Louis Aragon - Aurelian

Szczegóły
Tytuł Louis Aragon - Aurelian
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Louis Aragon - Aurelian PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Louis Aragon - Aurelian PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Louis Aragon - Aurelian - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LOUIS ARAGON AURELIAN I Kiedy Aurelian zobaczył Berenikę po raz pierwszy, wydała mu się wręcz brzydka. No, w każdym razie nie spodobała mu się. Uważał, że jest źle ubrana. Co za materiał — nigdy by takiego nie wybrał! Na temat materiałów miał własne zdanie. Materiał, który widział już u paru kobiet! Nie najlepiej świadczyło to o tej, która nosiła imię wschodniej księżniczki, a nie zdawała się poczuwać do obowiązku dobrego smaku. Włosy miała tego dnia bez połysku, uczesane niedbale. Krótkie włosy wymagają przecież ciągłego starania. Aurelian nie potrafiłby powiedzieć, czy jest blondynką, czy brunetką. Nie przyjrzał jej się dobrze. Pozostało w nim tylko jakieś ogólne, nieokreślone uczucie niechęci i poirytowania. Zastanawiał się nawet dlaczego? Uczucie nieproporcjonalnie silne. Raczej niska chyba, blada... Gdyby miała na imię Janina czy Maria, nie wracałby do tego myślą. Ale Berenika! Śmieszny był z tymi swoimi przesądami! Z pewnością to właśnie tak go irytowało. Przypominało mu to jeden taki urywek z Racine'a. Ten urywek prześladował go w czasie wojny w okopach i później, po demobilizacji. Nie uważał wcale, żeby to był jakiś specjalnie piękny urywek, a w każdym razie jego piękno wydawało mu się podejrzane, niewytłumaczone, a mimo to nie mógł się od tego urywka opędzić, ani wtedy, ani nawet teraz. Obsesja. Błąkałem się czas długi w murach Cezarei...*/ */ J. Racine, Berenika, akt I, sc. 4; przekład K. Brończyka. Na ogół to on i wiersze... Ale ten wracał i wracał. Dlaczego? Tego właśnie Aurelian nie umiał sobie wytłumaczyć. Zupełnie niezależnie od historii Bereniki... tamtej, prawdziwej... Zresztą z grubsza tylko przypominał sobie tamto nudziarstwo. Tamta była brunetka, ta Berenika z tragedii. Cezarea to jest w stronę Antiochii, w stronę Bejrutu. Terytorium mandatowe. Twarze dość już ciemne, bransoletki, fanfreluszki, zasłony. Cezarea... ładne imię dla miasta. Albo dla kobiety. W każdym razie ładne. Cezarea... „Błąkałem się czas długi...", do licha, całkiem pamięć tracę! Jak się nazywał ten typ, który to mówił, ten melancholijny nieborak wyniszczony malarią, wysoki, o oczach jak węgle... ten, który czekał z wyznaniem miłości, aż Berenika miała wychodzić w Rzymie za mąż za pulchnego fircyka, który sposobem noszenia togi przypominał kupca bławatnego reklamującego swój towar. Chyba Tytus. Poważnie, Tytus. Błąkałem się czas długi w murach Cezarei... To musiało być miasto o szerokich ulicach, bardzo puste i milczące. Miasto, na które padło nieszczęście. Powiedzmy, klęska. Opuszczone w popłochu. Miasto dla ludzi trzydziestoletnich, którym niczego się już w życiu nie chce. Miasto kamienne, które przemierza się nocą, bez wiary w jutrzenkę. Aurelian wyobrażał sobie psy, jak przyłapane na rozszarpywaniu padliny uciekają za kolumny. Porzucone miecze, zbroje. Resztki niesławnej walki. To dziwne, że tak mało czuł się zwycięzcą. Może dlatego, że podróżował po Tyrolu i po Salzkammergut, że widział Wiedeń w tym czasie, kiedy wody Dunaju niosły samobójców, kiedy spadek szylinga przyprawiał turystów o ohydny zawrót głowy. Nie, żeby to sobie formułował, ale tak instynktownie Aurelianowi wydawało się, że poniósł klęskę, klęskę na całe życie. Darmo powtarzał sobie: „Jakże, przecież zwyciężyliśmy"... Nigdy nie otrząsnął się całkiem z wojny. Sięgnęła po niego, nim zaczął żyć. Był tym rocznikiem, który odsłużył swoje trzy lata i miał iść do cywila, kiedy przyszedł sierpień 1914. Blisko osiem lat pod bronią... Aurelian nie należał do młodych ludzi przedwcześnie rozwiniętych. Kiedy szedł do koszar, niewiele różnił się od ucznia, który w 1908 wylądował w Quartier Latin. Wojna wzięła go z koszar i oddała życiu po tych nie kończących się latach stanu prowizorycznego, przyzwyczajenia do stanu prowizorycznego. Ani niebezpieczeństwa, ani stworzone po to dziwki nie zostawiły żadnego prawdziwego śladu w jego sercu. Nie kochał i nie żył. Nie umarł, to już coś — spoglądał czasem na swoje długie, chude ręce, węźlaste nogi, na swoje młode ciało, nietknięte, i wzdrygał się, retrospektywnie, na myśl o okaleczałych kolegach, o tych, których widywało się na ulicach, o tych, których się już nie zobaczy. Blisko od trzech lat był wolny; nikt nic od niego nie wymagał, byle tylko sam dawał sobie radę; nikt nie szykował mu jego dziennej racji, wobec czego nikomu nie musiał salutować. Równo trzydzieści lat, w czerwcu. Dorosły chłopak. Nie potrafił wziąć siebie zupełnie serio i myśleć: „Mężczyzna." Czasem łapał się na tym, że żałuje wojny. To znaczy — mię samej wojny. Czasów wojny. Nigdy się z niej nie otrząsnął. Nigdy nie odnalazł rytmu życia. Dalej ciągnął tamto „z dnia na dzień". Mimo woli. Od trzech lat odkładał do jutra chwilę podjęcia decyzji. Wyobrażał sobie, że od tej chwili jego przyszłość potoczy się zupełnie inaczej, żwawiej, ostrzej. Lubił sobie tak wyobrażać. Ale nic więcej. Trzydzieści lat! Życie nie zaczęte. Na co czekać? Umiał się tylko obijać. Obijał się. Błąkałem się czas długi w murach Cezarei... Może taki był właśnie sens tej klasycznej reminiscencji... Zimnicę przywiózł z kampanii wschodniej, w której zakończył wojnę. Nie bez pewnej nostalgii wspominał tę łatwość Salonik: kobiety greckie, fałszywe romanse, w których nikt nie jest stroną oszukaną, różnorodność ras, to intensywne sutenerstwo, wszędzie, na ulicy, w łaźni... Aurelian był wzrostu więcej niż średniego, miał gęste, czarne brwi, zrośnięte ze sobą, rysy nakreślone zamaszyście, cerę nierówną, grubo uziarnioną. W owym czasie nosił wąsy, ale po powrocie je zgolił. Nie, żeby