly z ust! Przystosowany byl raczej do walki na ziemi, chodzil na czterech lapach i mial pelne, typowe oporzadzenie wierzchowca: siodlo, strzemiona, wedzidlo i wodze. I tu byl pies pogrzebany. Wszystkie metalowe czesci, wedzidlo, lancuchy, strzemiona i tak dalej... -...byly z czystego zlota! - dokonczyl Trask, ktory zaczynal rozumiec. -Wlasnie. Ciezkie, piekne zloto. Suworow obiecal, ze uczyni ich bogatymi, i teraz zorientowali sie, co mial na mysli. -Dlaczego wczesniej mi o tym nie powiedziales? - spytal Trask. - I co jeszcze masz do powiedzenia? Premier odchylil sie do tylu, westchnal i powiedzial: -No coz, skoro golebie wylecialy, wyglada na to, ze musze ci wszystko opowiedziec. -Zaczyna to brzmiec jak historia bez konca. Turczin pokiwal glowa. -Moj plan zostal puszczony w ruch. Nie mozna tego juz zatrzymac. -Moze mi o nim opowiesz i o tym, czego ode mnie oczekujesz - naciskal Trask. -Po pierwsze, to mam trzech wrogow. Jeden byly wojskowy i dwoch wysokich ranga dowodcow. Nie sa tylko moimi wrogami, ale rowniez twoimi i calego wolnego swiata. To twardoglowi - sa przesiaknieci komunizmem, ekspansjonizmem i checia zdominowania swiata - daj im tylko srodki do realizacja celow, jak na przyklad zloto, a natychmiast wlacza znana mszczaca maszynerie... - Przerwal na chwile, pokrecil glowa i dodal: - Czego chce? To proste. Chce ich smierci! Przez kilka dlugich sekund Trask siedzial nieruchomo, patrzac na swego goscia i na jego wyraz twarzy. Ale Turczin nie potrzebowal zadnego talentu, zeby wiedziec, co jego gospodarz ma na mysli. -Ben, nie jestem morderca! - wyrzucil z siebie gwaltownie. - Ale ci ludzie nimi sa i to w nie mniejszym stopniu od wampirow! Mam ci powiedziec, do czego sa zdolni? Ich plany sa na tyle potworne, ze gdyby wiedziano o nich na zachodzie, to moglyby sie stac przyczyna trzeciej wojny swiatowej. Jak ci wiadomo, CIA w swoim czasie aranzowala przewroty czy zabojstwa. Ale ludzie, o ktorych mowie, sa zdolni do ludobojstwa. Zniszczenie calego panstwa to dla nich drobnostka! - Przerwal, zeby nabrac oddechu. -Mow dalej - powiedzial Trask. Turczin zaczal sie obficie pocic. Otarl czolo i kontynuowal: -Znalazlem sie w miejscu, z ktorego nie ma odwrotu. To, o czym mowie, to najscislejsze tajemnice panstwowe i wlasnie tobie je powierzam. Nie wolno im sie dalej posunac. Jesli zaczeliby dzialac na pelna skale, to nikt juz nie zaufa Rosji ani Gustawowi Turczinowi. Do konca zycia pozostane twoim gosciem, co zapewne nie potrwa dlugo... Jeden z nich, powiedzmy admiral X, sam sie mozesz dowiedziec, jak sie nazywa, jest odpowiedzialny za usuwanie zlomowanych lodzi podwodnych oraz materialow radioaktywnych na wodach miedzynarodowych. Kiedy ten czlowiek w latach szescdziesiatych i siedemdziesiatych ubieglego wieku byl aparatczykiem w ministerstwie obrony ZSRR, zaproponowal zdetonowanie poteznych ladunkow nuklearnych pod lodami Arktyki. Stopiony lod i slodka ciepla woda doprowadzilyby do takich zmian klimatycznych, ze w Europie Zachodniej zapanowalby klimat syberyjski, a centrum Rosji cieszyloby sie klimatem srodziemnomorskim. Ten szaleniec dalej to planuje, brakuje mu jedynie funduszy. Korzystajac z Perchorska i zasobow swiata wampirow, pozyskalby fundusze, choc wczesniej musialby oczyscic tamten swiat z potworow i mieszkajacych tam ludzi. Jednak z jego zboczonym zamilowaniem do broni atomowej zniszczenie calego swiata nie stanowiloby dla niego problemu! Wlacznie z naszymi przyjaciolmi Cyganami... Trask pokiwal glowa i stwierdzil: -Chyba rozumiem, dlaczego chcesz sie go pozbyc. Widze tez, w ktorym miejscu popelniasz wielki blad. Ale mow dalej. -Obrona przestrzeni powietrznej - ciagnal Turczin. - Stary plan, ktory mial byc odpowiedzia na Strategiczna Inicjatywe Obronna Reagana. Niektorzy naukowcy i wyzsi ranga oficerowie Rosyjskich Sil Powietrznych sa przekonani, ze gdyby udalo sie wygenerowac i utrzymac dostateczna ilosc energii, to nieudany eksperyment w Perchorsku moglby zadzialac. Zeby to zrealizowac, potrzebuja tylko pieniedzy lub zlota! Pomysl tylko: niewidzialny parasol chroniacy caly kraj i neutralizujacy zagrazajacy mu atak z powietrza. Co Zachod moglby zrobic w takiej sytuacji? Jesli w wyniku takiego zagrozenia nie wybuchlaby wojna, to trzeba by zbudowac podobny parasol. Tak czy owak bylby to calkowity chaos. W koncu armia. Trzeci z moich wrogow byl generalem, a teraz jest przemyslowcem. Bliski sprzymierzeniec Suworowa zawsze nalezal do jastrzebi. Jesli uwazasz, ze general Patton byl militarysta, albo na przyklad Bombowy Harris, ktory zamienil Drezno w plonace pieklo, to nie wiesz, kim jest ten czlowiek. Kiedy prezydentowi Reaganowi wymsknal sie glupi zart o ataku atomowym na Moskwe, ten facet wyruszyl z pulkiem czolgow w teren, opanowal wyrzutnie rakiet balistycznych i siedzial tam z palcem na przycisku wyrzutni! Trzeba bylo uzyc sily, zeby go stamtad wyciagnac. Na szczescie w obu wypadkach prezydent Gorbaczow wykazal sie poczuciem humoru. Zignorowal gafe Reagana, a generalowi przyznal medal... -Czy to wszystko? Skonczyles? - zapytal Trask, kiedy Turczin zamilkl. -Jeszcze jedno - odparl Turczin. - Ci trzej faceci postanowili odkryc zyle zlota Suworowa, jego legendarne El Dorado. Zostawilem im slady, ktorymi maja dotrzec do Perchorska. Siedzi tam mala armia najemnikow, ktora tylko czeka, zeby ktos ich poprowadzil do swiata wampirow. Tak wyglada sytuacja. Trask przez chwile zastanawial sie nad tym, co uslyszal, po czym odpowiedzial: -Kiedy rozmawialismy w Australii, odnioslem wrazenie, ze twoje glowne cele sa takie same jak moje: nie pozwolic wampirom przenikac do naszego swiata i pomagac w pozbyciu sie tych, ktore juz sie tu przedostaly. Na stale zablokowac Brame w Perchorsku, zabezpieczajac w ten sposob rownolegly swiat Nathana i jego ludzi. -Wowczas tego wlasnie chcialem - odpowiedzial Turczin - i teraz rowniez chce tego. Jednak to nie zmniejsza w zadnym stopniu zagrozenia ze strony moich wrogow. Oni nie znikna, wiec jesli udaloby mi sie upiec dwie, a najlepiej trzy, pieczenie na jednym ogniu, to tym lepiej. -Jesli chodzi o twoich nieprzyjaciol - powiedzial Trask - to starasz sie, zebym uznal ich za swiatowe zagrozenie. Te strasznie brzmiace pogrozki, zbrodnie, ktorych mogliby dokonac, gdyby mieli dostep do zlota w Krainy Slonca i Gwiazd. Jednak nawet gdyby wykopali cala gore zlota i potrafili ja przetransportowac, to i tak nic by im to nie dalo, bo nie mieliby zadnej mozliwosci powrotu. Brama zatrzymalaby ich, poniewaz mozna poruszac sie przez nia tylko w jednym kierunku. To bilet w jedna strone. Jesli chodzi o druga brame, w Rumuni, to zostala na trwale zablokowana. -Nie zrozumiales mnie - zaoponowal Turczin. - Nie chodzilo mi o to, ze oni mogliby to zrobic, tylko ze oni to zrobia, jesli tylko beda miec taka mozliwosc! Procz Krainy Slonca i Gwiazd istnieje wiele zrodel bogactwa. Na przyklad wspomniany byly general jest juz multimilionerem. Co sie stanie, kiedy zostanie multimiliarderem? -No dobrze. Wiem, co ja i moi ludzie mamy robic. I zrobimy to, jesli bedziemy miec taka mozliwosc. Ale ci polityczni wrogowie... to twoja sprawa - podsumowal Trask. - Jesli jednak przypadkiem wejda nam w droge... -Na pewno wejda! - przerwal mu Turczin. - Moge ci to zagwarantowac. -...wowczas sytuacja sie zmieni - ciagnal dalej Trask. - Ale tylko wowczas, gdyby przeszkadzali nam w misji zwiazanej z Perchorskiem. -Mozesz byc tego calkowicie pewien - powiedzial premier. Pokiwal glowa z takim wyrazem twarzy, ze to starczylo za reszte komentarza. -Kola, ktore pusciles w ruch, doprowadza, jak sie domyslam, te trojce do Perchorska. Mam racje? -Nie tak od razu, ale w koncu tam dotra. -To znaczy kiedy? -Moze za jakies... trzy, cztery dni. -Tylko tyle czasu nam zostalo? Dlaczego to zrobiles? Nie mogles troche jeszcze poczekac? Skierowac ich na dluzsza droge? Czy dwa, trzy dni albo caly tydzien to duza roznica? Mamy tu troche problemow, nie mowiac o tej trojce naprawde powaznych wrogow. -Zapomniales o czyms - rzekl Turczin. - O moim szpiegu w Perchorsku. Tam, na Uralu siedzi od dawna prawie czterdziestu ludzi. Wiedza, ze za Brama jest zloto, i trzy dni temu Postanowili czekac jeszcze najwyzej tydzien na Suworowa, ktory powinien wrocic ze zlotem. Jesli nie wroci - co jak wiemy, nie jest mozliwe, bo nie zyje, a nawet gdyby zyl, to tez nie dalby rady wrocic - to zabiora ze soba cala bron z Perchorska i sami wyrusza do swiata wampirow! Wiemy, ze nie wygraja z wampirami, spotka ich taki sam los co Suworowa. Wowczas wampiry znowu zaczna sie zastanawiac, skad przybyli obcy. Tylko ze tym razem, zamiast trojki przedstawicieli, moze sie tu zjawic cala armia! To dlatego mowilem, ze nie mamy czasu! Trask jeknal. Pochylil sie i zakryl twarz dlonmi. Powoli pokrecil glowa. -Czyzbym powiedzial cos niewlasciwego? - spytal zaniepokojony Turczin. Trask spojrzal na niego i rzekl: -Wyglada na to, Gustaw, ze mamy inne cele... a moze i nie. Dowiedzialem sie o tym nie dalej niz kilka minut temu. -O czym ty mowisz? O czym sie dowiedziales? -Ze w Krainie Slonca i Gwiazd nie ma juz wampirow - odpowiedzial Trask. - Szesc miesiecy temu skonczyla sie wojna i Nathan zwyciezyl. Ranny stwor wojenny, ktory przedostal sie przez Brame, byl ofiara tej wojny. Chcial sie gdzies schowac albo umrzec. Kiedy Trask o tym opowiadal, twarz Turczina zmieniala wyraz od krancowego zdumienia przez niedowierzanie az do gniewu. -Nic o tym nie wiedzialem! - Wstal i walnal piescia w biurko. - Wiedzialem tylko tyle, czego dowiedzialem sie od ciebie w Australii. Ze w Krainie Slonca i Gwiazd trwa wojna i ze dzieki ekspedycji Suworowa Wampyry wpadly na pomysl, zeby przedostac sie do naszego swiata. A teraz mowisz mi, ze wojna sie skonczyla i nie ma juz wampirow w Krainie Gwiazd. Myslalem, ze nawet jak moi nieprzyjaciele przejda przez Brame, to... to... -...to stana oko w oko z Wam pyrami - dokonczyl za niego Trask. - To bylby koniec tej historii oraz twoich wrogow. Nie moglbys wymyslic dla nich okrutniejszej pulapki. Ani dla nich, ani dla nikogo innego. -Zapomniales, ze chcialem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zaprotestowal Turczin. - Niektore z wampirow zginelyby w walce z kryminalistami z Perchorska, co pomogloby Nathanowi. Mialby mniej potworow przeciwko sobie i swoim ludziom. Mam nadzieje, ze to rozumiesz? -Rozumiem, ze mamy problemy - powiedzial Trask. - Jezeli o mnie chodzi, to mam tyle problemow, ze leb mi peka. Nawet nie wiem, od czego zaczac. Nie chce nawet o tym myslec. -Ale musisz - powiedzial Turczin. - Mysle, ze to niczego nie zmienia. Musimy dzialac jeszcze szybciej. Zamiast czekac, az tych trzech dolaczy do reszty kryminalistow w Perchorsku i razem dokonaja najazdu na Kraine Slonca, co bedzie oznaczac starcie z Nathanem i Cyganami skutkujace rozlewem krwi, musimy zniszczyc Perchorsk, dopoki ci recydywisci tam siedza. Pamietaj, ze z doswiadczonymi dowodcami i dostatecznym zapasem broni beda o wiele grozniejsi dla Cyganow niz cokolwiek wczesniej. Nawet Nathan z jego niezwyklymi mozliwosciami nie zmniejszy ogromnych strat w ludziach. -To moze byc cos znacznie wiecej niz straty - Trask pokrecil glowa. - Dowiedzialem sie, ze Nathan jest ranny i bezbronny. Widze, ze maszyneria, ktora uruchomiles, przetoczy sie po niewinnych ludziach. Po moich przyjaciolach i po Nathanie, ktory jest rowniez twoim przyjacielem. Nie moge pozbyc sie mysli, ze uknules te cala intryge wylacznie dla siebie. -Dla siebie? - Turczin zaczal skubac sie po brodzie i staral sie wygladac na dotknietego. - Czesciowo tak. Ale dzialalem glownie z mysla o moim kraju i o twoim, o calym swiecie, w tym takze o swiecie wampirow. -Co? - odrzekl Trask. - Myslisz, ze przekonasz mnie co do tego, ze banda zadnych zlota lupiezcow szalejaca po swiecie Nathana jest dobra dla Cyganow? Dopiero co zakonczyli wojne, a ty im fundujesz wlasnie nastepna! -Nie mialem o tym pojecia! - ponownie zaprotestowal Turczin i zaczal chodzic po pokoju. - Zreszta przed chwila zaproponowalem ci rozwiazanie. Chyba sie dogadalismy co do tego, ze Brama musi byc zamknieta, chocby po to, zeby ochronic swiat Nathana? -Oczywiscie - odpowiedzial Trask. - Jeden Bog wie, jak bardzo chcialbym, zeby to cholerstwo nigdy nie powstalo! Chodzi o to, ze nie ma potrzeby natychmiastowego dzialania, przynajmniej w sytuacji, gdy wojna zostala wygrana. -Znowu o czyms zapomniales - powiedzial Turczin, uderzajac ponownie piescia w biurko. - Nie ma znaczenia, co zrobilem - czy tez mimo tego, co zrobilem - potrzeba nadal istnieje. Ci skazancy w Perchorsku przejda przez Brame pod dowodztwem moich wrogow albo bez nich! Jest to nieuniknione od chwili, gdy zobaczyli zloto zwisajace z tego stwora wojennego. Dziwie sie tylko, dlaczego do tej pory nie wyruszyli! -No coz - Trask wstal z fotela. - Co sie stalo, to sie nie odstanie. Od tej chwili bedziemy w tej dyskusji gonili za wlasnym ogonem. Jak ci mowilem, mam sporo spraw do zalatwienia. Jezeli pozwolisz... -Ale najpierw... - powiedzial Turczin, stajac pomiedzy Traskiem a drzwiami -najpierw musze sie dowiedziec, musisz mi powiedziec, czy macie nowego Nekroskopa. Czy przynajmniej mam racje, zakladajac, ze tak jest. Trask nie widzial powodu, by temu zaprzeczac, bo i tak Jake mial wkrotce wkroczyc do akcji. -Tak - padla odpowiedz. - Na szczescie dla ciebie i dla mnie mamy Nekroskopa. Ma pewne ograniczenia i swego rodzaju problemy, ale wspoldziala z nami. Westchniecie ulgi premiera bylo bardzo wyrazne. -No to zarobili na swoje pensje - powiedzial. -Zarobili? - Trask zatrzymal sie przy drzwiach. -Moi esperzy - odpowiedzial Turczin. - Powiedzieli mi, ze cos mocnego pojawilo sie w psychicznym eterze oraz ze bylo obecne w bardzo roznych miejscach wowczas, gdy organizacja Luigiego Castellana ulegla zniszczeniu. Wtedy zorientowalem sie, ze to musi byc Nekroskop. XIV Podwodny sabotaz-Najwieksze z zagrozen Byl wczesny wieczor. Trask i jego ludzie wrocili z rejonu Morza Srodziemnego niecaly dzien temu, a w miedzyczasie bardzo wiele sie wydarzylo. Jednak dla szefa Wydzialu czas stal niemal w miejscu i wszystko dzialo sie zbyt wolno. Wiedzial, ze zamiast siedziec w Londynie powinien byc teraz w Turcji i scigac Malinariego, Vavare... i Szwarta? Co ze Szwartem? Czy to mozliwe, ze przezyl podziemny wybuch i zdolal dolaczyc do tamtej dwojki? Tak wiele pytan i tak wiele do zrobienia. Jezeli chodzi o Turcje, to Trask wraz ze swoimi ludzmi planuje wyruszyc tam tak szybko, jak tylko jest to mozliwe. W miedzyczasie lokalizator Bernie Fletcher znajdowal sie gdzies w Turcji wraz z dwoma innymi agentami Wydzialu Specjalnego. Byli to policjanci, z ktorymi juz kiedys Bernie pracowal. Trask troche sie martwil o niego. Problem polegal na tym, ze choc Bernie byl bardzo dobry w sledzeniu na odleglosc, to nie dorownywal Davidowi Chungowi. Niewatpliwie byl utalentowany oraz skuteczny, dlatego Trask wolal trzymac go w Centrali. Jednak jego intuicyjne wyczuwanie bylo jednoczesnie dostrzegane przez podobnie uzdolnionych ludzi. Potrafil wyszukiwac i sledzic pozadane obiekty, ale rownie latwo mozna go bylo namierzyc. Prawie nie posiadal oslon. Wiekszosc esperow z Wydzialu nie mialo zadnych trudnosci z ustaleniem, gdzie jest Bernie. Jego aktywnosc umyslowa byla dla nich jak biegun dla igly magnesu. Kiedys nawet Trask mu powiedzial: -Badzmy szczerzy, Bernie, wystajesz jak patyk nad poziom metafizycznego eteru. Po prostu swiecisz w ciemnosciach! A teraz wyslal tego samego czlowieka do Turcji z zadaniem wysledzenia dwojki (a moze trojki) najniebezpieczniejszych stworzen, ktore kiedykolwiek postawily stope na ziemi. Z drugiej strony Bernie znal wlasne ograniczenia i pilnowalo go dwoch specjalnie wyszkolonych agentow ochrony. W koncu Wydzial E nie zajmowal sie biurowa robota, a niebezpieczenstwo nie bylo obce agentom Traska. W obecnej sytuacji wszyscy ryzykowali zyciem. Serce Traska bilo w szybszym rytmie, rowniez nogi niosly go pospiesznie do przodu, jednoczesnie zauwazal u siebie zwiekszajacy sie poziom leku. Bal sie niemal o wszystko. Wcale nie przesadzal, kiedy powiedzial Turczinowi, ze zwalilo mu sie tyle spraw na glowe, ze prawie nie mogl myslec. Jednak nie mial wyboru i dziekowal Bogu za to, ze czasem inni go w tym wyreczali. Wchodzac do pokoju oficera dyzurnego zarzucil go pytaniami: -John, jak wyglada sytuacja? Czy Bernie Fletcher cos namierzyl? Kiedy wylatujemy? Czy mowilem, kto jeszcze leci? Czy sa dla mnie jakies wiadomosci? John Grieve podniosl glowe schylona nad papierami na biurku i powiedzial: -Sytuacja jest taka jak zawsze: borykamy sie z kryzysem. Ale brniemy do przodu. Jesli chodzi o wiadomosci, to na mikrofilmie Turczina jest cos, o czym powinienes wiedziec. Dzwonil Fletcher, znamy jego polozenie. Wyglada na to, ze namierzyl po drodze naszych "przyjaciol". Jutro rano masz leciec pierwsza klasa liniami British Airways. Nie mowiles wyraznie, kto ma leciec z toba i bardzo prawdopodobne, ze zmienisz zdanie co do skladu ekipy, kiedy zobaczysz, co Turczin nam dostarczyl. I na koniec: oczekuje cie banda ludzi w pomieszczeniu dowodzenia. -Czekaja na mnie? -Jake Cutter, Millie i reszta twoich najblizszych pracownikow, - wyjasnil Grieve. - Nie jestem pewien, co planuja, ale Jake powiedzial, ze chca dzis wieczorem zrobic cos takiego, co uspokoi wszystkich... albo i nie. To cos od Turczina jest takze w pomieszczeniu dowodzenia wyswietlone na ekranie sciennym. -Dobra, ide - powiedzial Trask. Po czym odwrocil sie i rzucil przez ramie: - Zamow na dole stolik dla dwoch osob, dobra? Na siodma trzydziesci. -No to zostalo ci tylko czterdziesci piec minut - poinformowal go Grieve. - Zdazysz? -Mam nadzieje - odpowiedzial Trask. Ale kiedy szedl do pomieszczenia dowodzenia byl prawie pewny, ze to akurat zalezy od Jake'a i Millie... Trask mial sluszne podejrzenia co do tego, co dzieje sie w pomieszczeniu dowodzenia. Wszyscy agenci mowili Jake'owi o tym, co Harry opowiadal o czerwonych liniach w czasie Mobiusa: jak przewijaja sie pomiedzy niebieskimi i jak linia zakazonej osoby zaczyna przybierac rozowy odcien, ktory pozniej staje sie coraz bardziej czerwony. Wszedl do pomieszczenia w trakcie toczacej sie klotni, prekognita Ian Goodly byl tak rozzloszczony, ze Trask nie przypominal sobie, zeby wczesniej widzial go w takim stanie. -Moja jedyna rada, to nie robic tego! - mowil Goodly wysokim tonem swojego glosu, ktory wedrowal na skali w gore, gdy byl zdenerwowany. - Przyszlosc moze nas oszukac. Mnie juz nieraz oszukala, a niby jestem ekspertem! Nawet Nathan sie pomylil, kiedy chcial przewidziec przyszlosc. Zabral mnie kiedys do Kontinuum i zobaczylismy, ze jego niebieska linia sie konczy. -Ale przeciez powiedziano mi, ze on zyje. - (Jake Cutter byl druga osoba z klocacych sie). -Wlasnie! - prawie krzyknal Goodly. - Jego niebieska linia konczyla sie w Krainie Slonca, ale tylko dlatego, ze mial przejsc do naszego swiata. Skad moglismy wiedziec, ze kiedy wroci do swojego swiata, jego linia bedzie biegla tak jak wczesniej? To odkrylismy znacznie pozniej. Jednak przed tym bylismy pewni, ze jego zycie niedlugo sie skonczy. -A wiec mowisz, ze zauwazyles cos zlego, co pozniej okazalo sie dobre? - zauwazyla Millie. - To przeciez nikomu nie zaszkodzilo. -Nie sluchasz mnie! - Goodly wyrzucil rece do gory. - Jak ci mam to wyjasnic? Nie mozesz ingerowac w przyszlosc! Nawet Harry staral sie to powiedziec. Powod jest prosty: jesli zauwazysz cos zlego, to moze cie kusic chec zmiany sytuacji, co tylko ja pogorszy! Przyszlosc zasadniczo nie jest innym czasem, tylko innym miejscem! - Znowu uniosl rece do gory. - Bog natchnal mnie wlasciwymi slowami. - Spojrzal na wyraz ich twarzy i nie dostrzegajac zadnej zmiany, opuscil rece i zaczynajac sie do nich odwracac, dodal: - Moge sobie I tak gadac, ale widze, ze i tak to zrobicie. Moze tak wlasnie ma byc? To co bedzie, juz sie zdarzylo. -Niekoniecznie - powiedzial Trask, robiac krok do przodu. - Przynajmniej dopoki ja tu dowodze. - Odwrocil sie do Jake'a i rzekl: - Czy nie pamietasz, jak mowilem, zebys nie eksperymentowal ani nie probowal nic robic, dopoki wszyscy sie na to nie zgodzimy? -Mowiac "wszyscy", mowisz glownie o sobie, tak? - powiedzial Jake. - Czekalismy na ciebie. Trask wzial gleboki oddech i ruszyl do przodu, ale Millie weszla pomiedzy niego a Jake'a. -Ben - powiedziala. - Jestem z Jakiem. Calkowicie go popieram. A on wspieral ciebie, robil wszystko, o co go poprosiles. Teraz to ty powinienes wstawic sie za nim. I za mna Musimy sie tego dowiedziec. Ty musisz to wiedziec, Ben. Znowu wszystkie spojrzenia skupily sie na nim. Liz, Lardis, David Chung, Ian Goodly, Millie... i oczywiscie Jake. Esperzy Traska, a nawet personel techniczny obslugujacy sprzet Wszyscy. Trask spojrzal na Goodly'ego. -Odradzales im, prawda? -Tak samo jak Harry - potwierdzil Goodly. - Ale nie moge powiedziec, ze mam do tego prawo. To tylko przeczucie. To dotyczy przyszlosci. Moze to dlatego, ze czasem chce nie potrafic zagladac w przyszlosc, i dlatego chce, zeby oni tego nie robili. -Ale jesli tego nie zrobimy - Jake zwrocil sie do Traska - to nigdy nie bedziesz miec do nas pelnego zaufania. Jezeli chodzi o mnie, to musze wiedziec. Co bys zrobil na moim miejscu? Na pewno to samo. Dzieki temu wszyscy dowiemy sie, o co chodzi. Nie mamy wyboru. Jesli teraz mnie powstrzymasz - jesli potrafisz - to zrobie to sam przy najblizszej okazji. Trask spojrzal na Millie. -Musze isc z nim, Ben - powiedziala. - Bylam w ogrodzie Szwarta i to znacznie dluzej niz Jake. A skoro czesc tych zarodnikow dotarla na powierzchnie... -...Tego jeszcze nie wiemy - przerwal jej Trask. -Ale jesli - podjela watek. - To rownie dobrze moge byc zakazona. -Tak czy owak musimy to wiedziec - odezwala sie Liz. - jesli Jake i Millie sa czysci, czego jestem pewna, to mozemy dzialac dalej. A... -... A jesli nie? - Trask mial tak sucho w gardle, ze prawie zaskrzeczal. Wiedzial, co Liz czula do Jake'a, ale jego mysli skupione byly przede wszystkim na Millie. -A jesli nie - powtorzyl za nim Lidesci swoim tubalnym glosem - to bedziemy mogli im udzielic... pomocy. - Wszyscy wiedzieli, co Lardis mial na mysli. Trask pokrecil gwaltownie glowa. -Nic z tego - zwrocil sie do Lardisa. - Co ty sobie myslisz? To nie jest jakis oboz Cyganow w Krainie Slonca! -Moze i nie - odparl Lardis - nie jest to Kraina Slonca, ale mozemy miec taki sam problem. Traskowi nie podobal sie rozwoj wydarzen, nie chcial przestraszyc Millie, ale tez nie potrafil przedstawic Jake'owi przekonujacych argumentow. -No dobra - powiedzial w koncu. - Skoro juz to ustaliliscie, to do dziela... tu i teraz. - W umysle Traska byla jeszcze jedna mysl, ktora staral sie jak najlepiej ukryc. Jake spojrzal na Millie i razem staneli na srodku pomieszczenia. Oprocz Traska pozostali esperzy usiedli na krzeslach, patrzac w kierunku Jake'a i Millie. -Jake, Millie - zwrocil sie do nich Trask - dzisiaj bylismy juz w roznych dziwnych miejscach, ale nie tak dziwnych jak to, do ktorego sie wybieracie. Jake, opiekuj sie nia. Jake spojrzal mu prosto w oczy i nie bylo juz w ich spojrzeniach nawet cienia niezgody czy animozji. -Ty tez, Ben - rzekl Jake. - Zajmij sie... wszystkim. Nastepnie obejmujac Millie, powiedzial: -Trzymaj sie mnie. Juz tam bylas, choc krotko. Tym razem bedziemy dluzej, bo nie wybieramy sie dokads, ale do "kiedys". Zobaczymy, co jest do obejrzenia. Mysle, ze tak to dziala. Kiedy to powiedzial, Trask nagle zorientowal sie, ze Jake, jakkolwiek niewatpliwie byl Nekroskopem, to jednak dopiero od niedawna. Czy faktycznie wiedzial, co robi? Postanowil zadac to pytanie... ale nie bylo juz komu. -Bron z nabojami usypiajacymi! - zawolal Trask, kiedy tylko poczul ruch powietrza naplywajacego w miejsce chwilowej prozni spowodowanej zniknieciem Jake'a i Millie. W zbrojowni. Ten sam typ, ktory byl na wyposazeniu Invincible. Chce ja miec tutaj i to zaraz! Liz az jeknela i szybko powiedziala: -Chyba nie myslisz...? -Myslenie to moja praca - odparl Trask. - Ty tez mysl! To jest Centrala Wydzialu E. Oni wlasnie wyruszyli, zeby dowiedziec sie co i jak. Oznacza to, ze my tez musimy wiedziec. Nie chce posuwac sie do ostatecznosci. To tylko srodki bezpieczenstwa. Jesli jednak wroca w innym nastroju, a tylko Bog wie, do czego Jake jest zdolny - czy mam mowic dalej? I nie patrz na mnie jak na jakiegos potwora. Akurat kocham Millie tak samo jak ty Jake'a. Jeden z technikow przyniosl bron z nabojami usypiajacymi. Trask dal ja Chungowi i Goodly'emu. -Dlaczego my? - chcial wiedziec Chung. -Jestescie najlepsi - rzucil krotko Trask. - Wlasnie zaczynalem myslec, ze to wszystko mnie przerasta, ale teraz wydaje mi sie, ze tylko ja jestem w miare przytomny! Jesli ta dwojka wroci, wiedzac, ze sa w tarapatach, to tez bedziecie to wiedziec? Czy cos wyczujecie? Wiem, ze tak. Na litosc boska, bierzcie ten sprzet! Wykonajcie jak najlepiej swoje zadanie i skierujcie uwage na obecnosc smogu mentalnego. -Co do ciebie - Trask zwrocil sie do Goodly'ego. -Mam starac sie odczytac przyszlosc, tak? - wszedl mu w slowo prekognita. - Myslisz, ze co caly czas robie? Niestety nic mi nie wychodzi. Od kilku tygodni mam z tym trudnosci. Wlasciwie od czasu pobytu w Australii. Im mocniej naciskam na przyszlosc, tym bardziej mnie ona odrzuca. -Wiem - pokiwal glowa Trask. - Ja tez mam problemy z moim talentem. Ale dopoki bedziesz mogl nacisnal palcem na spust, dopoty nie bede sie tym martwic. Wiec przygotuj sie. Zrobilbym to sam, ale w tym czasie chce sie przyjrzec czemus innemu. Trask poszedl w strone wielkiego ekranu, ale Liz zatrzymala go, lapiac za ramie. -Chyba nie masz zamiaru ich uspic, gdy tylko sie pojawia z powrotem? Trask spojrzal na nia, uwolnil sie od jej chwytu i rzucil okiem na Chunga i Goodly'ego. Wygladali nie niezbyt przekonanych do natychmiastowego dzialania, podobnie jak Liz, a nawet tak samo jak sam Trask, ktory nie mogac sie zdecydowac, powiedzial: -Niech to diabli! Zostawiam wam decyzje. Gdy wyjda z Kontinuum, dzialajcie zgodnie z waszym przekonaniem. - Zaraz potem ruszyl w strone ekranu, na ktorym widac bylo wielka ilosc przetwarzanych informacji. Posrodku widac bylo szczegolowy plan kompleksu Perchorsk na Uralu. Ale Trask wiedzial, ze chodzi o cos znacznie wiecej. Wedlug oficera dyzurnego Johna Grieve'a bylo tam cos, co mialo zmienic sklad zespolu, ktory planowal zabrac ze soba do Turcji. -Przewin do przodu - mruknal. Perchorsk zniknal z mapy i na ekranie pojawila sie mapa pokazujaca obszar polnocnej Rosji i Europy z Wyspami Brytyjskimi wlacznie. Na mapie zaznaczono kilka malutkich, koncentrycznych tarcz z kropkami w srodku. Wiekszosc z nich wskazywala na oceaniczne glebie, a niektore na plytsze obszary morza. Trask podniosl reke i powiedzial do technika: -Zatrzymaj! - Mapa przestala sie przesuwac. Trask poczul, jak zaczyna mu cierpnac skora na plecach. Widzial juz podobne mapy i pamietal, co sie na nich znajduje. Tarcze wskazywaly miejsca, w ktorych marynarka rosyjska zatopila atomowe lodzie podwodne, ktore skonczyly sluzbe i nie byly potrzebne po zakonczeniu zimnej wojny. Nie posiadajac finansowych oraz technicznych mozliwosci zlomowania tych smiercionosnych wrakow, ktos w dowodztwie rosyjskiej marynarki, prawdopodobnie jeden z wrogow Turczina, postanowil zatopic je na wodach miedzynarodowych. David Chung od lat sledzil rosyjskie wraki lodzi podwodnych i miedzy innymi dzieki niemu powstala ta mapa. Na mapie widac bylo, ze jeden z mniejszych celow opuscil zaznaczone miejsce lub do niego nie dotarl. Jego obecna pozycja zostala oznaczona kolkiem. Lokalizacja nowego obiektu stanowila powazny problem. Rosyjska atomowa lodz podwodna znajdowala sie okolo stu piecdziesieciu mil na zachod od Irlandii, w miejscu, gdzie zdaniem niektorych oceanografow cieple wody pradu zatokowego scieraly sie z zimnymi wodami naplywajacymi z Arktyki. Osadzenie rdzewiejacej lodzi w tym miejscu na dnie wiazalo sie z takim zagrozeniem, ze po pewnym czasie smiercionosne promieniotworcze odpady mogly wraz z pradami morskimi dotrzec na Floryde, Bahamy i praktycznie na cale wschodnie wybrzeze Stanow Zjednoczonych! Ocean Atlantycki to niewatpliwie wielki akwen i w porownaniu do jego obszaru nawet ogromny atomowy okret podwodny wydaje sie malutki. Ale Greenpeace i szereg innych poteznych organizacji ekologicznych nie uznaja tego okretu za niewielkie zagrozenie, zwlaszcza ze zatrucie w tym miejscu niosloby mozliwosc zaburzenia rownowagi w skali globalnej. Zatopienie okretu w tym miejscu zostaloby uznane za najgorszy i najwiekszy wypadek skazenia w historii Ziemi. W porownaniu do katastrofy w Czarnobylu spowodowanej bledem obslugi ten akt niszczenia srodowiska zostalby uznany za przemyslane i niespotykane ekologiczne barbarzynstwo na niespotykana skale. Dla Rosji, ktora ustawicznie zwiekszala swoje zadluzenie i stawala sie coraz bardziej zalezna od Zachodu, bylby to gospodarczy i polityczny wyrok smierci. I to byl powod przekazania tej informacji przez Turczina. Byla to bron w walce z jego przeciwnikami. Wystarczylo ujawnic zagrozenie zachodnim obroncom srodowiska i wskazac winowajcow, aby pozbyc sie ich z szeregow wladzy i odizolowac na dlugi okres czasu. Bylo to zabezpieczenie Turczina, na wypadek gdyby nie udalo sie zrealizowac planu zwiazanego z Perchorskiem. -Czy macie jakis opis, informacje na temat tego, co tu sie dzieje? - Trask zapytal technikow. -Tylko po rosyjsku i to zaszyfrowany. Jeszcze nie zlamalismy szyfru, mamy jednak date. -Date? - powtorzyl za nim Trask. -Tak. Cokolwiek sie tam wydarzy, bedzie miec miejsce juz za trzy dni. Teraz Trask byl juz calkowicie pewny, ze lokalizator David Chung nie pojedzie z nim do Turcji. Musi sledzic rosyjski statek. Lokalizator oraz prawdopodobnie Greenpeace lub ktoras z podobnych organizacji wraz ze sztabem ludzi z rzadu zrobia wszystko, aby zapobiec zagrozeniu. Mozliwe, ze pozwola na rozwoj wydarzen, gromadzac w miedzyczasie dowody, i wkrocza dopiero w ostatniej chwili. Tak przynajmniej dzialano dotychczas w podobnych sytuacjach... W calkowitych ciemnosciach, ciemnosciach, ktore przekraczaly wszystko, do czego mozna by je porownac, czy to na ziemi, czy w przestrzeni kosmicznej, Millie kurczowo trzymala za reke Jake'a i plynela, lub moze raczej dryfowala, za swoim materialnym przewodnikiem w niematerialnym, metafizycznym Kontinuum Mobiusa. W koncu zaczela mowic ochryplym szeptem (cale szczescie, ze to byl tylko szept): -Jake, tu nic... -Przestan! - przerwal natychmiast Jake. Jej glos zabrzmial jak ogromny, ogluszajacy dzwon. Kiedy echo stopniowo zamilklo skierowal do niej mysl: -Jesli chcesz cos powiedziec, to w zupelnosci wystarczy to pomyslec. Na pewno cie uslysze. -Telepatia? - spytala. - Ty? -Nie - odparl. - Jezeli chodzi o mnie i o Liz, to rzeczywiscie istnieje cos takiego. Ale nie w stosunku do ciebie. To dzieki Kontinuum. Myslalem, ze czytalas o tym. -Tak, czytalam, ale rzeczywistosc to co innego. Kiedy poprzednim razem tu bylam, Urwalo to tylko chwile. Nie bylo czasu, zeby sie rozejrzec... albo porozmawiac... na nic nie bylo czasu. -Tu nic nie ma - przypomnial Jake. - Kontinuum Mobiusa to Wielka Pustka. Nie powinno nas tu byc. Wszystko, co tu wnosimy albo czego jestesmy przyczyna, jest obce w tym miejscu. Tylko ze nic i nikt oprocz Kontinuum tego nie doswiadcza. To jest troche tak, jakbys byla pierwsza osoba zanurzajaca sie rano w basenie w bezwietrzny dzien. Woda jest spokojna, idealna, jak krysztal... dopoki nie wskoczysz i nie zburzysz tego spokoju. Kiedy mowisz na glos, to po prostu dodajesz do tego chlapanie woda. W Kontinuum Mobiusa nawet mysli posiadaja swoj ciezar i dlatego je slyszymy. -To jest jak, no nie wiem, jak poezja - powiedziala Liz i sama zdziwila sie wlasna mysla. - To taka czesc ciebie, ktorej nie znamy. Chcialabym, zeby Ben Trask to uslyszal. -Naprawde? -Tak. Czasami mysle, ze on uwaza cie za bezdusznego czlowieka. Och! (Nagle zdala sobie sprawe z tego, co powiedziala). Przepraszam, nie chcialam, zeby to tak zabrzmialo. -Wiem - zapewnil Jake. I zeby zmienic temat: - Czy zobaczylas to, co chcialas zobaczyc? -Wlasnie to chcialam wczesniej powiedziec. Tutaj nic nie widac, nic nie czuc... tu nic nie ma! -Cos jednak jest - powiedzial Jake. - Tylko zeby to zauwazyc, musisz byc bardzo wyciszona. Chcesz sprobowac? -Tak - niemal natychmiast odpowiedziala Millie. - Ale nie jest latwo sie wyciszyc, gdy tyle pytan cisnie sie do glowy. -Pytan, na ktore prawdopodobnie nie znam odpowiedzi. Sprobuj i tak. Bo prostu zachowaj wewnetrzna cisze, nawet jak bedziesz pytac. Millie byla bardzo spokojna i trzymajac Jake'a za reke, zaczela pytac: -Skoro niczego tutaj nie ma, to dlaczego nie jest zimno? Dlaczego oddycham? I dlaczego nie eksplodujemy, jesli tu jest proznia i to najdoskonalsza, jaka tylko mozna sobie wyobrazic? - Zaraz po tym pytaniu zaczela drzec. Powoli mowila dalej: - Teraz poczulam chlod. I nie chce wybuchnac. I wydaje mi sie, ze zaczynam miec trudnosci z oddychaniem! -To tylko takie wrazenie - odpowiedzial Jake, lekko sciskajac jej dlon. - Psychologia nie laczy sie z parapsychologia. Jestes telepatka. W Wydziale E wiadomo o tym, ze niewytlumaczalne zjawiska po prostu istnieja... po prostu nikt ich jeszcze nie wyjasnil. To wszystko. -Ale... -Posluchaj - powiedzial Jake. - Masz racje co do tego, ze tutaj absolutnie niczego nie ma. Nie ma czasu, zeby sie udusic. Nie ma przestrzeni pozwalajacej na eksplozje. To jak miejsce, ktore istnialo, zanim pojawil sie Bog. Mam nadzieje, ze nie bluznie, ale byc moze to miejsce jest Bogiem - Umyslem Boga, na ktore wplyw moze wywrzec jedynie sila woli. Tutaj nie wydarzy sie nic, oprocz tego, co zapragniemy. Tylko my tu jestesmy oraz nasza wolna wola. Wiem, ze to trudne do pojecia, ale w miejscu gdzie nawet mysli maja swoja wage, to nasza wolna wola, nasze skoncentrowane skupienie woli musi byc jeszcze ciezsze. To dziala, przynajmniej w moim wypadku. -Mozesz mi wierzyc, ze bardzo sie z tego ciesze - zapewnila go Millie. - A to co? - dodala po chwili. -Co? Millie skurczyla sie i "szepnela": -Kiedy o tym tylko pomyslalam... moglabym przysiac, ze cos poczulam! -Ja tez - odpowiedzial Jake. - To Kontinuum. Porusza nami. Chce nas wypchnac. Poniewaz nie cwiczylismy naszej woli, musimy zaczac formulowac celowe mysli. Czas zatem ruszac. Teraz Millie faktycznie poczula ruch, tak jakby zmierzala za Jakiem w konkretnym kierunku. Ale poniewaz nie wyczuwala ani prawej strony, ani lewej, ani dolu czy gory, nie mowiac o ruchu powietrza, to faktycznie ruchu nie bylo. Kontinuum Mobiusa nie zezwalalo na zaistnienie fizycznych punktow odniesienia. Ale istnialy wspolrzedne i znajac je, Jake mogl poruszac sie z dosc duza pewnoscia celu i kierunku. Krotko mowiac, Millie wiedziala, ze gdzies zmierzaja. -Masz sporo wiedzy o Kontinuum, prawda? - zauwazyla. -To dziedzicznosc - odpowiedzial. - Im czesciej z niego korzystam, tym bardziej pamietam jego wlasciwosci. Nie posiadam genow Harry 'ego, ale wydaje mi sie, ze to samo, co pozwalalo jemu korzystac z Kontinuum Harry 'emu, dziala rowniez w moim wypadku. - I dodal, zanim Liz zdazyla odpowiedziec: - Jestesmy na miejscu. Drzwi czasu nie mialy futryny; byla to po prostu dziura w nicosci. Ale za ta dziura cos bylo - cos niesamowitego - cos, co dawalo co najmniej "rame odniesienia". Jake i Millie zatrzymali sie na progu. -Przeszlosc - odezwal sie Jake i nawet glos jego umyslu byl cichy i pokorny w obliczu samej koncepcji. - To, na co patrzysz, to przeszlosc naszego swiata. Calej rasy ludzkiej. Ktokolwiek istnial i zyje obecnie mial swoj poczatek w tym miejscu. To tu pojawili sie pierwsi czlekoksztaltni przodkowie z Afryki, ktorzy jakies pol miliona lat temu stali sie ludzmi. Patrzysz na naszych przodkow, na pierwsze pol miliona lat. "Przeszlosc" byla niesamowitym miejscem, byc moze nawet bardziej od samego Kontinuum, bo jak powiedzial Jake, obejmowala ona czasy od kolebki czlowieczenstwa do czasow obecnych. To byly narodziny, zycie i smierc. Niebieskie linie od poczatku do konca. Niebieskie linie zycia wyplywaly ze srodkow postaci Millie i Jake'a jak neonowe pepowiny i pedzily w przeszlosc, gdzie wily sie i stopniowo blakly w minionych latach. Stawaly sie niewidoczne w gestwinie milionow, miliarda, szesciu miliardow podobnych do nich linii. A kazda z nich oznaczala zycie. Daleko w przeszlosci, w miejscu, gdzie wszystkie niezliczone linie schodzily sie razem, widac bylo neonowa mglawice, odlegla o jakies pol miliona lat - w czasie, w ktorym zaistniala ludzkosc. Rozwoj ludzkosci jak kosmiczny Big Bang nadal rozszerzal sie, nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni. Wracajac jednak do poczatkow nas wszystkich... Millie wydawalo sie, ze slyszy dzwiek, stlumione, choralne tchnienie achhhhhhh, jak gdyby anielski chor slal hymn skladajacy sie z jednej nuty i rezonowal z Kontinuum Mobiusa. Jednak to achhhhhhh nie mialo konca. Slyszac te mysl, Jake odezwal sie: -To akurat powinno tu byc. Mysle, ze nie sposob patrzec na cos takiego bez rownoczesnego " slyszenia ". Posiadamy obrazy tego, co powinno istniec w naszych umyslach -myslimy, ze wiemy, jak cos smakuje, pachnie, brzmi - i to co slyszysz, jest odpowiadajacym temu dzwiekiem. Ja tez to slysze. Millie pomyslala, ze wie, co Jake ma na mysli. -Jak spadajace gwiazdy, ktore sycza, przelatujac poprzez niebo - powiedziala. -Wlasnie - zauwazyl Jake. - Wyobrazamy sobie, ze je slyszymy. Millie widziala siebie oraz Jake'a w swietle przeszlosci. Siegnela wolna reka w dol, przez chwile sie zawahala i przesunela dlon przez czysto niebieska linie laczaca ja z przeszloscia. Ta linia byla jej istota, moze nawet dusza? Dostrzegajac jej czystosc, poczula ogromna ulge. Nie mogac powstrzymac ciekawosci, spojrzala na metafizyczna linie Jake'a. On rowniez wpatrywal sie w swoja linie. Zanim Millie zdazyla sie odezwac, powiedzial: -Kiedy przybylem tu z Harrym, moja linia byla rownie niebieska jak twoja. - Po czym zamilkl. -Ale czy tego nie wyjasnilismy? - zauwazyla Millie. Jej oczy byly utkwione w linie zycia Jake'a, ktora nie byla juz czysto niebieska, ale zaznaczona w samym srodku pojedynczym, cienkim, bladym, ale niewatpliwie czerwonym zabarwieniem. - Mowilismy ci, co Harty powiedzial. Ta karmazynowa barwa oznacza Koratha. To cos jest w twoim umysle. Ale w tej chwili nie ma wiekszego znaczenia od... od metalowej plomby w zebie widocznej na zdjeciu rentgenowskim. -Byc moze - odpowiedzial Jake - ale to cos tu jest, a wczesniej nie bylo. - Jego mysli byly bardzo ponure. Wczesniej nie dopuszczal do siebie tej potwornej rzeczywistosci, ktora osiedlila sie w jej wnetrzu. Millie miala powazne trudnosci, zeby przekonac go, ze jest inaczej, i zeby rozproszyc najgorsze z lekow. -Kiedy sie go pozbedziesz - powiedziala - kiedy nie bedzie juz Koratha, to czerwona plama zniknie wraz z nim. -Nie - odpowiedzial Jake. - W Centrali Wydzialu E ty, Liz, Goodly i Chung mowiliscie, ze Harry stwierdzil, ze to powinno zniknac wraz z Korathem. Jesli uda mi sie go jakos pozbyc. Ale do tej pory... skad moge miec pewnosc, ze to jest tylko Korath? Ty bylas tam ze mna, w piekielnej dziurze Szwarta, i widzialas, jak jego grzyby otwieraja sie, wypuszczajac zarodniki do szybu wentylacyjnego. -Tak! - odwrocila sie do niego i scisnela jego reke dwiema dlonmi. - I bylam tam dluzej od ciebie! Bylam na lasce tej kreatury i jego kompana, a jednak moja linia jest niebieska. To dowod na to, co i tak wiesz: ze potwor siedzi wylacznie w twojej glowie. Nie moze ci nic zrobic, dopoki jest zamkniety. Teraz to ty go kontrolujesz, a nie on ciebie. Wiem, ze na pewno znajdziesz pomysl, jak sie go pozbyc. Nie byla pewna, czy Jake ja slucha, jego mysli zajmowaly sie czyms innym. -Jesli jestem zakazony, to moge sie spodziewac, ze to czerwone zabarwienie bedzie sie powiekszac, prawda? -Tego to nie wiem - odpowiedziala Millie. -I jesli to faktycznie jest Korath - kontynuowal Jake - to czerwona barwa powinna pojawic sie z chwila, kiedy zgodzilem sie go umiescic w umysle. -To mozliwe - odparla Millie. -Musze to wiedziec! - powiedzial Jake. - I teraz jest na to najlepszy moment. A wlasciwie nie teraz, ale w przeszlosci. Trzymaj sie mnie. Bylo to jedyne ostrzezenie, po ktorym przeszli przez drzwi i ruszyli wzdluz strumienia przeszlego czasu. -Jake! - powiedziala wystraszona Millie, kiedy mijaly ja blekitne strumienie neonowych linii, podobnych teraz do spalin wyrzucanych z rakietowego silnika. Linie pedzily ku przyszlosci, Millie zas zmierzala w kierunku przeciwnym. -Spokojnie - powiedzial Harry. - Wystarczy, ze rozluznie wole i zostaniemy cofnieci do drzwi. -Ale... jeszcze nigdy wczesniej tego nie robiles, prawda? -Nie, ale jednoczesnie wydaje mi sie, jakbym to juz robil. Mysle, ze to dziedzictwo Harry 'ego. Umysl Jake'a, jego odpowiedzi dawaly solidne oparcie, podobnie jak jego uchwyt. Millie wkrotce sie uspokoila i zaczela sie rozgladac dookola. -Och! Te neonowe gwiazdy! Jak pieknie sie pojawiaja, niczym wybuch. Maja taki... jasny, piekny blekit. -Tak pojawia sie zycie, a nie gwiazdy - wyjasnil Harry. - To sa rodzace sie dzieci. Widzisz, jak sie oddzielaja od grubszych linii? W tej chwili niemowle oddziela sie od matki. Kolejna linia rusza ku przyszlosci. -To znaczy, ze te, ktore przygasaja i znikaja...? -Tak - rzekl Jake. - A tam, gdzie jest duzo jednoczesnych, koncowych rozblyskow, w skupiskach, tam mamy do czynienia z katastrofami. Wypadki samolotowe, wybuchy bomb, walace sie budynki, zderzenia pociagow i tak dalej. -Tak po prostu - powiedziala. -Takie jest zycie - zauwazyl Jake. Chwile (a moze godzine) pozniej: -Jake! - Millie prawie krzyknela na glos. - Czerwone linie! Jake rowniez je zauwazyl, setki linii, rozszerzajace sie z przeszlosci jak horda szkarlatnych wezy, ktore zabarwiaja caly horyzont krwawym kolorem. Bez cienia watpliwosci widzieli, jak sami zblizaja sie do nich i ze w pewnym momencie szkarlatne linie zycia wampirow sa bardzo blisko ich linii... XV Problemy przeszle, obecne i...? - Rozmowa w grobachJake przez chwile byl tak zaskoczony blyskawicznym pojawieniem sie czerwonych linii, ze wrecz skurczyl sie i juz po chwili czerwone linie zalaly niebieska linie zycia! Jake i Millie machali wolnymi rekami, zeby oddalic od siebie zblizajaca sie potwornosc... i nagle zobaczyli, ze czerwone linie po prostu zniknely. Dopiero wtedy Jake zrozumial, co to oznacza. -To na pewno byla Wieczorna Gwiazda. Kolejna katastrofa. Dzieki temu wiemy, czego sie mozemy spodziewac. Podobne zdarzenie bedzie przedstawialo los Luigiego Castellana i jego stworow, a potem poddanych Malinariego - Jethra Manchestera z rodzina. To wtedy pozwolilem Korathowi korzystac z mojego umyslu. Wciaz nie moge w to uwierzyc, ze zrobilem cos takiego "z wlasnej woli ". Ale przybylismy wlasnie to sprawdzic. Jesli ty, Harry i inni macie racje, to w tym miejscu linia mojego zycia zostala zabarwiona na czerwono; tylko ze cos czysto umyslowego nie ma jak zaistniec na planie fizycznym. To daje mi troche wiecej poczucia bezpieczenstwa... ale tylko troche. Jake mial racje. Wkrotce pokazalo sie kilkanascie czerwonych linii, niektore z nich mialy pozostalosci niebieskiego (to ludzie, ktorych Castellano przemienil niedawno), ktore konczyly sie gwaltownym, fioletowym rozblyskiem. -Zaraz bedzie Jethro Manchester - odezwal sie Jake. - Biedny stary miliarder wraz z reszta nieszczesnikow na wampirzej wyspie. Millie trzymala sie go mocno i powiedziala: -To wtedy zgodziles sie wpuscic Koratha do wnetrza? Na wyspie Manchestera? -Nie - odpowiedzial Jake. - Wlasciwie to go nie wpuszczalem, tylko udostepnilem swoj umysl. Mogl zjawiac sie z wizyta, ale nie musialem odpowiadac na jego pukanie. Wtedy jeszcze nie byl moim mieszkancem. To zaszlo pozniej, podczas konfrontacji z Castellanem. Ale juz wowczas Korath sie mnie uczepil Przed nimi znowu pojawily sie czerwone linie i Jake zwolnil ruch pod prad czasu. -Prawde mowiac, to faktycznie widzialam, jak sie do ciebie przyczepil - powiedziala Millie. - Spojrz, twoja linia jest rownie niebieska jak moja! Powiedziala to w chwili, gdy przestaly istniec ostatnie z dwoch karmazynowych sladow. Jake zatrzymal sie i powiedzial: -To byl Manchester i ten dran, co go zwampiryzowal, Martin Trennier. Troche mi szkoda Manchestera. Do samego konca walczyl z tym, co go zakazilo; wiedzial, ze nie wygra, ale staral sie. Co do tego drugiego, to nawet nie ma co mowic! - Spojrzal na swa niebieska linie i mowil dalej: - Kiedy zgineli, wiedzialem, ze Liz znalazla sie w opalach. Slyszalem jej telepatyczne wezwanie dobiegajace z kasyna Malinariego, z kopuly w Xanadu. Do tego czasu bylem czysty. I wtedy dobilem targu z Korathem. Gdybym tego nie zrobil, to Liz by zginela. Jesli wiec przesuniemy sie kilka sekund do przodu... tutaj! - W tym miejscu, na niebieskiej linii zycia Jake'a pojawilo sie czerwone zabarwienie. Jake odwrocil sie i spojrzal ponownie w przyszlosc. -Teraz widzisz, na czym polega moj problem. Tutaj zostalem zakazony, ale w tym miejscu czerwien nie jest tak intensywna jak tam dalej. Tutaj ledwo widac plamke. Ale kiedy przesuniemy sie do naszych czasow... -...to zamieniasz sie z niebieskiego na czerwonego! - dokonczyla Millie. - Wydaje mi sie, Jake, ze nie sledziles swej Unii tak uwaznie jak ja. Mozliwe, ze wiem, dlaczego to zabarwienie wzmacnia sie z czasem. -Tak? -Tak. Zauwazylam to, kiedy starles sie z Castellanem. Jake zachmurzyl sie. -Kiedy starlem sie z...? Co przez to rozumiesz? Co chcesz powiedziec? Co takiego zauwazylas? -Ruszajmy do przodu - odpowiedziala podekscytowana - z powrotem do terazniejszosci. Ale teraz zwracaj baczna uwage na linie. Jake postapil zgodnie z sugestia Millie i wkrotce zobaczyli Jak rownolegle do niego biegna czerwone linie i jak sie zblizaja- -Castellano i jego ludzie - rzekl gorzko Jake. -Tutaj cos zauwazylam - powiedziala Millie. - Kiedy poruszalismy sie pod prad czasu, zobaczylam, ze twoje linia ma nagle mniej czerwieni! Oznacza to, ze zmierzajac do przodu, czerwonego nagle przybedzie! Jake zobaczyl, co miala na mysli. Nagle, w chwili gdy banda Castellana wybuchla karmazynowym rozblyskiem, domieszka czerwieni w jego linii zycia stala sie intensywniejsza. Jake gwaltownie zatrzymal sie, gdyz nagle zrozumial, co sie wowczas stalo. -To wtedy drugi raz wzywala mnie Liz - powiedzial. - Tylko ze Korath wiedzial juz, co do niej czuje, i wiedzial tez, ze jestem gotow zaryzykowac wszystko, zeby nic jej sie nie stalo. -Wtedy byla na Krassos z Vavara - zauwazyla Millie. -...i wlasnie wowczas calkowicie wpuscilem Koratha do wnetrza umyslu - dokonczyl za nia Jake. - Musialem to zrobic. On znal rownania pozwalajace wejsc do Kontinuum Mobiusa. Ja tez je znalem, ale nie wiedzialem o tym. Korath nie pozwalal mi ich zastosowac, przeszkadzal, i dlatego myslalem, ze sam nie potrafie wywolac drzwi do Kontinuum. Dlatego zgodzilem sie go wpuscic. Zawarlismy uklad. Jemu zalezalo na zniszczeniu Vavary Malinariego i Szwarta i dlatego zgodzil sie pomoc. Powiedzial, ze jak ich wykonczymy, to wroci do miejsca swojej prawdziwej smierci w podziemiach rumunskiego Schronienia. Ale wydaje mi sie... ze tego nie zrobi. Nigdzie sobie nie pojdzie i jedynym wyjsciem bedzie wykopanie go stamtad! -I tak sie stanie - powiedziala Millie. - Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, ze im wiecej Korath ma nad toba wladzy, tym bardziej czerwona staje sie twoja linia zycia. To jest metafizyczna choroba i tylko tyle. Fizycznie nic ci nie grozi! Jake powoli pokiwal glowa i ruszyl znowu w przyszlosc, do TERAZ. -Niezbyt do przyjemne - powiedzial. - Im bardziej dran ma mnie w garsci, tym bardziej staje sie czerwony! - Ale to sie skonczylo - zauwazyla Millie. - Poza tym nie dotyczy to ciala, tylko umyslu. I poza tym to jego sprawa, a nie twoja. Jak ci mowilam, on jest teraz jak metalowa plomba w zebie widoczna w promieniach Rnntgena. Co sie stanie, gdy tego wyrwiemy ze ba?... -To juz bardziej mi odpowiada - odpowiedzial Jake. - Ale nie zmienia faktu, ze co czerwone, to czerwone. Chodzi mi o to, czy moja czerwienia jest tylko Korath, czy jeszcze cos. Wiem, ze cos z Harry 'ego pozostalo we mnie, jego wiedza dociera do mnie jakos. Na przyklad wiem, jak sie pozbyl Faethora. -Naprawde? -Tak - przytaknal Jake. - Jake osaczyl go tak, jak ja Koratha. Zabral go w miejsce, gdzie Korath nie mial zadnego oparcia. Powiedzial Faethorowi, zeby wyszedl i wrocil do grobu, ale ten odmowil. Wiec Hany zabral go na wyprawe wzdluz linii czasu. Nekroskop wiedzial, jak wrocic, poniewaz kierowal sie swoja linia zycia. Ale Faethor jej nie posiadal i po prostu popedzil w przyszlosc wraz ze strumieniem czasu Mobiusa. Z tego co wiem, nadal jest w ruchu. -Nie mozesz zrobic tego samego z Korathem? - spytala Millie. -Nie ma szans - odparl Jake. - Korath tez o tym wie. Nie da sie tak latwo wywabic z mojego umyslu! Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, ze nawet po tym jak Harry pozbyl sie Faethora, jego linia pozostala czerwona... nie moglo byc inaczej, poniewaz sam stal sie wampirem. A ja nie moge pozbyc sie obrazu, ktory mam w pamieci: fruwajacych zarodnikow w ogrodzie Szwarta... Po chwili zobaczyli przed soba drzwi Mobiusa i Millie powiedziala: -Jake, co jeszcze moge dodac? Moge tylko stwierdzic: bylam tam na dole w ciemnosciach, w ogrodzie Szwarta, i to o wiele dluzej od ciebie. I jestem czysta... Chciala w ten sposob uspokoic Jake'a, ale nie bardzo jej sie udalo. Jednak Jake w pelni to docenil. Kiedy przechodzili przez prog do TERAZNIEJSZOSCI, Jake stwierdzil: -Ben Trask to wielki szczesciarz, majac przy boku kogos takiego jak ty. -Dziekuje - odpowiedziala Millie. - Mysle jednak, ze my mamy o wiele wieksze szczescie z kims takim jak ty. -Miejmy nadzieje, ze masz racje - rzekl Jake, po czym zmienil temat i dodal: - Zanim wrocimy, chcialem ci jeszcze cos pokazac. Millie wiedziala, co mial na mysli - jedyna z dostepnych tutaj rzeczy do ogladania - i chciala nawet zaprotestowac, ale i tak byli juz na miejscu. -Drzwi do przyszlosci - powiedziala, patrzac na bezmierne przestrzenie przyszlego czasu i niemozliwa do ogarniecia ekspansje ludzkosci w czasoprzestrzeni Mobiusa: miliardy splatajacych sie ze soba niebieskich strumieni, ktore w oddali stawaly sie coraz ciensze i zamienialy sie w bladoniebieska mgielke. -To my - powiedzial Jake, kiedy stali na zupelnie innym progu, bedacym przeciwienstwem poprzedniego. - Stad linie zycia zmierzaja w przyszlosc, to nasze slady pozostawione w przyszlym czasie. Wzdluz tego znajduje sie odpowiedz na kazde pytanie. -Wzdluz? - zdziwila sie Millie. -Teraz to wymyslilem. Mamy lewa strone i prawa, gore i dol, przod i tyl, tam i z powrotem. Ale podroz w czasie to cos zupelnie innego. Dla mnie jest to po prostu " wzdluz ". -A dlaczego nie do przodu? Wydawalo mi sie, ze zaakceptowales ruch do tylu w czasie, dlaczego by nie "do przodu "? -Do tylu mozna, poniewaz stykamy sie z tym, co juz sie zdarzylo - odpowiedzial. - To jest niezmienna historia. -Czyz przyszlosc nie jest rownie niezmienna? Tak przynajmniej mowi Ian Goodly. -Byc moze - zgodzil sie Jake. - Jednak o ile ludzie wiedza, jaka byla przeszlosc, o tyle nie sa w stanie przewidziec przyszlosci. To gora, na ktora jeszcze nie weszlismy, nietknieta ludzka stopa. Millie wzdrygnela sie i powiedziala: -Nie powinnismy tam isc. -Wiem - odparl Jake. - Widzialem jednak moja zanieczyszczona linie zycia i kusi mnie, zeby zobaczyc, czy juz na zawsze pozostanie czerwona. Jak widzisz, nawet teraz przyszlosc nie pokazuje nam wszystkiego. Mozemy widziec tylko tyle, ile ogarnie nasz wzrok. -Jake? - Millie spojrzala na niego, wygladala na zaniepokojona, chociaz jej linia swiecila neonowym, niebieskim swiatlem. -Czy to, co widzimy, przedstawia godzine? Albo dzien lub miesiac czy rok? - spytal Jake. - Wzdluz linii zycia czeka na mnie odpowiedz. O ile jednak wiekszosc ludzi musi czekac na to, co przyniesie czas, o tyle ja moge to przyspieszyc. Moge podrozowac szybciej odzycia! Millie poczula, jak jego umysl zaczyna kierowac sie ku przyszlosci, jego miesnie napiely sie, a sylwetka wychylila sie za prog. Jeszcze chwila i Jake przekroczy prog, i ruszy wzdluz strumienia czas. -Nie! - powiedziala Millie. - Jesli juz musisz, to najpierw wroc ze mna do Centrali Wydzialu E, nie chce znac przyszlosci. Terazniejszosc przysparza mi wystarczajaco duzo klopotow. Przez moment, ktory wydawal sie dosc dluga chwila, Jake stal na krawedzi nieznanego i wychylal sie coraz bardziej do przodu. Pozniej jednak cofnal sie, odzyskal rownowage i mocno potrzasnal glowa, jakby oczyszczal sie z mysli. I kiedy stopniowo opadalo jego napiecie, Millie, wyczuwajac wahanie Jake'a, zdobyla sie na kolejne argumenty: -Ian Goodly uwaza, ze to zly pomysl. Jak dotad rzadko kiedy byl w bledzie. Harry Keogh tez ostrzegal cie przed przyszloscia. Dobrze o tym wiesz. W miedzyczasie Jake odzyskal w pelni rownowage i odpowiedzial: -Tak, pamietam, co sie stalo, kiedy nie posluchalem jego rady. Wygralas, nie bede tam zagladac. Przynajmniej nie tym razem. -Bardzo sie ciesze! - uslyszal jej westchnienie ulgi. - Wiesz juz, ze twoja linia nie zaczerwienila sie bardziej od czasu, gdy dales Korathowi pelny dostep do umyslu. Twoja sytuacja raczej sie nie pogorszy. -To bylo zaledwie kilka dni temu - powiedzial Jake. -Najwyzej tydzien. -Tylko tyle? - Millie byla zaskoczona. - Wydaje mi sie, ze strasznie dawno temu bylismy w podziemiach Szwarta. Moze to dlatego, ze tak bardzo chce o tym zapomniec. -I moze latwiej ci to przychodzi. Ty nie musisz sobie tego przypominac. W nastepnej chwili Jake przeniosl ich do znanej sobie kawiarni, z ktorej rozciagal sie widok na obmyta deszczem plaze w Cannes, gdzie nic juz nie mowiac, wypili kawe przed powrotem do Londynu. A wlasciwie przed tym, jak Jake przetransportowal Millie do Londynu... Millie, chwiejac sie lekko na nogach, wyszla z Kontinuum Mobiusa, pojawiajac sie w Centrali Wydzialu E. Ian Goodly natychmiast opuscil bron ze strzykawka zawierajaca srodek usypiajacy i podal jej ramie. Ale ona zauwazyla bron i obdarzyla Goodly'ego i Chunga spojrzeniem, ktore najlagodniej mozna by nazwac oskarzajacym. Juz po chwili dolaczyl do nich Ben Trask i wzial ja w ramiona... a przynajmniej probowal. Millie jednak odsunela sie od niego, a jej milczace oskarzenie skierowalo sie teraz przeciw niemu. Trask zauwazylby prawde w jej postawie nawet bez swego talentu. -To tylko karabiny ze srodkami usypiajacymi - powiedzial. - Nie mialem zamiaru nikogo skrzywdzic, ale tez nie chcialem, zeby ktos zostal skrzywdzony. -Jak widzisz, ja poczulam sie skrzywdzona - odparla. - Myslisz, ze co moglby zrobic Jake? Powiem ci, co by zrobil, gdyby byl zakazony: oddalby sie pod twoja opieke. Poprosilby o pomoc nas, caly Wydzial E. -To dlaczego nie pojawil sie razem z toba? - Logika Traska wraz z jego troska o ludzi z Wydzialu przewazyla nad doznawanym wlasnie poczuciem winy. - Czy on... czy...? -Wszystko z nim w porzadku - powiedziala Millie. - Tak przynajmniej uwazam. - Widzac jednak pytajace spojrzenia, opowiedziala wszystko, czego byla swiadkiem. Kiedy skonczyla, odezwal sie Goodly: -A wiec Jake nie sprawdzal przyszlosci. - Widac bylo, ze te slowa przyniosly ulge prekognicie. -Nie, ale kusilo go - odpowiedziala Millie. - Moze bal sie tego, co moze odkryc, choc w to akurat watpie. Mysle, ze po prostu wzial pod uwage wszystkie ostrzezenia. -To gdzie jest teraz? - spytala Liz Merrick, ktora tak bardzo bala sie o Nekroskopa, ze byla na skraju placzu. -Mowisz, ze linia jego zycia byla stabilna? - wtracil sie Trask. - I nic sie nie pogorszylo od czasu wpuszczenia Koratha do wnetrza umyslu? To czego on sie boi? Dlaczego nie mogl z toba wrocic? -Powiedzial, ze musi sie udac w jakies miejsce czy miejsca i wszystko przemyslec -odpowiedziala Millie. Nastepnie spojrzala na Liz i usmiechnela sie. - Ale powiedzial tez, ze bedziesz wiedziec, jak go odnalezc. -Nie rozumiem - pokrecil glowa Trask. - Nie cierpie sytuacji, w ktorej czegos nie rozumiem! Na pewno wie, ze go potrzebujemy, zwlaszcza teraz. Millie popatrzyla na niego uwaznie, po czym odezwala sie: -Jake mysli, ze jest czysty, ale nie ma calkowitej pewnosci. Czy nie mozesz wziac pod uwage, ze on mysli o nas w znacznie wiekszym stopniu, niz sklonni bylismy przypuszczac? W ten sposob byc moze ochrania nas... trzymajac sie z dala. Myslac o tym, przypomnialo mi sie, ze to moze mnie dotyczyc w takim samym stopniu. -To znaczy? - Trask zmarszczyl brwi. -Minelo zaledwie kilka dni od czasu, ktory spedzilismy pod ziemia z lordem Szwartem - odpowiedziala Millie. - Ile czasu potrzebuja zarodniki, zeby zaczac tworzyc mutacje w naszych organizmach? Gdybym byla tak samo odwazna jak Jake, gdybym uznala, ze potrafie sama sprostac przyszlosci, to byc moze rowniez nie chcialabym wracac. -Jestes wystarczajaco odwazna - powiedzial Trask, kiedy w koncu pozwolila sie objac w talii. - Jesli chodzi o zarodniki Szwarta, jesli spiacy, ktorych mamy pod obserwacja sa zainfekowani - czego jeszcze nie wiemy - to czy z toba nie byloby tak samo? Dlaczego nie zasnelas?... Gdybys byla zakazona. Millie wzruszyla ramionami i odpowiedziala: -To duzo pytan, Ben. Zbyt duzo i na zadne nie znam odpowiedzi. Moge sie tylko modlic. -Wiem, ze masz silna wiare - odrzekl Trask niskim i zachrypnietym glosem. - Taka wiara jest odwaga. Mysle, ze wrocilabys nawet wowczas, gdyby twoja linia zycia byla czerwona jak piekielne ognie. Wlasnie taka jestes, Millie Cleary. Ty rowniez - pomyslala sobie i nagle poczula potrzebe przytulenia sie do niego, do tego stabilnego i niewzruszonego jak skala mezczyzny. - Musisz byc silny, Benie Trask. Bo ty tez nie jestes pewien. Ani Jake 'a, ani tym bardziej mnie. A przeciez wiesz, gdzie bedziesz spac tej nocy i z kim. Jednak prawde mowiac, nie do konca wiadomo, z kim naprawde bedziesz spac. Szczerze mowiac, ja tez nie wiem... Zekintha Foener - pozniej Zek Simmons, a jeszcze pozniej Zek Trask - byla jedna z bardzo nielicznych czlonkow Ogromnej Wiekszosci, ktorzy rozmawiali z Jakiem. Byla tez swego rodzaju adwokatem diabla, starajacym sie przeciagnac Ogromna Wiekszosc na jego strone. Powiedziala takze Jake'owi, ze wiedza calego swiata zostala pogrzebana lub inaczej mowiac, rozproszyla sie, i ze wielu zmarlych ludzi wciaz doskonali to, czym zajmowali sie za zycia. Ci ludzie moga byc w wielu sytuacjach pomocni, jesli udaloby sie ich namowic do rozmowy z Jakiem. Jednak z winy Koratha nie bylo to mozliwe. Zmarli znaja sie na zyciu, poniewaz bylo ich udzialem. Z oczywistych wzgledow rozumieja tez smierc. Ale z zelazna konsekwencja unikaja tego, co nieumarle- czegos, co znajdowalo sie pomiedzy jednym a drugim i bylo strasznym zagrozeniem dla zywych, nastepcow zmarlych. Jedynie nieliczni, ktorzy byli w bliskim kontakcie z pierwszym Nekroskopem, Harrym Keoghiem, potrafili zdobyc sie na kontakt z Jakiem, choc robili to z ostroznoscia, obawiajac sie ekskomunikacji ze swoistego kosciola dusz. Jednak z drugiej strony posrod Ogromnej Wiekszosci byli tacy, ktorzy nigdy nie byli samotni i ktorzy w waskim gronie bliskich dusz nie bali sie niczego procz samego strachu. Jedna z tych osob byla Zek Foener, a druga byl ukochany przez nia w obydwu swiatach mezczyzna, Jazz Simons. Na srodziemnomorskiej wyspie Zante - a wlasciwie Zakinthos, skad wywodzi sie imie Zek - Zek wraz Jazzem Simonsem zbudowali dom i zyli, po tym jak wrocili z pelnego przygod pobytu w Krainie Slonca i Gwiazd. Jednak nikt nie zyje wiecznie i Jazz zapadl na nieuleczalna chorobe. Sila milosci Zek zarowno do wyspy, jak i do Jazza wielokrotnie sprowadzala jej ducha do domu, dzieki czemu nie byla uwieziona w ciemnosciach rumunskiego Schronienia. W przeciwienstwie do bylego porucznika lorda Malinariego, Koratha, ktory byl obcym w nieznanym swiecie ludzi, Zek udalo sie wypracowac zdolnosc do poruszania sie. A poniewaz przez cale zycie byla telepatica, odkryla, ze nie ma wiekszego problemu w kontaktowaniu sie z Jazzem, ktory spoczywal na niewielkim cmentarzu lezacym nad morzem, na wyspie Zante. Jake znal wspolrzedne domu w poblizu Porto Zoro i po przeniesieniu Millie do Centrali sam pojawil sie na kamienistej sciezce wiodacej do drzwi bylego domostwa Zek. Wiedzial, ze teraz mieszka tam ktos inny, ale zdawal tez sobie sprawe z tego, ze Zek moze przebywac wlasnie tutaj. Moglby oczywiscie ja zawolac, korzystajac z mowy zmarlych, ale nie lezalo to w jego naturze. Lub raczej nie byl to sposob Harry'ego Keogha, ktory z szacunku do zmarlych nigdy ich nie wolal, tylko po prostu pojawial siew poblizu miejsc pochowku. Dzieki temu Nekroskop nigdy nie stwarzal problemow w komunikacji ze zmarlymi. A to co bylo dobre dla pierwszego Nekroskopa, z pewnoscia bylo takze korzystne dla Jake'a. Stal teraz pod srodziemnomorskimi sosnami i patrzyl na nocny krajobraz z migoczacymi swiatlami miasteczka Zakinthos. Slodkie nocne powietrze, nasycone zapachami kwiatow, ziol i zywicy, bylo wilgotne od niedawnego deszczu. Ale Jake nie przybyl tu, zeby wdychac morskie, zamglone powietrze. -Zek? Jestes tutaj? - zadal pytanie. -Jake? - padla niemal natychmiastowa odpowiedz. - Jestem, ale nie w domu, tylko z Jazzem. -Czy nie przeszkadzam? - Takie stwierdzenie bylo dosc dziwne jak na Jake'a. Prawdopodobnie byla to raczej przebijajaca sie skromnosc Harry'ego, ktora w jakims stopniu zaczynal dziedziczyc Jake. -Ani troche - odpowiedziala Zek. - Wlasnie rozmawialismy o tobie. Mozesz przyjsc do nas? - Jej glos, tak samo jak telepatia Liz, wskazywal kierunek podobnie do swiatla latarni morskiej. Juz po chwili Jake wyszedl z Kontinuum na brzegu morza pomiedzy Porto Zoro a Argasi. Na niebie zaczynalo sie przejasniac i skalista podstawa, na ktorej stal bialy kosciolek, blyszczala niczym alabaster w swietle gwiazd, a obraz kosciolka odbijal sie w wodzie. Pomiedzy plaza a ciemna sciana karlowatych sosen, ktore porastaly zbocze znajdujace sie ponizej nadbrzeznej drogi, znajdowal sie cmentarzyk ze skromnymi, zadbanymi grobami. Cmentarzyk byl oddalony od turystycznych szlakow i lezal w spokojnym, wymarzonym na wieczny spoczynek miejscu, gdzie tylko szum fal zsuwajacych sie po zwirze i piasku zdawal sie uspokajajaco mruczec niby bicie serca osob, ktorych serca juz od dawna nie bija. Mogila Jazza Simmonsa dla zwyklych odwiedzajacych niczym nie roznila sie od innych mogil, ale Jake'a ciagnelo do niej tak, jak opilek zelaza jest przyciagany przez magnes. Kiedy podszedl blizej, uslyszal glos Zek: -Jake, to miejsce Jazza. A to jest Jazz. -Bardzo mi przyjemnie? - odezwal sie Jake, zastanawiajac sie, czy wybral odpowiednie slowo. Jednak najwyrazniej bylo to wlasciwe slowo. -Mnie rowniez - powiedzial Jazz, a z jego mowy umarlych przebijala calkowita szczerosc. - I jestem tez bardzo dumny! Jestes czwarty, a niewielu ludzi mialo przyjemnosc poznac wszystkich czterech. -Wszystkich czterech?... - Przez chwile Jake niezupelnie rozumial, o co mu chodzi, ale juz po chwili odpowiedzial: - A wiec poznales wszystkich pozostalych. -Tak - odpowiedzial Jazz. - Razem z Zek... ale ona znala ich lepiej ode mnie. W Krainie Slonca spotkalem Harry'ego i Mieszkanca, gdzie walczylem wraz z nimi przeciwko Wampyrom podczas Wielkiej Bitwy w Ogrodzie Mieszkanca. Towarzyszylem takze Harfy 'emu, kiedy walczyl z Janosem Farenczym. Byc moze nie poznalbym syna Harry 'ego Nathana, ktory pomogl nam tutaj w kilku sprawach. A teraz spotykam ciebie. Jesli zatem bylaby taka mozliwosc, to chcialbym w jakikolwiek sposob odwdzieczyc sie za to, co od was otrzymalem. -Otrzymales? - zdziwil sie Jake. -Widzisz, kazdemu z was, Nekroskopow, cos zawdzieczam. Harry'emu zawdzieczam Zek. Mieszkancowi jestem wdzieczny za to, ze umozliwil nam powrot na Ziemie, Nathanowi... o, za bardzo duzo spraw. Ale nigdy nie mialem okazji wyrownac tych rachunkow. Jesli zatem moglbym byc w czymkolwiek pomocny, wystarczy, ze o tym wspomnisz. Uwazam, ze jestes przedluzeniem linii twoich poprzednikow. -I ja mam takie odczucia - powiedziala Zek. - Juz o tym dowiedziales. Co cie do nas sprowadza? Wyczuwam, ze cos cie martwi. Nie rozumiem dlaczego, bo najwyrazniej udalo ci sie pozbyc Koratha. Jake gwaltownie zareagowal na to stwierdzenie: -Tak uwazasz? Naprawde nie wyczuwasz jego obecnosci? Wczesniej mowilas, ze jego obecnosc jest jak ciemny cien, ktory ze soba niose. Tak przynajmniej pamietam. -To prawda - potwierdzila Zek. - Czulam go jako tajemna i ciemna obecnosc, ktora odrozniala sie od twojej otwartosci i ciepla. Ale teraz tak nie jest. Jak sie go pozbyles? Jake westchnal i przyznal: -To nie ja. To robota Harty 'ego Keogha. Zamknal go w pustym pokoju we wnetrzu mojego umyslu. W miejscu, gdzie nie bedzie mogl mi zaszkodzic. - Po czym opowiedzial, jak to sie stalo. Kiedy skonczyl, Zek stwierdzila: -Calkiem dobry poczatek. Ale to nie jest rzecz, ktora cie niepokoi. Albo jest to tylko jakis fragment. -Wyrzuc to z siebie, Nekroskopie - dodal Jazz. -Mozliwe, ze taki jest los Nekroskopa - odpowiedzial Jake. - Umiem korzystac z Kontinuum Mobiusa i znam mowe umarlych. Ale dla mnie jest to po prostu martwy jezyk! Jak moge z niego korzystac, skoro Ogromna Wiekszosc nie chce ze mna rozmawiac? Nie pomoze mi? Nekroskop ma byc instrumentem porozumiewania sie ze zmarlymi, ale tylko bardzo nieliczni chca ze mna rozmawiac. Czuje sie przez to winny, jakbym nie byl was godny. Jakbym nie mogl do was dotrzec i naprawde rozmawiac. Albo jakbym udawal, ze spiewam do piosenek puszczanych z tasmy. -Hm - odezwal sie Jazz - jesli faktycznie udajesz, to jestes najlepsza ze znanych mi podrobek, z jaka kiedykolwiek mialem do czynienia! Zek mowila mi, ze jestes jeszcze nieoszlifowanym diamentem. -Podoba mi sie to porownanie - odparl Jake. - Jedna wiedzac, ze jestescie po mojej stronie i znacie klopoty, jakie mam z Ogromna Wiekszoscia, chcialem sie od was dowiedziec, czy cos sie nie zmienilo. Zek westchnela i powiedziala: -Bardzo mi przykro, Jake, ale mimo twoich osiagniec nie udalo nam sie zmienic nastawienia zmarlych. Nie wiem dlaczego, ale nie wywarlo to na nich wrazenia. -Mimo moich osiagniec? (Jake pamietal tylko zniszczenie i przemoc!). Jednak jak zwykle jego mysli byly zarazem mowa umarlych i Jazz odpowiedzial na nie: -To prawda. Chodzi ci o to, czy cel uswieca srodki? Dzieki lej przemocy ty i Wydzial E uratowaliscie swiat przed niewyobrazalna zaraza. -A przynajmniej podjeliscie takie dzialania - sprostowala go Zek. -Wiecie o tym? - zdziwil sie Jake. -Oczywiscie - odpowiedziala Zek. - Wlasnie o tym rozmawialismy, kiedy wyczulismy twoja obecnosc. O wielkiej liczbie nieumarlych, ktorzy teraz zmarli prawdziwa smiercia i nie stanowia juz zagrozenia. Wiekszosc zostala natychmiast wykluczona. Ogromna Wiekszosc nie chce sie zadawac z wampirami. -To w pewnym stopniu obrazuje moj problem - zauwazyl Jake. -Niestety - potwierdzila Zek - i bedzie tak, dopoki calkowicie sie go nie pozbedziesz, dopoki nasi liderzy nie beda miec co do ciebie absolutnej pewnosci. Jake zachmurzyl sie. -Powiadasz, ze wiekszosc tych stworow zostala wykluczona? A co z reszta? Kto nie zostal wykluczony? -Zawsze sa wyjatki potwierdzajace regule - odparla Zek. A poniewaz mowa umarlych przekazuje znacznie wiecej niz same slowa, Jake dobrze wiedzial, co miala na mysli. -To bylo na Krassos - zauwazyl. - Te biedne zakonnice, ktore przemienila Vavara. Uratowaliscie niektore z nich. -I wiekszosc dzieci ze statku - dodala Zek. - One byly po prostu martwe. Ale nie wszystkie. Jezeli chodzi o niektore z zakonnic... u wielu z nich mutacja zaszla juz za daleko. -Mysle, ze to i tak nie w porzadku. -Co konkretnie? - spytal Jazz. -Ze choc nawet dla wampirow lub dla "odkupionych "wampirow znajduje sie miejsce po smierci, to ja nadal musze byc pariasem. To jest frustrujace! Co mam zrobic, zeby udowodnic, ze nie jestem wampirem? -Pozbadz sie Koratha - odrzekla Zek. - Tylko to ci przeszkadza. Jestem pewna, ze kiedy zniknie, umarli cie zaakceptuja. Jezeli o mnie chodzi, to nie rozumiem, czemu do tej pory cie nie zaakceptowali. Jednak w przeciwienstwie do wielu osob jestem tu stosunkowo krotko. Niewiele wiem w porownaniu do wiedzy gromadzonej od stuleci. -Co moze znaczyc - rzekl Jake z gorycza - ze ich lider czy przedstawiciel wie o wiele wiecej, niz okazuje. Byl to tylko domysl i nie sposob bylo znalezc na to odpowiedzi, ale Zek sprobowala cos powiedziec na ten temat: -Ogromna Wiekszosc boi sie zanieczyszczenia. To oczywiste. Wiec moze po tym, jak razem z Wydzialem E poradzicie sobie z najezdzcami z Krainy Gwiazd... -Nadal jestes w Wydziale E? - zapytal Jazz. -Sam nie wiem. - Jake szczerze wyjawil swoje watpliwosci. - Praca w takiej organizacji jak Wydzial E jest rownie frustrujaca jak proby rozmow ze zmarlymi. Nie wiem, co sobie o mnie mysla. A wlasciwie to wiem: maja swoje podejrzenia. Mnie podejrzewaja. -Ha! - odparl Jazz. - Wiem, o czym mowisz. Choc bylo to dawno temu, dobrze pamietam, jak przyjmowano mnie do Wydzialu. W tamtych czasach mozna