Mcdougall Sophia - Romanitas 01 - Romanitas
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Mcdougall Sophia - Romanitas 01 - Romanitas |
Rozszerzenie: |
Mcdougall Sophia - Romanitas 01 - Romanitas PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Mcdougall Sophia - Romanitas 01 - Romanitas pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Mcdougall Sophia - Romanitas 01 - Romanitas Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Mcdougall Sophia - Romanitas 01 - Romanitas Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ROMANITAS
SOPHIA McDOUGALL
Z angielskiego przełożyła MACIEJKA MAZAN
Copyright © for the Polish translation by Maciejka Mazan 2007
Strona 3
Dla mojej matki
Strona 4
Strona 5
Jest to pierwszy tom trylogii rozgrywającej się w Cesarstwie
Rzymskim, które nie upadło, lecz podbiło pół świata.
Strona 6
waldi0055 Strona 6
Strona 7
waldi0055 Strona 7
Strona 8
PODZIĘKOWANIA
Jestem wdzięczna Jonowi Woodowi za jego pogodną i uważną pracę
redakcyjną i niezłomną wiarę w tę książkę, Simonowi Trewinowi za to,
że jest agentem tak życzliwym i dalekowzrocznym, St. Johnowi Donal-
dowi, także z PFD, za to, że postawił na mnie i podjął się całego procesu
opublikowania Romanitas. Dziękuję także Sarah Ballard za wnikliwe
uwagi redakcyjne na wczesnym etapie pisania, Claire Gili za zachętę w
kwestiach dotyczących okładki i innych spraw, Alice Dunn za pytanie, co
się wydarzy dalej, i Genevieve Pegg za pociechę w trakcie redakcji.
Jeśli moje zrozumienie historii, geografii, anatomii i polityki nadal po-
zostawia wiele do życzenia, i tak prezentuje się znacznie lepiej niż przed
rozpoczęciem zbierania materiałów do tej trylogii. Nadal zadziwia mnie i
zachwyca gotowość wszystkich spotkanych osób do dzielenia się swoją
wiedzą i czasem. Szczególną wdzięczność jestem winna panu Nicolasowi
Ferrerowi z Jaskiń Gargas, bez którego wspaniałomyślnej pomocy nie
mógłby powstać rozdział „Jaskinia Rąk”. Muszę także podziękować dok-
torowi Simonowi Hawkesowi, który rozmawiał ze mną na temat plekso-
patii splotu ramiennego i miał wiele wyrozumiałości dla mojej wyjątko-
wej oporności pojmowania. Żałuję, że nie starczyło mi uprzejmości, by
zapytać o nazwisko rozbawionego i pomocnego pana z Dovetail Green-
houses, do którego zadzwoniłam bez uprzedzenia, by spytać o prawdo-
podobieństwo włamania się i ukrycia w przemysłowych cieplarniach. W
każdym razie - dziękuję. A Alan Samson sprawdził latynizację amery-
kańskich i innych imion, poczynił inteligentne komentarze do mojej „Hi-
storii Imperium Rzymskiego” i map i ogółem nieco złagodził mój strach
przed wpadką.
Moja przyjaciółka Maisie Tomlinson zasługuje na podziękowania za
niewyczerpaną cierpliwość i pomoc (nie każdy chętnie wcieli się w ofiarę
ukrzyżowania od razu po powrocie z pracy do domu), podobnie jak Ele-
ena Misra za rozmowy o truciznach, Richard Dawson, który także poma-
waldi0055 Strona 8
Strona 9
gał mi w sprawach łaciny, mój ojciec za pewne sugestie w kwestii kon-
strukcji historii alternatywnej i geopolityki oraz moja matka za to, że jest
wnikliwą i otwartą czytelniczką wszystkiego, co piszę.
waldi0055 Strona 9
Strona 10
Kiedy szliśmy na miejsce modlitwy, zabiegła nam drogę jakaś niewol-
nica, opętana przez ducha wieszczego. Przynosiła ona duży dochód
swym panom.