ktoś go o to prosił. Nie. Poproszono o to kogoś innego przy nim. Na obiedzie w pokoju lekarskim, na który zaprosił go pewien przyjaciel odbywający praktykę w szpitalu. Był to brat pisarza, który byłby na pewno wielkim pisarzem, gdyby nie zginął; Aurelian zetknął się z nim w czasie wojny. Jego brat, świeżo przybyły do Paryża, obracał się w środowisku literackim; większość uczestników obiadu stanowili właśnie literaci. Była tam również pewna kobieta, bardzo ładna i bardzo wyzywająca, która oświadczyła, że wąsaci dla niej nie istnieją. Czy powiedziała to pod adresem Aureliana? Nie przypuszczał; za to medyk wyszedł na chwilę i wrócił bez wąsów. Historyjka sama w sobie dość banalna, a w dodatku powszechnie znana, ponieważ oprócz tej pani na obiedzie był pewien wydawca, który opowiadał o tym później na prawo i lewo, i wielu pisarzy wprowadziło to do swych książek z różnymi wariantami. Ciekawe, dlaczego. Takie płaskie historie przykuwają czasem uwagę. Ta, o której wspominam, nie jest więc nawet oryginalna, za co wypada przeprosić. Nikt jednak nie zauważył, że w tydzień później Aurelian również zgolił wąsy. Nikt o tym nikomu nie opowiadał. Aurelian nie interesował nikogo. Kogo mógłby interesować student prawa, który nie staje do egzaminów i pokutuje w kancelarii pewnego adwokata, bardzo wziętego zresztą, ale przecież nie żadnej sławy. Lecz ta historia doskonale ilustruje powolność reakcji Aureliana. I że miał w życiu esprit d'escalier */. ( */ Powiedzenie nieprzetłumaczalne dla określenia czyichś spóźnionych reakcji. (Przyp. tłum.) Dopiero po miesiącu przyszło mu do głowy, że jego przyjaciel medyk zabiegał prawdopodobnie o względy tamtej pięknej i wyzywającej kobiety. W pierwszej chwili nie uświadomił sobie tego. Ani że ta kobieta mu się spodobała, jemu, Aurelianowi. Musiało jednak tak być, skoro zgolił dla niej wąsy. I właśnie mniej więcej taką jak ona: ciemnowłosą, dosyć smukłą, lecz białą i połyskliwą jak dobrze wymyty kamyk, wyobrażał sobie kobietę, która nosiłaby imię Berenika. Więc kiedy Barbentane wspomniał mu o swojej kuzynce Berenice, tak ją sobie wyobraził (choć od epizodu z wąsami minęło już blisko dwa lata). Stąd też pewnie rozczarowanie. Starał się przypomnieć sobie rysy tej Bereniki. Rysów sobie wprawdzie przypomnieć nie mógł, ale za to od razu przypomniał mu się irytujący deseń tamtego materiału. Te włochate paski i ten brzydki beż... ale co go to ostatecznie mogło obchodzić? Długimi palcami przeczesał kręcone włosy, jak grzebieniem. W myślach widział posągi na placach Cezarei: Diany łowczynie, same tylko Diany łowczynie o dzikim wzroku. I żebraków śpiących u ich stóp. II Lubił tylko ciemne, a Berenika była jasna jasnością przygasłą. Lubił kobiety długie, na własne podobieństwo, ona była mała, ale nie dawało jej to pozorów dziecka, jak to bywa nieraz. Jej krótkie włosy były sztywne, cerę miała bladą, jakby krew nie krążyła pod skórą. Czoło nie to, żeby miała niskie, ale zbyt skrócone przez grzywkę. Do tej twarzy o wystających kościach policzkowych nie pasowały oczy, czarne oczy za bezbarwnymi rzęsami, oczy dziwne nie tyle przez swą czerń, ile przez swą wypukłość, jak u łani. I przez skośne łuki brwiowe, niemal azjatyckie. Usta też były zaskakujące: wargi tak pełne — nie to, że grube — i czerwone naturalną czerwienią w tej bladej twarzy. Wargi, które nagle drgały i opuszczały się w kącikach z wyrazem nie uzasadnionego bólu. „Usta dziwki" — pomyślał Aurelian. Nos cienki i krótki, o nozdrzach zbyt wyraźnie zaznaczonych i drżących przy najlżejszym wzruszeniu. Miało się wrażenie, że rysy zebrane w tej twarzy należą do kilku różnych kobiet. Pewną jedność nadawała im tylko gładkość skośnych policzków, doskonałych w rysunku, gdy padało na nie światło, dziwna jednak, jakby rzeźbiarz, który je rzeźbił, pasjonował się policzkami, skośnością policzków; i to ze szkodą dla całej reszty. Kiedy Aurelian chciał uzmysłowić sobie postać Bereniki, nie udawało mu się to. Powtarzał sobie, że jest mała, i to było wszystko, co zatrzymał w pamięci. Gdyby była niezgrabna albo gdyby miała duży biust, byłby na pewno zauważył. Przy największym jednak wysiłku przypominał sobie tylko kolor jej sukni, nic więcej. Nie robiła wrażenia dziewczynki, musiała więc mieć kształty uformowane, żywe. Lecz jakie? Nogi miała zgrabne, ale włożyła tego dnia wełniane pończochy, co wydało się Aurelianowi przesadą. Niemiłe. Jedno tylko spodobało mu się w niej od razu — głos. Kontralt ciepły, głęboki, nocny. Równie nieodgadniony jak te oczy łani przy fryzurze nauczycielki. Berenika mówiła z pewną powolnością. Niespodziewanie ożywiała się, na bardzo krótko; w oczach zapalały jej się światełka jak błyski onyksu. I zaraz, jakby poczuła, że się zdradza, kąciki ust opadały, wargi zaczynały drżeć, wszystko kończyło się uśmiechem, a zaczęte zdanie dopowiadał tylko niezgrabny gest; całą swą postacią młoda kobieta zdawała się przepraszać teraz za zuchwałość tamtej myśli; opuszczała powieki liliowawe i tak cieniutkie, iż doprawdy lęk brał, by się nie rozdarły. Trzeba jeszcze powiedzieć, że kiedy nie chciała rozmawiać dłużej lub chciała zmienić temat rozmowy, miała taki specjalny gest, którym przychodziła sobie w sukurs — poruszała ramionami, jakby podtrzymywała zsuwający się szal. — Wcale nie wygląda pani na Prowansalkę — powiedział do niej. Było w jej sposobie mówienia coś szczególnego, nie akcent, raczej szczególna dbałość o poprawny akcent, niepewność. Odparła, że to nic dziwnego, jej matka pochodzi z Franche-Comte, a po ojcu wzięła tylko czarne oczy. Edmund Barbentane drażnił Aureliana swoimi pytaniami: „Więc widziałeś Berenikę? To wszystko, co masz o niej do powiedzenia" — i tak w kółko, aż Aurelian musiał wreszcie odpowiedzieć coś w rodzaju: „Urocza osoba... bardzo interesująca... ależ tak, tak, podoba mi się..." Bo powiedzieć, że mu się nie spodobała, jak było naprawdę, znaczyło