ich bylo nazwac Wydzialem W. Byl to Wredny Wydzial! Kiedy cos poszlo nie tak, to zazwyczaj obwiniali swoich wlasnych agentow. To wlasnie spotkalo mnie w Krainie Gwiazd. Zek stara sie mnie przekonac, ze od tego czasu wiele sie zmienilo, ale moim zdaniem wszystko jest po staremu. Musisz uwazasz, co robisz, Jake. Wykonaj swoje zadanie, a potem znikaj - to moja rada. -Uwazasz zatem, ze praca jest najwazniejsza? - spytal Jake. -Nie powinienes o to pytac. Mowimy o Wampyrach, prawda? Gdyby chodzilo o cos innego, to radzilbym ci od razu sie zmywac. Jednak chcac nie chcac jestes Nekroskopem i chociaz zmarli cie nie akceptuja, to nie bez przyczyny otrzymales moce. Harry ci je przekazal, zebys walczyl z Wampyrami. Co jeszcze chcialbys wiedziec? Uwierz mi, ze nie chcialbys zyc w swiecie wampirow. Gdybys zobaczyl Kraine Gwiazd, to wiedzialbys, o co mi chodzi. -Wiem, o co ci chodzi, juz wystarczajaco sie napatrzylem w naszym swiecie. -Wrocisz tam, jak skonczymy rozmawiac? - spytala Zek. -Czy to jest wazne dla ciebie? - Jake odpowiedzial pytaniem napytanie. I wyczul jej potwierdzenie. -Widzisz - powiedziala - mimo ze dawno temu Jazz mial troche problemow z Wydzialem, to wiem, ze Ben i jego ludzie naleza do najlepszych. Wiem o tym, bo kiedys pracowalam z najgorszymi. Wiem tez, ze to, co mi sie przydarzylo, nie bylo ich wina. Gdybym tylko mogla im pomoc, to bym to zrobila i ty tez powinienes tak postapic. Na litosc boska, Jake! To wlasnie dlatego staram ci sie pomoc! -Zasadniczo jeszcze ich nie opuscilem - rzekl Jake. - Przez jakis czas bede sie trzymal na dystans i zobacze, jak sie rozwija sytuacja. Jest tam ktos, z kim... kto wie, jak sie ze mna skontaktowac. -To dobrze! - powiedziala Zek. - A co teraz planujesz? -Teraz... jest jeszcze ktos, z kim chcialbym podyskutowac. Ale nie tutaj. Pochmurny ton glosu Jake'a pozwolil Zek odgadnac, kogo Jake ma na mysli. -Korath? Myslisz, ze to rozsadne? To spiacy pies, ktory powinien lezec, dopoki nie spuscisz go ze smyczy tylko po to, zeby gdzies zniknal na zawsze! On potrafi zastosowac doskonala szermierke slowna i nie musze ci przypominac, jak ostatnio skonczyly sie twoje rozmowy z nim. -Nie, nie musisz - odrzekl Jake. - Ale jesli chodzi o slowna szermierke - a dokladnie szermierke umyslow - teraz ja ustanawiam zasady gry. Czuje sie znacznie pewniej. Wiem, ze jesli zacznie sie wyslizgiwac, to moge go zamknac z powrotem. -Jestes pewny? - spytal Jazz. -Czuje, jak wali do drzwi. Ale ten odglos ledwo do mnie dochodzi. W drzwiach jest okienko, ktore moge otwierac i zamykac. Nie ucieknie, dopoki nie otworze drzwi, a dzieki oknu bede mogl z nim porozmawiac. -Ale po co ci to? - spytala Zek. -Bo jesli jest ktos, kto wie, co teraz planuja Wampyry to moze byc to jedynie Korath. -Tylko pamietaj: zadnych ukladow ani pozornego partnerstwa! (Tym razem glosy zmarlych przyjaciol zabrzmialy donosnie tonem jednej, zaniepokojonej osoby). -Macie moje slowo - zapewnil ich Jake. - Zadnych ukladow, targow czy kumpelstwa. -A gdzie z nim bedziesz rozmawiac? - zainteresowala sie Zek. Na twarzy Jake'a pojawil sie ponury usmiech, wywolal drzwi Mnbiusa i tuz przed wejsciem w nie powiedzial: -W miejscu, ktore jest najbardziej dla niego odpowiednie. Tam, gdzie spotkalismy sie po raz pierwszy. W miejscu rownie mrocznym i ciemnym jak bezduszny Korath. W jedynym miejscu, ktorego sie boi i gdzie bede miec nad nim przewage. -Podziemia rumunskiego Schronienia - rzekla Liz z "drzacym" glosem. -Tak jest - odparl Jake, pozegnal sie i zniknal... Jake byl juz kiedys w podziemiach rumunskiego Schronienia. Wowczas przezyl cos, co bylo znacznie wiecej niz zwyklym snem. Zabral go tam Harry Keogh, zeby porozmawial z Korathem, bylym porucznikiem Malinariego. Jake nie zastosowal sie do ostrzezen Harry'ego i teraz Korath, ktory stal sie niemalze czescia swego gospodarza, siedzi zamkniety w umysle Jake'a. Podczas snu Jake nie calkiem zrozumial zasady ustalania wspolrzednych Mnbiusa, nie domyslil sie, ze wraz z ich poznaniem jego metafizyczny umysl zachowal je w pamieci. Teraz bylo to dla niego tak proste jak przechodzenie z pokoju do pokoju w rodzinnym domu. Wystarczyl ulamek sekundy, zeby przeniesc sie z cmentarza, na ktorym spoczywal Jazz, do wilgotnych podziemi, gdzie zainstalowano hydroelektrownie wytwarzajaca energie na potrzeby Schronienia. Jake bardzo ostroznie wychodzil z Kontinuum, w kazdej chwili gotow cofnac sie i zniknac w nicosci wymiaru Mnbiusa. Ostroznosc byla podyktowana znajomoscia podziemnego hydrosystemu, ktory byl napedzany podziemna rzeka wyplywajaca z rumunskich Karpat. Susza spowodowana dlugim europejskim latem miala sie ku koncowi i powrocily ulewne deszcze. O ile Brama w Perchorsku (a tym samym Brama w Krainie Gwiazd) zostala osuszona, o tyle podziemia w Rumunii mogly byc calkowicie zalane woda. Jednak Jake niepotrzebnie wykazywal sie az taka ostroznoscia, poziom wody nie byl wyzszy niz poprzednim razem, a wybuch, ktory zniszczyl Schronienie, otworzyl dodatkowe ujscia dla wody, ktora bez przeszkod splywala do Dunaju. Jake potrzebowal troche czasu, zeby przyzwyczaic oczy do mrocznej ciemnosci podziemi. Po chwili mogl zorientowac sie, co go otacza. Zobaczyl, ze nic sie nie zmienilo, bylo tak jak za pierwszym razem, mimo ze pierwszy raz mial miejsce w czasie snu. Usiadl na suchym kawalku betonu, niedaleko przeplywajacej rzeki i niezniszczonych wybuchem betonowych obwalowan kierujacych nurt rzeki do rur prowadzacych do turbin hydroelektrowni. Zastanawial sie, jaka ma przyjac postawe, choc zasadniczo nie bylo sie nad czym zastanawiac. Trzeba bylo otworzyc okno w umysle, przemowic do potwora i przekonac go, zeby wrocil do swojego grobu, a wlasciwie do wyplukanych woda polamanych bialych kosci. Dla Jake'a byl to glowny powod przybycia w to miejsce, jednak nie jedyny. Mial szereg pytan dotyczacych Malinariego, Vavary i Szwarta. Co zamierzaja zrobic, po tym jak ich pierwotne plany legly w gruzach. Ci monstrualni najezdzcy z innego swiata, nawet bez swoich grzybowych ogrodow, wciaz dysponowali mocami zdolnymi przeksztalcic Ziemie w pogorzelisko mogace rywalizowac z pustkowiem Krainy Gwiazd. Chcac nie chcac Jake musial zaakceptowac, ze dziedzictwo Harry'ego Keogha stalo sie dla niego brzemieniem. Jednoczesnie dodawalo mu to energii i checi dzialania niczym niewidzialna, wewnetrzna sila, ktorej nie sposob stlumic... XVI Rumunia i Korath - Londyn i Liz-Turcja i Bernie Fletcher... i przyjaciele? Jake "wsluchiwal sie" w miejsce wewnatrz umyslu. Koncentrowal sie na jednym z licznych "pokoi" swego wewnetrznego domostwa. Wampir wciaz tam byl - nie mozna bylo pomylic jego mentalnego smrodu z niczym innym. Przestal juz walic do drzwi. Byc moze spal, choc Jake mocno w to watpil. -Korath - odezwal sie, kiedy dotarl do tajnego obszaru umyslu - mysle, ze najwyzszy czas pogadac. Poniewaz moze byc to twoja ostatnia szansa na rozmowe, lepiej uwazaj na to, co mowisz. Przede wszystkim jednak powinienes zwrocic szczegolna uwage na to, co robisz lub co moglbys probowac robic, bo jestem na to ogromnie wyczulony. -Czego chcesz ode mnie, Jake'u Cutter? Dokad... dokad mnie przyciagnales? Jake rozejrzal sie dookola, wiedzac, ze Korath zobaczy to, co widza jego oczy. Powiodl wzrokiem po zawalonej jaskini i w koncu specjalnie zatrzymal wzrok na krawedzi rury, do ktore wepchnieto kiedys cialo wampira. -Ach, to tutaj! - z trudem "zlapal" powietrze Korath. Wibracje parapsychicznego eteru oddawaly jego drzenie. - Przyciagnales mnie do tego miejsca! Jake skinal glowa i odpowiedzial: -Bedzie mi znacznie latwiej z toba rozmawiac, wiedzac, ze raczej nie jest ci tu przyjemnie. To daje mi psychologiczna przewage. A jesli chodzi o psychologie, to ostrzegam: nie kombinuj z moimi emocjami. Prawie ci sie udalo, kiedy bylismy w Centrali Wydzialu E. Prawie przejales nade mna kontrole, ale to juz sie nigdy nie powtorzy. Jesli tylko wyczuje, ze cos kombinujesz, zamykam okienko, blokuje drzwi i moge ci zagwarantowac, ze na tej jednej wizycie skoncza sie na zawsze nasze kontakty. -Hm. Niekoniecznie - odpowiedzial z udawana pewnoscia siebie Korath. - Mozesz miec nade mna wladze, ale nie bedzie to trwalo wiecznie. Czasem musisz sie przespac, a wtedy... -...wtedy - przerwal mu Jake - nic, ale to zupelnie nic sie nie stanie. - Usiadl wygodniej na betonie i wyjasnil: - Widzisz, Korath, to dziala automatycznie. Instynktownie, jak oddychanie. Nawet nie musze o tym myslec. Kiedy przestaje z toba rozmawiac, zamykam okienko, a ty siedzisz w zamknieciu bez czucia, gluchy i slepy. Ja zas moge wiesc znowu takie samo zycie jak przed twoim pojawieniem sie. Moge nawet zapomniec, ze tam jestes! Przerwal na chwile, pozwalajac, zeby tresc wiadomosci dotarla do Koratha. Pozniej pokazal reka na rure doprowadzajaca wode do turbin. -Wiesz co? Nawet nie masz pojecia, jak dobrze ci bylo w tamtej rurze. Mogles podsluchiwac rozmowy zmarlych i nie byles calkowicie odizolowany. Miales swiadomosc swojego istnienia. Ale zamkniety w moim umysle, bez zadnego kontaktu z czymkolwiek na zewnatrz... jak myslisz, ile minie czasu, zanim stracisz resztki swiadomosci. Co czules przez kilka ostatnich godzin? Zostales zamkniety w najmniejszej izolatce, jaka tylko mozna sobie wymyslic. I ona nigdy sie nie powiekszy. -Niezbyt przyjemna perspektywa - ponurym glosem odezwal sie Korath. Ale po chwili rozchmurzyl sie. - Ale taksie nie zdarzy. Inaczej nie musialbys kontaktowac sie ze mna. Nie jestes kims, kto przyciagnalby mnie tutaj tylko po to, zeby mi grozic i torturowac mnie. Oczywiscie, ze widze psychologiczna przewage, jaka ci daje to miejsce. Ale odpowiedz: po co bylaby ci ta sceneria, jesli bylbys faktycznie taki potezny, jak to przedstawiasz? Powiedz, czego chcesz ode mnie i co za to dostane. Jake, widzac, ze jego uprzywilejowana pozycja zostala oslabiona, zacisnal tylko zeby i powiedzial: -Kiedy juz calkowicie sie ciebie pozbede, to chyba bede tesknil za pogawedkami z toba. Naprawde jestes niezwyklym stworem. W pewien sposob podziwiam cie. Nie masz zadnych szans, a mimo to nie poddajesz sie. Najwyrazniej byles bardzo bliski zostania Wampyrem i Malinari musial to wyczuc. -To prawda - zgodzil sie Korath. - Przestalem byc uzyteczny i Malinari zaczynal sie mnie obawiac. Przynajmniej zakladal taka mozliwosc, ze go zastapie. Skoro wprowadziles do naszej rozmowy Malinariego, domyslam sie, ze to jest prawdziwy powod twoich odwiedzin. -W pewnej mierze - odpowiedzial Jake. - Chce ci zlozyc propozycje, dac ci szanse. Zamkniecie w moim umysle albo wolnosc - no, pewien rodzaj wolnosci - w tych podziemiach. W zamian za to opowiesz mi o tym, co Malinari i jego przyjaciele planuja zrobic. -Heh! - zachnal sie Korath. - Ty to nazywasz wyborem? Pamietam, jak Malinari dawal wybor nieposlusznemu niewolnikowi: albo mogl skoczyc przez okno z wlasnej woli, albo zostac wypchniety! -Za to, ze byl nieposluszny i pyskaty? -Tak! - rzucil Korath. - Niewolnicy sa od roboty, a nie od pogaduszek, a zwlaszcza nie od myslenia. Malinari nienawidzi halasu - nawet potajemnie szeptanych niepokornych mysli. W jego zamczysku w Krainie Gwiazd leniwi niewolnicy topili tych gadatliwych lub na odwrot, dzieki temu utrzymywal rownowage. Jezeli chodzi o jego rownowage, bylo to bardzo delikatne zagadnienie. -Chcesz powiedziec, ze to szaleniec - podsumowal Jake. -Oczywiscie - rzekl Korath. - Jak wiekszosc Wampy row. Myslalem, ze o tym wiedziales. -Tak, przypominam sobie opowiesci o Krainie Gwiazd, ktore tutaj uslyszalem od ciebie i od Harry 'ego Keogha. Jednak wowczas wszystko bylo dla mnie tak duza nowoscia, ze akurat na to nie zwrocilem szczegolnej uwagi. -Twoja strata - rzekl Korath. - Ode mnie juz nie uslyszysz zadnej historii zwiazanej z Kraina Gwiazd. Zagrazasz mojej niklej egzystencji i chcesz jeszcze uzyskac wartosciowe informacje? Musiales trenowac, bo twoja slowna szermierka znacznie sie poprawila! Jesli o mnie chodzi, to nic sie nie zmienilo. Nadal proponujesz mi tylko zamkniecie w umysle albo w tej grocie? -A wiec nie powiesz mi - spytal Jake - co zrobia najezdzcy, te same kreatury, ktore cie zamordowaly? -Nie. Nawet gdybym wiedzial. Nie robie juz z toba zadnych interesow. Zdradziles mnie i nasze partnerstwo. -Chcesz mi powiedziec, ze nie wiesz, co oni planuja? A moze zgadniesz? -Moze. Ale nie bede tego robic. Wystarczajaco duzo przyslug ci wyswiadczylem. -Przyslug? - zdenerwowal sie Jake. - Zadnych przyslug mi nie wyswiadczyles. Wkradles sie do mojego umyslu tylko po to, zeby mnie sobie podporzadkowac, jak kiedys zrobil to z toba Malinari. Chciales mnie zgniesc, przejac moj umysl, a potem cialo. Nie wyszlo ci to i teraz ty jestes niezle scisniety. Zostawmy wiec sprawy na tym etapie. Przemysl to sobie, a moze kiedys, choc jest to nikla mozliwosc, dam ci jeszcze szanse. -Kiedys? - odparl Korath lekko zdlawionym glosem. - A wiec wrocisz, zeby mi zlozyc lepszapropozycje, poniewaz ta byla nie dosc dobra? -Tak, wroce - odrzekl Jake, starajac sie nie byc opryskliwym - za jakas godzine, a moze za tydzien lub za miesiac. Ijesli za ten czas cos jeszcze z ciebie zostanie, jesli calkowicie nie stracisz rozumu, to byc moze nabierzesz rozumu i zmienisz zdanie, jesli bedziesz jeszcze do tego zdolny. Czujac, ze Jake odchodzi, Korath zdobyl sie na krzyk i zawolal: -Idz sobie! I nie wracaj, dopoki nie bedziesz miec dla mnie "zywszej " oferty. Cha cha cha! Jego szalenczy smiech wrocil do niego echem, poniewaz Jake zamknal okno, wywolal drzwi Mobiusa i opuscil podziemia Schronienia. Zmienil miejsce pobytu, ale niczego nie osiagnal, bo i tak musial ciagnac ze soba Koratha... Jake zostawil troche pieniedzy, ubrania i inne osobiste drobiazgi w swoim pokoju w Centrali. Chcial tam teraz wrocic, spakowac walizke, zostawic list z wyjasnieniami i wycofac sie w jakies ustronne miejsce. Poniewaz jego nazwisko zostalo usuniete z list osob poszukiwanych, mogl udac sie gdziekolwiek i robic, co zechce. Jednak zwlekal z przeniesieniem sie do Londynu. W Centrali Trask jeszcze pracuje wraz ze swoimi ludzmi i Jake obawial sie, ze za bardzo bedzie chcial spotkac sie z Liz Merrick, aby powiedziec jej, co robil. W rzeczy samej sam dobrze nie wiedzial, co wlasciwie robil. Tak, Liz. Glownie chodzilo o Liz. Pewien by na nia wpadl, albo lepiej mowiac, wpadlby w nia, a przynajmniej w jej objecia, ale tego wlasnie nie chcial. Hm. Czyzby? Oczywiscie, ze chcial, musialby zwariowac, zeby nie chciec Liz, ale wiedzial, ze to zwiazaloby go z Wydzialem, a Wydzial, zwlaszcza Trask, zwiazalby jego! Ten facet jest dosc zaborczy. No i na koniec cala sprawa moglaby byc niebezpieczna dla Liz. Co byloby niebezpieczne? Seks z Jakiem. To mogloby unieszczesliwic Liz. Niech to diabli! Ze wzrastajacym poczuciem frustracji Jake przesledzil wszystko raz jeszcze. Jego czerwona linia: czy to tylko Korath, czy cos jeszcze, cos znacznie gorszego? Millie i inni glowni ludzie w Wydziale uznali, ze jest czysty, ale sam Trask nie mial pewnosci co do tego. On byl tym, ktory zna prawde -przynajmniej tak bylo do tej pory. Ale jak mogl wiedziec o czyms, o czym sam Jake nie wiedzial i czego nawet bal sie dowiedziec? Na dodatek Trask, przy calej swojej ostroznosci, spedzi dzis noc z Millie Cleary! Wszyscy w Wydziale wiedzieli, ze sa kochankami i ze byli przed oraz po epizodzie w ogrodzie z muchomorami Szwarta. A zatem Trask uznal, ze Millie nie byla zainfekowana jeszcze przed wyprawa Millie do wymiaru Mobiusa... albo zaakceptowal ryzyko zakazenia. Jesli chodzi o Liz, to na pewno byla czysta i Jake nie zamierzal narazac jej na ryzyko zmiany tego stanu. A przynajmniej tak sobie wmawial... Jednak z drugiej strony, zdaniem Millie, Jake tez byl czysty. Czerwien na jego linii zycia pochodzila od Koratha. Takie niezbyt wesole refleksje i rozwazania nawiedzaly Jake'a, kiedy spacerowal po jeszcze cieplym piasku pustej plazy Algarve, bulwarach Paryza i mokrej od deszczu promenadzie w Marsylii. W koncu noc zapadla nie tylko w Grecji, Portugalii i Francji, ale w calej Europie i nad Atlantykiem. O 22:30 Jake wypil o trzy, moze cztery kieliszki brandy za duzo w zadymionym pubie w centrum Londynu - jakies dziesiec minut spacerem od hotelu, gdzie miescila sie Centrala Wydzialu E. Bedac tak blisko, Jake utrzymywal szczelne oslony umyslu, ktore mialy mu takze posluzyc w czasie przeskoku do swojego pokoju. Jednak kiedy przeniosl sie do zamknietego pokoju i pakowal walizke, niespodziewanie uslyszal: -Jake? - Glos jakby znikad, lecz nie byla to mowa umarlych. -Cholera! - powiedzial. -Nie miales zamiaru powiedziec mi, ze wrociles - Liz czytala mu w myslach. Byla zraniona i zaintrygowana. -Wyglada na to, ze twoj talent ciagle sie polepsza. Albo jestesmy coraz lepiej dopasowani do siebie. -Masz na ten temat wiecej do powiedzenia niz na temat tego, co nas naprawde laczy - odpowiedziala Liz. Jake usiadl na lozku, westchnal i rzekl: -Pragne cie jak szaleniec i czuje, ze moge oszalec, bo wiem, ze ty tez mnie pragniesz. Wiesz, co do ciebie czuje. Zawsze potrafilas zajrzec w moje mysli i uczucia. Ale musisz przyznac, ze mam wyrazny powod, zeby... zeby tego nie robic. -Millie mowi, ze nie ma problemu - odparla. - Rozmawialam z nia i powiedziala mi, ze z tego, co zobaczyla w Kontinuum, wynika, ze jestes bezpieczny. To by mi w zupelnosci wystarczylo, ale jest cos jeszcze. -Jeszcze? Z jej telepatycznego przekazu Jake mogl wywnioskowac, ze mimo zalu do niego cos bardzo mocno ja podekscytowalo. -Jake, jestes bezpieczny! Naprawde! Gdybys tak bardzo sie nie spieszyl... ale gdzie jestes teraz? Wiem, ze niedaleko. Mozesz do mnie przyjsc? Jake zdal sobie sprawe z tego, ze wlasnie to chcial uslyszec. To dlatego jego oslony nie byly wystarczajaco szczelne, chcial poczuc bliskosc Liz, jej parapsychiczny aromat. Ale czy mogl pojsc do niej? O Boze, tak! Chocby po to, zeby dowiedziec sie, o czym ona mowi. (Czyzby? Tylko to? Kogo chcial oszukac?). To byl jeden z najkrotszych skokow, jakie dotychczas wykonal. Jake odkryl, jak blisko byla Liz. Dzielila ich tylko jedna, cienka scianka dzialowa. Jednak z chwila gdy opuscil Kontinuum w pokoju Liz, juz nic ich nie rozdzielalo.Lampka przy lozku byla przygaszona, a Liz siedziala na rozeslanej poscieli. Miala na sobie koszule z polprzezroczystego materialu z duzym wycieciem z przodu i padajace z boku swiatlo podswietlalo zarys lewej piersi, ktora przez cienki material byla doskonale widoczna. Miala mocno podkrazone i zaczerwienione oczy, co oznaczalo, ze usilnie koncentrowala sie na swoich telepatycznych zdolnosciach. Widac bylo takze, ze niedawno plakala. Nie bylo potrzeby domyslac sie, co wlasnie robila. "Przeszukiwala" parapsychiczny eter, starajac sie natrafic na slad Jake'a, ktory jednak byl zbyt dobrze zamaskowany i znajdowal sie za daleko. Jake usiadl w nogach lozka, wzruszyl bezradnie ramionami i powiedzial: -Coz moge ci powiedziec? Oczywiscie, ze chcialem sie z toba zobaczyc, chcialem byc z toba i chcialem... chcialem... ale nie ufam sobie. To znaczy ufam sobie, ale ta rzecz w moim wnetrzu... -Korath? - spytala. - Przeciez zostal dobrze zamkniety. - Po czym badawczo patrzyla na niego w swoj wyjatkowy sposob. Dodala: - Nie, widze, ze nie chodzi ci o Koratha. -Korath zostal dobrze zamkniety - odpowiedzial Jake. - Oczywiscie, chcialby nadal bawic sie w podgladacza, ale to juz tylko przeszlosc. Nie przejmuje sie nim tak bardzo jak inna sprawa, a konkretnie czerwonym zabarwieniem. Pomyslalem, ze o to ci wlasnie chodzilo, kiedy wspomnialas, ze jestem bezpieczny. -Wlasnie o to! - powiedziala, nachylajac sie ku niemu, przez co jej koszula rozpiela sie. Podazyla za jego wzrokiem i zobaczyla swoja nagosc. Poczatkowa chciala sie zaslonic, ale zrezygnowala z tego odruchu. -Jake - powiedziala niskim tonem. - Nawet gdybysmy nie uwazali, ze wszystko z toba w porzadku, to i tak bym cie pragnela. Nasze umysly stanowia jednosc, pracuja na tych samych falach. Nie ma zadnych powodow, zeby nie stalo sie tak samo z naszymi cialami. Jake pochylil sie w jej strone, w sercu poczul milosc, a w ledzwiach pozadanie. Potrzasnal gwaltownie glowa i wstal. -Nie wiesz, o czym mowisz! -Alez wiem! - odrzekla Liz. - Mowie, ze zaryzykuje, tak jak zaryzykowali Millie i Ben. Ale w gruncie rzeczy jest to bardzo niski stopien ryzyka, ktorym nie musimy sie przejmowac. -Lepiej powiedz mi, o co ci naprawde chodzi - poprosil Jake. - I to jak najszybciej, jesli mozesz. Co tu sie dzialo? -Chodz do mnie - powiedziala, otwierajac szeroko ramiona. Nie potrafil dluzej sie opierac. Wstal, podszedl do niej i usiadl, tulac ja w objeciach. Objal ja jednak na tyle mocno, ze nie mogla sie ruszyc i musiala powiedziec wszystko. -Godzine temu otrzymalismy wiadomosc od ministra. W Porton Down zbadano okazy, ktore tam dostarczylismy. Plazma tych organizmow byla... byla zywa, nie byla martwa, tak jak my to rozumiemy, jesli wiesz, o co mi chodzi. Komorki regenerowaly sie, krew nie krzepla, a cialo, a wlasciwie mieso - moj Boze! - bylo po prostu swieze. To troche przekracza moje mozliwosci pojmowania. Tak czy owak po przeprowadzeniu licznych testow odkryto bakterie zarazy, ktora jest dla nich smiertelna! -Bakterie zarazy? - Jake rozluznil nieznacznie objecie. - Masz na mysli pochodzace z Chin nowe szczepy dymienicy morowej? -Wlasnie - przytaknela Liz. -Cos takiego! - Jake ze zdziwienia az zaniemowil. Puscil Liz, usiadl prosto, starajac sie to przemyslec. Po chwili pokrecil glowa, podniosl wzrok, spojrzal w sufit i zaczal smiac sie ochryple. Chwycil Liz za ramiona i powiedzial: -Czyz to nie cudowne! - Po czym zaskoczony jej zdziwionym wyrazem twarzy dodal: -Liz, co z toba? Zapomnialas o czyms? O malym, moze niewiele znaczacym szczegole? Przed wylotem do Australii wszyscy zostalismy zaszczepieni przeciw zarazie! Wszyscy - co do jednego. A do tej pory zaszczepieni zostali chyba wszyscy na swiecie! Jak mozesz byc taka zadowolona i opowiadac mi, ze odnalezlismy nowy sposob walki z wampirami, po tym, jak sami kilka tygodni temu uodpornilismy sie na dzialanie tego srodka? Ale teraz to ona sie rozesmiala. Nagle przestala sie smiac. -Nie dales mi dokonczyc - powiedziala. - Zostalismy zaszczepieni martwymi szczepami bakterii. Martwymi dla nas, ale nieumarlymi dla nieumarlych! Od teraz kazdy wampir, ktory wyssie nasza krew czy krew jakiegos zaszczepionego czlowieka bedzie miec problem. W ich organizmach bakteria ozyje. Ich trucizna nie bedzie na nas dzialac, a to, co dostanie sie do ich wnetrza... -...zabije ich? - Tego juz bylo zbyt wiele dla Jake'a. Teraz oboje rozesmiali sie. Opanowal ich gwaltowny, niemal histeryczny wybuch smiechu, po czym bez sil padli sobie w ramiona. Jednak Jake nagle zamyslil sie, wyprostowal i powiedzial: -Cos tu nie gra. Poczekaj. Chyba sie mylimy! -Co takiego? - spytala Liz. -Mysle o ludziach na pokladzie Wieczornej Gwiazdy - odpowiedzial. - Oni na pewno byli zaszczepieni. Zostali zwampiryzowani, a szczepionka nie miala zadnego wplywu na Malinariego i Vavare! -Ben Trask o to samo zapytal ministra - odparla Liz. - Porton Down nie mialo mozliwosci wyprodukowac odpowiedniej liczby szczepionek dla calej populacji. Zlecili to innym wytworcom. Wszystko odbywalo sie w wielkim pospiechu. Ponadto szczepieniu poddawali sie tylko ludzie wyjezdzajacy lub przybywajacy do kraju. Przypomnij sobie, ze Australijczycy tak samo postepowali w portach i na lotniskach. -Pamietam, i co z tego? -Wieczorna Gwiazda byla statkiem wycieczkowym - ciagnela watek Liz. - Wszyscy pasazerowie wylatywali z lotniska Heathrow, gdzie zostali zaszczepieni, i ladowali w Limassol, gdzie wsiadali na statek. Ale... niektore partie szczepionki mialy wady! Nie byly szkodliwe dla ludzi, ale tez nie dzialaly. Partia dostarczona na Heathrow byla jedna z nich. Liz zaczela rozpinac mu koszule, ale Jake nie byl jeszcze do konca przekonany. -No dobra - powiedzial - ale zaloga nie skladala sie z samych Brytyjczykow. -Nie - odpowiedziala Liz - Trask przypuszcza, ze tak jak nieswieze jedzenie odstrasza ludzi, tak wampiry moga wyczuwac niestrawnych ludzi. Mowil cos o feromonach, ze prawdopodobnie Vavare i Malinariego odpychali ludzie, ktorzy nie byli dla nich "strawni". - Skonczyla rozpinac mu koszule i zaczela zdejmowac swoja bluzke. -Feromony - powiedzial Jake, patrzac na jej ksztaltne piersi i sztywniejace sutki kolyszace sie kilka centymetrow od jego dloni i ust. - Nie znam sie na wampirzych feromonach, ale moje zaczynaja mocno dawac znac o sobie! -Moje tez - odpowiedziala Liz. -Linia byla prawie cala niebieska - rzekl Jake, gotow uwierzyc w te historie. - A moj wasal zostal zamkniety gdzies w zamku. -Co? - powiedziala Liz, odsuwajac koldre. -Nic - odrzekl Jake zachrypnietym glosem, zrzucajac z siebie ubranie i jednoczesnie starajac sie siegnac do niej. Chwile pozniej zapomnieli o wszystkim, gdy byli juz oboje nadzy, a ona rozpostarla ramiona, zeby go objac. Zblizyli sie do siebie jak dwa ludzkie magnesy. Pozniej ujezdzali dzika fale, dawali upust pozadaniu i milosci i trwalo to dlugo, do bardzo poznej nocy. Gra wstepna prawie nie zdazyla sie pojawic, rowniez nie wypowiedzieli zbyt wielu slow. Slychac bylo glownie odglosy rozkoszy. To calkiem zrozumiale w sytuacji, w ktorej lacza sie nie tylko ciala, ale i umysly... Zaledwie kilka pokoi dalej Ben Trask przygotowywal sie do pojscia spac. Kiedy wyszedl z lazienki, Millie usiadla wyprostowana na lozku i powiedziala: -Ben, chcialabym ci cos powiedziec, ale najpierw obiecaj mi, ze nie podejmiesz zadnych dzialan w tej sprawie. Ben spojrzal na nia podejrzliwie, przechylil glowe na bok i mruknal: -To byl bardzo dlugi dzien, Millie, czy to nie moze zaczekac? -Moze, ale jesli zaczeka, to jutro bedziesz zly na mnie. - Nie, nie bede - odpowiedzial. - Chyba ze byloby to cos wstrzasajaco waznego, ale to juz bys mi powiedziala. No dobra, skoro nalegasz, nic nie zrobie w tej sprawie. O co chodzi? -Jake wrocil - powiedziala, po czym zagryzla warge, widzac, ze Trask zatrzymal sie w pol kroku. Przez dluzsza chwile zastanawial sie nad tym, co uslyszal, i w koncu spytal: -Gdzie wrocil? -Jest tutaj, w Centrali, razem z Liz - odrzekla. - Myslalam, ze wiesz o nim i o Liz. Trask znowu zastanawial sie nad tym przez dluzsza chwile i powoli polozyl sie do lozka. W koncu powiedzial tylko: -Dobrze! - i mruknal tym razem z widocznym zadowoleniem. -Naprawde? - Millie wydawala sie szczesliwa, troche sceptyczna i na pewno zaskoczona, widac bylo po niej mieszanine tych trzech odczuc. -Tak, naprawde. - Trask zgasil swiatlo i przytulil ja do siebie. - Bo ona go potrzebuje, zeby byc... zeby byc caloscia, tak mi sie przynajmniej wydaje. Tak jak ja potrzebuje ciebie. My tez go potrzebujemy, poniewaz jest Nekroskopem. Wiec jesli on jest z Liz, to jest tez ze mna. Jednak nadal uwazam, ze Harry mogl wybrac lepiej. Podobnie jak Liz. Poczul, jak Millie sztywnieje w jego objeciach. -Co? - prawie krzyknela. - Przeciez wiemy, o co chodzilo Harry'emu, o niedokonczone sprawy. O Luigiego Castellana i jego organizacje, wampirow, ktore przezyly stracone lata Jake'a. Jake i Harry mieli taki sam plan i dlatego Harry wybral Jake'a! A jesli chodzi o Liz, to nie mozesz jej winic za to, ze Jake ja pociaga, bo to bardzo pociagajacy mezczyzna. -To straszny uparciuch! - stwierdzil Trask. - Mysli tylko o sobie i od samego poczatku dziala na wlasna reke. Millie zachnela sie i odepchnela go. -A wiec to tak? Tak to widzisz? Po prostu kolejny as w twoim rekawie? - Zanim zdazyl cos odpowiedziec, Millie zlamala niepisana zasade, zajrzala do jego umyslu i dostrzegla prawde, ktora dla Traska byla taka sama czescia jego zycia i organizmu jak krew i kosci. - Widze, ze to Liz zajela moje miejsce twojej mlodszej siostrzyczki! - powiedziala. - I nikt, nawet Nekroskop, nie bedzie dla niej wystarczajaco dobry! -Hm - mruknal Trask. Nastepnie wzruszyl ramionami i powiedzial: - Moze masz racje. Moze jestem nadmiernie opiekunczy, ale jedno jest pewne: gdyby Liz naprawde byla moja mlodsza siostra, to nigdy nie zobaczylabys mnie, jak ja podgladam i sprawdzam, kogo gosci w swoim pokoju! Millie wrocila w jego objela i powiedziala: -Ja tez bym nie podgladala, ale oni opuscili zaslony i byli tak bardzo, no, bardzo... nie mozna bylo tego uniknac. TO bylo jak telepatyczne fajerwerki! Co nie znaczy, ze wszyscy juz wiedza, ze Jake wrocil i ze sa razem. -Wiekszosc z was to podgladacze! - Trask byl jeszcze troche zgryzliwy. -Nie calkiem - odparla Liz. - A poza tym to dosc mile. -Co? -Wiedziec, ze nie jestesmy odosobnieni. Ze nie tylko my jestesmy kochankami. - Wzruszyla zalotnie ramionami. - No cos w tym rodzaju. I wiesz co... choc bylam tam tylko chwilke, zeby sprawdzic, czy faktycznie sa razem - (jej chlodna dlon automatycznie odszukala przyspieszone tetno i narastajace pozadanie Bena) - to wciaz czuje, jakby w parapsychicznym eterze z ich kierunku plynela rzeka slodkiego wina. Trask lezal przez chwile nieruchomo, pozniej zblizyl sie do niej twarza i calym cialem. -Ja nic nie czuje. Przynajmniej nie z ich kierunku. Ale widze, ze ty to odczuwasz. -Tak - odrzekla Millie, dmuchajac mu w szyje. - I to jest bardzo zarazliwe. Trask nie mial zamiaru temu zaprzeczac... Psychiczne zaslony Berniego Fletchera od zawsze stanowily przedmiot zartow w Wydziale. Ben Trask czasami nawet mowil, ze Bernie swieci w ciemnosciach. Z blizszej odleglosci wiekszosc esperow Wydzialu potrafila bez trudu dostrzec obecnosc Berniego. Tak jak Bernie potrafil zlokalizowac inne uzdolnione osoby, tak bez trudu mogl zostac zlokalizowany. To dlatego Trask korzystal z jego umiejetnosci sledzenia podejrzanych osob w sytuacjach, w ktorych Bernie mogl zachowac bezpieczna odleglosc i jednoczesnie namierzyc cel. W taki sposob Bemie pracowal w Grecji i Bulgarii, kiedy Lardis Lidesci poszukiwal kontaktu ze starym Cyganem Vladim Ferengim. Dzieki Berniemu Lardis dotarl do obozowiska wedrujacych Cyganow i mogl porozmawiac z tymi ludzmi. W Wydziale E Bernie gral role radaru, ktory namierzal i odnajdywal poszukiwane cele. Jednak teraz Fletcher wyruszyl sam w teren, a jego celem bylo mozliwie jak najblizsze podejscie do poszukiwanych obiektow i oczekiwanie w ich poblizu na przybycie reszty ekipy. Bernie nie wyruszyl calkiem sam, wraz z nim byla ochrona, specjalisci zobowiazani do zachowania tajemnicy, ktorzy juz wczesniej z nim pracowali i wiedzieli, czym zajmowal sie Wydzial E. Jeden z nich, Joe Sparrow, wlasnie siedzial przy drzwiach w pokoju hotelowym i czytal ksiazke. Jego kolega, Cliff Angel, poszedl do miasta poszukac papierosow. Trudno by nazwac te miejscowosc miastem. Patrzac przez okno, Fletcher pomyslal o kilkuset miejscach, w ktorych wolalby byc w tej chwili zamiast siedziec w tej dziurze. Miasteczko Sirpsindigi (ktoz zgadnie, jak to sie wymawia?) znajdowalo sie w poblizu granicy greckiej i bulgarskiej. Skladalo sie z kilkunastu ulic, budynkow, a w poblizu przebiegala autostrada - i nic wiecej! Sama Turcja, z tego co zobaczyli, nie zaprezentowala ich oczom nic wiecej. Oczywiscie Fletcher zdawal sobie sprawe z tego, ze ten kraj mial liczne zabytki, skarby archeologiczne i tak dalej. Sam Stambul niczym Mekka przyciagal rzesze turystow, a liczne plaze polozone nad brzegiem Morza Srodziemnego nie ustepowaly w niczym greckim nadmorskim atrakcjom. Tylko ze... Wlasnie Sirpsindigi bylo miejscem, dokad wraz z ochroniarzami zaprowadzil go nos tropiciela. Tutaj urwal sie trop. Nie bylo tu plazy, skarbow ani umyslowego smogu. To wprowadzilo go w zaklopotanie, poniewaz do tej pory "zapach" byl naprawde wyrazny. Wiedzial, dokad isc, tak jakby to miejsce, a nie Bernie, swiecilo w ciemnosciach. Ale nagle wszystko zniknelo. Mozliwe, ze jego aura zostala wykryta przez kogos lub przez cos. Byc moze zachowywal sie zbyt nieostroznie, a raczej zbyt "glosno", i zaalarmowal zwierzyne, zmuszajac ja do ukrycia. Bernie nie mial co do tego pewnosci. Teraz mogl tylko zostac na miejscu, starajac sie od nowa podjac zgubiony slad i czekajac na przybycie Traska i spolki. Siedzial zatem w zapomnianej przez Boga dziurze, w miasteczku, gdzie jezdzily dwie taksowki na krzyz i zupelnie niewiele trzeba bylo, by przerobic to zakurzone miejsce na miasteczko rodem z amerykanskiego dzikiego zachodu. Tylko ze w tamtych miasteczkach wyczuwalo sie atmosfere, a tu nawet i tego nie bylo. Joe Sparrow skonczyl czytac ksiazke i teraz czyscil, smarowal oliwa oraz skladal rozebrany wczesniej ceramiczny, wzmacniany wloknem weglowym, specjalny automatyczny pistolet niewidoczny w promieniach Rontgena. Dzieki temu Joe mogl podrozowac z bronia. Skonczyl skladac bron i zatrzaskujac zamek, pomachal pistoletem w strone Fletchera i powiedzial: -Nie rozumiem, dlaczego wasi ludzie nie stosuja takich zabawek. Takie browningi, jak ty masz, sa trudne do przemycenia i robia znacznie wiecej halasu od takiej broni. -Ja to nawet nie mam browninga - odpowiedzial Fletcher. - Zbyt duze ryzyko z wwiezieniem go do tego kraju, zwlaszcza przy ciaglych zatargach granicznych z Grecja. Miedzy innymi dlatego ciesze sie z tego, ze ze mna jestescie. Fakt, ze sporo pierdzicie i ciezko przez to wytrzymac, ale macie za to sile ognia. Spojrzal znowu przez okno i zobaczyl trzy postacie w plaszczach z postawionymi kolnierzami, ktore zblizaly sie do hotelowego wejscia. Jeden z nich byl podobny do Cliffa Angela, ale z tej odleglosci noca i w deszczu trudno bylo stwierdzic, czy to on. -Jezu! - Fletcher skomentowal sytuacje, krecac glowa. - To wyglada jak noc na koncu swiata! Jesli Cliff przez swoje uzaleznienie nie umrze na raka pluc, to wykonczy go zapalenie pluc! Pozniej spojrzal na Sparrowa i dodal: -Nie korzystamy z broni ze spiekow ceramicznych, poniewaz nasza amunicja jest bardzo miekka i szybko by niszczyla lufy. Ale nasze zmodyfikowane browningi zostaly specjalnie dla nas skonstruowane i znakomicie sie spisuja. Nie wspomnial o tym, ze amunicja stosowana w Wydziale E jest wykonana ze srebra. Ochroniarze wiedzieli co nieco o Wydziale, ale nie wiedzieli wszystkiego. Gdyby wiedzieli... no coz, byloby o wiele trudniej znalezc ludzi do tej roboty. Ktos trzy razy zapukal do drzwi. Przez chwile ani Fletcher, ani Sparrow nie poruszyli sie; pozniej blyskawicznie podniesli sie i spojrzeli po sobie szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami. Trzy pukniecia? Tylko trzy, choc powinny byc cztery? Obaj dobrze wiedzieli, ze Cliff Angel nie nalezal do osob strojacych sobie glupie zarty. Fletcher zrobil piec dlugich krokow, podchodzac do Sparrowa, i szepnal: -Widzialem, jak trzech facetow wchodzilo do hotelu. Sparrow skinal glowa i krzyknal do osob za drzwiami: -To ty, Cliff? Zaraz otworze! - Po czym dodal po cichu do Fletchera: - Otworz drzwi, ale nie wzbudzaj podejrzen. Bede za drzwiami. Fletcher zmierzwil rude wlosy, jakby dopiero co sie obudzil, i lekko przykucnal. Pozniej zdjal lancuch z drzwi, otworzyl je... i od razu sie cofnal. Jego zielone oczy zrobily sie ogromne ze zdumienia, ktore tylko czesciowo bylo udawane. Pierwsza twarz, ktora zobaczyl, nalezala do Cliffa Angela, ale byla to twarz bardzo pobladla. Po jego bokach stalo dwoch nieco wyzszych i szczuplejszych mezczyzn, ktorzy mogli byc blizniakami, a nawet klonami. Obaj trzymali Cliffa za ramiona. Jeden z mezczyzn skierowal lufe pistoletu do pokoju. Kiedy Fletcher wycofywal sie, zauwazyl, ze nieznajomi byli tak samo jak on zdenerwowani. Kiedy wprowadzali Angela do pokoju, ochroniarz uwolnil sie z ich uchwytu, zrobil uspokajajacy gest i powiedzial: -W porzadku! - Jego obstawa natychmiast sie zatrzymala, a Cliff westchnal z ulga i powiedzial: -Joe, wyjdz zza drzwi. Mysle, ze nie ma zagrozenia! Ale gdy to mowil, jego glos tezal, a usztywniona lewa reka uderzyla w nadgarstek mezczyzny trzymajacego bron z taka sila, ze bron wypadla mu z reki. Prawie w tej samej chwili Fletcher zrobil krok do przodu i zlapal mezczyzne za kolnierz i nadgarstek, po czym wykonujac chwyt dzudo, obrocil sie na pietach, korzystajac z ramienia, zrobil dzwignie i rzucil mezczyzna na podloge w srodku pokoju. Fletcher naprawde znal sie na sztukach walki. W tym samym czasie Joe Sparrow wysunal sie zza drzwi i przylozyl lufe swojej broni do szyi drugiego nieznajomego, ostrzegajac go slowami: -Powoli, ruszaj sie bardzo powoli, to nie zabije cie. Przynajmniej nie od razu. - Wciagnal go do wnetrza pokoju i zatrzasnal drzwi. - Nastepnie popchnal przestraszonego mezczyzne, ktory potknal sie o swojego kolege lezacego plasko na podlodze. Cliff Angel podniosl z podlogi upuszczona bron i mierzac w rozbrojonych obcych, powiedzial: -No dobra, panowie, teraz mozecie jeszcze raz opowiedziec swoja bajke. Zobaczymy, czy moi przyjaciele w nia uwierza... XVII Sirpsindigi i LondynDwaj wygladajacy na Europejczykow mezczyzni siedzieli, gapiac sie na Fletchera i jego ochrone, najwyrazniej zdumieni niespodziewana zmiana sytuacji. Jednak Fletcher oraz Joe Sparrow nie byli calkowicie pewni, czy faktycznie mial miejsce obrot sytuacji. Wszystko przebiegalo zbyt latwo. Sparrow zmruzyl oczy i powiedzial: -Cliff, o co tu kurwa chodzi? - rzucil okiem na Angela i machnal lufa broni w kierunku dwoch jencow. - Oni na ciebie napadli czy jak? -Tak i nie - odparl Angel. - Wyszli z alejki, ktora wlasnie mijalem. Jednak jesli faktycznie mieli zamiar mnie uprowadzic, to zachowywali sie jak amatorzy. Mysle, ze zanim tu doszlismy sam moglbym sie uwolnic kilka razy. Zastanawialem sie nad tym, ale wspomnieli o kilku sprawach, ktore opoznily moja decyzje. Nie chcialem czegos schrzanic, jezeli mowili prawde. Z drugiej strony, z lufa przystawiona do plecow, nie za bardzo mnie to obchodzilo. -Mowisz, ze o czyms wspominali? - powtorzyl za nim Sparrow, marszczac brwi. - O czym? Co takiego mowili? -Powoli, Joe - odparl Angel. - Po kolei. Najpierw chcialbym dostac moja bron z powrotem. Ma ja ten z pieprzykiem. Wspomniane znamie, niewielki ciemny pieprzyk na szczece jednego z obcych, byl jedynym szczegolem pozwalajacym odroznic nieznajomych. Widac bylo, ze sa to niemal identyczne blizniaki. Angel zblizyl sie do mezczyzny z pieprzykiem, przykleknal i siegnal do wewnetrznej kieszeni jego plaszcza, skad wyciagnal swoj pistolet. Nastepnie wyjal z plaszcza portfel i otworzyl go. Wstal i powiedzial: -Co my tu mamy. Przynajmniej czesc waszej opowiesci jest prawdziwa. Rosyjski paszport. Gosc nazywa sie... -...Wladymir Androsow - dokonczyl za niego mezczyzna z pieprzykiem, trzymajac sie za ramie i robiac zbolala mine. Spojrzal na Fletchera, wzdrygnal sie i powoli dodal: - Prawdopodobnie przemiesciles mi ramie. -Nie martw sie - odpowiedzial Fletcher. - Bylem kiedys fizjoterapeuta i chyba potrafie to nastawic. Mysle nawet, ze sprawiloby mi to przyjemnosc. - Fletcher spojrzal teraz na drugiego blizniaka, zadarl pytajaco podbrodek do gory i podniosl rude brwi. -No tak - Androsow ostroznie i powoli przekrecil glowe. - To Wenjamin, moj brat. On nie za bardzo mowi po angielsku. Wybaczcie mu, ze jest malomowny. -A wy mi wybaczcie - powiedzial gardlowym glosem Angel, sprawdzajac przy tym bron - moja niecierpliwosc oraz to, ze sie latwo denerwuje, i powiedzcie szybko moim przyjaciolom, to samo co mnie. Androsow pokiwal glowa i znowu skrzywil sie z bolu. -Oczywiscie. Jestescie z brytyjskiego Wydzialu E. My zas jestesmy z rosyjskiego Wydzialu E. Nasze stacje nasluchowe przechwycily wiadomosci o tym, co sie stalo na Wieczornej Gwiezdzie. Pracujemy nad tym samym. Turczin powiedzial nam, ze jesli was spotkamy, to zostaniemy sprzymierzencami, a nie wrogami. Razem z Wenjaminem jestesmy lokalizatorami. Bedac blizniakami, wzajemnie wzmacniamy nasze zdolnosci. Mamy mniejsza skutecznosc, kiedy pracujemy osobno. Podazalismy za sladem az do tego miejsca. Ale kiedy dotarlismy do Sirpsindigi... -...slad urwal sie! - powiedzial Fletcher, robiac krok naprzod. Nastepnie zwrocil sie do Sparrowa i Angela: - Oni sa w porzadku - i podszedl do Androsowa, zeby mu pomoc wstac. Zanim do niego dotarl, odezwal sie Angel: -Zaczekaj! To dlaczego podeszli do mnie w ten sposob? Dlaczego po prostu nie zatelefonowali? -Jestesmy w Turcji - Androsow znaczaco wzruszyl ramionami, po czym natychmiast sie skrzywil. - Telefony sana podsluchu z powodu napiecia na greckiej granicy. Ponadto mamy do czynienia z separatystami i piata kolumna. Turcy nikomu nie ufaja. Macie szczescie, ze wjechaliscie do tego kraju. Pewnie tylko dlatego, ze Turcja potrzebuje pieniedzy plynacych z turystyki. Poniewaz kazdy jest tutaj obserwowany, to nie chcielismy podejmowac ryzyka nawiazywania kontaktu z wami w bialy dzien. -A noca niby lepiej? Napadac mnie na ulicy? - powiedzial Angel. Androsow staral sie przyjac przepraszajacy wyraz twarzy. -Nie jestesmy agentami, ale lokalizatorami. Odnajdujemy miejsca przebywania podwodnych lodzi atomowych itp. Ostatnio jednak, po tej historii ze statkiem Gwiazda Wieczorna, Turczin zmienil priorytety. Powiedzial, ze caly swiat, nie tylko Rosja, ma wielkie klopoty. - Spojrzal na Fletchera i dodal: - Wiemy, ze jest pan lokalizatorem. Panskie oslony sa, hm... - i tu znaczaco zawiesil glos. -Swiece w ciemnosciach, tak? - podjal zdanie Bernie. - I dzieki temu trafiliscie do mnie? -Nie, po prostu szukalismy pana - odrzekl dyplomatycznie Androsow. - Ale pana przyjaciele sa... specjalnymi agentami? Jezeli o nas chodzi, to nie nalezymy do KGB i nie znamy ich technik. Nie wiemy, w jaki sposob nawiazywac kontakty w podobnych sytuacjach. Zrobilismy to tak, jak zrobilismy, i to byl powazny blad. -Amatorzy! - powiedzial Angel. - Wiec mialem racje. - Teraz to on pomogl wstac Androsowowi. Bernie Fletcher uwaznie przyjrzal sie Rosjanom i nie bylo to trudne zadanie, poniewaz patrzac na Androsowa, mial obraz obu braci jednoczesnie. Wysocy, szczupli, o jasnej skorze, a wlasciwie bladzi, byli w wieku okolo trzydziestu pieciu lat. Mieli ciemne wlosy i piwne oczy. Nie wygladali na groznych. Typy pracujace w biurze, podsumowal Fletcher, zoltodzioby zza biurek, ktorzy zostali nagle wyslani w teren. Zrobilo mu sie ich troche zal. On przynajmniej mial troche doswiadczenia. -No dobra - odezwal sie Joe Sparrow. - I co dalej? Jestesmy po tej samej stronie czy jak? -Tak - odpowiedzial Fletcher. - Jesli popracuje razem z nimi, to moze mi sie uda odnalezc slad. Trask bedzie miec wiecej informacji. W miedzyczasie Angel obszukal blizniakow. Nie mieli zadnej broni oprocz pistoletu podniesionego z podlogi - Tokarjewa TT-33. Przygladajac sie tetetce zauwazyl: -Popatrzcie na tego starocia. To jeszcze pamieta druga wojne swiatowa. Moze kogos zatrzymac z bliska, ale to wszystko. A po co wydawac pieniadze na bron reczna, kiedy pracuje sie nad projektami gwiezdnych wojen? -Czy to twoja filozofia, towarzyszu? - spytal Angel. -To filozofia zimnej wojny - odparl Androsow. - Jastrzebie i przemysl zbrojeniowy stwierdzili, ze wazniejszy jest wyscig w kosmosie. Tylko ze amerykanski plan gwiezdnych wojen okazal sie mitem, a pogon za mitem bywa zludna. Ta pogon nas oslabila. Ale to bylo kiedys, a czasy sie szybko zmieniaja. Sadze, ze na lepsze. Obecnie nie znajdujemy sie w stanie wojny. -Ci ludzie sa tym, za kogo sie podaja - powiedzial Bernie Fletcher. - Czuje sie jak w Centrali w Londynie. Czuje tez pewien rodzaj pokrewienstwa z nimi. W koncu jestem w towarzystwie esperow, lokalizatorow. Mozesz mu oddac pistolet. -Pewnie - powiedzial Angel. Wyjal magazynek i oddal bron. Androsow zobaczyl, co robi, i powiedzial: -Zaufanie zdobywa sie powoli. -Pieprzyc to! - krzyknal Angel. - Nie mam papierosow. Niedobor nikotyny. Przez to jestem nerwowy i tyle! Na te slowa wstal Wenjamin Androsow, wyjal paczke marlboro i podal ja Angelowi, mowiac lamana angielszczyzna: -Czemu nie mowi? Ja duzo palic. Amerykanskie. Czarny rynek. Bardzo drogie. Angel spojrzal na niego i na jego zagniewanej twarzy powoli pojawil sie szeroki usmiech. -Moze nie mowisz zbyt dobrze po angielsku - powiedzial - ale naprawde wiesz, co i kiedy powiedziec! Zaraz potem wzajemne stosunki znacznie sie poprawily. W obecnosci ludzi z oddzialu specjalnego Fletcher nie uzywal slowa "wampiry", a rosyjscy esperzy nie wiedzieli, co dokladnie sledza. Turczin powiedzial im tylko tyle, ze sa to bardzo niebezpieczne zmutowane osobniki. Podobnie jak w wypadku Fletchera ich zadaniem bylo wylacznie zlokalizowanie zrodla obcej aury, a nastepnie oczekiwanie na nawiazanie kontaktu lub czekanie na przybycie ludzi z Wydzialu E, co zdaniem Turczina musialo predzej czy pozniej nastapic. Jak sie okazalo, bylo to "predzej". O 2:30 czasu lokalnego trojka parapsychologow usiadla razem przy stole, koncentrujac sie na mapie Sirpsindigi i okolicy miasteczka. Legenda mapy zostala napisana po turecku, ale Wenjamin kompensowal nieznajomosc angielskiego bardzo dobrym tureckim. -Najpierw - wyjasnil Wladymir Androsow - jeszcze na terenie Bulgarii zlokalizowalismy te dziwne... jak to nazywacie? Kiedy u was w Londynie znad rzeki podnosi sie mgla i wszyscy zaczynaja kaszlec - taki umyslowy dym. -Smog umyslowy - natychmiast odpowiedzial Fletcher. -Wiem, o czym mowisz. Wladymir skinal glowa. -Smog w umysle, tak. Ale kiedy tutaj przybylismy, to ten smog zniknal. Poczulismy, jak blednieje i odchodzi. - Pokazal palcem miejsce na mapie. - To bylo tutaj. Fletcher spojrzal na miejsce wskazane na mapie. -To bedzie jakies pol mili na poludnie stad. -Kilometr - potwierdzil Wladymir. - Na poludnie i troche na zachod. Kiedy smog umyslowy zniknal, stwierdzilismy, ze niebezpieczenstwo minelo i mozemy tam pojsc. To lepsza dzielnica miasta. Lepsza od tej, gdzie teraz jestesmy. -Przejezdzalismy tamtedy samochodem - rzekl Fletcher. -Jednak wolalem zatrzymac sie w miejscu, ktore mniej sie rzuca w oczy. -Rozumiem - odpowiedzial Wladymir. - My tez. Stojacy przy krawedzi stolu Joe Sparrow wlaczyl sie do rozmowy: -I co tam znalezliscie? Wladymir podniosl wzrok i popatrzyl na niego. -Nic - powiedzial. Nastepnie zachmurzyl sie. - Ale bylo tam cos... nie wiem... cos. Jak nieprzyjemny posmak w ustach, tyle ze w umysle. Szybko minal. Cliff Angel skrzywil sie i powiedzial: -Jestescie strasznymi dziwakami! Wiem, ze dzialacie z powodzeniem, ale nigdy nie zrozumiem, jak to dziala. -Uwierz mi - rzekl Fletcher, spogladajac na niego - ze wcale nie chcialbys tego zrozumiec. - Nastepnie odwrocil sie do Wladymira i spytal: - A w sferze materialnej? Jaka czesc miasta lub co w miescie robilo na was najlepsze badz najgorsze wrazenie? Czy zapamietaliscie, gdzie mieliscie to poczucie zlego smaku, w ktorym miejscu? Tym razem glowa pokiwal Wenjamin Androsow, odwrocil sie do brata i powiedzial cos do niego po rosyjsku. Fletcher zrozumial tylko jedno slowo "kino" i wiedzial, ze po niemiecku oznacza ono kino. Moze podobnie bylo w jezyku rosyjskim -Kino? - powtorzyl za nim Fletcher. - Co z tym kinem? -Nie - Wladymir zaprzeczyl ruchem glowy. - To niezupelnie jest kino. Wyswietlaja tam filmy, ale nie tylko. Wystepuje tam kabaret, cos jak opera, ale nie calkiem opera, moze operetka? Satyrycy polityczni? Takze tance brzucha! Zwlaszcza gdy tancza dziewczeta. -Myslalem, ze Turkow interesuja glownie mlodzi chlopcy. - ochroniarze Fletchera nie byli ludzmi poprawnymi politycznie. -Oni pieprza wszystko, co tylko nie ucieka na drzewo, prawda? - dodal Cliff Angel. Wladymir pokrecil glowa na rozne strony, co mialo wyrazic zarowno zgode na taka ewentualnosc, jak i zniecierpliwienie, po czym powiedzial: -Mozliwe, ale jednak najbardziej gole panie. Moj brat mowi prawde: to jest miejsce, gdzie pokazuje sie taniec brzucha, Schauplatz? - Przerwal na chwile, szukajac potwierdzenia u Fletchera. -Fletcher znal to slowo i przetlumaczyl: -Teatr. -Wlasnie! - rzekl Wladymir. - Ten teatr byl zrodlem umyslowego smrodu. -Smogu - poprawil go Fletcher. -No i co z tego? - spytal Angel. -Co co? - Wladymir patrzyl pytajacym wzrokiem na ochroniarzy. -No jakie przedstawienie tam pokazuja - rzekl Sparrow. -Ach! - odrzekl Wladymir. - Pewnie, mysle. Widzial plakaty. Niezbyt piekne, ale na pewno byly na nich panienki. Angielskie, mysle. -Rewia? - spytal Fletcher. - Jak trupa? Z Anglii? - Blizniacy spojrzeli po sobie, ale zaden z nich nie mial calkowitej pewnosci. Fletcher zastanawial sie przez chwile, po czym powiedzial: -Jesli macie na to ochote, to mozemy teraz sprobowac eos namierzyc. -Na przyklad co? - zapytal Angel, podkradajac kolejnego Papierosa z paczki Wenjamina. - O tej godzinie? Myslisz, ze ktos tam jeszcze nie spi? -Ludzie, ktorych szukamy... - odpowiedzial Fletcher - sa aktywni glownie noca. - Pozniej rozlozyl rece, podajac dlonie blizniakom. Od razu zrozumieli, o co mu chodzi, i podali mu rece, formujac okrag dookola stolu. Ochroniarze Fletchera cofneli sie krok. Nie wiedzieli, co sie stanie, ale domyslali sie, ze beda swiadkami czegos w rodzaju seansu, doswiadczenie zas wyniesione z pracy w Wydziale E powiedzialo im, kiedy nalezy sie wycofac. Fletcher odezwal sie stlumionym glosem: -Wladymir, Wenjamin, nie zrobcie nic glupiego lub zbyt szybkiego. Pamietajcie, ze mamy tylko rzucic okiem i natychmiast wracamy, w tej samej chwili, gdy cos odnajdziemy. Nie mozemy sobie pozwolic na ujawnienie naszej obecnosci. Zrozumieliscie? -Da - odpowiedzieli jednym glosem bracia i zaraz po tym cala trojka zamilkla. Juz po chwili: -Ooooch! - wykrzyknal Fletcher, cofajac rece ku sobie i wstajac na rowne nogi tak gwaltownie, ze krzeslo polecialo do tylu, a stolik prawie sie przewrocil. - Co to bylo, do cholery! - powiedzial drzacym glosem. Pytanie bylo jednak niepotrzebne, poniewaz dobrze wiedzial, z czym ma do czynienia. Podobnie bylo z Rosjanami, ich szczuple twarze byly jeszcze chudsze, a oczy rozszerzone i nienaturalnie blyszczace. -Cos... bardzo silnego! - wyszeptal Wladymir. - Smog umyslowy, ale gleboki i ciemny. -I... zly? - dodal jego brat. - Kiedy odkrywamy urzadzenia atomowe, to one nie sa zle. Sa zrobione przez czlowieka i nie ma w tym nic zlego, po prostu urzadzenia. Ale to bylo zle. To ludzie - i oni sa zli! Wladymir spojrzal na niego, wzruszyl ramionami i rzekl: -Wenjamin zaczal mowic. Juz nie jest niesmialy. -Niesmialy? - powiedzial Fletcher. - To wszystko? Za to ja jestem niesmialy - bardzo oniesmielony - przez to, na co wpadlismy! Powiedzcie, czy waszym zdaniem to cos wyczulo nas. Czy wie, ze tu jestesmy? -To? - powiedzial zdziwiony Wladymir. - Masz na mysli innych esperow, naszych wrogow oczywiscie? Fletcher zdazyl sie juz uspokoic i doszedl do siebie. Zobaczyl, ze podobnie jak blizniaki, rowniez dwaj agenci patrzyli na siebie ze zdziwieniem. -Tak, chodzi o tych wrogow, ktorzy moga byc takze esperami, na swoj sposob. Sadzicie, ze wyczuli nasza obecnosc? -Nie wiem - odpowiedzial Wladymir. - Wpadlismy tam i natychmiast sie wycofalismy, tak jak mowiles. Fletcher westchnal z ulga. Pozniej, wciaz bedac jeszcze lekko pod wrazeniem, usiadl i spojrzal na mape. -To nie byl teatr czy Schauplatz... skad plynal smog umyslowy. Jezeli chodzi o mnie, to wyczulem trzy albo cztery oddzielne zrodla, wszystkie w roznych czesciach miasta. Dzieki Bogu zadne nie bylo blisko nas! -Ja mialem podobnie - powiedzial Wladymir. - Razem z Wenjaminem wyczulismy delikatna obecnosc smogu umyslowego niedaleko kina. I mamy pewien pomysl. -Jaki? - spytal Fletcher. -Jest pozna noc - zaczal Wladymir. - Kino zamkniete. Moze to, co wyczulismy, to sa jakies resztki? -Pozostalosci? - rzekl Fletcher. -Tak - potwierdzil Wladymir. - Byc moze z wieczora. Mozliwe, ze nasi wrogowie korzystaja z tego miejsca i pojawiaja sie tam dopiero pod wieczor. Fletcher az podskoczyl, slyszac te slowa. Nagle przypomnial sobie cos z pierwszego raportu Traska opisujacego zdarzenia na Wieczornej Gwiezdzie. Nie tylko Malinari i Vavara uciekli ze zwampiryzowanego statku. Pare osob zabrali ze soba. -Dziewczyny! - wyrzucil z siebie pojedyncze slowo. - Tanczace dziewczyny! Rewia ze statku. Cala pieprzona trupa tancerek! -O co chodzi z tymi dziewczynami? - zapytal Joe Sparrow. -Powiedz wiecej - poprosil Cliff Angel. Fletcher zaczal myslec w szybkim tempie. Trask powiedzial mu, ze jesli bedzie miec dokladne dane, jesli bedzie pewien co do celu, to musi sie trzymac od niego z dala. Bernie mogl trzymac sie z dala od celu, poniewaz swiecil w ciemnosciach. Ale jego ochroniarze nie swiecili. Co wiecej, wygladali dosc pospolicie. Nie golili sie od wyjazdu z Anglii i jutro beda wygladac jeszcze "lepiej". Moga isc obejrzec show i wtopia sie w publicznosc, zupelnie nie rozniac sie od Turkow. Fletcher obserwowal mieszkancow, kiedy przejezdzali Przez miasteczko. Miejscowi byli glownie wlascicielami sklepow, malych firm i rolnikami. Posrod ludzi na ulicy nie zauwazyl wielu kobiet. Watpliwe, zeby na wystepie w kinie byly jakiekolwiek kobiety. Jesli zas chodzi o tureckich mezczyzn, to z pewnoscia nie oparliby sie pokusie popatrzenia na jakiekolwiek tancerki, nie mowiac o tancu brzucha. Widownia na pewno bedzie szczelnie wypelniona, a dwoch ochroniarzy to tylko kolejne dwie twarze w tlumie. Jesli tancerki wyroznialyby sie czyms, to agenci mieli za zadanie zwrocic na to uwage. A przynajmniej jeden z nich. Fletcher pamietal, ze Trask nie pozwolil mu nigdzie sie poruszac bez ochrony co najmniej jednego z agentow. Fletcher przerwal rozmyslania i odezwal sie do Sparrowa i Angela: -Szef ma sie tu jutro pojawic. Jesli nie bedzie go do wieczora, to jednego z was spotka szczescie. Ktos bedzie musial isc zobaczyc przedstawienie. Angel popatrzyl na Sparrowa i rzekl: -Ja moge sie bic o to. Ale Sparrow pokrecil glowa i usmiechnal sie szeroko. -Nie, jestes wystarczajaco szpetny! Zagramy w karty. - Po czym odwrocil sie do Rosjan. - Gracie, chlopaki, w pokera? Albo w trzy karty? Blackjacka? Wyciagajcie forse, panienki, noc sie dopiero zaczela. -Ja tez gram - powiedzial Fletcher - ale najpierw musze pogadac z Centrala, dac im znac, co odkrylismy. -To niezbyt dobry pomysl - odezwal sie Wladymir. - Tureckie telefony na podsluchu. Chyba ze bedziesz mowil szyfrem. Fletcher usmiechnal sie i odpowiedzial: -Oczywiscie, szczegolnym szyfrem. - Fletcher wiedzial, ze John Grieve nie bedzie zbyt daleko od oficera dyzurnego. Wspoldzialanie z Grieve'em bylo o wiele lepsze, szybsze i bezpieczniejsze od kodow wymyslonych nawet przez najlepszych szyfrantow... Nazajutrz, wczesnie rano, Trask zwolal ludzi na odprawe. Kiedy mial zaczynac, pojawil sie Jake i Trask zatrzymal go w drzwiach do pomieszczenia dowodzenia, pytajac, co tutaj robi oraz czy wspoldziala z Wydzialem, czy tez nie. Jake powrocil do swojej bezceremonialnej postawy. -Jestem z wami, ale rozegram to na wlasny sposob. Trask nie oczekiwal takiej odpowiedzi. Normalnie szybko by sie rozzloscil, ale teraz koncentrowal sie przed odprawa i jednoczesnie nie mogac sobie pozwolic na utrate Jake'a, powiedzial tylko: -Okay. Kiedy znalezli sie w zasiegu sluchu pozostalych agentow, ktorzy zajeli juz miejsca, Trask spytal Jake'a, jak zamierza to rozegrac. -Powiem ci na osobnosci - odpowiedzial Jake. -Reszta ludzi robi to, czego zazada ich szef - powiedzial Trask - to ja nim jestem. - Zajrzal do wnetrza pomieszczenia i pokazal siedzacych ludzi. - W ten sposob wiele nie zwojujemy. Jeszcze nawet nie zaczelismy, a ty juz nas powstrzymujesz. -Idz i mow, co masz do powiedzenia - odrzekl Jake - jestem z wami. -Ale nie mozemy zawsze dzialac w taki sposob - mruknal Trask, zaciskajac zeby. -Harry zawsze tak dzialal - spokojnie odpowiedzial Jake. - Szedl wlasna droga. -Nie jestes Harrym - rzekl Trask, odwracajac sie i wchodzac do wnetrza. Jake zatrzymal go, kladac mu reke na ramieniu. -Masz racje - powiedzial - nie jestem nim. Ale codziennie wiem o nim coraz wiecej i nie dowiedzialem sie tego ani od ciebie, ani od Wydzialu. Trask popatrzyl na niego niezadowolony i sfrustrowany zarazem, uwolnil sie i poszedl na srodek pomieszczenia z Jakiem o krok za soba. Trask byl wsciekly, ale nie mogl zaprzeczyc temu, co mowil Jake. Wlasciwie za kazdym razem, gdy na niego spogladal, wydawalo mu sie, ze Jake coraz bardziej przypomina pierwszego Nekroskopa. Nie wygladal tak jak Harry, ale budzil takie same odczucia... Jake usiadl obok Liz, trzymajac sie z tylu grupy. Trask zignorowal jego obecnosc i szybko przedstawil sytuacje oraz najblizsze zamierzenia. Kiedy skonczyl i ludzie zaczeli wychodzic, Jake znowu podszedl do Traska. Wraz z nim byla Liz. -O co chodzi? - zapytal Trask. - Tylko szybko, bo jak widzicie, jestem raczej zajety. -Liz pytala, o czym rozmawialismy - odpowiedzial Jake. - Zastanawiala sie, czy jade razem z toba do Turcji. Jezeli o mnie chodzi, to nie jade, ale jestem caly czas dostepny. Mamy coraz lepsza lacznosc razem z Liz. Uslysze jej wolanie. Mysle, ze moge dotrzec do niej bez wzgledu na to, gdzie bedzie. Byloby jednak lepiej, gdyby tutaj zostala. -Dla kogo lepiej? - powiedzial Trask. - Ona caly czas sie uczy. Bardzo dobrze sobie radzila na Krassos i na pokladzie Wieczornej Gwiazdy. Wszystko bedzie dobrze. Jedzie ze mna. Moze pomysl o czyms takim: w jaki sposob moglibysmy cie wezwac w razie potrzeby, gdyby Liz zostala z toba. -A Millie? - Brazowe oczy Jake'a patrzyly twardo i bez zmruzenia. - Czy Millie tez jedzie? - Bylo to pytanie ponizej pasa i Jake wiedzial o tym, ale Trask przygotowal mu niespodzianke. -Tez jedzie - powiedzial - bo bede potrzebowac wszelkiej mozliwej pomocy. Jest nas troche mniej, poniewaz Chung musi sie zajac innymi sprawami. Od lat pracuje z tym zagadnieniem i nawet gdybym chcial go od tego odciagnac, to minister nie wyrazilby na to zgody. Co prawda mam Berniego Fletchera, ktory zrobil kawal dobrej roboty. Slyszales, jak kilka minut temu mowilem, ze odnalazl dziewczyny, ktore zniknely razem z Vavara i Malinarim. Jednak to niesie rowniez zagrozenie, zarowno dla niego, jak i dla naszego zespolu. To dlatego musimy ruszac, dostac sie tam jak najszybciej i pomoc Berniemu... a ty znowu opozniasz nas. Nie widzisz? To taki przypadek, w ktorym twoja nieobecnosc staje sie dla nas przeszkoda. -Ben - wtracila sie Liz - Jake jest z nami. On po prostu ma inne sprawy do zalatwienia, ktore moga byc rownie wazne, a moze nawet bardziej, od tego, o co moglbys go teraz poprosic. -Nie spieram sie z toba, Ben - odezwal sie Jake. - Najwyrazniej masz jakis problem z moja osoba, a nie odwrotnie. Nie wiem... moze uwazasz, ze chce pomniejszyc twoja role czy cos takiego? Jesli tak jest, to wbrew moim intencjom. Po prostu mam cos do zrobienia i... -...Oczywiscie, na pewno masz! - przerwal mu Trask z wyrzutem. - Powinnosci mezczyzny i podobne bzdury? Moze mi powiesz, co to za wazne sprawy. Sprawy, ktore sa w oczywisty sposob wazniejsze od bezpieczenstwa swiata! Umyc i uczesac wlosy? Kontemplowac ksztalt pieprzonego pepka? A moze po prostu ostatnim razem bylo juz zbyt niebezpiecznie i stwierdziles, ze pora zatroszczyc sie o drogocenne zycie? Trask przekroczyl wlasne granice, a jego wscieklosc okazala sie zarazliwa. Jake zwezil oczy, zacisnal usta i piesci. Zrobil krok do przodu i przez chwile wygladalo na to, ze chce znokautowac Traska... ale nie zrobil tego. Chwile pozniej wypalila sie wscieklosc wypelniajaca przestrzen pomiedzy obydwoma mezczyznami. Kiedy Jake odwrocil sie, zeby odejsc, byc moze na dobre, do akcji wkroczyla Liz. -O Boze, macie natychmiast przestac, obaj! Obaj mezczyzni byli calkowicie zaskoczeni jej usprawiedliwionym wybuchem. Zaczerwieniona i wsciekla Liz miotala iskry z oczu. Odwracajac sie do Traska, wypalila: -Zaczne od ciebie. Nie jestem twoja mlodsza siostrzyczka! W moim prywatnym zyciu moge robic to, na co mam ochote, i niepotrzebna mi twoja protekcja. - Po czym zlagodniala i dodala: - Ale ty oraz Wydzial faktycznie jestescie moja rodzina. - Nastepnie odwrocila sie do Jake'a. - Oni sa jak rodzina, Jake. Zawsze chcialam byc jej czescia i jestem. Wierze, ze dlatego tutaj jestem. To nasz cel zycia. Moj i twoj takze, Jake. -Hej, z toba sie nie sprzeczam! - powiedzial Jake. - Mysle, ze tez jestem tutaj z tego samego powodu, przynajmniej do czasu, az nie uporamy sie z Wampyrami. Jesli jednak mamy miec jakas przyszlosc, to musze byc z toba szczery. Nadal nie mam pewnosci, czy to ja chce sie dowiedziec, czy... czy to cos, ktos, kto moze sprawowac nade mna kontrole. Kiedy skonczy sie koszmar z Wampyrami, to nie wiem, czy bede miec nadal chec przebywania tutaj. A jesli nie... bedziemy musieli podjac wazne decyzje, gdy okaze sie, ze nasze sciezki zmierzaja w rozne strony. Trask popatrzyl na nich i wyczul niepewnosc oraz zaklopotanie u obojga. Poczul cos, co scisnelo go za serce. -Kochacie sie? -Tak - odpowiedzieli jednoczesnie. Trask wiedzial, ze jest to prawda. Pokiwal glowa i wzial gleboki wdech. Powoli wypuscil powietrze i powiedzial: -Poradzicie sobie. I nie myslcie, ze jestem tylko starym facetem, ktory nie wie, o czym mowi. Wiem, ile ryzykowalem. Chodzi mi o Millie, po tym jak wrocila z tego przerazajacego ogrodu lorda Szwarta. Millie tez mnie ostrzegala. Ale wiecie co? Mam to gdzies. Jak to mozliwe? Co to bylaby za milosc, jesli nie moglbym byc z kims, kogo kocham? Bez Millie nie chcialoby mi sie dalej dzialac. Tak to bylo. Jesli sie naprawde kochacie, to z wami bedzie podobnie. Nie ma takiej przeszkody, ktorej nie zdolalibyscie usunac. Nastepnie zwrocil sie do Liz: -Jesli chodzi o Wydzial E, to Wydzial jest tylko Wydzialem. To nie jest caly swiat, jak kiedys sobie myslalem. Byl tutaj przed toba i pewnie bedzie istnial jeszcze dlugo po tym, jak odejdziesz. Chodzi o to, do diabla, nie jestem pierwszym szefem tego Wydzialu i nie ostatnim! On bedzie istnial jeszcze dlugo po tym, jak ja odejde! Po tych slowach odwrocil sie do Jake'a (odkrywajac przy okazji, ze jeszcze bardziej wyczul w nim cos z Harry'ego Keogha) i rzekl: -Powiedz mi, co ci przyjdzie z twoich zdolnosci, jesli bedziesz z dala od swojej ukochanej? -Niewiele - przyznal zupelnie rozbrojony Jake. -Pilnuj zatem, zeby tak sie nie stalo - rzekl Trask i jeszcze raz skierowal slowa do Liz: - Pozwol, ze pomowie z Jakiem na osobnosci, dobrze? Nie przejmuj sie, skonczylem juz z krzykami i rwaniem wlosow. Kiedy Liz odeszla, powiedzial: -Nie obchodzi mnie, co powiedziala Liz, nadal uwazam ja za mlodsza siostrzyczke. Teraz cala odpowiedzialnosc spoczywa na tobie. Nie zapominaj o tym. -Bede caly czas czujny - odpowiedzial Jake. - Wiecej nie moge zrobic. Ale w twoim swiecie - w swiecie Wydzialu E - nie jest to latwe zadanie. - Nastepnie usmiechnal sie szeroko i dodal: - Wiesz co? Zawsze mialem cie za twardego faceta, ale po tym, co wlasnie powiedziales o sobie i o Millie oraz o mnie i o Liz... -Nie przypominaj mi tego - Trask podniosl reke w gescie protestu. - Wiecej o tym nie wspominaj. Chcesz mi zrujnowac reputacje? Rozesmiali sie obaj. Jednak juz po chwili Trask spowaznial. -Naprawde musze juz ruszac. Powiedz mi jeszcze przed odjazdem, co zamierzasz robic. -Dla ciebie moze to sie wydac niewiele - odpowiedzial Jake - chce przejrzec wszystkie akta Harry'ego Keogha, z ktorymi nie mialem okazji sie zapoznac. John Grieve powiedzial mi, ze jest tego jakies osiemset stron. Chce usiasc z tymi papierami w pokoju Harry'ego i skupic sie na nich. Im wiecej wiem o Harrym, tym wiecej sam wiem. To jak - nie wiem przypominanie sobie, dzieki temu coraz lepiej go rozumiem. Trask pokiwal glowa. -A im lepiej go rozumiesz... -...tym lepiej bede mogl wykonywac jego prace - dokonczyl Jake. - Doszedlem do etapu, na ktorym zarowno chce tego, jak i zaczynam umiec. -No to zabieraj sie do dziela - powiedzial Trask. - Ja juz wszystko powiedzialem i nie bede ci mowic, co masz robic. Od teraz dzialasz na wlasna reke. Gdyby sie nad tym zastanowic, to moze nawet i lepiej, ze nie pojedziesz z nami do Turcji. -Hm? -Masz wielka moc w tym, co nazywamy parapsychicznym eterem. Z twoimi talentami nie moze byc inaczej. Z kolei Malinari jest poteznym telepata. Byc moze reszta ludzi z Wydzialu potrafi sie przed nim schowac, na Krassos nam sie udalo. Ale mysle, ze tobie by sie nie udalo. Moze bedzie znacznie lepiej, gdy sie przyczaisz, a potem, w najwazniejszej chwili, pojawisz sie jak kawaleria. Dotychczas taka taktyka dawala najlepsze efekty. -Chyba masz racje - odrzekl Jake. -No dobra - powiedzial Trask - akta na ciebie czekaja, a ja musze juz leciec. Bez chwili wahania Jake wyciagnal reke. -Pomyslnych lowow - rzekl, kiedy podali sobie dlonie. -Polamania nog, Nekroskopie - zyczyl mu Trask. XVIII Poznawanie Harry'ego i spotkanie w TurcjiZespol skladal sie z Traska, Goodly'ego, Paula Garveya, Millie, Liz i Lardisa Lidesci. Nie zabrali ze soba technikow, poniewaz i tak nie mieliby nic do roboty. W przeciwienstwie do operacji w Australii nie mieli ze soba wyposazenia ani nie wspoldzialali z wladzami tureckimi. Sklad zespolu podyktowany byl biezaca sytuacja. Wraz z Millie i Paulem Garveyem (mimo nieobecnosci Davida Chunga) stanowili jeszcze wieksza sile niz podczas akcji na Krassos. Mogloby sie wydawac, ze przewage stanowili telepaci, ale bylo to uzasadnione. Doswiadczenia w Australii i na Krassos nauczyly Traska, ze przeciw poteznemu mentalizmowi Malinariego potrzebne sa nadzwyczaj mocne oslony dla zachowania bezpieczenstwa. Liz i Millie skutecznie ze soba wspolpracowaly, a oslony Garveya byly na tyle silne, ze potrafily skutecznie ukryc wszystkich troje esperow bioracych udzial w akcji. W przeszlosci Trask wielokrotnie chcial wykorzystac w terenie mozliwosci Garveya, ale na przeszkodzie zawsze stala osobista sytuacja Paula. Mimo swoich piecdziesieciu szesciu lat Garvey byl wysokim, atletycznie zbudowanym, niegdys przystojnym mezczyzna. To ostatnie bylo niegdys, zanim nie przeciwstawil sie psychopatycznemu nekromancie i seryjnemu zabojcy - Johnny'emu Foundowi - jednemu z najniebezpieczniejszych wrogow Harry'ego Keogha. W tym starciu utracil lewa polowe twarzy. Od tego czasu minelo dwadziescia lat i wielu znakomitych chirurgow plastycznych staralo sie poprawic wyglad Paula, ale prawdziwa twarz to jednak znacznie wiecej niz przeszczepione fragmenty tkanki z innych czesci ciala. Lewa czesc twarzy byla uposledzona, miesnie mimiczne po lewej stronie, a wlasciwie ich szczatki, nie pracowaly rownie sprawnie jak miesnie po prawej. Podobnie bylo z poszarpanymi nerwami, Paul potrafil sie usmiechnac prawa strona twarzy, ale lewa nie. Z tego powodu wcale sie nie usmiechal... a takze unikal jakiejkolwiek ekspresji. Jednak byla to tylko ulomnosc ciala, ktora w zaden sposob nie wplywala na jego prace w Wydziale E i wcale nie z tego powodu Trask wolal trzymac Garveya w odwodzie. Prawdziwa przyczyna wynikala z czego innego. Dwa lata temu Garvey zakochal sie, zaryzykowal i poslubil niewidoma dziewczyne, to sprawilo, ze stanowili idealna pare. Jego zona miala zdolnosci telepatyczne i potrafila widziec jego oczami! Natomiast on nie musial przy niej przejmowac sie swoim wygladem. W koncu odnalazl ujscie dla emocji utrzymywanych przez wiele lat w ukryciu. To dlatego "twardy" Trask staral sie go ochraniac... Ale tydzien temu mloda zona Paula urodzila dziecko i teraz matka wraz z dzieckiem przebywala u jej rodzicow, ktorzy mieszkali niedaleko szkoly dla osob niewidomych, specjalizujacej sie w opiece nad niemowletami. Poniewaz taki stan rzeczy mial potrwac przez kilka miesiecy, nadszedl czas, zeby zaprzac Paula Garveya do pracy w terenie. Dla Traska nie moglo byc lepszej chwili. Na liscie Traska bylo jeszcze jedno nazwisko: Bernie Fletcher - lokalizator, albo scislej mowiac: lowca ludzi. Przy wspoludziale uzdolnien dwoch kobiet i Garveya poszukiwania Berniego moglyby byc o wiele skuteczniejsze... tak przynajmniej zakladal Trask. Jesli chodzi o Goodly'ego, to ten niezrownany prekognita mial ostatnio sporo klopotow z przyszloscia. Nie bylo w tym nic nowego, Trask czesto to zauwazal, gdy sprawy przybieraly zly obrot. Jednak pomimo trudnosci w swojej zdolnosci przewidywania przyszlych zdarzen Goodly rzadko kiedy zawodzil Traska. Byl jeszcze Lardis Lidesci. Znalazl sie on w ekipie tylko dlatego, ze... byl wlasnie Lardisem! Mial wyczucie, nosa do wszystkiego, co pachnialo wampirami. Ponadto dawala w nim znac o sobie krew jego jasnowidzacych przodkow oraz zdolnosc do znikania -instynktownie potrafil, podobnie jak Wedrowcy z Krainy Gwiazd, ukryc swoja obecnosc, w chwili gdy zblizaly sie wampiry. Byli jeszcze bracia Androsowowie, ludzie Gustawa Turczina, o ktorych Trask nic nie wiedzial i nie mial okazji sprawdzenia ich umiejetnosci. Wygladalo na to, ze mieli troche trudnosci z namierzeniem Fletchera... tylko ze nie wiadomo, czy byl to dobry, czy zly prognostyk. Dobrze, jesli nikt inny go nie wykryl. Trask mial nadzieje, ze ich oslony byly znacznie lepsze niz oslony Berniego. Jesli Androsowowie pracowali rownie dobrze jak Manolis Papastamos i jego ludzie na Krassos... Ale to juz dotyczylo przyszlosci, a przyszloscia zajmowal sie prekognita... Ostatnia refleksja sprawila, ze Trask powrocil do terazniejszosci. Stanal na stopniach minibusu zaparkowanego niedaleko wejscia do Centrali i obserwowal swoich ludzi wchodzacych do wnetrza pojazdu. Liz wsiadala ostatnia. Stala z Jakiem w niepozornych i anonimowo wygladajacych drzwiach wejsciowych prowadzacych do Centrali i zegnala sie z nim, wymieniajac slowa, jakie zazwyczaj padaja, gdy koleje losu rozdzielaja kochankow. Trask mial szczera nadzieje, ze Liz przypomni mu o nieustannej czujnosci i gotowosci spieszenia z pomoca. Siedzaca z przodu busu Mille wyczula zniecierpliwienie Traska i kladac mu reke na ramieniu, powiedziala uspokajajaco: -Daj im chwile. Mamy pare minut w zapasie. Teraz, gdy Jake porozumial sie z toba, dobrze byloby tego nie tracic. Trask spojrzal na nia, westchnal, ale juz po chwili usmiech rozjasnil jego zachmurzona twarz, na koniec mruknal: -Niech mu bedzie! W tym samym czasie, stojac w tylnym wejsciu do hotelu, Liz mowila Jake'owi: -Jestem w ciazy! -Co jestes? - Jake nie byl pewien, czy dobrze uslyszal. Liz wcale nie miala zamiaru tego mowic, ale kiedy oboje mowili sobie o zachowaniu ostroznosci, zdanie to po prostu sie jej wymknelo. -Mysle, ze musze byc - stwierdzila. - To przez te nasza noc. -Ale skad mozesz...? - zaczal pytanie. -...Po prostu wiem - wpadla mu w slowo. Jake przygladal jej sie przez dluzsza chwile, po czym rzekl: -No coz, jestes zdrowa kobieta i musze przyznac, ze jesli po ostatniej nocy nie bylabys w ciazy, to nie wiem, co trzeba by zrobic, zebys zaszla! Oboje rozesmiali sie i mocno przywarli do siebie. Jednak po chwili Jake spowaznial i odsunal Liz na wyciagniecie reki. -To jeszcze jeden powod, dla ktorego nie powinnas jechac. -O nie. To wlasnie dlatego powinnam jechac - sprzeciwila sie Liz. - To jest nasz swiat, Jake, a takze jego lub jej. To dlatego nie mozemy dopuscic do zawlaszczenia go przez najezdzcow pochodzacych z innego, obcego swiata. Musimy pomscic wyrzadzone przez nich krzywdy oraz szkody i pozbyc sie ich na dobre. Jake wiedzial, ze miala racje, ze nie byl w stanie sprzeczac sie, wiec powiedzial tylko: -No to lepiej juz idz. Tylko pamietaj, ze cie kocham, ze was kocham, i wracaj do mnie! -Zrobimy to jeszcze lepiej - odpowiedziala. - Jak wszystko pojdzie dobrze, to dam ci znak i wrocimy dzieki tobie! -A jesli nie pojdzie dobrze? -To tez dam ci znak. -Bede nasluchiwac - rzekl. - Prawde mowiac, cala ekipa i tak bedzie potrzebowac broni. Jak myslisz, kto lepiej ode mnie moze ja przeszmuglowac? -O tym nie pomyslalam - powiedziala. - Ale jestem pewna, ze Ben o tym pomyslal. Kazal ci przypomniec, zebys byl w kontakcie. -Nie moze byc inaczej - rzekl Jake. - Juz zaczynam tesknic za toba. Pocalowali sie i Liz dolaczyla do reszty. Jake machal na pozegnanie reka, az minibus skrecil za zakretem, znikajac w chlodnym, londynskim poranku. Jake nie klamal. Miasto budzilo sie i zaczynalo tetnic zyciem, ale jemu wydawalo sie opustoszale... Wrocil do Centrali i udal sie do archiwum - jednego z pokoi wypelnionego zapchanymi polkami i szafkami. Z pomoca Johna Grieve'a wyciagnal sterte zastrzezonych akt dotyczacych Harry'ego Keogha. Grieve byl oficerem dyzurnym i dysponowal elektronicznym kluczem do zamykanych szafek, i najlepiej ze wszystkich wiedzial, co i gdzie sie znajduje na terenie calej Centrali. Jako oficer dyzurny byl rowniez w posiadaniu klucza do pokoju Harry'ego Keogha. Tutaj akurat pasowal zwyczajny, staromodny klucz. W przeciwienstwie do skanerow siatkowki i plastikowych zakodowanych kart, byl to kawalek metalu, ktory pasowal do niemal antycznego zamka strzegacego dostepu do tego szczegolnego pokoju. Wpuszczajac do srodka Jake'a, Grieve powiedzial: -Jesli chcesz sie przespac, to bedziesz potrzebowal przescieradla i kocow. -O, tak daleko nie mam zamiaru sie posuwac - odpowiedzial Jake, kladac akta na zakurzonej konsoli przestarzalego komputera. - Bede spac u siebie. To miejsce ma cos... sam nie wiem co... -Szczegolna atmosfere? - przytaknal Grieve. - Cos niezwyklego? Wiem, o co ci chodzi. Wszyscy wiemy. Jezeli o mnie chodzi, to nie potrafilbym sie w tym miejscu skupic. Ale ludzie sa rozni i... - Przerwal w pol slowa. Wygladal na zaniepokojonego. -I ja do takich naleze? - spytal Jake. - To chciales powiedziec? Nie przejmuj sie. Jeszcze jakis czas temu moglbym sie z toba nie zgadzac. Ale teraz... no coz, to miejsce wydaje mi sie znajome. Ma atmosfere, ktorej mi potrzeba. Gdzie mozna by lepiej poznac Harry'ego Keogha niz w pokoju, w ktorym kiedys mieszkal? -Oczywiscie masz racje - powiedzial Grieve. - To byl, a wlasciwie nadal jest, najsilniejszy z duchow Wydzialu. Jake lekko zadrzal i powiedzial: - Zimno tutaj. -Tak - zgodzil sie John. - To normalne, a wlasciwie zwyczajne. Moglbym wlaczyc ogrzewanie elektryczne, ale mysle, ze niewiele by to pomoglo. -Dzieki, tak jest dobrze. Jesli stwierdze, ze cos mi przeszkadza, to przeniose sie do mojego pokoju. -Zrob tak, jak ci bedzie najwygodniej. Jesli chodzi o akta, to masz materialy, ktore zaczynaja sie od samego poczatku... od pierwszych kontaktow Harry'ego z Wydzialem E. Sa tam nawet akta Dragosaniego i pierwsza, jakby to powiedziec... - rozmowa? z Alekiem Kyle'em. To bylo nasze pierwsze spotkanie z Harrym. -Pierwszy raz pojawil sie tu w sensie fizycznym? - Jake otworzyl teczke i zaczal przygladac sie omawianym dokumentom, pisanym recznie i zalaminowanym w wytrzymala, plastikowa folie. -Nie - odpowiedzial stojacy w drzwiach oficer dyzurny. - Chodzi mi o jego pierwsze pojawienie sie jeszcze bez ciala. Harry byl... bezcielesny. Nie zyl. To byla jego pierwsza smierc. Jake zmarszczyl brwi i odwrocil sie, zeby popatrzec na Grieve'a. Otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, ale po chwili je zamknal. No bo jak mozna odpowiadac na cos takiego? Jednak zanim zdazyl zadac nastepne pytanie, odezwal sie Grieve: -Gdybys czegos jeszcze potrzebowal, to zadzwon. Nie ma tutaj intercomu, ale jest telefon. Aha, gdybys przypadkiem natknal sie na premiera Turczina, to pamietaj, ze te akta sa tylko do twojej dyspozycji. Turczin wie bardzo duzo o Nekroskopie, to znaczy o pierwszym Nekroskopie, i o tym, czego dokonal w starciu z Opozycja Grigorija Borowitza. Nie ma potrzeby dostarczac dowodow. W naszych wzajemnych stosunkach bylo sporo na szczescie zabliznionych juz ran i nie potrzeba ich rozdrapywac. Jake pokiwal glowa ze zrozumieniem, a Grieve w tym czasie wyszedl na korytarz i zamknal za soba drzwi... Akta Keogha: Bylo tam wszystko o Harrym, o jego przeszlosci, a byc moze takze troche o terazniejszosci. Im dluzej Jake przewracal pozolkle kartki, tym bardziej zaglebial sie w zyciorys swego poprzednika i coraz wiecej ozywalo w nim wspomnien. Nie byly to faktyczne wspomnienia, ale cos bardzo do nich zblizonego. Przeczytal akapit i wiedzial, co bedzie dalej. Tak jakby zapoznawal sie z czytana w dziecinstwie ksiazka, przypominal sobie watki i wiedzial, co bedzie w nastepnym rozdziale. Mial powtarzajace sie wrazenie deja vu... ktore ustawalo w chwili czytania o reinkarnacji najpierw w umysle wlasnego syna, a pozniej w ciele Aleca Kyle'a. A jak bylo teraz? Raczej inaczej. Na tym etapie nie bylo obawy, ze Harry zapragnalby na stale zamieszkac w ciele Jake'a. Mogl to juz dawno zrobic. Tego chciala tylko jedna osoba, a wlasciwie stwor. Jednak role sie odwrocily i to Jake zapanowal nad umyslem tej kreatury! Czytal wiec dalej. O parapsychologicznym dziedzictwie Harry'ego, jego latach mlodosci, o kontaktach ze zmarlymi, o niesamowitej bitwie z rosyjskim nekromanta Borysem Dragosanim i o calkowitym zniszczeniu sowieckiego Wydzialu E. Jake czytal o tym, jak Tibor Ferenczy zainfekowal Juliana Bodescu, o jego wampiryzmie i smierci, kiedy zmarli powstali z grobow. Czytal o synu Ferenczyego Faethorze, ktory zostal starty na proch podczas walki, w ktorej Nekroskopowi niosly pomoc oddzialy trackich wojownikow. Czytal o tych wszystkich... ludziach?... i rzeczach oraz o wielu innych wydarzeniach zapisanych w starych ksiegach. Ku swemu zdziwieniu odkrywal, ze bylo to podobne do odgrzebywania starych wspomnien, jakby to byly stare ksiazki przeczytane w dziecinstwie. Godziny mijaly, a Jake przerzucal kolejne strony i coraz bardziej przyzwyczajal sie (lub mial mniejsza swiadomosc) do atmosfery pokoju. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat w pokoju Harry'ego nie odczuwalo sie chlodu. Przyszla pora obiadu... i minela. Kiedy Jake'owi zachcialo sie jesc, okazalo sie, ze nie ma na to czasu. Wchlanial informacje, czytajac lub przypominajac sobie minione czasy, i zoladek musial poczekac na swoja kolej. Poznojesienny dzien mial sie juz ku koncowi, a sterta dokumentow przewedrowala z jednego kranca biurka pod starym komputerem na drugi kraniec. Kiedy zabrzeczal telefon i Jake podniosl sluchawke, nagle okazalo sie, ze to juz piata po poludniu, a Grieve dopytuje sie, czy wszystko w porzadku. -Wychodze cos przekasic - odpowiedzial Jake. - Bede za jakas godzine. Byly jakies wiesci od Traska? -Nie - odpowiedzial Grieve. - Wiemy, ze ich lot byl sporo opozniony i wyladowali okolo pierwszej trzydziesci. Teraz sa juz daleko od lotniska. Pewnie skontaktuja sie z nami dopiero po dotarciu do Berniego Fletchera. To moze im zajac jeszcze kilka godzin, ponadto Trask moze stwierdzic, ze nie ma potrzeby kontaktowania sie z Centrala. Moim zdaniem dowiemy sie czegos dopiero poznym wieczorem lub jutro rano, no chyba ze ty wczesniej cos uslyszysz. -No to poczekamy - powiedzial Jake. -Niestety - odparl Grieve. - Musimy uzbroic sie w cierpliwosc. Dostalem raport od naszego ministra. Udalo mi sie go przekazac Traskowi, kiedy byl na lotnisku. -Tak? - odrzekl Jake. -To meldunek policyjny. Znaleziono cialo w nieuzywanym przejsciu pod peronem metra na stacji Waterloo. Stamtad rusza ekspres Eurostar do Paryza. Cialo bylo calkowicie zasuszone i wygladalo jak mumia. Policja myslala, ze bylo tam od dawna, ale dzieki badaniom dentystycznym okazalo sie, ze ten mezczyzna zaginal calkiem niedawno. Facet byl biznesmenem i zaginal dokladnie tej samej nocy, kiedy wydostales z podziemi Millicent Cleary. -Szwart! -Tez tak sadzimy - powiedzial Grieve. - Dochodzenie policyjne wykazalo, ze zmarly jechal do Paryza, ale nigdy tam nie dotarl. Aha, jeszcze jedno: gosc byl nagi i nic przy sobie nie mial... oczywiscie wlacznie z biletem na nocny ekspres do Paryza. -Ten cholernik moze byc juz wszedzie - stwierdzil Jake. -Wlasnie - potwierdzil dyzurny oficer. - Moze byc nawet w Turcji... Jake zastanawial sie na ta mozliwoscia, nie spodobaly mu sie wnioski, ale nie bylo nic, co nie pozwalaloby Szwartowi na podroz. Postanowil wiec zmienic temat. -Teraz to jestem glodny. Przez caly dzien nic nie jadlem. A ty? -Ja tak, jadlem - odrzekl Grieve. - Przy okazji: czy wydalismy ci karte Wydzialu pozwalajaca korzystac z hotelowej restauracji? -Tak - odpowiedzial Jake. - Ale wole cos przekasic w Dzielnicy Lacinskiej. Po chwili milczenia Grieve zapytal: -W Paryzu? - (John stosowal sie do wewnetrznych ustalen Wydzialu i nie zagladal w umysly kolegow, jesli nie bylo takiej potrzeby). -A niby gdzie? - odparl Jake. -Jak wrocisz, to bede miec juz wolne - powiedzial po jakims czasie Grieve tonem typowym dla angielskiej klasy Wyzszej. - Ale nie bede opuszczal Centrali i raczej pojde spac. Na sluzbie zostanie jeden z technikow, Jimmy Harvey. Wracam do roboty okolo pierwszej w nocy, dzwon jakbys czegos potrzebowal. - Po czym dodal: - Jake? Naprawde bardzo chetnie cos z toba przekasze nastepnym razem. Wiesz, w jakiejs knajpce w Paryzu. -No pewnie! - powiedzial Jake. - Ja sie wybieram na zupe cebulowa i tatara na czarnym chlebie z malymi przystawkami. No i szklanke dobrego piwa. -A ja jadlem rybe z ziemniakami! - odparl Grieve, jego glos zabrzmial w koncu po ludzku. -Kazdy ma to, na co zasluguje - odpowiedzial Jake, usmiechajac sie na koniec rozmowy... Opoznienie na lotnisku bylo wiecej niz powazne. Odrzutowiec British Airways, ktorym miala leciec ekipa Wydzialu E, byl zepsuty i musieli poleciec wolniejsza, regularna linia wraz z tlumem turystow, oczekujac w kolejce na odprawe i nadanie bagazy. W koncu wszyscy wsiedli na poklad samolotu lecacego do Stambulu, udajac archeologow-amatorow. Lot, ktorym planowali leciec, nie trwalby dluzej niz dwie godziny, ale wolniejsza maszyna, lecaca na nizszym pulapie, omijajaca przestrzen powietrzna Grecji i nadkladajaca drogi nad Wegrami, Rumunia i Bulgaria, potrzebowala trzech godzin. Wojskowe rzady w Turcji zabronily wkraczania w przestrzen powietrzna Turcji maszynom nadlatujacym od strony Grecji. Z powodu zmiany planow i rownoczesnego przylotu wielu samolotow, trzeba bylo jeszcze odczekac w kolejce do ladowania na przepelnionym lotnisku w Stambule. Ponadto podstawiony samochod byl zwyczajna, czteroosobowa limuzyna. Trzeba bylo wynajac minibus i odczekac kolejne pol godziny na jego przybycie w parnej poczekalni lotniska, gdzie warunki przebywania byly trudne do zaakceptowania. -Powinnismy zabrac ze soba kanapki i picie - zauwazyla Millie, kiedy w koncu opuscili teren lotniska i zmierzali na autostrade wiodaca w kierunku Bulgarii. -Kanapki? - mruknal Trask. - Troche by sie podniszczyly do tego czasu. Za pol godziny bedzie juz ciemno. -Chyba nie sadzisz, ze jestem az tak przyziemna? - odpowiedziala, widzac jednak, ze Trask nie mial czegos takiego na mysli. - Zartowalam, Ben! -Ciesze sie, ze nie opuszcza cie poczucie humoru! Skrecimy na pierwsza stacje benzynowa i cos przekasimy, a ja sprobuje dodzwonic sie do Berniego Fletchera. Pewnie sie zastanawia, gdzie jestesmy. -Jake mogl nas przerzucic tutaj pierwsza klasa - zauwazyla Liz siedzaca z tylu samochodu, po czym pozalowala, ze nie ugryzla sie w jezyk, kiedy Trask popatrzyl na nia jednym ze swych zabojczych spojrzen. Jednak zanim zdazyl sie odezwac, Liz dodala: -Wiem, wiem. Gdyby nas zlapano bez paszportow albo z paszportami bez pieczatek z granicy, to mielibysmy klopoty z wytlumaczeniem sie z tego. -Jest jeszcze cos wazniejszego... - zaczal Trask. -...Wazniejsze jest - wpadla mu w slowo Liz - ze nie chcesz, aby Jake narobil zamieszania w psychicznym eterze... przynajmniej nie teraz i nie w poblizu Malinariego. -Albo Vavary czy Szwarta - potwierdzil Trask. - Z tego co wiemy, to oni wszyscy moga byc znowu razem. Dziesiec minut pozniej, o godzinie 7:45 czasu miejscowego, prekognita Ian Goodly zjechal z autostrady i cala ekipa weszla do kafeterii, gdzie zaopatrzyli sie w kanapki sprzedawane w automacie. Pozniej Trask probowal zadzwonic do Berniego Fletchera, ale recepcjonista hotelu w Sirpsindigi powiedzial tylko: -Pan Fledger z innymi panami poszli cos zjesc na miescie. -Nazywam sie Trask - powiedzial Ben do niezwykle wolno mowiacej osoby po drugiej stronie linii. Nawet przeliterowal swoje nazwisko. - Prosze przekazac panu Fletcherowi, ze mielismy niewielkie opoznienie, ale juz jestesmy w... - po czym polaczenie zostalo przerwane. -Niech to jasny szlag trafi - mruknal zatrzaskujac za soba drzwi budki telefonicznej. Podszedl do stolika, gdzie Paul Garvey przygladal sie mapie. -Do Edirne bedzie jakies sto trzydziesci mil. Stamtad pojedziemy boczna droga do Sid-jakos-tam. Jesli nie bedziemy dlugo siedziec nad tymi kanapkami i Ian pojedzie z predkoscia szescdziesiat piec, siedemdziesiat mil na godzine, to bedziemy u Berniego w hotelu... jak on sie nazywa? -Tundza - podpowiedziala Millie... -...okolo dziesiatej trzydziesci. -Dobra - podsumowal Trask. - Zbierajmy sie i w droge. Dokonczcie jedzenie, bo jutro... -... jedzenie moze byc jeszcze gorsze - powiedziala Millie. O dziesiatej wieczorem w Sirpsindigi Bernie Fletcher drzemal w ubraniu na swoim lozku. Jego ochrona miala osobny pokoj polaczony drzwiami z jego numerem, ale Cliff Angel i Wladymir Androsow znajdowali siew pokoju Berniego. Angel siedzial na krzesle blisko zamknietych drzwi. Broda opadala mu na muskularna klatke piersiowa, ale za kazdym razem, gdy zauwazal, ze zapada w drzemke, gwaltownie podskakiwala do gory. Z kolei Androsow byl pobudzony i nerwowo chodzil po niewielkim pokoju. Co kilka minut wygladal przez zakurzone okno na ulice. Deszcz przestal padac juz dawno temu, ale wilgoc osiadla na szybie i utrudniala widocznosc. Ulica byla slabo oswietlona i wyludniona. Przygruntowa mgla przyslaniala mokre kostki bruku. Bardzo rzadko przejezdzal jakis samochod, jego swiatla i opony bezglosnie przecinaly mgle. Androsow niepokoil sie o Wenjamina, brata blizniaka, ktory poszedl razem z Joem Sparrowem obejrzec zenska rewie. Wenjamin znal podstawy kilku jezykow, w tym takze tureckiego, co na pewno uproscilo zakup biletow i wejscie do kina. Ale przedstawienie na pewno sie skonczylo i mezczyzni powinni juz wracac. Problem w tym, ze Wladymir nie byl tego pewien, cos budzilo w nim watpliwosci. Blizniacy (i to nie tylko w sensie cielesnym, ale takze psychicznym) od urodzenia byli ze soba w niezwykle bliskim zwiazku i mialo to miejsce na dlugo przed odkryciem tego polaczenia. Przebywajac wiele mil od siebie - nawet w czasie snu - czuli sie dobrze wowczas, gdy mieli calkowita pewnosc istnienia drugiej polowki rodzenstwa. To nie byla telepatia, ale cecha bedaca czescia ich wspolnego talentu: automatycznie lokalizowali swoje wzajemne polozenie. Jednak teraz... ...Od pol godziny umysl Wladymira - jego swiadomosc - zostala oprozniona z wiedzy na temat miejsca przebywania brata, a nawet z poczucia jego istnienia. Cos takiego prawie nigdy wczesniej nie mialo miejsca. Gleboko zaniepokojony postanowil odczekac jeszcze kilka minut, a pozniej obudzic fletchera i opowiedziec mu o swoich obawach. Podszedl jeszcze raz do okna i staral sie odszukac brata zmyslem lokalizacji. Jednoczesnie przycisnal twarz do szyby i rozgladal sie po ulicy, starajac sie dostrzec jakis slad obecnosci Wenjamina i Sparrowa. Cos sie poruszylo w zaciemnionych drzwiach sklepu! Ale byla to tylko kobieta, moze prostytutka czekajaca na klienta. Troche dalej, po tej samej stronie ulicy, szli chyba dwaj mezczyzni. Trzymali sie blisko domow, wybierajac najciemniejsze miejsca. Ich chod byl niepewny, nierowny, mozliwe, ze cos wypili. Moze byl to ochroniarz i Wenjamin? Ale jesli to prawda... to brat Wladymira oslanial umysl jak nigdy wczesniej, wkladajac w to tyle wysilku, ze byl niedostepny nawet dla swego brata. A to oznaczalo, ze mial ku temu bardzo wazne powody! Wladymir natychmiast przestal poszukiwac brata, nie chcac zostac zauwazonym przez to cos lub kogos, przed kim ukrywal sie Wenjamin. Okno zaparowalo od oddechu. Rosjanin przetarl szybe rekawem i ponownie zblizyl twarz do okna. Ale na ulicy nie bylo juz nikogo, nawet kobiety. Jedynie mgla przypominajaca rzeke mleka, ktora odbijala swiatla nielicznych latarni... ... I nagle krotkie wlosy stanely mu deba, poniewaz zrozumial, ze cos tu nie gra! Bylo to elektryzujace wrazenie, ktore na chwile zmrozilo Wladymira, a nastepnie kazalo mu podskoczyc do Fletchera. -Obudz sie! Obudz sie, Angliku! - krzyknal Rosjanin, potrzasajac Berniem. -Co jest? - Fletcher usiadl na lozku, przetarl oczy i popatrzyl zdumiony na pobladla twarz Wladymira. - O co chodzi? Teraz jednak wrazenie grozy w tajemniczy sposob zniknelo i zostalo zastapione poczuciem pelnego bezpieczenstwa. -Nie... nie wiem! - Twarz Wladymira wykrzywila sie w niezdarnym grymasie usmiechu. - Mysle, ze jakies ludzie widzialem na ulicy. Moj brat i Joe, ja myslec. Ale za duzo mgly. Moze pomylka. -Co? Mgla? - Fletcher wstal i ziewnal, zaslaniajac buzie. Po chwili jego oczy zwezily sie i powtorzyl: - Mgla? - Tym razem jednak to slowo zabrzmialo w jego glowie jak zly omen. Podszedl szybko do okna i powiedzial: - Dlaczego, do cholery... skad wzielaby sie mgla? -Znad rzeki - odrzekl Wladymir, wzruszajac ramionami i majac calkowita pewnosc, ze wszystko jest w jak najlepszym porzadku. - Przeplywa niedaleko. Hotel nosi taka sama nazwe: Tudza. -Rzeka? - powiedzial Fletcher, patrzac na ulice. - Po prostu rzeka? - Obudzil sie w pelni i nie odczuwal juz niczego nadzwyczajnego. W zasadzie podobnie jak Wladymir mial pelne przekonanie, ze wszystko jest w jak najlepszym porzadku. -O co chodzi? Co jeee? - Cliff Angel zaczynal sie budzic. -Mowiliscie cos? -To tylko Wlad - odpowiedzial Fletcher, usmiechajac sie glupio do Angela, ktory wstal juz z krzesla. - Myslal, ze zobaczyl kogos we mgle na ulicy. Moze to Joe i Wenjamin? -Co? - Angel zmarszczyl brwi. - Wszystko z wami w porzadku, chlopaki? Zanim Fletcher zdazyl odpowiedziec, za drzwiami dal sie slyszec odglos krokow i zaraz potem rozleglo sie pukanie do drzwi. Cztery kolejne pukniecia, ktore byly umowionym znakiem. -To Joe - powiedzial Angel, ktory nagle uzyskal pewnosc, kto puka, i zaczal otwierac drzwi. Wowczas rozleglo sie kolejne pukanie - a raczej walenie - ale tym razem do okna! Trzy minuty wczesniej uwage recepcjonisty przykulo dziwne zjawisko, ktore mozna by przyrownac do gestego dywanu mgly przeplywajacej pod hotelowymi drzwiami wejsciowymi. Moze w poblizu wybuchl grozny pozar? Bylo to jedyne mozliwe wyjasnienie, w poblizu pali sie! Jesli tak, to musi powiadomic Anglikow i ich gosci. To bylby straszny wstyd, gdyby jedyni goscie w hotelu sploneli w swoich lozkach! Niepelnosprawny starszy mezczyzna wyszedl zza kontuaru i kustykajac przebrnal przez zakurzony hol, podszedl do drzwi i otworzyl je na zewnatrz. W chwili gdy rzucil okiem na mgle, zrozumial, ze nie jest to dlawiacy dym, ale lepka, parna wilgoc. Spojrzal wzdluz ulicy... ...I jego oczy rozszerzyly sie ze zdziwienia. Przez te wszystkie lata, kiedy pracowal w hotelu, ktorego byl wlascicielem, nigdy jeszcze nie widzial czegos takiego: w obu kierunkach rozposcierala sie kilkucalowej grubosci tlusta, blyszczaca poswiata mgla! Choc noc byla ciemna i bezksiezycowa, mgla zdawala sie sama z siebie swiecic. Czyzby rzeka wylala? Ale przeciez nie spadlo tyle deszczu! A moze to jakies zanieczyszczenie powietrza, moze pokreceni farmerzy rozsiali jakies chemikalia? Hm! Stary czlowiek wrocil i juz mial zamknac drzwi, gdy do srodka wszedl, a raczej wplynal, nieznajomy w plaszczu. -Co? Co to... - starszy mezczyzna cofnal sie o krok. Najpierw w srodku znalazl sie nieznajomy, a za nim wyszly z cienia dwie inne milczace postacie. Szli blisko siebie i poruszali sie jak roboty. Zignorowali staruszka i weszli do holu, zostawiajac mezczyzne w plaszczu przy drzwiach. -Co to ma znaczyc? - odezwal sie zdumiony wlasciciel hotelu, w chwili gdy dwie podobne do zombie sylwetki zaczely isc po schodach na gore. Jeden z nich mial znajoma twarz, byl to gosc Anglikow. Tylko ze mial szeroko otwarta buzie, jakby ziewal, z kacikow ust saczyla sie slina i mial nienaturalnie wybaluszone oczy! -Zaczekac! - krzyknal staruszek. - Co to ma znaczyc? Mezczyzni na schodach zatrzymali sie, a jeden z nich, stojacy o stopien nizej, odwrocil glowe, zeby spojrzec na drzacego staruszka. W elektrycznym oswietleniu holu jego oczy swiecily jak zywe, czerwone ognie. Spojrzenie tych niesamowitych oczu kazalo staruszkowi zrobic jeszcze jeden krok do tylu. Cofajac sie wpadl w ramiona nieznajomego w plaszczu! Mezczyzna na schodach odezwal sie do nieznajomego w plaszczu: -Badz dobrym kolega i zajmij sie sprawami na dole. - Po czym bez slowa odwrocil sie i poszedl dalej po schodach. Wygladalo na to, ze prowadzil lub nawet popychal mezczyzne z wylupiastymi oczami. Mezczyzna w plaszczu odezwal sie glosem, ktory zasyczal jak kowalski miech: -Tu nic sie nie dzieje, staruszku. Nic, co mogloby cie zainteresowac. -Ale... to cos zlego! - upieral sie staruszek. Wyprostowal sie i odwrocil do obcego. - Tundza to moj hotel i cos... bardzo... zlego! Nastepnie spojrzal do gory w twarz trzymajacego go mezczyzny. Ale pomiedzy dwoma koncami wysokiego, postawionego kolnierza, tam gdzie powinna znajdowac sie glowa, byla jedynie atramentowo-czarna plama, tak jakby zaistnial w tym miejscu kawalek najczarniejszej nocy. Z glebi czerni wpatrywaly sie w niego oczy o barwie trujacej zolci plynnej siarki! -Zlego? - ponownie odezwal sie monstrualny glos, ktoremu towarzyszyl wstrzasajacy fetor. - Tylko swiatlo jest tutaj niewlasciwe, stary glupcze. I nic wiecej. Po czym reka mezczyzny skierowala sie ku gorze, siegajac wysoko, nieprawdopodobnie wysoko, az dotarla do sufitu wykladanego sosnowa boazeria, zamienila sie w szpony, ktore chwycily i z niepohamowana sila szarpnely za przewody elektryczne. Zgasly swiatla w holu, pozostawiajac wylacznie aksamitna ciemnosc, w ktorej jedynym zrodlem swiatla byly dzikie oczy i zjadliwie fosforyzujacy oddech wydobywajacy sie z jamistej paszczy. Przez otwarte szczeki z glebi gardla wysunely sie ssace wici, ktore chciwie rozwinely sie i otoczyly glowe staruszka niczym ludozerczy ukwial lub jak ohydna, smiercionosna osmiornica... XIX Horror w Tundzy - Przyszlosc: znaczona plomieniami!Na skutek rzuconego przez Vavare uroku mezczyzni znajdujacy sie w hotelowym pokoju zostali calkowicie zaskoczeni. Ich ruchy oraz reakcje zostaly spowolnione i byli w stanie jedynie obserwowac, jak Malinari wepchnal do pokoju Joego Sparrowa i jak Vavara wchodzila przez rozbite okno. Jesli chodzi o okno, to Fletcher po prostu nie mogl uwierzyc w to, co widza jego oczy: do szkla przywarla plaska jak lisc dlon wielkosci talerza, cala pokryta przyssawkami. Vavara byla prawdziwa mistrzynia metamorfizmu; jej twarz pojawila sie w oknie tuz za reka. Wedrowala po scianie jak kameleon i czynila to niemal bez wysilku. Na pewno pomogla jej praktyka wyniesiona z Krassos, gdzie musiala korzystac ze swych zdolnosci, ratujac sie ucieczka po niedostepnych nadmorskich skalach. Ale to bylo na Krassos, a tu i teraz... Tu i teraz wszystko szlo zgodnie z planem lorda Malinariego. Chcac uniemozliwic ucieczke lokalizatorowi, Malinari ze Szwartem postanowili wejsc przez drzwi, a Vavara miala wykorzystac swoja hipnotyczna aure, wplynac na zmysly otoczonych ludzi i wejsc przez okno. Szwart mial ubezpieczac odwrot, nie dopuszczajac do niespodziewanego wkroczenia niespodziewanych gosci, a Vavara z Malinarim mieli skonfrontowac sie z koalicja wrogow. Krwiozerczy motyw Vavary byl prosty: zemsta! Zemsta za to, co esperowie z Wydzialu E zrobili z jej zamczyskiem, z jej siostrami i jej "przepieknym" ogrodem pod Palataki na wyspie Krassos. Podobnym motywem kierowal sie Lord Ciemnosci, mutant o nieograniczonych mozliwosciach: lord Szwart. Zrobilby wszystko, zeby odplacic za zniszczenia poczynione w jego ogrodzie pod Londynem. Malinari zapewnil swoich wampyrzych kolegow, ze najlepsza droga bedzie pojedyncze wylapywanie czlonkow Wydzialu. Ci, co zostana przez nich schwytani, stana sie przyneta potrzebna do zlapania reszty. Jesli chodzi o samego Malinariego, to oprocz zemsty kierowala nim chec zdobycia wiedzy. Wiedzy posiadanej przez Jake'a Cuttera, ktory nawet jak na zbiorowisko zgromadzone w Wydziale E byl kims nadzwyczajnym. Otaczala go Moc pojawiajaca sie w parapsychicznym eterze i cechujaca sie wirujacymi, mnozacymi sie symbolami, liczbami i rownaniami algebraicznymi. Tajemnice ukryte w umysle Cuttera umozliwilyby Malinariemu pokonanie podobnej Mocy znajdujacej sie w Krainie Slonca: Nathana, ktory dysponowal podobnymi uzdolnieniami. Porazka, jakiej doznali na Ziemi, kazala Malinariemu oraz jego wampyrzym towarzyszom myslec o powrocie do rownoleglego wampirzego swiata przez Brame w Perchorsku. Jednak wczesniej Malinari postanowil zdobyc potrzebna mu wiedze. Takie wlasnie mysli przebiegaly przez glowe Malinariego, kiedy popychal przed soba po schodach niemal calkowicie pozbawionego rozumu Joego Sparrowa. Umysl Sparrowa zostal oprozniony z calej, stosunkowo niewielkiej, wiedzy dotyczacej Wydzialu E, a przy okazji z pozostalej zawartosci. Niegdys sprawne cialo ochroniarza poruszalo sie wylacznie dzieki pomocy straszliwej reki Malinariego, ktora utkwila wewnatrz plecow ofiary. Owlosione, podobne do robakow paluchy wystawily sensory, wczepiajac sie w rdzen kregowy, docierajac do mozgu i wspierajac funkcje motoryczne umierajacego organizmu. Sparrow byl niczym kukielka, Malinari zas - zwyrodnialym lalkarzem. Malinari zabral ze soba Sparrowa bynajmniej niejako zakladnika, ale jako zywy klucz do wejscia, potrzebny w wypadku wystapienia nieprzewidzianych trudnosci. Poniewaz zadne trudnosci sie nie pojawily, Sparrow nie byl juz dluzej potrzebny. Malinari wyciagnal dlon z rozwartej, krwawej dziury w plaszczu Sparrowa. Nagle odciecie impulsow podtrzymujacych funkcje motory czne ciala bylo jak wyjecie wtyczki z gniazdka elektrycznego urzadzenia. Bez najmniejszego sprzeciwu Sparrow umarl, upadajac na podloge i oddzielajac sie przy tym od ociekajacej krwia reki Malinariego. W tym samym czasie Fletcher zareagowal na widok czegos, co korzystajac ze ssawek, wyrwalo tafle szkla z framugi i odrzucilo je na ulice. Jego reakcja bylo cofniecie sie o krok i ledwie zrozumiale ostrzezenie, gdy reka, teraz juz bardziej podobna do konczyny, przeszla przez pusta framuge i zlapala za klamke. Ale okno bylo zatrzasniete, a wlasciwie zaklejone przez wiele warstw farby i srodkow konserwujacych. Cierpliwosc Vavary wyczerpala sie. Cos podobnego do ciala, o przekroju niewiele wiekszym od glowy i twarzy, oddalilo sie od okna i nabierajac rozpedu jak wahadlo, wtargnelo do srodka z okruchami szkla i szczatkami drewnianej framugi. Wraz ze strzaskanym oknem w pokoju zjawila sie Vavara i stanela wprost przed Fletcherem, ktory niepewnym krokiem ruszyl do tylu. Jednoczesnie Malinari wierzchem dloni unieszkodliwil Cliffa Angela. Jeszcze przed chwila reka Wampyra byla karmazynowa od krwi gestwina wijacych sie rurek, ale teraz byla to piesc, ktorej klykcie zamienily sie w dlugie na cal ciernie. Angel wydal z siebie bulgoczacy okrzyk agonii i przelecial przez pokoj. Jego prawa czesc twarzy byla odslonieta do kosci, a z policzkow i zuchwy zwisaly platy karmazynowego miesa. Wszystkie zdarzenia zaistnialy prawie w tym samym czasie. Wladymir Androsow, ktory znalazl sie na srodku pokoju, zobaczyl, co sie dzieje, przyjal do wiadomosci i w koncu zareagowal. Zaklal i wyciagnal pistolet Tokarjew TT-33, wycelowal w Vavare i rozlegl sie strzal - nieporozumienie. Bo jak niecale dwadziescia cztery godziny temu stwierdzil Cliff Angel, Tokarjew byl przestarzala konstrukcja, ktora czesto zawodzila. Rowniez w tej chwili. Sam pistolet mogl byc sprawny, ale nie mozna bylo tego powiedziec o amunicji. Byc moze (pomyslal Androsow, kiedy jego bron wydala z siebie ciche "pum", a kula utkwila w czole Vavary, wstrzasajac co prawda jej glowa, ale nie powodujac glebszych uszkodzen), byc moze amunicja byla rownie stara jak pistolet! Kiedy ponownie pociagnal za spust, byl prawie pewien, ze mial racje, poniewaz tym razem nie bylo nawet najcichszego "pum", tylko metaliczne stukniecie kurka uderzajacego o iglice. Tym, co zadzialalo w pelni, byl nagly wybuch wscieklosci Vavary, ktora odepchnela Fletchera, wyszarpala kule tkwiaca w kosci czaszki i z zakrwawiona twarza rzucila sie na Wladymira. -Ten - zabulgotala, wytracajac Wladymirowi bron z reki i chwytajac go za gardlo -ten jest juz martwy! Mam nadzieje, ze nie tego nedznika zamierzales przesluchac. Na to jest juz za pozno. Sprawil mi klopot i musi za to zaplacic. -Prosze bardzo - odpowiedzial Malinari. - Lokalizator z Wydzialu E to tamten! - I ruszyl w kierunku Fletchera. Fletcher, ktory jak dotad nie odniosl zadnych obrazen, zobaczyl niezmierzona zadze na twarzy i w swiecacych oczach Malinariego. Wydajac z siebie okrzyk przerazenia, zrobil dwa niepewne kroki w strone okna. Intencje lokalizatora byly oczywiste: poniewaz w walce wrecz z Malinarim nie mial zadnych szans ani z zadnym Wampyrem, wolal wyskoczyc przez okno w mrok nocy, ryzykujac skreceniem karku, niz poddac sie temu potworowi. Ale kiedy kladl dlon na resztkach framugi okna, zatrzymal go stalowy chwyt za kark. -Co to? - odezwal sie Malinari. - Chciales mnie opuscic i sprawic mi zawod? Nic z tego, malenki. Musisz mi odpowiedziec na kilka pytan. Przynajmniej przed tym, jak mnie faktycznie opuscisz. Fletcher poczul lodowaty chlod palcow Malinariego, chlod nieznanego pochodzenia, ktory doslownie zamrazal mu mozg. Powoli odwrocil sie, zatrzymal wzrok na twarzy Malinariego, widzial jej pozadliwy wyraz, dzikie oczy i wiedzial, ze nie jest w stanie uniknac tego, co zaraz nastapi. Prawie nie dostrzegl przyprawiajacego o mdlosci chrupania, to Vavara odgryzala kesy roztrzaskanej czaszki Wladymira. Po chwili dlonie lorda Malinariego dotknely glowy Berniego i zaczal sie smiercionosny przeplyw. Malinari zamiast krwi wysysal mysli, wspomnienia, tajemnice - cala zawartosc mozgu Fletchera. Nie bylo to zwykle kopiowanie informacji, ale pobieranie, usuwanie i czyszczenie. Wszystko odchodzilo na zawsze, a zostawala jedynie pustka, rownie przejmujaco zimna jak lodowate dlonie zlodzieja. Pobierane przez Malinariego infonnacje byly kompresowane i pakowane we wszystkie zakamarki mozgu. Mozg jest wspanialym naczyniem i trudno je przepelnic, a Malinari nie byl juz czlowiekiem, przez co posiadal nadludzkie mozliwosci. Ale nawet i on byl ograniczony. Zgromadzil wspomnienia dziesiatkow ludzi, "pamietal" to co oni i nawet wiedzial, dlaczego przydarzaja mu sie ataki szalenstwa, jakby to byly zaklecia padajace znikad i budzace sie niespodziewanie do zycia. Zdarzaly mu sie ataki wscieklosci, nad ktorymi nie panowal. W Krainie Gwiazd nie stanowilo to problemu, ale tutaj na Ziemi byly z tym klopoty. Jego przeciwnicy zyskaliby znaczna przewage, gdyby poddal sie wybuchom furii. I to nie tylko ludzie. Vavara nienawidzila go z glebi jej czarnego serca, a Szwart... ktoz zdolalby go przejrzec? Ale tez czy mozna by ich winic? W koncu byli "tylko" Wampyrami, podobnie jak inni ich pokroju. Chcieli rzadzic innymi i sklonni byli zniszczyc zarowno przyjaciol, jak i wrogow. Kazda sposobnosc i czas byl wlasciwy, gdyby tylko przydarzyla sie okazja. Ale w tym Fletcherze... byl w posiadaniu takich tajemnic, ze moglyby stac sie doskonala bronia potrzebna do pokonania Wydzialu E, takich ludzi jak Trask, Goodly, Chung i oczywiscie Jake Cutter. Malinari musial o nich sie dowiedziec. Bylo to prawie tak samo bolesne jak bol odczuwany przez jego dogorywajace ofiary. W jego skroniach pulsowalo tak mocno, ze zdawalo sie, iz zaraz wybuchna. Ale nie mogl juz tego przerwac! No i jest, tak! Tak! Jake Cutter - Nekroskop? Co to takiego? Czlowiek, ktory potrafi rozmawiac ze zmarlymi, a nawet wywolywac ich z grobow? Czlowiek, ktory w jednej chwili mogl przenosic sie z miejsca na miejsce bez fizycznego przemieszczania sie? Nie byl to mag, cos takiego nie istnialo, to byl czlowiek, ktory... ktory... co? Malinari zanurzony w wiedze Fletchera, z pulsujacymi palcami wcisnietymi poprzez uszy do srodka mozgu jeczacej ofiary, wyczul nagle niebezpieczenstwo. W polowie dlugosci pokoju pod postacia polkobiety i polnietoperza buszowala z apetytem w rozszarpanym ciele Wladymira Androsowa. Ale za nia, przy scianie, podnosila sie na nogi inna postac. Byl to ochroniarz Cliff Angel. Jego wsciekla twarz byla w wiekszosci pokryta cieknaca czerwienia, w miejscu gdzie cios Malinariego zdarl cialo do kosci. Jednak Cliff trzymal teraz w dloni niezawodny pistolet i celowal do Wampyra. -Nie wiem, kim lub czym jestes, popierdolencu - wydusil z siebie, dlawiac sie krwia saczaca sie z rozerwanego kacika ust - ale czlowiek, ktory uderzyl Cliffa Angela, musi spotkac sie z odpowiedzia! Nic szybciej nie stawia mnie na nogi niz dobry nokaut. Mam wiec nadzieje, ze sie przygotowales, bo oto nadchodzi odpowiedz. - I nacisnal spust. Vavara zwrocila uwage na Angela, w chwili gdy zaczal mowic; widzac bron, westchnela glosno, splaszczyla cialo i rzucila sie glowa naprzod, wyciagajac szponiaste dlonie, aby dorwac Cliffa. Ze strony Vavary byl to instynkt samozachowawczy, jednak schodzac ponizej linii ognia Angela, odslonila calkowicie Malinariego. W tej krotkiej chwili stal sie doskonalym celem. Jednak Malinari zareagowal blyskawicznym ruchem i tor lotu pocisku przeslonila glowa Berniego Fletchera. Cliff Angel znowu mial racje: nie mozna bylo nawet porownywac Tokarjewa z najnowsza produkcja zachodnich armii. Kula przeleciala przez prawe oko Fletchera, zniszczyla mozg i wyleciala z tylu glowy wyrywajac kawal kosci czaszki wielkosci piesci. Krew i mozg rozbryzgnely sie na twarzy Malinariego. Jego palce poczuly zar przelatujacego pocisku, a obiekt przesluchania zamienil sie w galarete, odcinajac strumien plynacych informacji. Lokalizator Bernie Fletcher stal sie martwym cialem w rekach Malinariego. Odrzucajac bezwladne cialo, Malinari wydal z siebie dziki ryk wscieklosci i uderzyl sie obiema szczuplymi dlonmi w glowe. -Nie, nie, nie! - wolal glosem wstrzasanym emocjami. - Tyle wiedzy, tyle tajemnic, Vavara - wszystko przepadlo! Ci glupi... uparci... ludzie! Pozniej pokazal drzaca reka na Cliffa Angela, ktory kolysal sie w szponiastych dloniach Vavary. -Wykonczylas go? Bo jesli nie, to ja to zrobie, i to bardzo, bardzo powoli! Vavara odwrocila cialo Angela do Malinariego, pokazujac tetnice wyszarpane z szyi. -Czyz nie wyglada na wykonczonego? - i usmiechnela sie szeroko, pokazujac szereg ostrych jak igly zebow i jednoczesnie przybierajac postac pieknej, mlodej kobiety. -Jak ci poszlo, Nephran? - spytala. - Dowiedziales sie czegos? Wygladasz, jakbys z nim nie skonczyl. Malinari wzial glebszy oddech i wyprostowal sie. -Wez jego bron - powiedzial. - Mamy teraz dwie sztuki i moga sie jeszcze przydac. Jesli chodzi o konczenie, to najwyzszy czas na nas. Choc nie udalo mi sie dowiedziec tego, czego chcialem, i mimo ze mamy tu samych nieprzydatnych nieboszczykow, jednego z nich mozemy zabrac ze soba na przynete. Tamte plotki i grubsza ryba wciaz sa do zlowienia. Jeszcze sie zemscicie, a ja dowiem sie, czego pragne. -A teraz co robimy? - Vavara przetransformowala calkowicie cialo i promieniala udawanym pieknem. -Idziemy na dol - odpowiedzial. - Czeka na nas lord Szwart, no i czuje, ze ludzie z Wydzialu E sa juz niedaleko. - Podniosl brode znaczaco i glosno wciagnal powietrze nosem. - W parapsychicznym eterze z latwoscia mozna wyczuc ich obecnosc. Korzystaja z oslon, ale mozna je wyczuc. Wiem, kim sa. Idz do auta i podjedz tutaj, a ja wraz ze Szwartem zajme sie tu wszystkim. Odjezdzajac zostawimy podpis, zeby Wydzial E wiedzial, czyja to sprawka. -Zeby mogli za nami jechac? - zagryzla wargi. - O co ci chodzi? -Zaufaj mi - wyjasnil Malinari, zarzucil sobie na ramie cialo Berniego Fletchera i ruszyl do drzwi. - Wlasnie chce, zeby za nami pojechali. Chce, zeby jechali za nami do samego piekla! Jakies dwadziescia minut pozniej Ben Trask i jego agenci wjechali w ulice, przy ktorej znajdowal sie hotel Tundza. Od sasiednich budynkow oddzielaly go waskie alejki, ktorych konce niknely wsrod peryferyjnych uliczek. Gdy wjechali w ulice, Ian Goodly musial zjechac na prawo, wjechac na kraweznik i zatrzymac sie, aby przepuscic stary woz strazacki, ktory przetoczyl sie obok, jadac na sygnale. Za strazakami podazala policja, migajac swiatlami i wyjac syrena. Na ulicy zebral sie tlumek ludzi, ktorzy z ozywieniem gestykulowali i wskazywali na plonacy budynek. Nad wejsciem do plonacego domu wisial szyld z napisem w jezyku tureckim i angielskim: TUNDZA. Z przeciwnej strony, ledwo unikajac zderzenia z wozem strazackim i policyjnym, nadjechal czarny van, ktory przyspieszajac skrecil w pierwsza przecznice i zniknal za zakretem. -Co to znaczy? - zmarszczyla brwi Liz Merrick. - Czyzby palil sie hotel Tundza? -Na to wyglada - powiedzial Trask, usmiechajac sie do niej. Siedzacy obok Liz Lardis Lidesci zaniepokoil sie, a jego czarne, krzaczaste brwi zblizyly sie do siebie w wyrazie zdumienia. -To ja sie pytam, co to znaczy. Oboje wygladacie, jakby wam odbilo! Liz i Trask popatrzyli na niego ze zdziwieniem, podobnie jak prekognita, Millie Cleary i Paul Garvey. Wszyscy zastanawiali sie, o co chodzi Lardisowi Lidesciemu. Lardis wyczytal to z ich twarzy i wyrzucil z siebie: -To na pewno Tundza, hotel, w ktorym mamy sie spotkac z Bernim Fletcherem i jego ochroniarzami! -Wszystko bedzie dobrze, Lardis - zapewnil go Paul Garvey - Nie widzisz. Wszystko jest... w porzadku! - Ale kiedy przestal mowic, jego oczy rozszerzyly sie i szczeka opadla mu ze zdumienia. Nagle atmosfera zrobila sie napieta. Szescioro esperow poczulo, jak zaklecie Vavary przestaje dzialac, po czym Trask wydusil z siebie: -Nie, nic nie jest tak jak nalezy. Nic do cholery nie jest w porzadku! - I jako pierwszy wyskoczyl z minibusu i pobiegl w kierunku plonacego hotelu, mijajac po drodze pozamykane sklepy. Reszta ekipy dolaczyla do niego, gdy zatrzymal go umundurowany policjant. Tuz za nim strazacy wlamywali sie do pomieszczen na parterze, a z wezy gasniczych tryskaly strumienie wody do srodka hotelu przez rozbite drzwi wejsciowe. Trask niewyraznie mowil do policjanta: -Mamy tam przyjaciol. Mozliwe, ze sa w srodku! - Nie zdazyl wszystkiego wyjasnic, bo Millie pociagnela go za ramie, probujac zwrocic na siebie uwage. -Poczeka - powiedzial policjant. - Poczeka, prosze. - Na szczescie policjant mowil zrozumiale po angielsku. Zawolal do najblizszego strazaka, ktory odpowiedzial, starajac sie przekrzyczec ogien. -Czujecie nafta? - powiedzial do Traska. - W starych budynkach maja nafte do, jak to sie mowi, generatorow? Zla elektrycznosc. Czesto sie psuje. - Wzruszyl ramionami. - Wasi przyjaciele jak tam sa, to dobrze skakac przez okno. Jak nie skacza, to moze ich nie ma tam. Mam nadzieje, ze ich tam nie ma! Mieszkacie w Tudza? - Spojrzal pytajaco na Traska. -Nie - Trask zaprzeczyl ruchem glowy. - Przyjechalismy na spotkanie z przyjaciolmi. Mamy razem szukac... starych rzeczy. -Aha! Antytykow! - odgadl policjant. -Czego? - Trask poczatkowo nie zrozumial. Ale po chwili wiedzial juz, o co mu chodzi i dodal: - Och! Antykow! No wlasnie! -Przeprasza - powiedzial policjant. - Niech tu czekaja. Po czym podszedl do samochodu porozmawiac przez policyjne radio. W koncu Millie mogla cos powiedziec do Traska: -Czarny samochod, ten, ktory przejechal obok nas, gdy Ian sie zatrzymal. Liz mowi, ze to byli oni i ze Vavara stworzyla iluzje. Trask od razu zorientowal sie, co miala na mysli. -Ma racje, kto znalby sie na tym lepiej od Liz? W koncu byla z nia na Krassos. Lardis to Cygan, oni potrafia instynktownie chronic sie przed wplywem Wampyrow. Najwyrazniej na niego iluzja nie zadzialala. Gdzie jest Liz? Patrzac za siebie, w kierunku minibusu, zobaczyl, ze Liz opiera sie o sciane sklepu. Kiedy jednak zobaczyl, ze przycisnela dlonie do skroni, od razu wiedzial, co robi. -Niech to szlag! - sapnal i ruszyl w jej kierunku. Ale uprzedzil go prekognita i Paul Garvey. -W porzadku, Ben - odezwal sie Garvey - oslaniamy ja. Stara sie wysledzic tych drani. -Wiem do cholery, co ona robi! - wybuchnal Trask. - Wiem takze, ze jak dalej to bedzie robic, to sciagnie na siebie klopoty! Millie szla tuz za Traskiem. Korzystajac z telepatii i wzmacniajac oslony Garveya, powiedziala: -Wszystko w porzadku, nie ma problemow... on nie reaguje. Nic tam nie zauwazam, tylko tutaj. - Mowila oczywiscie o Malinarim. Tam, gdzie znajduje sie teraz, na pewno nie korzysta ze swojego talentu. Nie ma oznak telepatycznej penetracji. Jednak Trask zwrocil uwage na co innego, na stwierdzenie "tylko tutaj". -Smog mentalny? O to ci chodzi? Gdzie? -Tylko tam - odpowiedziala Millie i gestem wskazala na hotel, ktory w miedzyczasie zamienil sie w prawdziwe pieklo. - Nie probowali sie ukryc, oprocz podpalenia. To miejsce az smierdzi Wampyrami. On tez tu byl! -Szwart? -Tak - skinela glowa Millie. - Nie myle sie. Bylam zbyt blisko tego potwora. Jego odcisk jest rownie wyrazny jak jego smrod! Kiedy rozmawiali ze soba, Ian Goodly wydal z siebie glosny pisk. Trwalo to krociutka chwile, po czym natychmiast sie wyprostowal. Podobnie jak przed chwila, takze i tym razem Trask wiedzial, co to oznacza. -Co to? - chwycil prekognite pod ramie. - Co zobaczyles? -Ogien! - wydusil z siebie Goodly. - Widzialem twarz Berniego - martwa twarz -otoczona plomieniami. Twarz mu sie palila! -Tundza! - wyrzucil z siebie Trask. Odwrocil sie i popatrzyl na plonacy hotel. Ale Goodly przywarl do niego i rzekl: -Nie, nie tam. Jego tam nie ma, Ben. Juz nie. -No to gdzie jest? - W blasku dochodzacym z miejsca pozaru twarz Traska wygladala na czerwona. -Nie wiem - powiedzial Goodly. - To bylo jak scena z koszmaru. Aza nim... za nim byly dziewczeta, z tylu, za plomieniami. Dziewczyny, Ben. Smialy sie i tanczyly jakis pokrecony taniec! -Co? - Trask pokrecil glowa z niedowierzaniem. - Co to do diabla ma znaczyc? Ale prekognita nie znal odpowiedzi, mogl tylko przepraszajaco wzruszyc ramionami i rzucic smutne spojrzenie, spojrzenie oczu, w ktorym pojawialo sie swiatlo nadchodzacego dnia. -Ja inspektor Burdur - przerwal im policjant, ktory wlasnie podszedl do nich szybkim krokiem. - Ali Bej Burdur. Trzeba opis waszych przyjaciol, nazwiska i tak dalej. Jedziecie ze mna na posterunek. Ale zaden problem, nie martwcie sie. Jedziecie za moj samochod? Po drodze sie zatrzymamy. Trask przedstawil sie mocno zbudowanemu oficerowi i powiedzial: -Oczywiscie. Chetnie pomozemy. Ale teraz musimy cos panu powiedziec. Mozliwe, ze widzielismy ludzi, ktorzy podpalili hotel. Sadzimy, ze byli w samochodzie, ktory odjezdzal stad w chwili naszego przyjazdu. Burdur skinal glowa: -Duze czarne kombi? Tez je widze. Moze kierowca chcial nam zrobic miejsce, a moze nie. Tylko ze... jechala szybko. -Ona? - spytal Trask. - Kobieta? Widzial ja pan? -Tak, ladna kobieta, panie Trask. Ale moze ona ma teraz klopoty? Zna te osobe? -Nie - sklamal Trask, najlepiej jak umial, choc nienawidzil klamstwa. - Nie znamy tej osoby. Powiedzial pan, ze... ona ma klopoty? Jakie klopoty? Jednak Burdur tylko pokrecil glowa i rzekl: -Koniec pytan. Teraz jedziemy, szybko. Na drugi koniec miasta, tam jest jeszcze jeden pozar. - Spojrzal na Traska. - Na placu przed teatrem pali sie czarne kombi. Ach! Patrze na pana twarz - pan rozumiec! -Moj Boze! - powiedzial cicho Goodly, a jego dlon wsparta na ramieniu Traska zadrzala jak lisc. -Pojedziemy zaraz za panem - oswiadczyl ponurym glosem Trask. Ali Burbur odwrocil sie i poszedl do swojego pojazdu. -Stary przyjacielu - powiedzial Trask do pobladlego, trzesacego sie prekognity. - Postaraj sie nie denerwowac. Poprowadze samochod... Zanim dojechali na plac, gdzie palilo sie duze czarne kombi, na miejsce zdazyl juz dojechac drugi, stary woz strazacki, a strazacy wlasnie zaczeli lac wode z wezy. Na tylnym siedzeniu samochodu siedziala wyprostowana ludzka postac. Czlowiek z glowa opadnieta do tylu plonal jak pochodnia niebiesko-zoltymi plomieniami, ktore wydostawaly sie na zewnatrz przez okna, w ktorych zar roztrzaskal szyby. Z pewnoscia byl to Fletcher, poniewaz prekognita widzial juz te scene. W takich sytuacjach Ian Goodly rzadko kiedy sie mylil. Pomimo poznej godziny dookola zdazyl sie juz zebrac niewielki, milczacy tlumek. Ali Burbur szybko znalazl podekscytowanego swiadka, starszego mezczyzne, ktory pracowal w odrapanym teatrze znajdujacym sie po drugiej stronie ulicy. Szybko zamienili glosno kilka zdan po turecku, po czym Burdur odwrocil sie do Traska i powiedzial: -To naprawde cos strasznego. Stary czlowiek pracuje w teatrze. Sprzata i zamyka drzwi. Wychodzi. Stoi w cieniu przed drzwiami. Przyjezdza samochod. Wychodza z niego trzy ludzie. Nikogo nie ma na ulicy oprocz niego. Potem ci trzej wlewaja nafte do auta i dookola. Stary boi sie. Widzi w aucie czlowieka. Chce krzyczec, ale ci trzej bardzo dziwni. Jeden kobieta, on mysli. Potem podpalaja samochod... Trask bez slowa pokiwal glowa. Jego spojrzenie mowilo samo za siebie. Ale prekognita jeczal: - Biedny Bernie. Biedny Bernie... -Te ludzie, co podpalili - odezwal sie Burdur, patrzac uwaznie na Traska. - To wasi nieprzyjaciele? -Juz panu mowilem - odpowiedzial Trask znowu zmuszony do klamania. - Dopiero co tutaj przyjechalismy. Nie mamy tutaj wrogow. Moze to sa zlodzieje i staraja sie zatrzec slady. -A ten biedak w samochodzie? -Myslimy, ze to nasz przyjaciel. Jeden z nich. Nie mamy pewnosci. Ale wygladal tak samo jak Bernie Fletcher. Goodly przysiadl na krawezniku niewielkiej wysepki dla pieszych na samym srodku placu i powiedzial: -To Fletcher, Ben. To bez watpienia Bernie Fletcher. - Zszokowany prekognita nie zauwazyl, ze Trask robi, co w jego mocy, aby jego ludzie nie wzbudzili zainteresowania policjanta. -Ten wysoki wyglada na bardzo pewnego - rzekl Burdur, marszczac brew. Trask wzial inspektora pod ramie, odprowadzil go kilka krokow od Goodly'ego i reszty espern w, po czym zwrocil siedo policjanta: -Chyba pan nie rozumie, panie Ali Bey. Oni byli bardzo dobrymi przyjaciolmi, Bernie i ten wysoki. Dla niego to ogromny wstrzas. Dla nas wszystkich. -A Bernie z iloma jeszcze ludzmi przyjechal tu badac antytyki? -Z jeszcze dwoma Anglikami. Chcieli znalezc tani hotel, skad mogliby wyruszac na poszukiwania. -No i znalezli. Ale w zlej dzielnicy. Musze sprobowac teraz ich znalezc. Tych obcych. Pomoze pan na posterunku? -Oczywiscie. -To dobrze. A potem znajdziemy wam jakis nocleg, w dobrej dzielnicy. -Prosze prowadzic - powiedzial Trask. - Im szybciej skonczymy, tym lepiej. Przyjechalismy z bardzo daleka i jestesmy potwornie zmeczeni. -Ben! - rozlegl sie nagle pelen emocji okrzyk Millie. Trask i Burdur zatrzymali sie i spojrzeli za siebie. Z samochodu pozostaly tylko dymiace, sczerniale zgliszcza. Gdzieniegdzie we wnetrzu pojawialy sie jeszcze niewielkie plomyki. Ludzie Traska byli na wysepce i otaczali Goodly'ego, ktory najwyrazniej zalamal sie. Trask podszedl do nich, przykleknal i pomogl wstac prekognicie. Jednak zanim wstal, jeszcze raz rzucil okiem na wypalony wrak. Jego wzrok przyciagnely postacie za samochodem. Z tylnego siedzenia wydostawaly sie jeszcze plomyki, a poprzez nie Trask zobaczyl to, co dwukrotnie widzial prekognita: Na wejsciu do teatru wisialo ogloszenie, plakat wysoki na siedem stop i szeroki na pietnascie. Plakat informowal o wystepach kobiecego zespolu tancerek ucharakteryzowanych na wampiry. Wszystkie smialy sie i pokazywaly typowo wampirze uzebienie. Trask wiedzial, ze nie jest to zadna charakteryzacja i ze zeby byly jak najbardziej prawdziwe... Ben Trask mial sen. Tuz przed przebudzeniem pojawil mu sie kalejdoskopowy przebieg zdarzen minionych dwudziestu czterech godzin. Podroz do Turcji, a potem do Sirpsindigi, samolotem i minibusem. Odnalezienie plonacego hotelu Tundza, makabryczna kremacja Berniego Fletchera i w koncu pobyt na posterunku policji, gdzie Ali Bey Burdur pieczolowicie sporzadzal raport. Cale szczescie, ze wystarczyl tylko jeden raport, poniewaz Burdur uznal, ze reszta ekipy nie dodalaby nic ponad to, co powiedzial Trask. Pozniej inspektor wykonal kilkuminutowa rozmowe telefoniczna, znalazl hotel, w ktorym Anglicy mogli spedzic noc, powiedzial, jak tam dojechac, i puscil wszystkich wolno. Poprosil o nieopuszczanie miasta bez skontaktowania sie z nim, poniewaz zakladal mozliwosc, ze bedzie musial Mn zadac rano jeszcze kilka pytan. Chcial tez opowiedziec o wynikach sledztwa prowadzonego w nocy. W gruncie rzeczy okazal sie bardzo pomocnym i przyjaznym czlowiekiem. Jednak we snie pojawil sie jako glowny obraz plonacy samochod oraz plakat smiejacych sie wampirow, bedacy tlem tragedii. Trask wiedzial, ze kryje sie za tym glebsze znaczenie, ze nie chodzi tylko o ponowne przezycie koszmarnego zdarzenia, dlatego staral sie zrozumiec glebszy sens snu. Tuz przed obudzeniem sie rozpoznal i zrozumial trudna do pojecia prawde. Podskoczyl na lozku i obudzil sie zlany zimnym potem. Wszystkie obrazy, oprocz ostatniego widoku, przyblakly i Trask na serio zaniepokoil sie tym, ze nie zrozumial tego wczesniej. Teraz wszystko dla niego bylo jasne! Dzwonek telefonu zmusil go do pelnego przebudzenia. Staromodny, bakelitowy, czarny telefon byl jedynym obiektem zaklocajacym spokoj w cichym pokoju. Trask pozwolil mu chwile podzwonic, starajac sie w tym samym czasie zebrac mysli. Z lazienki wyszla Millie i podniosla sluchawke. -Do ciebie - powiedziala, podajac mu sluchawke. - To policjant. -Inspektorze? - odezwal sie Trask. - Mowi Trask. -Ach, pan Trask - odpowiedzial Burdur niskim glosem. - Zle wiesci, mysle. Znalezlismy szczatki w hotelu Tundza. Piec cial... to znaczy szczatki pieciu. Rozumie pan? Jedno na dole, prawdopodobnie wlasciciel, i cztery na gorze. Jezeli chodzi o tego mezczyzne w samochodzie, to ma portfel. Z zewnatrz sie spalil, ale w srodku niecaly. Karta tam jest z plastiku odpornego na temperature. Do restauracji czy stolowki. Jest na nim nazwisko: B. Fletcher. A wiec pan Goodly mial racje. -A pozostali? - Trask byl prawie pewny, kim oni beda ale wciaz pozostawala nadzieja. -Bardzo mocno spalone i niebezpieczne. Nieszybko wyjmiemy ciala. Zapadla sie podloga. Mozna tylko sprawdzic u dentysty. Te nazwiska, ktore mi pan podal, i numer telefonu w Londynie - to pomoglo bardzo. Czekam na fax. Dobrze, ze ma pan znajomosci w angielskiej policji. Bardzo pomagaja. Prosili mnie, zebym tez panu pomagal. -Mialem taka nadzieje - odrzekl Trask. - Niewielu jest, mhm, policjantow wsrod archeologow. -Archeologow? Aha! Tych, co kopia pod ziemia. Starozytnosci i tak dalej. -Historycy tez sie tym zajmuja - dodal Trask. -To zabawne - odrzekl Burdur z odrobina sarkazmu w glosie. - W moim kraju policjant zajmuja sie przestepstwami. Nie ma czasu na hobby. -Wlasnie - powiedzial szybko Trask. - My wlasnie zajmujemy sie przestepstwami: zbrodniami popelnionymi przez, mhm, najezdzcow z czasow starozytnosci. - To stwierdzenie bylo juz bardzo bliskie prawdy. Po drugiej stronie linii zapadla na chwile cisza, ale w koncu Burdur odezwal sie: -To juz jest poza moimi, no... -...zainteresowaniami? -Wlasnie - rzekl Burdur, po czym przeszedl do bardziej oficjalnego tonu: - Panie Trask, chcialem pana poinformowac, ze gdyby pan wychodzil z hotelu, to prosze zostawic wiadomosc na recepcji, dokad pan idzie. Jak dlugo zostanie pan w Sirpsindigi? -Dzien, moze dwa. Bardzo dziekuje za pomoc. -Och, to nic wielkiego. Panie Trask, czy pan jest policjantem? Kims w rodzaju policji, moze detektywem? -Tylko jesli chodzi o... mhm, dziwne rzeczy - odpowiedzial Trask. - Rzeczy dawnych czasow i miejsc. -Oczywiscie - odparl policjant. Traskowi wydawalo sie, ze czuje, ze Burdur cos zrozumial i jednoczesnie zmarszczyl brwi. - Ma pan na mysli antytyki? -Tak, antyki. - Trask odlozyl sluchawke, gdy nie uslyszal juz zadnej odpowiedzi. XX Sledzac Wampyry - Horror na przejsciuO 8:45 rano wszyscy ludzie z Wydzialu E zeszli do restauracji trzygwiazdkowego hotelu na sniadanie. Jedzenie bylo zasadniczo znosne i skladalo sie z rogalikow, sera, dzemow oraz herbaty lub kawy. Herbata niezbyt przypadla Millie do gustu, natomiast kawa byla czyms pomiedzy metna kawa po turecku a kawa rozpuszczalna gorszej jakosci. -Granulat - rzekl Paul Garvey, jak zwykle nie zmieniajac wyrazu twarzy, co utrudnialo stwierdzenie, czy mowi serio, czy zartuje. - Nie mieszac. To wszystko opadnie na dno. - Prawdopodobnie jednak nie zartowal, poniewaz to co mowil, bylo prawda, a przy tym nikomu nie bylo do smiechu. -Przynajmniej jest goraca - powiedziala Liz - i nawet slodka, z odrobina cukru. -Przepraszam was za wczorajszy wieczor - odezwal sie Goodly. - To przez ten moj talent... czasem go nienawidze! Po prostu nie bylem soba. -Postaraj sie o tym zapomniec - doradzil mu Trask. - Nic nie pomoze rozpamietywanie tego, co sie stalo. Jesli czujesz sie zle w zwiazku z tym, co spotkalo Fletchera, to pomysl sobie, co ja czuje. To ja go wyslalem do Turcji z tymi dwoma chlopakami z oddzialu specjalnego. Choc wiem, ze nie jest to zadnym pocieszeniem, przynajmniej wiemy, ze nie zyl juz, gdy podpalono samochod. -Tak - odpowiedzial prekognita. - Tez tak uwazam. Wiedzialem, ze nie zyje, kiedy go zobaczylem, to znaczy jeszcze wtedy, gdy bylismy przed hotelem. Nie rozumiem jednak, dlaczego byly dwa oddzielne ataki. Co tam robil Bernie? -Mysle, ze nie przybyl tam sam - powiedzial Trask. - Sadze, ze zabili go w hotelu razem z obstawa i ludzmi Gustawa Turczina, a potem specjalnie zabrali go na plac przed kinem. -Tanczace dziewczeta? - domyslila sie Millie. -Tak, zespol Wieczornej Gwiazdy - przytaknal Trask. - Teraz sa to stwory nalezace do Vavary. Wlasnosc Wampyrow. -Malinari wiedzial, ze znajdziemy ten samochod i Fletchera - rzekl Paul Garvey. - Oraz ze zauwazymy plakat. Do tego zmierzasz? Trask znowu skinal potwierdzajaco glowa. -Jest tak pewny siebie, pewny tego, ze tym razem wygra z nami, ze postanowil odkryc sie. Moge sie zalozyc, ze kiedy to sprawdzimy, okaze sie, ze rewia wyjechala. Malinari chce, zebysmy pojechali za nim, zebysmy dotarli tam, dokad on zmierza. On, dwoje pozostalych dziwakow i te biedne dziewczeta. Mysle, ze chce nas zlapac w pulapke. Ale Bernie byl sam, a nas jest wielu. Zostalismy ostrzezeni i jestesmy uzbrojeni. -I tu sie pojawia problem - powiedzial Lardis Lidesci. - Jedyna bron, jaka dysponujemy, to troche czosnku i nasza wiedza, co stwarza kolejny problem: czy powinnismy robic to, czego on chce? Czy powinnismy go scigac. -Wiesz, ze musimy - odpowiedzial Trask. - To slad, za ktorym musimy podazac. Nie mamy nic wiecej. W Anglii bedzie nad tym pracowac nasz minister. On, pozostale wladze, sluzby bezpieczenstwa... i jak sie domyslam, rowniez armia! Beda wyszukiwac spiacych -jesli jest ich wiecej, a mam nadzieje, ze nie - i jesli znajda, to beda ich obserwowac. W Porton Down mikrobiolodzy i cala rzesza naukowcow beda pracowac nad rozwiazaniem problemu. Nie wystarczy, ze ta chinska zaraza zabije Wam pyry. Z ponad szesciu miliardow ludzi na tej planecie ponad cztery nie mialo najmniejszego kontaktu z choroba. Ponad polowa mieszkancow ubogich regionow nie zostala zaszczepiona. Jest wiec - o Boze! - pod dostatkiem zywnosci dla tych bestii. Co wiecej, wydaje mi sie, ze juz o tym mowilem, mozliwe, ze oni wiedza, co jest jadalne, a co nie. -Feromony - stwierdzila Liz. -Cos w tym rodzaju - potwierdzil Trask. - A moze zwykly lub raczej niezwykly rozsadek. Zmysly Wampyrow sa znacznie czulsze od zmyslow przecietnego czlowieka. Przepraszam, ze mowie to przy stole, ale czy pocalowalibyscie czlowieka z cuchnacym oddechem, kapiacym nosem i z wrzodami na wargach? Albo mowiac inaczej: czy nie wiecie, kiedy kawalek miesa, ktory lezy od dawna w lodowce, nie nadaje sie do spozycia? Calkiem prawdopodobne, ze te stwory potrafia wyweszyc zapach zarazy! -W takim wypadku - zauwazyl Garvey - przynajmniej nas nie pokasaja. Szczepilismy sie. Jestesmy nieswiezym miesem. -Calkiem mozliwe, ze nas nie pogryza - powiedzial Lardis. - ale to ich nie powstrzyma od wyrwania nam rak i nog! -Chce powiedziec - podjal watek Trask - ze dzialania podjete w Anglii niekoniecznie zostana wdrozone gdzie indziej. Minister z pewnoscia powiadomi naszych przyjaciol w Australii i Manolisa Papastamosa w Grecji. Moze wladze Grecji zarzadza izolacje wyspy Krassos. Miejmy nadzieje, bo jesli sprawa jest tak powazna, jak mysle, to nie wiadomo, co jeszcze sie dzieje w tych miejscach. -Ale wiemy, gdzie jest zrodlo tego wszystkiego - zauwazyla Millie. -To prawda - powiedzial Trask. - I wiemy, co tutaj narobili, w Sirpsindigi. Poniewaz nie mozemy teraz poinformowac swiatowej opinii o tym, co sie dzieje... -...to musimy sie tym zajac - podsumowal Ian Goodly. Jego dziwne, gleboko osadzone oczy rozpalily sie jak nigdy wczesniej. - Jestesmy w posiadaniu wiedzy, ktorej nie ma nikt inny. - Spojrzal na starego Lidesciego. - Jestesmy mscicielami, Lardis. Czy to jest odpowiedz na twoje pytanie: "czy powinnismy za mmi jechac"? Jesli nie my, to kto? Malinari, Vavara i Szwart rzucili nam rekawice. Podniesmy ja i rzucmy sie im do gardel! Slowa wypowiedziane przez waskie usta prekognity zabrzmialy wyjatkowo przekonujaco. -Dobra - mruknal Lardis. - Niech tak bedzie. Jesli to co powiedziales, nie bylo przyrzeczeniem, to ja jeszcze nigdy w zyciu zadnego slubowania nie slyszalem. Ianie Goodly, mozesz od teraz uwazac sie za honorowego czlonka klanu Lidescich i milo cie miec wsrod moich ludzi. Jesli chodzi o moje watpliwosci, to juz do nich nie wroce. Chcialem tylko poznac wasze opinie. Co do moich wlasnych uczuc, to nie tracmy czasu i ruszajmy za tymi draniami! -Na razie musimy tu jeszcze troche posiedziec - powiedzial Trask. - Poczekamy na zezwolenie inspektora Aliego Bey Burdura. Wolno nam isc do miasta, co mozemy produktywnie wykorzystac. Sprawdzimy, czy moja teoria byla prawdziwa, to znaczy czy wyjechaly z miasta dziewczeta Wieczornej Gwiazdy. -O Boze! - powiedziala Liz. - Maja niezle trio za menedzerow! -A co w drugiej sprawie, o ktorej mowil Lardis? - spytala Millie. - Jak na razie nie mamy zadnej broni. Kiedy dorwiemy te potwory, to nie chcialabym sie znalezc w takiej samej sytuacji jak poprzednim razem. Calkowicie bezbronna w obliczu takiego czegos jak lord Szwart? Nawet nie chce o tym myslec. - Objela sie ramionami i zadrzala. -Mam zamiar zorganizowac bron, kiedy tylko wyjedziemy z miasta - powiedzial Trask. - W zbrojowni Centrali mamy wszystkiego pod dostatkiem. Wszystko jest przygotowane, spakowane i gotowe do wysylki na moj znak. -Ale z Alim Bey Burdurem na plecach - zaczal Garvey. -Wlasnie - rzekl Trask. - Musimy poczekac, az bedziemy mieli swobode ruchu. Zatrzymamy sie w jakims miejscu i skontaktujemy w sprawie broni. - Popatrzyl na Liz. -Jake - powiedziala. - Wczoraj w nocy bylam bliska przywolania go, kolo Tundzy. A potem jeszcze raz na placu przed kinem. Trask staral sie powstrzymac reprymende i zamiast tego powiedzial chlodnym tonem: -No pieknie! Czemu nie! Piekny pomysl! Wyobrazasz to sobie? Nagle pojawia sie zupelnie znikad Jake Cutter i to najprawdopodobniej bez zadnego dokumentu. To faktycznie daloby sporo do myslenia naszemu podejrzliwemu policjantowi. -Wiem - Liz zagryzla warge. - Troche sie balam i bylismy tak blisko tych potworow. Ja... tak jak Millie... bylam juz w ich poblizu. Tak czy owak nie zrobilam tego. -Nie - powiedzial Trask - ale zamiast tego staralas sie ich sledzic, co bylo bardzo nierozsadne, poniewaz byli tuz obok! Obiecaj mi, ze juz nigdy tego nie zrobisz. Kiedy to sie skonczy, bedziesz miala wolne, ale teraz potrzebny jest twoj talent. Musimy dzialac razem i kazde z nas cos wnosi do zespolu. Chce, zeby wszyscy byli w jak najlepszym stanie, kiedy to wszystko sie zacznie. Skonczyli jesc, zreszta i tak nikt sie nie przejadal. Paul Garvey nalal sobie goracej wody, wrzucil troche cukru i spytal: -To co teraz? Czuje to samo, co Lardis, nie zniose bezczynnosci. -Dobra - powiedzial Trask - oto, co zrobimy. Poniewaz Jest dzien, to raczej nie grozi nam niebezpieczenstwo. Podzielimy sie na dwa zespoly. Ja, Lardis i Ian pojdziemy na plac przed kinem i sprawdzimy, czy mialem racje. Jesli tak, to postaramy sie dowiedziec, dokad pojechaly tancerki, gdzie beda nastepne wystepy. Paul i panie, nasze telepatki, pojdziecie do pokoju, wezmiecie mape okolicy i postarajcie sie zlapac trop. - Nastepnie zmarszczyl brwi i spojrzal na Liz, dodajac: - Ale nie posuwajcie sie za daleko. Chodzi tylko o ich slad, o droge ktora wybrali, jesli faktycznie wyjechali. Wiem, ze nie jestescie lokalizatorkami, ale pracujac razem... zobaczymy, co mozecie zdzialac. Chce wyraznie podkreslic: kiedy tylko wyczujecie mentalny smog, macie natychmiast sie wycofac. Aha, gdyby zjawil sie Ali Bey Burdur, upewnijcie go w tym, ze szukacie miejscowych "antytykow", dobrze? Trask wstal i oswiadczyl: -Na razie tyle. Ian i Lardis, jestescie gotowi? Na placu przed kinem stal wypalony samochod zabezpieczony tasmami policyjnymi. Nad podwojnymi drzwiami kina zdjeto juz plakat z dziewczynami i na jego miejscu dwoch mezczyzn naklejalo nowa reklame. Wygladalo na to, ze teoria Traska zostala udowodniona. Agenci Wydzialu E, patrzac na zgliszcza samochodu, probowali nie myslec o tym, co spotkalo Berniego. Starajac sie zachowac obojetny wyglad, weszli do foyer, gdzie przed kasa ustawila sie krotka kolejka zlozona z samych mezczyzn. Tlumek byl w nie najlepszym nastroju i Trask szybko zorientowal sie dlaczego: rewia zostala odwolana i przedstawienie z poprzedniej nocy okazalo sie byc ostatnim. Dziewczeta, ktore mialy wystepowac jeszcze przez trzy wieczory, wyjechaly, a mezczyzni przed kasa przyszli po zwrot pieniedzy za niewykorzystane bilety. Trask zapytal w kasie, czy wiadomo, dokad pojechala rewia, gdzie bedzie nastepne przedstawienie. Sprzedawca biletow w ogole go nie rozumial i zniecierpliwiony zaczal wymachiwac rekami. Na szczescie stojacy w kolejce Turek uslyszal pytanie i odpowiedzial: -Wyjechaly. Nikt nie wie dokad. Straszna szkoda. Takie seksowne Angieleczki. Wampirzyce, prawda? -No wlasnie - odpowiedzial Trask do szczerzacego zeby Turka. - Wielka szkoda, ze nie udalo sie nam ich obejrzec. Wychodzac z kina, nie sposob bylo nie popatrzec na zabezpieczony samochod. Gdy doszli do kraweznika, nadjechal samochod policyjny, z ktorego wysiadl Ali Bey Burdur. -Ach! Znalezc was - powiedzial. -Byl pan w hotelu? - zapytal Trask. -Jechalem tam, ale widziec was tutaj. Goodly pokiwal glowa i rzekl: -Oddajemy ostatnie honory. Nie bedzie nas tutaj podczas... - ale w tej chwili przerwal. -Kremacji? - domyslil sie Burdur. - Rozumiem. Jedna kremacja wystarczy? -Pewnie bedzie niedlugo, mam nadzieje - powiedzial Trask. Burdur pokiwal glowa. -Znamy jego tozsamosc. To Fletcher. I jeszcze cos... dziwnego. - Spojrzal badawczo na Traska. -Tak? - Trask staral sie nie zdradzic zaniepokojenia. -Ten Fletcher, on nie ma rodziny? -Z tego co wiem, to chyba tylko dalekich krewnych. -Tak, to wyjasnia sprawy... byc moze - rzekl inspektor. -Jakie sprawy? -Proszono nas, zeby tutaj przeprowadzic kremacje... pan o tym wiedzial? I to, ze niedlugo sie odbedzie, jak pan zasugerowal. Trask znowu zostal zmuszony do pospiesznego myslenia. -W wielu krajach pali sie zwloki zmarlych - powiedzial - i to jak najszybciej, z powodu zarazy. To juz jest prawie standardowa procedura. -Ach! Tak, zaraza - powiedzial Burdur. - Ale ten biedak Fletcher nie byl chory? -Oczywiscie, ze nie - odparl Trask. - Ale tak jest lepiej i taniej. Poza tym nie mial rodziny, umarl tutaj, to moze byc takze tutaj skremowany. -Hmmm - mruknal zaintrygowany Burdur. - Taka sama rozmowa byla z panskimi ludzmi z Londynu. Traska tak latwo nie dalo sie zlapac za slowo. -Moimi ludzmi? -Eee, znaczy, chodzi mi o wladze w Anglii. -Ach - powiedzial Trask. - Przypuszczam, ze wladze w Anglii takze szukaja oszczednosci. -No tak, rozumiem. - Burdur pokiwal glowa z namyslem, po czym szybko zmienil temat. - Jeszcze jedno. Szef tureckiej Sluzby Bezpieczenstwa z Ankary - Big Boss - rozmawia ze mna dzis rano. Mowi, zeby udzielic wszelkiej pomocy panu Traskowi i jego towarzyszom. Ma pan waznych przyjaciol! -Naprawde? - odrzekl Trask i nawet nie musial udawac zaskoczenia. Wielkie dzieki panie ministrze! - pomyslal. Tym razem minister musial wspiac sie na szczyty mozliwosci. Wymagalo to nawiazania specjalnych stosunkow z tureckim wywiadem, z ktorym nie utrzymywano kontaktow z powodu lamania praw czlowieka w Turcji. Trask zastanawial sie, jak duzo informacji musial przekazac minister, aby osiagnac podobny stopien wspolpracy. -Tak, naprawde - odpowiedzial inspektor. - Sam sie zastanawiam. Sluzba bezpieczenstwa? Sam glowny szef? O co tu chodzi? Trask wzruszyl ramionami i powiedzial: -Mysle, ze to nic szczegolnego. Kiedy obywatel brytyjski umiera za granica, ministerstwo spraw zagranicznych robi wszystko, co w jego mocy, zeby pomoc. -No tak - odparl Burdur. - Ale zazwyczaj pomaga rodzinie zmarlego, prawda? Trask, chcac skonczyc te rozmowe, odpowiedzial inspektorowi zdecydowanym tonem: -Bedzie pan nam pomagal czy nie? Ali Bey Burdur cofnal sie o krok i odpowiedzial: -Nie mam wyboru. Ale mam nadzieje, ze pan tez moze pomagac. -Ja pomagac? Jak? -Wlasciciel hotelu, on tez nie zyje. I jest Turkiem. Dobre uczynki zaczynamy od siebie, prawda? Takze pozostali Anglicy. I jeszcze dwoch, o ktorych nic nie wiemy. W koncu wlasciciel spalonego samochodu. Samochod, on zostac ukradziony w nocy. Znalezlismy jego wlasciciela. Nie zyje. Myslec, ze zamordowany, ale... to bardzo zla, dziwna rzecz. -Jak to dziwna? - zainteresowal sie Trask. -To mlody mezczyzna - powiedzial inspektor. - Mlody, silny, zadnej choroby. Ale jak znalezlismy go, to caly stary i poskrecany. Jak sie to u was mowi?... - Wessal policzki, starajac sie pokazac slowo, ktorego szukal. -Wyschniety - podpowiedzial Trask. -Wlasnie! - A poniewaz Trask nic wiecej nie mowil, dodal: - Panie Trask, bardzo pana prosze. Posluchaj, ja mam dobre zamiary. Jade za wami, jak wjechaliscie z hotelu. Przyjezdzacie tutaj, wchodzicie do kina, pytacie o dziewczyny. Po co? Ja nie wierzyc w historia z antytykami, ale nie mysle, ze wy kryminalisci. Mysle, ze wy specjalni policjanci, ma racje? I myslec, ze potrzeba wasza pomoc. Musze wiedziec, jesli cos zlego tutaj w Sirpsindigi. Powie pan Ali Bey Burdurowi, co sie dzieje? -Ali Bey - zaczal Trask. - nie jestem policjantem. Ale zajmuje sie bezpieczenstwem. Bezpieczenstwem mojego kraju i calego swiata, zwlaszcza teraz. Wiecej nie moge powiedziec. Musimy wyjechac z Sirpsindigi najpozniej jutro rano. Jesli pan ulatwi nam wyjazd, to