Dzieje Apostolskie 16,161
Zawładnie Romul ludem, założy gród wielki Swym mianem zwąc go:
Romy marsową osadę Ich władztwu granic w ziemi i czasie nie kładę;
Bezkresne mają berło.
Eneida, księga I2
1 Biblia Tysiąclecia, wydanie piąte.
2 Przełożył Tadeusz Karyłowski.
waldi0055 Strona 10
Strona 11
ROMANITAS
ZABALSAMOWANI
Rodziców Marka balsamowano przez osiem dni, lecz choć mieli za-
mknięte oczy i nie było widać ich ran, nie wyglądali na śpiących, jak
prawdopodobnie planowano. Wosk rozpierał im żyły, a spod grubego
makijażu prześwitywała lekko przezroczysta żółta barwa. Powietrze by-
ło gęste od kadzidła, z powodzeniem maskującego woń chemikaliów za-
trzymujących wilgoć w tkankach. Mimo to Marek wiedział, że ta woń tu
jest. Z brązowych włosów ojca znikła siwizna, usta matki pomalowano
na rdzawy odcień, którego nigdy nie używała, choć teraz rzucało się w
oczy, że było jej z nim do twarzy. Wyglądali spokojnie, jak sztuczne owo-
ce.
Pomiędzy dachami i oknami górnych pięter budynków na wszystkich
ulicach wisiały długie czarne flagi, ale nad Leonem i Klodią pomiędzy
marmurowymi, zwierciadlanymi ścianami bazyliki i srebrzonymi płyta-
mi świątyni Saturna pulsowało światło, lśniło w licznych soczewkach i ze
szklanego dachu Koloseum rzucało przeszywające promienie na wschód.
Rozjarzone budynki i posągi zdawały się wyrastać z trzęsawiska dźwiga-
jących ciężary, z trudem poruszających się, ubranych na czarno ludzi. Z
góry budynki i ludzie wyglądali jak jedna płaszczyzna, tak gęsty i niemal
zastygły w bezruchu tłum wypełniał ulice. Święta Droga, którą oczysz-
czono w oczekiwaniu na przejście procesji, zamykała się za nią nieodwo-
łalnie, jak strzykawka wypełniająca się czarnym atramentem.
Nie wszyscy ci ludzie pochodzili z Rzymu czy nawet Włoch. Przez te
osiem dni wszędzie na krańcach imperium - w Meksyce, Indiach, Gocji,
Getulii - musieli walczyć o czas oraz koszty podróży i noclegu w Rzymie,
by teraz mogli swobodnie dać się wciągnąć aż tutaj, jak na fali przy-
pływu. Tutaj, w samym środku, Leon i Klodia leżeli przed mównicą, jakby
na szerokiej wyspie wśród ludzi, a rozsypane wokół płatki róż nadal lśni-
ły w świetle nieskalaną bielą, niczym muszle. Tłum, który po-
wstrzymywali pretorianie, ciągnął się daleko od tego centralnego punk-
tu, wokół Koloseum, na inne fora, aż po Panteon, mimo że ludzie nie wi-
dzieli nic z wyjątkiem długich ekranów, które mogły się znajdować
waldi0055 Strona 11
Strona 12
ROMANITAS
gdziekolwiek.
waldi0055 Strona 12
Strona 13
ROMANITAS
Marek Nowiusz Faustus Leon spojrzał z mównicy w kamery. Zmrużył
oczy w ostrym świetle, a miał w sobie dość cech Nowiuszów - zatem ak-
torów - by przez ułamek sekundy żywić nadzieję, iż to zmrużenie wyglą-
da jak walka z napływającymi łzami. Natychmiast naszło go obrzydzenie
do samego siebie. Siłą woli wyrzucił z pamięci wspomnienie tej myśli.