wdać się w nie kończące wyjaśnienia. Edmund chichotał. Co doprawdy mogło mu na tym zależeć, co Aurelian myśli o jego kuzynce? Berenika zatrzymała się u nich po przyjeździe do Paryża i miała niedługo wrócić do siebie, na prowincję. Traf chciał, że Aurelian, nie mając nic lepszego do roboty, wstąpił odwiedzić dawnego kolegę z frontu. Przepych, z jakim urządzony był ten dom, zawsze go krępował. Doceniał koniaki Barbentane'a i jego cynizm. Po śniadaniu wyszli się przejść i wracali razem z Passy nadbrzeżami, Cours-la-Reine. Było ładnie, trochę chłodno. Powietrze i ulica były świeże, dociągnięte jak Edmund Barbentane — widząc go pieszo, człowiek nie mógł oprzeć się zdziwieniu; Aurelian mimo woli rozglądał się zawsze, czy nie zobaczy gdzieś z tyłu jego samochodu. Co nie przeszkadza, że wyglądem i postawą przypominał Barbentane futbolistę. — Więc to wszystko, co masz do powiedzenia o Berenice? Zupełny bzik! Nie miał o niej nic do powiedzenia. Ponieważ jednak nie mówić nic znaczyło dać Edmundowi pole do wyciągania wniosków, więc dobrze: — Wygląda na uosobienie łagodności. To musi być odpoczynek obecność takiej kobiety w domu... Bardziej zależało mu na tym, żeby powiedzieć coś niebanalnego i mieć święty spokój, niż żeby to, co powie, płynęło z zastanowienia. Ale jeśli chodzi o łagodność, to rzeczywiście trudno jej było odmówić tej małej prowincjuszce. Tymczasem okazuje się, że wcale nie to należało powiedzieć. Wiecie, jak to jest: ludzie urabiają sobie zdanie o kimś na tej zasadzie, że wypowiedziawszy je wielokrotnie nie natrafili na sprzeciw lub nawet spotkali się z aprobatą. I już sąd jest gotowy, na każdą okazję. Edmund także posłuszny był temu mechanizmowi. Parsknął śmiechem. No, większego głupstwa... — Łagodna? Berenika? Łagodna? No, mój drogi, już ja ci nie życzę więcej takich łagodnych! Najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się usłyszeć! Chyba żartujesz! Przyjrzałeś jej się dobrze? Ładny mi odpoczynek! Diabeł w kropielnicy, chciałeś powiedzieć... Piekło w domu! Aurelian podniósł brwi ze zdziwieniem. Jaki diabeł? Jaka kropielnica? Jakie piekło? Wolał nie mówić tego, co myślał: że nie dopatrzył się w tej Berenice nic szczególnego, no a diabeł jednak, bądź co bądź... W końcu obecność diabła wyczułoby się jakimś dreszczykiem. Mruknął coś w tym rodzaju, ale Edmund puścił to mimo uszu. Dzień był listopadowy i pełen słońca. Auta sunęły jezdnią bez hałasu i nie wzbijając kurzu. Ponad alejami rysowała się czarna siatka bezlistnych gałęzi, jak dzieło złotnika pociągnięte czarną emalią. Wszystko było idealnie czyste i luksusowe, nawet okropny Petit-Palais, ma który Aurelian spojrzał jak na osobistego wroga. Żeby coś powiedzieć, powiedział: — Wytłumacz, co miałeś na myśli... — i natychmiast pożałował, gdyż Edmund wywnioskował z tego, że interesuje się jego kuzynką, i jakiekolwiek zaprzeczenia utwierdzały go jeszcze w tym przekonaniu. Z zapałem wziął się do wyjaśnień: — Przecież to się rzuca w oczy. Tę kobietę trawi ogień. Jak potępieńca. Piekło to prawdopodobnie jej własne życie. Malutkie, spokojne życie, jak u Pana Boga za piecem. Prowincja. Mąż, który też jest jakimś tam moim kuzynem. Jak to się mówi: dobry z kościami. Nawet niegłupi, ale umysłowość jednotorowa; zakochała się w nim, kiedy była jeszcze dzieckiem, czy też on się w niej zakochał. Kto to może wiedzieć?... W każdym razie historia sprzed potopu; uwikłała się w nią i potem obstawała przy swoim, bo z początku rodzina sprzeciwiała się temu małżeństwu... A później tamten, jak miał jakieś dwadzieścia dwa, trzy lata, roztył się, zbrzydł, och, nie wiem, ale przykro na nich patrzeć, jak są razem... Ponieważ chciała go kiedyś, nie cofnęła słowa... Pobrali się po wojnie. W tej ich dziurze był dla niej zapewne uosobieniem życia intelektualnego, romansów, które jej pożyczał, książek filozoficznych, które jej czytywał i których nie rozumiała albo też, w najlepszym razie, mogła ogarnąć tylko we fragmentach... Zbyt jest dumna, by przyznać, że to jest właśnie jej dramat. Uparła się kiedyś i upiera się nadal. Obstaje przy tym bezsensownym małżeństwie. Twierdzi, że uwielbia męża, i może go nawet kocha... Jej mąż zbiera talerze. W sposób zresztą bardzo inteligentny. Warto posłuchać, jak mówi o tym. Każdy specjalista jest interesujący, kiedy mówi o swojej specjalności. Talerze!... Specjalność, co prawda, trochę wąska... Ach, poza tym jest oczywiście aptekarzem... Ale kiedy zabrać mu jego talerze, nie zostaje nic... Prawdziwe cztery litery... Pożegnali się na placu de la Concorde. Nie ma na świecie miejsca o większym zbytku, o bardziej przesadnym zbytku. Aurelian pomyślał, że najdrobniejszy pyłek rzuciłby się tu w oczy. O wiele bardziej niż myśl o Berenice prześladowały, tyranizowały go myśli o zbytku. Popatrzył na Barbentane'a, który się oddalał, na jego dobrze skrojone ubranie, drogie buty, postawę światowca-atlety. Przypominał go sobie w Szampanii: utytłany w błocie, do niczego niepodobny, okutany w co się dało, nie ogolony, brudny, jak serwatką zapijał się wyciągiem z maku i będźwinu, żeby przerwać wreszcie tę upartą sraczkę, od której nogi miał jak z waty. Aurelian wzruszył ramionami. III Edmund Barbentane zrobił karierę szybką i olśniewającą. Jej początki były niezbyt fortunne, ale około trzydziestki wszystko się wyrównało i świetna pozycja tego młodego człowieka nie podlegała już żadnym krytykom, z jakimi spotykał się niegdyś w latach wczesnej młodości. Wojna także zrobiła tu swoje — narzuciła potrzebny dystans. Kto by tam pamiętał jeszcze o dawnych sprawach? Wystarczało, że oboje państwo Barbentane, Edmund i Blanchette, byli ludźmi dobrze wychowanymi, zamożnymi, miłymi w obejściu. Obecnie zresztą dość wybrednymi w stosunkach towarzyskich. Kiedy około roku 1910 Edmund, syn prowincjonalnego lekarza, który zajmował się parafialną polityką, zjawił się w Paryżu, traf chciał, że został