moze jeszcze cos panu powiem. -Dobrze - powiedzial Ali. - Jutro jedziecie. Jak cos potrzeba, to mowcie. -W porzadku - odrzekl Trask. - Teraz wracamy do hotelu. Niech pan sie ze mna skontaktuje jutro wczesnie rano. Burdur pokiwal glowa. -Na pewno to zrobie. A jesli nie widziec was jutro... - Tu wyciagnal swa wielka dlon. Trask podal mu reke i zobaczyl, ze Ali Bey podaje mu swoja wizytowke. Wlozyl ja do kieszeni, a w tym samym czasie turecki policjant odwrocil sie i poszedl do swojego minibusu... Po powrocie do hotelu Trask zastal siedzacych w holu Garveya, Liz i Mille. Garvey powiedzial, ze zeszli na dol, poniewaz mieli dosyc ciasnoty pokoju Liz, postanowili rozprostowac kosci i troche sie przewietrzyc. Jezeli chodzi o slady wampirow, to Garvey wspomnial tylko, ze cos znalezli. Garvey nie chcial nic wiecej powiedziec w hotelowej recepcji, w miejscu, gdzie liczni ludzie czytali gazety i pili kawe, a personel hotelowy bezustannie krazyl dookola. Stojac w windzie, ktora wiozla ich z powrotem do pokoju Liz, Trask spytal, dlaczego wszyscy byli tak cicho i wygladali na zdenerwowanych. -Na telefonie w pokoju Liz zaczely migotac swiatelka, wiec zszedlem na dol dowiedziec sie, czy moga to naprawic, a takze napic sie kawy i zjesc kanapke. Pokojowe sa tutaj bardzo leniwe. W holu stal mezczyzna, ktory nie mogl oderwac ode mnie oczu. Wiedzialem, ze mnie obserwuje. Bylem w stanie wyczuc jego wzrok na sobie. Wiesz, jak to jest. -Tak - odpowiedzial Trask - ale nie tak dobrze jak ty. Twoj talent zawsze cie informuje o czyms takim. -Tak czy owak poszedlem, zeby sprawdzic, co to za jeden. Udalo mi sie podejsc blisko do niego i probowalem popatrzec mu w oczy - wystarczyloby krotkie spojrzenie - ale on mnie unikal. Skupil sie na udawaniu, ze mnie nie obserwuje, byl jakby za zaslonami! Pomyslalem, ze moze to byc niewolnik i to mnie wystraszylo. Ale mimo to "przypadkowo" wpadlem na niego i w koncu udalo mi sie spojrzec mu w oczy. Z jednej strony odczulem ulge, ale z drugiej... -... I tak sie przestraszyles - wpadl mu w slowo Trask. - Jednak policjant to i tak znacznie lepiej niz wampirzy niewolnik, prawda? Kiedy wysiadali z windy, Garvey zauwazyl: - Widac, ze wiesz wiecej ode mnie. Teraz twoja kolej. Co sie stalo? Czego dowiedzieliscie sie w kinie? Dlaczego obserwuje nas turecka policja i najprawdopodobniej takze podsluchuje nasze telefony? To znaczy wiem, dlaczego to robia, ale zastanawiam sie, ile wiedza. -Ho, ho! - powiedzial Trask, gdy Liz wpuszczala ich do swojego pokoju. - Jeszcze nie skonczyliscie? Co znalezliscie? Wspomnieliscie, ze cos macie. -Prawdopodobnie - powiedziala Millie. - Ale jesli mamy racje, to beda spore trudnosci. -Wyjasnijcie mi to - powiedzial Trask, kiedy juz wszyscy usiedli. Tym razem odezwala sie Liz. -Kiedy bylam wiezniem Vavary na Krassos, dobrze poznalam jej dziwaczne zdolnosci albo "talenty". Widzialam tez, co czai sie pod powierzchnia tego talentu: pomarszczona, stara wiedzma. Dowiedzialam sie wowczas czegos, co wszyscy powinnismy wiedziec. Ale nawet wowczas nie zauwazylam, jak bardzo jest to wazne. Zdalam sobie z tego sprawe dzisiaj rano, kiedy zaczelismy ich szukac. Kiedy Malinari porusza sie po swiecie, przybiera postac mezczyzny, to nie sprawia mu wielkiej trudnosci, poniewaz jest mezczyzna. Nie musi sie maskowac. Ten dziwolag Szwart zyje w procesie ustawicznej metamorfozy i dla niego przebieranki sa calkiem naturalne. Zmienia swoja postac wylacznie w okolicznosciach, ktore tego od niego wymagaja. Ale kiedy ta wiedzma Vavara wychodzi z ukrycia, to zawsze przybiera postac pieknej dziewczyny lub kobiety. To dla niej niezwykle wazne. -To prawda - potwierdzil Lardis. - Nie znosi piekna innych i dlatego okalecza swoje niewolnice. Zwlaszcza te najpiekniejsze. -Mysle, ze wiem, o co ci chodzi - powiedzial Trask. - Vavara musi podtrzymywac swoja prezencje. Przez caly czas musi korzystac ze swego talentu i nigdy nie przestaje! -Chyba ze sie wscieknie - zauwazyla Liz. - Widzialam ja w takim stanie i nie byl to przyjemny widok. -Znasz jej aure - stwierdzil Trask. - Mozesz rozpoznac jej emanacje. -Tak sadze - przytaknela Liz. - Cos w tym rodzaju. -Usiedlismy przy okraglym stoliku - podjal watek Paul Garvey - zlaczylismy dlonie. Pozniej koncentrowalismy sie na roznych obszarach mapy, ktora lezala na stoliku. Zwlaszcza na obszarach poza miastem. Szukalismy smogu mentalnego, najlzejszego przejawu, ktory moglby wskazywac na obecnosc Wampyrow. Poniewaz najprawdopodobniej pojechali szosa, skupilismy sie na drogach i przejsciach. -Na przejsciach? - powtorzyl za nim Trask. -Jesli spojrzysz na mape - pokiwal glowa Garvey - to zobaczysz, ze jestesmy blisko granicy z Grecja i Bulgaria. Jesli Wampyry wyjechaly z Sirpsindigi, czego jestesmy niemal pewni, to mogli sie udac albo w glab Turcji, albo przekroczyc granice z Bulgaria lub Grecja. -Grecja nie bylaby najlepszym wyborem - powiedzial Trask, patrzac na mape. - Granica z Turcja zostala zamknieta... wiecie, spory graniczne i tak dalej. Poza tym Vavara juz tam byla i wie rownie dobrze jak Malinari, ze mamy tam dobrych przyjaciol. -My tez tak uwazamy - stwierdzil Garvey - dlatego nie zajmowalismy sie szczegolnie kierunkiem zachodnim. Jezeli chodzi o polnoc, poludnie i wschod, to skupilismy sie na nich bardzo mocno. No ale to juz sprawa Millie i Liz. -Na polnocy cos bylo - w Bulgarii - ale poczatkowo nie zwrocilam na to specjalnej uwagi - powiedziala Millie. - Jestem w podobnej sytuacji do Liz i przebywanie ze Szwartem pozostawilo we mnie pewien slad. Poczulam, jak przechodzi przeze mnie cos nalezacego do niego. Wygladalo to tak, jakby na polnocna czesc mapy padl cien, ktory stopniowo zanikal. Jak zaraz zobaczysz, na polnoc biegnie waska droga wiodaca od Tundzy do Bulgarii. Wedlug mapy na granicy znajduje sie posterunek celny. Jesli faktycznie pojechali ta droga, to musieli przejechac tym przejsciem granicznym. -Myslisz, ze tak sie stalo? - spytal Trask. -Stamtad sie cofnelam - odpowiedziala Liz. - Ale zanim opowiem ci, co dalej, podziel sie tym, czego dowiedzieliscie sie w kinie. Mysle, Ben, ze winien jestes nam te informacje. Wyjechali, czy nie? Bo zastanawiam sie, czy nie tracilismy czasu, siedzac w tym pokoiku. -Chcesz powiedziec, ze jeszcze nie wiesz? - Trask odpowiedzial pytaniem na pytanie, po czym zobaczyl, jak telepaci spogladaja po sobie, po czym opuszczaja powieki. Nastepnie usmiechnal sie, choc nie bylo w tym krztyny poczucia humoru, i powiedzial: - W porzadku, w tych okolicznosciach akceptuje fakt, ze nie mogliscie sie doczekac. A wiec tylko dla wiekszej jasnosci powiem, ze wyjechali. - Po czym szybko opowiedzial o pospiesznym wyjezdzie tancerek oraz o rozmowie z Alim Bey Burdurem i skonczyl, mowiac: -Mow dalej, Liz. Czego sie dowiedzialas o drodze na polnoc prowadzacej do Bulgarii. -W tym rzecz - odpowiedziala. - Tam nic nie wyczulam! W kazdym z pozostalych kierunkow byl ruch, zamieszanie, problemy ludzi, mysli i tak dalej. Paul i Millie czuli podobnie... telepatyczne tlo, mentalne podloze wielu ludzi. Wspolnie bylismy w stanie wyczuc ludzka aktywnosc, zachwyty, frustracje i zawody. Ale polnoc... byla inna. Tam bylo spokojnie i po prostu wiedzialam, ze to nieprawda! -Vavara - pokiwal glowa Trask. - Na jej drodze zostal slad podobny do tego, jaki slimak zostawia na swojej trasie. -Tak wlasnie pomyslalam, ale jak wiesz, czasami, kiedy zaswieci slonce, slad pozostawiony przez slimaka wyglada naprawde pieknie. To takie ukryte piekno. Mnie to nie zmylilo. Tam wlasnie pojechali, do Bulgarii. -Mysle, ze Liz ma racje - dodala Millie. - To bardzo dziwne, ale dzieki polaczeniu naszych talentow osiagnelismy znacznie wiecej, niz bylibysmy zdolni osiagnac pojedynczo. Wiem, ze w Wydziale E od dawna stosuje sie te metode, ale tym razem pracowalo sie nam o wiele lepiej. Jezeli chodzi o mnie, to czulam sie... znacznie silniejsza. Chodzi mi o moj talent. -Ja tez - powiedziala Liz. - Wszystko wydawalo mi sie bardzo wyrazne, ale wlasnie negatywny aspekt skierowal moja uwage ku polnocy. Trask odwrocil sie do Garveya, ale ten, o twarzy jak zwykle pozbawionej wyrazu, mogl tylko wzruszyc ramionami. -To wszystko dzieki paniom - powiedzial. - Podoba mi sie pomysl, ze moglem wzmocnic ich dzialanie, ale to ich zasluga. Na pewno jest tak, jak powiedzialy: tamten kontakt dal im nowa bron. David Chung nie jest juz jedyny, jezeli chodzi o szukanie Wampyrow. Trask podniosl sie. -Jesli ta trojka ukradla kolejny samochod, to straznicy na przejsciu mogli odnotowac numer samochodu. Moze nawet dowiedzieli sie, dokad jada. Jesli tak jest, to znam kogos, kto moze przekazac nam potrzebne informacje. -A to z kolei przyprawia nas o nowe trudnosci - powiedziala Millie. - Nasze dokumenty pozwalaja nam na podroz wylacznie po terytorium Turcji. Wiem, ze Turcy nie maja ograniczen, jezeli chodzi o podrozowanie po Bulgarii, ale my nie jestesmy Turkami. Trask wyjal z kieszeni wizytowke Aliego, podszedl do antycznego telefonu stojacego przy nocnym stoliku i zaczal wybierac numer inspektora. -Tak, to wazny problem, a Burdur moze cos na to poradzic. Trask zamienil kilka slow z niezbyt rozgarnietym policjantem odbierajacym telefon, po czym uslyszal: -Ma pan wielkie szczecie, ze ze mna rozmawiac - odezwal sie w koncu glos inspektora. - Wrocilem dopiero dwie, trzy minuty temu i za chwile wyjezdzam! Bardzo zajety. Prosze szybko. Czego pan chciec? Trask powiedzial Burdurowi to, co tamten juz podejrzewal: ze zabojcy najprawdopodobniej wyjechali z Turcji, korzystajac z malo uczeszczanego przejscia na granicy z Bulgaria. Poprosil takze o stosowne dokumenty pozwalajace na wjazd do Bulgarii. Jednak w chwili gdy wspomnial o posterunku granicznym, inspektor powiedzial cos po cichu do kogos innego znajdujacego sie na posterunku, po czym umilkl. Wlasciwie to nawet przestal oddychac. -Zna droge do przejscia? - zadal pytanie bardzo naglacym tonem. -Mam mape - odpowiedzial Trask. -Spotka sie tam - mruknal Burdur. -Kiedy? - spytal Trask. -Teraz! Pakowac sie, panie Trask. Chce pan wyjechac z Sirpsindigi? Moze z Turcji? To wyjezdza. -Ale... -...Zobaczymy sie na przejsciu - przerwal mu Burdur. - Jedzie szybko, panie Trask. Bardzo zla sprawa. -Trask natychmiast zaczal podejrzewac najgorsze, wiec odpowiedzial: -Juz ruszam. - Ale polaczenie zostalo juz przerwane... -Podobnie jak nad Morzem Srodziemnym - zauwazyla Millie, patrzac przez okno samochodu. - Bardzo malo ludzi. Deszcz, ktory spadl w nocy, byl chyba pierwszym o tej porze roku. Popatrz, jak wszystko swiezo wyglada. -Mily klimat - powiedzial Trask. - Gdyby Tudza byla morzem, a nie rzeka, to mozna by pomyslec, ze jestesmy na jakiejs greckiej wyspie. Szkoda, ze Turcy i Grecy nie potrafia sie dogadac. Po obu stronach granicy mieszkaja bardzo mili ludzie. -Co za rozmowa - rzekl Paul Garvey. - Chyba chcecie pozbyc sie stresu. -Ale im sie nie udaje - powiedziala Liz. - Zamiast tego napiecie wzrasta za kazdym razem, gdy wjezdzamy w niewlasciwa droge. Te wszystkie wiejskie drogi wygladaja tak samo, a mapa ma zbyt mala skale, zeby sie w tym zorientowac. Liz siedziala obok lana Goodly'ego, patrzyla na mape i wskazywala mu droge. Trask i reszta ludzi siedzieli za nimi. Cala szostka podskakiwala na siedzeniach, czesciowo z powodu zlego stanu zawieszenia samochodu, a czesciowo z powodu drogi dziurawej jak ser szwajcarski. -W tych warunkach - powiedzial Goodly, walczac dzielnie z kierownica - to stare pudlo szybko rozleci sie na kawalki! -Liz, mam propozycje - odezwal sie Lardis Lidesci, ktory trzymal sie uchwytu, starajac sie zachowac drogocenne zycie. - Moze przestaniesz patrzec w mape i po prostu nas tam poprowadzisz. W koncu masz takie zdolnosci. A jesli chodzi o ciebie, Ian, to jestem pewien, ze wiesz, ktora sciezke wybrac. W koncu przyszlosc nie jest az tak tajemnicza. Trask spojrzal na starego Lidesciego, otworzyl usta, zeby cos powiedziec, pozniej zamknal je i zmarszczyl brwi. W koncu powiedzial: -Wiecie co? On moze miec racje. Liz, odloz mape. A ty, Ian, tylko prowadz woz. Wybieraj droge. -Na nastepnym skrzyzowaniu w prawo - powiedzialy prawie jednym glosem Liz i Millie. Ale prekognita po prostu juz skrecal. -Cholera! - odezwal sie Ian. - Masz racje, to znaczy Lardis ma racje! Wjechali na nieco lepsza droge i przyspieszyli. Mineli staw i hodowle pstragow, po czym pokonali wzniesienie. Jakies dwiescie jardow dalej zobaczyli stojacy na poboczu drewniany barak oraz szlaban w czerwono-biale pasy ze znakiem STOP! Przy posterunku granicznym staly dwa policyjne samochody. Przy nich machal reka inspektor Burdur. Minibus zatrzymal sie i cala ekipa wyszla ze srodka. Burdur podszedl do nich szybkim krokiem i chwycil Traska za ramie. -Skad pan wie? -Ze beda tedy jechac? -Tak. Skad pan wie? -Sadzilismy, ze beda jechac w kierunku Rumunii - sklamal Trask, choc od razu zastanowil sie, czy faktycznie bylo to klamstwo. W koncu oni i tak jechali do Rumunii. -Pan wiedziec mnostwo o kryminalistach - powiedzial rozzloszczony inspektor - ale pan mi nic nie mowic! -Najpierw niech pan mi powie - odparl Trask. - Co tu sie stalo? -Co sie stalo? - spytal Burdur. - Chcesz wiedziec? Wejdzie do srodka, to zobaczy. - Otarl pot z czola i ruchem glowy wskazal na otwarte drzwi baraku. Przed wejsciem po obu stronach drzwi stalo dwoch zdenerwowanych posterunkowych. Drzeli, a ich oczy probowaly zajrzec od zacienionego wnetrza. Trask popatrzyl na tych dwoch uzbrojonych i najwyrazniej wstrzasnietych mezczyzn, rzucil jeszcze okiem na swoich ludzi i podszedl do drzwi. Reszta Anglikow obserwowala Traska, nie wiedzac, co ma zrobic. Millie chciala do niego podejsc, lecz Ali Bey Burdur podniosl ostrzegawczo reke. -To nie dla pan - oswiadczyl. -Paul, zostan z Liz i Millie - powiedzial Trask. Lardis Lidesci, slyszac to, podszedl do przodu. -A pan? - spytal inspektor. -Prawdopodobnie widywalem gorsze rzeczy - mruknal Lardis. Burdur zajrzal mu gleboko w oczy i pokiwal glowa. -Tak pan mysli? Ja tez tak mysli. Pan, pan Trask... Ja mysli, ze wszyscy widzieliscie gorsze rzeczy. Mysle, ze na tym polega wasza praca. Ale ja jestem juz trzydziesci siedem lat policjantem i nie widzialem gorszych rzeczy, nigdy! Nadal chcecie tam wejsc? Zamiast odpowiedzi Lardis przeszedl przez drzwi, a Burdur poszedl za nim. Trask zdazyl juz w tym czasie wejsc do wewnatrz. Jego ruch zaniepokoil roj konskich much, ktore zaczely mu siadac na twarzy i na wlosach. Trask skrzywil sie i machnal reka, zeby je odpedzic. W srodku pomieszczenia bylo okienko, przez ktore widac bylo droge i szlaban. Okno bylo brudne, poplamione przez muchy i nie wpuszczalo zbyt wiele swiatla do srodka. Z tylu pokoju stala kabina z toaleta i umywalka. Drzwi od toalety byly otwarte... ktos tam siedzial ze spodniami opuszczonymi do kostek. Polowa pomieszczenia byla zaslonieta wysoka lada, za ktora siedzial na krzesle drugi mezczyzna z glowa odrzucona do tylu. Wygladal na spiacego, ale Trask wiedzial, ze nie spi, podobnie jak mezczyzna korzystajacy z toalety... wcale z niej nie korzystal. Przez chwile oczy Traska przyzwyczajaly sie do mrocznego pomieszczenia, ale jego talent wysunal sie do przodu, zeby dostrzec przerazajaca prawde. -O Boze! - powiedzial, kiedy wszystko stalo sie jasne. Jego okrzyk - eksplozja dzwieku w cichym, smierdzacym grobowcu, bedacym kiedys posterunkiem granicznym - poderwal do gory jeszcze wiecej much rojacych sie i pozywiajacych sie na twarzach dwoch cial, a wlasciwie na tym, co kiedys bylo twarzami. Mezczyzna w toalecie nie mial twarzy, tylko surowa, krzyczaca maske, z ktorej zdarto mieso do golej kosci. Jego koszula widziana od przodu byla sztywna, karmazynowa masa, po ktorej spacerowaly dziesiatki much. Drugi mezczyzna siedzacy na krzesle mial wbite w oczodoly dwa dlugopisy, twarz poplamiona skrzepla krwia, jego gardlo bylo rozszarpane, a wyrwana tchawica zwisala na piersi... Stojacy tuz za Traskiem Lardis mruknal: -Byly tutaj. - Komentarz calkowicie zbyteczny, ale coz innego mogl powiedziec? -Tak - przyznal inspektor Burdur. - Byly tutaj. A teraz bardzo prosze opowiedziec mi, kto tutaj byl. Myslec, ze tyle to jest mi pan winien, panie Trask... XXI Lowcy Wamiprow - WspomnieniaTrask opuscil barak z uczuciem mdlosci i lekkim zawrotem glowy. Przed nim wyszli Lardis i Burdur. Zawroty glowy (jak sobie to tlumaczyl) byly spowodowane wstrzymywaniem oddechu od chwili, gdy wszedl do srodka. Tak dziala zapach krwi i smierci - mozna je latwo odroznic od innych zapachow. Jest to jeszcze wyrazniejsze w wypadku gwaltownej smierci. A ten byl bardzo gwaltowny. Ponadto obaj mezczyzni wyproznili sie tuz przed smiercia, ale tylko jeden z nich byl w odpowiednim do tego miejscu. -No i...? - zagail Ali Bey Burdur, kiedy cala trojka wyszla na swieze powietrze. Trask odjal od ust chusteczke higieniczna i wyrzucil ja. Zakaszlal i odchrzaknal kilka razy, zeby umozliwic sobie mowienie. Ale stary Lidesci, ktory zyjac w Krainie Slonca, widzial naprawde o wiele gorsze rzeczy i to nazbyt czesto, podszedl do pozostalych czlonkow zespolu i cichym glosem zaczal im opowiadac, co zobaczyl. -Panie Trask? - nalegal Burdur. - Prosze. Musze zrozumiec. -Wszystkiego nie moge panu powiedziec - odezwal sie w koncu Trask. - Mozliwe, ze moi ludzie w Londynie przekazali juz odpowiednie informacje tureckiemu wywiadowi w Ankarze, ale nie wiem, co i ile udostepnili. -Jesli nie wszystko, to moze cos? Musze wiedziec, panie Trask. Ci ludzie z posterunku maja rodziny. -Rozumiem - przytaknal Trask. - Powiem wszystko, co moge. Nie jest tego wiele, ale i tak to lepsze niz nic. Nie tyle o tym, co sie stalo, ile o tym, co moze sie stac. -Cos sie stanie? - zapytal wystraszony Burdur. - Slucham. -Ale najpierw nasze dokumenty - odrzekl Trask. - Zeby przekroczyc granice, musimy je podstemplowac. Jesli spraw dza je nam w Bulgarii bez odpowiednich podkladek... -Moge sie tym zajac. Ci dwaj panowie to urzednicy. Przy jechali tutaj zastapic zabitych. Podstempluja wam dokumen ty. Dadza wizy. Aleja potrzebowac wiedziec, o co chodzi. Musze wiedziec! -Prosze mnie uwaznie wysluchac - zaczal Trask - a kiedy skoncze, prosze mnie o nic wiecej nie pytac. Powiem panu wszystko, co moge powiedziec. Ludzie, ktorzy to zrobili... nie... stwory, ktore to zrobily - zabily Fletchera i reszte, a takze wlasciciela skradzionego samochodu i straznikow na granicy - sa nosicielami choroby. Ale jest to choroba zupelnie rozna od dotychczas poznanych i na dodatek wyjatkowo zarazliwa. -Choroba? Chyba wywoluje szalenstwo, ta choroba. Normalni ludzie nie zrobiliby czegos takiego. -Wlasnie. Oni sa szaleni. Na dodatek doprowadzaja innych do szalenstwa. I tak to sie rozprzestrzenia. Dlatego ich scigamy i niszczymy. -A rewia z dziewczetami? One tez sa w to zamieszane, prawda? -Sa ofiarami - odpowiedzial Trask. - Bezbronnymi ofiarami. Ale choroba tez je dopadla. I nie ma dla nich ratunku. -To ma chyba cos wspolnego z zaraza z Azji - stwierdzil Burdur. - Nowa odmiana czy cos takiego. Mam racje? -Nie - Trask pokrecil glowa. - To jest znacznie gorsze od plagi azjatyckiej. -Ale skad mam wiedziec, ze mam z tym do czynienia, gdy to widze? - Sfrustrowany Ali Bey wyrzucil rece do gory. -I czy ta straszna rzecz dotarla juz do Turcji? Trask mogl tylko zgodnie z prawda odpowiedziec, ze zaraze na pewno wykryto tylko w Anglii. -Mozliwe - powiedzial. Po czym w glowie zaswitala mu nowa mysl. - Macie tutaj do czynienia ze wscieklizna? -Wscieklizna? Tak. Juz nie tak duzo, ale jeszcze sie zdarza. Chce pan powiedziec, ze to cos jest podobne do wscieklizny? -To jest... jak wscieklizna. Tylko ze psy tego nie przenosza. -To jak sie to roznosi? - nalegal Burdur. Trask zaszedl juz tak daleko, ze nie bylo teraz odwrotu. -A jak przenosi sie wscieklizna? -Co? - Burdur zmarszczyl brwi, po czym wzial gleboki oddech. - Chce pan powiedziec, ze... ze oni gryza? Gryza jak wampiry? Z tych starych przesadow? Z legend? Achhh! - Wybaluszyl oczy. - Antytyki! Trask nic nie mowil. -Naprawde? - ciemna skora Burdura przybrala blady odcien. - Mam w cos takiego uwierzyc? Trask nie powiedzial juz nic wiecej. Ale Burdur, patrzac na niego, wywnioskowal, ze faktycznie byla to prawda. -To dzialo sie w nocy. Te wszystkie rzeczy mialy miejsce noca. To byly wampiry! Tak jak powiedzial twoj czlowiek, Lardis: one tu byly! -Zajmie sie pan naszymi dokumentami? - spytal Trask. - Poprosze tez o jakis papierek, zebysmy mogli jezdzic tym samochodem po Bulgarii. -Tak, tak - odpowiedzial Burdur. Jego szeroko otwarte oczy byly prawie nieobecne, wciaz rozpamietujace niepojete rzeczy. - Daj dokumenty. Pieczatki, yyy, sprzet, sa w srodku. -Spojrzal na barak i zaczal sie caly trzasc. Trwalo to tylko przez chwile, po czym chwycil Traska za ramie i powiedzial: -Pan i panscy przyjaciele. To, co robicie. Jestescie bardzo odwaznymi ludzmi, panie Trask. Miec tu cos dla pana. Podszedl niepewnym krokiem do samochodu, a za nim ruszyl Trask. -O, tutaj - powiedzial Burdur i wyciagnal z teczki cienka koperte. - Przyszlo noca, faxem. Wielki Boss ze sluzby bezpieczenstwa powiedzial, zebym na to czekal. Ma to wlozyc w koperte, zakleic i oddac panu. Ale... zatrzymalem to, zeby moc sie potargowac. - Odwrocil wzrok i wzruszyl przepraszajaco ramionami. - Teraz juz nie ma potrzeby sie targowac... Trask wzial od niego koperte. - Od...? -Od waszych ludzi w Londynie, mysle. Zaszyfrowane. -Przejrzal to pan? Burdur zamrugal oczami i odrzekl: -To byl fax, panie Trask. Jak nie patrzec? Ale zrozumiec, odszyfrowac, przelozyc na turecki, to juz za duzo. Mialem nadzieje, ze bedzie to pomocne albo ulatwi wasza prace. -Ja tez - odrzekl Trask, choc cos mu mowilo, ze jest raczej odwrotnie. Dziesiec minut pozniej wszyscy z Wydzialu E pozegnali sie z Burdurem, wsiedli do samochodu i przejechali przez granice. Daleko od strony poludniowej slychac bylo dzwiek syreny. Droga jechala karetka, byc moze niezbyt juz potrzebna ludziom, ale wystarczajaca jako srodek transportu dla zmarlych. Za karetka jechala wezwana przez Burdura ekipa dochodzeniowa majaca zabezpieczyc miejsce zbrodni. Sam inspektor stal na drodze i machal Anglikom reka na pozegnanie, az nie znikli z oczu. Trask siedzial obok prowadzacego minibus lana Goodly'ego. Otworzyl koperte, spojrzal na pojedyncza kartke zaszyfrowanego papieru i podal ja dalej do Paula Garveya. -W mojej teczce jest dekoder - powiedzial. - Kiedy bedziemy jechac rowniejsza droga, wprowadz to do maszyny i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Kiedy Garvey z wielkim trudem zaczal pracowac, Trask odwrocil sie do Goodly'ego i spytal: -Co teraz? -Chodzi ci o to, co nas czeka? - Prekognita spojrzal na niego katem oka. - Moge sprobowac, a raczej zgadywac i wysnuc jakies wnioski. Moze cos z tego bedzie. Jesli jednak chodzi o przyszlosc, to im bardziej mysle o przyszlosci, tym bardziej moj umysl wzbrania sie przed tym. Szczerze mowiac, zaczynam tracic moj talent. To moze byc celowe. Za dlugo w tym siedze. Mysle, wiec jestem? Moze w tym wypadku, myslac o przerazajacych sprawach, mam po prostu ochote w ogole przestac myslec. -Hm! - mruknal Trask. - Czyzby to mowil ten sam mezczyzna, ktory niedawno przygadal Lardisowi, gdy ten zaczal watpic w sens naszych dzialan? -Nie - Goodly pokrecil glowa. - To mezczyzna, ktoremu flaki sie przewracaja na widok nadciagajacych potwornosci, ktory wie, co sie stanie i nie moze nic zrobic, aby temu zapobiec. Mezczyzna, ktory widzi rozne rzeczy, ale nie potrafi ich wytlumaczyc, i ktory wie, ze pewnego dnia zobaczy swoja smierc i smierc swoich przyjaciol i bedzie wiedzial, ze jest to nieuniknione i nieodwracalne. Trask przez chwile zastanawial sie nad tym, co uslyszal. -Przepraszam, ze naskoczylem na ciebie, ze tak to zabrzmialo. Po prosto nie chcialbym, zebysmy zaczeli sie wahac i dywagowac nad tym, co robimy. Nie chce, zeby potwornosci spowszednialy. Chcialbym, zebysmy nadal dzialali, az sie tego nie pozbedziemy. -W porzadku - odpowiedzial Trask. - Wiesz, ze tez jestem przekonany co do sensu naszych dzialan. Tylko czasem czuje, ze jestesmy w sytuacji, w ktorej nie mozemy wygrac. Stracilismy zbyt wielu dobrych przyjaciol. Zbyt wielu ludzi, ktorych kochalismy. Walka, ktora toczymy, wydaje sie nie miec konca. Tyle zrobilismy i wciaz stoimy w punkcie wyjscia. Zazwyczaj robimy dwa kroki wprzod i jeden do tylu, ale tym razem czuje, jakbysmy robili dwa do przodu i trzy do tylu! Tym razem nie wygramy. -Co oznacza, ze musimy mocniej sie starac - warknal siedzacy za nimi Lardis Lidesci. -Zaraza moze sie rozprzestrzeniac po calej Anglii - przypomnial mu Goodly, nie ogladajac sie do tylu. - A co z Australia, Turcja, Krassos? Tam nastapilo skazenie. Nie jest to bezposrednie dzialanie Wampyrow - przynajmniej chwilowo - ale ich ofiar, zwyklych ofiar, takich jak te biedaczyska na Wieczornej Gwiezdzie. Dzialanie ludzi, ktorzy nie wiedza, czym sie stali, i nie rozumieja kierujacych nimi sil oraz emocji. Co sie stanie, kiedy w koncu poddadza sie mocom przemiany, odkryja niewiarygodna sile oraz monstrualny glod? -Jestem legenda - odezwala sie cicho Millie. -O czym mowisz - Trask obejrzal sie do tylu. -To tytul ksiazki, ktora dawno temu czytalam. Taki horror science fiction: koszmarna opowiesc o ostatnim czlowieku w swiecie, w ktorym wszyscy stali sie wampirami. Glowny bohater stal sie czarnym charakterem, zostal w koncu legendarnym potworem. -Chyba to rozumiem - powiedziala Liz. - Na wyspie zmutowanych trojnogich ludzi, dwunogi rozbitek bylby uwazany za odmienca. To dosc dziwna mysl: im dluzej uda nam sie przezyc, tym wieksze prawdopodobienstwo, ze staniemy sie dziwakami, potworami. Oczywiscie z ich punktu widzenia. -To chory punkt widzenia - stwierdzil Trask. - Poza tym niemozliwy. Jesli chodzi o Wampyrow, to nigdy nie bedzie ostatniego czlowieka, tak jak dla nas nie istnieje ostatnia krowa czy kurczak. Poza tym prosilem was o rade, jakies pomysly... a nie o krwawy scenariusz konca ludzkiej rasy! -Nie mam dla ciebie rady, ale moze wystarczy opinia - odezwala sie Millie. -Mow. -Masz racje co do tego, ze Malinari i spolka specjalnie zostawili za soba slady, zebysmy mogli jechac za nimi. Moze chodzi im o to, ze dopadna nas pojedynczo, zanim swiat dowie sie o nich. Stanowimy dla nich najwieksze zagrozenie. Tylko my wszystko o nich wiemy i wiemy, jak sie z nimi rozprawic. -Nikt nie wie o nich wszystkiego - wtracil sie Lardis. - Nawet ja nie wiem. - Nie chodzilo mu o umniejszanie wagi opinii Millie, tylko stwierdzal fakt. - Przez cale zycie walcze z nimi i wciaz nie wiem o nich wszystkiego. Ale rozumiem, o co ci chodzi. Jesli uda im sie zlikwidowac Wydzial E, to wygraja polowe bitwy. -Jezeli chodzi o mnie - powiedziala Millie - to uwazam, ze najwyzszy czas, zeby minister podzielil sie wiedza z wyzsza wladza i opowiedzial, z czym dokladnie mamy do czynienia. Jego przelozeni powinni powiadomic reszte swiata i nadawac komunikaty w radiu i telewizji. Jesli Ian ma racje i nie uda nam sie wygrac, to im szybciej wszyscy sie o tym dowiedza, tym lepiej. Jezeli o mnie chodzi, to wole, zeby po drogach chodzily czujne ekipy wiesniakow z plonacymi pochodniami, nareczami czosnku, zaostrzonymi kolkami i srebrnymi kulami - nawet kosztem ewentualnych pomylek, jak to mialo miejsce w sredniowieczu - niz patrzec, jak te potwory stopniowo i potajemnie opanowuja caly swiat. -Rozumiem cie - odparl Trask - i nie jestem przeciw, ale trafilas tez w samo sedno. Nowe sredniowiecze: tak sie to moze skonczyc. Na razie zgadzamy sie wszyscy co do tego, ze Wampyry chca wciagnac nas w pulapke. Mam pytanie: co z tym zrobimy? -Przywolajmy Jake'a - rzucila natychmiast Liz. - Dla nas to zbyt wiele, ale z pomoca Nekroskopa... -...Chodzi o Jake'a - przerwal jej Trask - przez niego dowiedza sie, gdzie jestesmy, a na pewno, gdzie on jest. Obecnosc Jake'a wywiera potezny wplyw i wytwarza metafizyczne promieniowanie oddzialujace na caly swiat. Pamietasz, jak David Chung okreslil Jake'a? Jak kogos, kto stoi obok psychicznej pradnicy. -Przeciez Jake posiada niesamowicie mocne oslony - odpowiedziala Liz. -Ale nie dosc mocne. Wiemy, jak to dziala: jesli nie udaje sie nam odnalezc smogu mentalnego, to poszukujemy miejsc wolnych od niego. W wypadku Vavary zlokalizowalismy miejsce, ktore wydawalo sie najmniej prawdopodobne. Gdyby Jake odkryl swoja aure, to jestem pewien, ze Nephram Malinari wyczulby go nawet po drugiej stronie ksiezyca! Ale -ciagnal dalej, widzac, ze Liz chce sie z nim spierac - nie znaczy to, ze sie nie zgadzam. Chce po prostu trzymac go z dala az do ostatniej chwili. -Mam nadzieje, ze nie bedzie to nasza ostatnia chwila - rzekl Ian Goodly. - Chodzi mi o to, ze ostatnio ostrzegajace wizje pojawiaja sie w ostatniej chwili. Tak bylo w Australii na jednoszynowej kolejce czy ze stosem pogrzebowym Berniego Fletchera. To tak, jakbym czasem terazniejszym zahaczal o przyszlosc! Co bedzie, gdy to juz sie dzieje? Trask pokiwal glowa i powiedzial: -Bardzo dobrze, akceptuje glos wiekszosci. Przy pierwszej oznace wskazujacej na zblizajace sie klopoty Liz ma wezwac Jake'a. - Spojrzal na nia i dodal: - Mysle, ze dobrze by bylo, gdybys sie z nim skontaktowala na najblizszym postoju. Musimy sie w koncu uzbroic. I mam przeczucie, ze cos sie zdarzy szybciej, niz myslimy. Nie bede go jeszcze prosil o przylaczenie sie do nas, ale poprosze o dostawe broni, opowiemy, jak wyglada sytuacja, i poprosimy o staly kontakt z Liz, powiedzmy co godzine. Dobrze? -Dobra. Gdy tylko sie zatrzymamy, sprobuje nawiazac z nim kontakt - odpowiedziala Liz z wyraznie slyszalna ulga w glosie. Pozniej juz nikt nie zabieral glosu, slychac bylo tylko gardlowy dzwiek silnika minibusu i elektroniczne piszczenie dzialania dekodera, do ktorego Garvey wprowadzal dane z faxu. Po jakims czasie wjechali na rowniejszy odcinek szosy, gdzie minibus przestal chwiac sie i podskakiwac, a Paul mogl sprawniej i szybciej wprowadzac dane. W Bulgarii byla godzina 11:45... ... Ale w Anglii bylo dwie godziny wczesniej i Jake Cutter wlasnie zaczal sie budzic z przerazajacego koszmaru! Co to, do diabla? - zastanawial sie. Jego serce bilo gwaltownie, a pot przylepil mu przescieradlo do ciala. - Gdzie jestem? Kim jestem? Czym do cholery jestem? Stopniowo gore zaczela brac rzeczywistosc, Jake polozyl sie na poduszce, sen ustepowal, a oddech zwalnial. Co za sny! Po chwili usiadl gwaltownie i uswiadomiwszy sobie, ze powinien cos zapamietac, desperacko staral sie skupic na tym, co widzial, czul i czego doswiadczal w czasie snu. Jednak ze slabym skutkiem. Wiekszosc wspomnien zniknela, zniknela z pamieci, trafiajac do tej czesci umyslu, gdzie powstaja i znikaja sny, stajac sie podlozem dla przyszlych snow. Jedyne, co pamietal, to wystraszone szepty Ogromnej Wiekszosci oraz konwersacja z ledwie dostrzegalnym, dalekim i prawie niezauwazalnym Harrym Keoghiem. Z tej rozmowy w pamieci Jake'a utkwil jeden fragment: -Nigdy z tym nie przestalem walczyc. To chyba wynika z mojego uporu. Ale za moich czasow nie bylo az tak duzego zagrozenia... Myslalem, ze zrobilem juz wszystko, co w ludzkiej mocy, ale natychmiast odbylem, ze w innym swiecie walka trwa dalej. Jesli chodzi o moj swiat, Ziemie: bylo to spokojne i czyste miejsce, gdy stad odchodzilem. Teraz jest inaczej. Tak wiec bedziesz walczyc ze zdwojonym zagrozeniem. Zapamietaj te rade: trzeba byc zlodziejem, zeby zlapac zlodzieja. Jesli nie potrafisz ich pokonac na swoich warunkach, to... walcz... jak oni... I to bylo wszystko. Przerazenie w snie budzily ciche szepty zmarlych. Choc Jake wiedzial, co go wystraszylo w snie (jesli to byl sen), to teraz nie potrafil juz sobie tego przypomniec. Minelo kilka sekund i Jake obudzil sie calkowicie. Uslyszal pukanie do swoich drzwi (a raczej do drzwi pokoju Harry'ego) i to przypomnialo mu, dlaczego sie obudzil. Powinien cos powiedziec, ale zamiast tego chcial, zeby ten ktos stojacy za drzwiami poszedl sobie. Pukanie oraz czyjas obecnosc przeszkadzaly mu w mysleniu i probie przypomnienia sobie, o czym snil. Strzepy wspomnien przelecialy mu przez umysl... i zniknely. Pozostalo tylko wrazenie koszmaru. - Prosze - zawolal w koncu Jake. Jednak zamiast czystego glosu wydobylo sie skrzeczenie, poniewaz mial wyschniete usta i zachrypniete gardlo. W rzeczywistosci prawie wcale nie wydobyl z siebie glosu. Odchrzaknal i odezwal sie ponownie, przypominajac sobie rownoczesnie wczorajszy wieczor: Korzystajac z Kontinuum Mobiusa wrocil z Paryza i zobaczyl, ze lozko w pokoju Harry'ego zostalo zascielone. Pewnie zrobil to Jimmy Harvey, technik bedacy podwladnym Johna Grieve'a. Jake usadowil sie wygodnie, podpierajac sie poduszkami, i zaczal czytac reszte materialow dotyczacych Harry'ego Keogha. Taki mial przynajmniej zamiar. Zjedzony posilek przyprawil go o sennosc. Polaczenie z lektura zadzialalo jak mocny srodek nasenny. Tuz przed zapadnieciem w sen zdazyl jeszcze spojrzec na zegarek i zapamietal, ze bylo pare minut po osmej. Ktora zatem byla teraz godzina? Jake spojrzal na zegarek i az sie zatrzasl. W tej samej chwili do pokoju weszli Gustaw Turczin razem z Johnem Grieve'em. -Dziewiata trzydziesci - powiedzial John, widzac, ze Jake patrzy na zegarek. - Spales jak zabity, kiedy bylem tu wczesniej. Nie budzilem cie, poniewaz nie bylo nic pilnego. Ale juz czas, zebys wstal i zazyl troche ruchu. W nocy nadeszly nowe wiadomosci, no i pan premier chcialby z toba porozmawiac. -Wiadomosci? - wykrztusil Jake, starajac sie dojsc do siebie. - Premier? -Gustaw Turczin - przedstawil sie premier, wyciagajac reke na powitanie. Jake odkryl koldre i stanal niepewnie na nogach. - Bardo lubie nieformalne spotkania, ale jesli jeszcze sienie obudziles... -Kawy - jeknal Jake, podajac reke Turczinowi. - Mam po prostu niedobor kofeiny. Moj umysl niezbyt sprawnie pracuje, dopoki nie zacznie dzialac kawa. -Na dole jeszcze podaja sniadanie - zauwazyl Grieve. - Powiem, ze zaraz tam bedziesz, i damy ci chwile czasu, zebys opryskal sobie twarz woda. -Bardzo dziekuje - odrzekl Jake i skierowal sie do lazienki. Kiedy wyszedl, Grieve wciaz byl w pokoju. -Turczin poszedl do hotelowej restauracji - powiedzial. - Czeka na ciebie. -Dobra - odrzekl Jake. - Zobacze sie z nim. Dzieki za obudzenie. Kompletnie mnie scielo! Mysle, ze to przez te lekture. Grieve zmarszczyl brwi i przyjrzal mu sie dokladniej. -Dobrze sie czujesz? -Tak, to tylko brak kawy - Jake staral sie usmiechnac. - Wszystko bedzie dobrze. -Ciesze sie. Tylko uwazaj na to, co bedziesz mowic Turczinowi. Cos za bardzo weszy, zlapalem go na tym, ze znalazl sie w miejscach, gdzie nie powinien przebywac. Poza tym nie utrzymalby sie na swoim stanowisku tak dlugo, gdyby nie znal kilku sztuczek. -No to po co w ogole mam z nim rozmawiac? -Z grzecznosci - odpowiedzial Grieve. - W Wydziale E tylko Ben Trask zna Turczina. Gdy nie ma Bena, nie ma go kto przypilnowac. Poza tym wiem, ze nad czyms razem pracuja, wiec musimy mu w jakims stopniu zaufac. -A wiadomosci, o ktorych wspomniales? -Moga poczekac. Zjedz najpierw sniadanie. I tak nic na to nie poradzisz. -A wiec to nic waznego? -Tego nie powiedzialem - odparl Grieve. - Ale nic to nie zmieni. Przynajmniej na razie. -W porzadku, zobaczymy sie po sniadaniu. -Zamowilem juz dla ciebie - powiedzial Turczin kilka minut pozniej, kiedy Jake usiadl naprzeciw niego we wnece zarezerwowanej dla Wydzialu E. -Co pan zamowil? -Szynke, jajka i mielonke. Aha, i naturalnie dzbanek kawy. -Nie ma w tym nic naturalnego - Jake usmiechnal sie mimo naglego bolu glowy. - To uzaleznienie! -Wszyscy jestesmy od czegos uzaleznieni. Ja na przyklad od polityki. Cierpialem na to, nawet gdy bylem chlopcem. -Tutaj, na Zachodzie, mamy tendencje uwazac rosyjskich politykow za zbrodniarzy. -To relikty komunizmu. Zbankrutowana ideologia, dzieki Bogu! No i pozbawiona sensu, poniewaz zawsze beda tacy, ktorzy chca byc rowniejsi. Ale... wciaz ma swoich wyznawcow. I dlatego sie tutaj znalazlem. -Przy tym stoliku? - spytal Jake, wiedzac, ze to nieprawda. -Nie. W Anglii, w Wydziale E. -Domyslam sie, ze masz w swoim kraju problemy z malo demokratycznymi politykami. -Szybki jestes - pokiwal glowa Turczin. - Tyle ze nie tylko ja, ale caly swiat ma z nimi problem. -To dosc podobne do naszych problemow - zauwazyl Jake. -Znam wasze problemy - Turczin pochylil sie troche do przodu. - Twoje i moje, choc pozornie moga sie wydawac odmienne, wkrotce moga stac sie jednym, wspolnym problemem... Kiedy podano do stolu, Turczin zamilkl. Jednak pomiedzy jednym kesem a drugim Jake postanowil zadac pytanie. -Dlaczego mi mowisz... dlaczego akurat ze mna chcesz rozmawiac? -Bo jestes Nekroskopem - odpowiedzial bez namyslu Turczin. - Poniewaz pomozesz mnie, nam, Wydzialowi, a wlasciwie calemu swiatu w przywroceniu ladu. Jake przelknal kes, popil kawa i dotknal plecami oparcia. -Nekroskopem? -Och! Daj spokoj! - zachnal sie Turczin. - Przeciez nie jestem dzieckiem! Rozmawialem kiedys z Nathanem Kiklu, synem pierwszego Nekroskopa. Kiedy mijalem cie w korytarzu albo patrzylem na ciebie z daleka, czulem, jakbym widzial go znowu. Nie jestes nim - w najmniejszym stopniu - ale wrazenie jest takie samo. Przebywajac z Liz Merrick, Millicent Cleary albo z Johnem Grieve'em, wiem, ze znajduje sie w towarzystwie telepatow. Zdradzaja ich cienie pod oczami. Ty zas... -Co mnie zdradza? -Ty sam. Masz te same cechy. Nie chodzi o cienie pod oczami. Ale to jest w twoich oczach. Widziales dziwne rzeczy, Jake'u Cutter. A to, co potrafisz robic, jest... jeszcze dziwniejsze. Jake zaprzeczyl ruchem glowy. -Nie kupuje tej bajeczki. Patrzac na siebie, widze czlowieka. Po prostu czlowieka. Nie roznie sie od ciebie. -Dobrze, powiem cos wiecej. Wczoraj w nocy poszedlem do twojego pokoju, bo chcialem z toba porozmawiac. Nie bylo cie w pokoju, ale drzwi nie byly zamkniete. -Zapomnialem zamknac. -To zrozumiale, musi ci sie to przytrafiac dosyc czesto, bo nie potrzebujesz drzwi. Ale powiem wiecej. Zapukalem, wszedlem i zobaczylem akta. Nie przejmuj sie, nie czytalem ich. Ale widzialem je i wiem takze, ze Wydzial E ma nowego Nekroskopa. Wyszedlem z pokoju, zajalem sie czyms i czekalem na twoj powrot. Kiedy nie wrociles, postanowilem pojsc do twojego pokoju, hm, byc moze rzucic okiem na te akta. Ale ty juz tam byles. Lezales w ubraniu na lozku i spales. Nie chcialem ci przeszkadzac. Ale mam swoj rozum, Jake. Skoro wyszedles z pokoju Harry'ego i wrociles z powrotem, nie korzystajac z drzwi... rozumiesz, dwa plus dwa rowna sie cztery. Musiales byc nowym Nekroskopem Traska. Jake pokiwal glowa i powiedzial: -On cie nazywa starym lisem. Turczin wzruszyl ramionami i usmiechnal sie polgebkiem. -Kazdy lis musial jakos stac sie stary, a to wymagalo madrosci, nie sadzisz? -Domyslam sie. I musial przy okazji zabic sporo kurczakow. Turczin znowu wzruszyl ramionami, konczac posilek. -Taka jest polityka. Skonczyles jesc? Jake odsunal od siebie talerz. -Zupelnie bez smaku - skrzywil sie. Moze po prostu wieczorem jadlem zbyt dobre potrawy w Paryzu. -W Paryzu? - Turczin przez chwile nie rozumial, o co chodzi, w koncu jednak cos mu zaswitalo i az szczeka mu opadla ze zdziwienia. -Stek - powiedzial Jake. - Niech to diabli! Byl naprawde pyszny. -Jake, posluchaj mnie uwaznie - z naciskiem zwrocil sie do niego Turczin. Nekroskop dolewal sobie w tym czasie kawy. - Musimy porozmawiac, i to powaznie. -Slucham - odrzekl Jake. Turczin powtorzyl to samo, co opowiedzial dwa dni temu Traskowi. -Problem polega na tym - zakonczyl - ze choc dysponuje sposobem zanikniecia Bramy w Perchorsku, to nie mam jak dostarczyc tam broni. Trask wie o tym, wie takze o ograniczeniach czasowych. Wiem, ze na pewno poprosilby cie o pomoc, gdyby nie to, ze teraz zajmuje sie jeszcze wiekszym zagrozeniem. Poza tym waha sie i chyba nie chce laczyc moich problemow ze swoimi. Nie widzi, ze moze upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Wolalby sam zadecydowac o czasie zamkniecia Perchorska, ale to mi akurat nie pomoze. -Powiadasz dwie pieczenie? - powiedzial Jake. - Myslalem, ze chcialbys dopiec trojce twoich wrogow, bylych wojskowych, a teraz politykow, ktorzy stoja ci na drodze. Turczin najwyrazniej sfrustrowany pokrecil gwaltownie glowa. -Alez oni stoja nie tylko na mojej drodze. Cofna Rosje o trzydziesci lat. Jesli zas chodzi o twoja droge, to wykorzystywanie Bramy w Perchorsku sprawi, ze dowie sie o niej znacznie wiecej ludzi. -Wciaz nie rozumiem - rzekl Jake. - Przeciez gdy przejda przez Brame, to juz nie wroca. Nie trzeba bedzie sie nim przejmowac. Nie beda ci zagrazac. -Tylko wowczas, gdy pojda wszyscy trzej - odpowiedzial Turczin. - A co bedzie, jesli zabiora ze soba te bande kryminalistow, ktora teraz kontroluje Perchorsk? Co bedzie z ludzmi Nathana Kiklu i z jego wampirzym swiatem? Ci ludzie tam zostana i najprawdopodobniej zaczna sie ich rzady! -Musze to sobie przemyslec. Tak czy owak i tak potrzebuje akceptacji Traska. -Mozesz sie tego nie doczekac! - Turczin wyrzucil rece do gory. - Zostalo malo czasu i musimy sie przygotowac, to znaczy ty musisz sie przygotowac. A ja musze przygotowac ciebie! -Przygotowac mnie? - oczy Jake'a zwezily sie. -Musisz wiedziec, gdzie jest bron. Znasz plan Perchorska? Nie? A wiec musisz sie z nim zapoznac, zeby spowodowac wybuch w odpowiednim miejscu. Dla mnie to jasne, ale Ben Trask... jego interesuje tylko zemsta na tych stworach, ktore zabily jego zone! -Mowisz o Trasku i zemscie - odparl Jake, ktory dobrze wiedzial, czym jest zemsta -ale Trask ma przynajmniej powod. Ratuje zycie ludziom - moze nam wszystkim - podczas gdy ty planujesz zabojstwo z pobudek politycznych. Turczin znowu wyrzucil rece do gory. -Skoro tak to widzisz, to nie bede sie z toba sprzeczal. Zostane w Anglii jako zdrajca, a moi wrogowie - najpierw ta trojka, ktora wie o Perchorsku, a pozniej takze inni - przejma wladze w Rosji i na Ziemie przybedzie jeszcze wiecej wampirow z Krainy Gwiazd! -Tak sie nie stanie. - Jake pokrecil glowa. - Wyglada na to, ze Nathan wygral wojne w Krainie Gwiazd. -Ben Trask mowil mi o tym. - Turczin pokazal gestem, ze nie jest to dla niego istotne. - Jak wiemy, historia ma brzydki zwyczaj powtarzania sie! To moze byc kolejny raz, kiedy Trask zle ocenil niebezpieczenstwo nadchodzace ze swiata wampirow. -W tym wypadku masz racje - Jake musial sie z nim zgodzic. -Tak, mam - parsknal premier. - Chodzi dokladnie o to, czy zostawisz Brame otwarta, czy tez zamkniesz ja na dobre. To juz nie zalezy ode mnie. To twoj problem. Ja mam przesylke, a ty mozesz ja dostarczyc. Bez naszej wspolpracy pozostaniemy w tym samym punkcie, przynajmniej do czasu, az swiat nie pograzy sie w katastrofie. -Mowisz jak Korath. - Kto? -Pewien stary przyjaciel. Byl niebezpieczniejszy i nawet jeszcze bardziej przekonywajacy od ciebie. Ale zostal zneutralizowany - mniej wiecej. -W ten sposob do niczego nie dojdziemy - Turczin wstal od stolu. - Oczekuje wiadomosci od moich ludzi w Rosji. Jesli od przeslanych przez nich informacji minie wiecej niz dwadziescia cztery godziny, to na nasze dzialania moze byc juz za pozno. Jesli mozesz jakos skontaktowac sie z Traskiem, to proponowalbym, zebys tak zrobil i dowiedzial sie, co on sadzi na ten temat. -Czekam na kontakt z jego strony. Ale jak juz mowilem, przemysle to, o czym mi powiedziales. -Zaklinam cie na wszystkie swietosci, zebys myslal szybko! - powiedzial Turczin. -Najpierw dopije kawe, pozniej pogadam z Johnem Grieve'em i dopiero potem o tym pomysle. -Echh! - rzucil zniecierpliwiony Turczin, po czym odwrocil sie i odszedl... Jake pojechal winda do Centrali i udal sie do oficera dyzurnego. Opowiedzial wszystko Johnowi Grieve'owi i poprosil go o rade. -Co o tym sadzisz? -Wiedzialem, ze Turczin i Trask cos kombinuja - zaczal Grieve - ale nie bylem pewien, o co chodzi, przynajmniej do teraz. Bylem przy rozmowie Turczina z Traskiem, ale nawet dla osoby z moim talentem nie bylo latwe zrozumiec, o co chodzi. Jednak rozumiem dobrze, dlaczego Trask jeszcze nie podjal decyzji. Wydaje sie to bardzo ryzykowne. -Niby co? - odparl Jake, ktorego mysli zaczely powoli krazyc gdzie indziej. -Co? Zartujesz? - skrzywil sie Grieve. - Na pewno dobrze sie czujesz? Czy to nie mowi samo za siebie? Odpalic ladunek nuklearny na czyims terytorium - oto, co nazywam ryzykiem! -Ach, to! - powiedzial Jake, czujac sie glupio. - Myslalem, ze mowisz o czym innym: ze chce mi pokazac bombe, nauczyc mnie, jak ja uzbroic, sprawdzic plany Perchorska... i tak dalej. Wyraz twarzy Grieve'a powoli sie wypogadzal. -No coz, jesli chodzi o to ostatnie, to mozesz to zrobic w dowolnej chwili. Dysponujemy planami praktycznie od czasow budowy tego obiektu. Czesc z nich pochodzi od Zek Fnener, jeszcze wiecej przekazal nam Ian Goodly i sam Trask, a najwiecej dowiedzielismy sie od Harry'ego i Nathana. Jesli nie dokonano wiekszych zmian, to mamy praktycznie pelny obraz. -Tak - powiedzial Jake, patrzac na Grieve'a - a wlasciwie patrzac poprzez niego, co wlasnie zauwazyl oficer dyzurny, poniewaz wzrok Jake'a skupil sie na czyms innym. Zarowno wzrok, jak i umysl Jake'a znalazly sie gdzie indziej. Grieve, czujac sie w pelni usprawiedliwiony, zlamal najstarsza z zasad Wydzialu E i skupil swoje telepatyczne zdolnosci na umysle Nekroskopa. Jake nie korzystal z oslon. Klebily sie w nim dziwne wspomnienia - nie Jake 'a, ale kogos innego - oraz pelne sceny. Kompleks w Perchorsku. Jednak wcale nie byly to piany... tylko obrazy realnie istniejacych podziemnych budowli. Jake przypominal to sobie dokladnie w takim stanie, w jakim wygladaly za czasow Harry'ego Keoghal -Jezu! - powiedzial Grieve - Ty dokladnie znasz to miejsce! Jake wrocil do terazniejszej rzeczywistosci i skinal glowa. -Tak - w jego glosie slychac bylo zdumienie. - Tak, znam. I znam rowniez wspolrzedne. -Czy byly w aktach? To musialo byc w aktach Harry'ego. -Czesciowo, ale nie tak wyraznie. To co zobaczylem przed chwila, bylo zupelnie rzeczywiste. Tak jakbym sobie przypominal kazdy szczegol. -Jakbys sobie przypominal to, co widzial Harry? -Nie inaczej - odrzekl Jake, ktory rowniez byl zaskoczony zalewem niezwykle precyzyjnych wspomnien. - John, nie trac czasu na wytlumaczenie tego. Ja sam juz dawno przestalem probowac. Lepiej powiedz mi, jakie wiadomosci nadeszly noca. Slyszac to, oficer dyzurny otworzyl szuflade i wreczyl Jake'owi rozszyfrowana kopie wiadomosci przeslanej przez ministra do Bena Traska... XXII Wiadomosci z Porton Down - Wspomnienia Jake'aJadac ciagle na polnoc, w polowie drogi pomiedzy Topolowgradem a Jambolem Ben Trask i jego oddzial zatrzymali sie na stacji benzynowej, aby odpoczac i troche sie odswiezyc. Na bezchmurnym niebie slonce stalo juz wysoko, a dzien byl calkiem cieply. Bylo to tez bardzo dobre miejsce na przeczytanie odszyfrowanej wiadomosci przeslanej przez ministra. Podskakujace siedzenia minibusu bardzo utrudnialy czytanie. Byly tez inne utrudnienia. Kiedy wszyscy usiedli przy drewnianym stoliku pod parasolem w ogrodku piwnym restauracji i spogladali na przeplywajaca rzeke, podszedl kelner i zapytal: -Czy mamy tu pana Traska? -Tak, to ja - odpowiedzial Trask. -Telefon - poinformowal kelner. - Mam numer. Ma pan zadzwonic do pana Burdura. Trask spojrzal na reszte towarzystwa i powiedzial: -Ali Bey. To moze byc cos waznego. Zamowcie cos dla mnie. - Po czym poszedl za kelnerem do telefonu. Burdur czekal na telefon. Sluchawka zostala podniesiona juz po pierwszym dzwonku. -Pan Trask? Ben, czy to ty? -Tak, co sie stalo? -Ben, wczoraj w nocy ukradziono samochod. Widziano, jak jedzie do granicy. Mysle, ze to sa twoje... zguby? -To dobrze! Czy znasz marke i numer rejestracyjny? -Tak, znamy - odpowiedzial Burdur. Trask szybko zapisal numery rejestracyjne. - Jezeli chodzi o marke... to trudno pomylic. Zapomnij zreszta o marce, przyjacielu. Kiedy zobaczysz to auto, to na pewno je rozpoznasz. To czarny karawan! -Karawan? - Trask powtorzyl slowa inspektora i wyobrazil sobie samochod. Czarny, dlugi woz, wlasciwie wielka limuzyna, z laweczkami wzdluz bokow dla grabarzy i oknami zaslonietymi czarnymi aksamitnymi zaslonami. Taki pojazd z pewnoscia bardzo by odpowiadal Malinariemu, Vavarze i Szwartowi, przy lekkim scisku mozna by zmiescic tam rowniez dziewczyny ze zwampiryzowanego statku. Gdyby trupa taneczna z jakichs powodow pomniejszyla sie, to miejsca w srodku byloby wystarczajac duzo. -Ben, slyszysz mnie? -Tak, slysze. Karawan. -Zycze ci powodzenia, przyjacielu. Mam nadzieje, ze problemy odeszly z... - tu jego glos scichl i zamienil sie w szept - z wampirami. -Tez mam taka nadzieje - odparl Trask. - Do widzenia. -Do widzenia - odpowiedzial Burdur i odlozyl sluchawke. Po powrocie do stolika Trask opowiedzial o rozmowie z Burdurem i w koncu zabral sie do czytania wiadomosci przeslanych przez ministra. Prawie rownoczesnie, w Centrali Wydzialu E, Nekroskop Jake Cutter zabral sie do czytania tego samego dokumentu: Trask... Prosto z Porton Down, gdzie mamy wszystkich dostepnych mikrobiologow: (1) Poczatkowe odbycie bylo tylko czesciowo trafne. Duze ilosci bakterii chinskiej mutacji dymienicy morowej faktycznie zabijaja te stwory, ale dopiero po dluzszym okresie. Pierwsze testy przeprowadzono na zbyt malej ilosci materialu - na tym, co otrzymano z Wieczornej Gwiazdy - dlatego wyciagnieto bledne wnioski. Tkanka oddzielona od nosiciela (a wiec bez woli zycia) poddaje sie chorobie o wiele latwiej. (2) Uspieni ludzie, ktorych widzielismy w Bleakstone: jeden z nich byl prawnikiem, zaczal grozic psychiatrom pozwem i ci idioci go wypuscili! Wciaz jest na wolnosci. Drugiego spiacego, ktory zaczal zgodnie z oczekiwaniami reagowac na dostarczone odczynniki, odeslano do Porton Down, aby sluzyl za obiekt testow. Byc moze nie zabrzmi to milo, ale wciaz jest zywy, bardzo niebezpieczny i zostal umieszczony w izolatce. (3) Na nieszczescie nie jest to jedyna osoba znajdujaca sie w Porton Down. Jak ci wiadomo, wladze zostaly powiadomione o zagrozeniu i w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin odkryto znacznie wiecej "uspionych ". Tutaj rowniez nie wykazalismy sie dostatecznie dobrym zrozumieniem problemu. Niektore z " chorych " osob wcale nie " spaly ", inne z kolei pozostawaly dostatecznie dlugo w metrze, aby samodzielnie obudzic sie z wiadomym skutkiem. (4) Najgorsze, ze odnotowalismy juz pierwsze wypadki - przepraszam za uzycie sformulowania, ktore bedzie oficjalnie stosowane - zarazenia. Oni gryza, Ben, i przekazuja to cos dalej. Obawiam sie, ze nie tylko w Wielkiej Brytanii. Nasi przyjaciele w Australii rowniez odnotowali podobne wypadki. Papastamos ma podobne podejrzenia co do Krassos. Domyslam sie, ze wkrotce dojda do nas informacje z Turcji i innych miejsc, po ktorych beda przemieszczac sie scigane przez was obiekty. Musicie ich dopasc i zniszczyc - jako podstawowe zrodlo rozprzestrzeniania sie zarazy. (5) Wracajac do punktu (1). Dotychczas uwazalismy, ze szczepionka przeciw dymienicy stanowi skuteczne antidotum. Niestety tak nie jest. Obecnosc przeciwcial w waszych organizmach moze odstraszyc wroga, ale go nie powstrzyma ani tym bardziej go nie unieszkodliwi. Ponadto nie wszystkie szczepionki byly skuteczne. U okolo dwudziestu procent szczepionych nie odnotowano reakcji. Mozna to latwo sprawdzic, zadajac nastepujace pytanie: "Czy w miejscu szczepienia wystapilo swedzace zaczerwienie skory i niewielka blizna? ". Jezeli nie, to szczepionka byla wadliwa, a wasza krew jest czysta i... smakowita. To tyle na razie. Nie mam nic wiecej do dodania. Jesli macie dla mnie jakies wiadomosci, to badzcie ostrozni przy ich przekazywaniu. Nie wszystkie czesci swiata sa rownie stabilne, jak sie wydaje... Pomyslnych lowow Minister Trask przeczytal tekst ponownie, tym razem na glos, choc sciszonym tonem. Wnioski plynace z przekazanych informacji powoli zaczely docierac do wszystkich siedzacych przy stole. -Gdzie jest Liz? - spytal, zauwazajac jej nieobecnosc. -Jest tam, za drzewami - odpowiedziala Millie, wskazujac glowa brzeg rzeki. - Chciala byc sama, zeby sie skupic i skontaktowac z Jakiem... Juz tu ida. -Co? - spytal Trask, patrzac w kierunku wskazanym przez Millie. - Nikogo nie widze. -Ja tez ich nie widze - odpowiedziala Millie - ale ich slysze. Liz nie jest sama. Kiedy Liz i Jake pojawili sie w polu widzenia, Paul Garvey spojrzal na Millie i rzekl: - Cholera! Dobra jestes! Po chwili wszyscy w mozliwie najmniej wylewny sposob przywitali sie z Jakiem, ktory usiadl przy stoliku. Najwidoczniej Liz juz nakreslila sytuacje, z jaka mieli do czynienia, poniewaz pierwsze wypowiedziane przez niego slowa brzmialy: -No to zrobilo sie goraco. - Ton wypowiedzi Jake'a nie brzmial zbyt entuzjastycznie. -Tak, bardzo goraco - odparl Trask - najwyzszy czas sie uzbroic. Nie tutaj, ale w jakiejs oslonietej zatoczce na skraju drogi. Jesli pojedziesz z nami, to bez pomocy Liz zdobedziesz wspolrzedne potrzebne do przeskoku. -Tak jest - odpowiedzial gluchym tonem Jake. -Czy cos sie stalo? - zaniepokoila sie Liz. Chciala poznac jego mysli, ale wczesniej Jake poprosil o respektowanie jego prywatnosci. Poza tym jego oslony dzialaly z pelna moca. Ale dlaczego tak bylo w obecnosci przyjaciol? Jednak juz po chwili Liz wiedziala, dlaczego tak jest - a przynajmniej domyslala sie -gdy Jake niespodziewanie zapytal: -Dostales raport ministra? -Tak - pochmurnym tonem odpowiedzial Trask. - Caly swiat zaczyna plonac, a my mamy tylko wiaderko wody. Ale przynajmniej nie jestesmy sami. Powoli wszyscy beda w to zaangazowani. Kto wie? Moze juz trzeba by o wszystkim opowiedziec. -No to czytales o szczepionkach. - Ton i wyraz twarzy Jake'a nie zmienil sie. Nastepnie, chcac, zeby telepaci poznali jego mysli, opuscil zaslony. Poniewaz bylo to niczym zaproszenie, to zajrzeli do jego umyslu. Millie na moment pobladla, ale juz po chwili powiedziala: -To niczego nie dowodzi, Jake. -Nawet o tym nie mysl! - dodala Liz, biorac go za reke. -Czego ma nie myslec? - zapytal Trask, wiedzac, ze dzieje sie cos zlego. Jake otworzyl usta, zeby sie odezwac, ale Millie uprzedzila go. -Jake, ja im powiem. -Nie, to ja mam problem, wiec ja powinienem go wyjasnic. -Ale nie jestes jedynym, ktory moze miec ten problem. - stwierdzila. To proste stwierdzenie zdjelo czesc ogromnego ciezaru dzwiganego na ramionach - ciezaru samotnosci. Wiedzial, co ma na mysli, choc do tej pory nie bral tego powaznie pod uwage. -O czym mowicie, do cholery? - wtracil sie stary Lidesci. -Na litosc boska, mowze! - dodal Trask. Millie spojrzala mu prosto w oczy i powiedziala: -Te szczepionki, czy co to bylo, powinny powodowac zaczerwienienie skory, swedzenie i blizne. Ale w moim wypadku nie bylo czegos takiego. -Ani w moim - dorzucil Nekroskop. W koncu Trask zobaczyl prawde zawarta w tych slowach i mial wrazenie, ze od poczatku wiedzial, o czym mowia, ale nie mial odwagi dopuscic tej mysli do glosu. Ale nawet teraz, kiedy juz wszystko bylo wiadomo, nie chcial dopuscic, aby ten fakt wplynal na to, czym wlasnie sie zajmuja. -No i co z tego? - podniosl glos. - Co to zmienia? Nic. Byliscie przekonani, ze w pewnym stopniu jestescie odporni, a tera to zniklo. Ale nic nie jest wam w stanie zagwarantowac calkowitej ochrony przed tymi krwawymi draniami. -Nie w tym rzecz, Ben - powiedziala Millie. - To tylko czesc i ty o tym wiesz. I to takze byla prawda. Po pierwszej podrozy Millie razem z Jakiem do Kontinuum Mobiusa powiedziano im, ze dzieki szczepionce moga nabyc odpornosc. To ich uspokoilo. Ale teraz... teraz okazalo sie, ze szczepionki byly kiepskiej jakosci. Podobnie jak spokoj umyslu. To dotyczylo zapewne calej ekipy. Trask zapadl sie glebiej w niewielkie krzeselko - to takze dotyczylo jego stanu ducha -po czym powiedzial: -Wiec jak, sa jakies szkody? Sprawdzales to? -Tak - potwierdzil Jake - po drodze. W Kontinuum Mobiusa nie zabiera to ani sekundy. Stanalem w drzwiach do przyszlosci i popatrzylem na swoja niebieska linie wiodaca w przyszlosc. -I co? - spytal Trask. -I... nie wiem - Jake zrobil niezdecydowany gest rekami. - Moja linia wciaz jest niebieska, ale plama, czerwony znak... nie jestem pewien. Mogl sie powiekszyc. Nie mam mozliwosci tego zmierzyc. -Ale byles pewien na tyle, ze do nas dotarles! - wybuchla Liz, kurczowo chwytajac go za reke. -Ale nie przeszedles przez drzwi? Nie podrozowales w przyszlosci? - zapytal Ian Goodly. -Nie. Akceptuje to, co mi powiedziales. Nie tylko ty, ale takze Harry Keogh. Nie ma sensu doszukiwac sie problemow, skoro i tak ich nie potrafimy uniknac. -Wlasnie - rzekl prekognita. - To nic dobrego. -Jest sposob, zebys przestal sie niepokoic - odezwala sie Millie. - No, jesli nie ty, to przynajmniej my sie uspokoimy? Trask wiedzial, co Millie ma na mysli i natychmiast jej przerwal: -Raz juz probowalismy i niczego to nie dowiodlo. - Choc jego glos brzmial szorstko, to slychac w nim bylo takze strach, a nawet desperacje. -Ale to bylo kiedys. Minelo juz troche czasu i warto by sprawdzic to jeszcze raz. Przebywalam w podziemiach znacznie dluzej od Jake'a, wiec jest o wiele wieksze ryzyko, ze sie zarazilam. Wszystkich by uspokoila krotka wycieczka z Jakiem do Kontinuum Mobiusa. Moglibysmy popatrzec przez drzwi do przyszlosci na moja linie i jesli nic z nia by sie nie dzialo, to tym bardziej linia Jake'a powinna byc niezagrozona. Kiedy wypowiadala ostatnie slowo, Goodly krzyknal, odchylil sie gwaltownie do tylu i razem z krzeslem przewrocil sie na ziemie. Zaraz potem zaczal powoli sie podnosic, a siedzacy obok niego Garvey pomogl mu usiasc. -Co to bylo? - Trask przyklakl obok prekognity. - Co zobaczyles? Goodly pokrecil glowa tak, jakby chcial sie z czegos otrzasnac, rzucil okiem na Garveya i z trudem sie podniosl. Millie zaoferowala mu swoje krzeslo, a Trask usiadl obok, trzymajac reke na ramieniu prekognity. -Cos zobaczyles. Co to bylo, Ian? Co nam szykuje przyszlosc?Szok i dezorientacja powoli znikaly z twarzy Goodly'ego, ale dlonia mocno trzymal reke Traska. Zanim zdazyl cos powiedziec, podbiegl do nich kelner z taca pelna kanapek i napojow. -Ach, wypadek! - powiedzial, kladac tace na stole. - Widzialem! - To zle krzeslo! Bardzo przepraszam! -W porzadku - odezwal sie Trask. - Nic sie nie stalo. - A kiedy kelner odszedl zwrocil sie do Goodly'ego: - Ian, widziales cos, prawda? -Tak - potwierdzil Goodly, wciaz wstrzasniety calym wydarzeniem. - Widzialem koniec, Ben. Widzialem cos, co... prawdopodobnie bedzie moim koncem! - Goodly, ktory byl zawsze blady, tym razem wrecz poszarzal, a jego cera byla nie tylko szara, ale trupio blada. Tak bladym jeszcze nigdy go nie widziano. -Koniec? - powtorzyl za nim Trask. - Koniec ciebie? Co chcesz nam powiedziec? Sprobuj opisac, co widziales. Na trawniku stalo sporo innych stolikow i sporo podroznych widzialo upadek Goodly'ego. Teraz zaczeli z zainteresowaniem przypatrywac sie tym obcym, powaznie wygladajacym osobom stloczonym wokol stolika. -Powinnismy zabrac jedzenie i wyjsc - odezwala sie Liz. - Ci ludzie za bardzo zaczynaja sie nami interesowac. Slysze ich. -Ja tez - dodala Millie. - Tamta czworka to bulgarski policjant razem z rodzina. Facet nie zajmuje sie obcokrajowcami. Teraz nie jest na sluzbie, ale zastanawia sie, czy nie podejsc i nie sprawdzic nam dokumentow. Sprawy moga sie skomplikowac. -Niech to diabli - mruknal Trask. - Dobra, zostawiamy jakies pieniadze i znikamy. -Pieniadze? - powiedzial Garvey, patrzac z zaciekawieniem na Liz i Millie. - Chodzi ci o bulgarskie pieniadze? Nie wymienilismy jeszcze tureckich lirow! A placenie karta zabierze nam zbyt duzo czasu. W tym samym czasie wrocil kelner i zobaczyl, ze Trask trzyma w reku plik tureckich banknotow. -Dobrze - powiedzial natychmiast, wyciagnal notes przeliczyl drobne i zwrocil reszte. - Nie ma problemow z wymiana. -Dziekuje - powiedzial Trask i wreczyl mu napiwek. W ciagu kilku pospiesznych chwil, ktore zdawaly sie trwac wiecznie, udalo sie przeprowadzic prekognite przez ogrodek i parking do minibusu... Samochod prowadzil Paul Garvey. Jake i Liz zajeli miejsca obok niego, a reszta usiadla z tylu. Trask znowu zadal Goodly'emu pytania: -Mozesz nam teraz powiedziec, co to bylo? Co cie zrzucilo z krzesla? Koniec czego? To brzmi byt tajemniczo. Co dokladnie zobaczyles? -Dokladnie? - odpowiedzial prekognita, odzyskujac stopniowo kontrole nad soba. - To nie zawsze jest dokladne, Ben. Bylismy w ciemnym miejscu, a moze nie tyle ciemnym, ile ciasnym. Ja to widzialem jak ciemnosc. Widzialem rozne rzeczy, ale byly tez dzwieki. I chociaz byl wielki zamet, wszystko bylo tak realne, ze... czulem ich zapach! -Ich? - Trask chwycil go za ramie. - Wampyrow? Goodly pokiwal glowa. -A zwlaszcza jego - Malinariego! -Mow dalej - ponaglal go Trask. - Obiecuje nie przerywac. Prekognita zaczal opowiadac: -To byla ciemna i zamknieta przestrzen, a przynajmniej takie mialem wrazenie. Z tym ze moglo byc to rowniez symboliczne. Wyczulem, ze bylismy tam wszyscy, blisko siebie. Ale Wampyry tez tam byly, cala trojka. -A co z dzwiekami? - Trask niemal zapomnial o swojej obietnicy. - Co slyszales? -Krzyki to calkiem blisko, tylko troche znieksztalcone. To byly okrzyki umierania, Ben! Krzyki ludzi znajdujacych sie w agonii. To bylo, jak... jakby ciemnosc ozyla, choc bylo to zycie zmarlych. Wiem, ze brzmi to jak mowa szalenca, ale tak wlasnie sie poczulem. Jakbysmy byli zamknieci w zaciemnionym domu dla oblakanych, w ktorym wszyscy maniacy pouciekali z otwartych pokoi. -Mow dalej - wtracil Trask, kiedy Goodly przerwal, zeby zwilzyc usta. -Potem wszystko sie zmienilo - rzekl prekognita, zerkajac na Liz i Jake'a. - Byly strzaly z broni palnej... ale nie takiej zwyklej. Glosne, ogluszajace, otumaniajace. Malinari trzymal Liz, walczyla z nim, desperacko starajac sie mu wyrwac. -A gdzie ja bylem? - spytal Nekroskop, odwracajac sie i patrzac na Goodly'ego szeroko otwartymi oczami. -Byles tam... i nie bylo cie. -Co? - rzucil Jake. Bal sie o Liz i zaczynal sie denerwowac. - Co to kurwa ma znaczyc? Albo tam bylem, albo nie bylem. A jesli mnie nie bylo, to gdzie do cholery mialbym byc? -Nie wydzieraj sie na mnie, Jake! - Goodly wyrzucil rece do gory. - Nie widzialem wszystkiego. A to co widzialem, dzialo sie w dziwnej, kalejdoskopowej, szybko poruszajacej sie scenerii. Latwo wowczas pomieszac kolejnosc rzeczy. Nie da sie czytac przyszlosci, jakby byla ksiazka. Kolejnosc rozdzialow moze byc pomieszana, a czasami pierwsze strony pokazuja sie na koncu! Jake uspokoil siei powiedzial: -Wal dalej. Powiedz nam cos wiecej. -Mysle... mysle, ze dopadl cie Szwart - powiedzial prekognita. - To bylo przed tym... przed tym, jak zniknales. -Chodzi ci o to, ze mnie gdzies zabral? - Jake zmarszczyl brwi, majac trudnosci ze zrozumieniem. -Mozliwe. Tak sadze. Ale nie wiem tego! Byla strzelanina, szalenstwo, rzeznia, jak w zlym snie. - Goodly poczul sie wyczerpany, westchnal i wbil sie glebiej w fotel. Ale pytania jeszcze sie nie skonczyly. -Ian - odezwal sie Paul Garvey, nie odrywajac oczu od drogi. - Czy mnie tez widziales? -Wiem, ze tez tam byles i miales klopoty, ale to wszystko. Przykro mi. -Pieknie - zauwazyl telepata lekko drzacym glosem. -I to wszystko? - spytal Trask. -Wszystko - odpowiedzial Goodly. - Pamietam jeszcze tylko Malinariego. Nazwal mnie wrozbita. Smial sie ze mnie i powiedzial, ze pomimo mojego talentu nie przewidzialem, ze to sie zdarzy! Chyba krwawil, ale nie bylo to nic powaznego. Opryskal mnie swoja krwia. Chyba mnie czyms uderzyl. Uderzyl, a moze ugryzl... nie wiem. Pozniej byla ciemnosc, a potem nic... zupelnie nic. Chyba umarlem i wtedy spadlem z krzesla. -Jezu! - powiedzial Trask prawie bez tchu. -Kiedy powiedziales, ze "zabral" mnie Szwart, bylo to rowniez "realne lub symboliczne"? Czy tez faktycznie zamierzasz powiedziec, ze ja rowniez nie przezylem? -O to nie mozesz mnie pytac, Jake. - Goodly pokrecil glowa. - Przepraszam, ale nie zamierzam ponownie odgadywac przyszlosci... -Kiedy? - spytal Trask. - Dzisiaj? Jutro? Masz jakis pomysl? -Nie moge dokladnie okreslic, ale to bedzie wkrotce. Bardzo szybko. -Czyja tez tam bylem? - zapytal milczacy dotad Lardis. Goodly spojrzal na niego i odpowiedzial: -Tak, wszyscy tam bylismy. Tym razem Lardis zwrocil sie do Jake'a: -Synu, polubilem cie od samego poczatku. Przypominasz mi innych Nekroskopow. Oczywiscie roznisz sie od nich, ale pod wieloma wzgledami jestes taki sam. Zmarli czasem prosza ich o cos, ale najwyrazniej nie poznali cie rownie dobrze jak Harry'ego, Nathana czy Mieszkanca. Wiec poprosze cie o przysluge jeszcze za zycia. Poniewaz masz najwieksze szanse na przezycie tego, co nas czeka, obiecaj mi, ze jesli przezyjesz, powiesz mojej Lissie, ze zawsze ja kochalem i zawsze bede kochac. Tak to dziala, prawda? To, co robilismy za zycia, robimy rowniez po smierci. -Ale nikt nie musi umierac! - zawolal wysokim tonem Goodly. - Mozemy to teraz zatrzymac, zawrocic i pojechac tam, skad przybylismy! -Czyzby? - rzucil Trask stanowczym tonem. - Tak to dziala? Czy to naprawde ty powiedziales, Ian? Wlasnie ty? Ten, ktory zawsze upieral sie przy tym, ze to co bedzie, juz sie stalo, a to co bylo, zobaczy sie? A moze jest to tylko akt desperacji? -Teraz i tak nie mozemy zawrocic. Ten gosc zrobil sie bardzo podejrzliwy. -Co? - zdumial sie Trask. - O czym ty mowisz? Kto jest podejrzliwy? Millie popatrzyla przez tylna szybe i powiedziala: -To ten policjant z restauracji przy stacji benzynowej. Jedzie razem z rodzina za nami w starym volkswagenie. Nadal o nas mysli. -Nie mam paszportu - powiedzial Jake. - Nawet gdybym mial, to jest bez pieczatek. -Najwyzszy czas na ciebie - zdecydowal Trask. - Jesli nas zatrzyma, bedziemy udawac, ze nic o tobie nie wiemy. Jesli dran doliczyl sie siedmiu osob, a zobaczy tylko szesciu, to przekonamy go, ze sie pomylil. -Dobra - odpowiedzial Jake, schylajac sie na przednim siedzeniu. - Kiedy Liz mnie znowu wezwie, upewnij sie, ze bedzie to bezpieczne miejsce, zebym mogl zabrac ze soba bron. -Jasne - odpowiedzial Trask. - Na pewno to bedzie przed zmrokiem. Lepiej znikaj, bo volkswagen zaczyna nas wyprzedzac. -Zrozumialem - powiedzial Jake, kurczac sie jeszcze bardziej i wkraczajac w drzwi Mobiusa, ktore wywolal tuz pod polka przy przedniej szybie. Kiedy jego cialo znikalo, zdazyl sie jeszcze odwrocic i spojrzal na Liz, ktora schylila sie, zeby go pocalowac. Po chwili cofnal sie i zniknal. Bylo to podobne do znikniecia kota z Cheshire, opisanego w ksiazce "Alicja w Krainie Czarow". Ostatnie, co zostalo po Jake'u, to polusmiech, ktory zarazem byl tez grymasem. Stary volkswagen zrownal sie z minibusem i zaczal go wyprzedzac. Kierowca volkswagena uwaznie przyjrzal sie kierujacemu busem Paulowi. Paul odwzajemnil spojrzenie, odchylil sie nieco do tylu i pomachal mu reka. Samochod osobowy pojechal do przodu, przyspieszyl i zaczal znikac w oddali. -Zwolnij troche - powiedzial Trask. - Niech jedzie. -W porzadku - zauwazyla Millie. - Gosc jest zadowolony, ze nie jestesmy az tak bardzo dziwni, jak poczatkowo podejrzewal. -Jake nie musial nas opuszczac - powiedziala z zalem Liz. Jednak Trask odczuwal z tego powodu ulge. -Wlasnie dobrze, ze go nie ma - zwrocil sie do Liz. - Nawet bez Jake'a musimy wyraznie odznaczac sie w psychosferze. Tak czy owak - jak to niedawno pokazal nam Ian -Jake bedzie z nami, kiedy TO sie zacznie. Przynajmniej przez jakis czas. -TO? - mruknal Lardis. - Pamietam, kiedy ostatnim razem wiedziales, ze TO sie zacznie. Trask pokiwal glowa. -To bylo w Krainie Gwiazd i Slonca - odrzekl ponurym tonem. Ale pozniej rozchmurzyl sie i dodal: - Wtedy tez nie mielismy najmniejszych szans, ale udalo nam sie przetrwac. W tej chwili odezwal sie prekognita: -Bylbym wam wdzieczny, gdybyscie zapomnieli o tym, ze proponowalem zawrocic. Masz racje, Ben: to strach i desperacja. Spanikowalem i czulem sie jak szczur przyparty do muru. Instynktownie szukalem drogi ucieczki, chociaz wiem, ze to niemozliwe. Bedzie tak, jak zobaczylem w wizji. -Byc moze jeszcze szybciej, niz myslisz - powiedziala Liz. -Cos nowego? - spytal Trask. -Wprost przed nami, moze troszke na polnocny wschod. Jakies, nie wiem, dwadziescia piec, moze trzydziesci mil stad. -Masz racje - Millie poparla Liz. Miala zacisniete oczy, drgajace powieki i sciagniete brwi - to oni. Zatrzymali sie. -Co? - zapytal Trask calkowicie zaskoczony. - Co jest z wami, do diabla? Stalyscie sie nagle lokalizatorkami czy co? -Moze dlatego, ze wykonalysmy tyle pracy razem - odpowiedziala Liz, patrzac za siebie. -To mozliwe - stwierdzila Millie. - Ale cokolwiek to jest, to na pewno zmierzamy w strone tego. -Widze, ze niedlugo bede bez szans. W porownaniu z paniami stoje co najmniej o szczebel nizej. Slyszac to, Trask poczul dreszcz - nieomylny znak, ze zadzialal jego talent - jednak nie wiedzial, skad to sie wzielo ani co oznaczalo. Byc moze jednak nie wiedzial tylko z tego powodu, ze nie chcial wiedziec... W Jambolu dojechali do skrzyzowania w ksztalcie litery Y, gdzie droga rozwidlala sie, biegnac w kierunku polnocno-zachodnim i polnocno-wschodnim. Jednak nie stanowilo to zadnego problemu, zarowno Liz, jak i Millie nie mialy watpliwosci co do kierunku. Kiedy Garvey telepatycznie polaczyl sie z nimi, powiedzial tylko: -Polnocny-wschod. Trask spojrzal na mape i przeczytal na glos: -Karnobat. -Co powiedziales? - spytal Lardis. -Nazwe miasta. Idealnie pasuje do odleglosci podanej przez Liz. -Karnobat? - zastanawial sie na glos Garvey. - Dosc opisowe. Oznacza miesozernego nietoperza. A wlasciwie trojke! -Tak, tam wlasnie sa - powiedzialy jednym glosem Liz i Millie. - Nawet nie probuja ukryc mentalnego smogu. Na pewno specjalnie pozostawily slad za soba. -Ian - Trask odwrocil sie do prekognity. - Mowiles, ze w twojej wizji bylo ciemno. -Powiedzialem, ze czulem ciemnosc. Ale to moze byc moja interpretacja, kolor nastroju, strachu, jakiego napedzila mi wizja. -Dla mnie ciemnosc to ciemnosc - stwierdzil Trask. - Cokolwiek to bedzie, zdarzy sie noca. -I to dzis w nocy - powiedzial Garvey, nie patrzac za siebie. Mam propozycje. Nawet gdyby Jake nie mogl z nami zostac, to co sadzicie o jak najszybszym uzbrojeniu sie? -To juz uzgodnilismy - odpowiedzial Trask. - Poza tym powinnismy zwolnic, zakladajac, ze Liz i Millie majaracje, co do bliskosci Wampyrow. Teraz zapewne odpoczywaja przed najblizsza noca. Mozliwe, ze to co zobaczyl Ian, stanowi realizacje ich planu. Choc wiemy, ze przyszlosci nie da sie zmienic, to nie powinnismy jej calkowicie ignorowac. Zostalismy ostrzezeni, wiec mozemy sie lepiej przygotowac. -A wiec - odezwala sie Liz - nie ma przeszkod, zeby wezwac Jake'a, skoro wiemy, ze one teraz spia, ukrywajac sie przed sloncem. Jake moze nam dostarczyc bron przy najblizszej okazji... -...na przyklad w tym zagajniku, ktory widac po prawej stronie drogi - Millie dokonczyla za nia zdanie. Trask pochylil sie do przodu, polozyl dlon na ramieniu Garveya i powiedzial: -Zjedz tutaj, Paul. Zrobimy sobie dluzsza przerwe. Dokonczymy kanapki, ktorych nawet nie zaczelismy jesc. Jezeli chodzi o mnie, to jestem wykonczony. Niewiele spalem dzis w nocy. Wy raczej tez nie. Poza tym wszyscy sie wytrzeslismy na tych wybojach. Jesli sie zdrzemniemy na godzinke lub dwie, to tylko wyjdzie nam na dobre. Garvey zjechal z drogi i wjechal do zagajnika. Zatrzymal siew poblizu gestych zarosli, ktore doskonale zaslonily minibus od strony drogi. Trask wygrzebal sie z minibusu i powiedzial: -Chlopaki i dziewczyny, czas na przerwe. Jesli o mnie chodzi, to ide teraz za glosem natury. Ale przed tym... - odciagnal Liz na bok. - Liz, przemyslalem jeszcze kwestie dostawy broni. Wiem, jak bardzo go kochasz, ale nie jest to jeszcze wlasciwa pora. Rownie dobrze jak ja wiesz, ze w dzien nie mamy sie czego obawiac. Zatem nie potrzebujemy jeszcze naszych armat. -Ale... - zaprotestowala. -Zadnych ale - odparl zdecydowanie. - Wez pod uwage, ze juz raz wzbudzilismy podejrzenia policjanta. Co bedzie, jak nas zatrzymaja z jakiegos powodu albo zepsuje sie samochod czy cos innego? Z autem wyladowanym bronia? Nie wytlumaczymy sie z tego. Poza tym jesli te trzy potwory spia teraz, to nie ma co ich niepokoic psychiczna aura Jake'a. Wiem, ze to paradoks, ale z jednej strony jestesmy zbyt blisko nich, a z drugiej za daleko. Bedziemy potrzebowac Jake'a w najtrudniejszych chwilach, ale nie wczesniej. Milosc musi poczekac. Nastepnie Trask poszedl w kierunku drzew i przed zniknieciem pomiedzy nimi zawolal: -Zaraz wracam. Rozgosccie sie i odpoczywajcie. Liz poszla w swoja strone, usiadla na powalonym pniu sosny i starala sie nie dasac, wiedzac, ze Trask ma racje... Godzine wczesniej, w Centrali Wydzialu E, Jake odebral przygotowane przez Johna Grieve'a pakunki i torby z bronia. Pozniej, czekajac na kolejny kontakt z Liz, udal sie do pokoju Harry'ego, gdzie przeczytal ostatnie kartki akt Keogha, wlacznie z raportem Bena Traska o jego odejsciu z tego swiata. Zaraz po tym do drzwi zapukal Gustaw Turczin. -O co chodzi? - Jake spytal premiera natychmiast po powitaniu. Turczin byl najwyrazniej czyms pobudzony. -Dotarla wiadomosc, na ktora czekalem. Czas nam ucieka, musimy natychmiast podjac decyzje. -Teraz nie moge - odpowiedzial Jake, nie przyznajac sie do tego, ze zupelnie zapomnial o problemach Turczina. - Decyzja nie zalezy ode mnie. Najprawdopodobniej wkrotce bede sie widzial z Benem Traskiem i obiecuje, ze mu wszystko opowiem. Moge ci za to powiedziec, ze nie musisz sie martwic o plany Perchorska. Ja... jakos je pamietam. -Co? - Turczin zmarszczyl brwi. - Zapamietales je? Od czasu gdy ostatnio rozmawialismy? Czyzby wywiad Wydzialu E byl naprawde az tak dobry? Na twarzy Jake'a pojawil sie chytry usmieszek, po czym odparl: -Tak, tak to jest. Mysle, ze... ze szybko sie ucze. Turczin nie mial innego wyboru, jak tylko pogodzic sie z tym wyjasnieniem. -Dobrze. A wiec zostaje mi tylko powiedziec ci, gdzie jest bomba i jak ja uzbroic. -Domyslam sie, ze bomba znajduje sie na terenie Rosji? Jak chcesz mnie tam przerzucic? -Co? - tym razem Turczin wygladal na skonfudowanego. - To ty mnie tam zabierzesz! Przeciez jestes Nekroskopem. Mozesz korzystac z tego, no... Kontinuum Mobiusa. -Niewiele wiesz na ten temat? -Nic nie wiem! Wiem tylko to, co widzialem. Kiedy Nathan Kiklu chcial ze mna porozmawiac, to po prostu pojawil sie znikad. A potem po prostu zniknal. On i jego oswojony wilk, ktorego nazywal kuzynem! Co niby mialbym wiedziec o kontinuach, bramach, nekroskopach z dzikimi wilkami, ktore na dodatek sa ich krewnymi? Jestem politykiem, a nie magikiem! -Wspolrzedne - powiedzial spokojnie Jake. - Nie moge przemieszczac sie do miejsc, w ktorych nie bylem, poniewaz nie znam wspolrzednych. Nie chodzi mi o wspolrzedne takie jak na mapie, ale o te, ktore sa zmagazynowane w mojej pamieci. Nigdy nie bylem w Rosji, a to oznacza, ze nie moge cie tam zabrac. Mysle, ze mozemy sprobowac przemieszczac sie malymi skokami, metoda prob i bledow, ale to jest niebezpieczne i czasochlonne. Ponadto czekam na sygnal od Bena Traska, ktory powinien sie do mnie zglosic za jakies dziesiec minut. Tak wiec... przemysl to jeszcze raz. -Mozna zwariowac! - Turczin az podskoczyl ze zdenerwowania. - Moi wrogowie moga juz jechac do Perchorska. To moja jedyna szansa, zeby sie z nimi rozprawic, a takze doskonala sposobnosc, zeby na zawsze zamknac Brame, a Trask jest niedostepny. Obiecal mi pomoc. Ja dotrzymalem swojej czesci umowy, a on zostawil mnie na lodzie. Czy wy macie jakies poczucie honoru? -Poczucie honoru byc moze istnieje pomiedzy zlodziejami, ale raczej nie wsrod mordercow. -Przeciez mowilem ci, ze to nie jest morderstwo. To tylko wsciekle psy, ktorych chce sie pozbyc, a nie zwyczajni, uczciwi obywatele. Te psy sraja na caly swiat, Jake. Przekazalem Benowi Traskowi informacje o niebezpieczenstwie skazenia oceanu. David Chung zostal oddelegowany do pracy nad tym. Chodzi o uratowanie terenow polowowych od Wielkiej Brytanii az do wybrzezy Ameryki. Przyjezdzajac tutaj i ostrzegajac was przed tym, narazilem sie na wyjecie spod prawa i sciganie za zdrade. Wczesniej wyslalem czlowieka na Sycylie, ktory szukajac Luigiego Castellana, zostal zabity tylko po to, zebys ty mogl zaspokoic wlasna zadze zemsty. Zapomniales o tym? To byly realne, poniesione przeze mnie straty. Wiec nie mow mi o zemscie z pobudek osobistych, bo co mozesz powiedziec o sobie albo o Trasku? Moze wy to co innego? Mysle, ze nie. I dlaczego ja mialbym dzialac inaczej? Jake zastanowil sie nad jego slowami. Nie tylko z tego powodu, ze Turczin mowil o zemscie, ale przede wszystkim dlatego, ze wspomnial o Rosjaninie, ktorego wyslal na smierc. Nazywal sie Georgij Grusiew i po swojej smierci pomogl Jake'owi uratowac zycie w piwnicach Castellana. Jake faktycznie zapomnial o tym w nawale ostatnich wydarzen. Az do teraz. -Georgij Grusiew - powiedzial. -Tak - potwierdzil Turczin. - Zginal, zanim dotarles do Castellana. Nie spotkaliscie sie, ale to nie zmienia faktu, ze staral ci sie pomoc. -Przeciwnie. Spotkalem go - cicho odpowiedzial Jake. - Masz racje, byl martwy, ale i tak mi pomogl. Jestem jego dluznikiem, co oznacza, ze jestem takze twoim dluznikiem. Ciemne oczy Turczina rozjasnily sie naglym blaskiem. -Zrobisz to? -Te go nie moge obiecac - odpowiedzial Jake. - Nie wiem, jakie Trask ma plany. Ale z pewnoscia powinnismy sie do tego przygotowac. Jedno jest pewne: wybuch atomowy w podziemiach Perchorska niewatpliwie zamknie Brame na zawsze. Turczin odchylil sie do tylu i wzial glebszy oddech. -W koncu troche zdrowego rozsadku! - westchnal. - Jak sie tam dostaniemy? -Dzieki Kontinuum Mobiusa moge dotrzec wszedzie, ale musze wiedziec, gdzie mamy sie znalezc. Gdzie znajduje sie bomba? Nic nie zrobie, dopoki sie tego nie dowiem. Turczin zwilzyl usta. -W koncu do tego doszlismy. Lokalizacja bomby jest oczywiscie tajemnica. Bylbym skonczony, gdyby to wyszlo na jaw, gdyby sie dowiedzieli o tym niewlasciwi ludzie. No dobra. Bomba jest na mojej daczy w Zukowce, niedaleko od Moskwy. -Zukowka? - Jake znal to miejsce, czytal o nim w aktach Keogha. - Tam stoi sporo dacz, na porosnietym sosnami brzegu rzeki Moskwy. Nie jestes pierwszym szefem rosyjskiego Wydzialu E, ktory ma tam dacze. Grigorij Borowitz tez mial tam domek. Tam wlasnie zamordowal go Borys Dragosani... Ale w tym miejscu Nekroskop przestal mowic, poniewaz Turczin ze zdziwienia zaczynal coraz bardziej otwierac usta. Korzystajac z przerwy w wypowiedzi Jake'a, rosyjski premier stwierdzil: -To zdumiewajace! Wywiad Traska jest naprawde zadziwiajacy! Dom Borowitza stal opuszczony, dopoki go nie przejalem i nie odnowilem. Tak, tak. Mam te sama dacze! Glowa Jake'a zaczela wirowac, jak gdyby dostal naglego zawrotu glowy, i mocno oszolomiony musial usiasc na lozku. Zupelnie niespodziewanie zaczely naplywac wspomnienia... XXIII Przejscia Dacza Grigorija Borowitza. O tak. Jake dobrze ja pamietal. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe, ze nie byly to jego wlasne wspomnienia, tylko pierwszego Nekroskopa. Akceptowal ten stan rzeczy coraz lepiej, mimo ze nagle przyplywy wspomnien niemal pozbawialy go przytomnosci oraz poczucia wlasnej tozsamosci. Nie byl juz jednak tak bardzo krytyczny w stosunku do niespodziewanych wspomnien i potrafil z nich czerpac wiedze. Dacza Borowitza (obecnie nalezaca do Gustawa Turczina) byla zbudowana w stylu goralskiej chaty typowej da krajobrazu austriackich lub szwajcarskich Alp. Do drewnianej chaty szlo sie po usypanej z kamieni sciezce. W dole mozna bylo dostrzec rzeke Moskwe, gdzie Borowitz nielegalnie lowil pstragi nalezace do radzieckiego panstwa. Samo dojscie do rustykalnych, debowych drzwi bylo wylozone kamiennymi plytami. Cos ostrzegalo Jake 'a, zeby nie wchodzic do srodka. Do jego nozdrzy docieral niebieski dym z sasiednich domow. Dym zawisl nieruchomo w powietrzu, jak gdyby zupelnie znieruchomial. Jake czul, jak zamarzaja mu wloski w nosie. Nie bylo w tym nic dziwnego, w koncu Harry byl tutaj wlasnie zima. Drzwi byly uchylone. Jake wszedl do srodka, przeszedl przez krotki, ciemny przedpokoj i znalazl sie w malym pokoju z podloga wylozona sosnowymi panelami. W jednej czesci pokoju, pod zaslonietym oknem, na niskiej laweczce lezala martwa Natasza Borowitz. Wieloletnia towarzyszka Grigorija zmarla smiercia naturalna. Ale w drugiej czesci pokoju siedzial stary general... nie umarl zwyczajna smiercia. Jake popatrzyl na niego, a Grigorij odwzajemnil spojrzenie niewidzacymi, szklistymi oczami. Siedzial wyprostowany i wszystkie oznaki wskazywaly na rozlegly zawal serca. Faktycznie spotkal go taki los. Ale zawal nie nastapil z przyczyn naturalnych. Nekromanta Borys Dragosani spowodowal zawal swym zlym okiem. Dzieki temu poznal tajemnice radzieckiego Wydzialu E. Jake nie musial na nic wiecej patrzec. Potwierdzil jedynie to, czego dowiedzial sie juz wczesniej: wspolrzedne daczy wZukowce! Wrocil do terazniejszosci z lekkim okrzykiem, nie tyle strachu, co zdumienia. Nagle stalo sie zupelnie jasne, ze to co wiedzial Harry, moze byc takze dostepne Jake'owi. Potrzebowal jedynie impulsu z zewnatrz, pobudzenia wspomnien, dzieki czemu wlaczal sie caly mechanizm. Reszta zajmowalo sie dziedzictwo Harry'ego, a Jake... Jake po prostu dowiadywal sie o tym. -Co to bylo? - spytal Turczin. - Co ci sie stalo? Twoje oczy, twarz... byles gdzies indziej. Przez chwile myslalem nawet, ze jestes kims innym! - Stal obok Nekroskopa, patrzyl na niego i trzymal mu reke na ramieniu. -Dacza Borowitza - odparl Jake, patrzac na premiera. - Mowiles, ze nalezy teraz do ciebie? -Tak. Musialem ja wyremontowac, bo byla w ruinie. Jest tam teraz moja bratanica. O co chodzi? -Znam wspolrzedne. -Co? - Premier pokrecil zdumiony glowa. - Jak to mozliwe? Powiedziales, ze nigdy tam nie byles. -Nic nie szkodzi, wiedzialem - ktos inny tam byl. Ja sobie tylko przypomnialem. -O nie! - powiedzial premier, grozac mu palcem. Nie, Jake. Widzialem, co zrobiles przed chwila. To musiala byc telepatia. Rozmawiales z kims... z kims, kto wie. -Cos w tym sensie. Ale naprawde to widzialem przez czyjes oczy. Tak czy owak znam wspolrzedne. -A wiec - ucieszyl sie Turczin - mozemy tam skoczyc! Tylko czy... mozemy to zrobic teraz? -Nie. Dopiero po powrocie z Bulgarii. Zabiore cie ze soba i wtedy zajmiemy sie twoja sprawa. -Myslisz, ze to bedzie niedlugo? -W Bulgarii noc zapadnie za jakies cztery godziny. -A wiec za cztery godziny? -Chyba ze Trask wezwie mnie wczesniej. -I ty uslyszysz wezwanie Traska? Czy on jest takze telepata? Nic dziwnego, ze nas wyprzedziliscie! Jake nie widzial powodu, dla ktorego mialby oszukiwac Turczina. -Liz Merrick mnie wezwie. Jestesmy ze soba w kontakcie. Turczin podniosl rece w obronnym gescie i powiedzial: - Nie mow juz nic wiecej. Dla mnie to juz za duzo! Pojde do swojego pokoju i poczekam, aczkolwiek z wielka niecierpliwoscia. Nie zapomnij o mnie, kiedy Liz Merrick... kiedy cie przywola. -Masz moje slowo - odpowiedzial Jake... Niecala godzine pozniej Jake skonczyl czytac ostatnie akta Harry'ego. Byly zatytulowane, ale nie mialy numerow stron, wiec Jake czytal je dosc chaotycznie. Ostatnia teczka dotyczyla sprawy Janosa Ferenczyego. Przy tej okazji Harry nawdychal sie zarodnikow i zostal zwampiryzowany. Jednak znajac cala historie, Jake wiedzial, ze Harry nigdy nie poddal sie, nigdy nie zostal calkowicie wampirem. Oczywiscie mial pokusy typowe dla tego gatunku, ale nigdy sie nie ugial. I ten fakt utrzymywal Jake'a na powierzchni, dawal mu nadzieje i dodawal sil. Jesli to samo spotkaloby jego (albo bron Boze juz sie to stalo), Jake przysiagl sobie, ze wezmie przyklad z Harry'ego. W koncu Jake Cutter nigdy nie poddawal sie bez walki. Jak w zyciu, tak i po smierci. Ale jak to jest w wypadku nieumarlych? A co z Liz? Byly to jednak bezprzedmiotowe rozwazania i Jake nie zamierzal zapuszczac sie w tego typu spekulacje. Liz i Millie... one byly przekonane co do jego czystosci, wiec dlaczego Jake nie byl? Zaczynala sie budzic w nim dziwna, alarmujaca zmysly sila. No i pragnienie... a moze byla to tylko wyobraznia? Odlozyl na bok te rozmyslania i poprosil o kawe. Piec minut pozniej do pokoju wszedl David Chung z taca i dwoma kubkami kawy. -David? - zdziwil sie Jake, odsuwajac sie na bok i wpuszczajac Davida do pokoju. - Myslalem, ze sledzisz rosyjski zlom na morzu. -Sledzilem - odpowiedzial Chung - i wroce do tego za jakas godzine. Czekalem na nasz smiglowiec, ale sie zepsul, niestety. Chcielismy namierzyc nasz cel z powietrza na Morzu Norweskim, troche go nastraszyc z powietrza, dajac do zrozumienia, ze wiemy o wszystkim, co mogloby naklonic go do zawrocenia i unikniecia miedzynarodowego incydentu. Polece do Edynburga i stamtad smiglowcem strazy granicznej. Mysle, ze znajdziemy nasz cel niedaleko Rockall. Tylko ze jest to szukanie igly w stogu siana... statek ma na pokladzie urzadzenia utrudniajace wykrycie. -Momencik - Jake zmarszczyl brwi. - O kim mowisz? Jaki statek sledzisz i co to jest Rockall? -Mowie o nas - Chung usmiechnal sie szeroko. - Sfotografujemy ten statek czy statki i dostarczymy niezbitych dowodow mowiacych o tym, co ci rosyjscy szalency zamierzaja zrobic. Mozemy opuscic do morza przyrzady pomiarowe, zmierzyc radioaktywnosc i zapytac, co do cholery robia tutaj okrety, ktore mialy zostac zezlomowane dziesiec lat temu w stoczniach Seweromorska na morzu Barentsa. -I to wszystko bez wywolywania miedzynarodowego incydentu? -To nie dostanie sie do wiadomosci publicznej. Dowody zostana przekazane naszemu rzadowi, a stamtad do rzadu Rosji. Wowczas pilka bedzie po ich stronie. Rosjanie dostana krotki termin na zalatwienie tej sprawy, a jesli tego nie zrobia, dowody zostana szerzej ujawnione, co pociagnie za soba dotkliwe sankcje ekonomiczne. Na to nie moga sobie pozwolic z ich ledwo dyszaca gospodarka. -Bardzo pieknie i politycznie. Tak - zgodzil sie Chung. - I skutecznie. Ludzie, o ktorych mowie, to przede wszystkim ja. Zwracaja sie do mnie, kiedy nie wystarcza lornetki, radio, radar, samoloty i satelity szpiegowskie. To dlatego, ze od dawna zajmuje sie materialami promieniotworczymi. Moj talent rozkwita, gdy zaczynam sie zajmowac smiertelnymi dawkami promieniowania. -Myslalem, ze jest tak u ciebie w wypadku narkotykow. -To tez - Chung wzruszyl ramionami. - Dla mnie pluton i opium to prawie to samo. -Kto jest jeszcze w twoim zespole? -Wywiad Marynarki Wojennej, Greenpeace, kilku specjalistow z ekologii, biologow i amerykanski fizyk atomowy. -A wiec to powazna sprawa. -Tak, bardzo powazna - potwierdzil Chung. -Powiedziales: statek lub statki. -Tylko jeden - odpowiedzial lokalizator. - Wlasciwie tylko jeden na powierzchni, ale najbardziej interesuje nas jeszcze jeden pod powierzchnia. -Znowu sie pogubilem - powiedzial Jake. -Maja specjalny statek, ktory wyglada jak statek badawczy. Na rufie sa opuszczone specjalne uchwyty, a pod woda pomiedzy nimi jest umieszczona kolyska. Lodz podwodna znajduje sie w kolysce, jest niewidoczna i nie budzi podejrzen. Kiedy doplywaja do miejsca, w ktorym chca zatopic lodz, po prostu zwalniaja ja z kolyski, a ona znika pod woda i idzie na dno. -Tak, a o co chodzi z tym Rockall? -To skala na morzu, jakies sto piecdziesiat mil na zachod od Saint Kildy - odpowiedzial lokalizator. - Turczin twierdzi, ze beda przeplywac niedaleko tego miejsca. Chung usmiechnal sie szeroko, ale Jake wyczul, ze za usmiechem jest cos jeszcze. Cos znacznie powazniejszego. Ten usmiech ukrywal podenerwowanie. -O co chodzi, David? - odezwal sie cicho Jake. - Nie sadze, zebys w takiej chwili chcial tracic czas na plotkowanie ze mna. Dlaczego przyszedles do mnie? Co sie dzieje? Chung popatrzyl na Jake'a i z jego twarzy stopniowo znikal nerwowy usmieszek. -Nie wiem, czy to cos zlego. Mialem nadzieje, ze dowiem sie tego, przychodzac tutaj. -A o czym myslales? -Jestes tym, z czym jeszcze nigdy sie nie spotkalem. -Tak? -Nie wiem, jak to wyjasnic. Chodzi o moj talent, caly czas kieruje mnie w twoja strone! -W moja? - Jake'owi przestawala sie podobac ta rozmowa. - Tak jakbym byl materialem promieniotworczym albo heroina? Co masz na mysli, mowiac, ze talent wskazuje na mnie? -Dokladnie w taki sam sposob - powiedzial Chung. - Ale tez troche inaczej. Chodzi o to, ze caly czas jestes gdzies w moim umysle. Tak jakby opilek zelaza wskazywal w kierunku najwiekszego magnesu na swiecie. Jake zaczal rozumiec i kiedy odpowiadal, jego oczy zwezily sie. -Smog umyslowy? - Chung otworzyl usta, zamknal je i spojrzal w bok. Jake zlapal go za ramiona, odwrocil do siebie i warknal: - Smog? To chciales powiedziec? -Nie... tak... moze - padla odpowiedz. - Zawsze byl z toba. Od samego poczatku, a wlasciwie od chwili, kiedy wpusciles do swego umyslu Koratha. -Tylko ze teraz jest gorzej? -To mozliwe - lokalizator westchnal i szarpnal sie, probujac uwolnic sie od uchwytu. - Nie jestem pewien. To nie jest tylko smog umyslowy. -Wiec co? - Jake puscil go i opadl na lozko. - Jesli to nie jest "tylko" smog, to co jeszcze? -Posluchaj. Kiedy spotkalismy sie po raz pierwszy - kiedy sie tutaj pojawiles, w pokoju Harry'ego - od razu wiedzialem, ze jest w tobie cos z Harry'ego. Tak samo bylo z Nathanem. Cala wasza trojka wywiera podobny wplyw na parapsychiczny eter, zupelnie inny od wszystkiego, co wykrylem. Na przyklad trudno jest wykryc aure Traska. Potrafia to zrobic tylko ci, ktorzy wiedza, czym cechuje sie Trask. Aury telepatow takich jak Liz, Millie, Paula czy Johna Grieve'a sa bardzo do siebie podobne. Tak samo jest z lokalizatorami. Zaburzenia powodowane moja obecnoscia w tak zwanym psychicznym eterze sa podobne do tych, ktore... hm, ktore wywolywal Bernie Fletcher. Jedyna roznica polegala na tym, ze potrafilem lepiej sie oslonic. Ale ty... -Tak? Co ja? - spytal Jake. Chung tylko pokrecil glowa z wyrazem zmieszania na twarzy. -Ty juz nie reprezentujesz tego, co nazywalismy podpisem. To cos znacznie wiecej. Mam taka stara szczotke do wlosow, nalezaca kiedys do Harry'ego. To takie okragle drewienko z wlosiem. - Wyjal z kieszeni czterocalowa szczotke z resztka wlosia i pokazal ja Jake'owi. - Tylko tyle z niej zostalo. Przez ostatnie dwa dni ciagle wibrowala i rozpadla sie na kawalki. -Wibrowala? - zdziwil sie Jake. Ale patrzac na ulamany kawalek szczotki, Jake widzial, jak trzesie sie w rece Chunga na podobienstwo psiego ogonka. -To moj talent - wyjasnil lokalizator. - W sredniowieczu nazwaliby to magia sympatyczna. To jest cos, co nalezy do ciebie i laczy mnie z toba. Dzieki temu wiem, gdzie jestes i jak sie czujesz. Kiedy trzymam to w rece, to trzesie sie i wskazuje kierunek tak jak rozdzka. - Chung odlozyl resztke szczotki. -Ale to nie jest moje i nigdy nie bylo. -To prawda. Ale nalezalo do Harry'ego Keogha. -A wiec jego wplyw na mnie wzrasta? O to ci chodzi? - pytal Jake. - Moglbym powiedziec ci to samo, bez tej szczotki. Jednak lokalizator pokrecil glowa. -Nie sadze, zeby to byl wplyw Harry'ego. To raczej zwieksza sie twoja moc Nekroskopa. Jestes o wiele silniejszy niz jakis czas temu. A wiesz, dlaczego ta szczotka rozpadla sie na kawalki? Dlatego, ze za kazdym razem, kiedy pomysle o tobie, nie moge sie powstrzymac, zeby jej nie dotknac, masz ze mna bardzo mocny kontakt. Dlatego wrocilem... zeby sprawdzic, czy wszystko u ciebie w porzadku. Jake wstal, pociagnal lyk prawie zimnej kawy i rzekl: -Ze mna nic nie jest w porzadku. Martwie sie, bardzo sie martwie o siebie. Mysle, ze wszyscy powinniscie rowniez sie martwic. Chung stal wyprostowany. Wysoki jak zawsze, z zimnymi ustami i waskim orlim nosem. Siwe wlosy na skroniach mial zaczesane do tylu. Z kolei oczy Jake'a, tak przewiercajace... dzieki Bogu byly wciaz brazowe! -Jake, gdyby cos ci sie stalo, to nie bylaby twoja wina, tylko nasza. Kiedy zjawiles sie po raz pierwszy... moglismy cie wypuscic, ale byles dla nas takim darem, ze... -...ze Trask mnie wciagnal do Wydzialu - mruknal Jake. - Wcale go za to nie winie, gdy widze, z czym mamy do czynienia. Nic z tego, co sie stalo, nie bylo ani moja, ani wasza wina, tylko Harry'ego Keogha. To on mnie w to wplatal. -Harry postapil wlasciwie. - I rzucil w niego resztka szczotki, zanim Jake zdazyl cos odpowiedziec. Jake zlapal drewienko i rzekl: -Nie wycofuje sie, David. -Wiem, ze nie - lokalizator pokrecil glowa. - Przynajmniej dopoki nie wykonasz swojego zadania. Jestes jak dynamo, ktore kreci sie coraz szybciej i szumi coraz glosniej. Nie potrzebuje szczotki, zeby cie odnalezc. Ale... -...Ale? -Ty mozesz mnie potrzebowac. Mam te stara szczotke, od kiedy Harry nas opuscil. Teraz ona nosi moje wibracje. Jestem pewien, ze gdy tylko o mnie pomyslisz, to bede o tym wiedziec - powiedzial Chung i otwarl drzwi. -A do czego bylbys mi potrzebny? -Znam tysiace lokalizacji. Sa zapisane w mojej pamieci, tak jak w twojej zapisane sa wspolrzedne. Jestem lokalizatorem. Moze bedziesz mnie potrzebowac, gdybys chcial sie udac... gdzies indziej. -Dlaczego mialbys to robic? - Jake wyjrzal na korytarz, odprowadzajac Giunga wzrokiem. -Wszyscy kochalismy Harry'ego. Ale tylko Trask mial okazje mu pomoc. Moze i ja bede przydatny, jesli cos pojdzie nie po twojej mysli. -Pomozesz mnie czy Harry'emu? - spytal Jake, gdy lokalizator byl juz blisko pomieszczenia dowodzenia. -A co za roznica? - krzyknal Chung, nawet nie odwracajac sie do tylu. - Powodzenia, Nekroskopie... Kilka mil na zachod od Karnobatu, w gorach Mocurica, lord Malinari stal w zakurzonym, ciemnym, okraglym pokoju i przez rozbite okno patrzyl na wschod. Cien wysokiego schronienia trojki Wampyrow padal na ziemie jak dlugi palec. Palec wskazujacy na wschod. -Na co patrzysz? - spytala zaciekawiona Vavara, ktora siedziala w ciemnym rogu, chroniac sie przed promieniami zachodzacego slonca swiecacego przez dziury w deskach zachodniej sciany. -Mysle - padla odpowiedz. - Zastanawiam sie, jak sie stad wydostac. -O ile mi wiadomo, jest tylko jedna droga. Ta sama, ktora przybylismy. Boisz sie, ze wpadlismy w pulapke? -To miejsce to nasza pulapka. Nie mysle, jak sie wydostac z tego miejsca, ale jak sie wydostac z Burgas. -Ach tak... - odpowiedziala Vavara, a jej oczy rozblysly w polmroku. - Twoj wspanialy plan. - Jej sarkazm saczyl sie z ust jak kwas. -Ten plan nie doprowadzi nas na krawedz smierci! - odparl Malinari. - W przeciwienstwie do twojego, kiedy znalezlismy sie na pelnym morzu bez ochrony przed sloncem! -W lodzi bylo zadaszenie, bylismy w cieniu. -Czyzby? W cieniu? O ile pamietam, to niezle nam dopieklo. Gdyby nie uratowali nas ludzie ze statku, to nie przetrzymalibysmy nawet godziny! -Ale przezylismy. Nasza praca nie na wiele sie zdala - glownie przez ciebie - ale przezylismy. Jezeli o mnie chodzi, to czegos sie nauczylam. Po pierwsze: nigdy nie ufac Malinariemu. Po drugie: nigdy nie wpuszczac innego Wielkiego Wampira do swego palacu, nawet z wlasnej woli. I po trzecie: nigdy nie wchodzic w przymierze, ale polegac na sobie, nawet za cene smierci. Ha! Lepiej by mi bylo w Krainie Gwiazd, ale pozwolilam sie namowic na wyprawe na te planete. Nie jest to dobre miejsce - za duzo slonca i zbyt krotkie noce. Jesli twoj plan zadziala, to bede bardzo zadowolona z powrotu do Krainy Gwiazd i z rozstania z toba! -Nawzajem. -Nie traccie czasu na sprzeczki - dotarl do nich dudniacy glos lorda Szwarta. - Slonce jest wysoko, a my powinnismy byc nisko. Musze sie zgodzic z toba, Vavara: ten swiat to pomylka. Za duzo swiatla, potwornego swiatla. -Slyszysz, Malinari? Powinienes - zauwazyla Vavara. -Hm - mruknal Malinari. -Lepiej sie przespijmy - zaswiszczal Szwart. -On ma racje - powiedziala ciszej Vavara. - Powinnismy odpoczac. -No to czemu tego nie robisz? - spytal Malinari. -Bo gdy ty nie spisz, ja rowniez wolalabym nie spac - padla odpowiedz. -Powinnas mi zaufac. Jestes mi potrzebna, podobnie jak Szwart. A wy potrzebujecie mnie. Musimy dzialac razem. A kiedy to sie skonczy, znowu bedziemy wrogami. -Tak, razem. I wszyscy dzialamy zgodnie z planem, twoim planem. I to wlasnie mi sie nie podoba, Nephram. Wszyscy realizujemy twoj plan, ale tylko ty znasz szczegoly. Upewnijmy sie, czy wszystko dobrze zrozumialam. Wyjasniam mi to jeszcze raz. -Och, Vavara - westchnal Malinari. - Moze ty nie jestes zmeczona, ale ja jestem. Meczy mnie nasza wojenka, uciekanie przed wrogami i to na tej Ziemi, ktora, gdyby nie Wydzial E, bylaby najcudowniejszym miejscem. Najbardziej meczy mnie twoj brak zaufania. Dobra, wyjasnie ci wszystko jeszcze raz, a pozniej sprobuje sie troche zdrzemnac. Ale jestem tez troche glodny, wiec skocze do tych panienek na dole, moze troche sobie lykne i czyms sie im odwdziecze, a pozniej bede snic przyjemne sny. -Jak chcesz - zgodzila sie Vavara. - Co mnie to obchodzi? To tylko kurewki, wymachuja nogami, pokazuja cycki i posladki. A ty jestes jurnym wampirem. Nie ograniczaj sie, rob, na co masz ochote... "possij i poruchaj", jak mowi stare powiedzenie z Krainy Gwiazd. Ale najpierw... -Tak, wiem - Malinari pokiwal glowa i westchnal. - Najpierw moj plan. Prosze bardzo: W parapsychicznym eterze jest teraz spokoj. Oznacza to, ze oni zajmuja sie tym, co i my powinnismy robic: spia. To madre posuniecie, oszczedzaja energie. Jakis czas temu probowalem ustanowic delikatne, telepatyczne polaczenie. Sprawdzalem, czy moge, bez budzenia podejrzen wniknac w ich sny. Ich sny byly wypelnione strachem, watpliwosciami i podejrzeniami... Wiekszosc dotyczyla oczywiscie nas. Inne sny byly niewyrazne, zagmatwane oprocz... tej dziewczyny, Liz. Tej, ktora byla juz prawie calkiem twoja na Krassos. Jej sny byly swieze jak bryza plynaca z Krainy Slonca. Achhhh! Tak slodziutkie, oszalamiajace! Snila o swoim kochanku, Jake'u Cutterze. Wiem, ze dla ciebie to wielka ujma, ze udalo jej sie uciec z twoich szponow na Krassos. Ale to tylko wyjdzie nam na dobre. Bedzie przyneta. Przyneta na tego Jake'a i na jego moc! On jest podobny do tego cyganskiego drania z Krainy Slonca, ktory zniweczyl nasza pace w ruinach starych zamczysk. Z tego co wiemy, nadal toczy tam wojne z naszymi porucznikami, niewolnikami i stworami. Powiedz, co nam przyjdzie z walki, ktorej nie mozemy wygrac? Nie wygramy, dopoki nie zdobedziemy lepszej broni. A czy jest lepsza bron od tej, ktora zastosowal Nathan? A wiec ten czlowiek, zwyczajny czlowiek, dysponujacy jednak nieprawdopodobnymi mozliwosciami, zniszczyl moj ogrod ukryty pod Kopula Rozkoszy w Xanadu, uratowal swoich kolegow, ktorzy juz znajdowali sie na przygotowanym przeze mnie stosie pogrzebowym, zrujnowal plany Szwarta, ten czlowiek ma slaby punkt! Tym punktem jest Liz. Przybyl, kiedy go wezwala w Xanadu. Choc Trask jest dowodca Wydzialu E, to jednak glowna bronia jest Jake Cutter. Potrzebujesz dowodow? Watpisz w to, ze Jake posiada Moc? To on dostal sie do znakomicie ukrytego ogrodu lorda Szwarta. Nie tylko sie tam dostal, ale na dodatek przezyl wybuch, ktory zniszczyl owoc jego ciezkiej pracy. On potrafi w oka mgnieniu pojawiac sie i znikac. Potrafi pokazac sie w jednym miejscu i zniknac tak samo jak Nathan z Krainy Slonca. Kto wie, jakie jeszcze posiada umiejetnosci? Kiedy go dopadniemy, to do Krainy Gwiazd razem z nami powroca jego tajemnice. Ukradne je wprost z umyslu Jake'a Cuttera. Nasza trojka, ja, ty, i lord Szwart, z zacieciem i sila cechujaca wielkich Wampyrow oraz z nowymi mocami pokonamy Nathana z plemienia Cyganow. Wyobraz to sobie. Przegralismy ostatnia wojne krwi w Krainie Slonca, ale kolejna... - Malinari specjalnie przerwal, zeby Vavara mogla sama wyciagnac wnioski. -To calkiem mily obraz, Nephram. Mnie osobiscie ucieszy zlapanie tej dziewczyny. Wyobrazam sobie, co zrobie z jej sliczna twarzyczka, achhh! -Tylko pamietaj - rzekl pospiesznie Malinari - przynajmniej na poczatku ma byc przyneta, na ktora zlapiemy Jake'a Cuttera. Nie mozesz jej uszkodzic. Wszystko przepadnie, kiedy zrobisz jej krzywde i zwampiryzujesz ja. Jake zabija wampiry, to daje mu sens i cel zycia. Jestem pewien, ze zarowno on, jak i Wydzial E zabijaja, jesli tylko by sie okazalo, ze ona jest jedna z nas. -A wiec on sie ukrywa, ten Jake Cutter - stwierdzila Vavara. - Ukrywa sie przed nami? Mysle, ze nie stanowi zbyt wielkiego zagrozenia! -Czyzby? Widzialas go na Krassos? Nie, ale on tam byl. Pod koniec wszystkiego wyczulem go... jego aure, podpis. Tego nie da sie z niczym pomylic. A ta dziewczyna, Liz. Byla zamknieta w bagazniku twojego samochodu, ktory, jak sama widzialas, utonal w morzu. Myslisz, ze jak przezyla? Kto ja uratowal? -Rozumiem cie - odpowiedziala Vavara, mruczac gardlowo. Jednak nie byl to pomruk przyjemnosci, ale wizja zblizajacej sie dzikiej, nienaturalnej zadzy. - Jezeli o mnie chodzi, to nie masz sie czego obawiac. Mamy wspolny i to ostatni interes. Jake bedzie twoj - zgodnie z twoim planem - ale dziewczyna nalezy do mnie. Obiecuje ci, ze nie zrobie jej krzywdy... dopoki nie wrocimy do Krainy Gwiazd. Jesli chodzi o moce, ktorymi obiecales sie z nami podzielic. Razem ze Szwartem przypilnujemy cie, zebys spelnil obietnice. Jesli tylko sprobujesz sie tego wyprzec, to oboje cie dorwiemy. Byc moze mnie moglbys sie oprzec, ale Szwartowi? Nam obojgu? Watpie. -Niech tak sie stanie - Malinari podsumowal rozmowe i lekko zginajac sie w talii, skierowal sie ku schodom. Vavara odprowadzila go wzrokiem, gdy schodzil na dol po schodach i znikal w mroku. Jednak tuz przed zniknieciem Malinariego, ich szkarlatne spojrzenia spotkaly sie i Vavara odkryla, ze nic w jego myslach nie potwierdzalo poczynionych obietnic. Zgoda, Malinari, niech tak sie stanie - Vavara powtorzyla w myslach, starajac sie za wszelka cene nie ujawnic swego odkrycia. - Pozwol jednak, ze raz jeszcze powtorze co mowilam. To jest moje slubowanie, Nephramie Malinari. Moje... i wszystkich istot, jakie powstana z moich jaj. Zobaczymy, czy i jak spelnisz swoja obietnice... Jakis czas potem, kiedy Vavara juz spala, w przebieglym umysle Malinariego zagoscily takie oto szczelnie ukryte mysli: Tak, spij. Spij, Vavaro, a takze i ty, Szwarcie. Teraz w spokoju wszystko zaplanuje. Ty, Vavaro, ze swoja horda czekajaca na narodziny z jaj, i ty, bezpostaciowy lordzie Szwart, ktory uwielbiasz przebywac w ciemnosciach - czy mialbym z wami sie dzielic czyms, co nalezy tylko do mnie? Moim zdaniem nie. To ja odkrylem prawde o Jake'u Cutterze. Zachowam to dla siebie i wykorzystam do tego, zeby was sie pozbyc. W przeszlosci Kraina Gwiazd i Slonca za bardzo sie wycierpiala od nadmiaru lordow i ladies. W zupelnosci wystarczy jeden pan, Nephram Malinari. I tak sie stanie. Nastepnie wyslal swa mysl, starajac sie zbadac cos, co zadziwialo go coraz bardziej: aura ludzi z Wydzialu E stawala sie coraz silniejsza i zmieniala sie z godziny na godzine. Moglo to oczywiscie wynikac z tego, ze ludzie Wydzialu przygotowywali sie do wysilku, jaki ich czekal po zachodzie slonca. Mozliwe takze, ze ich talenty, dzialajac wspolnie, wzmacnialy sie. Rowniez ich zaslony stawaly sie mocniejsze. Liz i ta druga kobieta byly telepatkami i do ich umyslow powinno byc stosunkowo latwo sie dostac. A jednak nie bylo to mozliwe. W Xanadu Malinari podzialal swoim umyslem na Liz w taki sposob, ze wpadla w pulapke. Teraz jednak nie bylo to mozliwe. Jej zaslony dzialaly nawet w trakcie snu i gdyby jej sny milosne nie skupialy sie tak mocno na Jake'u Cutterze, to zapewne nic z nich nie udaloby sie odczytac. Podobnie bylo z Millicent - kobieta Bena Traska. Ona takze rozpostarla wokol siebie umyslowa zaslone, cos w rodzaju mgly, ktora nie pozwalala na ingerencje z zewnatrz. Malinari potrafil rozpoznac poszczegolne osoby, ale dostep do ich umyslow byl zamkniety. Jezeli chodzi o Traska, to w jego wypadku sprawa powinna przedstawiac sie najlepiej. Jego umysl rozpoznawal "prawde". To dzialalo instynktownie, wiec nie mogl takze oklamywac samego siebie ani niczego ukrywac. Nie akceptowal klamstw, a wiec nie akceptowal rowniez falszywego obrazu samego siebie. A jednak i jego umysl byl zasloniety. Byl jeszcze ten Inny - stary i nieprzenikniony. Jego aura byla niczym dym palonego drewna, ktory rozposcieral sie w roznych kierunkach, zaslaniajac nie tylko jego tozsamosc, ale nawet sam fakt jego istnienia. To przypomnialo Malinariemu Kraine Slonca. Cyganie, na ktorych polowal, rowniez potrafili sie w taki sam sposob ukrywac. Moze byl to Cygan albo potomek niewolnikow z Krainy Slonca. W ekipie z Wydzialu E bylo jeszcze dwoch. Lokalizator, ktos nowy, kto niewatpliwie zastapil tego glupca, ktory zginal w Sirpsindigi. No i ten, ktory odczytuje przyszlosc. Ciekawe, ze w wypadku tego ostatniego nic sie nie zmienilo! Ani jego aura, ani niemoznosc pojecia jego talentu. W jego umysle nie bylo nic z przeszlosci, co pozwoliloby poznac jego historie. Nic z terazniejszosci, co mogloby pokazac, czym sie teraz zajmuje. Za to co pewien czas pojawial sie chaotyczny wir polowicznie uformowanych obrazow, ktore znikaly prawie natychmiast z chwila zaistnienia. Co wiecej, obrazy pojawialy sie wowczas, gdy mialy zwiazek z przyszloscia. Ale czy moglo byc inaczej w wypadku Goodly'ego? W koncu przyszlosc to cos bardzo nieodgadnionego. Troje z tych mscicieli uleglo pewnej zmianie. Nawet czworo, jesli doliczyc do nich Jake'a Cuttera. Choc byl gdzies daleko, to jednak jego aura byla bardzo zywa i mocno emanujaca w psychosferze. Byla to zagadka z duza liczba mozliwych rozwiazan. Malinari musialby byc glupi, gdyby nie dostrzegl chocby jednego z nich. Jednak w takie rozwiazanie naprawde trudno byloby uwierzyc... Jedna z dziewczat poruszyla sie i jeknela przez sen. Malinari siegnal reka, poglaskal ja po obnazonym udzie i wyszeptal uspokajajace slowa. Jego glowa spoczywala na kolanach innej niewolnicy. Do jego nozdrzy dotarl zapach plynacy z jej lona, ktory mozna bylo porownac do pieczeni przygotowywanej w Krainie Slonca. Przez chwile przemknela mu mysl, zeby ja posiasc, a nawet wszystkie niewolnice, ale po chwili porzucil ten pomysl. Wkrotce bedzie potrzebowac duzo sil. Zasadzka na ludzi z Wydzialu E... mozliwe problemy w Perchorsku... no i te, ktore pojawia sie w chwili rozprawy z Vavara i Szwartem. O wiele lepiej bylo teraz polozyc sie spac. Przeklal slonce wiszace nad zachodnim horyzontem i postanowil przespac sie i zregenerowac swe sily. Bedzie ich duzo potrzebowac - aby podbic dwa swiaty. Swiaty, ktore beda nalezec do jednego, wampirzego imperium. Pojawia sie tez nowe sily - sily trudne do wyobrazenia, sily, ktorych z nikim nie bedzie dzielic... Trzy godziny pozniej. Malinari obudzil sie, chwycil powietrze w nozdrza i wyslal krotka, ale skoncentrowana informacje telepatyczna do Vavary i Szwarta: -Ciemnosc zapadla, a oni nadchodza! Kiedy Malinari zauwazyl, ze jego towarzysze zaczeli sie wybudzac ze snu, zaczal budzic spiace dziewczeta. Zostala tylko szostka; reszta byla rozlokowana w roznych miejscach po drodze. Trupa znana jako "Wampirki Vaia" zaczela wiesc teraz zycie lub raczej dzielic los nieumarlych jako zwyczajne wampiry na terenie Turcji. Szostke budzacych sie wlasnie dziewczat czekala mniej szczesliwa przyszlosc. -Sluchajcie - odezwal sie do nich Malinari. - Nadszedl czas, o ktorym wam juz mowilem. Wiecie, kim jestescie, a wlasciwie kogo z was zrobilismy. Ludzie, ktorzy nas scigaja, beda chcieli was zabic. Slowa Malinariego zostaly powitane westchnieciami, jekami, sykiem i zaniepokojeniem. Nagie ciala poruszyly sie w mroku. Stojac wsrod resztek workow i ziarna, naciagaly na siebie strzepy odzienia. Ich trojkatne oczy blyszczaly dzikim, zielono-zoltym swiatlem potwierdzajacym status wampirzego niewolnika. -Zabija was - mowil dalej Malinari - ale tylko wowczas, gdy na to pozwolicie. Ale pamietajcie, ze jestescie znacznie silniejsze! Juz jako tancerki bylyscie silne i wysportowane, a teraz wasze sily zostaly pomnozone. Dalismy wam sile, zebyscie sie mogly bronic. Pamietajcie, ze krew to zarowno zycie, jak i sila. A wasi przesladowcy... sa pelni dobrej, silnej krwi! -Achhh! - padla odpowiedz. Rozblysly biale zeby odsloniete cofajacymi sie wargami. -Ide teraz na gore - rzekl Malinari. - Jesli wasi wrogowie przedra sie przez was, bedziemy wiedziec, ze jestescie martwe. Pokazcie, co potraficie, a zyskacie wolnosc. Tak, wolnosc - bedziecie mogly wyruszyc w swiat i zdobyc go dla siebie! Zrozumialyscie? -Takkk, panie - zabrzmiala odpowiedz, ktora byla jak jeden swist wydobywajacy sie z martwego gardla. -Doskonale. Dobrze! Ukryjcie sie jak najlepiej. Zasloncie sie workami albo pochowajcie sie w najciemniejszych zakamarkach. To nie powinno wam sprawiac klopotu, poniewaz jestescie teraz stworzeniami zyjacymi w ciemnosciach. Ide, ale pamietajcie, ze macie moje blogoslawienstwo. Niech noc trwa dlugo, a ciemnosc bedzie z wami. Malinari poszedl na gore, a szostka wampirzyc ukryla sie w mroku. W swym czarnym sercu Malinari dobrze wiedzial, ze jego blogoslawienstwo bylo bluznierstwem, a noc i ciemnosc nie pozostana dlugo z jego niewolnicami... XXIV Atak na wiatrakPrawie niezauwazalnie cienie gestnialy, wydluzaly sie, az w koncu po jakiejs godzinie zlaly sie z mrokiem zapadajacego zmierzchu. Wraz z zapadnieciem nocy w minibusie ustala wszelka konwersacja. Do Karnobatu pozostala mila, moze dwie. Na polnocy widac bylo pasmo gor, ktore bieglo rownolegle do drogi. Gory wygladaly, jakby plywaly w gestniejacej mgle. Na drodze nie bylo duzego ruchu i z naprzeciwka nadjechalo zaledwie kilka samochodow, ktore blysnely swiatlami, po czym zniknely w niecodziennej ciszy. Nawet klekotanie glosnego silnika zdawalo sie zmniejszyc natezenie. Kierujacy samochodem Ben Trask wyraznie zwolnil. Instynkt podpowiadal mu, ze sa juz bardzo blisko. -Skrec w lewo w najblizsza przecznice - odezwala sie niespodziewanie, siedzaca obok Traska, Millie. - One sa gdzies tam, w gorach. -Skrec w lewo i zatrzymaj sie! - mruknal stary Lidesci siedzacy w tyle samochodu. - Za jakies pol mili wjedziemy w mgle. Ale sa rozne rodzaje mgly i chcialbym te sprawdzic. -No i powinnismy zawolac Jake'a - dodala Liz. Jej glos zdradzal drzenie jej ciala, choc wcale nie odczuwalo sie chlodu. - Koniecznie powinnismy wezwac Jake'a. Trask odwrocil sie i unoszac brwi, spojrzal na Liz. Nastepnie wlaczyl kierunkowskaz i skrecil w lewo, wjezdzajac na wiejska, bita droge. Minibus zatrzymal sie obok kepy starych drzew oliwnych. Schodzac z gor, mgla byla w tym miejscu stosunkowo rzadka i owijala sie dookola stop podroznikow, ktorzy zaczeli wysiadac z samochodu. Millie byla zarumieniona, podobnie jak Liz. -Nic wam nie jest? - zaniepokoil sie Trask. - Wyglada na to, ze slonce was przypieklo. Jestescie zarozowione... albo macie po prostu zdrowe rumience. -Chyba mnie troszke przypieklo - odpowiedziala Millie. - Kiedy sie zatrzymalismy w zagajniku. Staralam sie schowac w cieniu. W chlodzie jest mi o wiele lepiej. Liz nic nie powiedziala, ale Trask bez trudu zauwazyl, ze obie kobiety spojrzaly po sobie z... zastanowieniem? Paul Garvey pomogl Lardisowi przykleknac i stary Lidesci powachal mgle niczym pies na polowaniu. Nastepnie przy wtorze trzaskajacych kosci wyprostowal sie, pokrecil glowa i powiedzial: -Zwykla mgla. Jednak nie moge sie powstrzymac od wspomnien, kiedy widze, jak mgla w podobny sposob splywa ze wzgorz. Jesli chodzi o tych bydlakow, to lepiej zachowac nadmierna ostroznosc. Ian Goodly wpatrywal sie w linie wzgorz zaczynajacych sie jakas mile dalej. -Wiatraki - powiedzial. - Jeden calkiem duzy. Wygladaja na nieuzywane. Trask podazyl wzrokiem za spojrzeniem prekognity i stwierdzil: -Wygladaja tak samo jak wiatraki w Grecji - powiedzial. - Nic dziwnego, w koncu jestesmy bardzo blisko wybrzeza. -Ale blizej do Morza Czarnego - zauwazyl Goodly. - Sa ustawione w taki sposob, zeby lapac wschodni wiatr od morza. Wyglada na to, ze tylko jeden z nich moze jeszcze funkcjonowac. Ten najblizszy z calej czworki. -Tak - potwierdzila Millie - ale ten, ktory nas interesuje, jest najdalej. -Tez tak uwazam - potwierdzila Liz. Obie kobiety zmarszczyly brwi i ze zwezonymi oczami patrzyly na najdalszy wiatrak. Mial polamane lopaty, ktore wygladaly jak wyrwane ze stawow rece. Szczyt wiatraka zakonczony spadzistym dachem odbijal ostatnie promienie zachodzacego slonca. Na samej gorze widac bylo trzy okna, dwa w jednej linii podobne byly do pustych oczodolow, a jedno w srodku i nieco nizej moglo przypominac nos. Kiedy patrzyly na te konstrukcje podobna do wielkiego czlowieka, wiatrak szybko stal sie jedynie zarysem na coraz czarniejszym tle nieba... Garvey, podobnie jak Liz i Millie, przygladal sie drewnianej budowli. -Tak, to oni - potwierdzil przypuszczenia telepatek. - Lepiej sie stamtad wycofajcie. Czuje, ze ich smog umyslowy zmniejsza sie. Zaczynaja sie budzic i automatycznie stawiaja zaslony. -Wynoscie sie stamtad - rzucil Trask, pociagajac jednoczesnie kobiety za rece i odwracajac je w druga strone. -W porzadku, Ben - powiedziala Millie lagodnie, uwalniajac sie z jego uchwytu. - Nie musisz sie martwic. Wiemy, co robimy. -Tak czy owak Wielkie Zdarzenie sie zbliza - zauwazyla Liz - i nie mozemy go uniknac. Jak sam powiedziales, musimy sie przygotowac na jego nadejscie. Czy moge juz zawolac Jake'a? -Nie - odpowiedzial Trask. - Jesli Malinari i reszta - plus dziewczyny z rewii - juz nie spia, to natychmiast sie zorientuja, ze Jake jest z nami. Jake to nasz as w rekawie i chce go wyciagnac w ostatniej chwili. Zawolamy Jake'a, kiedy wejdziemy do mlyna, pod warunkiem ze smog umyslowy nadal bedzie obecny. Teraz tylko stracilibysmy czas. Wsiedli do minibusu i jadac powoli po wertepach, dojechali do wzniesienia. Wjechali na polna droge wiodaca trawersem pod gore. Szczyt wzgorza, na ktorym stal wiatrak, przypominal splaszczona kopule. Otoczony dziurawym plotem wiatrak stal na czteroakrowej dzialce. -Me ma sladu zycia - pomyslal Trask. -Ale za to pelno sygnalow dochodzacych od nieumarlych! - zauwazyla Liz, kiedy Trask wrzucal luz i zatrzymywal samochod w cieniu wiatraka. -Wiem - odpowiedzial, patrzac przez okno na fasade zrujnowanego budynku. - Tez to czuje, tylko ze tym razem czuje, ze nie poddaje sie oszustwu. -Mamy szczescie - powiedzial Garvey. - Jej czar promieniuje falami. Mozna by przysiac, ze to jest swiete miejsce. -Na Krassos to faktycznie bylo swiete miejsce - zauwazyl cichym glosem prekognita. - Przynajmniej zanim nie pojawila sie tam Vavara. Wydawalo sie nam, ze jej zamczysko to klasztor, ale w rzeczywistosci byl to obraz wysylany przez Vavare, ktora ukrywala w ten sposob groze niesmierci. To miejsce wydaje mi sie podobne. Sielankowa, wiejska sceneria, ktora mozna zobaczyc na wielu obrazach. "Wiatrak o zmroku". Tyle ze tym razem autorka obrazu jest lady Vavara. -Zabilaby cie, gdybys tak do niej sie zwrocil - powiedzial Lardis. - Nawet za sama mysl tego rodzaju! Lady? O nie. Nigdy. Ona gardzi tytulami. Jej imie to Vavaaara i brzmi ono jak warczenie dzikiej bestii. -Twoja scenka to pieprzone klamstwo! - rzucil w powietrze Trask. Nastepnie wrzucil bieg i objechal wiatrak dookola, wzbudzajac tumany kurzu. Po przejechaniu pelnego okregu zatrzymal sie w tym samym miejscu. -Jest tylko jedno wejscie - stwierdzil na glos. - Przez tamte drzwi. Patrzac na okna, wyglada na to, ze jest tam kilka pieter. Tak czy owak jest to duzy budynek o duzej powierzchni. Liz, Millie, powiedzcie, gdzie sa te dranie? Co te krwiopijce planuja? -Sana samej gorze - Millie odpowiedziala natychmiast. - Slychac bzyczenie jak w gniezdzie os. Poza smogiem wyczuwam... strach? Panike? Niepewnosc? Sa jak - nie jestem pewna - jak szczury w pulapce. -Nie - Trask zdecydowanie zaprzeczyl glowa. - To byloby zbyt proste. Czuje tam inny rodzaj szczurow. Cos chce nam przekazac wiadomosc, ze nie ma wiekszego zagrozenia, a to tylko powieksza moje przekonanie, ze jest tam bardzo niebezpiecznie. Liz, od dosc dawna chcialas zawolac Jake'a. Mysle, ze nadszedl czas. Potrzebujemy jego oraz naszej broni. Wysiadac. Wszyscy wysiedli z samochodu, a Liz zaczela nawiazywac kontakt z Jakiem... Jake uslyszal wezwanie Liz niezwykle wyraznie, tak wyraznie, jak nigdy wczesniej, chociaz znajdowal sie w Centrali Wydzialu E. Uslyszal Liz, jakby wlasnie byla z nim w pokoju Harry'ego. Ale zamiast Liz w pokoju przebywal Gustaw Turczin i John Grieve. Jake lezal na lozku z rekami pod glowa, ubrany w swoj czarny zestaw. -Jake? Jestes nam teraz potrzebny. Bron takze. -Liz? - odpowiedzial, wstajac jednoczesnie z lozka. Wyczul w jej glosie ponaglenie i wiedzial, ze nie ma ani chwili do stracenia. Turczin i oficer dyzurny siedzieli w nogach lozka i rozmawiali ze soba sciszonym glosem. Na widok ruchow Jake'a umilkli, po czym rosyjski premier podszedl do Jake'a i spytal: -To juz? - Nagle jego oczy rozszerzyly sie i widac w nich bylo oczekiwanie. -Tak - mruknal Jake, zarzucajac na swoje szerokie ramiona piecdziesiat kilo smiercionosnego uzbrojenia. - Juz. Ale mozemy znalezc sie w bardzo niebezpiecznej sytuacji. -Panie premierze? - odezwal sie John Grieve. - Mysle, ze poslugiwanie sie tym nie sprawi panu trudnosci. Miejmy nadzieje, ze nie bedzie takiej koniecznosci. Turczin spojrzal na niego i zobaczyl, ze Grieve wrecza mu zmodyfikowanego automatycznego browninga kaliber 9 mm. Turczin wzial pistolet do reki i wlozyl go do kieszeni razem z trzema magazynkami pelnymi srebrnych naboi. -Jest pan gotowy? - spytal Jake. - Nadal pan chce zabrac sie ze mna? -Tak, to znaczy nie. Przeciez nie mam wyboru. - Turczin wzruszyl bezradnie ramionami. -No to ruszamy. Prosze mnie wziac za reke, zamknac oczy i zrobic krok naprzod. I nie... -Achhh! - westchnal Turczin i ten dzwiek zaczal odbijac sie echem w Kontinuum Mobiusa. -...nie krzyczec - Jake dokonczyl zdanie, ktore zaczal mowic ciut za pozno. - W Kontinuum nie trzeba nic mowic. Wystarczy samo myslenie. Mysli sa rownie wyrazne jak mowa. -Telepatia? - Turczin szybko sie zorientowal i dostosowal. Bylo to calkowicie zrozumiale dla szefa rosyjskiego Wydzialu E. -Cos w tym rodzaju - odpowiedzial Jake. - W tym miejscu nie ma nic, co nie zostalo tu wprowadzone z zewnatrz. Wiec nawet mysli maja swoja wage. -Ale ja nic nie waze! - powiedzial Turczin. - O Boze, ja spadam! -Juz po wszystkim - powiedzial Jake, przeprowadzajac go przez drzwi Mobiusa. Turczin zachwial sie, ale Jake zdazyl go podtrzymac. Premier Rosji otworzyl oczy. Zmiana oswietlenia przy przejsciu z jasnego pokoju Harry'ego do mrocznego wieczoru w Bulgarii przyprawila go o ponowne zachwianie rownowagi. Jednak tym razem pomogl mu Ben Trask, ktory jednoczesnie glosno warknal -Jake, do jasnej cholery! O co chodzi? Gustaw Turczin? Co on tutaj robi? -Wyszlo na to, ze jestem mu to winny - odpowiedzial Jake, kladac bron na ziemi i sciskajac Liz. - Podobnie jak ty. -My... mamy umowe - wysapal Turczin. - Przybylem tutaj, zeby upewnic sie, ze dotrzymasz swego zobowiazania. - Po czym zmarszczyl nagle czolo, poniewaz jego wzrok przykulo swiatlo. Nie dotyczylo ono jednak jego wzroku, ale bardziej oczu Traska, Millie, Liz i Jake'a. Ich oczy swiecily w mroku. Moglo to byc oczywiscie odbicie ksiezyca, ktory byl w pelni i wlasnie coraz wyzej swiecil nad wzgorzami. -Nie mamy teraz czasu na zalatwianie interesow - odparl Trask, patrzac to na Turczina, to na Nekroskopa. - Jake, naszym zdaniem na gorze tego wiatraka sa wszystkie trzy Wampyry. Liz i Millie mowia, ze czuja sie przez nas osaczone. Ale ja nie jestem tego taki pewien. Mysle, ze Malinari realizuje podobny scenariusz jak w Xanadu. Tak czy owak przybylismy tutaj, zeby je zniszczyc, a przynajmniej zrobic wszystko, co w naszej mocy. Ian Goodly przewidzial koniec tej akcji, nie wiemy, czy stanie sie to teraz, czy pozniej, ale wiemy, ze wszyscy bedziemy brac w tym udzial. Teraz ty, ja, Ian i Paul wchodzimy do srodka. Dzieki temu nie bedziemy razem i unikniemy scenariusza przewidzianego przez prekognite... przynajmniej taka mam nadzieje! Co do tego, co nas czeka w srodku... -Te dziewczyny tez tam sa - powiedziala Millie, wpatrujac sie w ciemne okna wiatraka. - Sa bardzo wystraszone, pobudzone i ogromnie niebezpieczne! To pierwsza linia obrony Malinariego. Musicie sie przez nia przebic, zeby dotrzec do niego i do dwoch pozostalych stworow. Pamietajcie, ze to juz nie sa ludzie i ze oddamy im przysluge. -Dobra, wystarczy - Trask pokiwal glowa. - Lardis i Gustaw... - przerwal na chwile, zeby przyjrzec sie premierowi. - Niech cie szlag, z twoja polityka i przeszkadzaniem! Zostancie tutaj z Liz i Millie. Pilnujcie drzwi. Jesli wyjdzie cos, co nie jest nami... -...Wiemy, co mamy robic - zapewnil go Lardis, trzymajacy w jednej rece automat 9 mm, a w drugiej barbarzynska maczete. -No to ruszamy - rzekl Trask, sciskajac granaty i specjalnie zaadaptowany pistolet maszynowy. Pozostala trojka wziela bron, ale w chwili gdy juz ruszyli do drzwi, premier Turczin zawolal: -A co ze swiatlem? Tam bedzie ciemno. Czy wystarcza wam laserowe celowniki? Trask nawet sie nad tym nie zastanowil. W istocie nawet nie zauwazyl, ze jest ciemno. Z drugiej strony prawie jednym glosem odezwali sie Goodly i Paul Garvey: -Ma racje. Po czym Goodly wyciagnal z kieszeni latarke. Nastepnie dodal: -Tak przy okazji, to nie dziala w taki sposob. -Co tak nie dziala? - spytal Trask idacy na czele grupki. -Unikanie przyszlosci - wyjasnil prekognita. -Nie przejmujcie sie ciemnosciami - odezwal sie Jake. - Mam tu wystarczajaca ilosc swiatla dla wszystkich we mlynie. - Po czym podniosl do gory lufe miotacza ognia, delikatnie nacisnal spust, wypuszczajac przed siebie smuzke ognia, ktora przeciela mrok nocy. -Ostroznie z tym sprzetem. To miejsce wyglada jak stos gotowy do podpalenia! Chwile pozniej wydobywajace sie z ich broni laserowe promienie zaglebily sie w ciemnosc za drzwiami, penetrujac wnetrze wiatraka... Na gorze budynku Malinari zwrocil sie do wiedzmy Vavary (ktora teraz przybrala postac kobiety) oraz do lorda Szwarta (ktory mniej wiecej przypominal czlowieka): -Plan zadzialal i to nawet lepiej, niz sie spodziewalem. Ida tutaj. Kiedy pietro nizej zacznie sie walka, my rowniez zejdziemy na dol... ale na zewnatrz! Oni zostawili najslabszych przed mlynem. -Co? - Szwart skorzystal ze swego nibyglosu. - A co z silniejszymi? Jednego z nich widzialem w grocie od dawna zapomnianej przez ludzi. Posiadal diabelskie moce, takie same jak Nathan, i korzystal z nich ze strasznym skutkiem! To jest ten czlowiek, ktorego chcesz pojmac, jeden z czterech, ktorzy wlasnie do nas ida? -Tak, pojme go, ale nie tutaj i nie teraz. Mowilem juz, jak to rozegramy, zapomniales? Zwracajac sie w taki sposob do Szwarta, Malinari popelnil blad. -Dobrze pamietam twoje plany! - Szwart wyplynal z ciemnego kata. - Przypominam sobie stulecia spedzone w Krainie Wiecznych Lodow, pamietam o zniszczeniach w Krainie Gwiazd, kiedy udalo sie nam powrocic z wygnania, destrukcje wszystkiego, co zrobilismy, i w koncu ucieczke do innego swiata przed Nathanem Kilklu. Co powiesz o tamtych planach? Jak widzisz, moja pamiec jest dosyc dobra! -Nie mamy teraz czasu na klotnie - Malinari wycofal sie. - Teraz mozesz sie zemscic, ale nie rob tego na mnie! Zlapiemy tego, ktory wyrzadzil nam tyle szkod. Zapewniam cie, ze zaryzykuje nawet swoim zyciem dla tej kobiety, Liz. To ona jest naszym celem. Tylko kobieta, Liz. Jezeli chodzi o reszte... przygotowalismy dla nich pulapke. Wystarczy ja uruchomic. Na dole czuc nafta, ale zablokowalismy im umysly i nie wyczuja tego zapachu... moze oprocz Traska. Prawdopodobnie uda im sie uciec, tak jak uciekli z Xanadu, ale dzieki temu bedziemy mogli niepostrzezenie sie oddalic. Potem bedziemy dobrze przygotowani na ostatnie starcie. Jake, ten Nekroskop, przybedzie ratowac swoja ukochana Liz. Achhh! -Mam powierzyc wam swoje bezpieczenstwo? - spytala Vavara. - Jestesmy bardzo wysoko, a ja zawsze bylam slaba w przeksztalcaniu ciala i w lataniu. - Jesli mnie upuscicie... to moge sie dotkliwie polamac. -Alez nie upuscimy cie, siostro - odpowiedzial Malinari - przeciez nie bedziemy cie dzwigac! -Co?! - wiedzma zaniepokoila sie. - Domyslam sie, ze zlecimy na dol. -Tak, my zlecimy, to znaczy ja i lord Szwart. - Ale... -... Ale najwazniejsza jest szybkosc! - przerwal jej Malinari. - Nie mozemy byc objuczeni twoim ciezarem, sama musisz zejsc na dol. Po tym co pokazalas na Krassos, z pewnoscia nie bedziesz miec najmniejszych trudnosci. Przypomnij sobie hotel w Turcji... lazilas po scianie jak jaszczurka! -Ha! - Vavara spojrzala za okno. - W tym towarzystwie to ty jestes jaszczurem i nie mam zamiaru o tym zapomniec! No trudno, co bedzie, to bedzie. Zaczynam schodzic. -Nie - powiedzial Szwart, zagradzajac jej przejscie. - Ci, co zostali na dole, moga cie zauwazyc. Sa uzbrojeni i trafia cie jak muche na scianie. -Szwart ma racje - zauwazyl Malinari. - Zejdziesz, kiedy na dole rozgorzeje walka... Lady! -Dran! - syknela, a jej oczy rozblysly swiatlem. -Cicho badz - Malinari usmiechnal sie, choc byl to dosyc nerwowy usmiech. - Jesli juz musisz cos robic, to skorzystaj z twojej mocy oszukiwania. Daj im poznac, ze sie "boimy", wyslij do ich mozgow smrod strachu. Tylko prosze cie, nie jecz, bo to zrobi z ciebie jeszcze wieksza jedze. -Ty skurwysynu! - zasyczala, trzesac sie ze wscieklosci. Jednak zrobila, o co ja proszono, poniewaz chodzilo o ratunek... Na dole Trask wraz ze swoimi ludzmi przeszukiwal parter, ale nie znalazl niczego oprocz kupek zgnilego ziarna, sterty starych i zgnilych workow, zardzewialych narzedzi i sparcialych pasow, ktore byly reliktami porzuconego mlyna. Jednak na stromych schodach widac bylo slady stop odbitych w grubej warstwie kurzu. Wszystkie wskazywaly na jeden kierunek i zaden ze sladow nie zdradzal schodzenia na dol. U gory znajdowaly sie co najmniej trzy poziomy, a do najwyzszego pietra bylo jakies szescdziesiat stop. -Czujecie cos dziwnego? - zapytal cicho Trask, zaczynajac wchodzic na schody. -Tylko strach - odpowiedzial telepata Paul Garvey. - Moze Liz i Millie maja racje co do tego, ze potwory panikuja na samym szczycie wiatraka. Dlaczego pytasz? Co czujesz? -Urzadzenia, silniki, olej - odpowiedzial Trask. - Nie jestem pewien... moze takze strach. Ale wydaje mi sie, ze to tylko maskuje cos innego. Moze wyczuwam klamstwa. Vavara potrafi sie swietnie maskowac, a Malinari nie ma sobie rownych w telepatii. -Ale nie sa niezwyciezeni - powiedzial Nekroskop. - Jesli sa na gorze, to maja sie czego obawiac. Szwart wie, czego sie moze po mnie spodziewac. Vavara dostala lekcje na Krossos. Jak widac, historia sie powtarza. -Ale to jeszcze nie to. To nie jest to wielkie wydarzenie, o ktorym wam mowilem. Jest ciemno, ale to inny rodzaj ciemnosci. Tam bylo ciemno jak... w grobowcu faraona. -Jake - odezwal sie cicho Trask - chodz ze mna. Bez oslony nie chce wystawiac glowy ponad podloge. Jake, stawiajac ostroznie stopy na trzeszczacych schodach, podszedl blizej starszego mezczyzny i nacisnal lekko spust, wypuszczajac do przodu krotka smuge ognia. -Ostroznie z tym sprzetem! - ostrzegl go Trask. - Kurz i sproszkowane ziarno moga narobic balaganu. W niektorych wypadkach to dziala jak metan, wybucha jak bomba! - Nastepnie wciagnal nosem powietrze, skrzywil sie i dodal: - Moze wlasnie czulem ten zapach: gazy spalinowe z twojego miotacza. Jake stanal stopien wyzej i znalazl sie obok Traska. Garvey i Goodly dolaczyli do nich. Ponownie laserowe promienie oswietlily mrok, przesuwajac sie po drewnianych scianach i podlodze. Tu bylo jeszcze wiecej rozrzuconego ziarna. Kilka myszy wyskoczylo z gniazd uwitych w gnijacych workach i pobieglo szukac bezpieczniejszego miejsca do swoich norek. Wszedzie wisialy geste pajeczyny. -Ian - odezwal sie Trask. - Masz cos? -Nic o przyszlosci - prekognita pokrecil glowa. - Kiedy za bardzo sie staram, to mam zazwyczaj taki wynik. Wnetrze wiatraka zwezalo sie ku gorze. Srodkowy szyb przebiegajacy przez sufit i podloge, ktoredy kiedys przebiegal pas transmisyjny, byl teraz pusty. Kiedy ruszyli dalej po schodach, Goodly omiotl wnetrze jeszcze raz swiatlem latarki i... zobaczyl ruch kurzu i cos zoltego pomiedzy deskami sufitu. W swietle latarki opadajacy kurz wygladal jak zloty pyl. -Patrzcie - szepnal. Pozostali czlonkowie druzyny zobaczyli to, co widzial Goodly. -Cos sie tam poruszylo - powiedzial Garvey. Dobiegajace z gory skrzypniecie podlogi potwierdzilo jego przypuszczenia. -To tancerki - rzekl Trask ochryplym glosem. - Millie mowila, ze spotkamy je pierwsze. Jak mowi powiedzenie, jest to brudna robota... wiec zrobmy ja! Nie czekajac dalej, ruszyl do gory po trzeszczacych schodach. Jake byl tuz za nim i obaj mezczyzni rownoczesnie przykucneli, gdy dotarli na kolejne pietro. Garvey i Goodly staneli tuz za nimi, omiatajac pomieszczenie laserowymi promieniami celownikow. Jednak - przynajmniej na razie - nie znalezli celu.Prekognita zaczal swiecic latarka po wszystkich katach. Zobaczyl plataniny pajeczyn... zwisajace z poprzecznych belek... stos smieci wrogu... kupki zgnilego ziarna... oczy myszy odbijajacych swiatlo latarki, a potem inne oczy, dzikie, swiecace, bedace zbyt wysoko nad podloga, zbyt duze i zbyt daleko rozstawione od siebie, zeby byly mysimi oczkami! -Achhhh! - dotarlo do nich z gory ni to westchniecie, ni ziewniecie. Po zwisajacych z belek zardzewialych lancuchach spuszczaly sie dwie polnagie dziewczyny. Mialy szeroko rozwarte usta, w ktorych blyszczaly dlugie, biale i ostre jak brzytwa zeby! Paul Garvey przechwycil ich mysl. Byla to mysl zabarwiona na czerwono. -Ludzkie serce, wciaz bije - swieze, czerwone mieso! Sila! Zycie! Kreeeew! A krew to zycie! Garvey zadzialal natychmiast i to ze smiertelnym skutkiem. Przystawil kolbe do ramienia, nacisnal spust i strzelil seria, ktora doslownie zatrzymala jedna z dziewczyn w polowie drogi. Z piskiem, ktory az wzniecil kurz, odpadla od lancucha i poleciala do tylu, pchana sila pokrytej srebrem stali. Ale jej towarzyszka zeskoczyla na podloge, wstala i syczac z nienawisci, siegala rekami do przodu, jakby miala szpony zamiast dloni. Trask i Goodly strzelili jednoczesnie. Dwom strumieniom kul towarzyszylo swiatlo ognia wydobywajacego sie z luf. Dzieki temu nie widzieli najgorszego: glowy dziewczyny, ktora eksplodowala niczym przejrzaly melon. Bezwladne cialo polecialo do tylu i zniknelo. Ale oddzial nie mial szans na chwile wytchnienia, poniewaz w mrocznym wnetrzu wiatraka ozyly cienie i zaczely nadciagac ze wszystkich stron... Vavara byla juz w polowie drogi. Schodzila po przekatnej i dotarla do rogu jednej z pieciu scian, po czym zniknela z pola widzenia pilnujacych wyjscia i czekajacych na dole czlonkow Wydzialu E. Ksiezyc tej nocy dawal sporo swiatla, ale Vavara znalazla sie juz w cieniu i przylgnela do powyginanej, pokruszonej w wielu miejscach fasady mlyna. Przeklinala arogancje zapyzialego Malinariego i przysiegala mu straszliwa zemste za obraze i doznane cierpienia. Jej "koledzy" stali za pusta futryna okna i czekali na przerwe w kanonadzie rozbrzmiewajacej na dole. Kiedy strzaly umilkly, rzucili sie na dol w objecia nocy. Eksperci metamorfozy (w tym Szwart, bedacy niedoscignionym mistrzem w stalym przeksztalcaniu swego ciala) rozpostarli cienkie blony i poszybowali na dol, spadajac na niespodziewajacych sie niczego ludzi. Czarni na tle nocnego nieba - zwlaszcza Szwart - podlecieli niezauwazeni tak blisko, ze bylo juz zbyt pozno na reakcje. Lardis pierwszy poczul ruch powietrza, spojrzal do gory i upadl, kiedy opadajacy Malinari kopnal go obiema nogami. Bron wypadla mu z rak i to samo stalo sie z Gustawem Turczinem, gdy Malinari doslownie na nim wyladowal. Obaj mezczyzni lezeli na ziemi. Lardis zwinal sie, cierpiac z powodu polamanych zeber, natomiast Turczin nie mogl nawet wydobyc glosu z przerazenia i szoku wywolanego tym, co zobaczyl. Millie cofnela sie i wpadla na Liz, ktora starala sie wycelowac w Malinariego ze swojego malego browninga. Ale zanim Millie zdazyla wydobyc swoja bron, spadl na nia Szwart pod postacia zywego dywanu. Poznala jego zapach - oleiste, duszace czucie Szwarta - i krzyknela. Ale krzyk zostal calkowicie stlumiony. Millie zostala dokladnie owinieta i pozbawiona powietrza. Pozbawiona oddechu rozpaczliwie walczyla, kopala i probowala sie uwolnic. Ale Szwart tylko wzmacnial swoj uchwyt. Liz, klnac pod nosem, przestepujac z nogi na noge, nie mogla strzelic do Szwarta, bojac sie, ze jednoczesnie trafi Millie. Nie wiadomo bylo, kto jest kim - stanowili jednosc! Nagle daly sie slyszec trzy stlumione wystrzaly i dywanowe cialo Szwarta opadlo, uwalniajac Millie, ktora trzymajac dymiacy pistolet, natychmiast opadla na ziemie, z trudem lapiac powietrze. Rowniez z plaszcza Szwarta wydobywal sie dym, z miejsca, gdzie dosiegly go kule, ktore byly aktem ostatecznej desperacji. Wszyscy przyjaciele Liz lezeli na ziemi i tylko ona stala na nogach. Zarowno Szwart, jak i Malinari byli w zasiegu jej wzroku i wystarczylo tylko nacisnac spust i oddac kilka strzalow z broni trzymanej w wyprostowanej rece. Ale mozliwosc oddania strzalu trwala zbyt krotko.Poniewaz Vavara juz tu byla. Wylonila sie z nocy jak jedza z lsniacymi niczym latarnie oczami i szponiasta dlonia, ktora niemal zlamala Liz reke w nadgarstku, wytracajac bron z dloni. -Tu jestes, slicznotko! - zaskrzeczal monstrualny kobiecy glos tuz nad uchem Liz, ktora chwile potem stracila swiadomosc. - A wiec znowu sie spotkalysmy. -Wystarczy! - powiedzial Malinari, szybko rozgladajac sie dookola. Lardis lezal w miejscu, w ktorym upadl... Gustaw Turczin bezglosnie sie wycofywal, trzymajac w obronnym gescie jedna reke uniesiona do gory, a Liz i Millie lezaly nieprzytomne. -Powinnismy ich wykonczyc - rzucila Vavara. -To tylko strata sil i czasu - powiedzial Malinari. - To slabeusze i nie stanowia zagrozenia. Ale tamci - pokazal ruchem glowy gorne pietra wiatraka - sa naprawde silni. A zwlaszcza ten Jake, Nekroskop. Jesli teraz ucieknie... to bede miec calkowita pewnosc, ze dzieki niemu staniemy sie niezwyciezeni. Zostal zatem czas tylko na to... Doskoczyl do uchylonych drzwi, siegnal do srodka, wyciagnal schowany pod schodami kanister z benzyna i rzucil go na sterte ziarna lezacego we wnetrzu wiatraka. Nastepnie z poszarpanego ubrania wyjal pistolet, odsunal sie, wycelowal i strzelil raz i drugi, zeby zbadac zasieg, po czym za trzecim razem trafil bezposrednio w cel. Sila eksplozji zaskoczyla Malinariego. Zupelnie nie znajac sie na sile wybuchu plynnych srodkow latwopalnych, oblal sciany mlyna od wewnatrz nafta i wykorzystal benzyne do podpalki. Wybuch poruszyl calym mlynem i przechylil dwa (z pieciu) pietra. Sila eksplozji we wszystkich kierunkach wyrzucila potrzaskane deski na zewnatrz. Ogromny jezor ognia wyrwal wielkie drzwi z zardzewialych zawiasow. Malinari i reszta osob bedacych przed mlynem schowali glowy w ramiona, starajac sie ubyc przed zarem i fruwajacymi szczatkami. W srodku budowli szalal pozar i szybko pelzl do gory, pozerajac schody i przebijajac sie zoltymi, czerwonymi i pomaranczowymi plomieniami przez deski scian. -Tak jest - powiedzial Malinari, skinawszy zdecydowanie glowa, prostujac sie i zachowujac sie tak, jakby wszystko szlo zgodnie z jego planem... co rzeczywiscie mialo miejsce. - Mozemy ruszac. Zabierzcie dziewczyne. -Tak jest! - zgodzil sie z nim Szwart. - Blask tego ognia sprawia bol moim oczom, a ta ruina moze rozpasc sie lada chwila. Zabierajmy sie stad jak najpredzej - dodal, podnoszac z ziemi nieprzytomna Liz. Przechodzac obok minibusu, Malinari usmiechnal sie zlowieszczo, wycelowal z pistoletu i strzelil w przednia prawa opone. -Tak na wszelki wypadek - zauwazyl. Po czym szybko przeszedl dookola samochodu, wycelowal w lewe tylne kolo i nacisnal spust, ale uslyszal tylko metaliczny stuk kurka uderzajacego w iglice. W pistolecie nie bylo juz amunicji. -Ha! - zasmiala sie Vavara. - Rekawica bojowa nigdy nie zawodzi, prawda, Nephram? -Masz racje - odparl Malinari i odrzucil bezuzyteczna bron. - Niewazne. Przydal sie, gdy byl potrzebny. Kiedy po cichu odchodzili szybkim chodem wampirow i znikali w mroku nocy, Lardis Lidesci oraz Millie nadal lezeli nieruchomo niebezpiecznie blisko plonacego budynku. Rosyjski premier schowal sie za jedna z opuszczonych przybudowek i nigdzie nie bylo go widac... Trzy minuty wczesniej Trask i jego ludzie starli sie z czterema pozostalymi przy zyciu wampirzycami. Jednak nie dane bylo im zyc zbyt dlugo. Pod nawala piorunujacej sily ognia, rozszarpywane kulami pokrytymi srebrem, padaly kolejno, az w koncu do ostatniej z nich, skulonej w kacie pelnym pajeczyn. Choc jej okrzyki "przerazenia" mogly budzic litosc i strach, Paul Garvey nie dal sie nabrac. Owszem, bylo mu jej zal... ale nie zamierzal jej oszczedzic, poniewaz pelna byla krwiozerczych mysli, ktorych nie mozna bylo odkupic. Pojedyncza srebrna kula wystrzelona z jego pistoletu byla calkowicie bezlitosna, choc paradoksalnie niosla ze soba laske. Trafienie roztrzaskalo jej czolo i wypchnelo czesc mozgu uszami. W tym czasie na najwyzszym pietrze mlyna nie bylo juz sladow zycia, a raczej niesmierci. Jednak ludzie z Wydzialu E nie wiedzieli o tym. Tym razem pierwszy na gorze znalazl sie Jake Cutter. Ze spokojem i z zimna krwia, z granatem odlamkowym trzymanym w zebach za zawleczke i syczacym miotaczem ognia w rekach, wszedl na najwyzsze pietro. Przez otwarte okno widac bylo gwiazdy, a do srodka wiatraka wpadalo chlodne, nocne powietrze. Goodly omiotl swiatlem latarki cale pomieszczenie, ktore bylo o wiele mniejsze od tych na nizszych poziomach. Czerwone promienie laserow skrzyzowaly sie w poszukiwaniu krwistych, ale nieludzkich celow. Nekroskop zdecydowal sie nawet wyslac krotka struge ognia w najciemniejsze miejsce, poniewaz dzieki otwartemu oknu doplyw powietrza zmniejszal zagrozenie wybuchem. Ale nie zauwazyli niczego ani tym bardziej nikogo. I wtedy wlasnie sie zorientowali... Trask uslyszal strzaly i podbiegl do okna. Na dole widac bylo poruszajace sie sylwetki, ktore zderzaly sie ze soba i odskakiwaly od siebie. Bylo tam wiecej niz cztery postacie. -Niech to diabli! - Trask odwrocil sie do swoich towarzyszy. - Wszyscy do mnie! Jake, szybko. Chce, zebys... Tylko tyle zdazyl powiedziec, poniewaz podloga zatrzesla sie i zadrzaly sciany. Nastapil potezny wybuch i z