Neff Henry - Gobelin 02 - Drugie oblężenie
Szczegóły |
Tytuł |
Neff Henry - Gobelin 02 - Drugie oblężenie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Neff Henry - Gobelin 02 - Drugie oblężenie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Neff Henry - Gobelin 02 - Drugie oblężenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Neff Henry - Gobelin 02 - Drugie oblężenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Henry H. Neff
Drugie oblężenie
Gobelin 2
BOOK II OF THE TAPESTRY – THE SECOND
SIEGE
Przełożyła Katarzyna Rostan
Strona 3
Pamięci Davida Petera Gogolaka 1971-2008
Strona 4
1
WIEDŹMA
Głęboko ukryty w dzikim zakątku Sanktuarium
Rowan, Max McDaniels przycupnął pod czaszą
opadających ku ziemi sosnowych gałęzi. Jakieś dziesięć
minut wcześniej wypatrzył w oddali u stóp szarych
wzgórz ciemną, przemykającą ukradkiem postać.
Wiedział, że ten, kto go ściga, musi już być w pobliżu.
Wyjął z pochwy nóż i w świetle fosforyzującego ostrza
zerknął na pospiesznie naszkicowaną mapkę, którą
przygotował sobie, zanim wyruszył. Wciąż był daleko od
celu. Pomyślał, że w tym tempie nigdy tam nie dotrze i że
jego przeciwnik jest bardzo szybki.
Otrząsnął się z mało przyjemnych myśli i
skoncentrował na iluzji, którą właśnie stworzył. Fantom
był doskonałą kopią jego samego – kruczoczarne włosy i
śniada twarz o ostrym wyrazie, która wyglądała teraz
ostrożnie z kryjówki wysoko na drzewie. Chłopiec zadbał
o to, by dyskretnie oznakować trasę swego marszu, choć
doskonale wiedział, że wprawne oko bez trudu dostrzeże
te znaki.
Ciszę, jaka zwykle panuje przed świtem, przeszył
nagły, rozdzierający krzyk ptaka.
Coś się zbliżało.
Tętno Maksa przyspieszyło. Chłopiec spojrzał w dół,
Strona 5
czy na krętej dróżce nie pojawiło się przypadkiem coś, co
mogłoby wskazywać, że prześladowca się zbliża. Nie.
Czuło się tylko zapach wilgotnej ziemi i lekki powiew
wiatru, przesuwającego strzępy mgły w dolinie.
Podczas gdy niebo przybierało powoli bladoniebieski
odcień, Max rozglądał się i czekał, nieruchomy jak głaz
między korzeniami i bujnymi zaroślami pokrzyw. I
właśnie w chwili, gdy zdecydował się opuścić kryjówkę,
kątem oka uchwycił jakiś ruch.
Jedno z drzew posuwało się pod górę.
Przynajmniej tak mu się wydawało. To znaczy
wydawało mu się, że ów kształt jest drzewem – jedną z
powyginanych, połamanych młodych siewek, których
pełno było w okolicy i które rosły kurczowo wczepione w
suchą glebę wzgórza. Powoli, powoli sylwetka „drzewa"
wyprostowała się i zaczęła się przemieszczać w stronę
rzadkiego lasu. Skradała się w kierunku sobowtóra
Maksa, ciemna i zamglona niczym widmo. Kiedy dzieliło
ją od niego już tylko parę metrów, chłopiec zdał sobie
sprawę, dlaczego nie może zgubić swego prześladowcy.
Bo był nim Cooper.
Zniszczona, pokryta bliznami twarz agenta
przypominała maskę z pogruchotanej, zwietrzałej kości.
Jego bladą skórę powlekały brud i kurz, a
charakterystyczne cienkie pasma jasnych włosów
wysuwały się spod czarnej, ściśle przylegającej do głowy
czapki. Doszedłszy do pnia drzewa, na którym krył się
sobowtór Maksa, mężczyzna wyciągnął z pochwy na
Strona 6
ramieniu wąski nóż. Jego ostrze zalśniło fosforyzującym
blaskiem.