zaufanym Quesnela, wielkiego Quesnela, magnata taksówkowego prowadzącego poważne spekulacje terenami budowlanymi. Powiadano, że Edmundowi udało się przekonać swego pryncypała, że pełnomocnicy go obskubują, i że Quesnel, który właśnie dokonał olbrzymich transakcji w Maroku, zobaczył w swym młodym, świetnie zapowiadającym się sekretarzu, który miał szalone powodzenie u kobiet, kontynuatora swego dzieła. Tak przynajmniej powiadano i dodawano jeszcze, że Barbentane okazał nie lada odwagę rzucając medycynę dla interesów. W rzeczywistości szło o to, by przysłonić fakt, że Edmund był kochankiem metresy Quesnela, bardzo pięknej dziewczyny, Włoszki, że Quesnel o tym wiedział i chcąc zapewnić im szczęście umożliwił Edmundowi zrobienie majątku. Skąd jednak miałby ktoś o tym pamiętać, skoro, koniec końców, Carlotta doprowadziła do swego małżeństwa z Quesnelem, kiedy zrozumiała, że Edmund się jej wymyka, bo zakochał się w córce pryncypała; Blanchette Quesnel, gwałtowna i uparta, wymogła na ojcu, by pozwolił jej zostać panią Edmundową Barbentane. Potem przyszła wojna. Quesnel umarł. Carlotta oddała swój dom na przylądku Antibes Czerwonemu Krzyżowi, a za poświęcenie dla rannych otrzymała Legię Honorową. Pasierbica, niemal zupełnie wyleczona z zazdrości, widywała ją rzadko, gdyż Carlotta stale podróżowała: z Kairu do Londynu, z Wenecji do Indii. Pałacyk w parku Monceau sprzedano, by pokryć znaczne koszta postępowania spadkowego; nikomu zresztą nie zależało na pałacyku, ani wdowie, ani dzieciom. Młoda para zajmowała przy ulicy Raynouard dwa piętra domu z tarasem. Lato, jak poinformowałby was Bottin', (*/ Bottin, statystyk francuski zmarły w połowie XIX w., dał swe nazwisko pierwszemu we Francji skorowidzowi firm handlowych i przemysłowych. (Przyp. tłum.) spędzali w swej willi w Biarritz. Edmund uczestniczył od czasu do czasu w posiedzeniach jakiejś rady nadzorczej. Występował tam w imieniu żony i świekry. Grywał w golfa w La Boulie. Wszystko to traktował trochę jak żart. Zabawne było słuchać, kiedy o tym mówił. Nie wierzył w te magiczne operacje, choć na nich właśnie opierała się jego fortuna. W praktyce nie był już właściwie potrzebny Konsorcjum taksówek, które wyrosło jak grzyb ponad głowy swych założycieli. Nowe pokolenie władców Konsorcjum nie wniosło do interesów tego bezpośredniego udziału co niegdyś Quesnel i jego partnerzy. Teraz do dyspozycji byli wprawni administratorzy, rodzaj bezosobowego aparatu. Jeśli nawet Barbentane prowadził nadal biuro (dawne biuro Quesnela) i, jak mniemano, zjawiał się w nim regularnie, było oczywiste, że prowadzi je bardziej dla zachowania własnej swobody niż po to, by poświęcać ją dla interesów. By uniknąć złych stron gromadzenia kapitału, Konsorcjum podejmowało się transakcji gruntami, prowadziło budowy i właśnie w przynależnym doń „Immobillere-Taxis" miał Edmund swe biuro. Słowem, ograniczał się do tego, że był bogaty i że uważał to za pierwszorzędny kawał. Aurelian lubił dość ten ton, jaki przybierał Barbentane, kiedy mówił o sprawach pieniężnych. Za grosz naiwności. Ani śladu przejęcia. Żadnego namaszczenia. Coś nawet jakby „pod" prestidigitatora. Aurelian łapał się, że używa w myślach wyrażenia „pod", tak wygodnego, do wszystkiego dającego się zastosować, gdy trzeba określić to, czego nie umiemy określić, co nie jest wcale sprawą prostą. Wyrażenie to było wówczas modne, szalenie modne. Wywodziło się z kręgu „Byka na Dachu", spośród widowni Baletu Rosyjskiego. Aurelian, który bynajmniej nie należał do tego świata, przesiąkł jego wpływem poprzez takich roznosicieli zarazków jak ów medyk na praktyce, o którym wspominaliśmy. A więc „pod" prestidigitatora. Narodziny i alchemia pieniądza. Miłość dziwaczna: panowie zebrani wokół stołu, jeden z nich czyta jakieś sprawozdanie, którego nikt nie słucha, wymiana podpisów, a poród odbywa się przy kasach w banku — konta specjalne, rzecz jasna, na pierwszym piętrze, nie tam, gdzie czeka vulgum pecus*/ (*/Pospólstwo) na dębowej ławce, z mosiężnym numerkiem w ręku. Było niemal nieprawdopodobne, by ten młody człowiek, wysportowany, zawsze jak z igły, mógł mieć cokolwiek wspólnego z owymi tajemniczymi postaciami bez twarzy, które w wyobraźni Aureliana stanowiły świat wielkich finansów, z tymi figurkami z książki telefonicznej, po których tropie wodzisz palcem od energetyki do kopalń węgla i od włókiennictwa do kolei żelaznych pod rubryką: „Towarzystwa akcyjne". Aurelian myślał o tym z pewnym przestrachem, lecz i pociągało go to równocześnie, bo tyczyło świata mu nie znanego. Mówił sobie, że jest to rezultat wojny, pewne jakby odmłodzenie społeczeństwa, pewien symptom... Został wychowany w atmosferze tęsknot do epoki napoleońskiej i dwudziestopięcioletnich generałów. Pewnego letniego wieczora 1916 na linii wzgórz nad Mozą podporucznik Aurelian Leurtillois był świadkiem przybycia na front świeżo mianowanego lekarza przydzielonego do n-tego batalionu piechoty, w którym Aurelian był dowódcą sekcji w trzynastej kompanii. Chłop w chłopa same zuchy w tej ich kompanii; kapitana mieli, który dosłużył się stopnia w szeregach; wszystko pijusy, dziwkarze, rozrabiacze — a ilu odznaczonych! Zdążyli się już uporać z czterema doktorami: jeden zginął, reszta nie wytrzymała — paskudne kawały, alkohol, stan ciągłej gotowości zrobiły swoje; ostatni z kolei nie lubił tego ciągłego oczekiwania na wypad, na placówce, człowiekowi ciągle się zdaje, że to kontratak, jakiś patrol; rozchorował się od tego na serce. Toteż zjawienie się nowego lekarza przyjęte zostało krytycznie. Jakiś tam medyk, który rzucił studia i przypomniał sobie o nich dopiero w czasie wojny, żeby się wykpić od służby w piechocie jako zwykły szeregowiec. Zresztą jeszcze przed wojną kombinował w ten sposób, żeby dostać odroczenie. Można sobie wyobrazić, jak będzie leczył! Ale jakoś ten Barbentane miał przyjemną gębę i miły głos. Przy