Nie potrafił się pozbyć krępującej świadomości, że przemówienie
idzie mu bardzo kiepsko. Czytał tekst autorstwa jednego z pisarzy wuja,
ale przejrzał go tylko raz. Zamierzał się bardziej przyłożyć i nawet po-
wiedział sobie, że powinien go mówić z pamięci, ale dni mijały, a on led-
wie zdołał się zmusić do spojrzenia na to dziełko. Teraz widział, że zna-
lazła się w nim chwytająca za serce młodzieńcza wrażliwość. Dostrzegał
akapity, przy których czytaniu powinien się zająknąć, a głos powinien
mu uwięznąć w gardle, gdzie powinien wymownie zadrżeć - ale on czytał
bezbarwnym głosem o altruizmie i patriotyzmie swego ojca. Szło mu
kiepsko, ale powinno jeszcze gorzej.
- Mój ojciec miał trzy wielkie miłości, które cenił nad życie - mówił. -
Moją matkę, mnie, a nade wszystko swój kraj.
Rozległy się ciche oklaski i ktoś zaszlochał, ale Marek nie zrobił prze-
rwy. Żałobnicy nie dosłyszeli następnych akapitów, napisanych mniej
więcej w tym samym duchu. Zaczęło go od tego trochę mdlić, również
dlatego, że ojciec nigdy by tak nie mówił o sobie ani o nikim innym; sam
by napisał przemowę, a każde zdanie byłoby perfekcyjnie wyważone i
cechowałaby je wyrachowana i urzekająca szczerość. A Marek czytał
monotonnie, dziwiąc się w duchu zbolałym twarzom żałobników oraz li-
czebności tych, którzy płakali. Uznał, że nie mogą naprawdę opłakiwać
jego rodziców. Pewnie płaczą nad sobą, nawet jeśli o tym nie wiedzą.
Dlaczego zatem są tacy nieszczęśliwi? Na kordon napierały dwie kobiety:
ładna dziewczyna, niewiele starsza od niego, trzymała głowę na ramie-
niu matki. Miały zwiędłe niebieskie kwiaty i obejmowały się nawzajem,
dygocząc od tak gwałtownych, rozdzierających łkań, że z trudem łapały
powietrze. Z jakiegoś powodu to go niepokoiło, i choć nie przerwał czyta-
nia, gdy popatrzył na nie, przestawał rozumieć sens słów. Czuł się tak,
jakby atakowały jego płuca i oczy, jakby odbierały mu wszelką zdolność
do płaczu.
- Biedny, biedny chłopiec! - zawołał ktoś do niego, kiedy wraz z wu-
jem i kuzynami poprowadził procesję ulicami Rzymu. Nie dał nikomu
waldi0055 Strona 13
Strona 14
ROMANITAS
powodu do takiego okrzyku, całą uwagę skupił na dotrzymywaniu kroku
kuzynom, Druzusowi i Makarii, oraz wujowi. Na razie nasłuchiwał tylko
chóru lamentujących za jego plecami kobiet i chłopców i spoglądał na
białe płatki zaścielające drogę przed nim i złote liście na marach rodzi-
ców. Zdumiewał się, jak szybko zdołano wyczarować tak wielki, przepeł-
niony melancholią splendor. Zaledwie osiem dni! Ktoś się bardzo napra-
cował.
Musiał trochę zebrać siły, gdy doszedł do akapitu poświęconego mat-
ce. Z lekkim ożywieniem zastanowił się, czy wreszcie opuści go to tępe
oszołomienie. Jak się okazało, nie miał się czym martwić. Pisarz przed-
stawił jego matkę uroczo, choć równie niepodobnie do oryginału, jak nie-
podobna była ta nieruchoma postać leżąca na środku Forum w sukni z
nioniańskiego jedwabiu. W każdym razie przemowa była wyraźnie skon-
centrowana na jego ojcu. Oczywiście spodziewał się tego - ojciec był naj-
popularniejszym z Nowiuszów, bohaterem wojennym, i pewnie by zo-
stał... ale Marek nie mógł na razie o tym myśleć. Jednak mimo zmęczenia
rozumiał, że to wszystko wydaje się tak nierzeczywiste - te łzy, kadzidła,
kwiaty, muzyka i idiotycznie archaiczne czarne togi, w których wystąpił
on i cała rodzina - częściowo dlatego, że dzieje się na cześć ojca. I choć
zdawał sobie sprawę, że jest nie całkiem przytomny, jakby ogłuszony,
wiedział, że prędzej czy później odzyska pełnię uczuć i wtedy to śmierć
matki sprawi mu największe cierpienie.