Cooper zaczął się wspinać na drzewo. Robił to
płynnie, bez wysiłku, jakby był pająkiem. Kiedy się tak
wspinał coraz wyżej, źrenice Maksa powoli się
rozszerzały. Jego silne, gibkie ciało wypełniła straszliwa
moc. Palce chłopca zaczęły drżeć i splatać się
niespokojnie.
Raptownie wyskoczył z kryjówki.
Cooper odwrócił się ku niemu, gdy Max rzucił się
nań z nożem.
Cios chłopca był celny, lecz broń, zamiast zagłębić
się w ludzkim ciele, przeszyła sylwetkę agenta jak
powietrze i z hukiem uderzyła w korę drzewa. Utkany z
czarów wabik Coopera rozpłynął się w chmurze czarnego
dymu. Max uświadomił sobie, że dał się wystrychnąć na
dudka.
Błyskawicznym ruchem odwrócił głowę i zauważył
prawdziwego Coopera wyskakującego z zarośli obok.
Agent przemierzył dzielącą ich odległość pięcioma
potężnymi susami. Max przerzucił nóż do lewej dłoni, a
prawą uwiesił się na gałęzi. Nóż Coopera świsnął mu koło
żeber.
Agent zacisnął żelazny uchwyt na nadgarstku
chłopca.
– Mam cię – syknął.
Nagłym, nadludzkim zrywem Max wyszarpnął się z
uchwytu i nożem zadał napastnikowi cios w ramię,
Strona 7
pozostawiając na czarnej tkaninie jaskrawą, fosforyzującą
linię. Cooper aż stęknął ze zdziwienia. Max ponownie
zamachnął się nożem i zeskoczył z drzewa.
Wylądował miękko i rzucił się do ucieczki. Na
rozwidleniu ścieżek skręcił w prawo i pomknął stromym
szlakiem zaznaczonym na mapce. Cooper biegł za nim i
najwyraźniej nie przejmował się, że odległość między
nimi wciąż się powiększa, a chłopiec pędzi z niebywałą
prędkością. Max jak gdyby zapomniał o napastniku i
skoncentrował się na lśniącym miedzią szczycie. Pędził
bez wytchnienia pod górę. Był już ponad linią lasu.
Po dziesięciu minutach wytężonego biegu zauważył
niewielki, biały proporczyk, zatknięty na postrzępionym
skalistym wierzchołku. Zapamiętał jego położenie i
uśmiechnął się mimo woli. Jeszcze dziesięć minut w tym
tempie i – zwycięstwo.
Im dłużej jednak biegł, tym bardziej płytki i urywany
stawał się jego oddech, aż w końcu przeszedł w łapczywe,
gorączkowe łapanie tchu. Chłopiec nie przewidział, że
wraz z wysokością powietrze staje się coraz rzadsze.
Szybkie spojrzenie w tył uświadomiło mu, że tempo biegu
Coopera nie zmieniło się. Max splunął na ścieżkę i
przyspieszył kroku, mocno kaszląc.
Proporczyk był już bardzo blisko, ale ból i zawroty
głowy stały się nie do zniesienia. Przed oczami chłopca
błyskały maleńkie iskry, w ustach miał pełno gorącego,
suchego piachu. Potknął się o wystającą skałę i
przewrócił, raniąc kolano i gubiąc nóż. Kiedy niepewnie
Strona 8
stanął na nogach, ujrzał zamazany kształt.
Parę kroków dalej stał Cooper, a jego solidny czarny
but przygniatał do ziemi rękojeść noża Maksa.
Agent wpatrywał się w chłopca. Jego pierś wznosiła
się i opadała w rytm długich, powolnych oddechów.
Zimne spojrzenie utkwił w czerwonej łacie na ubraniu
Maksa. Ta łata to był cel. Naszyta była nad samym sercem
chłopca. Uderzenie nożem w to miejsce oznaczało śmierć
i automatycznie kończyło ćwiczenie.
– Poddajesz się? – spytał Cooper z
charakterystycznym akcentem cockney.
Max odczekał chwilę. Przyjął obronną, skuloną
pozycję i rozważał propozycję Coopera.
Natychmiast, gdy podjął decyzję, agent zareagował.
Zrobił to tak prędko, jakby czytał w myślach Maksa.