deserze zawsze śpiewał, odkomenderowali go do garnków i nawet nieźle sobie z tym radził. Dostawał z domu paczki z pasztetem. Nie był tchórzem. Przyjęli go do swego grona. Chociaż byli z jednego rocznika, trzeba było blisko roku, by Aurelian zbliżył się z nim. I to akurat przed samym odjazdem do Salonik. W siedemnastym. W okresie niepokojów w wojsku. W tym czasie Aurelian w nic już nie wierzył. Wojna ciągnęła się zbyt długo. A jeszcze koszary, przedtem. Nastrój był fatalny. Wśród ludzi, ale i wśród oficerów także. Nic, tylko obrywali po łbie, a na pociechę słyszeli za to, że szkopy nie mają co żreć. I na dodatek jeszcze ta sceneria, wciąż ta sama — Verdun, Artois albo Szampania. I jeszcze po zimie, jaką mieli za sobą. Właśnie to skłoniło Aureliana, żeby się zgłosić, kiedy werbowano ochotników na Wschód. Mimo tej historii z Dardanelami. Bądź co bądź, krajobraz tam powinien mieć inną gębę. Tak Bogiem a prawdą, czy on wierzył w coś kiedykolwiek?... Lepiej nie zadawać sobie zbyt wielu pytań. Jak sobie człowiek nabije czymś niepotrzebnie głowę, nieszczęście gotowe. Właśnie tacy giną. Bo zaczynają się gryźć. Wmawiają w siebie, że nie przeżyją, i wtedy rzeczywiście nie przeżyją. Ile to się można nasłuchać ma ten temat! Może to i zbieg okoliczności, .ale kiedy się żyje w świecie zbiegów okoliczności! Człowiek i kula jak się spotkają, to też jest zbieg okoliczności. W tym właśnie okresie dobry humor Barbentane'a i fakt, że kto jak kto, ale ten zawsze miał głowę na karku, zwyciężyły ostatecznie uprzedzenia podporucznika Leurtillois. Czym większą miał chandrę, tym bardziej był bezbronny wobec tego gościa, który wydałby mu się powierzchowny i nienaturalny, gdyby w poczuciu, że jest się wraz z innymi kandydatem na tamten świat, zwracało się jeszcze uwagę na takie rzeczy. Nie wybiera się towarzyszy w czasie wojny, jak nie wybiera się przyjaciół w czasie pokoju. Aurelianowi potrzebny był wówczas ktoś, kogo mógłby się uczepić. Grywali razem w szachy. Obaj źle. Tak się zaczęło. Później stracili się z oczu. Trzeba było dopiero tej rany, pod sam koniec wojny, długiej podróży statkiem, powrotu na Lazurowe Wybrzeże i pobytu w szpitalu, by przypadek znów zetknął Aureliana z przyjacielem z Vauquois, o którym już trochę zapomniał. Szpital, w którym leżał — z nogą w gipsie i nie zabliźniającą się raną w boku — okazał się domem pani Quesnel, teściowej Edmunda. Aurelian dopatrzył się w tym zrządzenia losu. Napisał do dawnego lekarza frontowego. Może w tajonej nadziei, że bardziej będą koło niego skakać, lepiej się nim opiekować? Zobaczyli się z Edmundem. I tak powolutku, powolutku... IV Faktem jest, że Aurelian niezbyt lubił rozmowy o wojnie i bał się zarówno gadatliwości tych, co ją przeszli, jak niezdrowej ciekawości innych. Nie umiałby wytłumaczyć logicznego związku tych rzeczy, ale z tą samą niemal niechęcią odnosił się do powojennej polityki. Nie odpowiedział na inwit związku byłych kombatantów. Nie zgodził się wstąpić do żadnego stowarzyszenia. Obnosił ze sobą i dla siebie tylko swoją wojnę, jak tajemną ranę. Niewiele wiedział, co działo się wokół niego — wybory, zmiany gabinetu. Zawsze opuszczał to w gazetach, wolał czytać o sporcie, o tym, gdzie wydarzył się jaki dramat. Kiedy była mowa o polityce, słuchał jednym uchem, a parę uwag, jakie mu się przy takiej okazji wyrwało, zdradzając jego ignorancję wyrobiło mu wśród przyjaciół opinię człowieka przekonań prawicowych. Dobrze, niech będą prawicowe. Ty, z twoimi prawicowymi przekonaniami... Aurelian, z jego prawicowymi przekonaniami... Wciąż nie mógł przyjść do siebie po tej długiej chorobie. Nie umiał się znaleźć; nie umiał wykorzystać własnej energii; ściślej mówiąc, nie umiał chcieć. Ciekawe, jako następstwo stanu gwałtownego naprężenia, który wydaje się być szkołą męstwa i męskich decyzji. Lecz żołnierz nie decyduje sam z siebie lub też decyduje jedynie w granicach działania, które mu jest narzucone. Aurelian mówił sobie że wojna na pewno nie we wszystkich pozostawiła taką chwiejność, i oskarżał własne usposobienie. Nie wiedział że cierpi na dolegliwość bardzo rozpowszechnioną. Gdyby chociaż musiał pracować na życie, głód, nędza zastąpiłyby mu dowódców, wydały nowy rozkaz marszu; lecz on miał to słodkie nieszczęście, że nie musiał troszczyć się o jutro. Spadek, jaki odziedziczył po śmierci rodziców, rozdzielony został w ten sposób, że starsza siostra otrzymała fabrykę, którą jej mąż prowadził w rzeczywistości już od lat blisko dwudziestu, jemu zaś przypadły dobra w Saint-Genest, z wielką dla nich korzyścią oddane w ręce doskonałych dzierżawców; dzierżawne plus to, co mąż Armandyny przysyłał Aurelianowi rocznie, zapewniały mu około trzydziestu tysięcy franków renty. Wówczas oznaczało to dostatek i znalazło swój wyraz w garsonierze na Wyspie Świętego Ludwika i w samochodziku, które uosobiały dla Aureliana pojęcie swobody. Fakt, że zapisał się na prawo, był czystym ustępstwem na rzecz opinii. Nie miał najmniejszego zamiaru wysiedzieć tam dziury w spodniach. Zapisał się, by mieć jakieś alibi, jakąś odpowiedź na pytania kolegów z lat dziecinnych. Trudno doprawdy wymagać, by miał jeszcze pamiętać to, czego nauczył się przed wojną, a właściwie nawet przed wojskiem. Proszę tylko pomyśleć — wyrwane osiem lat! Zdał wtedy egzaminy z drugiego roku. I na tym stanął. Uniwerek dawał mu później przede wszystkim sposobność zawierania znajomości z dziewczętami, które wyrywały się z domu pod pretekstem studiów. Zetknął się w ten sposób z rozmaitymi środowiskami; różnorakość istot ludzkich, światów interesowała go o wiele bardziej niż prawa nimi rządzące. Z wolna, może dlatego, iż wyczerpał możliwości, jakie dawała uczelnia, podobnie jak kawiarnia, do której przywykliśmy, zarzucił wykłady i dziewczęta, które tam spotykał. Na ogół czuł się bardzo stary pośród tej młodzieży o dziesięć lat od niego młodszej. Praktyka, jaką