hukiem oraz rykiem rozpalonych plomieni wzniosla sie fala goraca, pedzac po schodach i srodkowym szybem do gory. Trask od razu zorientowal sie, czym byl nieznany zapach dostrzezony przez niego na dole. To byla nafta lub benzyna, a moze jedno i drugie, sprytnie zamaskowane aura Vavary i telepatycznymi zdolnosciami Malinariego. Jake ruszyl w kierunku Traska, ale zbyt mocno stapajac po przegnitych deskach, zrobil w jednej z nich dziure. Przewrocil sie na bok i krzyknal z bolu, gdy dlugie drzazgi wbily mu sie gleboko w tyl uda tuz nad stawem kolanowym. Goodly i Garvey pospieszyli mu na pomoc, ale podloga znowu sie poruszyla i obaj stracili rownowage. Pierwszy dotarl do Jake'a Trask. Byl bezgranicznie wsciekly na siebie z tego powodu, ze dal sie oszukac i zlapac w pulapke. Jednoczesnie roslo w nim poczucie paniki na mysl o tym, co stalo sie z ludzmi pozostawionymi na dole. Starszy mezczyzna dal sie poniesc energii wzbudzonej przez uczucia. Chwycil Jake'a pod rece i pociagnal go tak mocno, ze az deski wygiely sie i popekaly. Zrobil to z taka sila, ze kiedy postawil Nekroskopa na nogi, sam nie mogl w to uwierzyc. Plomienie szybko zmierzaly wzdluz schodow, a srodkowym szybem coraz wyzej podnosil sie slup ognia, ktory zaczynal oblizywac od spodu deski ostatniego pietra. -Zrob to! - krzyknal Trask. - Jake, zabierz nas stad na dol, zanim ta buda sie zawali! Wszyscy czterej objeli sie, trzymajac sie mocno za ramiona i szyje. Jake wywolal drzwi Mobiusa. -Teraz sie ode mnie odsuncie - Jake przekrzyczal ryczacy ogien i popchnal swoich towarzyszy w nieznany wszechswiat. Natychmiastowa ciemnosc i niewazkosc... szok wywolany dryfowaniem w calkowitej pustce, wielka i nieskonczona nicosc Kontinuum Mobiusa... Ale chwile pozniej wszyscy czterej staneli niepewnie na ziemi, czujac slabosc w nogach po powrocie grawitacji. Jake upadl, poniewaz przy uginaniu kolan kilka szesciocalowych drzazg podobnych do drewnianych sztyletow wbilo mu sie jeszcze glebiej w udo. Znalezli sie na ziemi, pomiedzy samochodem a plonacym wiatrakiem. Millie lezala w miejscu swojego upadku, a stary Lidesci probowal japrzeciagnac druga reka, zaslaniajac w tym samym czasie twarz przed zarem bijacym od plonacego mlyna. Na szczescie nocna bryza przybrala na sile i odsuwala plomienie w druga strone, ale mimo to zar byl nie do wytrzymania. Paul Garvey pobiegl, zeby pomoc Lardisowi, i zobaczyl, ze Millie dochodzi do siebie, kiedy juz zdolal ja odciagnac od bezposredniego zagrozenia. Trask natychmiast znalazl sie przy niej i spytal: -Millie, co z Liz? Gdzie jest Liz? Ale Millie byla w stanie tylko zwilzyc usta i bezradnie patrzyc w niebo. Goodly siedzial juz za kierownica minibusu. Wlaczajac silnik zawolal: -Wsiadajcie szybko! Wiatrak zaraz sie zawali! A poniewaz byl prekognita i rzadko sie mylil, to nikt nie mial zamiaru sie z nim sprzeczac... XXV Odkrycia, obawy, rozwiazaniaPaul Garvey dotarl do minibusu jako ostami, poniewaz niosl na barkach Jake'a, trzymajac go w strazackim uchwycie. Normalnie Nekroskop skorzystalby z Kontinuum Mobiusa, ale cierpial tak bardzo z powodu wbijajacych sie coraz glebiej drzazg, ze nie byl w stanie sie skoncentrowac. Kawalki drewna tkwily bardzo gleboko, drazniac odsloniete koncowki nerwow i kaleczac sciegna. Garvey dotarl do tylnych drzwi samochodu w chwili, gdy prekognita krzyknal ostrzegawczo: -Leci! - chodzilo mu oczywiscie o budynek mlyna. Kilka rak wysunelo sie, aby pomoc we wciagnieciu Jake'a do auta. W tej samej chwili mlyn "polecial". Kiedy Trask ostrzegal Jake'a przed nieroztropnym uzywaniem miotacza ognia, mial na mysli to, co wlasnie przewidzial Goodly. Na pierwszym pietrze mlyna wysoka temperatura osuszyla sterty starego ziarna i pylu, ktore uniosly sie w powietrze i wytworzyly znakomita mieszanke wybuchowa. Wybuch rozwalil sciany pierwszego pietra, rozrzucajac pedzace szczatki we wszystkich kierunkach. Ciezka deska nadleciala ze swistem. Jeden koniec zahaczyl o ziemie, deska wygiela sie, odbila i uderzyla Nekroskopa w plecy i glowe. Kiedy Trask i Lidesci zdjeli Jake'a z atletycznych barkow Garveya, wciagneli go do minibusu. Jake jednak nie mogl juz tego zapamietac. Chwile pozniej Garvey wskoczyl do samochodu glowa naprzod, a prekognita nacisnal gaz do dechy. Odjezdzali od plonacego budynku, ale samochodem bardzo zarzucalo. Za nimi gorne pietra mlyna opadly na parter i cala struktura przewrocila sie, spadajac dokladnie w miejsce, w ktorym dopiero co sie znajdowali. Dookola rozsypalo sie rumowisko plonacych szczatek. Jednak minibusem nadal zarzucalo. -Chyba zlapalismy kapcia, jakbysmy mieli malo klopotow - stwierdzil Ian Goodly. Zatrzymal sie z dala od plonacych zgliszczy i w tej samej chwili w swietle reflektorow pojawil sie premier Turczin. Machal rekami i byl blady jak duch. -Lardis - odezwal sie Trask. - Zrob, co mozesz, dla Jake'a i Millie. Paul i Ian... musimy zmienic kolo. Ogien widac z odleglosci wielu mil. Nie chcialbym byc tutaj, kiedy zjada sie ludzie zobaczyc, co sie dzieje. - Nastepnie odwrocil sie do Turczina. - Gdzie pan byl, do diabla? Gdzie sie pan podziewal, kiedy inni mieli klopoty? Co z Liz? - Rozejrzal sie z wsciekloscia dookola. - Widzial pan, co stalo sie z Liz? -Liz, zabrali ja - wymamrotal Turczin. - Tak, ucieklem. Gdybym nie uciekl, to juz bym nie zyl. Nie wiedzialem, z kim mamy do czynienia. Nawet nie potrafilbym wymyslic czegos takiego, czegos, czym byly te stwory. Co innego, kiedy sie o nich opowiada, a co innego, kiedy ma sie z nimi do czynienia! Przyznaje, ze spanikowalem. -Co z Liz? - Trask chwycil go za ramiona i mocno potrzasnal. Mocno zbudowany Turczin naprawde odczul to potrzasanie. Ponadto patrzac na twarz Traska i czujac sile gniewu w jego rekach, rosyjski premier nie widzial sensu dalszego usprawiedliwiania sie. -Oni... mieli duzy samochod - powiedzial. Limuzyne, chyba. Byla ukryta za przybudowka. Uslyszalem, jak wlaczaja silnik, i zobaczylem, jak wyjezdzaja na otwarta przestrzen, i zobaczylem zwiazana Liz w srodku. Na Boga, Trask! Ten samochod wygladal jak karawan. -To jest karawan - Trask uwolnil go z uchwytu. - Jake jest ranny, Millie takze. A ci zasrancy znowu mi uciekli i porwali Liz. W miedzyczasie prekognita oraz Garvey wyciagneli zapasowe kolo z wneki na przodzie pojazdu i zaczeli podnosic minibus. Kiedy Trask z niesmakiem odwrocil sie od Turczina, Millie niepewnie podniosla sie i tracac rownowage, wpadla w jego ramiona. -Dzieki Bogu, ze jestes cala! - Uscisnal ja delikatnie, jak najcenniejsza z posiadanych rzeczy. - O Boze - westchnal - to straszne, ze porwali Liz, fatalna sprawa. Ale jesli spotkaloby to ciebie... nie wiem, co bym zrobil. Za drugim razem. -Liz? - dotarlo do nich zdlawione, pelne strachu mrukniecie dobiegajace z konca samochodu. - Nie widzialem Liz. Myslalem, ze uciekla. - A potem z gniewem: - Ben Trask, czy to ty? Ben, co z Liz? Trask przeszedl na tyl pojazdu i spojrzal na Jake'a i Lardisa. Stary Lidesci siedzial oddalony od Jake'a, bardzo cicho, w samym rogu, jakby nie chcial zostac zauwazony albo jakby nie chcial tam byc. Nekroskop rozdarl z tylu prawa nogawke spodni, siedzial z noga uniesiona do gory, oparta na siedzeniu, i wyciagal dlugie zakrwawione drzazgi z poszarpanego ciala powyzej kolana. Wyraz jego twarzy byl bardzo odmienny od normalnego wygladu Jake'a. Jego wlosy na skroniach posiwialy, zaczesane do tylu, przechodzace w ciemny kolor nadawaly mu wilczy wyglad. Jego twarz byla szczuplejsza, bardziej prostokatna i zawzieta. Na skroniach zebraly mu sie srebrne krople potu. Usta odslanialy zeby, ktore przygryzaly warge w prawym kaciku. Dlugie drewniane szczapy po kolei wychodzily z ciala i ladowaly na podlodze. Jake tylko wzdychal za kazdym razem i nie okazywal zadnych innych oznak odczuwanego bolu. A moze wcale nie odczuwal bolu, tylko odsuwal go od siebie. Trask zlapal sie na mysli: One chyba to potrafia... No i oczy Jake'a. Jego swiecace w ciemnosci oczy!... Millie stala obok Traska. Zobaczyla to, co on widzial, i pomyslala to samo co on. Jake rzucil w ich kierunku szybkie, niespodziewane spojrzenie, zobaczyl wyraz ich twarzy i skinieciem glowy potwierdzil ich przypuszczenia. Pozniej usmiechnal sie szeroko, wyciagnal ostatnia drzazge z rozharatanego uda i rzekl: -No prosze! A wiec myslicie, ze wygladam troszke dziwnie, co? Pozwolcie, ze tez wam cos powiem: powinniscie sami siebie zobaczyc! Zarowno Trask, jak i Millie dobrze wiedzieli, ze nie ma czemu zaprzeczac... w glosie Jake'a podobnie jak w ich umyslach byla ta sama pasja i chec walki... Gustaw Turczin stal tuz obok nich. Bezszelestnie wycofal sie i podszedl do Goodly'ego i Garveya, ktorzy wlasnie dokrecali ostatnia srube przy przednim prawym kole. Turczin zauwazyl, ze ta dwojka rowniez wygladala dosc tajemniczo, jakby wlasnie cos odkryli. Zmieniajac kolo w bardzo szybkim tempie, mieli okazje zamienic kilka slow na osobnosci. Kiedy skonczyli i wytarli rece w brudna szmate, od tylu minibusu podszedl do nich Trask, Millie i Jake. Za nimi szedl stary Lidesci, ktory jedna reka trzymal sie za polamane zebra, w drugiej... dzierzyl maczete! -Ludzie... - zaczal Trask, ale natychmiast przerwal, widzac, ze Garvey siegnal na przednie siedzenie, wyciagnal dwa pistolety maszynowe i podal jeden z nich prekognicie. -Masz racje - powiedzial niepewnym, drzacym i bardzo wystraszonym glosem telepata. - Powiedziales, Ben, "ludzie", a to dotyczy mnie, lana, Lardisa i premiera Turczina. To prawda, my jestesmy ludzmi, co latwo mozna sprawdzic. Ale wasza trojka nie jest nimi! Juz nie. I jestesmy calkowicie pewni, ze Liz tez nie jest juz czlowiekiem. - Kiedy Garvey mowil, stary Lidesci ostroznie ominal obszernym lukiem grupke stojaca przed nim i dolaczyl do Garveya i reszty. Na kilka dlugich, niekonczacych sie chwil zapadla cisza... W koncu odezwala sie Millie: -No dobra, dalej, skonczcie z tym. - Byla tak spokojna i wyciszona, ze jej glos zabrzmial jak grzmot na tle strzalow i trzaskow dochodzacych od masy plonacego drewna. -Jesli tylko pozwolicie mi odejsc, to tak zrobie i to z przyjemnoscia - stwierdzil Lardis. Trask spojrzal na niego i rzekl: -Ty? Zalozylbym sie, ze po wszystkim, co widziales i czego dokonales, bylbys pierwszy, ktory by cos zrobil. I chociaz nie chcialbym tego, to na pewno bym cie zrozumial. Poruszajac swoja bronia, Lardis odpowiedzial: -Zaiste. Przypominam sobie straszne czasy, ale byly tez i dobre chwile. Pamietam tez Harry'ego. On byl inny. -Ja tez pamietam Harry'ego - odparl Trask. - I wiem, ze nie byl tak calkiem inny. Przynajmniej pod koniec. Ale pozwolilem mu zyc. Wowczas odezwal sie Goodly: -Przez cale zycie uwazalem swoj talent za przeklenstwo, az do teraz. Odloz bron, Paul - zwrocil sie do Garveya. - Wyglada na to, ze zapomniales - nawet ja zapomnialem - ze jestesmy w to wplatani razem, az do konca. Wszyscy. -Ale ja chce zostac tym, kim jestes - odparl telepata. Jego cialem wstrzasaly dreszcze, choc od ognia bil gorac. -Zajrzyj w nasze umysly - powiedzial Trask. - Jesli odkryjesz zagrozenie, mozesz pociagnac za spust. - Nastepnie odwrocil sie do Millie, objal ja i spytal: - Dlaczego, do jasnej cholery, tak spieszno ci umierac? -Wcale nie. Ale jak mam zyc? A jesli to nasz koniec, koniec tego, czym bylismy, to wole odejsc i to calkowicie. Jake skoczyl do przodu - i zniknal! Pojawil sie ponownie tuz za Garveyem i wyrwal mu pistolet maszynowy z reki blyskawicznym i plynnym ruchem, z niesamowita szybkoscia Wampy row! Wyciagnal z broni magazynek, popatrzyl nan, zmarszczyl brwi i usmiechnal sie szeroko: -Pusty? -Tak - powiedzial telepata, cofajac sie o krok. - Balem sie, ze moge uzyc broni, nie dajac wam szansy na... hm, na wyjasnienia. -A co tu wyjasniac? - spytal Jake. - Wyjasnijmy sobie cos innego. Po co mialbys na wlasnych plecach wynosic mnie z pozaru, skoro miales zamiar mnie pozniej zabic? No i dlaczego ja ciebie nie zabilem? - Nastepnie patrzac na bron, dodal: - Masz pelny magazynek? -Tak - odparl telepata i siegnal do kieszeni, pokazujac pelny magazynek. -Masz zatem - odezwal sie Jake, oddajac mu bron. Nic ci z amunicji, jesli nie masz pieprzonej broni! - Jeszcze raz sie usmiechnal, upadl na kolana, przylozyl dlon do potylicy, spojrzal na zakrwawione palce i dodal: - Ludzie, chodzi mi rzeczywiscie o ludzi, o was wszystkich. Mysle, ze musicie sie przez jakis czas obejsc beze mnie. Po czym upadl twarza na ziemie... Nekroskop lezal na tylnych siedzeniach minibusu. Obok niego siedzial Goodly i Garvey. Lardis zajal miejsce w rogu. Najwyrazniej wyczerpany premier Turczin zasnal z glowa na piersi. Ben Trask, niekwestionowany lider, prowadzil samochod, ktory pedzil przez noc jak pocisk nakierowany na karawan i jego pasazerow. Siedzaca obok Traska Millie wskazywala droge. Po jakims czasie ludzie i reszta w minibusie zaczeli rozmawiac ze soba, poruszajac biezace sprawy. W koncu znali sie od tak wielu lat... Jake slyszal ich rozmowy tak, jakby dyskutowali gdzies bardzo daleko. Po chwili uslyszal cos jeszcze. W morzu gestej mgly rozlewaly sie glosy zmarlych. Gdzies w jego wnetrzu rozlegaly sie odlegle krzyki wyrazajace frustracje, rozpacz i gniew, a moze nawet szalenstwo... ale nie byl to bol Jake'a i nie jego rozpacz. Moze zatem jego obled? Rowniez nie to, choc najwyrazniej jego psychika wykazywala wewnetrzne rozdarcie, w ktorym dwie czesci zmierzaly w przeciwnych kierunkach. Jake zaczynal rozpoznawac poszczegolne glosy i skoncentrowal sie na tym, co mowili zmarli. Jeden z glosow wydawal sie mu znajomy, ale zostal zagluszony, a raczej zaszeptany, przez Ogromna Wiekszosc. Byla to faktyczna wiekszosc, poniewaz ci, ktorzy nie byli jeszcze przekonani co do tozsamosci Nekroskopa, zyskali w koncu pewnosc, bedac swiadkami jego upadku. Jednak w tej masie Zek Foener-Simmons-Trask wciaz bronila Jake'a. Podobnie jak Keenan Gormley, George Hannant i byly zolnierz Graham "sierzant" Lane, ktory wczesniej bronil Harry'ego i Nathana. Byla to jednak nieliczna garstka w stosunku do Ogromnej Wiekszosci. Posrod nich dal sie slyszec drobny, ale zdecydowany glos - rozdzierajacy szept -dochodzacy z daleka, z cmentarza w Hartlepool w polnocno-wschodniej Anglii, gdzie spedzil mlodosc Harry Keogh. -Nekroskop byl moim przyjacielem - odezwala sie Cynthia, ktora zmarla, majac piec lat. Pomimo uplywu lat nadal pozostawala dzieckiem. Jake nie znal jej... -Ale Nathan mnie znal - stwierdzila Cynthia i w tej chwili zamilkly pozostale glosy. - On byl Nekroskopem, a ja nikim. Moglabym przeplakac cala wiecznosc, gdyby nie on. Moi rodzice takze; nie wiedzieli, ze tu jest takie miejsce, nie wiedzieli, ze nadal istnieje, nie wiedzieli, ze zawsze bede na nich czekac. Ale Nathan wiedzialo tym i powiedzial im. A oni przestali plakac tak samo jak ja. -Udawal Boga! - odezwaly sie nagle mnogie glosy. -Tylko tyle mogl zrobic! (glos Zek). -A poza tym (glos Grahama Lane'a) gdzie jest ten Bog? Co wiecej: gdzie jest jego raj? -Raj czeka na tych, co wierza! - Ogromna Wiekszosc natychmiast zagluszyla glos, ktory zabrzmial jak bluznierstwo. -Ja wierza! - zawolal Keenan Gormley. - I wydaje mi sie, ze Nekroskopowie sa Jego aniolami! Nie odtracajcie Jake 'a, tak jak odtraciliscie Harry'ego. Nie popelniajcie tej samej pomylki po raz drugi. Bo jesli wy wyprzecie sie Jake 'a, to on nie bedzie chcial miec z wami nic wspolnego! I z waszymi dziecmi. Iz dziecmi waszych dzieci! -Keenan ma racje! (to znowu Zek) Cynthia rowniez. Czy naprawde potrzeba wam oczu dziecka, zeby odnalezc swiatlo w tej odwiecznej ciemnosci? Wszyscy macie watpliwosci, ale skrywacie je w glebi waszych serc. W tych glebinach dopytujecie sie, dlaczego przyszlo wam istniec w takim piekle zamiast w obiecanym niebie. Ale moze jest to tylko sprawdzian i tylko ci, co przejda ostatnia probe, beda mogli sie stad wydostac. Reszta tutaj pozostanie. Jednak Ogromna Wiekszosc znowu podniosla krzyk: -Nie! Nie! To nie jest tak! Nie mozemy bratac sie z wampirami. To zaraza, ktora zagraza zywym i przeklenstwo zmarlych. Zgadzamy sie na zycie i smierc, ale nie na... niesmierc! Nie mozemy zaufac wampirom! -Ale ja moge - powiedziala zaledwie siedmioletnia Cynthia, ktora nigdy juz nie bedzie starsza. - Ja mu wierze. Nekroskopie? Jestes tutaj? Jake nie mogl sie jej oprzec. Moze gdyby zobaczyla go w zwyczajnym zyciu, to odwrocilaby sie i uciekla. Poczulaby bijacy od niego chlod i podobnie jak inni nie chcialaby miec z nim nic wspolnego. Ale byla tez jego jedyna nadzieja. -Tak - odpowiedzial Jake - jestem tutaj. Ale wcale mnie nie znasz i byc moze powinnas sie mnie obawiac tak jak inni. -Jestes Nekroskopem, podobnie jak Nathan, ktory tez kiedys tu byl. Nie boje sie ciebie. Czujesz to samo, co czul Nathan. Nie boje sie zimna, ktore cie wypelnia. To nie twoja wina, a to co w tobie jest cieple, jest silniejsze. -Cynthio, posluchaj - zaczal Jake... ale przerwal, bo braklo mu slow. Nagle przypomnial sobie Cynthie, wiedzial, ze ja zna, choc nigdy jej nie spotkal! -To dla Nathana - powiedziala Cynthia, a Jake poczul dotkniecie skrzydel motyla na policzku. - A to dla ciebie - tym razem bylo to musniecie ust. Jake ze zdumieniem odkryl, ze nie tylko wspomnienia Harry'ego, ale takze Nathana stanowia dziedzictwo, jego" pamieci. W tej samej chwili zdal sobie sprawe z tego, jak ciezko mu bedzie podazac za rada dziewczynki i chronic te iskre czlowieczenstwa, ktora zostanie przytloczona tym, co bylo mu zimne i obce. Zasadniczo byla to kwestia woli. Wolnej woli. A tej Jake'owi nigdy nie brakowalo. Bylo to jak slubowanie, przysiega zlozona przez Nekroskopa w mowie umarlych. Przysiegal z taka determinacja, ze Ogromna Wiekszosc wycofala sie, ucichla i schronila w parapsychicznej mgle. Na ostateczny wyrok trzeba bylo jeszcze troche poczekac. -Niech to pieklo pochlonie - powiedzial Trask czwarty badz piaty raz z rzedu. - Wiedzielismy, jak to bedzie - wiedzielismy, ze to sie moze wydarzyc - a i tak sobie to zlekcewazylismy. -I pozwolilismy na to - dodala Millie. - Ja na to pozwolilam. Wtedy gdy powinnam odsunac sie od ciebie, pragnelam cie jeszcze bardziej. Mysle, ze to ze strachu. Tak sie balam... po prostu nie chcialam byc sama. -Zgadzam sie z toba - ponuro zauwazyl Trask. - Ja takze nie dopuszczalem mysli, ze cos ci sie moze stac. Mysle, ze tak samo bylo z Liz i Jakiem. -Jake i Liz? - odpowiedziala. - To mlodzi kochankowie, nikt nie mogl im przeszkodzic. Nie czuje sie za nich odpowiedzialna, jednak w stosunku do ciebie jestem winna. -Nie - zaprzeczyl Trask. - Gdyby mowic o winie, to dotyczy nas obojga. -Zadne z was nie jest winne - odezwal sie prekognita. - To sprawka Szwarta i jego zarodnikow. Tylko ze ty, Millie, nie spalas. To bardzo dziwne. -Chcialo mi sie spac. W sumie to spalam, ale wszyscy uznalismy, ze to z powodu wyczerpania tym koszmarem w podziemiach Londynu. Poza tym walczylam z sennoscia i staralam sie nie zasnac na dluzej. -A Liz? - spytal Garvey. -Tak samo - odpowiedziala Millie. - Ona takze przeszla ciezkie chwile, wiec sen byl dla niej czyms calkowicie naturalnym. Co do Jake'a i Liz... trudno byloby trzymac ich z dala od siebie. Nie smialabym ich rozdzielic. -Ale ja powinienem to zrobic - stwierdzil Trask. -To juz przeszlosc - rzekl Goodly. - Nic juz nie zmienimy. -Teraz najwazniejsza jest przyszlosc - stwierdzil Lardis. - Jezeli o mnie chodzi, to nie moge uwierzyc, ze siedze tu z wampirami i nie odczuwam przymusu, zeby je zlikwidowac. Kocham was, ludzie! Jestescie jak... staliscie sie tacy jakja. -Kiedy to sie skonczy - powiedzial Trask - przy zalozeniu, ze zwyciezymy, musicie z Lissa wrocic do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd przez Brame w Perchorsku, zanim jej nie zanikniemy na zawsze. -Skoro mowimy o Perchorsku - odezwal sie Garvey - czy ktos z was zastanawial sie, dokad zmierzaja te skurwysyny? -Tak - odpowiedzial Trask. - To doskonale pasuje do naszego stanu wiedzy. Ich plany podbicia Ziemi legly w gruzach. Dlatego juz nie probuja sie ukrywac i dlatego zostawiaja za soba slady zniszczenia. Poniewaz przybyli tutaj przez Brame w Rumuni... -...to moga wrocic do siebie tylko przez Perchorsk - dokonczyla za niego Millie. -Ale przed nimi dluga droga - podjal Trask - i wkrotce znajda sie na terytorium Turczina. Jesli on ma nadal kontakt z czlonkami Opozycji, to moze uda nam sie zastawic na nich jakas pulapke lub dwie i zwolnic ich podroz. -Zakladajac, ze masz racje, to ich trasa wydaje sie dosyc dziwna - zauwazyl Goodly. -Jaka trasa? - spytal Trask. -Jedziemy w kierunku Burgas, na wybrzeze Morza Czarnego, czyli na wschod, a nie na polnoc. Jezeli chodzi o poruszanie sie ladem, to wybrali najgorsza droge. -Moze znowu chca sie dostac na statek? - zasugerowala Millie. -Jesli tak, to doplyna do Odessy na Ukrainie - zauwazyl Garvey. - To ma sens. Myslisz, ze damy rade dalej ich scigac? -Nawet do piekla, jesli bedzie to konieczne - warknal Trask. -Ha! - mruknal stary Lidesci. - To bardzo mozliwe, zwlaszcza pieklo... -A wiec postanowione - rzekl Goodly. - Dzialamy zatem razem do samego konca, mam racje? -Ujmijmy to w ten sposob - odpowiedzial Trask. - Byc moze bedzie mi do zycia potrzebna krew i surowe mieso, Millie pewnie tez. Ale nie musi byc to krew ludzi. W innym swiecie i innych czasach zyl kiedys Turgo Zolte. Turgo nigdy nie pil ludzkiej krwi. Tak samo Harry Keogh. Obaj walczyli z wampirzymi potrzebami i my takze bedziemy walczyc. Nie musicie sie nas obawiac. Postanowilem wykorzystac nowe moce w walce z tymi stworami, ktore dostaly sie do naszego swiata. I tylko przeciw nim. Czy to odpowiada na twoje pytanie? -Nie o to pytalem. Trask jedynie usmiechnal sie, choc nie byl to wesoly usmiech. -Pytales, moj przyjacielu. Powiedz, czy kiedykolwiek watpilem w twoj talent? Nie. Wiec dlaczego ty nie wierzysz w moje zdolnosci? -No dobrze - rzekl Goodly. - Ale to dotyczy tylko was dwoje. Jest jeszcze Liz, jesli udalo jej sie przezyc. No i Jake. -Jak dotad wszystko z nim w porzadku - zauwazyl Garvey. - Ale skad mozemy miec pewnosc, ze nadal tak bedzie? -Musimy zaryzykowac - odpowiedzial Trask i zerknal w lusterko wsteczne, aby przeszyc wzrokiem ciemnosc panujaca z tylu samochodu. Pomimo tego widzial wszystko tak, jakby bylo zupelnie jasno. - Kiedys tak samo zaryzykowales, a jak wam wiadomo, w Jake'u Cutterze siedzi cholernie duzo z Harry'ego Keogha. -Przy okazji - odezwala sie Millie - jak on sie czuje? -Jego rany... goja sie - powiedzial Garvey. - Z tylu uda ma juz blizne, a rozdarta skora z tylu glowy tez sie zabliznia. Mam pelno jego krwi na rekach... -Ja tez - powiedzial prekognita. -Raczej nic wam nie grozi, dopoki krew nie dostanie sie do oczu, nosa badz ust -powiedzial Lardis dosc ponurym tonem. - Jake jest dopiero od niedawna wampirem. Jego wydzieliny seksualne to zupelnie inna sprawa - to esencja zycia - ale krew nie powinna byc jeszcze przez jakis czas zara... jak to sie mowi? zarazliwa. -U mnie chodzi tylko o rece - powiedzial Garvey. -U mnie tak samo - zauwazyl prekognita. - Tak czy owak tym powinnismy sie najmniej martwic. Tylko ze Jake... zawsze dzialal po swojemu i bywal dosc dziwny i nieprzewidywalny... -I to moze dzialac na jego korzysc - powiedzial Trask. - Dopoki gora bedzie jego potrzeba niezaleznosci, dopoty nie ma obaw. Jesli chodzi o zdrowie, to najwyrazniej bycie wampirem nie jest takie zle. -Mam nadzieje, ze zartujesz - zwrocila sie do niego Millie. Ale Trask nie odpowiedzial od razu, tylko popatrzyl na nia swoimi swiecacymi oczami. -Przed nami wielka bitwa, Millie. Nie podoba mi sie bycie wampirem, ale dobrze jest wiedziec, ze nie tak latwo nas zabic. -Prawde mowiac, kiedy bedziecie bardziej, jak to powiedziec, dojrzali? - rzekl prekognita - to staniecie sie bardzo poteznymi wampirami. To moze zajac troche czasu, ale gdy wasze talenty ulegna wzmocnieniu... -One juz sa w duzym stopniu wzmocnione - zauwazyl Garvey. - Przeciez Millie i Liz potrafily wysledzic te stwory. Byly w tym rownie dobre, jesli nie lepsze od Davida Chunga! To telepatia dalekiego zasiegu. W porownaniu z nimi jestes zaledwie w powijakach. Co do Jake'a: on bedzie kims... innym. -Naprawde myslicie, ze mozecie z nimi walczyc i wygrac? - wtracil sie Lardis. - Chodzi mi o to, czy to mozliwe, ze nadal pozostaniecie mscicielami i bedziecie walczyc z tymi, ktorzy nie sa rownie silni jak wy, ktorzy poddadza sie ciemnosci. -A jak bylo z Turgiem i Harrym? - Trask wzruszyl ramionami. Lardis zastanawial sie przez chwile i skinal glowa. -Oni od zawsze nienawidzili wampirow. Bedac nieumarlymi, robili to samo, czym zajmowali sie za zycia. -Cos w tym stylu - stwierdzil Trask. - Z nami jest tak samo. Cale zycie walczymy ze zlem, dlaczego mielibysmy przestac to robic? Lardis, mowiles o mscicielach. Czyzbysmy nie mieli za co sie mscic? Spojrz na tych wszystkich biednych ludzi, ktorzy zaplacili i jeszcze zaplaca za to, co zrobili Malinari, Vavara, a zwlaszcza Szwart. Z tego co wiemy, swiat i tak pograzy sie w chaosie. Millie lekko zadrzala i powiedziala: -Z tego co wiadomo, kolejnym razem raczej nie wygramy. Wyglada na to, ze bedzie to nasz ostatni raz. -Ale przynajmniej sprobujemy - przyznal Trask. - Jesli chodzi o mnie, to z reki wampirow zginelo zbyt wiele bliskich mi ludzi. Malinari i reszta... jesli moge cos zrobic, to sprawie, ze nie wroca do Krainy Gwiazd. -Do cholery! Masz racje - powiedzial stary Lidesci. - Zwlaszcza teraz, gdy wiadomo, ze Nathan wygral wojne i moi ludzie sa wolni. Nie chce, zeby znowu stali sie niewolnikami. -A co z reszta? - spytal Paul Garvey. - Chodzi mi o ludzi zarazonych w Londynie i innych miejscach. Czy oni tez potrafia z tym walczyc? Lardis pokrecil glowa. -Nie. To nie takie proste. W Krainie Gwiazd na kazdego, kto probowal z tym walczyc, przypadalo co najmniej trzech, ktorzy od razu sie poddali. Poza tym wy wiedzieliscie, z czym walczycie! -Lardis ma racje - powiedzial Trask. - Wiekszosc ludzi, ktorzy zostali zarazeni, nie ma najmniejszego pojecia, co sie z nimi stalo. My wiemy i na tym polega nasza przewaga. Poza tym pamietajcie, ze zdarza sie tacy, ktorym faktycznie spodoba sie zycie wampira! Nie jestem prekognita, ale przyszlosc jawi mi sie raczej w ciemnych barwach. Pomyslcie o tym. Ostatni raport naszego ministra raczej nie wskazywal na jego zwykly, flegmatyczny styl. Swiat stanal na rozdrozu. To co nas czeka, to zaledwie pierwsza ninda i mozliwosc sprawdzenia naszych umiejetnosci. -Skrec w lewo! - zawolala nagle Millie tuz przed skrzyzowaniem. - Pojechali na polnoc. Chwile wczesniej w swiatlach samochodu pojawil sie drogowskaz. Prosto do Burgas nad brzegiem morza, w lewo do Ajtos, Warny i... miedzynarodowy znak, ktorego nie mozna bylo pomylic z niczym innym. Byl to bialy samolot na niebieskim tle. Jego dziob byl skierowany w niebo. Trask dobrze wiedzial, co to oznacza juz w chwili, gdy przecinal srodkowa linie. Millie odczytala jego mysli. -A wiec nie poplyna statkiem - powiedziala. -Na pewno nie - potwierdzil z pelnym przekonaniem Trask. - Dwadziescia kilometrow dalej jest lotnisko. Mysle, ze nie musze wam tlumaczyc, co to oznacza. Lepiej zapnijcie pasy, bo sprobuje wydusic z tej maszyny wszystko, co mozliwe! Nacisnal pedal gazu do dechy, silnik zawyl i minibus zaczal gwaltownie przyspieszac... Jednak Trask zbyt wiele wymagal od starej, wysluzonej maszyny. Kiedy znaki pokazujace, ze lotnisko jest coraz blizej, byly coraz czestsze i jakies trzy, cztery kilometry przed nimi pokazaly sie swiatla wiezy kontrolnej, z silnika zaczela wydobywac sie para, auto zaczelo sie trzasc, silnik zaklekotal i stracil moc. Ostatnie kilometry przejechali w tempie niewiele szybszym od maszerujacego czlowieka. Zanim dotarli na lotnisko, minelo ich kilka radiowozow na sygnale, migajacych swiatlami i jadacych prawdopodobnie z Burgas i Pomorje. -Wyglada na to, ze cos sie stalo - powiedzial zdenerwowany Garvey. -Tak, zaloze sie, ze byla to krwawa jatka - odparl Trask. -Co takiego? - Gustaw Turczin wlasnie sie budzil. - O Boze, mialem straszny sen... -Ale w tej samej chwili Trask spojrzal na niego, przez co premier zesztywnial i natychmiast sie uciszyl. -Co to jest twoim zdaniem? - Garvey zapytal Bena. -To ty jestes telepata - odpowiedzial Trask, zjezdzajac na parking. - Idz tam i sprobuj wyczytac w umyslach ludzi, co sie stalo. -Lepiej z nim pojde - Millie wstala z siedzenia. Trask polozyl jej reke na ramieniu i powiedzial: -Zaloz okulary przeciwsloneczne. Kilka minut pozniej przybiegl Garvey i z trudem lapiac oddech, powiedzial: -Trzech policjantow nie zyje - zostali rozerwani na strzepy - porwano piecioosobowy samolot pionowego startu i ladowania Scimitar wraz z pilotami. Jakies dziesiec minut temu. Zaraz po starcie znikneli z ekranow radaru. Najwyrazniej lecieli zbyt nisko. -Zeby uniknac namierzenia - rzekl Gustaw Turczin, odzyskujac troche pewnosci siebie. -Nie wiem, czy przez caly czas spales, czy tylko udawales - Trask zwrocil sie do Turczina. - Sadzimy, ze Wampyry leca do Perchorska i chca uciec do Krainy Gwiazd. Jesli to mozliwe, to skontaktuj sie ze swoim Wydzialem E oraz z waszymi silami powietrznymi i zmus te potwory do ladowania. -To nie sa moje sily powietrzne - odparl Turczin. - Nawet ja nie moge nic zrobic. Powiem ci w tajemnicy, ze kontrolerzy lotow w Moskwie od miesiecy nie otrzymali wynagrodzenia... pracuja tylko dlatego, ze grozi im kara smierci za porzucenie pracy. To tyle, jesli chodzi o Moskwe. Na pozostalych lotniskach, zarowno cywilnych, jak i wojskowych, ludzie dostaja wyplate w puszkach z wieprzowina i fasola. Te puszki to amerykanska pomoc, ktora miala dotrzec do Dagestanu! Przerwy w dostawach pradu wylaczyly z dzialania dziewiecdziesiat procent stacji nasluchowych i radiolokacyjnych. Szesc tygodni temu jakis wegierski mlodzieniaszek wyladowal awionetka na Placu Czerwonym! Prawde mowiac, jesli te potwory leca do Perchorska... -...to ich nie zatrzymamy - dokonczyl Trask. -Moze i nie - odezwal sie siedzacy z tylu samochodu Jake - ale mozemy byc tam przed nimi... XXVI Ostatnie przygotowaniaWszyscy wysiedli z minibusu, poprzeciagali sie i pooddychali chlodnym, nocnym powietrzem. Lotnisko bylo stosunkowo male, podobnie jak przylegajacy do niego parking. Predzej czy pozniej dostrzezono by ekipe Traska, szczegolnie w swietle ostatnich wydarzen na tym terenie. Ostatnia rzecza, jakiej potrzebowaliby, to oddzial bulgarskiej policji skradajacy sie ze wszystkich stron. -Jak dlugo beda leciec do Perchorska? - spytal Trask, rzucajac pytanie w przestrzen. -To jakies dwa tysiace mil - odrzekl Turczin, wzruszajac ramionami. - Dwie i pol do trzech godzin? Mysle, ze cos kolo tego. Ale gdzie oni wyladuja? -To samolot pionowego startu i ladowania - przypomnial Trask. - Moga wyladowac, gdzie tylko im sie spodoba! -A wiec - powiedzial z namyslem Nekroskop, jednoczesnie masujac zesztywniala prawa noge - przynajmniej przez najblizsze poltorej godziny, moze dwie, nie musimy tam sie przenosic. Jesli pojawimy sie zbyt wczesnie, to bedziemy miec do czynienia ze strozami Perchorska. Uzbrojonymi kryminalistami! Poza tym o tej porze roku na Uralu jest zimno. -Co do tego nie ma watpliwosci - odrzekl Trask, ktory byl tam juz kiedys. - Tam zawsze jest zimno! O czym myslisz? -O Liz - odpowiedzial Jake. - Powinienem miec z nia jakis kontakt, a nie mam. To oznacza dwie mozliwosci. Albo... nie zyje, albo jest nieprzytomna. Gdyby sie obudzila, to na pewno odezwalaby sie do mnie i moglbym ustalic jej polozenie. -I oczywiscie skorzystalbys z Kontinuum, zeby sie do niej dostac, co mogloby sie fatalnie skonczyc dla was obojga - zauwazyl zgryzliwie Trask. - Ale dla smierci, a nawet stanu nieprzytomnosci, jest alternatywa... Liz jest z Vavara, Szwartem i Malinarim, a oni moga maskowac jej talent i uniemozliwiac kontakt. Mysle, ze powinienes wziac to pod uwage. Chca uzyc jej jako przynety i wciagnac cie w zasadzke. -Wiem o tym - powiedzial Jake. - Jestem o tym przekonany. Po co mieliby ja ze soba zabierac? Wiem takze, ze Kontinuum Mobiusa w tych warunkach moze wpedzic mnie w klopoty. Ale moze mnie rowniez z nich wyciagnac, i to rownie szybko. -No dobrze - odrzekl Trask - wiem, ze nie bede cie mogl powstrzymac. Sprobuj tylko zrozumiec, ja tez mysle o Liz - wszyscy o niej myslimy - ale zamartwianie sie nic nie pomoze. Co dalej? -Mnie pytasz? - spytal Jake. - Czyzby sluch mnie mylil? Ben Trask pyta mnie, co dalej? -Jestes Nekroskopem. Nie potrafie tego co ty. Nikt nie potrafi. Po prostu dziele sie odpowiedzialno scia. -Swietnie - odpowiedzial Jake. - Pomyslmy przez chwile. Najpierw powinnismy wysluchac, co premier Turczin ma do powiedzenia. W koncu nastepna rozgrywka odbedzie sie na jego terenie. -Dzieki Bogu, ze ktos o tym pomyslal! - rzekl Turczin, po czym szybko omowil swoj plan zniszczenia kompleksu w Perchorsku przy uzyciu bomby atomowej. -Wlacznie z twoim wrogami? - zauwazyl kasliwie Trask. -Z wszystkimi wrogami swiata. Oni sa nie mniejszym zagrozeniem niz twoje... wampiry. - Po czym cofnal sie o krok, przesuwajac wzrok z Traska na Millie i w koncu na Jake'a. Jake ze zrozumieniem pokiwal glowa i powiedzial: -Po pierwsze potrzebujemy okularow przeciwslonecznych. Znam miejsce w Marsylii, gdzie je sprzedaja, i to dobre marki. -O tej porze? - zdziwil sie Garvey. -A co do tego ma pora? - zauwazyl Jake, zrobil krok do przodu i zniknal. Zanim zdazyli policzyc do dziesieciu, byl juz z powrotem, rzucajac cale narecze okularow na przednie siedzenie minibusu. -Wybierajcie. Chcialbym, zebysmy jak najlepiej wygladali podczas tej, prawdopodobnie ostatniej, naszej nocy. Jezeli chodzi o mnie - poniewaz swiece oczami chyba najbardziej z nas wszystkich - wezme okulary w stylu Raya Charlesa. Trask i Millie szybko dobrali okulary dla siebie, nie zwracajac szczegolnej uwagi na ich ksztalty. Podobnie postapil Turczin. Kiedy zobaczyl, ze wszyscy patrza na niego ze zdziwieniem, wyjasnil: -Co z wami? Nie uwazacie, ze jestem raczej wazna osobistoscia? W tej samej chwili odezwal sie stary Lidesci, ktory trzymal straz. -My rowniez. Wyglada na to, ze mamy towarzystwo. Przez parking, w kierunku ich samochodu szlo trzech umundurowanych policjantow. Oswietlali sobie droge latarkami. -Chodzcie wszyscy za samochod. Szybko. Kiedy juz schowali sie przed policjantami, Jake przysunal do siebie Traska, Millie i Turczina, pozniej przywarl do nich, wywolal drzwi Mobiusa i juz po chwili wszyscy wyladowali na korytarzu Centrali Wydzialu E. Pozniej wrocil i powtorzyl procedure z pozostala trojka. Na parkingu w Bulgarii trzech policjantow patrzylo na minibus, na slady pozostawione przez jego kola i drapali sie przy tym po glowach. Nikogo innego nie bylo w poblizu. Ksiezyc oswietlal na srebrno minibus, ktory byl pelen broni palnej i amunicji. Przynajmniej w tym wypadku byl to jakis normalny samochod, a nie karawan z otwartymi szeroko drzwiami i wlaczonym silnikiem, ktory znalezli po drugiej stronie lotniska. Najwidoczniej oba samochody nalezaly do tej samej grupy terrorystow, ktorzy porwali samolot. Jesli zas chodzi o terrorystow... Juz kilka minut po powrocie do Centrali w biurze huczalo jak w gniezdzie szerszeni. Trask rozkazal oficerowi dyzurnemu trzymac wszystkich z dala od grupy, ktora wlasnie wrocila. Zabral swoich ludzi do sali odpraw. -Nawet tu nie jestesmy bezpieczni - oswiadczyl chwile po zamknieciu drzwi. - Zwlaszcza tutaj. Nasi ludzie sa bardzo utalentowani. Nie zajmie im duzo czasu zorientowanie sie, ze cos jest nie tak. Musimy szybko dzialac. -Stracilismy wiekszosc uzbrojenia - zauwazyl Goodly. -Skontaktuj sie z Johnem Grieve'em. Powiedz mu, czego potrzebujemy. Ale nie bierz bomb czosnkowych, dobrze? Co do srebrnych kul... no coz, bez nich sobie nie poradzimy Musimy uwazac, zeby nie poparzyc sobie palcow. Nastepnie Trask spojrzal uwaznie na prekognite, Garveya, Turczina i Lardisa. Poniewaz mial ciemne okulary, a Garvey zgodnie z regulaminem nie wnikal do jego umyslu, nikt nie wiedzial co mysli. -Posluchajcie - zaczal, biorac glebszy oddech. - Chce, zebyscie wiedzieli... Nie jestescie niezbedni. Chodzi mi o to, ze nie potrzeba az tylu ludzi. Kiedy stad wyruszymy, nie bede nikogo prosil o przylaczenie sie na ochotnika. Jezeli chodzi o ciebie, Lardis, to w ogole nie ma o tym mowy. Zostaniesz tutaj razem z Lissa. Wszyscy dobrzy ludzie z Wydzialu E beda cie pilnowac. - Wyrzucil rece do gory i dodal: - To tyle. Wszystko, co mialem do powiedzenia! -Ale pozwolisz nam to jeszcze przemyslec, dobrze? - Garvey nie wygladal na zadowolonego. Zza ciemnych okularow trudno bylo odczytac intencje Traska. Przez chwile patrzyl na telepate, po czym powiedzial: -Powiem ci, co o tym myslec. Rzuc plany Perchorska na duzy ekran. Ja teraz potrzebuje sie odswiezyc. Ty, Millie, nigdy tam nie bylas. -Pozwolisz mi isc z wami? - Millie uniosla brwi. -A chcesz? -Sprobuj mnie powstrzymac! -Tak wlasnie sadzilem - stwierdzil Trask. - Bedziesz nam potrzebna. -Wszyscy bedziemy potrzebni - powiedzial Ian Goodly. W miedzyczasie zdazyl porozmawiac z Johnem Grieve'em i bron byla juz w drodze. - Czy czegos przypadkiem nie zapomniales? -Ze bedziemy w tym bagnie do samego konca? -Nie mozesz sie sprzeczac z przyszloscia, Ben. Trask znowu przygladal sie przez dluzsza chwile swoim ludziom, a zwlaszcza Garveyowi. W koncu powiedzial: -Zostalo jeszcze troche czasu i mozecie to przemyslec. Ale na litosc boska... na litosc boska, badzcie rozsadni! Tu chodzi o wasze zycie, ludzie, o wasze zycie... Na duzym ekranie pojawil sie plan Perchorska. Patrzac na obraz, Trask potrzasnal piescia. -Idziemy po ciebie, Nephramie Malinari - warknal. - Jeszcze cie tam nie ma, ale gdy sie pojawisz, bedziemy czekac. Millie nie odezwala sie, ale zaslaniajac swoj umysl pomyslala: Stare rany, co, Ben? Wciaz bola? Rozumiem cie i nie chce byc zazdrosna o martwa kobiete. Zek Zoener byla wspanialym czlowiekiem. Masz prawo do zemsty. Ale Trask nie poprzestal na Malinarim i mowil dalej: -I ty, Vavaro, stara jedzo! Chce cie dorwac za to, co zrobilas Liz. I ciebie tez, Szwart! Na tobie mi najbardziej zalezy! - Odwrocil sie od ekranu i najwyrazniej calkiem nieswiadomie popatrzyl na Millie. Millie starala sie ukryc swoje zmieszanie, w czym troche pomagaly okulary przeciwsloneczne. Wszystko bylo w jak najlepszym porzadku, przynajmniej w tej chwili. Wszystko, co bylo istotne... -Cieple ubrania! - Trask strzelil palcami. - Zestaw zimowy. - Nastepnie zwrocil sie do Goodly'ego: - Skontaktuj sie z ministrem. Bedziemy potrzebowac trzech kompletow bialych ubran maskujacych w naszych rozmiarach. -Razem to bedzie siedem - odpowiedzial prekognita. - Ben, ja naprawde wierze w swoj talent. Byc moze szczegoly rzadko kiedy sie pojawiaja, to jednak wiem, na czym polega ogolny zarys. -Rob, jak uwazasz - odparl Trask. - Przypilnuj, zeby ubrania dotarly tu najdalej za godzine. - Po czym mruknal do siebie pod nosem: - Musze zabrac jeszcze cos ze soba. -John, czy mamy jakis kontakt z Davidem Chungiem? - powiedzial do mikrofonu intercomu. -Tak - padla odpowiedz. - Mam numer jego telefonu. Jest w Glasgow i czeka na odlot, za jakies poltorej godziny. Jest razem z jakimis ekologami. Podobno wiedza, gdzie jest ich obiekt poszukiwan. -A my wiemy, dokad nasz sie kieruje. Sprobuj zlapac Davida i przelacz go tu. -Z przyjemnoscia - odpowiedzial Grieve. - Ben... moge cos jeszcze dla ciebie zrobic? Sprawy wygladaja dosyc powaznie. Wyglada na to, ze caly swiat szlag trafia i to bez wzgledu na nasze... hm, lokalne komplikacje. Trask nie odzywal sie przez chwile, a nastepnie odrzekl: -Dzieki, John. Chce, zebys wiedzial, zeby caly Wydzial wiedzial, ze robimy, co tylko jest mozliwe. Wszyscy. Nie moge teraz mowic o wszystkich problemach, ale caly czas ich scigamy. -Do diabla! Wiemy o tym! - odpowiedzial Grieve lekko drzacym glosem. Przez chwile sie zastanawial i dodal: - I jeszcze jedno. Powiedz Turczinowi, ze przyszla do niego wiadomosc. Tresc troche tajemnicza, brzmi tak: "Gniazdo spladrowane, jak oczekiwano. Z jajka w drugim gniezdzie wyklulo sie o 17 czasu moskiewskiego. Ptaki odlecialy o osmej". -I to wszystko? -Tak. Trask przekazal wiadomosc Turczinowi i zanim skonczyl mowic, Grieve polaczyl go z Davidem Chungiem. Trask podniosl sluchawke. -Ciekawa sprawa - zaczal Chung - przed chwila patrzylem na mape, sprawdzajac trase naszego lotu. Cos mnie tknelo, moze przeczucie, i sprawdzilem rowniez nasz Wydzial. Dotarlem palcem na mapie do Londynu, do Centrum. I jak juz powiedzialem, ciekawa sprawa... a moze nieciekawa? -Nie - odpowiedzial Trask - przynajmniej nie w miejscu, w ktorym sie znajduje. A wiec co odkryles? Smog mentalny? Trask wyczul potwierdzenie Chunga. -Mysle, ze pytanie, czy u was wszystko w porzadku, nie jest najlepsze w tej chwili. No, wiesz, o co mi chodzi. Jak tam Jake i reszta? -Wszystko... w porzadku - odpowiedzial Trask, wiedzac, ze ton jego glosu mowi raczej cos przeciwnego. - Z Jakiem, Millie i ze mna. Jak do tej pory... przynajmniej. -Moge cos zrobic? - spytal David po dluzszej chwili. -Rob swoja robote - odpowiedzial Trask. - I udawaj, ze jest to najwazniejsza z rzeczy, jakie dotychczas robiles. Przy takim szkwale wszystko sie moze zdarzyc. Mamy wszystko, co potrzeba do pomocy. -Bede o was myslal. -Wiem, dziekuje. Milo to slyszec, ale nie dlatego skontaktowalem sie z toba. - Po czym powiedzial lokalizatorowi, o co mu chodzi. -Jasne - stwierdzil Chung. - Jest w moim pokoju, w Centrali. Bierz smialo. Nie musisz wyjasniac, po co to bierzesz. Powodzenia, Ben. Trask wywolal Johna Grieve'a i kazal mu cos zabrac z pokoju Chunga i przyniesc do sali odpraw. W tym samym czasie premier Turczin wyjasnial cos Jake'owi. -Pozwolilem na przeciek falszywych informacji do tych trzech wojskowych bydlakow - mowil. - Byly to dokumenty mowiace o tajnym miejscu, zrodle ogromnego bogactwa w zlocie, ktore odkryl general Michail Suworow. Takze o tym, ze Suwurow eksploruje poklady zlota, a jego koledzy w tym samym czasie ledwie moga sobie pozwolic na zupe i wodke w Moskwie. Wiedzialem oczywiscie, ze gdy moje znikniecie z konferencji zostanie oficjalnie ogloszone, moi trzej wrogowie zaczna wyscig do El Dorado. Poniewaz przeciek informacji nazwanej "czerwonym sledziem" dotarl rownoczesnie do wszystkich trzech, zostali zmuszeni do polaczenia sil w poscigu za "dzika gesia". Zaden z nich nie odwazylby sie spuscic drugiego z oka. Jak widzisz, musza byc razem. Ciekawe slowa zastosowalismy, nie sadzisz? Czerwone sledzie i dzikie gesi. Jestem pewien, ze rozumiesz. Mowiac o gesiach, wyglada na to, ze te trzy ptaszki wzbily sie w powietrze. Wynika to z wiadomosci, ktora teraz otrzymalem. Moje mieszkanie w Moskwie zostalo dokladnie przeszukane. Ale nic nie znaleziono, bo nic tam nie bylo! Nie chcialem, zeby poszlo im zbyt latwo. Byloby to zbyt oczywiste. Jeden z moich ludzi obserwowal dacze w Zukowce i okolo piatej tam tez zrobiono rewizje. Tym razem znalezli to, czego szukali. -W daczy w Zukowce? - Jake zmarszczyl brwi. - Czy to nie tam ukryles bombe? -Tak - potwierdzil Turczin. - Bomba dalej tam jest. Gdyby ja znaleziono, na pewno bym sie o tym dowiedzial. Ale nie tego szukali! Dokumenty, o ktorych wspomnialem, mowily o nieprawdopodobnych bogactwach, ale takze o technologicznym cudzie, sposobie zamiany zwyklego metalu w zloto, o kamieniu filozoficznym ukrytym na Uralu. Brakowalo tylko adresu. -Perchorsk - domyslil sie Jake. -Wlasnie! W mojej daczy, w sciennej skrytce schowanej za obrazem, znajdowaly sie plany bardzo podobne do tego, co widzisz teraz na ekranie. Ale dlaczego trzymalem je schowane w Zukowce? Chodzilo o to, zeby wszystko sie ze soba laczylo i zeby moi wrogowie sami odkryli zwiazek Suworowa z kompleksem w Perchorsku. W koncu to on byl odpowiedzialny - a raczej mial byc odpowiedzialny - za operacje czyszczenia tego miejsca przed zamknieciem go na zawsze. -No i ptaszki wyfrunely - powiedzial Jake. - O osmej wieczorem czasu moskiewskiego wylecieli samolotem. -Tak, maszyna wojskowa. Prawdopodobnie smiglowcem... -...do Perchorska - dokonczyl Jake. -Co oznacza, ze juz dotarli na miejsce - potwierdzil Turczin. -I beda miec do czynienia z banda ochroniarzy Suworowa. -Tak, tego nie unikna - zgodzil sie Turczin. - Ale nie sadze, zeby mieli z nimi jakies trudnosci. To sa nie mniejsze cwaniaki niz Suworow. Raczej sprzymierza sie z bylymi skazancami, przynajmniej na jakis czas. I wiesz co? -Hm? -Raczej wysla tych skazancow, niz sami zaryzykuja przejscie przez Brame. W koncu Suworow nie wrocil... -Tak - zgodzil sie Jake - i to uzbrojonych po zeby... -Wlasnie. Nathan bedzie musial znowu stoczyc walke i poplynie jeszcze wiecej cyganskiej krwi. Wampyry to bez watpienia potwory, ale nie dysponuja takim samym uzbrojeniem jak ci skazancy i nie kieruja sie tak ogromna zadza zdobycia zlota. Jak widzisz, nie ma alternatywy dla mojego planu. Musimy na zawsze zamknac Brame, jednoczesnie uwalniajac swiat od trzech militarystow, ktorzy stanowia zagrozenie dla pokojowego wspolistnienia narodow. -Tak - rzekl Jake. - Zablokujemy tez odwrot Malinariemu, Vavarze i Szwartowi. -I byc moze przywalimy ich milionami ton skaly... jezeli zdazymy tam dotrzec na czas. -Ale nie za wczesnie. Wolalbym, zeby twoi militarysci i banda bylych skazancow powalczyli najpierw z Wampyrami. Moze uda sie nam przybyc w czasie walki i ogladac fajerwerki? A potem wkroczyc w ostatniej chwili, kiedy zadanie bedzie znacznie ulatwione? -Znakomicie! - Turczin az klasnal w dlonie. - I jakie logiczne! Jestes bardzo bystry, Jake'u Cutter. -Tak, kiedys bylem bystry - powiedzial Jake, mruzac oczy ukryte za okularami. - Ale teraz odezwal sie chlodny, perfidny i kalkulujacy na zimno umysl wampira. -Aha - odrzekl Turczin prawie niedoslyszalnym glosem. -Musze sie temu lepiej przyjrzec - zauwazyl Jake. Nie moge sobie pozwolic na to, zeby zimno zwyciezylo z tym, co we mnie cieple. Prawdopodobnie bede musial podjac decyzje, dokonac wyboru - mniejszego zla. Jake zwrocil sie Bena Traska, ktory ogladal plany, i rzekl: -Mysle, ze dobrze bedzie skoczyc po bombe premiera Turczina. Mozemy ja trzymac w rezerwie. Trask spojrzal na niego i odpowiedzial: -Doszedlem do takiego samego wniosku. Sluchalem waszej rozmowy i w pelni sie z toba zgadzam. -Wiem, co masz na mysli - zauwazyl Jake... W Zukowce byla zimna i pochmurna noc. Jake wyszedl z Kontinuum Mobiusa razem z Turczinem w lesie, jakies sto jardow od daczy. Dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym pierwszy Nekroskop, Harry Keogh, pojawil sie wiele lat temu, zeby zlozyc wizyte zamordowanemu Grigorijowi Borowitzowi, owczesnemu szefowi radzieckiego Wydzialu E. Jake dobrze to pamietal. -Jestes bardzo ostrozny - szepnal Turczin, ktory zorientowal sie, gdzie sie znajduja. -Harry Keogh tez byl ostrozny, kiedy tu sie pojawil. -Bardzo dobrze - stwierdzil Turczin. - Tylko gdy wyjdziemy z lasu, to ktos nas moze zobaczyc. Powinnismy sie znalezc blizej daczy. -Nie - zaprzeczyl Jake, krecac glowa. - Jestesmy wystarczajaco blisko. Nie ruszaj sie i badz cicho - dodal, kladac palec na ustach. Jake zdjal okulary, zadarl glowe do gory i zaczal wachac powietrze. Jego oczy przybraly dziki, wilczy wyraz. Rozejrzal sie dookola, spojrzal na niebo, na zarysy drzew, zwirowa alejke i mgle wijaca sie przy ziemi. W koncu jeszcze raz zaczerpnal powietrza w nozdrza, wstrzymal oddech i zwrocil glowe w kierunku daczy. -No i? - prawie niedoslyszalnie spytal rosyjski premier. -Papieros - szepnal Jake. - Ten ktos sam skreca papierosy. Podly tyton, pali do samego konca. -Kto? -Nie wiem, ale na pewno pilnuje daczy z zewnatrz. -Cholera! Tego nie przewidzialem. -Ze wladza bedzie na ciebie czekac? -To nie ma nic wspolnego z wladza! Moze o czyms zapomnialem ci wspomniec: zostawilem ministrom informacje, ze nie jestem zdrajca, tylko udalem sie do Anglii, poniewaz moje zycie bylo zagrozone. W tym czasie sily specjalne poszukuja potencjalnych spiskowcow. Poniewaz wiedzieli o tym wylacznie ministrowie, to ten, kto na mnie czeka, z pewnoscia nic o tym nie wie, inaczej nie czekalby! A wiec nie jest to nikt z kregow rzadowych, ale podwladny kogos z tej trojki. -A to cos nowego. Czy powiedziales Traskowi, ze zabezpieczyles sobie tyly i grasz na dwa fronty? -Mozliwe... mozliwe, ze zapomnialem o tym wspomniec. - Turczin wzruszyl ramionami. - Ale Trask, to Trask, wiedzialby, ze nie powiedzialem calej prawdy. Poza tym co to ma wspolnego z tym, co tutaj robimy? -I cala ta historia z twoim zabojstwem to tez bzdury? -Tak! Nic mi nie grozi oprocz tej trojki, ktora teraz leci do Perchorska. Marnujemy nasz czas! -No dobra. Czy nie moglbys pogadac z tym gosciem, co pilnuje daczy? W koncu jestes rosyjskim premierem. -On tu nie stoi, zeby z kimkolwiek rozmawiac. Jest po to, zeby nie bylo swiadkow, gdybym na przyklad wyslal kogos, aby odzyskac plany, albo gdyby ktokolwiek pojawil sie w poblizu daczy. -Ale czyim mialby byc swiadkiem? Rosyjskich politykow? -Tak - nie - moze. -Ben Trask dobrze wiedzial, co mowi, kiedy nazwal cie starym lisem. Masz racje, szkoda czasu. Czekaj tutaj i nie ruszaj sie, az nie gwizdne. Jake wszedl w cien pomiedzy drzewami i zniknal w ciemnosci. Zanim Turczin zdazyl sie zaniepokoic oczekiwaniem... rozleglo sie gwizdniecie. Premier ruszyl znana sobie sciezka i nieco zwolnil, gdy zauwazyl zarys daczy majaczacej pomiedzy drzewami. W cieniu drzewa czekal na niego Nekroskop. Obok jego stop lezalo okryte plaszczem cialo czlowieka. Tuz obok ciala palila sie jeszcze resztka papierosa. Turczin spojrzal na Jake'a - na jego blyszczace oczy i waskie usta wygiete w usmiech szczegolnego rodzaju - i cofnal sie o krok. -Nie - Jake pokrecil przeczaco glowa. - Nie ma uklucia, Gustawie. Tylko uderzenie. Musze przyznac, ze stracil przytomnosc, jeszcze zanim go uderzylem, jakies pol sekundy wczesniej, gdy niespodziewanie pojawilem sie tuz przed nim! Gdzie ta bomba? -Za dacza, pod zapasem drewna na opal. W ziemiance, ktora kiedys wykopal Borowitz. Odkrylem ja zima kilka lat temu, kiedy konczylo mi sie drewno. Podnosilem klode, ale ona nie ustepowala. No to sprobowalem jeszcze raz... ale sam zobaczysz. Przeszli na tyly daczy, gdzie stala zrujnowana szopa na drewno. W drzwiach do szopy nie bylo zamka i kiedy Turczin je otwieral, slychac bylo zgrzytanie zardzewialych zawiasow. Wewnatrz, przy tylnej scianie, lezal nieregularny stos szczap drewna. Drewno bylo pokryte kurzem i pajeczynami. -Zostawiles tutaj bombe atomowa? -Nawet gdyby ktos wpadl na pomysl, ze posiadam cos takiego, to raczej nie spodziewalby sie znalezc bomby w takim miejscu - potwierdzil Turczin. - Nie ma tu nic atrakcyjnego i nawet najgorszy wloczega nie chcialby tutaj nocowac. -Wiec gdzie jest bomba? -Pomoz mi - odpowiedzial Turczin - zaraz zobaczysz. Aha... tak przy okazji, tam sa dwa ciala. -Ciala? -Czeczeni, ktorzy pomagali mi przeniesc bombe - wyjasnil Turczin zwyczajnym tonem. - Chcieli, jakby to powiedziec, przejac nade mna wladze. Wiec nie mialem wyboru i musialem ich zastrzelic. Nekroskop odetchnal gleboko i rzekl: -Powiedz, czy jest jeszcze cos, o czym zapomniales wspomniec? -Nie. Nie sadze. Posypalem ich wapnem i kiedy bylem tu ostatnio, nie smierdzialo tak bardzo. Jake pomogl Turczinowi przerzucic drewno na bok. Trzy gorne warstwy byly zlaczone ze soba. -Teraz drzwi - powiedzial Turczin i pociagnal za szczapy udajace drewno na opal. Cala scianka obrocila sie w lewo, odslaniajac wiodace na dol schody zrobione z surowego betonu. Na dole bylo pomieszczenie o scianach z kamienia, a sklepienie podtrzymywane bylo drewnianymi stemplami. Podloge stanowila mieszanka polamanych plyt chodnikowych i zwiru. Posrodku stal wozek z bomba - cylindrem z blyszczacego metalu o dlugosci dwu i pol stopy i dwunasto calach srednicy - polaczona z mechanizmem zegarowym. Mechanizm mial okienko pokazujace godziny, minuty i sekundy. W rogu ziemianki Jake zobaczyl rozsypane wapno i dwie lezace nieruchomo ludzkie postacie, sztywne i najwyrazniej zdecydowanie niezywe. Gdy Turczin podszedl do bomby, by zetrzec z niej chusteczka do nosa wilgoc, Jake podszedl do rogu i odgarnal wapno czubkiem buta. Pomimo niezwykle uwrazliwionego zmyslu wechu wydobywajacy sie z cial smrod nie przeszkadzal mu. Jednak byl to niewatpliwie smrod smierci. -Jak juz tam skonczysz - odezwal sie Turczin - to pozostanie nam tylko przetoczyc ten wozek do Kontinuum Mobiusa, a potem do Centrali Wydzialu E. -I oto czlowiek, ktory tak elokwentnie wypowiada sie o okrutnych przeciwnikach -mruknal Jake pod nosem, jakby nie slyszal, o czym mowil Turczin. -Prosze? Co powiedziales? Nekroskop spojrzal na niego plonacymi oczami. -Tylko sie zastanawialem, jak to sie stalo, ze ludzie, ktorzy cie zaatakowali, skonczyli z kula w plecach. -A co za roznica? - Turczin wygladal na zaskoczonego. -Nie zapomniales o czyms? Ci ludzie nalezeli do samobojczego komanda, ktore planowalo obrocic Moskwe w popiol! I tak byliby martwi, gdyby im sie udalo. A gdyby im sie nie powiodlo, to zostaliby zastrzeleni. Wiec co to za roznica? -Kiedy bedzie po wszystkim, nasza przyjazn sie skonczy -oznajmil Jake. -Doprawdy? Moim zdaniem, kiedy bedzie po wszystkim, jesli bedzie po wszystkim, potrzebny nam bedzie kazdy potencjalny przyjaciel! Jake zastanawial sie przez chwile i w koncu powiedzial: -Zabieram bombe, a ty tu zostan. Zamknij i zablokuj drzwi. Chyba nie chcesz, zeby ktos nieproszony cie tu zastal? Turczin zmruzyl oczy i milczal jakis czas, po czym odpowiedzial: -Dobra. Ale nie kaz mi dlugo czekac. -Oczywiscie, ze nie - odparl Jake. Jednak po powrocie do Centrali Jake spokojnie napil sie kawy, przetrzymujac Turczina w szopie na drewno przez pelne dwadziescia minut... Do Centrali dostarczono odziez zimowa. Trask poprosil o czarne legginsy pod biale spodnie. Wpadl na ten pomysl pod wplywem wizji prekognity: ostatnie starcie mialo sie rozegrac w ciemnosciach. Trask wiedzial, ze na zewnatrz Perchorska bedzie bialo od sniegu, natomiast wewnatrz kompleksu panowal mrok i cien, a czasem egipskie ciemnosci. Biale ubranie bylo dobre na zimowy teren przysypany sniegiem, ale nie zdaloby egzaminu wewnatrz kompleksu. Kiedy czlonkowie zespolu sprawdzali i przygotowywali bron, przebierali sie i zegnali, korzystajac z telefonu i Internetu, do sali odpraw wszedl oficer dyzurny John Grieve i poprosil Traska o rozmowe. -Co sie stalo, John? - spytal Trask. Grieve rzucil spojrzeniem na jego ciemne okulary i odpowiedzial: -David Chung jest z nami w kontakcie. Prosil o fax z rysunkami, fotografiami i planami rosyjskiej lodzi podwodnej klasy Mike. Jego zdaniem scigaja lodz tego typu. Za pol godziny wylatuja. Mam dysk z potrzebnymi informacjami, ale musze skorzystac z duzego ekranu, zeby upewnic sie, ze wydrukuje wlasciwe obrazy. A moze nie chcesz, zebym tutaj teraz przebywal, i wolisz to sam zrobic? -Nie, jestesmy teraz zajeci. Wejdz i rob swoje. -Jestes pewien, ze nikt inny nie ma nic przeciwko temu? - Grieve zachowywal sie bardzo dyplomatycznie, a moze byl po prostu ostrozny. -Jak widzisz, panuje to troche zamieszania. Na razie nic sie nie zmienilo... Tak wiec nikt nie bedzie miec nic przeciwko temu. John wszedl i podszedl do konsoli obslugujacej wielki ekran. Po chwili na ekranie ukazala sie skrocona historia opisujaca technologie i dane dotyczace radzieckich lodzi podwodnych na przestrzeni ostatnich dwudziesto lat. Grieve zaczal drukowac potrzebne fotografie oraz inne szczegoly, o jakie prosil Chung. Wyswietlajac rozne kadry, sprawil, ze Ian Goodly zainteresowal sie nimi. Zmarszczyl brwi, podszedl blizej i przez dluzsza chwile intensywnie wpatrywal sie w ekran... a nastepnie zaczal sie zataczac na nogach! Trask zobaczyl, co sie z nim dzieje, podszedl do Goodly'ego, podtrzymal go i spytal: -Co sie dzieje, Ian? Co zobaczyles? Prekognita przez chwile dochodzil do siebie, po czym odpowiedzial: -Przypomnij sobie dzien przed tym, zanim ruszylismy scigac Vavare na Krossos. Bylismy w twoim gabinecie. Ty, ja i David Chung. Zwykly rytual. Pytales mnie czy cos przewiduje. -Przypomnij mi. -Widzialem serie obrazow, blyskow, wizji - powiedzial Goodly. - Trudno bylo wowczas zgadnac, o co w nich chodzilo. Do niczego sie nie odnosily. -Poniewaz byly to sceny z przyszlosci - zauwazyl Trask. - Teraz pamietam. Wspomniales o postaciach w czarnych sukniach, ktore fruna lub plyna. Okazalo sie, ze byly to zakonnice Vavary. I mowiles jeszcze o dziurach w ziemi wypelnionych czyms w rodzaju wydzieliny. Chodzilo o miejsce w podziemiach Palataki. -Tak - odrzekl prekognita. - Ale widzialem cos jeszcze, co faktycznie z niczym nie mialo zwiazku. I znowu to zobaczylem, kiedy patrzylem przed chwila na plany, diagramy i zdjecia rosyjskich lodzi podwodnych. -Widziales, jak cos tonie, pograza sie coraz glebiej w otchlaniach wody. Jake podszedl do stojacych razem Grieve'a, Traska oraz Goodly'ego i powiedzial: -Widziales, jak tonie lodz, ktorej szuka Chung. Jestes przeciez prekognita. Czy to nie jest naturalne, ze dostrzegasz rzeczy, ktore maja zwiazek z naszymi dzialaniami? -Wlasnie w tym rzecz - odpowiedzial Goodly. - My nie bedziemy sie tym zajmowac. Zadne z nas nie bedzie w to zaangazowane. Co innego Chung. I to jest wlasnie niezwykle. Moje wizje zazwyczaj dotycza mnie i ludzi z ktorymi akurat jestem. Ale Chung nie bedzie razem z nami, a my nie mozemy byc jednoczesnie w Perchorsku i z Chungiem. Wowczas Nekroskop przypomnial sobie o czyms, podszedl do ubran zlozonych na krzesle i z wewnetrznej kieszeni marynarki wyciagnal kawalek szczotki do wlosow, ktora dal mu Chung. Byla to stara szczotka Harry'ego Keogha, a wlasciwie kawalek polamanego drewna z resztkami wlosia. Jake zatrzymal to jako talizman. Po chwili wrocil do grupki zebranej wokol prekognity. Nieco pozniej John Grieve zebral wydruki i wiedzac, ze niedlugo caly zespol opusci Centrale, zaczal sie po kolei zegnac ze wszystkimi. Jakas minute potem Turczin spojrzal na zegarek i powiedzial: -Moi wrogowie sa juz od dluzszego czasu w Perchorsku, a wasi, a raczej wrogowie swiata, niedlugo tam wyladuja. Moze juz czas wyruszyc w droge? Trask zgodzil sie z nim i oswiadczyl: -Jezeli ktos nie chce jechac, moze teraz o tym poinformowac. Ale nikt sie nie odezwal. -Juz wiesz, co mialem na mysli? - zapytal prekognita. Trask nie odpowiedzial, ale wszyscy dobrze wiedzieli, o co chodzilo Goodly'emu: przyszlosci nie da sie oszukac... XXVII Perchorsk Patrzac z lotu ptaka, wawoz perchorski byl ciemna, zagadkowa blizna w torturowanym krajobrazie. Lezal rownolegle do gor na linii polnoc-poludnie w wielkim pasmie polnocnego Uralu. Wawoz byl otoczony bliskimi szczytami pokrytymi czapami sniegu. Dnem wawozu plynela rzeka, ktora przed laty stanowila powazne zagrozenie powodziowe w czasie wiosennych roztopow. Jednak trzydziesci lat temu na rzece zbudowano zapore i elektrownie wodna, ktora dostarczala prad do katastrofalnego w skutkach Projektu Perchorsk. Zapora stworzyla zbiornik, ktory byl teraz pelen wody i odbijal swiatlo gwiazd. Trzy czwarte powierzchni zbiornika bylo odkryte, ale reszta zostala pokryta olbrzymia platforma ze zbrojonego betonu. Kiedy budowano kompleks, beton dodatkowo utrzymywal warstwe olowiu zabezpieczajacego przed promieniowaniem. Jednak z uwagi na to, ze plany zwiazane z projektem spalily na panewce, a podupadajaca gospodarka Rosji potrzebowala surowcow, olow zostal zdjety i przetransportowany gdzie indziej. Na zaporze staly cztery baraki, w ktorych miescila sie aparatura sterujaca praca kazdej z turbin. Trzy budowle byly zaciemnione i wygladaly na opustoszale. Najwidoczniej turbiny sterowane z tych budynkow od dawna juz nie dzialaly. Pracowala jedynie czwarta turbina, znajdujaca sie najblizej kompleksu. Jednak daleko jej bylo do pelnej sprawnosci i dostarczala prad do kompleksu w bardzo nierownomierny sposob. Jakies szescdziesiat, siedemdziesiat stop od zapory na ladowisku dla helikopterow stal wojskowy smiglowiec. Okna smiglowca skierowane byly w strone poteznych, zoltych, stalowych drzwi mieszczacych sie w scianie wawozu. Za drzwiami znajdowalo sie wejscie do kompleksu. Siedzacy w smiglowcu piloci otrzymali rozkazy. Czekali juz od dwoch godzin i mieli zaczekac jeszcze dwie, a potem powinni podniesc alarm i zagrozic uzyciem sily. Pietnastomilimetrowe dzialko podwieszone pod dziobem helikoptera bylo wycelowane w drzwi do kompleksu, ale mozna bylo z niego strzelac w roznych kierunkach bez koniecznosci podnoszenia maszyny w powietrze. Sila ognia dzialka wystarczylaby, zeby w kilka sekund zmiesc z powierzchni ziemi barak, z ktorego kontrolowano prace generatora. Gdyby uzyto tej broni, to caly kompleks zostalby pozbawiony energii elektrycznej. Uzbrojeni straznicy przechadzali sie czujnie po drodze, ktora wykuto w litej skale zbocza. Droga stanowila rampe dojazdowa do kompleksu. Straznicy drzeli z zimna, przez caly czas sie poruszali, starajac sie zejsc z linii ognia oraz trzymajac sie w cieniu, z dala od swiatla padajacego z uchylonych drzwi. Za drzwiami, w obszernej grocie, siedzieli tymczasowi "zarzadcy" Perchorska oraz wazne osobistosci z Moskwy. Prowadzili ozywiona konwersacje albo raczej negocjacje. Trzech VIP-ow z Moskwy, choc bardzo rozniacych sie wygladem, laczyly podobne ambicje. Jedyna roznica polegala na tym, w jaki sposob skorzystaliby z wladzy, gdyby mieli do niej dostep. Kiedys byli twardoglowymi komunistami i na ich oczach rozpadl sie caly dotychczasowy polityczny system. Rozpadla sie potega Rosji oraz jej dotychczasowy status przywodcy wspolnoty panstw. Armia zostala praktycznie zdziesiatkowana. Przybysze pragneli powrocic do starych czasow oraz odzyskac wladze. Jesli nie byloby to mozliwe, to musialoby wystarczyc bogactwo o niewyobrazalnych rozmiarach. Wowczas matka Rosja musialaby sobie radzic sama, oni zas z pewnoscia jakos poradziliby sobie. Rzecznikiem calej trojki byl byly general Mikolaj Korolew, grubokoscisty mezczyzna niedzwiedziowatej postury o kwadratowej czaszce, ktory nosil wypolerowane buty i futrzana czape oraz podbity futrem skorzany plaszcz. Wyciagnal rece nad koksownik, potarl je o siebie i powiedzial: -Pozwolcie towarzysze, towarzyszu Galicz, Borisow i Krejski, ze podziekuje wam w imieniu swoim oraz moich kolegow za to, co do tej pory zdzialaliscie. Doceniamy wasza cierpliwosc i ciezki trud oczekiwania przez trzy dlugie lata w tak odosobnionym miejscu jak Perchorsk. Mam nadzieje, ze wasz dobroczynca, a moj stary przyjaciel, general Suworow doceni to jeszcze bardziej... jesli do nas powroci. -Tak? - odezwal sie mezczyzna o nazwisku Karl Galicz, ktory siedzial po przeciwnej stronie ognia. Jego glos zabrzmial jak pomruk wielkiego kota. - Pan watpi w to, ze general wroci? Jak to mozliwe? On zlozyl nam wiele obietnic i co najmniej jednej dotrzymal: ze wyjdziemy na wolnosc, inaczej nie byloby nas tu, w Perchorsku. Dlaczego nie mielibysmy wierzyc w to, ze nie spelni pozostalych obietnic? Ciekawe, dlaczego potrzebowaliscie tyle czasu, zeby zaczac szukac generala, zwlaszcza ze byl "waszym starym przyjacielem". Galicz byl wysokim, szczuplym i przystojnym mezczyzna. Wygladal bardzo lagodnie i poruszal sie miekko jak kot... ale byl rowniez psychopata, seryjnym morderca zabijajacym ludzi siekiera. Gdyby nie interwencja Suworowa, to nadal przebywalby w karnej kolonii w Uchcie, gdzie odbywal wyrok dozywotniego wiezienia. -Powoli, Karl, cierpliwosci! - Korolew podniosl reke. - Nie nalezy sie spieszyc, bo mozna wyciagnac niewlasciwe wnioski. Tak, Michail jest - lub byl - naszym wspolnym przyjacielem. Zostawil slady, po ktorych mielismy zmierzac, gdyby zaszly nieprzewidziane okolicznosci. Jakis wypadek albo jeszcze gorsze nieszczescie. Zebralismy wszystkie fakty i zbadalismy, ktoredy sie poruszal. Teraz wiemy, dokad udal sie Michail. Chcialbym, zebyscie sobie wszystko przemysleli. W koncu daliscie generalowi cale trzy lata! Na pewno dojdziemy do zadowalajacego wniosku wyjasniajacego, dlaczego general jeszcze nie wrocil i prawdopodobnie nigdy nie powroci. Patrzac na wasza lojalnosc, wasze oddanie dla starego towarzysza, zapewne trudno bedzie sie wam pogodzic z wnioskami, ktore moga sie wam nie spodobac. Ale nie mamy innego wyjscia. Pozniej podejmiemy decyzje, co najlepiej robic w takiej sytuacji. Chcialem was zapewnic, ze w pelni szanujemy obietnice generala dotyczace podzialu zlota przywiezionego stamtad. Korolew potarl dlonie, oparl sie na siedzeniu. Sprawial wrazenie, ze sie zastanawia nad tym, co powiedzial. Ale w rzeczywistosci myslami byl gdzie indziej. Przypominal sobie, czego razem ze swoimi kompanami dowiedzial sie podczas wyprawy do kompleksu w Perchorsku. Samo slowo "kompleks" bylo rzeczywiscie najbardziej odpowiednia nazwa dla tego miejsca. Towarzyszami Korolewa byli Igor Gurewicz i Maksim Alijew. Ten pierwszy to wyzszy oficer rosyjskich sil powietrznych, ktory byl przekonany, ze prace nad Projektem Perchorsk powinny zostac wznowione, aby przeciwstawic sie amerykanskiej przewadze w powietrzu. Drugi z towarzyszy - admiral Maksim Alijew - byl marynarzem pamietajacym bohaterskie czasy zimnej wojny. Jego zadaniem bylo "bezpieczne" unieszkodliwienie i likwidacja resztek niegdys poteznej floty okretow o napedzie atomowym. Ale metody stosowane przez Alijewa byly powodem, dla ktorego David Chung krazyl teraz nad polnocnym Atlantykiem, starajac sie wyszukac wyciek radioaktywny. Obaj mezczyzni, ktorzy wraz z Korolewem stanowili trio przeciwnikow Gustawa Turczina, byli po szescdziesiatce. Gurewicz byl niski, o ostrych rysach twarzy nadajacych mu szczurzy wyglad, wykonywal szybkie oraz gwaltowne gesty. Alijew byl gruby, mial krzywe nogi pilkarza, brode, poruszal sie powoli, a kiedy szedl, widac bylo charakterystyczne kolysanie typowe dla marynarza. Teraz obaj mezczyzni mysleli o tym, z czym sie wlasnie zetkneli... Kompleks mial ksztalt zblizony do kuli, jak gigantyczny babel wygrzebany ze skaly o wielu poziomach, strefach i sektorach. Niektore miejsca byly niebezpieczne z uwagi na promieniowanie radioaktywne, inne budzily strach z uwagi na rzeczy, ktorych lepiej byloby nigdy nie widziec. Korolew wraz z Gurewiczem i Alijewem zwiedzili czesc pomieszczen i laboratoria, ktore byly kiedys wyposazone w znakomity sprzet, po ktorym nic nie zostalo. Wszystkie pomieszczenia zostaly zamienione w chlew przez zamieszkujacych w nich skazancow. W laboratoriach zostalo troche porzuconych elementow, z ktorych skazancy zmontowali aparature do pedzenia bimbru. Na scianach korytarzy pelno bylo znakow i symboli wygladajacych jak graffiti. Wiekszosc z nich informowala o przejsciu z jednej strefy do drugiej. Kazda ze stref byla kontrolowana przez innego "szefa". Mieszkancy Perchorska podzielili sie na frakcje i nie zawsze dzialali wspolnie, tak jak to mialo miejsce teraz. Oczywiscie Korolew i pozostali dwaj oficerowie widzieli zarowno koszmarne amalgamaty magmy, jak i sam rdzen kompleksu - lsniaca kule Bramy. Wlasnie w tym miejscu, okolo trzydziesci lat temu, miala miejsce najgorsza w skali swiata, a jednoczesnie najlepiej utajniona, katastrofa, kiedy implodowal stos atomowy. Zobaczyli takze smierdzace resztki spalonego i poszarpanego kulami stwora, ktory przybyl z innego swiata. Na jego grzbiecie bylo zweglone siodlo, ktore wskazywalo na to, ze ktos na nim jezdzil... ale coz to moglby byc za jezdziec? Jesli byl choc w polowie tak straszny jak jego bestia... Stwor byl dwukrotnie wiekszy od konia, ale w przeciwienstwie do zwyklych zwierzat bylo w nim cos dziwnego, cos, co budzilo gleboki niepokoj u oficerow. Paradoksalnie, pomimo pochodzenia tego czegos, w jego konczynach, oczodolach i calej czaszce widac bylo elementy wskazujace na ludzkie pochodzenie lub jakas dziwaczna mutacje... co tylko podkreslalo anomalie w nieprawdopodobnie wielkich szczekach, zebach i szponach. I choc rzecz, ktora wylonila sie z Bramy, byla tylko bezmyslnym bojowym stworem, to byla wyposazona w zlote wedzidlo, zlota oslone ze szpicem chroniaca czaszke, zlote lancuchy i wiazania przyczepione do siodla, oraz wazace co najmniej pol kilograma kolko zwisajace z przeklutego nosa... Podobny do szczura Igor Gurewicz siedzial przy koksowniku niezdolny do powstrzymania drzenia. Siedzacy po lewej stronie Alijewa Jurij Borisow zauwazyl stan Gurewicza, wskazal na niego palcem i powiedzial: -Ha! Wygladasz troszke inaczej, od chwili gdy zobaczyles to cos. Nie przejmuj sie, nie jestes sam. Jezeli o mnie chodzi, to nawet nie zblizam sie do rdzenia, bo juz dosc napatrzylem sie na tego stwora. Przez to snily mi sie nawet koszmary! Kiedy to wpadlo do nas, to juz bylo ledwie zywe. Sam widok wystarczyl, zeby nasi ludzie zaczeli piszczec ze strachu jak baby. Zaraz to zabilismy i ja tez sie do tego przylozylem. Wiekszosc dziur w czaszce to moja robota! -Potrafisz czytac w myslach? - skrzywil sie Gurewicz. -Nie - skrzywil sie Borisow - po prostu twoj wyglad. Widac to po twoich oczach. Dla naukowca taki stwor to absurd. Nie miesci sie w glowie, prawda? -To dlatego tam nie poszliscie? - spytal Korolew. - Boicie sie potworow czekajacych po tamtej stronie? - zwracal sie bezposrednio do siedzacego naprzeciw niego Galicza. -To