Zanim chłopiec zdołał choćby się poruszyć, mężczyzna
jednym ruchem nadgarstka wysłał w kierunku łaty na
ubraniu Maksa wąski, czarny nóż.
Nóż leciał prosto, szybko i niezawodnie. Max odtrącił
go, rejestrując dotkliwy, kłujący ból, gdy stępione ostrze
rozcięło mu dłoń. Rzucając się do przodu, Max zaskoczył
Coopera mocnym kopnięciem w kolano i zmusił agenta
do cofnięcia się o krok. Max rozprostował palce i jego nóż
posłusznie wrócił mu do ręki. Szybką serią nagłych,
delikatnych uderzeń i pchnięć chłopiec upozorował atak.
Rozsadzała go wściekłość. Jak śmieli wysłać
Coopera! Cooper nie był uczniem Rowan – był samotnym
zabójcą, który na rozkaz swych zwierzchników polował
Strona 9
na Wroga. A dziś został wysłany, by zasadzić się na
Maksa – zapewne po to, by trochę przytemperować
chłopca i upokorzyć go po serii łatwych zwycięstw. Max
atakował dalej – dziko, brawurowo. Jeszcze chwila, a uda
mu się trafić w łatę agenta i spokojnie, bez pośpiechu
zabrać proporczyk.
Coopera jednak, w przeciwieństwie do poprzednich
przeciwników, nie oszołomiła niespotykana prędkość i
agresja chłopca. Agent opanował już chwilowy szok i
odzyskał nóż. Walczący tańczyli teraz wokół siebie – w
tył i do przodu. Cooper wkrótce ukrył się pod peleryną
cieni i dymu, przybierając postać bardziej zjawy niż
rzeczywistego napastnika. Po chwili Max musiał mrużyć
oczy, by w ogóle dojrzeć jego czarną jak atrament
sylwetkę na ciemnoszarym tle. W takich warunkach
trudno mu było ustalić, w którym ręku Cooper trzyma
broń, i osądzić, skąd padnie kolejny cios. Ciemność wokół
postaci agenta pogłębiała się i tylko fosforyzujące ostrze
jego noża błyskało jak błędny ognik, zdradziecko i
nieprzewidywalnie. Co chwila znikało i pojawiało się
znowu, atakując celnie i błyskawicznie. Choć Max
próbował przewidzieć te ataki, nie był w stanie, gdyż nie
powtarzały się według żadnego wzoru. Był zmuszony
całkowicie zdać się na intuicję.
Za jego plecami poruszyło się powietrze. Odparował
cios, starając się skontrolować uderzenie agenta, lecz ten
cofnął się i pchnięcie chłopca trafiło w próżnię. Max
zawrzał ze złości. Znowu błysnął nóż – trzy dźgnięcia,
Strona 10
szybsze niż ciosy pięścią, prosto w klatkę piersiową.
Chłopak odepchnął rękę Coopera na bok i sam zdołał
dźgnąć parę razy, zanim agent wycofał się poza jego
zasięg.
– Pokaż się! – wrzasnął wściekły Max.
Bez odpowiedzi. Wokół niego zawirowała gęsta i
nieprzenikniona ciemność.
Wreszcie Cooper popełnił błąd. Max usłyszał, że coś
gwałtownie przesuwa się za jego plecami. Odwrócił się i
dostrzegł błysk ostrza kierowanego prosto w niego
szerokim łukiem od dołu. Ruchem zwinnym jak żmija
odparował cios uderzeniem w dół. Cooper stracił
równowagę i zamarł na moment w bezruchu, na tyle
blisko, że przez chwilę wyraźnie widać było kuszące
miejsce na jego stroju – łatę symbolizującą serce. Max
uśmiechnął się i zamachnął.
W trakcie natarcia poczuł jednak, że agent przenosi
ciężar ciała i żelaznym uchwytem zaciska dłoń na jego
łokciu. Wykorzystując rozpęd Maksa, Cooper wyrzucił go
w powietrze, wyślizgnąwszy się spoza zasięgu zabójczego
ostrza płynnie i gibko – jak węgorz. Max boleśnie
wylądował na plecach i poczuł, że coś przyciska mu
klatkę piersiową. Ciszę przerwał głos Coopera:
– Koniec.