odbywał u mecenasa Bergette, nigdy nie była na serio. Ten głośny adwokat przyjął go do siebie dodatkowo, ponieważ znał dobrze rodziców Aureliana. Zawsze wiedział, że Leurtillois jest tylko amatorem. Chłopiec niewątpliwie inteligentny. Doskonale potrafił rozeznać się w sprawach klientów, jeszcze lepiej zresztą w sprawach klientek. Wysłać go do kogoś, żeby zebrał dane, to był czysty zysk na czasie; od razu trafiał w sedno. Tak, ale był nierówny. Nigdy nie można było liczyć, że przyjdzie. Mecenas Bergette rozumiał go zresztą: chłopak bez żadnych ambicji zawodowych, renta... Nie prawił mu morałów, przestał uważać go za współpracownika i zaprosił na obiad. Ostatecznie, bez rozmów ani dyskusji, Leurtillois rzucił kancelarię. Nie robił teraz nic. Jego bezczynność wypełniał niepokój dość zbliżony do tego, jakiego doznawał niegdyś w czasie długich bezczynnych godzin w okopach. Tamten utorował niewątpliwie drogę temu, sprawił, że to bezprzedmiotowe oczekiwanie, ten brak jakichś perspektyw były u Aureliana czymś naturalnym. Z tą zasadniczą różnicą, że teraz mógł się uważać za pana własnego życia. Czegóż trzeba mu było więcej lub innego? Błędem byłoby sądzić Aureliana zbyt szybko, myśleć, że jest zadowolony, lub też na podstawie jego niepokoju posądzać go o jakieś większe ambicje, o zachłanność. Życie, jakie było jego udziałem, ten komfort, to pozorne bezpieczeństwo, wszystko to rozstrzygnęło się poza nim — ani tego nie szukał, ani nie pragnął. Zastał to, kiedy wrócił; nawet mieszkanie wziął po przyjacielu, któremu chciał w ten sposób pomóc w tarapatach; samochód kupił od kolegi stawiającego pierwsze kroki jako przedstawiciel firmy samochodowej. Nawet chodzenie do krawca go ominęło: nosił gotową konfekcję. Nie miał i tej inicjatywy, jaką odznaczają się ludzie, którzy lubią dobrze zjeść. Było mu obojętne, co jadł. Nie pomyślał o żadnych urządzeniach kuchennych u siebie. Wystarczyło mu doskonale małe bistro na nadbrzeżu de Bethune, tania restauracja, gdzie jadali marynarze. Od trzech lat biwakował w ten sposób. Kiedy zważyć, że te trzy lata stanowi w gruncie rzeczy całe jego istnienie, po ośmiu latach wojska i dniach młodzieńczej nieodpowiedzialności w Quartier Latin, kiedy skończył liceum, łatwiej jest pojąć, że mimo swych lat trzydziestu tak mało wszedł w życie, że mimo trzydziestki czuł się jeszcze w skórze kogoś innego; jakby był intruzem w świecie, trochę tak jak dziecko, co wśliznęło się do prowincjonalnego salonu o spuszczonych żaluzjach i meblach okrytych pokrowcami. Dziwne było jedynie to, że przywiodły go do tego punktu straszliwe równiny Szampanii i Artois, słońce Tracji i śmiercionośny gwałt. Dziwne było, że zanim wylądował na tej grzędzie, utrzymywanej w porządku przez panią Duvigne, posługaczkę, poznał kredowe sapy, błoto, ziemię i los. Dziwna była jego siła uśpiona i pamięć w nim o tych, którzy zginęli z jego ręki. Nie myślał o tym wcale; odsuwamy od siebie przykre obrazy z czasów minionych, jeżeli żaden mus nie nasuwa nam ich z powrotem przed oczy — niepostrzeżenie przechodzą do rzędu marzeń sennych, nabierają nieokreśloności dawnych snów, budzą w nas tylko to uczucie, że już gdzieś to widzieliśmy, już się nam to kiedyś śniło. Aurelian niejasno tylko przypominał sobie na przykład pewne epizody z lat dziecinnych, sprzeczki między rodzicami w mieszkaniu przy ulicy de Courcelles, dokąd przeprowadzili się zaraz, jak tylko Jakub Debrest przejął pieczę nad fabryką i stała w niej obecność pana Leurtillois ojca nie była konieczna. Podobnie inne jeszcze rzeczy z dzieciństwa nabrały tej nieuchwytności i mglistości snów, a i to może za wiele powiedziane: wyraźnie przypominał sobie różne epizody, co do których z całą pewnością wiedział, że mu się tylko śniły. Na przykład, że włamywacze dostali się do mieszkania, jak zawsze przez jego pokój dziecinny, przez balkon, że podłoga skrzypi, jak zawsze w nocy, a jemu serce bije zupełnie tak jak później, kiedy leżał w poprzecinanych zasiekach pod Eparges... Państwo Leurtillois bardzo źle żyli ze sobą, ale się nie rozeszli. Te same przyczyny mają lub zdają się mieć odmienne skutki. Kłótnie w domu popchnęły Armandynę do małżeństwa, by od nich uciec. Aurelian zaś utrzymywał, ze jeśli nie związał się z nikim na stałe ani się nie żenił, to właśnie dlatego, że miał możność przyjrzeć się, jak wygląda pożycie małżeńskie. W jego ustach słowa ,,pożycie małżeńskie" nabierały gorzkiego smaku. Jak wiele innych słów zresztą. W każdym razie tak utrzymywał. Przed samym sobą przyznawał się szczerze, że jest to wygodny argument wymyślony i powtarzany jedynie po to, by pozbyć się ciekawskich i natrętnych pytań. Przywykliśmy, że mężczyzna trzydziestoletni powinien się już zdeklarować, że jego życie powinno — w mniejszym lub większym stopniu — przyjąć taki sam obrót, jak życie innych. Ci, którzy wyłamują się spod reguły, drażnią, niepokoją. To znaczy, o ile nie mają jakiejś widocznej ułomności lub jakiejś skazy, której można się domyślać. Poza tym niektórzy mężowie bardzo tego nie lubią. Mężczyzna nieżonaty i nie związany z nikim to diabeł. Wystarczyło zresztą zobaczyć, w jaki sposób Aurelian spoglądał na kobiety, by pojąć niebezpieczeństwo. Z pewnością nie był donżuanem, lecz inni nie wiedzieli o tym. A pewna stała gotowość u mężczyzny jest tyleż wyczuwalna, co nieznośna dla tych, którzy różnią się od niego, zwłaszcza jeżeli jest o siedem czy osiem centymetrów wyższy, dobrze zbudowany i ma taką minę, jakby mu na niczym nie zależało. Trzeba stale pamiętać, iż na to, by ułożyć sobie życie, miał dopiero trzy lata. Trzy lata, z tym, że najpierw spodobało mu się pomarnować trochę czasu, już nie w kieracie wojskowym, lecz na własny rachunek. Siostra chciała natychmiast go ożenić. Jego siostra w ogóle uwielbiała kojarzyć małżeństwa. Życie poza małżeństwem wydawało jej się nie do pojęcia; rzuciła się w ramiona Jakuba Debrest, gdy