Pospiesznie klepał ostatnie akapity, które opisywały miłość i podziw,
jakie jego ojciec żywił do swego brata - a zarazem cesarza - Tytusa No-
wiusza Faustusa Augusta. Potem było jeszcze coś o bogach i miłosiernie
nastąpił koniec. Marek zszedł z podium, ściskając karty z tekstem prze-
mowy, zbyt późno uświadomiwszy sobie, że lepiej by wyglądało, gdyby
je zostawił. Stanął przy Druzusie, który bez słowa odebrał mu przemó-
wienie - z najsubtelniejszą oznaką dezaprobaty. Nie wypadało, by czło-
nek rodziny cesarskiej miętosił w ręku karteluszki. Przemówienie znikło
w mgnieniu oka. Kuzyn musiał chyba przekazać je bez słowa stojącemu z
tyłu niewolnikowi. Zrobił to sprawnie jak magik. W każdym razie Marek
nigdy więcej nie ujrzał tego tekstu. Cesarz ruszył ku schodkom podium.
Był wysoki, masywny, miał sześćdziesiąt jeden lat, miękkie gęste włosy i
regularne rysy twarzy, które jednak rozpływały się w tłuszczu. Mijając
bratanków, życzliwie poklepał Marka po ramieniu, a potem dotknął ręki
waldi0055 Strona 14
Strona 15
ROMANITAS
Druzusa i coś mu szepnął do ucha. Na twarzy Druzusa na moment poja-
wił się wyraz desperacji.
- O co chodzi? - szepnął Marek, ledwie poruszając ustami, gdy Fau-
stus rozpoczął przemowę obietnicą, iż będzie go kochać jak syna. W gło-
wie Marka obijały się nieustannie słowa: „Ja chcę do domu, ja chcę do
domu”. Spojrzał na Druzusa. Nie znał go dobrze, niespecjalnie lubił, ale
ze wszystkich Nowiuszów był on najbardziej zbliżony do niego wiekiem i
dziwnie było widzieć obok siebie w zasadzie własną twarz, całą jej po-
ciągłość i regularność, jeśli nie liczyć głębokich łuków nad powiekami i
lekkiej asymetrii ust, którą odziedziczyli wszyscy, w jednym lub drugim
kąciku. Ale Druzus miał orzechowe włosy i zielone oczy, a Marek odzie-
dziczył karnację po matce.
- Mój ojciec - odszepnął Druzus w ten sam sposób, i dorzucił: „Nie
patrz, nie zwracaj na siebie uwagi”, gdy Marek odwrócił się z zacieka-
wieniem w stronę wuja Lucjusza. Ale niemal w tej samej chwili ktoś
przepchnął się między nimi i podbiegł do mar Leona i Klodii. Faustus
przestał czytać i przez chwilę wydawał się nieszczęśliwy i zbity z tropu.
- Lucjuszu... - odezwał się niemal błagalnie, ale potem, rzuciwszy
ukradkowe spojrzenie na strażników po obu stronach mównicy, dał za
wygraną albo postanowił zaczekać, opanował wyraz twarzy i spojrzał
przed siebie z powagą i władczo, jakby sam zdecydował uczynić tę pauzę.
Wuj Lucjusz pochylił się nad marami. Wbijał palce w obwisłe wargi,
wykręcał ręce - Marek jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś się tak zacho-
wywał. Wzrostem dorównywał Faustusowi, ale jakoś na to nie wyglądał -
był skurczony, przygarbiony i żałosny. Siwe włosy sterczały mu kępami,
jakby sam je obcinał. Położył dłoń na spokojnej twarzy ojca Marka i rzu-
cił „Leonie!” - tylko raz, strasznym, skrzypiącym starczym głosem.