Rozkaz, wydany cicho i kategorycznie, był
ostateczny.
Nienaturalną ciemność powoli rozwiewał wiatr.
Kiedy całkowicie ją przegonił, Max stwierdził, że Cooper
Strona 11
odsunął się od niego na odległość paru metrów. Przez
jakiś czas po prostu obserwował chłopca. Zadowolony, że
już po walce, sięgnął po małą krótkofalówkę i przyłożył ją
do ucha.
– Tu Cooper – rzekł, nie spuszczając oczu z Maksa. –
Już go mam. Skończyliśmy... wynik, jak przewidywano.
Max patrzył, jak Cooper cierpliwie słucha poleceń.
Następnie agent wyłączył krótkofalówkę i zwrócił się do
chłopca:
– Musimy wracać.
Max wstał i wyciągnął szyję w kierunku proporczyka
wciąż łopocącego nad ich głowami.
– Zostaw go – rzekł Cooper. – Wygrałem. – I wskazał
czerwoną łatę na ubraniu chłopca. W jej środku lśniło
jasne fosforyzujące światełko.
– Jesteś pewien? – spytał Max, spoglądając na agenta
spode łba. Kiedy tylko zadał pytanie, natychmiast porwał
go suchy, męczący kaszel.
Cooper zerknął na własną klatkę piersiową, gdzie na
krwistoczerwonej łacie również błyszczało jasne
światełko. Układało się we wzór na podobieństwo piętna.
Ponadto pierś i ramiona agenta znaczyło kilkanaście
fosforyzujących szram.
Cooper wpatrywał się w dzieło Maksa z ponurą miną.
Ponownie włączył krótkofalówkę.
– Uwaga, odwołuję. Wynik nieprzewidywany. Obie
strony wyeliminowane.
Odsunął urządzenie od ucha.
Strona 12
– Kto to był? – spytał Max.
– Pani dyrektor – odparł Cooper. – Musimy być z
powrotem, zanim wybije południe.
Max jęknął, lecz mężczyzna to zlekceważył.
– Powinieneś się cieszyć, że możesz sobie trochę
potrenować – warknął, patrząc, jak chłopak wiąże buty. –
Bo kondycję masz nienajlepszą.
– Nikogo więcej nie ganiają tu agenci – mruknął
Max. Czuł, że jest wyczerpany i przez to złośliwy.
– To dlatego, że sam wykluczasz inne opcje – odparł
Cooper ze stoickim spokojem. – Starsi uczniowie
narzekają. Nie chcą z tobą trenować, bo uważają, że
wyniki takich treningów zaniżą im średnią i utrudnią
dostanie się na studia. Od dziś masz ćwiczyć już tylko z
agentami i z mistykami.
Max przypomniał sobie pewnego przerażonego
ucznia z szóstego roku, którego śledził któregoś dnia w
tym tygodniu. Chłopak jak burza wypadł z Sanktuarium
po swojej błyskawicznej druzgocącej klęsce.
– W takim razie przyrzekam, że nie będę się tak
szybko z nimi rozprawiał – rzucił Max ze złośliwym
uśmieszkiem. – Dam im większe szanse.
Cooper zmarszczył brwi.
– Nawet o tym nie myśl. Masz jeszcze mnóstwo
pracy przed sobą. Zadowolony jesteś ze swojej małej
żółtej kropki, co?
– No, tak – przyznał Max, wpatrując się w czubki
butów.
Strona 13
Beznamiętnym tonem Cooper zaczął wyliczać błędy
chłopca.
– Twoją kryjówkę mogłem podejść z dowolnej
strony. Zwykły ptasi krzyk pozwolił mi zbliżyć się do
ciebie na dziesięć metrów. Fantomy, które stworzyłeś,
były byle jakie. Dziecinada...
– Zrozumiałem – przerwał cicho Max. Twarz mu
płonęła.
– Nie – uciął Cooper i zatrzymał się, by spojrzeć
chłopcu prosto w oczy. – Nie rozumiesz. Jeśli to działoby
się naprawdę, nie byłoby na mojej piersi żadnej żółtej
kropki. Zanim byś mnie zobaczył, już byś nie żył.
Max nie odpowiedział.