tylko doszła do pełnoletności, i nie żałowała tego. Solidne upodobanie do miłości, potrzeba mężczyzny były fundamentem jej świata. Toteż ta uczciwa kobieta nie wyobrażała sobie, by można się było w ogóle nie żenić, chyba że przez paskudną skłonność do rozpusty. Nie miała, trzeba to powiedzieć, najmniejszego wpływu na swego młodego brata i wszelkie jej usiłowania spełzły na niczym, a nawet, jeśli to możliwe, odsunęły jeszcze Aureliana Leurtillois od małżeństwa. On i Armandyna zbyt różnili się między sobą; wystarczyło, że ona pomyślała tak, by on powziął decyzję odwrotną. Ta różnica między nimi była nie tylko natury wewnętrznej. Zewnętrznie podobni byli tylko wzrostem. Armandyna Debrest była kobietą wysoką, lecz, w przeciwieństwie do Aureliana, tęgą, sprawiającą wrażenie dosytu, krągłej obfitości mocno opiętej skórą, tak że nikt nie dawał jej nigdy lat dwudziestu i nigdy nie wyglądała na czterdzieści. Włosy miała blond, rozsądnie blond, w przeciwieństwie do czarnych włosów brata. Równie gładkie, jak on miał kręcone. Spokojna, pełna siły. Słowem, kobieta, jakiej potrzeba było Jakubowi Debrest, mężczyźnie krewkiemu i ściśniętemu w pasie, gimnastyką ratującemu własne ciało przed otłuszczeniem, z czupryną i wąsem przystrzyżonym na jeża, o potężnym podbródku i szyi takiej, że nie można było dobrać dla niego koszul. Zdradzał zresztą Armandynę obficie. Należał do mężczyzn, którym jedna kobieta, nawet tak łapczywa jak Armandyna, nie wystarcza. Owa różnica w wyglądzie zewnętrznym dzieci była ulubionym tematem sprzeczek państwa Leurtillois, o ile bowiem Armandyna podobna była do ojca, o tyle Aurelian nie przypominał ani pana Leurtillois, ani swej ładnej matki, tak kruchej, drobnej i wiotkiej, jak wszyscy z jej rodziny. Ludzie twierdzili z całą pewnością, że tu właśnie należało szukać wytłumaczenia testamentu i dyspozycji majątkowych, faktu, że pan Leurtillois zostawił fabrykę córce, a nie synowi. Dobra Saint-Genest pochodziły ze strony matki. Aurelianowi zdarzało się nieraz myśleć, że nie nazywa się wcale Leurtillois, że matka miała kochanka, jakiegoś wysokiego bruneta jak on. Niektórzy dawali mu to zresztą uczynnie do zrozumienia. Jakiegoś marynarza, podobno. Nikogo z towarzystwa, w każdym razie. Nie usiłował nigdy wyświetlić tej historii, nie zależało mu na tym. Czasem lubił jednak myśleć, że jest prawdziwa. Miał sporo uczucia dla tej matki płochej i nierozsądnej, choć tak mało czasu poświęcała za życia swemu wielkiemu synowi, który spadł jej z nieba. Armandyna była o osiem lat od niego starsza. Miał trzynaście lat, kiedy wyszła za mąż. Rolę starszej siostry zaczęła odgrywać dopiero po wojnie, kiedy to przedstawiała mu panienki, które wprowadzała w świat, nie bez cichej nadziei, że ta lub inna zostanie jej bratową. Gdy przeszedł do liceum, oddano go do internatu, ponieważ przeszkadzał i ojcu, i matce. Był powodem nieustającej urazy, a poza tym, kiedy Armandyna poszła już za mąż, tylko on stał jeszcze na zawadzie pięknej Fernandzie Leurtillois w jej życiu światowym. Na swój sposób kochał tę śliczną mamę. Była pierwszym jego wyobrażeniem o kobiecie. Z powodu niezwykle skomplikowanych strojów i dbałości o swój wygląd. Ojca nie kochał; taki był podobny do Armandyny, że to aż było żenujące. Razem ze swymi długimi wąsami i monoklem. Młody Aurelian odbywał służbę w Commercy, kiedy dowiedział się o brutalnym rozwikłaniu długiej historii swych rodziców; zginęli oboje w wypadku samochodowym niedaleko Awinionu. W wypadku. Aurelian nigdy nie uwierzył naprawdę, że to był rzeczywiście wypadek. Prowadził ojciec. Wóz wpadł w szalonym pędzie na drzewo. Ojciec prowadził bardzo dobrze. Nic nie tłumaczyło tego szaleństwa, tej rozpętanej szybkości, tego nagłego zboczenia z pustej drogi. Może gniew, jakaś kłótnia. Fernanda Leurtillois miała wówczas czterdzieści sześć lat. Jej stroje wywoływały komentarze. Aurelian nieodparcie myślał o ojcu jako o mordercy. Już przed dwudziestu laty widział w jego oczach mordercze błyski. Któregoś dnia, kiedy wrócili do domu sami, ojciec i syn, jak Aurelian miał lat pięć... Jeżeli ojciec i matka zginą wam w wypadku samochodowym, dostajecie urlop na pogrzeb. Pogrzeb odbył się w Awinionie, przy straszliwym mistralu, w pełni zimy 1912. Przyjechał tam co prędzej stary przyjaciel państwa Leurtillois, nazywany przez dzieci wujkiem Błażejem, chociaż w rzeczywistości nikim dla nich nie był. Przyjechała też jego żona, dzielna kobieta o grubym głosie i gładko sczesanych włosach, która jakieś czterdzieści lat temu mogła być nawet ładna. Przyjęli Aureliana, okazali mu wiele serca. Dopiero na samym pogrzebie zobaczył siostrę, czekała bowiem całą dobę, aż będzie gotowa żałoba. Tylko Debrest z żoną, przybyłą już w czerni, wysoki chłopak w mundurze i doradca prawny rodziny odprowadzili trumny na cmentarz. Debrest trzymał Armandynę pod ramię, żeby nie szlochała, i swą krzepką dłonią człowieka interesów tak ściskał to ramię, że wieczorem mógł policzyć na skórze pocieszycielskie ślady swych pięciu palców. Wtedy to właśnie Aurelian zrozumiał ostatecznie, że nigdy nie będzie nic wspólnego między nim i tą parą, jego rodziną. Jeżeli jednak nachalne zabiegi Debrestów, by go ożenić, odsunęły go od małżeństwa, mógł był dość szybko związać się poza małżeństwem z jakąś kobietą, taką, o jakiej marzył, albo z kobietą, której by się podobał, z jedną z tych kobiet, którym się podobał. Bo podobał się. Nigdy jednak nie zrobił tych paru gestów, dzięki którym kobieta zostaje. Wszystko, co zawiązywało się między nim i tymi, które zdobył — termin, w odniesieniu do Aureliana, niezupełnie trafny — rozwiązywało się zawsze bardzo szybko, gdyż kobiety nie znoszą tej pełnej szacunku nieuwagi, z jaką się do nich odnosił. Poza tym te lata, kiedy był zupełnie sam, zostawiły w nim coś ze starego kawalera; zaraz od pierwszego ranka kobiety czuły się u niego jak intruz. Nie wybaczały