- Proszę - odezwał się Druzus. - Lepiej będzie wyglądać, jeśli my to
załatwimy.
Marek nie umiał powiedzieć, że nie chce się zbliżać ani do wuja Lu-
cjusza, ani do zwłok rodziców, a Druzus już go prowadził na środek Fo-
rum. Tłum wydał coś w rodzaju cichego westchnienia - i stało się jasne,
że to zachęta i aprobata.
Czuł, że zawisła nad nim cisza połowy świata, i choć na podium nie
zdawał sobie z tego sprawy, teraz miał straszliwą świadomość, że jest
obserwowany nie tylko przez setki osób stłoczonych na wielkim placu,
waldi0055 Strona 15
Strona 16
ROMANITAS
ale także przez niewidoczne miliony, jako że dalwizja transmitowała wy-
łącznie ten pogrzeb.
Druzus objął ramiona ojca.
- Chodźmy, tato - powiedział najłagodniej, jak mógł, lecz w jego gło-
sie słychać było zgrzytliwą nutkę niechęci.
- Tak, wujku Lucjuszu, chodźmy - poparł go smętnie Marek.
Lucjusz nawet nie spojrzał na Druzusa. Marek usiłował się skupić na
niezwykłym współczuciu i podziwie, jakie nagle obudził w nim kuzyn;
przymknął oczy, by nie patrzeć na pasmo jasnych włosów matki, które
opadło niesfornie na jej wargi.
Zielone oczy Lucjusza były rozbiegane i tlił się w nich strach. Nie by-
łoby nic dziwnego w tym, gdyby nie rozpoznał Marka. Spotkał go może
ze trzy razy w życiu.
Oczywiście ani w przemowie Faustusa, ani w jego własnej nie było
żadnej wzmianki o Lucjuszu, choć po raz pierwszy od lat wujowi pozwo-
lono pokazać się publicznie. Podobno miał dobry okres, a ojciec Marka
był w końcu jego bratem tak jak Faustus.
- Nie - rzucił wuj Lucjusz. - Leonie!
Druzus skinął głową Markowi i ten z ociąganiem ujął wuja za ramię,
usiłując go oderwać od mar. O, jakże żałuję, że wyszedłem z domu, po-
myślał Marek, ciągnąc wuja za rękaw. Potem Druzus chyba zbyt mocno
szarpnął Lucjusza, bo ten zatoczył się i oparł ciężko o Marka. Zaskoczony
Marek stracił równowagę i bezsensownie wyciągnął rękę. Z dziwnym
wstydem poczuł, jak bardzo jest chudy i bezradny. Zaraz się przewróci
jak mały chłopczyk, na oczach tych wszystkich ludzi.
Następnie, ku jego zdziwieniu, wujek Lucjusz chwycił go za nadgar-
stek i przytrzymał przez chwilę; ta obwisła twarz odwróciła się w jego
stronę, błędne oczy spojrzały na niego, a poznaczone zmarszczkami obli-
cze było bardziej podobne do twarzy ojca niż Druzusa.
Marek dokładnie pamiętał czasy, zanim się dowiedział o wujku Lucju-
szu, zanim zaczął myśleć o jego chorobie. Pamiętał wyjaśnienia ojca, ale
nie miał aż takiej pewności, dlaczego i jak się to zaczęło. Czy zauważył,
jak wujek Lucjusz skubie zębami wargę i ucieka wzrokiem przed ludźmi i
wtedy spytał ojca: „Co się z nim dzieje?”. Nie, chyba nie. Ojciec to za-
planował, zdecydował się mu o tym powiedzieć z własnych powodów,
bez ponagleń, bez ostrzeżenia.
waldi0055 Strona 16
Strona 17
ROMANITAS
Przede wszystkim Tercjusz Nowiusz Faustus Leon opowiedział syno-
wi o wojnach, przez które Rzym utracił panowanie nad południową po-
łową Afryki - zwłaszcza o ich pierwszej, najbardziej krwawej fazie. Po-
wiedział, że w pobliżu Konga znajdowało się oblężone miasto. Na pomoc
wysłano rzymski batalion. Działo się to ponad dwieście lat temu i wtedy
właśnie przedstawiciele ich rodu weszli do senatu albo zaczęli służyć w
armii. Nie byli cesarzami. Jakiś Nowiusz służył w Afryce w stopniu ge-
nerała.