– I jeszcze jedno – dodał Cooper, chowając nóż do
pochwy i zwracając napiętą, pokiereszowaną twarz w
stronę chłopca. – Nie masz za grosz panowania nad sobą.
Wszystko, co zamierzasz za chwilę zrobić, jest czarno na
białym wymalowane w twoich emocjach. Dobrze
wyszkolony przeciwnik odczyta twoje myśli na długo
przed tobą. To wielka wada.
Max zachmurzył się i zdusił w sobie odpowiedź,
która cisnęła mu się na usta. Cooper odwrócił się i zaczął
truchtem zbiegać z góry.
Kiedy dotarli do polany Sanktuarium, słońce było już
wysoko nad wschodnimi wydmami. Trawy na polanie
falowały i kołysały się na wietrze. Tu i tam widać było
kępy dzikich kwiatów oraz białe od deszczu i słońca
głazy. W oddali kilkanaście drobnych postaci kręciło się
Strona 14
żwawo wokół Chatki Rozgrzewania.
– Popatrzymy chwilę na pierwszaków? – spytał Max,
obciągając mokrą od potu czarną koszulkę.
Cooper potrząsnął głową dokładnie w momencie, gdy
Nolan, Główny Nadzorca Terenów Rowan, wyprowadził
na ganek Yayę. Max uśmiechnął się, gdy zobaczył, jak
przerażeni uczniowie pierwszego roku cofają się na widok
ogromnej lwicy. Równo rok temu sam był w identycznej
sytuacji – przestraszony nie na żarty tym potężnym,
większym od nosorożca kruczoczarnym stworzeniem,
które właśnie dostojnie sadowiło się na ganku.
Kiedy się zbliżyli, Nolan im pomachał.
– Słyszałem, że będziecie tędy przechodzić. Mam
nadzieję, że obaj wyszliście bez szwanku? – zagadnął
łagodnym tonem, przeciągając po swojemu samogłoski.
Jego niebieskie oczy jaśniały ciepłem i humorem. Uderzył
w dłoń parą grubych skórzanych rękawic, otrzepując je z
resztek siana.
Cooper po prostu kiwnął głową. Wydawało się, że nie
zauważa ciekawskich spojrzeń i szeptów nowicjuszy.
– No, tak, tak – mruknął Nolan, wpatrując się
przeciągle w żółtą kropkę na łacie Coopera. – Uwaga,
wszyscy, oto Cooper i Max McDaniels. Max jest uczniem
drugiego roku... – Tu Nolan gwałtownie zamrugał.
Uśmiech zastygł na jego twarzy. – Właśnie uświadomiłem
sobie – ciągnął – że niektórzy z was mieli już szansę
poznać Maksa.
Kilkoro dzieci wydało stłumiony okrzyk.
Strona 15
Rzeczywiście, niektóre widziały już Maksa – na wiosnę
uratował je przed niechybną zgubą w krypcie Marleya
Augura. Max pomachał do nich niepewnie. Chciał jak
najprędzej iść dalej.
– Pani dyrektor czeka – przypomniał Cooper i lekko
pchnął chłopca do przodu.
– Oczywiście – trzeźwo przyznał Nolan. – Dobrze, że
to ty masz się tym zająć, Cooper. Nie pozwól jej zbliżać
się zanadto do naszego Maksa, co?
Cooper skinął głową, lecz nie zwolnił kroku. Max o
nic nie pytał, dopóki nie zamknęli za sobą ciężkich,
omszałych wrót Sanktuarium.
– O czym mówił Nolan? – spytał ostrożnie. – Kto ma
się do mnie nie zbliżać?
Cooper śledził wzrokiem przelatującego
jaskrawoczerwonego motyla. Stary Tom wybił jedenastą.
– Wiedźma – mruknął. – Przybyła przed świtem.
***
Mamuśka zdecydowanie nie była zachwycona
perspektywą pojawienia się na terenie szkoły innej
wiedźmy. Prychnęła z dezaprobatą, kiedy Max jej o tym
doniósł, i z zaciętością zanurzyła zakończoną szponami
dłoń w indyku, by wyszarpać z niego wnętrzności.