moglby byc jeden z powodow. - Mruczenie Galicza przypominalo teraz warczenie. Oburzony ukrytym zarzutem tchorzostwa zmruzyl oczy. - Z drugiej strony jestesmy lojalni w stosunku do generala. Kazal nam tu zostac i czekac do jego powrotu. Razem z Borisowem i Krejskim uzgodnilismy, ze tak zrobimy. Czemu mielibysmy rezygnowac z wygodnego zycia? Mamy nieograniczona liczbe kuponow, ktore wymieniamy na wszystkie potrzebne produkty w karnym garnizonie w Beresowie. W porownaniu do zycia w Gulagu Perchorsk to wakacje. -Bez obrazy - odezwal sie Alijew - ale dla mnie jest oczywiste, ze na prozno czekacie. Jesli bedziecie lojalni do samego konca, to spedzicie tu reszte zycia! Ale pozostaje kwestia zlota: jestescie w stanie wyobrazic sobie, co moglibyscie robic, gdybyscie mieli na przyklad tone zlota? -Tak, juz sobie to wyobrazalismy - odezwal sie Sol Krejski, brodaty olbrzym, a zarazem seryjny morderca kobiet. - Jedyny problem polega na tym, jak to stamtad wydostac. -Aha! - zauwazyl Gurewicz. - A wiec tu lezy problem? - Pokiwal ze zrozumieniem glowa i ciagnal dalej: - Tak myslalem. Jestem naukowcem i zawodowo zajmuje sie tym portalem. Jego wlasciwosci sa dla mnie fascynujace. Kiedy bylismy na dole, widzialem, ze staraliscie sie stac daleko od Bramy, i zastanawialem sie dlaczego. Nadal szukam odpowiedzi. Pamietam o wypadku w Perchorsku, wszystko rozegralo sie w okamgnieniu i na to rowniez nie znam satysfakcjonujacej odpowiedzi. Na temat bramy powstalo wiele fantastycznych teorii, wlacznie z porownaniem Bramy do czarnej dziury, ktora przyciaga z taka sila, ze nie ma mozliwosci powrotu. -No i widzisz - odezwal sie Galicz - jeszcze jeden wazny powod, dla ktorego nie ruszylismy za generalem Suworowem. -Ale nie wystarczajacy - powiedzial Korolew, biorac udzial w dyskusji. Igor Gurewicz poczul kuksanca na zebrach, ktory wyraznie dawal do zrozumienia, zeby nie zabieral glosu przez jakis czas. -Nie dosc dobry? - spytal Galicz. - Znowu masz na mysli tchorzostwo. Moze sam nas poprowadzisz przez brame. Co, towarzyszu? -Znowu mnie zle zrozumiales - odparl Korolew. - Wcale nie oskarzam cie o tchorzostwo. Odwrotnie: wszystko, co do tej pory powiedziales, ma sens. Jednak twoje rozumienie jest bledne z uwagi na to, ze nie posiadasz wiedzy naukowej. Widzisz akcje, ale zupelnie nie dostrzegasz reakcji. Albo na odwrot. -Co? - zdziwil sie Galicz. - Ty tez jestes naukowcem? Obaj jestescie fizykami? Rzuciliscie okiem na Brame i juz wszystko wiecie? Dobrze rozumiem? Korolew westchnal, pokrecil glowa i powiedzial: -Nie, moja wiedza naukowa nie umywa sie do wiedzy Igora Gurewicza. Ale tez nie zajmujemy sie ta sama dziedzina. O ile wiedza Igora jest teoretyczna, o tyle ja zajmuje sie praktyka. Zajmuje sie przemyslem i dlatego lepiej sobie radze z mechanika niz z fizyka. -Mechanika? -To wiedza o dzialaniu sil na ciala - wyjasnil Korolew. - O interakcjach kinetycznych, statycznych i mechanicznych. Czy cos ci to mowi? -Mow dalej - zamruczal Galicz - moze mnie oswieci. -Po pierwsze, powiedz mi, czy nie jest tak, ze jak wejdziesz w strefe swiatla, to musisz isc dalej? Galicz skinal glowa. -General i jego ludzie zetkneli sie z tym jako pierwsi. Mysleli, ze moze jest to chwilowy efekt, i poszli dalej. Jednak po chwili nie mieli juz mozliwosci odwrotu. Pozniej jeszcze trzech naszych ludzi poszlo za nimi, a raczej mysmy ich do tego zmusili. Widzi pan, nawet wsrod zlodziei sa pewne zasady, a mysmy przylapali ich na kradziezy. Dostali wiec do wyboru: albo pojsc i zobaczyc, co robi Suworow, czy moga mu w jakis sposob pomoc, albo odmowic i umrzec. Sprawdzilismy teorie generala, czy jest to tylko chwilowy efekt. Okazalo sie, ze nie... -Ale ten stwor nie mial najmniejszego problemu z przedostaniem sie przez Brame -wtracil sie Gurewicz i natychmiast znowu poczul kuksanca, jakim obdarzyl go Korolew. -Tak - odparl powaznie Galicz. - Nie wiem, czym to tlumaczyc. -Ale ja wiem! - powiedzial Korolew. - Portal dziala jak reczna pila, albo raczej jak tlok! Ruch w druga strone moze sie zaczac tylko wtedy, gdy skonczy sie ruch w pierwszym kierunku. -Nadal nie rozumiem - Galicz pokrecil glowa. -Wiesz, jak dziala katapulta? -Jasne! -Tu jest tak samo. Z katapulty mozesz strzelac kamieniami z obu koncow. Tak samo korzysta sie z Bramy. Chodzi tylko o to, z ktorej strony zaczales ruch. Podobnie jak w tloku nie mozesz wrocic, dopoki nie skonczy calego ruchu do przodu. Galicz zerwal sie na rowne nogi. Podekscytowany zaczal w koncu rozumiec... i jednoczesnie poddawac sie sprytnym wyjasnieniom, czyli klamstwom Korolewa. -Wiec zeby wrocic, trzeba najpierw przejsc cala droge na druga strone. O to ci chodzi? -Wlasnie! - potwierdzil Korolew. Gurewicz, ktory od razu zorientowal sie w klamstwie, dodal: -Oczywiscie! Idealnie to wyjasniles, Nikolaju. Brama jest jak pojedynczy tor kolejowy! Ale po krotkiej chwili Galicz wrocil na swoje miejsce. Spojrzal na gosci i rzekl: -Moze mi zatem powiecie, dlaczego Suworow nie wrocil? Podobnie jak zlodzieje, ktorych za nim wyslalismy. -To niestety kieruje nas do wnioskow, o ktorych juz wspominalismy - zaczal Korolew. - Posluchajcie i nie obrazajcie sie. Rozumiem wasza lojalnosc do czlowieka, ktory was uwolnil. Ale czy nie widzicie, jak bardzo mu byliscie potrzebni? On was potrzebowal, zebyscie pilnowali tego miejsca, kiedy on bedzie stanowil wlasne prawa i oplywal w bogactwo w innym swiecie. Galicz, Borisow i Krejski zaczeli podnosic sie ze swoich miejsc. -Posluchajcie mnie! - kontynuowal pospiesznie Korolew. - Zloto to zloto. Ale to tylko jeden z rodzajow bogactwa. Znam Michaila Suworowa od bardzo, bardzo dawna. Nie wyobrazam sobie, zeby mogl przebywac w niegoscinnym miejscu bez miesa, mocnej wodki i oczywiscie bez chutliwych, chetnych kobiet! Czy to takie dziwne, ze zostal razem ze swoim oddzialem? Nie sadze. Raczej opanowali tamten swiat w calosci, biorac wszystko, a nie tylko zloto. Naprawde myslicie, ze znajdzie sie tam rowniez i dla was miejsce? -Ale... - zaczal Galicz i jego glos przypominal warczenie. -...Ale czy nie jest calkiem jasne, co sie stalo, kiedy Suworow juz tam dotarl? - przerwal mu Korolew, rowniez wstajac na nogi. - Razem ze swoimi ludzmi podbili tubylcow - oto, co sie stalo! Jesli chodzi o tego martwego potwora, to zostal smiertelnie ranny podczas walki, uciekl przez Brame i znalazl sie tutaj. A teraz... teraz nasz dobry przyjaciel general Michail Suworow rzadzi w bogatym, pieknym, rownoleglym swiecie, ktory bedzie w calosci nalezal do niego, zanim... zanim nie wroci, zeby podporzadkowac sobie takze i nasz swiat! -Jesli uda mu sie wrocic - odparl Galicz. - Jeszcze nie w pelni zaakceptowalem panska teorie. Zbyt mocno sie pan przy niej upiera. Korolew nieco zmeczony przekonywaniem postanowil wyciagnac asa z rekawa. -A co powiesz na to, ze jest jeszcze jeden element, o ktorym nie pomyslales. Jeszcze jeden powod, ktory nie pozwolil na szybki powrot Suworowa? -Jaki? Tym razem Korolew popchnal lekko Gurewicza, ten zas wiedzial dokladnie, co ma powiedziec. Wlasciwie mial to na koncu jezyka od chwili przybycia do Perchorska. -Wyprawa Michaila Suworowa nie byla wylacznie wojskowym przedsiewzieciem. Zabral ze soba nie tylko zolnierzy, ale takze kilku bardzo uzdolnionych naukowcow. Z tego co nam wiadomo, beda pracowac nad stworzeniem jeszcze jednej, wlasnej Bramy! I jesli im sie uda... to kto wam wynagrodzi wasza lojalnosc? Galicz ponownie usiadl, jednak tym razem ciezko oklapl na siedzeniu. -Nie chce mi sie w to wierzyc - odrzekl po chwili. - A jednak... -... A jednak pan musi! - dokonczyl Korolew. - I uwierzy pan, kiedy razem ze swoimi ludzmi, pod dowodztwem naszych oficerow, pojdziecie tam i wrocicie z calym zlotem. Tylko ze tym razem podzielimy sie sprawiedliwie. Zlotem i wszystkim, co tamten swiat ma nam do zaoferowania. Co pan na to powie? -Powiem - rzucil Galicz, wstajac szybko i siegajac do kieszeni skorzanej marynarki. Borisow i Krejski powtorzyli jego zachowanie, stajac po bokach. - Powiem, ze mam juz dosc wojskowych i bylych wojskowych skurwysynow, ktorzy chca ze mnie zrobic glupka! Jesli tamten swiat jest taki, jak pan mowi, to na cholere jestescie nam potrzebni? Cala trojka trzymala bron w rekach, podobnie jak ich podwladni, ktorzy wylonili sie z zacienionych katow podziemnej hali. Ale goscie rowniez zdazyli siegnac po bron. Zimny metal odbijal czerwone swiatla awaryjne. W tej samej chwili wszyscy uslyszeli krzyki dobiegajace zza ogromnych drzwi... Minute, a moze troche wczesniej, Jake przerzucil dwoma skokami czesc Wydzialu E. Znalezli sie na szerokiej polce skalnej po drugiej stronie wawozu i natychmiast przykucneli, chowajac sie za sniezna zaspa. Z daleka obserwowali wejscie do kompleksu. -Jak to mozliwe, ze znasz to miejsce? Chodzi mi o wspolrzedne - spytal spokojnym tonem Trask. -Pamietam je. Harry Keogh byl tutaj. Wlasciwie to byl wszedzie w tej okolicy. Srodek kompleksu przypomina wielopoziomowy labirynt. -Wiem - potwierdzil Trask. - Tez tu bylismy, razem z Goodlym. Ale chyba nie zapamietalismy wszystkiego tak dobrze jak ty. Turczin dotknal kurtki Traska. -Widzisz ten helikopter? Moi wrogowie juz to sa. Nie moglismy przybyc w lepszym momencie. -Masz racje - odpowiedzial Trask. - Mysle, ze nasi wrogowie tez juz przybyli. Albo zaraz beda. Posluchajcie... Chwilke pozniej wszyscy uslyszeli slaby odglos silnikow malego samolotu pionowego startu i ladowania. Silniki najpierw szumialy, ale kiedy dzwiek zrobil sie glosniejszy, nastapila nagla zmiana i zaczely wydawac nieregularne odglosy. Chwilami sie dlawily, a nawet przestawaly dzialac. -Patrzcie - wydusila z siebie Millie i ruchem glowy wskazala na pas rozjasnionego swiatlem ksiezyca nieba, gdzie ukazala sie sylwetka opadajacego samolotu. -Nie uda im sie - powiedzial Trask. - W samolocie nie ma paliwa. Malinari i jego banda przesadzili tym razem. -Ale Liz jest na pokladzie! - Jake z trudem wydobyl z siebie slowa. - Moge tam skoczyc. -Naprawde? - Trask zlapal go za ramie. - Popatrz, w jaki sposob opada. Robi to skokami. Nie jestes w stanie ocenic, w ktorym miejscu sie znajdzie. Co bedzie, jak pomylisz wspolrzedne. Mozesz zostac wciagniety do silnika! -Wciagniety czy nie. Pieprzyc to! Musze sprobowac - odparl Jake, wywolujac drzwi Mobiusa. Jednak w ostatniej chwili powstrzymal go Goodly. -Spokojnie, Jake. Nic sie nie stanie! Bedziemy razem do samego konca, pamietasz? - I to razem z Liz. -Wyrownuje lot - wydusila z siebie Millie, przykladajac reke do ust. - Spojrzcie, wyladuje obok helikoptera. Samolot scimitar obnizyl pulap i znalazl sie na wysokosci obserwatorow z Wydzialu E, okolo pietnastu stop nad betonowym dachem zakrywajacym czesc zbiornika. Jednak pionowo ustawione silniki znowu zadzialaly i po chwili wylaczyly sie. Samolot zawyl, zakolysal skrzydlami i ogonem, uderzyl w beton i znieruchomial. Nagly upadek z wysokosci dwunasto stop rozszarpal metal i rozrzucil potrzaskane kawalki ogona i skrzydel. Jednak kabina pozostala nietknieta. Zgasly swiatla, a z rozdartego brzucha maszyny wydobyla sie piana - standardowe zabezpieczenie przeciwpozarowe. Po drugiej stronie wawozu ludzie w zimowych kurtkach zaczeli otwierac drzwi. Z oswietlonego zoltym swiatlem wnetrza padaly rozkazy i wybiegalo wiele postaci, gestykulujac oraz rzucajac dlugie cienie. W ciagu kilku sekund na rampie znalazlo sie ponad tuzin ludzi, a we wnetrzu kompleksu zabrzmial uruchamiany silnik snieznego pluga, ktory po chwili wyjechal na zewnatrz. -Tych trzech mezczyzn stojacych razem, ktorzy nic nie robia - odezwal sie Turczin, nie odrywajac oczu od lornetki. - Maja zginac! Jesli sadzisz, ze ziemi grozi niebezpieczenstwo, to bedzie jeszcze gorzej, jesli tych trzech przezyje. Trask nie odezwal sie, tylko wzial od Turczina lornetke i popatrzyl we wskazanym kierunku. Trzech "bossow" Perchorska kierowalo akcja. Do Korolewa podbiegl Karl Galicz. Wbil mu lufe pistoletu maszynowego miedzy zebra i spytal: -To wasza robota, towarzyszu? Sily specjalne jako odwod dla smiglowca? Moze oficerowie, o ktorych mowiles, ze maja nami dowodzic? Nic z tego! Moze kiedys byles generalem, ale bardzo sie ciesze, ze nie sluzylem pod twoimi rozkazami. Twoja taktyka to porazka. Twoi ludzie nie otworza ognia, kiedy mamy was na muszce. -Oszalales? - Korolew odwrocil sie do niego. - Nie mamy pojecia, o co tu chodzi! Nie widzisz, ze to prywatny samolot? Nie mamy z tym nic wspolnego. A co do oddzialow specjalnych: jak myslisz, ile wojska mozna upakowac w takiej awionetce? A poza tym to czego sie boisz? Nawet jesli ktos przezyl w tym samolocie, to na pewno jest ciezko ranny. -Kto to jest, jesli nie twoi ludzie? I co tutaj robia? -A niby skad mam wiedziec? - odpowiedzial Korolew, odsuwajac od siebie lufe pistolem i odwracajac sie do swoich towarzyszy. - Przepraszam, ze pytam, ale moze ktos z was potrafi to wyjasnic? Gurewicz i Alijew najpierw spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, a nastepnie popatrzyli na Korolewa i odparli jednoglosnie: -Odpierdol sie, towarzyszu! To ty za wszystko odpowiadasz, wiec moze sie wytlumaczysz! Korolew nadal sie i wygladal, jakby zaraz mial wybuchnac, ale zanim zdolal eksplodowac lub cokolwiek powiedziec, cos w jego kieszeni zabrzeczalo i odezwal sie sciszony glos: -Tu smiglowiec do generala Korolewa. Co sie dzieje? Co mamy robic? Korolew spojrzal na Galicza i rzekl: -Prosze. Czy to wyglada na zaplanowana akcje? Chce porozmawiac z pilotem. - Wyjal z kieszeni miniaturowy odbiornik i wyciagnal antene. -Tylko uwazaj, co mowisz - doradzil Galicz, dotykajac go lufa broni. Korolew skrzywil sie, skinal glowa, dajac znac, ze zrozumial, i powiedzial: -Nie podejmujcie dzialan. Nie wiemy, co sie dzieje. Macie jakies rozeznanie w sytuacji? -Nie. Nie bylo wolania o pomoc ani prob komunikacji przez radio... samolot pojawil sie znikad i prawie na nas wyladowal! Wyglada na to, ze mieli klopoty i mogli ladowac tyl ko w tym miejscu. Na pewno maja rannych na pokladzie. Mamy im pomoc? Galicz wyrwal nadajnik z reki Korolewa i zawolal do mikrofonu: -Nie. Nie wtracac sie. Zajmiemy sie tym. Przy okazji chce was powiadomic, ze mamy waszych bossow. Radze wiec trzymac rece z dala od broni. W miedzyczasie w strone samolotu ruszyl plug do odsniezania z kierowca i trzema uzbrojonymi ludzmi. Zatrzymal sie obok rozbitej maszyny i cala czworka wysiadla z kabiny. Wszyscy weszli do samolotu i znikneli w jego wnetrzu. Ludzie zgromadzeni przed drzwiami do kompleksu zamilkli w oczekiwaniu na to, co sie wydarzy... Trask i jego ludzie rowniez czekali. -Mysle, ze Wampyry nie ucierpialy zbytnio w wypadku - odezwal sie Paul Garvey. - Zaloga na pewno, ale nie Wampyry. -A co z Liz? - wydusil z siebie Jake. -Postaraj sie uspokoic - doradzil mu Trask. - Jesli masz nerwy napiete tak samo jak ja, to dobrze wiem, co czujesz. Ale nie spiesz sie. Mysle, ze wlasnie ta czworka, co weszla do srodka, za bardzo sie pospieszyla! -Patrzcie - powiedzial Goodly. - A to co? Uratowani? Cztery postacie ubrane w luzno narzucone peleryny pojawily sie we wlazie samolotu. Najmniejsza z nich szla na przedzie i wyraznie kulala. Byc moze byla w szoku z powodu tego, co zobaczyla we wraku. Ale postac idaca tuz za nia najwyrazniej podtrzymywala kulejaca i kierowala nia. Ostatnia, najwieksza z calej czworki, poruszala sie najwyrazniej bez najmniejszego trudu, mimo ze niosla kogos na plecach. Liz? Jake mial taka nadzieje. -To oni! - westchnela Millie. - Ci czterej mezczyzni... to nie sa ludzie! Tylko jeden z nich, a reszta to... -... Wampyryyy! - powiedzial Lardis Lidesci. -Czy ten z tylu niesie Liz? - Jake przenosil ciezar ciala z nogi na noge. -Spokojnie, Jake - uspokajal go Goodly. - Ben juz ci powiedzial: nic nie rob w pospiechu. Jeszcze nie czas. I na pewno nie miejsce. -Jesli to Liz, to jest juz poza samolotem. Ale nie moge sie za bardzo zblizac, bo mnie wyczuja. Nie wiedza o mnie tylko dlatego, ze sa zajeci czyms innym. Maja wazniejsze sprawy na glowie. -Ale kto idzie z przodu? - spytal Trask. -Ofiara - Millie wzruszyla ramionami. - Oprocz bolu nie wyczuwam tam zadnego umyslu. -No to ten, co za nim idzie, to na pewno Malinari! - warknal z nienawiscia Trask. - Nephram Malinari, ktory kradnie cala zawartosc umyslu tego biedaka! -A ten z Liz, to na pewno Szwart! - mruknal Nekroskop. - Moglbym tam sie znalezc, zanim by sie zorientowali... -Nie! - odezwal sie prekognita. -Jake, blagam cie, nie wtracaj sie! Oni maja bron! - powiedzial Trask. - Jestes... tym, kim jestes. Ale kula w glowie nie wezmie tego pod uwage. To cie zabije. I to prawdziwa smiercia! Czy Liz bedzie miala wowczas chocby najmniejsza szanse? Piec postaci wdrapalo sie do szoferki pluga. Malinari siadl na miejscu kierowcy i odwrocil maszyne, kierujac ja w strone baraku. Plug podskoczyl, zakolysal sie i ruszyl, skrecajac poczatkowo w prawo, a potem w lewo. W koncu pojazd zaczal jechac prosto. Poniewaz ofiara Malinariego - jeden ze skazancow - nie byla mu juz do niczego potrzebna, Wampyr po prostu wyrzucil cialo za drzwi. Wyssany z tresci swego umyslu czlowiek spadajac zaczepil lewa reka o gasienice i natychmiast zostal pod nia wciagniety. Pekl jak scisniete winogrono, a jego cialo zostalo zmiazdzone halasujacymi gasienicami. Kiedy pojazd przejechal, na betonie zostala po nim wielka, rozplywajaca sie plama oraz coraz cienszy slad laczacy plame z plugiem zmierzajacym do swego celu. Celem byl barak, w ktorym miescily sie urzadzenia przesylajace prad elektryczny dla calego kompleksu! Goracokrwista Vavara, podniecona krwia i walka, zaczela otwarta gre. Zrzucila z siebie peleryne, wyprostowala sie w kabinie pluga, wycelowala z pistolem maszynowego do ludzi na rampie i zaczela siac pociski dlugimi seriami w ich kierunku! Jej szalenczy smiech mozna bylo uslyszec pomimo huku broni i wyjacego silnika pluga. Jednak bedac nieprzyzwyczajona do tego rodzaju broni, chybila, a kule z jej pistolem krzesaly iskry ponad wielkimi drzwiami wejsciowymi. Ludzie na rampie szybko sie schowali i nie odniesli zadnych obrazen. Ludzie na rampie nie wiedzieli, o co dokladnie chodzi, jednak byli pewni, ze trzeba powstrzymac ostrzal. Ich ogien byl celniejszy. Automatyczny ogien obroncow Perchorska zostawial slady na metalowych oslonach pluga. Malinari i reszta jego towarzystwa ukryli sie przed rykoszetujacymi kulami. Chwile pozniej plug uderzyl w sciane baraku. Sciana wygiela sie, po czym rozpadla na kawalki. Ze srodka zaczeli wybiegac ludzie. Niektorzy wybiegali przez otwor w scianie, inni przez drzwi. Ostrzeliwali sie. Jednak niespodziewany atak calkowicie ich zaskoczyl, a fruwajace odlamki oslepialy, dlatego ich strzaly nie odniosly zadnego skutku. Z kolei Vavara zaczela machac bronia jak kosa, przecinajac ludzi na pol. Po chwili na plugu nie bylo juz ani jednego Wampyra - wszyscy znalezli sie wewnatrz baraku. Szwart zarzucil sobie na plecy Liz Merrick, ktora zwisala jak szmaciana lalka. Ze srodka baraku dobiegaly odglosy strzelaniny, a jednoczesnie w budynku gasly swiatla... pozniej zgasl rzad swiatel na scianach wawozu... i na koniec, kolejno swiatla wewnatrz kompleksu. Na scianach wawozu niemal natychmiast ozyly cienie i zaczely zblizac sie do glownego wejscia. Calkowita ciemnosc oswietlalo jedynie swiatlo ksiezyca. XXVIII Poczatek potyczki Ksiezyc wciaz wznosil sie ponad horyzont i oswietlal tylko jedna strone wawozu. Strona, po ktorej znajdowal sie kompleks, pozostawala w cieniu, ktory poglebial sie, gdy chmury przyslanialy swiatlo ksiezyca. W tym zmieniajacym sie swietle mozna bylo dostrzec dym wydobywajacy sie ze zniszczonego baraku. Od strony rampy ruszyl drugi plug. Siedzieli w nim ludzie uzbrojeni po zeby. Swiatla ich czolowek przecinaly dym, gdy zblizali sie do zniszczonego samolotu. Obsadzenie tej pozycji pozwalalo wziac w krzyzowy ogien przeciwnika, ktory chcialby opuscic barak. Ale dym z baraku zaczal kierowac sie w strone wraku samolotu i helikoptera. Prawde mowiac, dym snul sie jak macka niematerialnej osmiornicy. -A to co? - odezwal sie Lardis Lidesci. - Dym bez ognia? Widywalem juz takie "dymy", i to zbyt czesto. Nie oszukacie mnie. To nie jest dym, nawet w najmniejszym stopniu. To wasza mgla, mgla wampirow, patrzcie: porusza sie! Mgla dotarla do helikoptera, zawirowala i zgestniala. Kolejny tuman dotarl do samolotu. -Teraz! - powiedzial Lardis. - Teraz! Mial racje. Przez mgle przelatywaly ledwie widoczne postacie, pokonujac przestrzen dzielaca je od helikoptera. Zza polotwartej bramy kompleksu pofrunely salwy ognia. Starano sie trafic we fruwajace cienie, co bylo daremna proba. Drugi plug dotarl do samolotu. Ludzie wyskoczyli z maszyny. Czesc przykleknela i zajela pozycje, pozostali weszli do wnetrza samolotu. Po chwili w walkie-talkie Galicza odezwal sie glos: -Trzech naszych nie zyje. Czwarty zniknal. To chyba ten zmiazdzony. Karl, powinienes zobaczyc ten syf! Nasi chlopcy i zaloga samolotu zostali rozerwani na strzepy! Galicz zaklal i odpowiedzial: -To ci sami dranie, co rozwalili barak. Ida do was. Wysiadajcie z samolotu. Obejmujesz dowodztwo. Wstrzymajcie ogien, az skurwysyny nie nadejda. A potem walcie w ten dym, mgle czy co to do cholery jest. Maja byc martwi! Korolew takze zaczal mowic do mikrofonu swojego walkie-talkie, komunikujac sie z zaloga helikoptera. -Mgla wydobywajaca sie z baraku to zaslona dymna - zawolal. - Zaslania ludzi, ktorzy ida w wasza strone. To musza byc obce sily specjalne. Strzelajcie, jesli zobaczycie, ze cos sie rusza pomiedzy wami a barakiem! Walcie z dzialek i wyslijcie ich do piekla. Powinniscie ich zobaczyc na termowizji. Widoczny w czerwonym swietle swiatel awaryjnych Karl Galicz splunal z niesmakiem na podloge i z wyrazem obrzydzenia na twarzy odwrocil sie do Korolewa. -Wolisz zamordowac wlasnych ludzi, zeby uwiarygodnic wlasne klamstwa i ratowac swoje nedzne zycie? Moze masz racje, to faktycznie sa sily specjalne. Twoi ludzie! -Zupelnie ci odjebalo! - odparl Korolew i odwrocil sie do Galicza tylem, aby zobaczyc, co dzieje sie na zewnatrz. Byla to fatalna zniewaga i blad niosacy smiertelny skutek. W przeciwienstwie do Michaila Suworowa Korolew nic nie wiedzial o przeszlosci Galicza. O jego atakach slepej furii i seryjnych morderstwach popelnionych na ludziach, ktorzy jedynie krzywo na niego spojrzeli lub osmielili sie z niego zasmiac. Korolew juz dwa razy zdazyl podwazyc poczytalnosc Galicza. Byc moze byly skazaniec nie wygladal groznie, ale nawet dzikie i wielkie koty potrafia chowac pazury. Poza tym prawie wszystkie koty atakuja zazwyczaj bez uprzedzenia. Galicz podal swoj pistolet maszynowy jednemu ze stojacych obok mezczyzn, odczepil od pasa noz, zwazyl go w dloni i nie zastanawiajac sie dluzej, wbil go Korolewowi gleboko w plecy, przecinajac skorzany plaszcz i reszte ubrania. Korolew nie umarl od razu, tylko stanal i trzesac sie na nogach, staral sie dosiegnac noza sztywniejaca reka. W koncu upadl na kolana i spojrzal Galiczowi w oczy. Z rozdziawiona szczeka zamrugal dwa razy. Galicz odebral swoja bron, wsadzil koncowke lufy w rozdziawione usta Korolewa i pociagnal za spust. Krew i mozg rozprysly sie na drzwiach, jeszcze zanim Korolew zdazyl wpasc na nie, osunac sie z glowa zwieszona na piersi i krwia splywajaca po ramionach oraz brazowej marynarce. Stojacy kilka krokow dalej Igor Gurewicz z Maksimem Alijewem rzucili bron na ziemie, cofneli sie i staneli tuz obok siebie, gdy Galicz wraz ze swoimi ludzmi skupil na nich uwage. -Nic nie wiem, zupelnie nic, na ten temat! - jeknal Gurewicz. - Nie mam z tym nic wspolnego! -Ja tez nie - z trudem wydusil z siebie Maksim Alijew. - To sprawka Korolewa. Nigdy mu nie ufalismy. Chcielismy, zeby wszyscy dobrze wyszli na tym interesie. -Czyzby? - Galicz podszedl do Gurewicza i chwycil go za kark, po czym popchnal go w strone otwartych drzwi. Wielki Sol Krejski zrobil to samo z Alijewem. -Chwileczke! Zaczekaj! - zawolal Gurewicz. -Macie doskonala okazje udowodnic wasze dobre zamiary - powiedzial Galicz. - Wyjdzcie na zewnatrz i walczcie za nas! - Po tej wypowiedzi kopnal Gurewicza, wypychajac go na zewnatrz. Sol Krejski zrobil to samo, dodajac kolejne kopniecie, rzucil bron na rampe przed brama. W tym samym czasie ludzie znajdujacy sie w rozbitym samolocie nie mogli oddac strzalu, poniewaz pole ostrzalu pomiedzy nimi a barakiem bylo skutecznie zasloniete nie tylko mgla, ale takze kadlubem smiglowca. Jezeli chodzi o zaloge smiglowca, to pilot wlasnie penetrowal gesta mgle, korzystajac z termowizjera. Zrobil to jednak zbyt pozno. Szybko przesuwajace sie postacie zniknely z monitora, zanim zdazyl okreslic odleglosc i wycelowac. Kimkolwiek byly te sily specjalne, znalazly sie tak blisko helikoptera, ze nie mozna bylo ich dostrzec na ekranach. Poniewaz od Korolewa nie dochodzily zadne polecenia ani odpowiedzi na pytania, pilot zaklal i wlaczyl silniki, szykujac sie do podniesienia maszyny w powietrze. Ale i tym razem bylo juz zbyt pozno. Ktos, a raczej monstrualne cos wdrapalo sie na dziob smiglowca, stajac tuz przed zaciemnionymi szybami, ale juz poza zasiegiem broni. Owo cos przycisnelo swoja twarz lub twarzopodobna czesc ciala do szyb pozwalajacych widziec tylko od srodka i probowalo zajrzec do wnetrza. Pilot z przerazeniem poczul, ze to cos patrzylo na niego. -O cholera! Niech to szlag! - odezwal sie drugi pilot, ktory rowniez zobaczyl te przerazajaca twarz. - Niech to szlag! - dodal, gdy zobaczyl lufe pistolem maszynowego przylozona do teoretycznie kuloodpornej szyby. Pierwsza seria zabrzmiala jak tuzin mlotow uderzajacych po sobie tak szybko, ze sprawialo to wrazenie pojedynczego uderzenia. Szklo zawibrowalo i wygielo sie. Cala szyba pokryla sie pajeczynka drobnych pekniec podobnych do wzoru powstalego na cienkim lodzie pod wplywem spadajacego kamienia. Nastapila chwila ciszy, po czym druga seria roztrzaskala szklo, rozsypujac niezliczone ilosci mikroskopijnych szescianow. Po zamilknieciu broni i zatrzymaniu sie lopat wirnika pilot z trudem byl w stanie uwierzyc, ze przezyl. Po niemal ogluszajacej kanonadzie rykoszetujacych kul, ktore uciszyly drugiego pilota i zamienily urzadzenia kontrolujace lot w kupke dymiacych zgliszczy, pilot slyszal jedynie bicie swego serca. Kiedy w koncu zebral sily, aby oderwac od twarzy drzace, cieple i klejace sie od krwi drugiego pilota rece, zobaczyl przed soba szkaradny usmiech Szwarta - jego twarz, ktora rozplywala sie i zmieniala ksztalt, gdy Lord Ciemnosci wplynal przez roztrzaskane okno, lapiac pilota za gardlo... Malinari pozostawil Vavare, ktora miala nadal wytwarzac mgle i pilnowac nieprzytomnej Liz, a sam wszedl do ciasnego kadluba. Wyrwal drzwi kokpitu z zawiasow i zauwazyl, ze Szwart wlasnie ma ugryzc pilota w szyje. -Nie! - powiedzial. - Wez sobie tamtego. Ten bedzie nam jeszcze potrzebny. - Zlapal bezwladne cialo drugiego pilota i zawlokl je do przedzialu pasazerskiego. Szwart z wielka niechecia puscil pilota i przeplynal obok Malinariego, ktory zajal jego miejsce w kabinie. Pilot drzal jak osika, masowal swoje zgniecione gardlo i staral sie zniknac z pola widzenia. -O matko! Boze! - z trudem wydusil z siebie. - Kim... kim jestes? Kim jestes do cholery?! -Jestem tym, kto cie zabije - odparl Malinari - jesli nie bedziesz robic, co rozkaze. Widzisz ten rozbity samolot? -Tak, widze. Co z nim? -Wyceluj w niego - powiedzial Malinari. - Juz! -Ale... tam sa ludzie, ktorzy wysiedli z pluga! -Wiem, ze tam sa ludzie, glupcze! - odparl Malinari. - Wiem takze, ze chca mnie zabic. Ale... jak chcesz. - Cierpliwosc Malinariego sie wyczerpala i zlapal glowe pilota w swoje ssace rece. Kiedy wiedza zaczela przeplywac z umyslu pilota do wampira, Malinari zachowal to, czego potrzebowal i pominal reszte. Urzadzenie celownicze bylo roztrzaskane, ale dzialko pozostalo sprawne. Malinari skorzystal z recznego sterowania i wycelowal lufy w strone samolotu. Krotkimi przesunieciami, wydajac metaliczny szczek, dzialko przekrecilo sie i ustawilo lufy na cel odlegly o niecale piecdziesiat stop. Pozniej zawolal do swojego kolegi: -Lordzie Szwart, mozesz z nim skonczyc. Kiedy zalatwie samolot, pobiegniemy do drugiego pluga. Podniesiemy plug do gory, oslonimy sie przed ogniem i dotrzemy do resztek bramy. Zakrwawiony Szwart wyprostowal sie mruknal: -Jak dla mnie to te drzwi wygladaja dosc solidnie. -Juz niedlugo - padla odpowiedz. - Helikopter jest dobrze ustawiony i ma na pokladzie cos wiecej niz same dzialka! A potem otworzyl ogien do samolotu. Prywatny samolot nie byl dodatkowo opancerzony, a sam upadek juz go oslabil. Sciany nie stanowily zadnej oslony dla ukrytych ludzi. Pociski z dzialek helikoptera rozrywaly wrak, wybijajac w kadlubie dziury z taka latwoscia, jakby to byl papier. Kiedy niedobitki oddzialu zaczely wybiegac z samolotu, Vavara z latwoscia pozbawiala ludzi zycia, poniewaz w wytworzonej przez nia mgle widziala wszystko wyraznie jak w sloneczny dzien. Z kolei Malinari, korzystajac z wiedzy wykradzionej pilotowi, uzbroil i odpalil jedna z rakiet powietrze-powietrze. W hali napraw kilku zdesperowanych mezczyzn probowalo zamknac drzwi w chwili, gdy trafila w nie rakieta. Polowa z nich zginela na miejscu, gdy jedne odrzwia zostaly wyrwane z zawiasow. Sruby utrzymujace drzwi odbijaly sie jak kule, a fragmenty ostrej stali fruwaly naokolo, wydajac dzwiek wirujacej pily tarczowej. Obroncy, ktorzy pozostali przy zyciu, stwierdzili, ze czas sie wycofac. Kaszlac i dlawiac sie dymem i smrodem kordytu, ruszyli w glab jaskini, gdzie zajeli dogodne pozycje do obrony dostepu do wnetrza Perchorska... Po drugiej stronie wawozu Nekroskop coraz bardziej bal sie o Liz. -Jesli tylko moglbym ja zobaczyc, chocby dostrzec jej zarys w tej cholernej mgle - powiedzial - to poszedlbym po nia. Gdyby odzyskala swiadomosc i zawolala mnie, to na pewno bym ja natychmiast odnalazl. -Jake, wiem, ze zabrzmi to glupio - Trask zlapal go za reke - ale ona jest bezpieczniejsza z nimi. Na pewno nic jej sie nie stanie. Ludzie z Perchorska nie wiedza, z czym maja do czynienia. Ale my wiemy i to jest nasza przewaga. Nie popsuj tego. -A poza tym - wtracil sie Turczin - masz co innego do roboty. Jake i Trask spojrzeli na niego, po czym Trask spytal: - Bomba? -Wlasnie, bomba - przytaknal Turczin. - Domyslam sie, ze kazdy z tych skazancow bedzie bronil tego miejsca, a wlasciwie bronil wlasnej skory! Jesli chcecie zniszczyc samo centrum i caly kompleks, to wlasnie nadszedl najlepszy czas, zeby przeniesc tam bombe. Powinnismy umiescic ladunek, zanim Wampyry znajda sie w srodku. Pozniej pozostanie juz tylko odliczanie... -Odliczanie? - zdziwil sie Jake. -Oczywiscie - odrzekl Turczin. - Przed wybuchem bedziesz miec jeszcze czas, zeby odbic Liz. -Zanim Malinari i spolka dotra do Bramy - zauwazyl Trask. Jednak Jake stwierdzil stanowczo: - Nic z tego. Nikt nie dotknie wlacznika, zanim Liz i moje dziecko nie beda bezpieczne! -Liz i twoje...? - Traskowi szczeka opadla ze zdziwienia. -Nawet mnie o to nie pytaj - odparl Jake. -No dobra - odpowiedzial Trask. - Najwazniejsze, zebys wyciagnal stamtad Liz, to zrozumiale. -No dobra - odrzekl po chwili Jake. Potrzebowal przerwy na uspokojenie, po czym ciagnal dalej: - Dokladnie pamietam, jak wyglada teren w okolicy rdzenia, wszystkie wspolrzedne. Brame otaczaja pierscienie stalowych podestow. Pod nimi, we wglebieniu znajdujacym sie dokladnie pod Brama, hm... nie sadze, zeby tam ktos byl. To nie jest miejsce wlasciwe dla osob bedacych przy zdrowych zmyslach. W podlozu wypelnionym zastygla magma znajduja sie zastygle postacie ludzkie, na ktore lepiej nie patrzec. -To bedzie doskonale miejsce - powiedzial Turczin. - Ale nie pokazalem ci jeszcze, jak sie nastawia zapalnik czasowy. Powinienem wrocic razem z toba do Centrali. Ale Jake pokrecil tylko glowa. -Nie, to nie bedzie konieczne. Widzisz, Gustawie, nie zamierzam nastawiac zapalnika. Ty to zrobisz. -Ja? - Turczin byl calkowicie zaskoczony. - Dlaczego ja? -Bo jestes bardziej zainteresowany zlikwidowaniem swoich wrogow niz zamknieciem Bramy. A to jest zwyczajne morderstwo. Nie jestem zabojca do wynajecia. -Naprawde tak o mnie myslisz? - spytal Turczin po krotkiej chwili. - Naprawde masz o mnie tak kiepskie zdanie? -A co to za roznica? Jesli chodzi o brudna robote, ktora tu mamy wykonac, to ty zrobisz swoje, a jesli nam sie nie uda, to wyswiadczysz wszystkim przysluge. Pozwol, ze zadam ci pytanie: jestes czescia naszego zespolu czy nie? -Przeciez jestem tutaj, prawda? - Turczin wyprostowal sie jak swieca. -No to wchodzisz razem z nami do kompleksu. - Nekroskop pokiwal glowa. - Musisz sie zdecydowac, bo jesli masz inne zdanie, to przerzuce cie do Moskwy i bedziemy przynajmniej wiedziec, z kim mamy do czynienia. Lub raczej z kim juz nie mamy do czynienia. Przemysl to, Gustawie. Sprawy wygladaja tak, jak to niedawno okresliles: jesli dopisze nam szczescie i jest jeszcze przed nami jakas przyszlosc, to bedzie nam potrzebny kazdy dostepny przyjaciel. Turczin nie zamierzal sie dlugo zastanawiac. -Jesli ustawisz bombe - odezwal sie ponuro - to odpale ja, gdy przyjdzie na to czas. Jesli zas chodzi o moja motywacje do pracy zespolowej, to jeszcze nie widziales tego, na co patrzylem jakis czas temu. - Popukal palcem o plastikowa obudowe lornetki, podal ja Jake'owi i mowil dalej: - Jesli sie nie myle, to ci dwaj, co sie wspinaja na zbocze po drugiej stronie wawozu, nazywaja sie Igor Gurewicz i Maksim Alijew. Nalezy przypuszczac, ze Nikolaj Korolew zginal, kiedy wybuchla rakieta. Ci dwaj chca po prostu ocalic zycie. A wiec powiedz mi, Jake, skoro w Perchorsku nie ma juz moich wrogow, to niby jak mam ich zabic w srodku kompleksu? Nekroskop znowu skinal glowa, na jego twarzy niespiesznie pojawil sie usmiech, po czym wreczyl lornetke Turczinowi. Nawet przez nia nie spojrzal. -W porzadku - odpowiedzial - ale nie mysl, ze cie przeprosze. Powiedzmy, ze bardzo sie ciesze, ze sie pomylilem co do ciebie. Przynajmniej w tym wypadku. Ale jesli chodzi o to, co sie zdarzylo do tej pory, to nie jestem zachwycony twoimi metodami. -Na tym polega roznica pomiedzy Wschodem a Zachodem - Turczin wzruszyl ramionami i usmiechnal sie na swoj zwykly, lisi sposob. - Na tym polega polityka, moj mlody przyjacielu. Pewnie kiedys tez dojdziesz do wniosku, ze cel uswieca srodki. Jake nie odpowiedzial, tylko wywolal drzwi Mobiusa i zniknal w nich. Kilka pojedynczych platkow sniegu zawirowalo i zostalo zassanych w puste miejsce pozostale po jego odejsciu. -Gustaw - odezwal sie tym razem Trask. - Jestesmy kilkaset mil z dala od ludzkich siedzib, a ja juz czuje zimno. Twoim kolezkom raczej nie uda sie przezyc. Wyglada na to, ze twoja sprawa zostala zalatwiona. -Wiem - przyznal ponurym tonem Turczin. - Oni juz sa skazani na smierc, ale nie z mojej reki. Zostawilem im slad, po ktorym mogli isc, ale nie kazalem im tego robic. To nie ja ich tutaj sprowadzilem. Przywiodla ich tutaj chciwosc i zadza wladzy. -To prawda - mruknal stary Lidesci. - Tak jest w obu swiatach, byc moze we wszystkich swiatach. Wampyry znalazly sie tutaj z tych samych powodow. -A teraz za wszelka cene chca sie stad wydostac - dodal Paul Garvey. - Tak samo jak Gurewicz i Alijew. -One sa krancowo zdesperowane - zauwazyl prekognita. - Do Krainy Gwiazd wiedzie tylko jedna droga, i to dobrze strzezona. One o tym wiedza. -To prawda - powiedziala Millie - patrzcie, ruszyli! Niech Bog ma w opiece tych, co stana na ich drodze!...We wnetrzu hangaru w kierunku wejscia skierowalo sie pietnascie luf. Jedna czesc drzwi byla roztrzaskana na kawalki, a druga pozostala otwarta do polowy. Rozzarzony koksownik w ogole nie ucierpial wskutek wybuchu rakiety i swiecil czerwonym swiatlem tak samo jak wczesniej. Jego ogien wskazywal koniec dlugiego tunelu biegnacego z ciemnosci. Do uszu obroncow dotarl niski pomruk silnika pluga do odsniezania. Szesciu ludzi z pietnastki zaczelo niepostrzezenie wycofywac siew glab kompleksu, szukajac kryjowki. Karl Galicz przezyl wybuch jako jedyny z trojki szefow. Z rany na czole ciekla mu krew, ale pomimo tego natychmiast dostrzegl objawy tchorzostwa. -Jesli ktos ucieknie z pola walki, to bedzie miec ze mna do czynienia! - warknal podniesionym glosem. - Ale nie bedzie to dlugo trwalo, bo na pewno go zabije! Szykujcie sie dranie do walki! I zapamietajcie sobie, ze te sily specjalne, to tylko ludzie. Ludzie jak wy i ja. -Zupelnie nie mial pojecia o tym, jak bardzo sie mylil. Klekot gasienic stawal sie coraz glosniejszy i zaczynal odbijac sie echem od scian. W klebie mgly poprzedzajacej pojazd widac bylo jedynie zarys maszyny. Plug kolysal sie i podskakiwal na nierownosciach, w miejscach gdzie gasienice trafialy na twarde nierownosci lub odlamki metalu, unosil sie do gory. Z kolei mniej twarde nierownosci byly splaszczane pod ciezarem pojazdu, a czasem spod gasienic wytryskiwala ciecz... -Wykorzystajcie koksownik do oceny odleglosci. - Glos Galicza brzmial ochryple od gniewu, a byc moze rowniez od strachu. - Strzelamy, kiedy przewroci koksownik. -Nie da rady! - rozlegl sie okrzyk. - Szkoda kul. Podniesli plug do gory! Galicz zaklal i odkrzyknal: -Strzelajcie do slupow i scian, moze dostana rykoszetami. Ale nawet nie myslcie o tym, zeby sie poddac. Oni nie zartuja i na pewno nie biora jencow. Koksownik przewrocil sie i zostal zmiazdzony. Rozzarzone wegliki rozsypaly sie po podlozu, przypominajac toczace sie rubiny. Obroncy Perchorska otwarli ogien. Grad kul krzesal iskry, uderzajac w uniesiony plug, inne wirowaly i syczac przeszywaly powietrze, odbijajac sie od scian i slupow podtrzymujacych sklepienie. Ale maszyna jechala dalej, grzechoczac gasienicami - nie zwalniala i ani o cal nie zbaczala z obranej drogi, zmierzajac ku nieuchronnej kolizji z miesem i krwia. -Wynosmy sie stad! - wyrzucil z siebie Galicz, kiedy juz nic nie zostalo do powiedzenia ani do zrobienia, poza ucieczka lub... smiercia. Ale tylko siodemce z dziewieciu obroncow udalo sie pobiec wzdluz korytarza, bo dla dwoch bylo juz za pozno. Zgineli krzyczac miazdzeni zakrwawionymi gasienicami pluga. Droga zwezala sie, Malinari zas zbyt dlugo szukal luzu i hamulcow. Plug uderzyl w sciane, skrecil w miejscu i zatrzymal sie. Jednak Wampyrom nic juz nie grozilo, poniewaz jedyne co zostalo po obroncach, to niknacy w labiryntach kompleksu dzwiek butow uderzajacych o podloge... Jake wyciagnal z Kontinuum Mobiusa wozek ze smiercionosnym ladunkiem i ustawil go na szkli scie gladkim podlozu ponizej rdzenia. Rdzen byl idealna kula wyzlobiona w litej skale" kiedy w katastrofalnym eksperymencie doszlo do implozji stosu atomowego. Z samego rdzenia pozostal tylko babel o srednicy czterdziestu dwoch, trzech metrow oraz wyposazenie reaktora i przyrzady fizykow. Dokladnie posrodku babla, w samym jego centrum, zawieszona w powietrzu, znajdowala sie druga, mniejsza kula oslepiajacego bialego swiatla - osobliwosc niepodlegajaca prawom grawitacji, bedaca zewnetrzna powierzchnia horyzontu zdarzen. Nekroskop znalazl sie ponizej swietlistej kuli i niemal odczuwal jej ciezar na karku. Spojrzal na zagadkowe zrodlo swiatla - dolna polowe Bramy. Swiecila jak kosmiczna zarowka, jak slonce, tylko nie dawala ciepla. Pomimo zalozonych okularow przeciwslonecznych Jake zacisnal powieki i odwrocil wzrok. Jednak oslepiajaca jasnosc byla najmniejszym z problemow. Dzieki wspomnieniom Harry'ego Keogha Jake wiedzial, ze jesli sprobuje skorzystac z Kontinuum Mobiusa zbyt blisko osobliwosci, to popadnie w konflikt z obcymi energiami. Kiedy przydarzylo sie to Harry'emu, to zostal odrzucony w przestrzen na niewyobrazalna odleglosc, liczona w latach swietlnych! Wrocil wylacznie dzieki pomocy od dawna niezyjacego Augusta Ferdynanda Mobiusa. Jake nie mial zamiaru powtarzac bledu Harry'ego, ale dobrze wiedzial, ze znalazl sie bardzo blisko. Kiedy wywolywal drzwi wyprowadzajace z Kontinuum, musial walczyc o zachowanie ich stabilnosci i ksztaltu. Blizej juz nie mozna bylo dotrzec... Pojawil sie kolejny problem. Wozek razem z bomba byl bardzo ciezki i mimo calego bagazu odziedziczonej po Harrym wiedzy Jake'owi nie udalo sie dotrzec do samego srodka zaglebienia. Wozek zaczal zjezdzac na dol, ale jedno z kol wpadlo do dziury. Wozek zatrzymal sie gwaltownie... i w ciszy panujacej w kuli rozleglo sie donosne stukniecie. Metaliczny odglos odbil sie od scian, a od gory dobiegla seria szybkich, pelnych niepokoju pytan: -Co to bylo? Slyszales cos? Nekroskop nie znal rosyjskiego, ale nietrudno sie bylo domyslic, czym zaniepokoili sie ludzie na gorze. Jake zamarl w bezruchu, chowajac sie za wozkiem. Wowczas pojawil sie kolejny glos. Tym razem byla to mowa umarlych, co zdumialo Jake'a, poniewaz Ogromna Wiekszosc raczej nie kwapila sie do rozmow z nim. -Nekroskopie? Czy to ty, Harry? Wydaje sie, jakby minely wieki. Myslalam, ze tez juz nie zyjesz... - Jake natychmiast rozpoznal glos dziewczynki. Niewinne, biedne dziecko, ktore w niewlasciwym czasie zalazlo sie zbyt blisko pierwszego Nekroskopa. Jake "przypomnial" ja sobie i poczul scisk w gardle. Jednak byly to emocje Harry'ego. -Nie - odpowiedzial. - Owszem, Nekroskop, ale nie Harry. Harry byl, jak to powiedziec, moim nauczycielem? Co do jednego masz racje: Harry juz dosc dawno odszedl od nas. A przynajmniej w ogromnej mierze. Na gorze, po chwili calkowitego milczenia, ktos powiedzial: -Szczury. To na pewno szczury. W tym pojebanym miejscu az sie od nich roi! Jednak tym razem, korzystajac z posrednictwa umyslu Jake'a, Penny, dostrzegajac zmieszanie Nekroskopa, uslyszala wypowiadane slowa i przelozyla je z rosyjskiego na angielski. -Znasz rosyjski? -Mam tu wielu przyjaciol. Spedzamy razem czas i bardzo duzo sie nauczylam, Harry... eee, to znaczy Jake. -Ale rosyjskiego? -A takze fizyki. To zadziwiajace, jak smierc wzmacnia koncentracje. Na gorze zadzwonil stary telefon polowy. -A to co? - odezwal sie glos. -Lepiej odbierz - doradzil ktos. - Moze ktos nam powie, co sie dzieje z oswietleniem i wentylatorami. Jake uslyszal kroki, a po chwili cicha rozmowe... potem okrzyk, kiedy sluchawka zostala rzucona na widelki. -Hej! Wynosimy sie stad. Rozpetalo sie pieklo i wszyscy maja bronic kompleksu. -Co? Bronic Perchorska? Przed czym? -A co ja kurwa jestem jasnowidz? Ruszaj dupe, towarzyszu! - Pozniej slychac bylo tylko oddalajacy sie odglos krokow uderzajacych o podest. -Penny - odezwal sie Nekroskop. - Musza juz isc. Ale zanim pojde, chce ci powiedziec, zejesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, za jakis czas bedzie tu wielki wybuch. Przekaz to swoim rosyjskim przyjaciolom. Chodzi o to... -Wiemy o co chodzi - przerwala mu. - Przez caly czas o tym myslales. Jesli chodzi o fizykow, 'to wcale sie tym nie martwia. Wydaje sie, ze tylko czekaja na to, zeby sie znalezc w centrum wybuchu jadrowego! Trudno stwierdzic, czy inne miejsca sa lepsze. Moze dzieki temu nasz los ulegnie przyspieszeniu? Moze odnajde Hany 'ego? Do widzenia, Jake. Powodzenia. Jake wdrapal sie na podest i spojrzal na wejscie do Bramy. Wszystko wygladalo tak jak "dawniej", tylko ze zamiast trzech dzialek katiusz staly dwa, a trzecie zostalo rozebrane na czesci potrzebne do konserwacji dwoch sprawnych dzialek. Lufy dzial byly zwrocone w strone Bramy. Jake domyslal sie, ze wkrotce po tym jak przedostal sie tutaj Stwor Wojenny, dziala zostaly naprawione, a byli skazancy trzymali od tego czasu dwudziestoczterogodzinna straz. Jednak wiedzac, ze czas mija w nieublaganym tempie, Jake przerwal obserwacje. Trask i reszta ekipy czekali na niego. A takze Liz (och, Liz! Boze, zaopiekuj sie nia!), ktora wciaz znajdowala sie w rekach Wampyrow... Trask odetchnal z ulga, kiedy zobaczyl, jak Jake wychodzi z Kontinuum. -W porzadku, bomba ustawiona. Co dalej? - spytal Jake. -Moim zdaniem powinnismy przygotowac zasadzke na dolnych poziomach, na drodze prowadzacej do srodka - odpowiedzial Trask. - Gustaw, ty bedziesz przy bombie. Odpalisz ja, gdy tylko uwolnimy Liz. Kiedy ostatnio widzielismy Liz, mial ja Szwart - Trask zwrocil sie do Nekroskopa. - Wiec bedzie twoim celem. Mozliwe, ze nawet moze sie ciebie obawiac. Wie, co potrafisz zdzialac i widzial, jak zniszczyles mu ogrod. Potrzebuje jeszcze kogos - ochotnika, ktory pojdzie z toba. Mam przeczucie, ze Szwart bedzie naszym najtrudniejszym celem. -Ja - Millie odezwala sie natychmiast. - Na ochotnika. Szwart jest mi cos winien. Poniewaz nie zostalo zbyt wiele czasu, Trask nie mogl sobie pozwolic na spory z Millie. Jednak jego serce zadrzalo, kiedy powiedzial: -W porzadku. Tak czy owak bedziemy dosc blisko siebie. Nastepnie odwrocil sie do prekognity, ale Goodly uprzedzil go, mowiac: -Vavara jest moja. Omal nie przepadlem w jej labiryncie pod Palataki. Teraz moja kolej. Pojde z Paulem, jesli sie zgodzi. Bede probowal odgadnac jej zamiary, a Paul byc moze odgadnie, co faktycznie robi. - Spojrzal na Garveya, ktory odparl: -Jasne. Czemu nie? Co mam w koncu do stracenia... procz zycia!? W koncu Trask popatrzyl na starego Lidesciego. -Zostalismy tylko my dwaj, stary przyjacielu. Ty i ja... - I Malinari - mruknal Lardis. - Za Zekinthe. -Za nas wszystkich - rzekl Trask. - Wszystkich i wszedzie. - Nastepnie zwrocil sie do Jake'a: - To tyle. Jestesmy gotowi. -Jeszcze dwie sprawy, zanim ruszymy - powiedzial Nekroskop. - W kompleksie nie ma zasilania, zadnych swiatel. Ale mamy trzy halogeny, ktore wezmiemy ze soba. Damy najbardziej potrzebujacym. Przede wszystkim Millie. Jesli sie rozdzielimy, to samo swiatlo wystarczy, zeby Szwart musial sie wycofac. On nie znosi silnego swiatla. Zostaje jeszcze jedna lampa dla Paula i lana oraz jedna dla Lardisa. Jesli chodzi o Gustawa, to jemu w zupelnosci wystarczy swiatlo dochodzace z Bramy. -W porzadku, a co z ta druga sprawa? - spytal Trask. -Z tym troche gorzej - odpowiedzial Jake. - Malinari bedzie teraz szukal kogos, kto dobrze zna to miejsce. Pewnie wyssie cala wiedze z mozgu ktoregos z bylych skazancow. Pozniej bedzie wiedzial o kompleksie tyle samo co ktos mieszkajacy tutaj od trzech lat! -Masz racje - przyznal Trask. - Potwory nie beda bladzic, jesli pokieruje nimi Malinari. Wiedza dokad isc. Nasza jedyna przewaga - jesli to mozna tak nazwac - jest zaskoczenie. Oni jeszcze nie wiedza, ze tu jestesmy. -Wiec nie ma miejsca na bledy - stwierdzil Nekroskop. - Ani czasu do stracenia. Ty pierwszy, towarzyszu - zwrocil sie do Turczina. -Czy moze byc wieksze poswiecenie? - zauwazyl Turczin. - Rosyjski premier rusza w boj za wolnosc swojego ludu, kraju, a nawet swiata! -Wlasnie - powiedzial Jake, przyblizajac sie do Turczina. - Jesli wyjdziemy stad zywi, to zalatwie ci artykul na pierwszej stronie Izwiestii. Juz po chwili nie bylo sladu po Jake'u i Turczinie. Jednak Jake byl prawie natychmiast z powrotem i przetransportowal Traska oraz reszte ekipy na dolne poziomy Perchorska. XXIX Ostatnia bitwa?Za wielka hala obslugi technicznej ciagnal sie tunel z pomieszczeniami magazynowymi po bokach. Tunel konczyl sie wlazem, a za nim znajdowalo sie skrzyzowanie wykutych w skale korytarzy. Dalej mozna bylo sie udac prosto, w lewo lub w prawo. Droga w dol zostala zniszczona, kiedy w wyniku wybuchu zawalily sie schody wiodace na nizsze poziomy. Po schodach pozostal szyb o glebokosci stu dziesieciu stop. Poniewaz do centrum sfery prowadzilo wiele innych drog, nikt nie zaprzatal sobie glowy rekonstrukcja schodow. Galicz ustawil swoich ludzi w trzech poziomych korytarzach. Rozkazy byly proste: wszystko, absolutnie wszystko, co wyjdzie z wlazu - owalnych, stalowych drzwi o przekroju pieciu stop - ma zostac poszatkowane seriami pociskow. Jego slowa brzmialy tak: -Koniec gry wstepnej, teraz ich wyruchamy! Jesli te skurwysyny wsadza tu chocby kawalek nosa, dostana sie w krzyzowy ogien. Za to, co zrobili na zewnatrz, chce zobaczyc ich krew oraz flaki na scianach. Oddaleni o dwadziescia piec stop od wlazu, z przygotowanymi latarkami oraz bronia wycelowana we wlaz, szesciu ludzi przyczailo sie w zasadzce, nie majac najmniejszego pojecia o tym, ze tuz za sciana telepata Malinari slyszal ich mysli. W kompleksie panowala calkowita cisza. Nieruchome wentylatory nie wydawaly szumu, na niekonczacych sie korytarzach nie bylo slychac odglosu krokow ani zadnego halasu wydawanego przez ludzi. Jednak byla to cisza pelna napiecia, smiertelny spokoj, ktory ostrzega przed nadciagajacym sztormem... Od strony kola zamykajacego wlaz dalo sie slyszec piszczenie oznajmiajace poruszenie. Kolo obrocilo sie, drzwi wlazu zazgrzytaly i otworzyly sie. Swiatla latarek przeciely mrok, ludzie Galicza przylozyli palce do spustow. Ale w obramowaniu wlazu nic sie nie poruszylo. A potem... pojawila sie mgla. Klab zywej, bialej mgly, ktora wpelzla na wysokosci dolnych zawiasow do wnetrza kompleksu. Wirujaca po podlodze wampirza mgla, ktora coraz bardziej gestniala i podnosila sie. W koncu caly wlaz zostal przesloniety i nie bylo widac nawet zarysu drzwi. Galicz potrzebowal tylko kilku sekund, zeby zorientowac sie w sytuacji. Przeciez to samo stalo sie na zewnatrz. Wzial glebszy wdech i wrzasnal: -Ognia! Strzelac we mgle. W srodek tego... cokolwiek to jest! Jego ludzi nie trzeba bylo ponaglac. Ciarki im przechodzily po plecach, poniewaz wyczuwali jakas obca obecnosc. Dlugie serie z kilku luf musialy zmiesc wszystko, co sie znalazlo w miejscu, w ktorym powinien znajdowac sie wlaz. Ale wlazu tam nie bylo. Strzelali w miejsce, ktore wskazal im hipnotyczny talent Vavary. Nagle czterech ludzi znajdujacych sie w korytarzach odchodzacych w prawo i w lewo skierowalo bron przeciw sobie! Zaczela sie wymiana ognia... i prawie natychmiast ustala. W naglej ciszy pozostal tylko goracy smrod kordytu i swiezej krwi. Cienie opadly i dal sie slyszec zdlawiony, milknacy krzyk. Ale w korytarzu prowadzacym na wprost pozostal Galicz ze swoim zastepca. -Co sie kurwa dzieje? - szepnal Galicz, ladujac drugi magazynek. Rece trzesly mu sie tak bardzo, ze mial powazne trudnosci z odciagnieciem zamka. -Ta mgla - powiedzial zastepca Galicza - jest jak zyjacy sluz. Karl, czuje, ze sie do mnie zbliza! W tej samej chwili - dokladnie nad nimi - lord Szwart powiedzial: -Achhlih! - i spadl na nich z sufitu. Chwile wczesniej mial jeszcze polplynna postac ciala, ale teraz byl juz umiesnionym, koscistym potworem uzbrojonym w chitynowe szpony. Wyrwal obu mezczyznom bron z drzacych rak, odrzucil ja na bok i pchnal ich na sciane. Na wpol ogluszeni mezczyzni z pewnosciaby sie przewrocili... ale z wampirze mgly wynurzyla sie Vavara i Malinari. Ich oczy plonely, a nadmiernie dlugie rece wyciagnely sie z sila niemozliwa do odparcia. -Ten - odezwal sie Malinari, obwachujac Galicza. Jego palce wily sie jak weze i po chwili zlapal bylego skazanca za glowe. - Jest moj! To jeden z dowodcow. Zna wszystkie labirynty tych podziemi. Nauczyl sie ich na pamiec. Za chwile ja tez sie tego naucze. Nastepnie spojrzal na Vavare i lorda Szwarta, jego twarz przybrala dziwny wyraz. Oczy byly nieobecne. -Pozwolcie... pozwolcie, ze zaczekam jeszcze chwilke i dopiero wtedy zajme sie tym, co nam potrzebne. Moj umysl ciezko pracowal tej nocy i zaczynam odczuwac... odczuwac napiecie. Tyle glosow wykrzykuje swoj strach... glowa mnie boli od tego lomom! Ile tego moze pomiescic jeden czlowiek? Ile mysli, wiedzy, bolu, zanim mozg zostanie przeladowany? - Malinari trzymal glowe Galicza jedna reka, a druga otarl sobie twarz. Potrzasnal glowa, jakby sie z czegos otrzepywal. Ale potem, widzac, w jaki sposob przygladaja mu sie jego towarzysze, wyczuwajac ich zaciekawienie wyrazna oznaka slabosci, przywolal sie do porzadku i kontynuowal: -Zanim wrocimy po dziewczyne, zajmijcie sie tym drugim. Robcie, co chcecie, im szybciej przestanie myslec, tym lepiej. Szwart i Vavara nie zastanawiali sie ani przez chwile, co zrobic... Trask postanowil przygotowac zasadzke na drodze prowadzacej do centrum Perchorska. Jake przetransportowal wszystkich w to miejsce, oprocz Turczina, ktory czekal przy bombie na dnie kulistej groty ponizej Bramy. Jednak o ile prekognita, Trask i w pewnym sensie Jake byli juz wczesniej w tym miejscu, o tyle dla reszty ekipy bylo to calkowicie nowe otoczenie, a przez to nie wiedzieli, czego sie spodziewac. Dla koszmarnego scenariusza nadchodzacego starcia nie mozna bylo sobie wyobrazic doskonalszej scenerii. Goodly i Garvey staneli po dwoch stronach szerokiego podestu z grubych desek. Podest przechodzil przez obszary, ktore trudno bylo sobie nawet wyobrazic. Teraz sami stali sie czescia tych obszarow, a moze zywego horroru. Patrzyli na podest, ktory wynurzal sie spomiedzy dziwacznie pofaldowanych i uksztaltowanych scian z zastyglej lawy i ciagnal sie dalej, aby zniknac w okolicach pokreconego chaosu, wielkiego nieladu, krajobrazu pochodzacego z innego swiata. W tym miejscu nie bylo swiatla oprocz niklego blasku dochodzacego od Bramy. Obszar nie byl oswietlony nawet wowczas, gdy nie bylo problemow z energia elektryczna. Podjeto taka decyzje, zeby ludzie nie musieli patrzec na rzeczy, ktore kazaly natychmiast zamykac oczy. Ale telepata i prekognita stali sie teraz niemalze czescia sciany. Oddzielalo ich tylko ubranie i skora. I chociaz Goodly byl tutaj kiedys, to wolalby miec znacznie grubsza skore. Co do telepaty Paula Garveya, sama mysl o tym miejscu... nie, po prostu staral sie nie myslec. Sciany zostaly uksztaltowane z lawy, w ktorej byli wtopieni ludzie, a raczej ich poszatkowane szczatki. To naturalne mauzoleum przedstawialo iscie surrealistyczny obraz, ktory trudno bylo sobie wyobrazic. Goodly i Garvey starali sie nie patrzec na sciane, ale poniewaz sciany otaczaly ich ze wszystkich stron, nie sposob bylo odwrocic spojrzenia. Dwojka esperow czekala. Telepata staral sie wychwycic smog mentalny, a prekognita nastawil uwage na impulsy dochodzace z przyszlosci. Obaj bali sie swoich ewentualnych odkryc. Byli oczywiscie uzbrojeni w pistolety i granaty, ale wcale nie czuli sie przez to mocniejsi ani nawet rowni w obliczu tego, z czym mieli sie zmierzyc. Odwagi dodawala im nietypowa bron: aerozol do rozpylania oleju czosnkowego i lampa Garveya. Z kolei sama sila ognia powinna wystarczyc, zeby Wampyry wycofaly sie i dotarly do nastepnego posterunku. Po drodze ludzie z Wydzialu E mieli skupic ogien na Vavarze, starajac sie wyeliminowac ja jako pierwsza. Dlaczego Vavare? Dlaczego samice, prawdopodobnie najslabsza z tej trojki? Po pierwsze dlatego, ze najpewniej to ona bedzie niosla Liz. Po drugie, z tego powodu, ze Vavara potrafi manipulowac umyslami ludzi. Trask i pozostali chcieli miec pewnosc, ze jesli zaczna strzelac, to bedzie to faktyczny cel, a nie hipnotyczna iluzja. To byly wystarczajace powody. Czarownica pojdzie na pierwszy ogien. Posrod mas poprzeksztalcanej wybuchem magmy prekognita staral sie dostrzec przyszlosc, a telepata smog umyslowy. Goodly nie dostrzegl niczego. Ale Garvey zauwazyl, ze cos sie zbliza. Cos szybko zmierza poprzez poskrecane wnetrznosci Perchorska, kierujac sie do samego srodka! Przeciw nim stanela garstka ludzi, ktora postanowila to cos zatrzymac... Troche dalej stali Ben Trask i Lardis Lidesci. Byli niecale sto stop glebiej, blizej srodka kompleksu, w miejscu, gdzie sciany z lawy nie byly wypelnione w tak duzym stopniu poskrecanymi i czesto wywroconymi wnetrzem skory do zewnatrz ludzkimi szczatkami. Lardis ukryl sie za slupem, ktory teraz byl skrecony i przybral forme magnesu. Stary Lidesci zachowywal sie tak cicho, ze gdyby Trask go nie widzial, bylby przekonany, ze w tym miejscu nie ma nikogo wiecej. Byla to czesc taktyki pozwalajacej przezyc Cyganom w Krainie Slonca. Kiedy ich ziemie najezdzaly Wampyry, nadlatujac na swoich lotniakach, Cyganie uciekali, ukrywali sie i zachowywali calkowita cisze, maskujac swoja obecnosc. Nie poruszali sie, nie rozmawiali, a nawet nie mysleli! Teraz Lardis korzystal z tej umiejetnosci. Byl tutaj i nie byl zarazem. Wampyry nie powinny go odkryc, kiedy zejda na dol i podejda do krawedzi skaly, stajac w blasku Bramy. Trask posiadal podobne zabezpieczenie, jego talent nie czynil zaburzen w psychicznym eterze w przeciwienstwie do telepatii czy lokalizacji. Jesli uda mu sie skupic na sobie, "oslonic" sie, co czesto czynili esperzy, to prawdopodobnie az do ostatniej chwili pozostanie niedostrzezony. Wowczas razem z Lidescim zajma sie Malinarim. Malinari! To nazwisko pieklo go jak kwas, sprawialo bol odczuwany w koncowkach nerwow, uciskalo na serce. Utrata Zek byla czyms, czego nie da sie odwrocic, ale co da sie pomscic. Wowczas bol zlagodnieje, ucisk sie zmniejszy, pieczenie stanie sie mniej dotkliwe. Jednak bedzie to mozliwe dopiero wtedy, gdy Malinari albo Trask - jeden lub drugi - beda martwi. I bedzie to mozliwe jedynie w wypadku prawdziwej smierci. To z tego powodu sie tutaj znalazl. Bo o ile juz wczesniej byl zajadly i nieugiety w sciganiu Wampyrow, o tyle teraz w jego krwi plynelo cos, co tylko zwiekszalo jego zajadlosc. Jesli to on umrze... no coz, niech tak sie stanie. Jego przyszlosc, podobnie jak przyszlosc calego swiata, i tak byla niepewna. Zalowalby tylko utraty Millie. A moze ona i tak byla juz zgubiona. Wszyscy byli zgubieni: Millie, Liz, Nekroskop i Trask, poniewaz to, co ich od srodka zzeralo, moglo tylko przyspieszyc dzialanie, nawet wowczas, gdy sami szykowali sie do walki ze zrodlem plagi... Trzecia i ostatnia dwojka byli Jake i Millie. Jake pomogl usiasc Millie na siedzeniu strzelca sprzezonych dzialek stojacych blisko Bramy. Kiedy Millie zobaczyla swiatlo bijace od Bramy, swiatlo na tyle mocne, ze nie mogla patrzec na nie dluzej niz przez kilka sekund pomimo zalozonych okularow przeciwslonecznych, zorientowala sie, ze lampa halogenowa nie bedzie jej wcale potrzebna! Dzieki temu lampe mozna bylo przekazac Traskowi lub prekognicie, ktorzy o wiele bardziej jej potrzebowali. W koncu katiusza byla o wiele bardziej smiercionosna bronia niz lampa. Jedyny problem polegal na tym, ze Jake nie wiedzial, jak ta bron dziala. Byl jednak przekonany, ze dowie sie tego. Trzeba bylo skorzystac z mowy umarlych, a poniewaz kazda z jego oslonietych mysli byla formulowana w tym jezyku, sprawa nie wymagala wielkiego wysilku. -Na pewno jest tu ktos, kto zna sie na obsludze tych dzialek. Rosjanie, zolnierze, ktorzy zgineliscie tutaj na posterunku, potrzebuje waszej pomocy. Minely dlugie sekundy bez zadnej odpowiedzi. -Moze ja z nimi porozmawiam - odezwala sie Penny. - Nawet tutaj Ogromna Wiekszosc ma wiele do powiedzenia, a towarzysze na dole zostali ostrzezeni. Ale jesli naprawde sa inne miejsca poza smiercia i jesli twoja bomba faktycznie jest Brama innego rodzaju... -Co? - przerwal jej zachrypniety glos nalezacy do bylego rosyjskiego zolnierza. -Myslisz, ze to mozliwe, Nekroskopie? - Jake zrozumial wypowiedz, poniewaz mowa umarlych, podobnie jak telepatia, nie zna jezykowych barier. -Nie wiem. - Jake mogl tylko wzruszyc ramionami. - Gdybym powiedzial "tak", to byloby to klamstwo. Zylem, nic nie wiedzac o tym miejscu, nawet nie domyslalem sie, ze zmarli istnieja po smierci, wiec nie mam zbyt wielkiej wiedzy. Wiem na pewno, ze pierwszy Nekroskop zginal w wybuchu jadrowym po drugiej stronie Bramy i nadal istnieje. Jestem tego chodzacym dowodem. - Jestem kanonier Golowin, a raczej bylem nim - odezwal sie kolejny glos. - Te dzialka to moje malenstwa... zajmowalem sie nimi. Jesli chcesz z nich strzelac, to polecam swoje uslugi. -Swietnie! - powiedzial Jake, przekazujac swoje uczucia. - Ale musza was ostrzec. Mozemy miec klopoty z Ogromna Wiekszoscia. -Pieprzyc ich. Tutaj musimy sie zajmowac sami soba. Reszta zmarlych nigdy sie nami zbytnio nie interesowala. Chca nas przestrzec? Przed czym? Jesli mozna sie stad wydostac, to powinnismy sprobowac. A jesli nie, to co mamy do stracenia? W koncu zabrzmial jeszcze jeden glos. Jake natychmiast rozpoznal Zek Foener, ktora doskonale znala to miejsce. -Jake, Ogromna Wiekszosc zna twoje zamiary i masz ich blogoslawienstwo. Ale mowa umarlych niesie z soba o wiele wiecej niz tylko slowa, a Jake doskonale umial czytac pomiedzy wierszami. -Na swiecie sa wampiry - powiedzial - a Ogromna Wiekszosc chce ich zguby. Chodzi o wszystkich? O wszystkich nas? Wyczul potwierdzenie ze strony Zek. -Tak musi byc, Nekroskopie - dodala za smutkiem. A potem, kiedy juz zaczela sie oddalac, powiedziala jeszcze: - I jeszcze jedno, jedna mala rzecz, ktora moglbys dla mnie zrobic, Jake. Bede ci za to bardzo wdzieczna, zanim... zanim cos innego sie nie zdarzy. -Jestes moja przyjaciolka. Mow. I Zek powiedziala, a potem odeszla. Pozniej kanonier Golowin pokazal Millie, jak obslugiwac dzialko. -Achhh! - powiedziala Millie, otwierajac szeroko oczy, kiedy juz konczyli nauke. -Co sie stalo? Millie spojrzala na Jake'a. Twarz jej pobladla, z trudem zbierala sily, zeby cos powiedziec. W koncu wyslala mysl wprost do umyslu Jake'a. Jake po raz pierwszy doswiadczyl telepatii z kims innym niz Liz. Talent Millie wzmocniony wampirza sila zaczynal dawac znac o sobie. -Malinari i reszta. Zblizaja sie! -Co widzisz? - Jake zadal pytanie na glos. - Czy ktos z nimi jeszcze walczy? Czy przezyli jacys skazancy? -Umysly ludzi? Umysly wolne od smogu mentalnego? Tylko dwoch. Oni dobrze sie znaja na dzialach. Wyglada mi to na synchronicznosc. Trzesa sie jak przerazone myszy. Wiedza, ze stalo sie cos zlego. Cisza... bezruch... brak swiatla... nikt nie reaguje na ich krzyki. Przestali juz nawet nawolywac. Zostala tylko dwojka. -Wiem, kim sa - powiedzial Jake. - Byli na gorze, kiedy podkladalem bombe Turczina. Wezwano ich, gdy nastapil atak. -Wezwano ich na smierc - szepnela Millie, skupiajac sie na sluchaniu. - Smog mentalny... zbliza sie do nich. Wampyry wiedza juz, gdzie oni sa. Wyweszyly ich! -Moze lepiej wycofaj sie - poradzil Jake mocno zaniepokojony. - Kiedy ich wykoncza, zostaniemy tylko my... nasze umysly. Jesli Malinari zauwazy twoja obecnosc... -...to dowie sie, ze tu jestesmy? - spojrzala na niego, skrecajac glowe na bok. - Myslisz, ze nie wie? Chcialabym, zeby tak bylo, Jake. Ale on ma Liz i wie, ze predzej czy pozniej bedziesz chcial ja odbic. -Achhhhh! - jeknela Millie, zanim Jake zdazyl cokolwiek powiedziec. - Achhhh! Dwa umysly zostaly wylaczone. - Westchnela gleboko i odchylila sie do tylu na siedzeniu kanoniera. - Biedacy... nawet nie wiedzieli, co ich uderzylo. Masz racje, juz sie stamtad wycofalam. -Jak daleko sa? -Blisko i wciaz sie zblizaja. Teraz juz nic ich nie zatrzymuje. Jest jeszcze jedna sprawa, o ktorej powinienes wiedziec. Mozliwe, ze Liz sie budzi. Kiedy stamtad sie wycofywalam, wyczulam jeszcze jeden umysl. Byl mi znajomy, przestraszony, nalezal do kobiety i staral sie odzyskac swiadomosc. -Liz? Cala? - Jake ledwo mogl w to uwierzyc. -Tak, przezyla - odpowiedziala Millie. -Musze byc przy niej, kiedy sie wybudzi, gdy tylko mnie zawola. Musze do niej isc! - powiedzial Jake. -Ale tylko wowczas, gdy masz dosyc juz zycia - stwierdzila Millie. - I jesli chcesz, zeby Liz rowniez zginela. Najlepiej postepowac zgodnie z planem, Nekroskopie. Ona stanowi przynete. I umrze w chwili, kiedy cie dorwa. -A niech to szlag trafi! - wydusil z siebie Jake. - Czuje sie taki bezradny! -Chcesz cos zrobic? Moze podrzucisz lampe prekognicie i Paulowi Garveyowi? Im jest o wiele bardziej potrzebna niz nam. Jesli jeszcze nie zweszyli Wampyrow, to powiedz im, ze sie zblizaja. Powiedz, ze szybko sie zblizaja. A jak bedziesz wracac, to ostrzez rowniez Bena i Lardisa. Jake w tej chwili szczerze ja podziwial. Sam byl twardym gosciem, ale przy niej czul sie czasem jak uczniak. -Millie Cleary, jestes prawdziwa cool lady. -Ale jeszcze nie calkiem lady - odpowiedziala z wymuszonym usmiechem. - No i dopoki jestem "cool", a nie po prostu zimna, to wszystko bedzie ze mna w porzadku. Jake wzial lampe i postapil zgodnie z sugestiami Millie, ale zanim opuscil stanowisko Traska, przypomnial sobie o wiadomosci, ktora obiecal przekazac. -Ben, Zek byla tutaj. -Zek? - Trask zdziwil sie, po czym zmarszczyl brwi i spytal: - O co ci chodzi? Zek byla...? - Przerwal na chwile, bo zaczelo mu switac, co Nekroskop mial na mysli... a przynajmniej tak mu sie zdawalo. W koncu dodal: - Ale to bylo dawno temu. -Nie, chodzi mi o to, ze byla tu kilka minut temu - wyjasnil Jake. - Chciala, zebym przekazal, abys nie tracil zycia na wyrzuty sumienia. Powiedziala, ze to co bylo miedzy wami, bylo wspaniale, ale minelo. Zycie jest dla zywych, a smierc dla zmarlych. Ona jest teraz z Jazzem, swoja pierwsza miloscia. Wyruszyla do niego na Zakinthos, gdzie sie urodzila. Ty zas masz ruszac tam, dokad prowadzi cie serce. Trask pokiwal glowa, a na jego twarzy pojawil sie grymas przypominajacy usmiech. -I mowi mi to teraz, w takim miejscu i czasie! Taka jest Zek - jak zwykle optymistka. Dziekuje, Nekroskopie - skinal glowa z wdziecznoscia. Nie majac czasu do stracenia, Jake i tak postanowil wygospodarowac troche czasu dla siebie. Wszak w Kontinuum Mobiusa czas nie istnial. Cos bardzo go ponaglalo i potrzebowal zaspokoic te potrzebe podobna do uporczywego swedzenia. Byla to czynnosc, ktorej stanowczo mu nie polecano wykonywac, ale skoro jego los byl juz przesadzony, to na czym polegala roznica? W koncu Ian Goodly przewidzial rozwoj wydarzen. Tak wiec w drodze powrotnej do Bramy wszedl na chwile do Kontinuum, choc jednoczesnie nie stracil ani chwili. Jednak juz kilka kolejnych chwil po wyjsciu z Kontinuum wszystko nabralo rozpedu... Przyszlosc nie dawala sie odczytac, wiec Goodly zaprzestal dalszych prob. Jedyne, co mogl teraz zrobic, to wycelowac swojego browninga 9 mm i mierzyc w podest przez dziure w skalnej scianie. No i pomodlic sie. Kule w magazynku byly pokryte srebrem i jesli udaloby sie wpakowac jedna z nich we wlasciwe miejsce - w serce Vavary albo w jedno z oczu - to z pewnoscia bylaby zmuszona do zatrzymania sie. Vavara musialaby sie zatrzymac, ale niekoniecznie kierujaca nia sila. W koncu byla Wampyrem od niezliczonych stuleci, a jej pijawka i wampirze cialo nie poddalyby sie tak latwo. Na pewno rozgorzalaby walka o przetrwanie. Ale jesli udaloby sieja obalic, wyciagnac zawleczke z granatu i wsadzic go w jej rozdziawiona paszcze... to z pewnoscia odniosloby piorunujacy skutek. Prekognita zakladal, ze uda mu sie oddac dwa lub trzy strzaly, zapalic lampe otrzymana od Nekroskopa, rozpryskac dookola czosnkowy aerozol (glownie na siebie - jako srodek ochronny), zanim Wampyry nie zaczna dzialac wspolnie, reagujac na jego obecnosc. Ale wowczas znajda sie w krzyzowym ogniu, poniewaz Paul Garvey rowniez zacznie strzelac. Jesli Vavara padnie, pozostala dwojka pobiegnie dalej chodnikiem. Prekognita i Garvey beda do niej strzelac, starajac sie ja oslabic. Kolo szybu beda na nich czekac Trask i Lardis. Jesli Liz wciaz bedzie z nimi, to agenci Wydzialu E nie beda mogli nic wiecej zdzialac. Ale nawet w takiej sytuacji ryzyko zranienia Liz bedzie bardzo prawdopodobne. Tak przynajmniej wygladal plan. Ale sprawy przybraly inny obrot. -O Jezu! - syknal nagle stojacy czterdziesci stop dalej telepata. Po plecach Goodly'ego przebiegly ciarki, a krotkie wlosy na karku stanely mu deba. - Smog mentalny! Sa tak blisko, ze oslony sa nieskuteczne. Sa tutaj, oto oni! Szkaradna biala mgla - mgla wampirza, rownie gesta jak dym ze spalanych jesienia lisci - rozwinela sie niczym zywa istota. Rozszerzala sie i wystawiala na boki czulki, sunela po podescie, opadala po bokach i wciskala sie w nierownosci zastyglej lawy. Rozblysla halogenowa lampa Garveya. Potezne swiatlo przebilo sie przez gesta mgle. We mgle mozna bylo dostrzec zarys dwoch stojacych obok siebie w waskim szybie meskich postaci, ktore chwile pozniej ruszyly niezgrabnie do przodu. Jednak wlasnie takiego celu szukali Goodly i Garvey. Ich bron ozyla. Echo wystrzalow odbijalo sie od scian. Dwie postacie, ktore pojawily sie w polu widzenia, podskoczyly i zatanczyly jak kukielki... ale niestety nie upadly i co dziwniejsze, nawet nie dotknely podlogi. O Boze! To lalki! - pomyslal prekognita. Wystrzelal caly magazynek, podobnie jak Garvey. W chwili gdy zaczeli zmieniac magazynki, pojawil sie Malinari i Szwart. Tuz za nimi szla jedza Vavara z Liz kolyszaca sie w jej ramionach. Poruszali sie z szybkoscia, w ktorej rozmazywaly sie zarysy postaci. Pierwsza dwojka rzucila swoimi tarczami - zmasakrowanymi cialami mezczyzn, ktorzy obslugiwali katiusze. Rzucali z wysoka precyzja. Trafili idealnie w swoj cel. Lampa Garveya zgasla, a prekognita poczul na sobie wilgotna, wiotka, pozbawiona twarzy mase, ktora uderzyla go, zanim zdolal sie podniesc. Niezywy czlowiek sporo wazyl. Goodly umazal sobie rece we krwi, kiedy staral sie zepchnac z siebie niezywe cialo. Slyszal, jak z drugiej strony chodnika sapie i jeczy telepata, ktory borykal sie z takim samym problemem. W koncu Goodly'emu udalo sie wydobyc spod ciezaru ludzkich zwlok... ale tuz przy nim znalazl sie Malinari! Nie byl juz przystojnym mezczyzna i tylko troche przypominal czlowieka. Palce prekognity byly odretwiale, mokre od krwi zmarlego, co utrudnialo zaladowanie nowego magazynka. Malinari