Zaczęło się to jak opowiadanie i Marek słuchał z zainteresowaniem,
lecz także z uprzejmie skrywaną niechęcią, bo spodziewał się, że ojcem
kierują jakieś ukryte motywy, a ta opowieść może się stać pułapką. Po-
dejrzewał, że nagle zmieni się w egzamin z historii czy geografii. Kiedy
Leon wspomniał o Kongu, Marek pokiwał mądrze głową, w rozpaczy
przetrząsając pamięć, by się upewnić, że wie, gdzie się znajduje ten kraj.
Czy ojciec naprawdę zapomniał pełnego miana swego przodka, czy po-
prosi go, by je przytoczył? Miał osiem lat. Wstydził się, że w szkole jesz-
cze nie doszli do tej wojny.
W każdym razie, ciągnął Leon, afrykańscy buntownicy uwięzili w
mieście rzymskich żołnierzy i mieszkańców, których dręczył głód i zabi-
jały liczne choroby. Ów Nowiusz - trochę dlatego, że naprawdę dobro
żołnierzy leżało mu na sercu, a trochę z wyrachowania, żeby skłonić ich
do miłości, dzięki której uzyska od nich więcej - żył w miarę możliwości
tak jak oni, żywił się tym samym jadłem, dzielił te same niebezpieczeń-
stwa. I przez cały czas, z wyjątkiem najgorętszych chwil walki, miał na
celu dobro Rzymu, jakby cały senat, dwór i jego rodzina zebrali się wokół
niego w niematerialnej sali, na której środku znajdował się on, dzielny,
niemal niepomny faktu, że może naprawdę umrzeć. To nie miało znacze-
nia; żołnierze naprawdę go kochali, bo przede wszystkim wiedział, co
robi. Wierzyli mu, toteż kiedy kazał im szybko przełamać oblężenie, wy-
pełnili jego rozkaz.
Potem polecił ukrzyżować wszystkich jeńców. Zrobił jedynie to, co
uczyniłby każdy na jego miejscu. Zapewne mógłby oszczędzić paru
młodszych buntowników, ale to oblężenie wstrząsnęło Rzymem i No-
wiusz czuł, że musi dać przykład. Postawił więc rzędy krzyży na brze-
gach rzeki Kongo. A do jednego przybito - były to czasy, kiedy jeszcze
posługiwano się młotkami i gwoździami - dwunastoletniego chłopca.
waldi0055 Strona 17
Strona 18
ROMANITAS
Gdyby Nowiusz się nad tym zastanowił, może by sobie wytłumaczył, że
chłopiec był na tyle dorosły, że zabijał rzymskich obywateli... albo poma-
gał zabijać rzymskich obywateli... albo przynajmniej był obecny przy za-
bijaniu Rzymian. Choć może gdyby ktoś zmusił jego wyobraźnię i rozum
do prawdziwego wysiłku, zapłakałby z litości i wstydu. Nie był złym
człowiekiem. A przynajmniej sobie nie wydawał się zły. Był dobry dla
własnych dzieci. Ale najprawdopodobniej wcale się nad tym nie za-
stanawiał.
Leon opowiedział to powoli i z prostotą. Często robił przerwy, niemal
po każdym zdaniu, i spoglądał na Marka, upewniając się, że chłopiec
wszystko zrozumiał, a nie tylko potakuje dla świętego spokoju.