– Właśnie to Mamuśka robi z innymi wiedźmami! –
rzekła dosadnie, wymachując wyjętymi flakami, po czym
cisnęła je do garnka. Bob westchnął zza sąsiedniego stołu,
Strona 16
przy którym wolno i precyzyjnie kroił w kostkę
marchewkę.
– Dyrektor twierdzi, że to ważne – zamruczał
barytonem.
– O, tak, tak, dyrektor twierdzi, że to ważne –
warknęła Mamuśka, przedrzeźniając akcent potężnego
rosyjskiego ogra. Chwyciła nieszczęsnego indyka,
wsadziła go sobie na głowę, po czym złapała stojącą pod
ścianą miotłę i zaczęła wymachiwać nią przed samiutkim
nosem ogra.
– Czyżby wielki, silny Bob bał się wiedźm? –
zagdakała. – A może na ich widok dostaje gęsiej skórki?
Chce zwiewać, gdzie pieprz rośnie?
I Mamuśka jak szalona zaczęła tańcować w kółko.
Indyk omal nie zleciał jej z głowy, a ona obracała w
powietrzu kij od miotły, jakby prowadziła paradę
wojskową.
– Zwiewać, zwiewać, zwiewać, zwiewać...
Max skończył jeść tost i kiwnął głową do swego
kolegi z pokoju, Davida Menlo, który stał w drzwiach
kuchni i spokojnie przyglądał się scenie. Mamuśka
głęboko wciągnęła powietrze i zatrzymała się gwałtownie.
Wrzasnęła i z rozszerzonymi ze strachu oczami obróciła
się przodem do Davida. Jak ognia bała się tego drobnego
chłopca o jasnych włosach od czasu ostatniego święta
Halloween, kiedy to bez powodzenia usiłowała go
obezwładnić i pożreć.
– Witaj, Mamuśko – rzekł David.
Strona 17
– Witaj, słonko – wymamrotała wiedźma, łypiąc
dziko krokodylim okiem gdzieś wysoko na ścianę ponad
Davidem.
– Mamuśko, masz indyka na głowie.
– Dzięki – mruknęła, zdejmując sponiewieranego
ptaka i energicznie rzucając go na ruszt do pieczenia. – A
teraz przepraszam, muszę znikać...
Puściła miotłę, która z hukiem upadła na podłogę, i
ruszyła w stronę swego kredensu. Wcisnęła tłuste cielsko
do środka i z całej siły zatrzasnęła drzwi, aż z półki spadła
ceramiczna cukiernica i roztrzaskała się o podłogę,
zostawiając na jej płytkach mieszaninę cukru i skorup.
– Przepraszam – rzekł David i schylił się, by pomóc
Bobowi posprzątać.
– To nie przez ciebie – szepnął ogr, przewracając
oczami. – Mamuśka jest wściekła. I to bardziej, niż
zwykle. Chyba ma to coś wspólnego z listami, które
dostała. W kółko tylko czyta.
Bob wskazał długim, sękatym palcem na mały stosik
kopert lotniczych przy desce do krojenia. Max podniósł
jedną z nich i zerknął na wypisany drukowanymi literami
adres:
SZANOWNA PANI
BEA SHROPE
AKADEMIA ROWAN
STANY ZJEDNOCZONE
Strona 18
– Kto to jest Bea Shrope? – spytał Max. Zmarszczył
nos nad kopertą. Pachniała kapustą.
Z kredensu dobiegł mrożący krew w żyłach wrzask.
Małe, żółte drzwiczki otworzyły się z hukiem,
wyskoczyła zza nich Mamuśka, wyrwała list z ręki Maksa
i przycisnęła go wraz z resztą korespondencji do piersi.
– Nikt! Bea Shrope nikim nie jest! Bea Shrope nie
istnieje! – sapnęła, ściskając mocno listy, i z powrotem
wtłoczyła swoje obszerne siedzenie w drzwiczki
kredensu. – Idźcie sobie szukać tej nowej wiedźmy, a
Mamuśkę zostawcie w spokoju! – zagrzmiała i z pasją
trzasnęła drzwiami.
– No, to dopiero! – skomentował David – Ale Cooper
już czeka, musimy iść. A ty miałeś jeszcze wziąć
prysznic, przypominam.