przykucnal i patrzyl swoimi szkarlatnymi oczami. Jednak gdy w koncu magazynek wskoczyl na swoje miejsce... -O nie, moj jasnowidzu - odezwal sie Wielki Wampir, zabierajac bron Goodly'emu i odrzucajac ja na bok. - Niestety na to nie mozemy sobie pozwolic. Spojrz tutaj, jedna z twoich kul dotarla do celu, przeleciala przez mojego biednego przyjaciela i trafila mnie! Ale to tylko drasniecie. Czuje pieczenie, palenie srebra, ale nic wiecej. To sie zagoi, natomiast tego pozbawionego twarzy typka i ciebie, nic juz nie uratuje. Cha cha cha cha! Wielka dlon dotknela miesistego prawego ucha i otarla sciekajaca krew. -Moja krew - Malinari pokiwal glowa - tak drogocenna. To straszny wstyd marnowac taki dar. Nastepnie scisnal policzki Goodly'ego i zmusil go do otwarcia ust, po czym nakapal mu krwi wprost do gardla, delikatnie zamknal usta i wytarl dlon z krwi o jego usta i nozdrza. Kiedy zamknal mu szczelnie usta, prekognita nie mial innego wyjscia jak oddychac przez nos. Krew z gornej wargi zostala zassana i Goodly wiedzial, ze stalo sie najgorsze: ze nawet jesli przezyje, to i tak bedzie martwy... - albo nieumarly. Chcial zamknac oczy i odciac sie od wszystkiego, ale hipnotyzujace oczy potwora nie pozwalaly na to. Szczeki Malinariego otworzyly sie w czyms podobnym do szerokiego usmiechu. -Teraz jestesmy kwita, moj maly jasnowidzu. Lord Malinari byl laskawy. Dalem ci nektar mego zywota, a tys go przelknal. Teraz ja sie napije. Co za szkoda i jaka ironia! Pomimo swojego talentu nie wiedziales, ze to nadejdzie! Jego szczeki otwarly sie szeroko i zblizyly do twarzy Goodly'ego. Zatrzymal sie jednak, jakby sie zastanawial nad czyms. Chwycil glowe Goodly'ego pomiedzy swoje lodowate dlonie i wpatrywal sie w niego. Moze w jego umysle bylo jeszcze miejsce, bylaby to dodatkowa wygrana: mozliwosc zobaczenia przyszlosci! Kiedy jego palec wskazujacy wydluzal sie w poszukiwaniu ucha ofiary, z podestu krzyknela Vavara: -Skonczcie juz! I wezcie ode mnie te glupia dziewczyne! Zaszlismy juz daleko, ale mamy jeszcze troche do konca. Pozostali ludzie z Wydzialu E na pewno slyszeli strzelanine, nie mozemy im dac czasu na zorientowanie sie, co sie stalo z pierwsza zasadzka. Malinari spojrzal w gore i podniosl sie. Z glebi jego gardla wydobyl sie zlowrogi pomruk. Ale wiedzial, ze Vavara ma racje. W miedzyczasie reka Goodly'ego natrafila na cos twardego i metalicznego - uchwyt halogenu! Malinari zamachnal sie, aby uderzyc morderczym ciosem, ale Goodly byl pierwszy. Oslepiajacy strumien bialego swiatla - swiatla niosacego bol - trafil wprost w oczy Wampyra. Malinari uderzyl na oslep, ale reka nie trafila precyzyjnie i zamiast rozkruszyc czaszke czlowieka tylko ja odrzucila, zeslizgujac sie po skroni. To jednak wystarczylo, zeby prekognita polecial do tylu i stracil przytomnosc. Oslepiony Malinari ruszyl niepewnie do tylu, szeroko rozkladajac przed soba rece... Z kolei problem Paula Garveya byl niewyobrazalny, poniewaz stal sie nim niepojety lord Szwart! Szwart rowniez uslyszal wolanie Vavary, ale nie odpowiedzial na nie. Patrzyl z pewnym zdumieniem na telepate, a jego zolte oczy wygladaly, jakby ciekla z nich siarka. Zafascynowala go twarz Garveya, zrekonstruowana twarz, ktora wygladala normalnie, gdy nie wyrazala emocji. Teraz jednak byla pelna uczuc. Na twarzy Garveya nawet usmiech wygladal niedobrze, zmarszczenie brwi budzily strach, a nachmurzona mina i gniewne spojrzenie bylo przerazajace. Kiedy jednak telepata okazywal strach... Szwart juz mial go zabic. (Garvey zaslugiwal na smierc chocby z powodu lampy, ktorej szczatki lezaly niedaleko na wypietrzonej i zastyglej lawie). Ale teraz, patrzac na niego, na jego zadziwiajaca, powykrecana aparycje, miesnie, ktore zmierzaly w roznych nieanatomicznych kierunkach, na sciegna podskakujace pod miesem, ktore nie reagowalo na ruch - zastanawial sie, czy smierc nie bedzie zbyt lagodnym wymiarem kary. Ofiara pewnie wlasnie tego by sobie zyczyla. W koncu Garveya laczyla z poskrecana lawa specyficzna wiez! Szwart dostosowal swoje struny glosowe do mowy ludzkiej i powiedzial: -Moj synu, moj synu... naprawde moglbys byc moim synem! Ten swiat cie oszukal, nie powinienes tak wygladac. Znam twoje cierpienie, bo tez bylem wstretny... sama istota obrzydliwosci, jak widzisz! Jednak nauczylem sie z tym zyc i ty rowniez sie nauczysz. Sprawiles mi bol, bol moim oczom kochajacym mrok i noc. Ale ten bol dotarl takze do wnetrza mego umyslu i dlatego ja takze sprawie ci bol. Ale nie bedzie to bol umyslu. Raczej bol fizyczny. Zaboli troche teraz i znacznie bardziej, kiedy twoi ludzie przyjda cie zabic. Patrz! Garvey nie mogl wykonac zadnego ruchu, poniewaz Szwart trzymal go za glowe w wielkiej przypominajacej szczypce dloni. Szwart pokazal mu druga reke: krabie szczypce pokryte chityna, ktore zmienialy ksztalt, gdy Garvey na nie popatrzyl. Szczypce splaszczyly sie i wydluzyly, uformowaly pneumatyczna igle, ktora wysuwala sie z koscianej pochwy. Na jej koncu pojawila sie perla szarawej wilgoci. -To moja esencja - powiedzial Szwart. - To nie krew, ale to, co stanowi sama istote krwi. Poznasz znaczenie slowa obrzydliwosc, gdy obejmie nad toba wladze! A kiedy przyjda cie zabic, to przypomnisz sobie, jak sam probowales mnie zamordowac. Nastepnie wbil igle w tetniaca arterie po prawej stronie szyi Garveya i wstrzyknal esencje. Nie bylo to przekazanie wampirzego jaja - co samo w sobie sprawia niewyobrazalne bolesci - byla to druga w kolejnosci z najlepszych lub raczej najgorszych rzeczy. Esencja poplynela wraz z krwia telepaty z szybkoscia rteci lub jak prad elektryczny. Kiedy Szwart go puscil, Garvey probowal krzyknac. Ale podskakiwal tylko jak wyjeta z wody ryba. Cale cialo mial sparalizowane dojmujacym bolem. Chwile pozniej stracil przytomnosc. Odbijajace sie od scian echo halasu wywolanego strzalami dobiegajacymi z miejsca pierwszej zasadzki prawie ogluszylo Traska i Lardisa. Kiedy jednak strzaly nagle umilkly... Kiedy echo sie uciszylo... Wowczas drugi zespol uslyszal mimowolny okrzyk przerazenia prekognity, gdy pozbawione twarzy cialo przelatywalo w powietrzu. A teraz zapadla glucha cisza... Trask byl uzbrojony. Mial granaty, odbezpieczony i nastawiony na ciagly ogien pistolet maszynowy oraz cos jeszcze, przygotowane w podluznym zawiniatku przytroczonym u boku. Jesli chodzi o te ostatnia rzecz, to nadzieje na skorzystanie z tej broni powoli przygasaly... jednak to akurat byla sprawa osobista, a mniej bezposredni grad srebrnych kul potrafil dac sobie rade nawet z najbardziej zatwardzialym wampirzym cialem. Ale czy na pewno? W koncu Goodly i Garvey byli podobnie wyposazeni. Wiec co u diabla sie z nimi stalo? Co teraz sie dzieje? -To strach, panie Trask - odezwal sie Malinari we wnetrzu glowy Traska. - To, czego doswiadczasz, to strach. Widziales, jak sie rozprawiamy z tymi, ktorzy nam sie sprzeciwia. Jesli zas chodzi o wasze talenty, zdolnosci ludzi z Wydzialu... to najwyrazniej nie sa zbyt przydatne w starciu z Wielkimi Wampirami. Z pierwszym, lodowatym slowem, a moze mysla, jeszcze zanim dotarla do niego tresc, Trask wstal i zaczal sie goraczkowo rozgladac dookola. Zdawalo mu sie, ze Malinari faktycznie byl w poblizu, schylil sie nad nim i mowil bezposrednio do niego, a nie tylko wewnatrz umyslu. I chociaz nikogo nie bylo w poblizu, zadnych koszmarnych oczu patrzacych z tylu, Trask wiedzial, ze to byl Malinari, poniewaz juz kiedys poczul te same, lodowate mysli. -Ale jak...?! - bylo pierwsza, nie do konca uswiadomiona mysla brzmiaca jak okrzyk. Nie tyle odpowiedz, ile reakcja zdumienia. -Jak? - zakpil glos. - Jak? Czyz nie jestem Nephramem Malinarim? Telepata? Kiedys juz sie spotkalismy, ty i ja, w Australii. Krotkie to bylo spotkanie, ale zapamietalem twoj psychiczny odcisk, ktorego z tak bliskiej odleglosci nie sposob pomylic. Oto jak, panie Trask. Szkoda mi czasu, daje ci ostatnia szanse na wycofanie sie i na ratunek. Uciekajcie wszyscy, zanim wami sie nie zajmiemy. Mozecie tez zostac na swoich miejscach, pilnujac ostatniego fragmentu przejscia do centrum i spotkac sie z waszym przeznaczeniem. Wybor nalezy do was. Nieprzywykly do telepatii, oprocz kontaktow z Zek i Millie, Trask probowal myslec po swojemu, co tylko go zdradzilo. "Nie myslac" pomyslal: -Jezu! Ten dran wszystkiego sie dowiedzial! -Cha cha cha cha! - rozlegl sie smiech Malinariego, ale ucichl juz po chwili. - No to jak bedzie? - zapytal Wielki Wampir. Ale w jego lodowatym glosie zabrzmialo cos, czego nie potrafil do konca ukryc: pozadliwosc, oraz to, ze z gory wiedzial, co sie stanie. W tej chwili obudzil sie talent Traska, ktory dostrzegl klamstwo wampira i przejrzal prawde. Wcale nie byla to "ostatnia szansa", ale taktyka opozniania. Trask zaslonil swoj umysl i byl zdziwiony tym, jak mu sie to udalo zrobic. Nie zdziwilby sie, gdyby przypomnial sobie, ze byla to naturalna umiejetnosc znana wszystkim wampirom. Jednak zdal sobie rowniez sprawe z tego, ze podobnie jak lokalizator, biedny Bernie Fletcher, zdradzil swoimi myslami miejsce swego ukrycia. To dzieki temu Malinari go odnalazl. Traskowi zrobilo sie zimno. Nagle przemknela mu mysl: -Boze, jestem juz trupem! I mimo ze jego zaslony zostaly postawione, to z tak bliskiej odleglosci myslenie bylo rownie donosne jak glosna wypowiedz. W koncu byl w tej dziedzinie zupelnym amatorem, podczas gdy Malinari byl prawdziwym mistrzem. -To prawda, jestes juz trupem - odezwal sie Malinari. - Ale nie od razu. Najpierw zostaniesz zakladnikiem! Nad powierzchnia zastyglej lawy pojawil sie dywan z mgly i z kazda chwila zaczynal gestniec, zblizajac sie do Traska. Trask odgadl, ze cos innego znalazlo sie jeszcze blizej. Zobaczyl, ze po nierownej powierzchni zmierza ku niemu ubrana na czarno postac podobna do nietoperza wielkosci czlowieka. Trask przelknal haust powietrza o metalicznym smaku i probowal zwilzyc zaschniete gardlo. Drzace palce siegnely po granat odlamkowy... ale wprost z lawy padl na niego jeszcze gesciejszy cien! Trask zachlysnal sie, odwrocil i spojrzal w gore, gdzie dokladnie nad soba zauwazyl cos dziwacznego, przyklejonego do sufitu. Wystarczyl mu ulamek sekundy, zeby zorientowac sie, co widzi, ale w tym samym ulamku gruba jak ludzkie ramie macka wampirzej protoplazmy smagnela w dol, uderzajac Traska z sila, ktora omal nie zlamala mu nadgarstka. Granat polecial w ciemnosc z nienaruszona zawleczka. Probowal siegnac po pistolet maszynowy, ale jego prawa reka przestala odpowiadac na impulsy ukladu nerwowego. Jednak caly wysilek i tak byl zbyteczny, poniewaz cos czarnego i szybkiego odebralo mu bron. Szwart wydluzyl cialo i dotknal podlogi. Stwardnial i wyrosl z podloza jak pien blyskawicznie powstalego stalagmitu. Z kolei Malinari wyprostowal sie, odsunal czarny kaptur i reka szeroka jak talerz siegnal po najwiekszego ze swoich wrogow. Zlapal Traska za kark, przycisnal go do swoich stop i syknal. -Jesli chodzi o reszte mojego planu, to korzystajac z takich zakladnikow jak ty oraz dziewczyna, nie powinienem juz miec najmniejszych problemow. Grunt to prostota.Szwart dostrzegl cos intrygujacego i swoim nienaturalnym glosem spytal: -Nephram, czy widzisz to co ja? - Nastepnie pochylil sie do przodu, wpatrujac sie z bliska w twarz Traska. Uformowal z protoplazmy cos, co przypominalo reke, i wyciagnal z kieszonki na piersi Bena okulary przeciwsloneczne. -Tak, widze - odpowiedzial Malinari. - Te zolte blyski w oczach? Mysle, ze dziewczyna ma to samo. Ciekawe, co z reszta. Jesli ich sily sie wzmocnily, to wiemy, dlaczego deptali nam po pietach i prawie odgadywali nasze zamiary. Poza tym trudno ich bylo wykryc; ich oslony sa trudne do przenikniecia... nawet dla mnie. To prawda, ze mieli jechac za nami, ale nie tak blisko! Wyglada zatem na to, ze twoj ogrod pod Londynem wydal owoce, lordzie Szwart. -A wiec nie wszystko stracone - wycharczal Szwart. - Gdybym mial tu kiedys wrocic, to ten swiat bedzie znacznie ciemniejszy i bardziej dla mnie przyjazny. - Po czym rozesmial sie, wydajac dzwieki rownie szpetne jak jego wyglad. Stal i trzasl sie, budzac przerazenie swym bezksztaltem. Nastepnie wcisnal sobie na twarz okulary Traska i nawet Malinari sie skrzywil, kiedy zobaczyl, co dzieje sie dalej. Najpierw slychac bylo chlupniecie, protoplazma poddala sie, z obu stron zbyt szerokiej twarzy zaczely sciekac plyny. Szwart wciskal okulary na twarz, az w koncu cialo dostosowalo sie, a szkla zatrzymaly sie na wprost swiecacych na czerwono oczu, ktore zza okularow przypominaly zarzace sie wegliki. -No i co o tym sadzisz? - Szwart zwrocil sie do Malinariego. -To cos wiecej niz tylko ozdoba, prawda, przyjacielu? - odpowiedzial Malinari. -Wlasnie! - zacharczal Szwart. - Cierpie z powodu swiatla Bramy, od kiedy tu sie znalezlismy, ale teraz bol bedzie znacznie mniejszy! - Po czym znowu upiornie sie rozesmial. Malinari sprawdzil szczelnosc swoich oslon i pomyslal: -Nie smiej sie zbyt glosno, glupcze. Czuje bliskosc Nekroskopa, a jego zdolnosci sa wystarczajacym zagrozeniem bez twojej pomocy czy twojej hodowli grzybow... XXX Czy to tylko jeden z wielu?Jake i Millie przebywajacy w samym centrum Perchorska rowniez uslyszeli strzaly Goodly'ego i Garveya. Tuz po ucichnieciu echa odbijajacego sie od scian Jake stwierdzil: -Zaczelo sie. Millie, to bedzie najlepsze miejsce dla ciebie. Trzymaj palce na spuscie dzialek! Ale nie wolno ci strzelac, dopoki nie odbije Liz. -A ty bedziesz czekac przy wyjsciu z szybu - powiedziala Millie, odczytujac zamiary Jake'a wprost z jego umyslu. -Wlasnie - odpowiedzial Jake. - Blask Bramy powinien dac mi lekka przewage i przy odrobinie szczescia moze mi sie uda odbic Liz i zabrac ja stad. A pozniej mozesz skorzystac z dziala? - Widzac wyraz jej twarzy, Jake zmarszczyl brwi, zatrzymal sie i spytal: - Czy powiedzialem cos niewlasciwego? -Tak, wyglada na to, ze twoim zdaniem oni dojda az tutaj. To tyle. Byla to prawda, Jake przyjal takie zalozenie, co oznaczalo, ze prawdopodobnie Trask oraz reszta ekipy... -...nie dadza im rady? - przewiercala go spojrzeniem. -Po prostu chce byc przygotowany na kazda okolicznosc. - Jake staral sie dodac jej otuchy, ale widzac, ze nie bardzo mu to wychodzi, dodal: - Mysle, ze powinnas zaslonic sie opancerzonym daszkiem. Bedziesz oslonieta, kiedy zaczniesz strzelac i ktos odpowie ogniem. Odwrocil sie i wowczas cos zabrzeczalo w kieszeni jego spodni. -Co to do...? - Jake odsunal peleryne i wlozyl reke gleboko do kieszeni, po czym wyjal kawalek szczotki do wlosow Harry'ego Keogha. Drewienko otrzymane od Davida Chunga wyraznie wibrowalo. -Chung! - odezwala sie natychmiast Millie. -Problem? - zastanawial sie glosno Jake. -Mam sie z nim skontaktowac? -Nie, nie ma potrzeby - odparl Nekroskop, unoszac do gory glowe, jak gdyby czegos nasluchiwal. - Mam go. Ten kawalek drewnianej szczotki dziala jak kompas oraz jak miernik odleglosci. Bez problemu moge trafic do Chunga... ale do jasnej cholery, moglby znalezc lepsza chwile! -I tak musisz isc - zauwazyla Millie. - Kto wie? Moze to byc cos waznego rowniez i dla nas. -To prawda. I tak bym poszedl, bo wiem, ze Chung rowniez by mi pomogl, gdybym byl w potrzebie. Teraz zakladaj juz ten dach. I nie martw sie, zaraz wracam. Po chwili juz go nie bylo. Kierujac sie instynktem oraz trzymanym w dloni drewienkiem, Jake skierowal sie ku wspolrzednym okreslajacym polozenie Chunga. Kiedy jednak byl juz prawie na miejscu, spotkal sie z czyms zupelnie nowym i trudnym. Drzwi utworzyly sie bez najmniejszego problemu, ale nie chcialy utrzymac sie w jednym miejscu! Nie byl to jednak efekt zakrzywienia typowy dla miejsc w poblizu Bramy. Same drzwi byly stabilne, ale poruszaly sie w gore i w dol oraz na boki. Po chwili Nekroskop zorientowal sie, dlaczego tak sie dzieje: to na pewno zmienia sie pozycja lokalizatora, a Jake byl ukierunkowany wlasnie na niego. A wiec to srodek transportu Chunga - smiglowiec tak sie poruszal! W pewnym momencie, kiedy drzwi byly wzglednie spokojne, Jake przeszedl przez nie i prawie upadl na poruszajaca sie pod nim podloge. Zachwial sie i z trudem lapiac rownowage, chwycil za kolyszaca sie tasme. W nastepnej chwili trzech albo czterech ludzi zaczelo ze zdumieniem wykrzykiwac: -Co jest do diabla?! -Kto to?! -Jezu! Co tu sie dzieje? Po czym odezwal sie Chung: -Wszystko w porzadku. To jest... to jest przyjaciel! Wszyscy oprocz Jake'a siedzieli przypieci pasami w czesci pasazerskiej smiglowca, trzech na lawce po jednej stronie i dwoch po drugiej. Obok Chunga bylo wolne miejsce i Jake, korzystajac z chwili wzglednego spokoju, puscil tasme i ruszyl w tym kierunku. Chung zlapal go i pomogl mu usiasc na lawce. Kiedy w koncu Jake siedzial obok, Chung powiedzial: -Jake, mamy klopoty. -Ty, ja, Trask, wszyscy mamy - odparl natychmiast Jake. - Nie mam czasu. Co sie dzieje? -Kto to jest? - zawolal ktos, przekrzykujac halas silnika oraz wichury. -Czy ktos mi laskawie wytlumaczy, co to do cholery... -Zamknac ryja! - odkrzyknal Chung. - Wszyscy! Chcecie zyc? Ten czlowiek moze was uratowac. Ale jesli zycie wam niemile, to gardlujcie dalej! Kiedy przestali krzyczec, Chung zwrocil sie do Jake'a: -Jeszcze pol godziny temu wszystko przebiegalo bez problemu. Ale potem nadszedl sztorm. Wiatr wieje od wschodu, od strony Norwegii i z kazda chwila sie wzmaga. Lecielismy kursem na Hybrydy, ale teraz po prostu do najblizszego ladu. Moze do Irlandii Polnocnej, gdziekolwiek! Ale walczac z wiatrem, spalilismy zbyt duzo paliwa i pilot mowi, ze moze nam nie starczyc. Jake wstal, chwycil za tasme i spojrzal za okno. Reflektor smiglowca oswietlal wzburzona powierzchnie morza, po ktorej przewalaly sie fale gubiace grzywy pelne gestej morskiej piany. Swiatlo ksiezyca probowalo przebic sie przez chmury. Patrzac na wschod, widac bylo wylacznie granatowo-czarne sklepienie. -Jak dlugo wytrzymacie? - spytal Jake, siadajac z powrotem na miejsce. -Jakies dwadziescia, dwadziescia piec minut - odpowiedzial Chung. Jake skinal glowa. -Daj mi znak, gdy bedzie bardzo zle. Tak przy okazji, wzywales mnie, prawda? -Probowalem cie zlokalizowac. -Masz szczotke Harry'ego. Chung wzruszyl ramionami i usmiechnal sie. -Jeszcze jedno - powiedzial Jake. - Znalazles ten ruski okret? -Jeszcze nie, ale wiem, gdzie jest. Potrafie odnajdywac materialy radioaktywne. Potwierdzily sie nasze najgorsze przypuszczenia. Wciaz odbieram sygnal i nie wyglada to najlepiej. Do diabla, Jake, tam jest pelno gowna! A przy tym sztormie nie mozemy nic zrobic. -Musze juz isc - powiedzial Jake, wywolujac drzwi. -A jak u was? - spytal Chung z odcieniem leku w glosie. -Jesli mnie zawolasz, a ja nie odpowiem, to bedziesz wiedziec, jak sprawy wygladaja. Jake zniknal w chwili, gdy helikopter znowu sie przechylil. Malinari torowal droge, idac sztolnia w strone nienaturalnego blasku dobiegajacego z Bramy. Za jego plecami szli po pomoscie Vavara i Szwart. Vavara niosla na wpol przytomna Liz, Szwart zas popychal przed soba bezradnego Traska. Malinariego nic nie obciazalo, co bylo zgodne z jego zyczeniami. Troche glebiej w bezmiarze zastyglej lawy mial nieodparte wrazenie, ze oprocz Traska w zasadzce mogl czaic sie ktos jeszcze. Ale jego telepatyczne poszukiwania nie odkryly nikogo. Przynajmniej nie w rozlewiskach lawy... za to obecnosc Jake'a Cuttera byla niezwykle wyrazna. Nekroskop zniknal na jakis czas, jednak po chwili powrocil. Jego powrot byl jak energetyczne zaburzenie w psychosferze. A teraz pomimo postawionych oslon mozna bylo doswiadczyc jego obecnosci, poniewaz zdradzala go niezwykla sila tych oslon. Znajdowal sie w centrum, pilnujac wejscia do Bramy i czekajac na okazje do odbicia swojej kobiety. I wlasnie tego chcial Malinari. Z kolei Vavara chciala wiedziec, dlaczego musi dzwigac Liz. Malinari wyjasnil, ze chce miec wolne rece, aby rozprawic sie z Nekroskopem, ale nie byla to prawda. Prawdziwy powod byl inny: Malinari wiedzial, ze ten, kto niesie Liz, moze stac sie ofiara smiertelnego ataku, gdy wyjda z szybu i znajda sie w centralnej grocie. Wowczas Malinari rzeczywiscie bedzie potrzebowal nieskrepowanych ruchow. Dziewczyna nic nie znaczyla. Ani dziewczyna, ani Trask. Chodzilo o Nekroskopa. Z jego umiejetnosciami Malinari moglby zdobyc Kraine Slonca, Kraine Gwiazd, a nawet, po jakims czasie, caly rownolegly swiat. Kiedy znowu przybedzie tutaj, wraz z nim pojawi sie cala armia wampirow. Wowczas nie bedzie juz potrzebowac tej dziwacznej pary, ktora byla dla niego tylko ciezarem. Malinari obejrzal sie i zobaczyl swoich "kolegow" idacych tuz za nim. Pozniej zrobil kolejny krok i wszedl na pomost, ktory byl przymocowany do sciany okalajacej Brame. Musial zaslonic oczy dlonmi pomimo zalozenia specjalnych okularow, ktore znalazl w pojemniku znajdujacym sie przy wejsciu do sztolni. Przez chwile przyzwyczajal oczy do blasku bijacego od Bramy. Przed nimi pojawil sie portal. Malinari wiedzial, ze wystarczy przekroczyc prog, zeby powrocic do Swiata Wampirow. Mial nadzieje, ze zyska jeszcze troche niezwyklych zdolnosci. Byla to kwestia najblizszej przyszlosci. Cofnal sie o krok. Spojrzal w lewo, a pozniej w prawo, i to nie tylko oczami, ktore zwezil, zostawiajac mikroskopijne szparki, ale takze umyslem, i od razu wykryl Nekroskopa oraz Millie. Z bliska ich obecnosc byla nie do ukrycia. Nekroskop czail sie jakies dziesiec krokow dalej za budka wartownika, a moze posterunkiem obserwacyjnym, trzykrotnie dalej zas znajdowala sie kobieta schowana za pancernym szklem wiezyczki dzialka. Mozliwe, ze wlasnie zajmowala sie celowaniem ze swojej broni. Tak czy owak nadszedl czas, zeby Malinari przejal Liz. -Vavaro - zwrocil sie do wiedzmy, ktora stanela obok niego i patrzyla w kierunku Bramy - pomoge ci niesc dziewczyne. -Nie potrzebuje twojej pomocy - warknela. - Przejrzalam cie, Malinari - lordzie klamstw! Myslisz, ze tylko ty masz szczegolne zdolnosci? Ja tez ich wyczulam. A zwlaszcza jego. Ktoz by go nie zauwazyl? To trzecia z ich zasadzek, a dziewczyna bedzie stanowic doskonala oslone przed bronia, ktora chca zastosowac przeciwko nam. Spierdalaj, Malinari! -Co? - zacharczal Szwart, ktory podszedl do nich, potykajac sie. Jedna reka zaslanial oczy, a druga trzymal Traska. Dla Szwarta, nawet w okularach Traska, swiatlo bylo trudne do zniesienia. -Ta suka Vavara chce zniszczyc nasz plan, zeby tylko chronic wlasna dupe! - krzyknal Malinari. - Na to nie mozemy sobie pozwolic! Odwrocil sie w strone Vavary, lekko ugial nogi w kolanach i wyprowadzil cios podstawa dloni, celujac w jej podbrodek. Kazda uncja poteznego ciala wampira, nie wspominajac o skrywanej nienawisci do jedzy, skupila sie w tym ciosie. W chwili gdy krzyknela, rozpostarla ramiona i poleciala do tylu, Malinari zlapal Liz. Vavara splunela krwia, a Szwart, przestepujac z nogi na noge, zacharczal: -Co ty? Nephram, co ty wyczyniasz? Malinari nic nie odpowiedzial, tylko zaczal ciagnac Liz za soba, ktora nagle odzyskala w pelni swiadomosc i starala mu sie przeciwstawic. Jesli Nekroskop okazalby sie tchorzem i nie probowal jej ratowac, to Malinari przynajmniej nie opusci tego swiata z pustymi rekami. W tym samym czasie Trask zauwazyl, ze Szwart ma klopoty. Ryzykujac zyciem -ktore i tak nie bylo juz wiele warte - obrocil sie i siegnal reka, aby zerwac okulary przeciwsloneczne z twarzy potwora. Szwart wrzasnal, a wlasciwie wydal odglos podobny do pary wypuszczanej z kotla pod wielkim cisnieniem. Opadl na dol i zakryl twarz dwiema rekami. Dzieki temu Trask zyskal wolnosc i mogl ruszyc na Malinariego. Sunac na brzuchu zlapal potwora za kostke. Spowolniony miotaniem sie Liz i kustykajac z powodu Traska uczepionego do jego nogi, Malinari zaklal i wymierzyl kopniaka do tylu. Pieta Wampyra osunela sie po glowie Traska i odrzucila go do tylu. Byl to dosyc szczesliwy zbieg okolicznosci, bo wlasnie Vavara podniosla sie i syczac jak waz, rzucila sie na Malinariego z wystajacymi szponami swoich rak podobnych do pajeczych odnozy. W tej samej chwili Millie dostrzegla swoja szanse. Silniki baterii zaszumialy, wiezyczka obrocila sie, a lufy wycelowaly w Szwarta, ktory stal oddalony o dwa, trzy kroki od reszty grupy. Jednak nie tylko Millie postanowila dzialac. Nadbiegal Nekroskop. Malinari dostrzegl go katem oka i zwolnil swoj ruch. Pominawszy klopoty spowodowane dzialaniem Vavary, wszystko dzialo sie zgodnie z jego planem. Trojka mscicieli z Wydzialu E - Millie, Trask oraz Nekroskop - ruszyla do boju, ale w odwodzie pozostawal jeszcze jeden. Malinari wyczul telepatycznie czyjas obecnosc oprocz Traska, ale zostal oszukany przez swoja niedoszla ofiare. Wedrowcy wiedzieli, jak stosowac techniki przetrwania w kontakcie z Wampyrami, a Lardis Lidesci byl mistrzem w tej dziedzinie. Teraz wlasnie wyszedl ze sztolni, trzymajac w zacisnietej dloni ostra jak brzytwa maczete. Mial okulary ochraniajace oczy, a na ramieniu mial zawieszona torbe w ksztalcie kielbasy. Nie dalej niz dwadziescia stop przed nim stal Szwart przyciskajacy swoje metamorficzne rece do twarzy i przeklinajacy swiatlo bijace z Bramy. Lardis nie zastanawial sie dlugo - do diabla z chorymi stawami! Podniosl bron i cial z wprawa i szybkoscia, jakiej moglby mu pozazdroscic niejeden mlodzieniec. Maczeta z posrebrzanym ostrzem przeciela ze swistem powietrze i wbila sie w plecy Szwarta. Ale Szwart automatycznie przeksztalcil sie i przybral polplynna forme. Bron przeleciala przez niego i wiekszosc ostrza wystawala teraz z przodu ciala. Szwart popatrzyl na maczete, nastepnie odwrocil sie i wyraznie widac bylo jego zdumienie. Nastepnie pelen wscieklosci ruszyl na Lardisa, ale wlasnie wowczas Millie nacisnela spust dzialka. Lord Ciemnosci zostal zdmuchniety, podziurawiony i zgnieciony jak szmaciana laleczka. Pociski sciely go z nog, dookola fruwaly krwawe strzepy jego protoplazmatycznego ciala, obficie polewane plynami ustrojowymi. Siedzaca pod daszkiem katiuszy Millie smiala sie i krzyczala, kolyszac sie na krzeselku jak lunatyczka. Cofnela palce i ogluszajaca kakofonia armatniego ognia ustala. Na stalowym podescie pozostal szkarlatny slad prowadzacy do nieruchomego, dymiacego, dziwnego miesa, oddalonego o jakies dwadziescia stop. -Zabierz mnie teraz na dol, do Londynu, ty skurwysynski pomiocie! - krzyczala Millie. - Moze zrobisz ze mnie wampira tymi swoimi wszawymi zarodnikami? Juz to zrobiles, ale nie pojdziesz sam do piekla! Silniki dzialka zaszumialy ponownie, ale Millie spoznila sie. Akcja posunela sie do przodu i zarowno przyjaciele, jak i wrogowie znalezli sie zbyt blisko siebie. Malinari byl juz prawie przy Bramie. Jej biala powierzchnia, horyzont zdarzen, zdawala sie go przyzywac. Ale jedza Vavara byla tuz za nim, jej twarz stala sie zywa maska nienawisci, z dolnej szczeki ciekla jej krew. Lecz nie tylko Vavara, ale i Jake Cutter byl blisko. Nekroskop szybko sie zblizal. Dotarl w poblize Malinariego w tym samym czasie co Vavara. Na plecach wisial mu zbiornik z plynem zapalajacym, a w rekach trzymal dluga tyczke. Jego twarz wyrazala taka determinacje, ze Malinari poczul nagly przyplyw zwatpienia. Nie chodzilo tylko o wyglad Jake'a, ale glownie o miotacz ognia trzymany w mocno zacisnietych dloniach! Jake znalazl miotacz na wartowni i stwierdzil, ze jest to o wiele lepsze narzedzie niz pistolet maszynowy. Choc pistolet jest smiercionosna bronia, gdy chodzi o czlowieka, to na pozbawionego nerwow Malinariego moglby nie zadzialac, zwlaszcza kiedy trzymal Liz. Ale sam widok miotacza moglby zrobic na nim wrazenie. No i zrobil. -Malinari, pusc ja! - zawolal Jake. - To o mnie ci chodzi, a nie o dziewczyne. - Nastepnie wskazal gestem na lufe miotacza, nacisnal spust i zapalil maly plomien podpalajacy wytryskiwana mieszanke. -Nie zrobilem krzywdy twojej ukochanej - odparl Malinari. - Jeszcze nie. Wiec nie martw sie o mnie, tylko o tamta! - i pokazal na Vavare. Rowniez ona dostrzegla zagrozenie i zaczela sie skradac pochylona nisko z rekami wyciagnietymi do przodu i z zakrwawiona twarza. -Jake, uwazaj! - krzyknela Liz, szarpiac sie w objeciach Malinariego. Ostrzezenie nie bylo konieczne. Nekroskop zdazyl juz skierowac lufe miotacza w strone Vavary i z cala moca nacisnal spust. Ryczacy, rozgrzany do bialosci plomien -prawdziwie demoniczny jezor ognia - polizal, a potem uderzyl z cala moca w twarz Vavary, co zatrzymalo ja w miejscu, jakby uderzyla glowa o mur z cegly. Vavara wrzasnela, dorownujac glosem ryczacym plomieniom miotacza, zatanczyla szalenczo, a w koncu opadla na plyty podlogi w rozszerzajacej sie kaluzy wlasnych plynow, dymu, potu, rozchodzacego sie smrodu... Ale Malinari odwrocil Liz przodem do Jake'a i trzymal ja przed soba jak tarcze. -Masz racje - powiedzial. - Chce ciebie, a nie dziewczyny. Posluchaj, czy widzisz moja twarz? Moje szczeki i zeby? - I pokazal Jake'owi, co ma na mysli. - Jedno ugryzienie i po dziewczynie. Moge zniszczyc jej twarz, wyssac jej jezyk, wcisnac palce do oczu, wbijajac sie w mozg. A moze tylko przebije ja reka i wyrwe serce. Jednak z drugiej strony... -...Chcesz mnie - wszedl mu w slowo Jake. - Jesli cos zrobisz Liz, to jestes trupem. Wiesz o tym i ja tez o tym wiem. -Zrobil krok do przodu, a Malinari cofnal sie i byl juz tylko kilka stop od horyzontu zdarzen Bramy. -Moge to zrobic i skoczyc za Brame - rzekl potwor. -Jesli tak zrobisz, to pojde za toba. Jesli trzeba bedzie, to pojde za toba do piekla. Myslisz, ze potrafisz uciec przed tym ogniem? Nawet jesli przedostaniesz sie do Krainy Gwiazd, to znajde cie tam. Wierz mi, Malinari, nikt nie porusza sie szybciej ode mnie. Pewnego ranka, kiedy ulozysz sie do snu, bede przy tobie. Razem z tym ogniem. -Tak, wiem - wycharczal Malinari. - Najwidoczniej wszystko musi sie zakonczyc tutaj. Moze pojedynek? Uczciwy: twoje moce przeciwko mnie. Oto, co proponuje. Odlozysz bron i kopniesz ja poza swoj zasieg, a ja uwolnie dziewczyne i przejmie ja twoj dobry przyjaciel, pan Trask. Wowczas podszedl do nich Lardis Lidesci i powiedzial: -Nie rob tego, Jake. Nigdy nie ukladaj sie z wampirami, a juz na pewno nie z lordem! -Najwyrazniej stary Cygan zapomnial, ze w pewnym stopniu Nekroskop sam stal sie wampirem. Jake slyszal juz takie ostrzezenia wielokrotnie, ale tym razem nie mial innego wyjscia. Prawde mowiac, chcial tego. Wampirza krew zaczela brac w nim gore! -Wypusc dziewczyne - warknal. -Rzuc miotacz ognia! - odparl Malinari. Powoli i ostroznie zaczeli postepowac zgodnie ze wzajemnie wydawanymi instrukcjami. Jake zdjal uprzaz i opuscil butle z plynem zapalajacym na ziemie. Malinari odsunal od siebie Liz na wyciagniecie reki, ale trzymal ja za nadgarstek. Nekroskop opuscil miotacz ognia i zamierzyl sie do kopniecia. Kiedy kopnal, Malinari wypuscil Liz... poniewaz nie byla mu dluzej potrzebna. W ulamku sekundy - w jednej chwili, w ktorej Jake odsuwal od siebie miotacz ognia i butle w kierunku Traska - Malinari ruszyl. Byl szybki jak kropla rteci, chwycil Jake'a, zanim ten zdazyl pomyslec o jakimkolwiek ruchu. Jego rece zlapaly glowe Jake'a w lodowaty, wysysajacy mozg uscisk. Lardis mial bron, ale nie mogl jej uzyc. Na linii strzalu stal Trask razem z Liz, a stary Lidesci nie byl ekspertem w korzystaniu z broni skonstruowanej na ziemi. Z kolei siedzaca przy dzialku Millie miala taki sam problem: gdyby strzelila do Malinariego, trafilaby rowniez Jake'a. Tak jak przedtem potwor zaslonil sie Liz, tak teraz wykorzystal do tego celu Jake'a. -Achhhh! Taaaaak! - zasyczal Malinari. Jego wyczulone dlonie utworzyly siec, palce zas wyszczuplaly i wydluzyly sie. - Wszystkie twoje tajemnice, Nekroskopie, cala wiedza, zrodlo twoich mocy beda moje! Co mowiles? Nic nie porusza sie szybciej od ciebie? Byc moze nic nie podrozuje szybciej, z miejsca na miejsce, ale jesli chodzi o odruchy miesni oraz umyslu, to pomyliles sie. Jake oslabl. Chlod plynacy z dloni Malinariego byl bardziej psychiczny niz fizyczny. Malinari byl wyjatkowym stworem, ktory zywil sie nie tylko krwia swoich ofiar, ale takze ich wspomnieniami i gleboko skrywanymi tajemnicami. Bral wszystko i nic nie pozostawial. Jego palce wskazujace zaczely wibrowac i powoli kierowaly sie w strone uszu Jake'a. -Co my tu mamy? - zabulgotalo mu w gardle. - Wszystko jest tutaj. Ha! Co to? Co to za uczucie? Jakies tajne miejsce? Bardzo szczegolne, byc moze. Zamkniety pokoj w gmachu twojego umyslu. Twoj skarbiec, co, Nekroskopie? Zobaczmy, klucz jest w drzwiach. Zaraz go przekrece. Twoje tajemnice naleza do mnie... Jego palce poszukiwaly wiedzy... ale znalazly cos innego. Poszukiwaly magii, ale znalazly szalenstwo. Nic, nic, co stanowiloby wazne informacje, nie przedostalo sie do Malinariego, a zamiast tego cos, ktos, o kim dawno zapomnial i myslal, ze juz nigdy go nie spotka. Jego pazernosc byla tak wielka, ze, ze zapragnal wszystkiego naraz... i caly Korath, cierpiacy rozpaczliwa samotnosc, zamkniety w umysle Jake'a, przeskoczyl w jednej chwili, jak kropla krwi zassana przez trabke komara! Ale w przeciwienstwie do Jake'a Malinari nie mial specjalnego pomieszczenia, w ktorym moglby go zamknac. Jego pokoje byly juz zamieszkale, a ostatnia ze zdobyczy przepelnila miare. -Achhhhrgh! - zadlawil sie, oderwal rece od Nekroskopa i zaczal sie chwiac na nogach. Jego karmazynowe oczy byly szeroko otwarte i wybaluszone, wielka szczeka opadla, usta otworzyly sie szeroko, a on zataczal sie, trzymajac sie obiema rekami za glowe. We wnetrzu jego glowy, we wnetrzu umyslu Malinariego, po wszystkich korytarzach biegal jak oszalaly Korath, niszczac wszystkie odczucia, wymazujac wspomnienia, kasujac wiedze i nie pozostawiajac niczego procz chaosu. To bylo jak natychmiastowa ulomnosc, zakazenie zjadliwym wirusem, dla ktorego mozg stanowil idealna pozywke. Liz podbiegla do Jake'a, ktory upadl na kolana, ale jednoczesnie dochodzil do siebie. Potrzasal glowa, jakby sie budzil ze zlego snu. -Co mu zrobiles? - spytala. - Co mu sie stalo? -Nie... nie wiem - odpowiedzial, mocno przytulajac ja do siebie. - Ale czuje sie jakos... jakos wolny, uwolniony...? -Tym mozemy zajac sie pozniej - powiedzial Trask, zblizajac sie do Malinariego, ktory siedzial i kolysal sie, wciaz trzymajac sie oburacz za glowe. - Bo teraz mam cos innego do roboty. Cos, czego od dawna pragnalem. Pozniej poszukamy prekognity oraz Garveya i znikamy stad. Lardis podal mu podluzna torbe i ruszyl razem z Traskiem. Chwile pozniej Trask wlozyl na reke rekawice bojowa Malinariego, zgial ja, przez co wysunely sie mace krawedzie, uniosl uzbrojona reke do gory i cial nia w dol, celujac w szyje Malinariego. Powtarzal ten ruch wielokrotnie, wkladajac wen wszystkie sily, az po pewnym czasie glowa potwora odpadla od reszty ciala. Wowczas Trask upuscil rekawice na ziemie. Liz podniosla miotacz ognia i powiedziala: -A wiec zemsciles sie w koncu, Ben, Millie tez sie udalo, teraz kolej na mnie. Kiedy cofneli sie i odwrocili od przyprawiajacej o mdlosci sceny, rozlegl sie ostrzegawczy krzyk Millie, ktora schodzila z dzialka: -Za wami! Spojrzcie do tylu! - Pomimo tego, co przeszli, widok miejsca, na ktore wskazala Millie, gleboko nimi wstrzasnal. Po pierwsze, dymiaca masa plazmy, ktora kiedys byla Vavara, przestala byc nieruchoma. Poczerniale od ognia usta jedzy otwarly sie i na sliska podloge wytoczyly sie niezliczone ilosci jaj wielkiej matki wampirow! Przezroczystoperlowe kuleczki nie wieksze od pilki do ping-ponga zaczely toczyc sie we wszystkie strony, poszukujac nowych nosicieli. Liz, nie namyslajac sie dlugo, spalila wszystkie jaja, a potem skierowala ogien na dymiace resztki Vavary. Ale nawet wowczas nie byl to koniec. -A coz to, do diabla? - odezwal sie Lardis, ktory ze zdumieniem obserwowal cos czarnego, przyklejonego do sciany i wpelzajacego do waskiego tunelu. -To Szwart! - stwierdzil Jake z niedowierzaniem. - Co trzeba zrobic, zeby zabic to dranstwo? - Wzial miotacz ognia z rak Liz i pobiegl do tunelu. To byl blad, poniewaz w ciemnosci lord Szwart zdazyl przeksztalcic swoje cialo. Kiedy Jake podszedl do otworu... z rowna latwoscia mogl sie zetknac z gigantyczna osmiornica, ktora wystawiala z wnetrza gniazda swoje macki! Jake nacisnal spust miotacza, ale nic sie nie stalo. Zgasl ogien zapalajacy plyn i w tej samej chwili Szwart wciagnal za glowe Jake'a do dziury. Chwile pozniej Nekroskop znalazl sie we wnetrzu lorda Szwarta. Byl przez niego owiniety! Szwart wytworzyl szereg oczu tylko po to, zeby mu sie przyjrzec. -Ciemnosc! - westchnal i zacharczal wampir. - Ciemnosc od zawsze byla moja przyjaciolka. To moj poczatek i moje dziedzictwo. Gdzie istnieje ciemnosc, tam porusza sie Szwart. A ty - ach! - znam cie, to ty zniszczyles moja twierdze pod Londynem! Pojawiasz sie i znikasz. Ale tym razem to ja cie schwytalem. -O Jezu! - jeknal Jake. -O nie. To tylko Szwart. Ale zapewniam cie, ze obejmuja cie moce rownie silne jak moce boskie. Moge dac ci zycie i smierc. Wiec teraz, Jake'u Cutter, nazywany przez Malinariego Nekroskopem, zabierzesz mnie stad do miejsca, gdzie panuje ciemnosc. W tej samej chwili Jake poczul uklucie. Nie bylo to jednak dzialanie Szwarta, ale ruch drewienka w jego spodniach. I wlasnie wowczas Jake, ukrywajac swe mysli, aby niczego nie dac znac po sobie, odkryl sposob na pozbycie sie tego mutanta! -Nie moge sie ruszyc - powiedzial. - Dopoki mnie otaczasz. -Dobrze, wypchne cie z siebie - odparl Szwart. - Ale zapamietaj sobie, ze jesli zabierzesz mnie w miejsce, gdzie swieci slonce, to bez watpienia zgine, ale ty umrzesz pierwszy. Nastepnie wypuscil z siebie kilka kropli specjalnie zmodyfikowanego plynu wprost do szyi Jake'a. Plyn zapiekl bolesnie i sprawil dojmujacy bol. -Jesli mnie zawiedziesz, to podzielisz moj los: zostaniesz wyssany z plynow i sploniesz. Rozumiemy sie? -Tak - jeknal Jake. - Rozumiemy sie. Szwart zmienil postac, wypchnal Jake'a, ale nadal przytrzymywal go swoimi mackami. Kiedy Jake rozpaczliwie wdychal w miare czyste powietrze, Lord Ciemnosci dodal: -A wiec dokad sie udajemy? -Znam miejsce, gdzie panuje calkowita ciemnosc. -Moge tam przebywac? -Przez cale zycie - odpowiedzial Nekroskop. -Zabierz mnie w to miejsce - rzekl Szwart, popychajac przed soba Jake'a i wychodzac z wulkanicznej dziury na pomost biegnacy wzdluz sciany. Po chwili obaj znikneli w drzwiach Mnbiusa... Sztorm nad Atlantykiem ustal prawie rownie szybko, jak sie zaczal, ale helikopter lecial na resztkach paliwa. David Chung odnalazl rosyjski okret, a jego koledzy byli zajeci wykonywaniem zdjec w podczerwieni, informowali przez radio o pozycji statku oraz o innych danych, ktore zostaly odczytane przez urzadzenia rejestrujace smiertelna dawke promieniowania. W tak ograniczonym czasie, jaki im pozostal, nie mogli nic wiecej zdzialac. Ponizej kolysal sie miotany falami holownik z uwiazanym do niego podwodnym obciazeniem. Lokalizator skupial sie wylacznie na jednym: na kontakcie z Nekroskopem. I Jake zjawil sie... ale nie sam. I nie w helikopterze. W drodze przez Kontinuum Mnbiusa Szwart, ktory przybral postac podobna do czlowieka, mocno trzymal Nekroskopa. Wybrana droga byla dosc pokrecona. Jake najpierw ruszyl w jednym kierunku, pozniej w przeciwnym, wylacznie po to, zeby sie zastanowic przed dotarciem na wybrane przez siebie miejsce. Przy tym utrzymywal swe mysli w scislym sekrecie, poniewaz Szwart wcale nie byl takim tepakiem, jakiego czasem udawal. Sam plan Jake'a byl dosyc skomplikowany. Z wibracji kawalka szczotki wiedzial, ze Chung ma klopoty, a jesli nie Chung, to z pewnoscia helikopter, ktorym lecial lokalizator. Jesli wodowali, to mozliwe, ze Jake moglby sie uwolnic od Szwarta w zamieszaniu, zlapac Chunga i uciec. Na pewno lokalizator i reszta ekipy byla ubrana w kamizelki ratunkowe, co bylo standardowa procedura na smiglowcach lotnictwa morskiego. Byc moze helikopter byl pelen wody i zaczynal tonac, a cala zaloga znajdowala sie juz w wodzie. W takim wypadku Jake przenioslby Szwarta do helikoptera i zostawilby go tam... jesli udaloby mu sie uwolnic. Pozniej wrocilby po Chunga oraz reszte zalogi i zabralby ich w bezpieczne miejsce. Plan byl dosyc skomplikowany i budzil wiele watpliwosci, ale w tej chwili bylo to najlepsze rozwiazanie. Jedno jest pewne: gdyby to sie udalo, skonczylyby sie problemy ze Szwartem. W koncu nie bylo ciemniejszego ani bardziej smiercionosnego miejsca od milowej warstwy miazdzacego cisnienia wody... Kiedy Nekroskop otworzyl drzwi Mobiusa, zauwazyl, jak sie obnizaja, osuwaja i kolysza. Nie mial watpliwosci, ze helikopter opadal na dol. Podjal szybka decyzje, rozpuscil drzwi, cofnal sie i wyznaczyl kolejne wspolrzedne. Tym razem bez chwili zatrzymania przeszedl przez drzwi i zobaczyl ciemny, atlantycki mrok nocy. Jednak jego obliczenia nie byly dosc dokladne. Wynurzyl sie w przestrzeni tuz nad falami i poczul slony smak morskiej piany. Troche dalej zobaczyl wirujace lopaty helikoptera... i spadl na dol. W doline pomiedzy falami razem z Jakiem polecial Szwart. Zanurzyli sie pod wode i powoli wyplyneli na powierzchnie. -A to co? - wyrzucil z siebie Szwart zaraz po tym, jak jego glowa znalazla sie na powierzchni. - Oszalales, Nekroskopie? Chcesz zginac? -To tylko pomylka - sklamal Jake. - Ale moge nas stad wydostac. -No to zrob to natychmiast! To twoja ostatnia pomylka, Jake'u Cutter. Nie pozwole na nastepna. W tej samej chwili Jake wysledzil rosyjski okret. Zobaczyl statek kolyszacy sie na falach, jak rowniez czlonkow zalogi, ktorzy w zabezpieczajacych ich uprzezach, ryzykujac zyciem, wychylali sie za rufe. Pracowali w wielkim pospiechu, starajac sie odciac stalowe liny przy pomocy acetylenowych palnikow. Za statkiem, kolyszac wystajacym wysoko nad powierzchnie wody zardzewialym kioskiem, przecinala powierzchnie oceanu przekleta stara lodz podwodna. Wlasnie w tym miejscu Jake mial nadzieje ja zobaczyc. -Nie umiem plywac - powiedzial Szwart, przeszkadzajac Jake'owi w koncentracji. - Ty tez nie dasz rady z takim ciezarem jak ja. Zabierz mnie stad albo obaj pojdziemy na dno. -Jak sobie zyczysz - odparl Jake. Ocenil odleglosc, zobaczyl, ze wlasnie zostala odcieta ostatnia z lin holowniczych, przypomnial sobie, co mowil w Centrali o swoim celu David Chung, o wielkim, atomowym okrecie podwodnym, a zwlaszcza o jego czesci, w ktorej znajdowal sie reaktor. Byly tam pomieszczenia izolowane olowiem, gdzie nigdy nikt nie wchodzil oprocz momentow najwyzszej koniecznosci. Kiedy kiosk okretu podniosl sie na fali do gory - najprawdopodobniej po raz ostatni -Nekroskop obliczyl wspolrzedne dla drzwi, pomodlil sie, aby byly wlasciwe, i ponownie wkroczyl w Kontinuum Mnbiusa. Nie musial sie obawiac. Otrzymany od Chunga kawalek drewna wibrowal w jego kieszeni i rozpadal sie na setke jeszcze mniejszych czasteczek. Tak jak wczesniej szczotka byla zarowno kompasem, jak i przyrzadem do oceniania odleglosci. -A TO CO ZNOWU...? - glos Szwarta zabrzmial jak grom w pustce Kontinuum. Ciemnosc - odpowiedzial Jake, rownoczesnie wywolujac drzwi w najniebezpieczniejszej ze wszystkich dotychczasowych lokalizacji i przeprowadzajac przez nie Szwarta. - Przeciez o to ci chodzilo, prawda? I byla tam ciemnosc, oleista i metaliczna, piekaca od goraca, ktorego nie poczulby zaden czlowiek, chyba ze po dluzszym czasie. Ale Szwart wyczul ukrop i nie mogl pojac, co to takiego. Zdziwiony rozluznil uchwyt, a Nekroskop natychmiast odsunal sie i zniknal w drzwiach Mnbiusa. Pseudokonczyna, ktora ruszyla zaraz za nim, zostala przytrzasnieta drzwiami. Jake byl wolny w Kontinuum Mnbiusa. Jesli zas chodzi o swiat zjawisk fizycznych ukrytych pod falami, to cieplo w przedziale reaktora bylo tym samym eieplem, ktore rozgrzewalo slonce, tylko ze nie dawalo swiatla. Nic dziwnego, ze Szwart nie mogl tego zrozumiec, choc odczuwal energie. Kiedy tonacy okret zanurzal sie coraz bardziej, Szwart poczul, ze ukrop zaczyna go niszczyc. Laskawie, moze nawet zbyt laskawie, nie czul tego za dlugo. Jego zmutowane cialo rozpadalo sie, a mieso odspajalo sie od kosci, dymiac, parujac i znikajac. Jego bulgoczace okrzyki nie zostaly przez nikogo uslyszane i zostaly zagluszone przez glebie oceanu... W Perchorsku, tuz obok Bramy, Lardis odnalazl jeszcze jeden miotacz ognia i pieczolowicie wypelnial przestrzen dymem pochodzacym z resztek cial nalezacych do Vavary i Malinariego. Byc moze jego wysilki byly przesadne, w koncu caly kompleks zaraz po powrocie Jake'a zostanie unicestwiony przez potezny wybuch atomowy. Jednak ta perspektywa nie robila na Lardisie wiekszego wrazenia. -Koniec wienczy dzielo - wyjasnil Lardis. - A ja na razie nie widze konca, choc obiecalem to draniom juz bardzo dawno temu. To musi byc zrobione, wiec pozwolcie mi dokonczyc. Nikt nie zamierzal powiedziec Lardisowi, ze jest w bledzie. A kiedy stary Lidesci opalal zwloki Malinariego, jego szyja napuchla i uwolnila sie z niej pijawka, a potem rozerwala sie reszta ciala, z ktorej wyskoczyly pulsujace szare oraz purpurowe odnoza. Podobnie bylo zjedza: jej spieczona skorupa pekla z trzaskiem i z wnetrza wyskoczyly jasnoniebieskie oraz zolte wnetrznosci, ktore nadzwyczaj dziarsko sie poruszaly. Lardis zajal sie tym robactwem i po krotkim czasie faktycznie ukonczyl swe dzielo. W miedzyczasie Turczin wyszedl na gore i razem z Traskiem, Millie oraz Liz poszli poszukac Garveya i prekognity. Pozniej przeniesli ich do centrum. Obaj mezczyzni "spali" szczegolnym rodzajem snu. -To przynajmniej nas nie spotkalo - odezwal sie Trask do Millie. -Nie, ale skutek bedzie taki sam. -Wiem - skinal glowa z ponurym wyrazem twarzy. - Teraz wszyscy jestesmy wampirami. Na powierzchni ziemi takich jak my jest o wiele wiecej i z kazda chwila ich przybywa. Walka jest jeszcze przed nami. -Wiele bojow do stoczenia. My przeciw reszcie. Boje sie. Myslisz, Ben, ze nam sie uda? Jesli oczywiscie w ogole sie stad wydostaniemy. -Myslisz o walce... czy o calej reszcie? -O reszcie - odpowiedziala cicho. - O krwi. -Harry nie musial pic - przypomnial jej Trask. - Podobnie Mieszkaniec i Turgo Zolte, ktory w koncu zostal do tego zmuszony przez Szaitana. To nie musi byc ludzka krew, Millie. Jesli znowu nie wpadniemy w sredniowiecze, jesli zajma sie tym naukowcy, to moze znajdzie sie cos syntetycznego. A jesli nie... no coz, ludzie byli miesozercami od czasow stworzenia. -No dobra. Zgadzam sie z toba. Ale gdzie zaczniemy? Co mamy robic? Przeciez ludzkosci grozi wyginiecie. -Zaczniemy od Wydzialu E. Jezeli nasi ludzie nas zaakceptuja! To nasza baza. Kiedy swiat bedzie ginac, postaramy sie go uratowac. Znajdziemy sposob na przetrwanie i na zachowanie naszych ludzkich cech. A jesli chodzi o dalsza przyszlosc, to najlepiej bedzie sie jego zapytac. - Trask skinal glowa w kierunku spiacego prekognity. - Gdy sie obudzi, to jego moce beda sporo wieksze. -Jesli chodzi o szanse przezycia - wtracila sie Liz - to z nim wszystko w porzadku, znaczy z Jakiem! Wlasnie wraca. - Moce Liz rowniez ulegly zwielokrotnieniu. Jake wyszedl z Kontinuum Mobiusa i wygladal inaczej niz dotychczas. Jego szczupla, przystojna twarz poszarzala, a zaczesane do tylu wlosy posiwialy na skroniach. Jego oczy zas... -Zgubilem okulary przeciwsloneczne - wyjasnil, kiedy podeszla do niego Liz. - Ale moge was przeniesc. Mysle, ze powinnismy sie wyniesc z tego przekletego miejsca. Wszyscy sie z nim zgodzili. Gustaw Turczin zszedl na dol i ustawil zapalnik bomby na dziesiec minut. Pod jego nieobecnosc Trask wzial Jake'a na bok i rzekl: -Wiesz, ze juz dwa razy smiertelnie mnie wystraszyles. Zwariowales czy co? Najpierw pojedynek z Malinarim, a pozniej pogon za Szwartem? Ale Jake tylko sie usmiechnal, a Trask rozpoznal podtekst tego usmiechu. -Zrobiles to! - powiedzial. - Sprawdzales przyszlosc! -Masz racje - odpowiedzial Jake. - Nie doszedlem daleko, ale wystarczajaco, zeby dostrzec, ze moja linia ciagnie sie i trwa jeszcze co najmniej cztery dni naprzod. Sunac w przyszlosc, gromadzi wokol siebie inne linie. Nic z nimi nie robi, tylko gromadzi je blisko siebie. Twoja oraz ludzi z Wydzialu E. Pozniej wszystkie razem zmierzaja dalej. Zaraz potem na pomost wdrapal sie Turczin i w ciagu kilku sekund Jake wykonal trzy przeskoki, zabierajac wszystkich na zewnatrz. Tam czekal na nich lokalizator David Chung i zespol naukowcow oraz brytyjski helikopter stojacy na ladowisku. Wewnatrz smiglowca pilot o szeroko otwartych ze zdumienia oczach relacjonowal: -Mam tylko tyle paliwa, zeby wystartowac. Nie mam pewnosci, czy uda sie z pelnym zaladunkiem. Czego pan sobie zyczy ode mnie? -Musimy miec swobode ruchu - powiedzial Nekroskop. - Najlepiej bedzie wystartowac i przeleciec na druga strone gory. -A czy da pan rade zrobic jeszcze raz to... hm, co pan zrobil przed chwila? - Twarz pilota byla blada jak sciana. Nie byl pewien, gdzie byl albo czy w ogole byl ani czym byla ta czerwonooka postac. -Zaufaj mi - rzekl Jake. Pilot zaufal mu. W koncu byl juz swiadkiem co najmniej jednego cudu. Kiedy silnik zgasl nad gorami pilot po prostu zamknal oczy... i trzymal je mocno zacisniete, nawet wowczas, gdy helikopter lekko sie zakolysal i opadl... z wysokosci szesciu cali na dach, pod ktorym miescila sie Centrala Wydzialu E. I wcale nieprzypadkowo kilka minut pozniej i tysiace mil dalej - na Uralu zadrzala gora i obnizyla sie o prawie taka sama wysokosc... Epilog niekoniecznie tak bardzo mrocznyPrekognita Ian Goodly spal przez pelne siedemdziesiat dwie godziny. Paul Garvey obudzil sie godzine wczesniej. Dla obu mezczyzn byl to sen przemiany nastepujacy po bezposrednim kontakcie z krwia lub czysta esencja Wielkiego Wampira. Byla to z gory skazana na porazke trzydniowa walka czlowieka z przewazajacymi mocami. Przezycie tych zmagan nie bylo jednak zyciem. Mezczyzni nie skonali w sensie prawdziwej smierci, jednak obudzili sie jako nieumarli. Paul Garvey nie byl osamotniony w swoich zmaganiach. W jego walce towarzyszyli mu inni telepaci: Liz, Millie oraz John Grieve, ktorzy bezustannie przypominali mu o zachowaniu czlowieczenstwa. Nie starali sie nawiazac kontaktu i tylko wysylali w jego kierunku pozytywne oraz pomocne mysli, ktore mialy przypominac po przebudzeniu o tym, kim byl, a nie kim chcialaby go zrobic obca, krazaca we krwi istota. Jesli chodzi o prekognite, to byl on zupelnie innym przypadkiem. Najwieksze umysly z Wydzialu E nie potrafily zlokalizowac umyslu Goodly'ego, ktory wyruszyl w przyszlosc na wlasne poszukiwania. W ostatniej godzinie przed otwarciem oczu Goodly snil najdziwniejszy ze snow: Czytal w gazecie artykul o pladze... ale bynajmniej nie chodzilo o azjatycka zaraze. Na wybrzezu Morza Srodziemnego, w powietrzu, na ladzie oraz na wodach Morza Egejskiego walczyla armia turecka z grecka. Obie strony oskarzaly sie o spowodowanie szerzenia sie wampirzej zarazy. Wladze Australii odciely wschodnie wybrzeze od Gladstone do Coffs Harbour, rozkazujac strzelac do kazdego, kto chcialby sie stamtad wydostac. Chinczycy wystrzelili rakiete z glowica jadrowa przeciw zainfekowanej wampirami Rosji. Nocami w obszarze przygranicznym trwaly zaciete walki. Wladze Bulgarii wydaly drakonskie rozporzadzenia i kazdy, kto zostal przylapany noca na ulicy, byl rozstrzeliwany na miejscu i palony. Na wyspach brytyjskich - poza Irlandia Polnocna, gdzie dwie glowne partie nie uzgodnily jeszcze stosownych krokow zapobiegawczych - administracja panstwowa oglosila stan wyjatkowy, udzielajac policji oraz wojsku niespotykanych wczesniej uprawnien pozwalajacych aresztowac, skazywac i dokonywac egzekucji. Sprzedaz systemow alarmowych wzrosla w niespotykanym wczesniej stopniu, natomiast sprzedaz okularow przeciwslonecznych, szkiel kontaktowych i kremow zapobiegajacych poparzeniom slonecznym zostala zakazana. Cena srebra dwukrotnie przekroczyla wartosc zlota, czosnek sprzedawano na czarnym rynku po siedem funtow za glowke i po raz pierwszy od dziesiecioleci koscioly pekaly w szwach, a woda swiecona natychmiast znikala wraz z tlumami opuszczajacymi koscioly. Prekognita spojrzal na date wydania gazety: 13 marca 2014 roku, a wiec za niecale dwa lata! Czytal gazete, jadac wieczornym autobusem do centrum miasta. Ulice miasta byly niemal calkowicie opustoszale. Nieliczni przechodnie pospiesznie zmierzali do domow i nikt nie smial spojrzec innej osobie w oczy ani zamienic slowa. Prawie na kazdym rogu ulicy widac bylo plakaty przyczepione do scian domow. Goodly nie widzial wyraznie, co bylo na nich napisane, ale sam napis reklamowy brzmial tak: Ostrzezenie. Czy wiesz, ktora godzina? Lepiej sprawdz! Nagle poczul uderzenie. Siedzacy obok niego czlowiek zasnal, a jego glowa opadla na ramie Goodly'ego. Zdenerwowana kobieta siedzaca z tylu dotknela jego ramienia i powiedziala: -Mysle... mysle, ze ktos powinien powiedziec o tym kierowcy. I chociaz jej glos nie byl donosniejszy od szeptu, mozna bylo wyczuc, ze kobieta wpada w przerazenie. Goodly postapil zgodnie z jej sugestia. Kiedy wstal z siedzenia, spiacy mezczyzna przechylil sie na bok i nie budzac sie upadl na podloge. Kierowca zboczyl z trasy i podjechal do ponuro wygladajacego gmachu (prekognita byl pewien, ze kiedys byl to posterunek policji) o zamurowanych oknach i wysokich, nowych kominach, z ktorych wydobywal sie dym. Autobus zatrzymal sie i kierowca wysiadl. -Jest ich tak duzo - szepnela kobieta. Goodly odwrocil sie, zeby na nia popatrzec. Jednak na widok jego twarzy kobieta krzyknela. Nastepnie wstala i ruszyla pomiedzy rzedami siedzen, aby wezwac kierowce. Nadszedl czas opuszczenia tego snu lub wizji. Goodly zostawil za soba gazete, kobiete oraz autobus, jego umysl zas powedrowal dalej w przyszlosc... Wczesniej prekognita rozpoznawal niektore z ulic. Teraz rowniez, choc jednoczesnie wydawaly mu sie jakies inne. Wlasciwie, to nie chcial przyznac, ze zna te ulice. Nie w ich obecnym stanie. Otoczenie popadlo w stan chaosu i destrukcji. To wciaz byl Londyn, ale sterta ruin niedaleko ceglanego komina wskazywala nieomylnie na skrzyzowanie Oxford Street z Regent Street! Goodly znowu byl w samochodzie, ale tym razem nie byl to autobus, ale opancerzony pojazd z przyciemnionymi szybami, ktory zmierzal zrujnowanymi, tetniacymi kiedys zyciem ulicami Londynu. W tej wizji byl dowodca pojazdu, a razem z nim w pojezdzie bylo szesciu uzbrojonych ludzi oraz kierowca. Na zewnatrz swital brudny, zakurzony poranek. Jednym z mezczyzn, ktory pelnil funkcje zastepcy dowodcy, byl David Chung. Jego oczy mialy wciaz piwny kolor. Reszta zalogi skladala sie w polowie z wampirow, a w polowie z ludzi. W wiekszosci byli to czlonkowie Wydzialu E, ktorzy pracowali w tym wydziale od wielu lat. Co znaczylo, ze wciaz potrafili calkiem sprawnie dzialac razem. Patrzac na Chunga, Goodly pomyslal: Masz szczescie, Davidzie! Trzymaj sie jak najdluzej, przyjacielu. Pewnie zestarzejesz sie szybciej ode mnie, ale zawsze bedziesz soba i nikt nie bedzie podejmowac za ciebie decyzji, z ktorych nie bedziesz zdawal sobie sprawy. -Zatrzymaj sie tutaj! - powiedzial Chung. Zatrzymujacy sie pojazd wzbil w powietrze chmure pylu i gruzu. Zaszumial silnik i odsunal sie dach. Na stanowiska wysunely sie cztery lufy, a za oslonami staneli strzelcy, ktorzy zaczeli przeczesywac wzrokiem okolice. Poniewaz juz od szesciu miesiecy nie bylo widac slonca, ciemne oslony nad stanowiskami strzelcow nie byly potrzebne. W gorze bylo widac nisko wiszace czarne przeplatane zoltymi paskami chmury trujacego dymu. -Tam - pokazal Chung, mruzac jednoczesnie oczy i marszczac brwi. - Zostalo po ostatnich deszczach. Jest na tyle mocne, ze nie dacie rady tego zabrac. Zostawcie tylko znaki ostrzegawcze i znikamy stad. Nasze patrole nie moga sie tu pokazywac. Dwoch ludzi w kombinezonach chroniacych przed promieniowaniem wyszlo z pojazdu, niosac ze soba ostrzegawcze trojkaty i metalowe podstawy. Szybko wbili podstawy w ziemie na srodku ulicy, bedacej wlasciwie tylko przestrzenia pomiedzy dwiema ogromnymi, ciagnacymi sie jak okiem siegnac stertami gruzu. Zawiesili trojkaty i szybko pobiegli z powrotem. -Natychmiast po powrocie odkazanie - zwrocil sie do nich lokalizator, kiedy wsiedli do wozu. Kiedy maszyna znowu ruszyla w droge, Chung odezwal sie do Goodly'ego: -Moze to tylko wyobraznia, ale wydajesz mi sie nadzwyczajnie cichy. Co sie dzieje? -Hm, fantazje - Goodly uslyszal swoj wlasny glos. - Przez chwile bylem nieobecny... a moze znacznie dluzej niz przez chwile. Kilka lat? -Wiem - Chung pokiwal glowa. - To tak jak te dranie, co wpakowaly nas w to pieklo kilka lat temu. -Kilka? -Dokladnie szesc. Czasem wydaje mi sie, ze to bylo wczoraj, a czasem, ze jest tak od zawsze. - Pozniej Chung zmienil watek, pytajac: - Chcesz jeszcze cos sprawdzic, zanim nie wrocimy pod kopule? Goodly chcial spytac: "Kopule?", ale szybko zdal sobie sprawe z tego, ze i tak niedlugo sie wszystkiego dowie. No i dowiedzial sie i byl bardzo zadowolony, ze zachowal milczenie. Wkrotce dojechali do czesci miasta, ktora rozpoznal bez trudnosci. Niedaleko przed pojazdem powietrze jakby lsnilo i znieksztalcalo perspektywe. Troche dalej staly budynki, ktore choc wymagaly remontu, to jednak byly zasadniczo nietkniete przez kataklizm. Kiedy zatrzymali sie przed lsniaca, przezroczysta sciana, Chung odezwal sie do walkie-talkie: -Bariera. Wpusc nas. Wlasciwie to nie bylo widac zadnej bariery, ale za lsniaca warstwa widac bylo umundurowanego czlowieka, ktory skinal glowa, powiedzial cos do swojego walkie-talkie i chwile pozniej zaburzenie przestrzeni zniknelo. -Ach! - powiedzial Goodly, zaczynajac rozumiec. Chung zmarszczyl brwi, odwrocil sie do niego i rzekl: -Naprawde dobrze sie czujesz? Ale prekognita nie odezwal sie. Nie w swoim "snie", poniewaz jego umysl znowu ruszyl do przodu. I pedzil dalej... Tym razem Goodly nie byl obecny w swej wizji jako osoba podrozujaca w czasie. Przynajmniej nie byl obecny w fizycznej postaci. Na pierwszym etapie swej wedrowki, w autobusie, Goodly doswiadczyl prawdziwej wizji. W swiecie, ktory mial okazje zobaczyc, z pewnoscia nie jezdzilby autobusem... na pewno nie z odslonietymi czerwonymi oczami Wampyra! W drugim wypadku zasadniczo odgrywal swoja wlasna przyszlosc i doswiadczal jej pod postacia Goodly'ego. Oznaczalo to, ze jego talent wzmacnial sie dzieki mocy wampirzej krwi. Za trzecim razem powrocil do swych dawniejszych mozliwosci, w ktorych mogl postrzegac przyszlosc, bedac niezauwazonym. Rowniez czas i miejsce wizji nie byly czysto przypadkowe, ale wybrane przez samego prekognite. Wiedzac, ze sam dokonal wyboru, udal sie do Centrali Wydzialu E, gdzie wlasnie Trask prowadzil odprawe. Ben Trask stal na podwyzszeniu, lekko pochylony do przodu, dokladnie tak, jak go zapamietal Goodly, i przemawial do garstki rekrutow. Oprocz nich w sali odpraw znajdowal sie takze David Chung, Paul Garvey, Gustaw Turczin, minister, Jake, Liz, Millie, a nawet Goodly! Stali cofnieci z tylu i przygladali sie wraz z innymi czlonkami Wydzialu E. Wszyscy wciaz zachowywali calkowicie ludzka postac. Z szesciorga siedzacych osob czterech bylo mezczyzn, a dwie kobiety. Wygladali na zmeczonych, byli brudni i mieli dziki wyraz oczu. Wszyscy od niedawna byli wampirami. -Jestescie tutaj dlatego - mowil Trask - poniewaz udalo sie wam utrzymac czlowieczenstwo. Daliscie sobie z tym rade zupelnie samodzielnie pomimo panujacej w naszym kraju sytuacji. Udalo wam sie to samo co nam - nie poddaliscie sie. Nie zgodziliscie sie na zabijanie ludzi tylko po to, zeby przetrwac. Tylko dlatego dalej zyjecie. Jestescie wampirami, ale takze i ludzmi. Potrzebujemy was, bo nasze szeregi sa bardzo nieliczne. Mozecie wybierac: albo zostaniecie i bedziecie z nami pracowac, albo wracacie na ulice, gdzie bedziecie zyc, dopoki nie spotka was prawdziwa smierc. Bo choc nie napiliscie sie jeszcze krwi bliznich, to miliony innych na tym swiecie juz tego dokonaly. Zabijaja sie nawzajem i nie jestesmy w stanie tego powstrzymac. Kto raz sprobowal krwi, to... coz, jest juz skonczony. Ale tutaj, pod kopula stworzona z pola energii, nie ma miejsca na cos podobnego. Nic takiego nie ma prawa sie zdarzyc. Jesli o tym zapomnicie... to was zabijemy. Przezyja najlepiej przystosowani. I to my nimi jestesmy i mamy zamiar takimi pozostac. Mamy jedzenie - zdrowe zwierzeta, rodzaj farmy, Arke Noego - i pracujemy nad otrzymaniem sztucznej krwi. Mieszkaja tutaj naukowcy, genetycy, mikrobiolodzy i osiagamy coraz lepsze rezultaty. Musi byc jakies rozwiazanie, lepszy sposob, a poniewaz wiemy, ze cos takiego istnieje, to go znajdziemy... to fakt. Rowniez i wy mozecie stac sie czescia tej przyszlosci. Uwierzcie, ze przyszlosc przed nami istnieje. Trask przerwal, zeby zerknac w strone Goodly'ego, usmiechnal sie i kontynuowal: -Dobrze o tym wiemy. Jest jeszcze przed nami przyszlosc. Jezeli zas chodzi o to miejsce, to znajdujemy sie pod ochronnym parasolem, kopula o srednicy pol mili, ktora pokrywa centrum Londynu. Pomysl nie jest nasz, pochodzi zza granicy i pierwsza proba jego realizacji spowodowala katastrofe. Ale z pomoca naszego rosyjskiego przyjaciela, ktory dostarczyl projekt, udalo nam sie prawidlowo zrealizowac plany. Teraz Trask spojrzal na Gustawa Turczina, starszego, znacznie bardziej pomarszczonego Turczina, ktory wciaz byl czlowiekiem. Stary lis jak zwykle wywinal sie z opresji i nie poddal sie zarazie. Trask skinal z wdziecznoscia i mowil dalej: -Zrodlem energii jest reaktor atomowy zakopany gleboko pod dawnym parlamentem. Jest to tajne zrodlo energii, pochodzace jeszcze z czasow zimnej wojny. Do tej pory nie bylo uzywane... poniewaz nie zaistnialo powazne zagrozenie. Jednak teraz mamy do czynienia z zagrozeniem o niewyobrazalnym wczesniej natezeniu. O tym zrodle energii dowiedzielismy sie od jednego z naszych najstarszych i najlepiej zorientowanych czlonkow zespolu - tym razem Trask przesunal spojrzenie na ministra o karmazynowych oczach - czlowieka, ktory wciaz jest z nami. Mamy nadzieje, ze wy rowniez dolaczycie do nas. To wszystko. Chwilowo nie mam nic wiecej do powiedzenia. Jak juz mowilem, macie wybor: zostac i pracowac razem z nami lub powrocic na ulice, gdzie panuje terror i dogorywaja resztki humanitarnych wartosci. Taki zasob wiadomosci w pelni wystarczyl Goodly'emu. Po uslyszeniu wyjasnien Traska prekognita ruszyl dalej w przyszlosc. I to o wiele, wiele dalej niz przedtem... Tym razem umysl Goodly'ego sam odnalazl droge. Goodly nauczyl sie docierac do zamierzonej przyszlosci z rowna latwoscia, z jaka David Chung odnajdywal ludzi lub materialy promieniotworcze. Tym razem znowu byl rodzajem obecnego ducha i nie uczestniczyl w ogladanej scenie. Wydawalo mu sie, ze znajduje sie w klasie szkolnej, a moze nawet w kosciele lub czyms, co stanowiloby skrzyzowanie jednego z drugim. Klasa byla wysoka, z oknami umieszczonymi pod sufitem. Dlatego oswietlenie bylo bardzo slabe, a promienie swiatla nie siegaly zbyt nisko. Przez chwile Goodly przestraszyl sie, ze promienie slonca moga dotrzec do niego. Nauczycielka, a moze kaplanka, nosila ciemne okulary i w pokrytej bialym kurzem rece trzymala krede do pisania na tablicy. Na czarnej powierzchni tablicy znajdowaly sie nazwy oraz slowa, ktore Goodly rozpoznal bez najmniejszego trudu: Perchorsk, Nekroskop, Liz, Porton Down, Trask, Nowy Eden, Wydzial E, Minister i... Goodly! Lekcja zblizala sie ku koncowi i nauczycielka podsumowywala przerobiony material. Wziela w dlon wskaznik, dotknela jednego z napisanych slow i powiedziala: - Gordon Clark? Z krzeselka wstal jeden z chlopcow. -Perchorsk - odezwal sie chlopiecym glosem. - Zla krew przybyla z Perchorska, a ci, ktorzy ja tu sprowadzili, zgineli w tym miejscu. I to prawdziwa smiercia. Kiedy chlopiec usiadl, nauczycielka powiedziala: -Jimmy Chungskin. Kolejna mala postac poderwala sie na nogi i wyrecytowala: -Minister. To on zarzadzal energia i sprawil, ze powstala Kopula. -Annie Goldfarb - powiedziala nauczycielka, przesuwajac wskaznik. Wywolana dziewczynka odpowiedziala: -Liz. To byla zona Jake'a i matka Harry'ego Jakesona. To takze Nekroskop, piaty z kolei. Wskaznik ponownie sie przesunal i kolejne nazwisko zostalo wywolane: -Porton Down - podskoczyl wysoki chlopiec, ktory rzekl spiewnym glosem: -Pierwszy Jake przeniosl Medrcow z Porton Down. To oni czuwali nad krwia. Sprowadzil tez innych Madrych, ktorzy znali moc slonca, wiedzieli, jak te moc ujarzmic i jak stworzyc Kopule. -Alice Techchild - odezwala sie nauczycielka. -Wydzial E - padla odpowiedz - jego ojcem byl Ben Trask, a Wydzial jest dla nas jak ojciec i matka. -John Garviskin, tylko bardzo prosze bez czytania moich mysli! -Eden. Nowym Edenem nazwano Kopule. Eden oznacza Niewinnosc oraz Nowy Poczatek. Kiedy Kopula przestala dzialac, znaleziono nowe miejsce i zbudowano ja znowu. -Jestes zbyt sprytny. Nie mysl, ze nie wyczulam, jak probujesz podejrzec moje mysli, cwaniaczku! W koncu pokazala ostatnie slowo. -Jake Jakeson? -Goodly - odezwal sie chlopiec mocnym i pewnym siebie glosem. - On wszystko przewidzial i poprowadzil Traska oraz Medrcow. Gdyby nie on i jego wiedza o tym, co sie wydarzy, nie byloby dla nas przyszlosci. Goodly i Trask oraz reszta ludzi z Wydzialu E mogli wybrac zycie wieczne, ale postanowili nie korzystac z tej mozliwosci. Nie pili krwi i zyli krocej, zeby zachowac czlowieczenstwo, podobnie jak my to uczynimy dla dobra naszych dzieci. Nauczycielka pokiwala glowa i powiedziala: -Koniec lekcji. Idzcie do domu. Dzieci popedzily do drzwi, a Goodly podazyl za nimi... wprost w swiecace promienie slonca! Na szerokiej lace pod niebieskim niebem po raz pierwszy zobaczyl ich oczy. Oczy, ktore tak wiernie oddawaly nature ich genetycznie przeksztalconej krwi. Oczy dzieci Wydzialu E. Ktores z nich krzyknelo: -Jake, bedziemy w domu szybciej od ciebie! Jake Jakeson - rozniaca sie jedynie oczami kopia innego Jake'a, pochodzacego z innych czasow - odpowiedzial: -Nie ludzcie sie! Ja juz tam jestem! Ale nauczycielka zlapala go za reke, pogrozila mu palcem i powiedziala: -Jake'u Jakeson Dwunasty, a moze jestes Trzynasty? Dlaczego zachowujesz sie tak samo jak twoj ojciec i ojciec twojego ojca? Przeciez to trwa juz dwiescie piecdziesiat lat. Posluchaj. Mozesz wygrac ze swoimi przyjaciolmi, ale zrob to za pomoca nog, biegiem! Wygraj z nimi biegnac, tak jak my wszyscy, a nie... a nie przeskakujac tam! Musisz byc wysportowany i silny, slyszysz? I to jest mozliwe tylko wowczas, gdy wykorzystasz nie tylko swoj talent, ale rowniez miesnie, ktorymi obdarzyl cie Bog. (Ciekawe, ze chlopiec byl najsilniejszym i najbardziej wysportowanym dzieckiem, jakie Goodly mial okazje widziec w swoim zyciu!). -Tak, prosze pani - odpowiedzial Jake, patrzac na nauczycielke swoimi jakze niewinnymi oczami... oczami o jednolicie jasnoniebieskim kolorze! Nauczycielka puscila go i odwrocila sie w strone prekognity. Przez chwile sie zawahala i Goodly pomyslal, ze go zauwazyla. W koncu nauczycielka, jak wszyscy w tym miejscu, byla niezwykle utalentowana. Ale pozniej zmarszczyla tylko brwi, zamrugala, pokrecila glowa i odwrocila sie, zeby zawolac Jake'a... ...Ale spoznila sie o dwie sekundy. Wszystkie dzieci biegly przez pole do swoich domow. Jake'a wsrod nich nie bylo. Rowniez prekognity lana Goodly'ego juz tam nie bylo. Nie mial juz na co patrzec i mogl powrocic tylko w jedno miejsce...Zespol najwazniejszych osob z Wydzialu E zebral sie wokol lozka Goodly'ego. Jego szkarlatne oczy spogladaly kolejno na usmiechniete twarze. Dostrzegl, ze brakuje jednej postaci. Pierwsze, co powiedzial prekognita, bylo: -Lardis? - W koncu w tych przyszlych czasach nie bylo zadnej wzmianki ani nawet wskazowki mowiacej o losie Lardisa Lidesciego. Ben Trask dotknal dlonia ramienia Goodly'ego i powiedzial: -Nie martw sie o Lardisa. Jest w Krainie Slonca. Nathan go zabral razem z Lissa. -Nathan ich odzyskal? - zapytal Goodly, starajac sie usiasc. A kiedy Trask mu w tym pomogl, dodal: - Ach, przeciez to oczywiste! Przeciez oprocz Mieszkanca tylko on potrafi przemieszczac sie pomiedzy swiatami bez korzystania z Bramy. - Pozniej troche sie zachmurzyl i dodal: - A co z Brama, Ben? -Zniknela - wyjasnil Trask. - Wszystko sie udalo. Zatrzymalismy tych drani w Perchorsku. Zatrzymalismy ich na dobre i na zawsze. - Pozniej jednak usmiech zniknal z jego twarzy. - Jesli chodzi o reszte swiata, to nie mam dobrych wiesci. Wszystko powoli trafia szlag. -Wiem - powiedzial Goodly, biorac Traska za reke i wstajac z lozka. - Mamy cholernie duzo do zrobienia. -Tylko nie wiadomo, od czego zaczac - odezwal sie Jake Cutter, ktory wlasnie podszedl do nich, trzymajac za reke Liz. Ale prekognita tylko sie usmiechnal i stwierdzil: -To nie problem, Jake. I tak czeka nas bardzo duzo pracy, nas wszystkich. Im szybciej sie za nia wezmiemy, tym lepiej. -Ian? - zaniepokoil sie Trask. - Co sie dzieje? Jestes pewien, ze... -...Wszystko w porzadku - przerwal mu Goodly. - Jesli jestescie na to gotowi, to chcialbym, zebysmy tutaj sciagneli ministra. Wezwijcie tez wszystkich dostepnych agentow, a potem... pozniej... -Tak? - spytal Trask. -A potem opowiem wam, jak to bedzie wygladalo. No i tak to wlasnie bylo... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/