Tej nocy Nowiusz, choć był zmęczony, nie mógł zasnąć w ocalonym
przez siebie mieście, ale nie dlatego, że myślał o tamtym chłopcu - który
pewnie jeszcze żył, zwisając w ciemności na wykręconych ramionach -
lecz ponieważ opłakiwał utraconych żołnierzy, tęsknił za Italią i nigdy
nie przyzwyczaił się do afrykańskiego upału. Panicznie bał się chorób
tropikalnych, więc choć nad jego łóżkiem wisiała moskitiera, nie dowie-
rzał, że może go ochronić. Najcichszy brzęk owada brzmiał w jego uszach
jak wycie i za każdym razem musiał od początku wkładać wiele
wysiłku w zaśnięcie.
(Marek zorientował się, że ojciec to musiał zmyślić - nie mógł wie-
dzieć o tych moskitach, skoro nie pamiętał imienia Nowiusza).
Ale wkrótce Nowiusz usłyszał dźwięk groźniejszy od brzęku moski-
tów. Początkowo bez trudu wmawiał sobie, że ten dźwięk rozlega się tyl-
ko w jego obolałej głowie. Zaraz jednak musiał przyznać, że rzeczywiście
słyszy zbliżające się po drewnianej podłodze kroki. Nikt nie mógł się do-
stać do jego pokoju i nie było słychać otwierających się drzwi. Powinien
dosięgnąć pistoletu spoczywającego w szufladzie stolika przy łóżku, ale
nie mógł się ruszyć. Wprawdzie nie sparaliżowało go przerażenie - choć
ogarnął go strach, którego nie potrafił zrozumieć - ale nie mógł wykonać
najmniejszego ruchu. Potem nagle znowu zrobiło się cicho i słychać było
tylko spiralnie spływający w dół brzęk moskitów, a milczenie ciągnęło
się tak długo, że Nowiusz nabrał nadziei, iż te kroki jednak mu się przy-
waldi0055 Strona 18
Strona 19
ROMANITAS
śniły - tyle tylko, że nadal nie mógł się poruszyć.
Potem rozległ się szmer, który wycisnął mu resztki powietrza z płuc, i
moskitiera spadła na niego jak koniec świata. Drewniana obręcz, na któ-
rej wisiała, uderzyła o jego pierś. A on leżał z głową i ramionami w ramie
obręczy, oddech wydymał i zasysał białą tkaninę, posłanie się ugięło, a
moskitiera napięła pod czyimś ciężarem.
Przez mleczną biel tkaniny ledwie rozróżnił zarysy kobiecej postaci.
Serce załomotało mu z przerażenia, bo choć nie widział jej twarzy i choć
jeszcze się nie odezwała, jakoś wyczuł, że nienawidzi go z niewiarygodną
mocą i zapalczywością - a on nadal nie mógł się poruszyć.
To była matka tamtego chłopca.
Czekał, spodziewając się, że nóż przebije mu pierś lub rozetnie gar-
dło, ale ona ujęła w dłonie jego głowę i wydawało mu się, że przez
opuszki jej palców leją się strugi gorąca, które przeniknęło do jego czasz-
ki. Potem rozległ się cichy, szemrzący syk, kiedy zaczęła szeptać łagodnie
i równomiernie w jego ucho. Początkowo wydawało mu się, że rozumie
słowa, potem - że nie, a później przestał je słyszeć, bo w głowie bulgotał
mu ukrop, a w uszach łomotał ryk jakby burzliwego morza. Po chwili
zapomniał o niej, a gdy łóżko zaczęło się przechylać i wirować, już nic nie
rozumiał.
Rankiem niewolnicy znaleźli go pod moskitierą, teraz ciężką i prze-
zroczystą od jego potu; cały dygotał i drżał. Kobieta leżała na podłodze.
Przebiła się nożem.