– Byłem głodny – zaprotestował Max, nie mogąc
oderwać wzroku od talerza pełnego chrupiącego bekonu.
David nucąc cicho wchodził już po szerokich, krętych
schodach Domostwa. – No co?! – krzyknął za nim Max. –
Sam sobie spróbuj pół nocy uciekać przed Cooperem, i to
na głodniaka!
Cooper czekał w holu. Zaprowadził obu chłopców na
ostatnie piętro Domostwa nieznaną im dotąd klatką
schodową i korytarzami obwieszonym portretami w
złoconych ramach i afrykańskimi maskami.
Zatrzymał się przed drzwiami z ciemnego,
błyszczącego drewna.
Strona 19
– Wiedźma jest w środku – powiedział cicho. – Nie
wolno jej podejść do was bliżej niż na trzy metry. Wie o
tym. Ja usiądę tuż przy niej, a wy dwaj przy pani dyrektor.
– Cooper – pisnął David – to brzmi groźnie. Jesteś
pewien, że mamy tam wejść?
Maksowi wydało się nagle, że twarde rysy agenta na
chwilę złagodniały. Kucnął przed Davidem i spojrzał mu
w oczy.
– Nic złego się nie stanie – zapewnił go spokojnym
głosem. – Będziecie obaj bezpieczni, jasne?
Poklepał jeszcze Davida po ramieniu, po czym
pokazał im nóż o falistym ostrzu, wykonany z
czerwonawego, jakby zardzewiałego metalu. Max nigdy
dotąd takiego nie widział. Broń roztaczała jakąś
niezdrową aurę – jej przebarwione ostrze musiało mieć
szczególnie drastyczne dzieje. Max instynktownie odsunął
się od noża. David zrobił się zielonkawy na twarzy i
niepewnie zachwiał się na nogach.
– David, będzie w porządku – szepnął mu do ucha
Max i podtrzymał kolegę.
David uśmiechnął się słabo i jeszcze raz spojrzał na
nóż, zanim Cooper zdążył ukryć go z powrotem w
rękawie.
– Zobaczmy, czego od nas chce ta stara wiedźma –
rzekł agent i nacisnął na klamkę.
Drzwi otworzyły się do wewnątrz. Cooper
wprowadził chłopców do ciemnego pomieszczenia. Nie
było w nim ani jednego okna, łukowate sklepienie
Strona 20
podpierały rzeźbione filary, a lampy oliwne rzucały
ciepły, złoty blask na postaci znajdujące się w środku. Na
granitowym stole z wykutym herbem Rowan stały
kryształowe puchary i karafka czerwonego wina. U jego
szczytu siedziała dyrektor Richter. Obok niej, po prawej –
zgarbiona oschła panna Kraken, główna mistyczka
Rowan. Max powiedział im dzień dobry, lecz jego uwagę
od razu przykuła dziwaczna wysuszona, pomarszczona
postać wpatrująca się w niego z drugiego końca stołu.
– Chłopcy – odezwała się pani dyrektor – wybaczcie,
że tu tak mroczno. To ze względu na naszego gościa,
który lepiej się czuje w takim otoczeniu. Chciałabym wam
przedstawić Damę Mala.
Wiedźma uśmiechnęła się i w geście powitania nisko
skłoniła głowę. W mroku Maksowi wydało się, że jej
skóra jest cała w bliznach, jak skóra Coopera, lecz po
chwili chłopiec stwierdził, że to nie blizny, a tatuaże.
Każdy cal jej ciała, a przynajmniej jego widoczne partie –
twarz, uszy, czubki palców – pokrywały maleńkie
hieroglify i symbole układające się zgrabnie we wzory.
Resztę zasłaniały fałdy prostej czarnej szaty. Zaplecione
w warkoczyk białe włosy były cieniusieńkie jak włókna
na kolbie kukurydzy, a twarz o obwisłej, pomarszczonej
skórze wyrażała uprzejme oczekiwanie. Wiedźma upiła
łyczek wina. Bladozielone oczy skierowała na Coopera,
kiedy zajął miejsce obok niej. Ich spojrzenie zatrzymało
się dłużej na rękawie agenta. Uśmiech ani na chwilę nie
schodził z jej twarzy. Odwróciła teraz wzrok ku obu