mu tego. A jednak... Miał takie dwie czy trzy przyjaciółki, o których myślał, że mogłyby zostać u niego albo wracać, wracać coraz częściej, aż wreszcie... Były to marzenia nieokreślone, niezdecydowane. Aurelian bał się kłamać kobietom. Bał się, że będzie musiał im kłamać. Nigdy nie powiedział do nikogo: „Kocham", chociaż próbował tak myśleć. Miał o miłości wyobrażenie bardzo wysokie i tę wstydliwość w przyznawaniu się do niej, która skuteczniej niż cokolwiek innego przeszkadza się jej narodzić. Aurelian nigdy nie kochał. Było to tak oczywiste, że i jego również nigdy nie kochano. O niektórych kobietach można powiedzieć, że brały go sobie do łóżka. To wszystko. Pod tym względem przypominał ładne dziewczęta, które mają powodzenie, ale nikogo na stałe. Jego kochanki miały nawet często to uczucie, że w ich przygodzie on jest dziewczyną. Były tym do głębi poruszone, zwłaszcza że jeśli idzie o stronę fizyczną, nie miał się czego wstydzić. Odchodziły od niego same, trochę rozczarowane, bez wielkiej pretensji, rade, że nie usiłuje ich zatrzymać, i dotknięte. Dziwny chłopak. Kochanki tracił, ale ich przyjaźń zachowywał. Stawał się nawet wygodnym powiernikiem. Słowem, nie liczył się; rzecz zaskakująca, potrafił bowiem przyprawić o zawrót głowy, ale raz. Na drugi żadna z kobiet nie miała ochoty, choć nie umiały sobie wytłumaczyć dlaczego. V — Ależ, kuzynie, on na mnie w ogóle nie spojrzał! — powiedziała Berenika. Wydawało się, że ten temat jest jej wyjątkowo niemiły i jakby jeszcze bardziej przez to zbladła. — Powtarzam ci przecież — ciągnął swoje Barbentane — że przez całą drogę o niczym innym nie mówił, tylko o tobie, wypytywał o ciebie, ale nie bezpośrednio, jakby się bał, żebym go nie przejrzał. — Nie pojmuję, mój drogi, czegoś ty się tak uwziął na Berenikę — przerwała Blanchette. — Widzisz przecież, że nie jest to dla niej zbyt przyjemne... — Cóż nieprzyjemnego może być w tym, że się komuś spodobała, i to komuś takiemu jak Aurelian, kto nie jest ani źle wychowany, ani odstręczający? Skoro Berenika przywiązuje do tego taką wagę, skłonny jestem przypuszczać, że i ona także... Berenika wstała i przeszła przez salon. Wyglądała rzeczywiście jak na mękach i Edmund powiódł za nią wzrokiem; wymijała pufy i fotele jak łódź płynąca wśród skał. Trzy szerokie stopnie prowadziły do biblioteki o suficie obitym kordobańską skórą, złotą, czerwoną i czarną. Lecz młoda kobieta w niebieskiej sukni szła nie po książkę. Biblioteka wychodziła na taras. Wiatr, który wtargnął do pokoju, świadczył, że Berenika otworzyła okno. Blanchette miała wówczas dwadzieścia siedem lat. Pensjorarskie warkocze, których nie obcięła, zwijała w nioby na uszach. Twarz miała długą, jak ojciec, i dobrze jej z tym było, że nieco przytyła. Prawie zawsze ubierała się na czarno. Właściwym sobie gestem, z którego Edmund pokpiwał trochę, rozłożyła dłonie odsłaniając ich wnętrze. — I znów ją dotknąłeś do żywego... Wiesz, że jest nerwowa. Przyjechała tutaj, żeby się rozerwać, a ty... — Mój żółtodzióbku, a jakaż może być lepsza rozrywka dla kobiety niż mężczyzna, który jej nadskakuje? — On jej nie nadskakuje... — Ale będzie. — Cóż to, spisek? — Nie, taki sobie pomysł. Na wietrznym tarasie Berenika spoglądała z przestrachem na ten skład żelastwa — dachy pod sobą. Cynkowe kapelusze, dymiące kaski. Rycerze. Don Kichot, kominy... Czy istnieje coś bardziej przejmującego niż ten widok ze szczytu domów w Passy, które wdrapały się pomad inne i tworzą jakby Nowy Jork kończący się otwartą przestrzenią pustych placów? Dołem była Sekwana, akwedukt i metro, Trocadero, Pole Marsowe, wieża Eiffla i całe miasto, całe miasto uwieńczone w dali bielą Sacre-Coeur, jak panna młoda, a tu i tam w zimowym słońcu jakiś błysk złoty na kopule. Ulice jak głębokie wręby. Rozedrgany, nieznajomy, tajemniczy Paryż nieodparcie kojarzył się Berenice z tym wysokim milczącym chłopcem, który absolutnie się jej nie narzucał, tyle że podsuwał jej półmiski przy stole, lecz którego wzrok raz napotkała. Wiatr przewrócił na tarasie doniczkę i stłukła się. Berenika zlękła się i nagle łzy napłynęły jej do oczu. Wróżba? Nie, nie trzeba zdawać się na wróżby, jak kiedyś w dużym domu. Nie trzeba. Paryż wokół niej, olbrzymi, niegościnny, z różowymi błyskami na szarej piersi. Na imię mu Aurelian. Maria Róża i Maria Wiktoria weszły do salonu z mademoiselle; Maria Róża, urodzona w 1915, kiedy Blanchette nie miała długi czas żadnych wiadomości od Edmunda spod Verdun, miała siedem lat. Maria Wiktoria była w wieku zwycięstwa: trzy i pół roku. Obydwie ubrane na biało, włosy związane miały na czubku głowy różową kokardą; obydwie podobne do matki i do dziadzia od taksówek. — Zabieram je do Ranelagh — powiedziała mademoiselle. Lecz Blanchette patrzyła na męża bawiącego się słuchawką. — Co się stało, mój drogi? Dobrze, mademoiselle, może je pani zabrać. Do kogo chcesz telefonować tak, żebym ja nie słyszała? Znała go... Jak go znała!... Zaczerwienił się, zły, że i tym razem go przejrzała. — Ach, tak, żebyś ty nie słyszała! Różyczko, jak to, nie pocałujesz tatusia? Nie mam pani de Perseval do powiedzenia nic takiego, czego nie mogłabyś... Dobrze, dobrze, grzeczna dziewczynka. A ty, Witusiu? Jedną ręką podniósł do góry mniejszą, jakby chciał z nią zatańczyć w smudze światła, i postawił ją z powrotem. Druga ręka nie puszczała słuchawki. — Ach, to z panią de Perseval... Mademoiselle, bezbarwna i na marginesie, prowadziła dziewczynki do drzwi. — Czy to scena? — zapytał Edmund, kiedy wyszła. — Scena? Och, miły Boże! Są wśród twoich kochanek takie, o które jestem zazdrosna, ale pani de Perseval, w wieku lat... — Trzydziestu sześciu... — Jak twierdzi i sięgająca w twych szaleństwach roku... poczekaj... roku?... — Tysiąc dziewięćset osiemnastego, moja droga — powiedział Edmund rozdzielając sylaby. — Byłaś wtedy w ciąży, a urlopy krótkie. — Nie robię ci żadnych wyrz