Po kilku dniach gorączka spadła i Nowiusz wyjaśnił, ile potrafił: po-
wiedział, że wiedźma rzuciła na niego w nocy klątwę. Poczuł się lepiej i
nawet śmiał się słabo z tej przygody. Ale potem znowu zawrzał w nim
ukrop, skóra mu pożółkła i zaczął wymiotować krwią. Lekarze wróżyli
mu śmierć. Wkrótce jednak gorączka spadła i tym razem szybko odzy-
skał siły. Żółta barwa ustąpiła z jego skóry, a głębokie cienie między że-
brami złagodniały i rozpłynęły się. Jednak Nowiusz zaczął się ślinić i pła-
kać jak dziecko z przyczyn, których nikt nie potrafił pojąć. Czasami rzu-
cał się na strażników, czasem wykrzykiwał sprośności i obnażał się. Go-
rączka zaatakowała jego mózg i na zawsze go uszkodziła, stwierdzono.
Odesłano go do domu, do żony, biedaczka opiekowała się nim do końca
życia, od czasu do czasu trochę mu się polepszało i jakby ją rozpoznawał.
Nikt by o tym nie pamiętał (powiedział Leon), gdyby piętnaście lat
waldi0055 Strona 19
Strona 20
ROMANITAS
później nie zachorował jeden z jego synów, a kiedy wyzdrowiał, był w
takim samym stanie jak ojciec. Nawet to mogłoby się wydać strasznym
zbiegiem okoliczności, ale niespełna trzydzieści lat później córka innego
syna oszalała. Czasami to się przyczaja na całe pokolenie albo i dłużej, ale
zawsze wraca. Póki wujek Lucjusz nie skończył trzydziestu pięciu lat, był
zdrowy - może tylko trochę nieśmiały. Mawiał, że urodził się w nie-
właściwej rodzinie. Ale wszystko z nim było w porządku. Miał żonę i sy-
na - Druzus był wówczas niemowlęciem. Lecz siedem lat przed twoimi
narodzinami wuj zaczął szeptać dziwne rzeczy i spoglądać w ziemię lub
w niebo, kiedy się do niego zwracano. Pewnego dnia zachorował, za-
mknął się na klucz w sypialni i przez dwa dni niewolnicy i rodzina sły-
szeli, jak rozmawia, śmieje się i krzyczy do siebie. Potem, gdy w końcu
wyważyli drzwi, znaleźli go w takim stanie, w jakim jest teraz. Wszystkie
te wydarzenia przebiegały dokładnie tak, jak wielokrotnie w ciągu dwu-
stu lat.
Ukrzyżowanie chłopca i samobójstwo jego matki straszliwie przerazi-
ły Marka, czego początkowo nie rozumiał, gdyż oczywiście słyszał już o
takich rzeczach. Z wolna zdał sobie sprawę, że to dlatego, iż ojciec chciał
go przerazić. Nie zamierzał wywołać u niego jedynie małego dreszczyku
- chciał, by ta opowieść wryła mu się głęboko w pamięć, by nic jej nie
zdołało wykorzenić. I tak się stało. Przez parę następnych nocy, których
Marek nie przespał, zrozumiał, iż ojciec chciał w nim obudzić nie tylko
strach, ale i wyrzuty sumienia, a także gniew. Nadal jednak nie rozumiał,
co takiego zrobił, że ojciec chciał wywołać w nim takie uczucia. Nato-
miast druga część tej historii była gorsza, bo mało że ta opowieść nie
miała końca, to jeszcze się z nim łączyła. Wkrótce Marek zaczął się za-
stanawiać nad każdą swoją myślą, doszukując się czegoś nienormalnego,
zniekształconego. Przestał sypiać, bo bał się snów. Sny wydają się rze-
czywistością, a Marek zdawał sobie sprawę, jak niewiele dzieli je od
obłędu.
Nadal pamiętał kłótnie rodziców z tego powodu: jego matka, Klodia,
nagle zrzuciła na podłogę stertę papierów, krzycząc:
- Chcesz, żeby wszyscy wokół ciebie wiecznie rozpaczali!
- Chcę, żeby zapamiętał to na zawsze - odpowiedział jego ojciec. - W
waldi0055 Strona 20