9166

Szczegóły
Tytuł 9166
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9166 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9166 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9166 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Dukaj Op�tani Cia�o, kt�rego u�y�em do skoku, dzi�ki kt�remu zamkn��em p�tl� nazywacie Jamesem Woppatim. Teraz wiecie kogo przeklina�. Mnie to nie przeszkadza. Prosz�. Ale tak naprawd� jestem tylko mimowolnym s�ug� Tego, Kt�ry Nie Ma Imienia. S�u�� mu wiernie, bo inaczej nie mog�, od niezliczonych tysi�cleci, albowiem nie maj� one pocz�tku ni ko�ca. Niezmierzona jest jego pot�ga i nieznane zamiary. Ja jestem jedynie s�ug�. Oczywi�cie m�g� go nie przyj��. Naprawd� nie powinien. Sama propozycja spotkania by�a wystarczaj�co bezczelna, by j� ca�kowicie zlekcewa�y�. Samo spotkanie wystarczaj�co niebezpieczne, by je odrzuci� od razu. W cztery oczy z wys�annikiem Canedona - do tego nie mog�o doj��. Dosz�o. - Tak, tak, prosz� usi���. - �eby nie by�o nieporozumie�. - Shenedon siadaj�c spl�t� d�onie na brzuchu. Nie mia� �adnego neseserka, nic z rzeczy, kt�re nierozerwalnie ��czy�y si� z jego zawodem. - Firma antys�dowa, w kt�rej pracuj�, aktualnie zajmuje si� interesami pana Canedona. Nie robimy tego z przekonania i wszystkie motywy, o kt�rych pan zapewne pomy�la�, nie wchodz� tu w gr�. Ja wykonuj� jedynie polecenie klienta i nie jestem nim w �adnym stopniu osobi�cie zainteresowany. Mam nadziej�, �e to jest jasne. - Tak. Dla mnie, tak. - Wiem. Wiem, panie Radiwill, i nawet si� zdziwi�em us�yszawszy pana zgod�. Raczy pan o tym pami�ta�: to pan j� wyrazi�. - Zdaj� sobie spraw� ze wszystkich konsekwencji tego spotkania, mo�e i lepiej ni� pan. Ju� w tej chwili szukaj� mnie trzy osoby, prosz� wi�c m�wi�. - To, co teraz powiem, zapomn� w ci�gu godziny. �yczy� sobie tego pan Canedon, by�o to warunkiem, od kt�rego nie chcia� odst�pi�... ...Pochylaj�c g�ow� Radiwiil wpe�z� w m�zg Shenedona, odnalaz� �pi�cego jeszcze potworka i wycofa� si�, nim twarz unios�a si� z cienia na tyle, aby skurcz b�lu rozszczepienia m�g� by� widoczny. - ... pomimo znacznego wzrostu koszt�w. Przekazuj�. Scott Berry znajduje si� w miejscowo�ci Implite lub w jej okolicach, jest sam, ukrywa si� i przyst�pi� ju� do pracy. Materia� uda�o mu si� zdoby� mimo usilnych stara� podw�adnych Canedona. Shenedon podni�s� si�. - Jak pan widzi, nie by�o tego du�o. �egnam. - Zaraz...! - Nic wi�cej nie wiem o tej sprawie, powiedzia�em ju� wszystko. �egnam. Shenedon wyszed�. Radiwill zaskoczony i zdumiony za�o�y� r�ce na kark i wpatrzy� si� w przestrze�. W �yciu nie s�ysza� o �adnym Scotcie Berrym. Nie mia� poj�cia jak� prac� on rozpocz��, jak� moc posiada, i� uda�o mu si� pokona� satanist�w i dlaczego s�dz� oni, �e w tej sprawie Zast�py sprzymierz� si� z nimi. Albo to nowy chwyt Canedona, albo informatorzy Zast�p�w og�uchli i o�lepli. Junel, nadzoruj�cy ich prac� zdziwi� si� nie mniej ni� sam Radiwill. - No niee, takiej afery nie m�g�bym przeoczy�. Na pewno blef. - To co? Zupe�ny spok�j, tak? Nic, cisza? - A� tak dobrze to nie. W poprzednim miesi�cu by�y cztery napady na ko�cio�y z Wielkimi Relikwiami. - Satani�ci? - Prawdopodobnie, ksi�a nie s� zbyt rozmowni. Trupami wko�o jak posia�. Wszyscy od kilkunastu lat nie prze�wi�cani. Za czwartym razem uda�o im si� nawet wedrze� do �rodka, ale Relikwii nie dostali. - Kiedy to by�o? - Szesnastego. - Potem spok�j? - Raczej tak... - A co macie na tego Berry�ego? - My nic. Trzeba by si� w�ama�. Tradycyjnie. Radiwill odwr�ci� si� od okna, wielkiego, wykonanego z niezauwa�alnego materia�u, si�gaj�cego od sufitu do pod�ogi. Prawie zawsze rozmawiaj�c sta� odwr�cony ty�em, wpatrzony w miasto i puszcz� pod nim. Wydawa�o si�, �e tkwi na samym kra�cu przepa�ci. - Co to znaczy tradycyjnie? - Jak poprzednio... - Jakie poprzednio? Nie by�o �adnego poprzednio. - Tak. Rozumiem. Junel szybko wyszed�. Archanio�a zawsze dr�czy�o, �e musi ucieka� si� do takich metod. Wiedzia�, �e nie maj� innego wyj�cia, prawa nie zmieni�, niemniej nie lubi� my�le� o jego �amaniu. Szepn�� na wywo�ywacz i dogrzeba� si� wiadomo�ci o tych napadach. Ostatnia by�a katedra w Cosmio. Zab�bnit. �Po co to robisz?� �Nie wiem. Tak jako�...� �Domy�lasz si� czego�?� �Nie, nie...� �Wi�c czemu?� �Nie wiem. Daj mi spok�j!� Przyjaciel zamilk�. (P�niej Radiwill t�umaczy� sobie, �e pod�wiadomie musia� skojarzy� pewne fakty. Nie wierzy� w to. Nie m�g� pozby� si� uczucia, i� podsuni�to mu ten pomys�. Kto? Nikt. Po prostu: podsuni�to.) Mg�a dopad�a biskupa Cosmio minut� potem. Zna� Radiwilla do�� s�abo i bardzo stara� si�, �eby tak zosta�o. Nie okaza� tego po sobie ujrzawszy w s�upie mgielnym posta� archanio�a. Nigdy nie okazywa� po sobie niczego. Przychodzi�o mu to z �atwo�ci�, albowiem nie posiada� twarzy. - Pochwalony... - Pochwalony... Zdar�o mu j� �ywcem, staraj�c si�, by nie wykrwawi� si� przy tym na �mier� i nie straci� przytomno�ci. - Mam ma�� pro�b� do ksi�dza biskupa. - Nie s�ysza�em jeszcze, by jakakolwiek twa pro�ba by�a ma�a. By� �lepcem, p�ywym,.g�uchoniemym �lepcem, kiedy znalaz� go patrol. - Ostatnio zdarzy� si� u was przykry incydent... - Istotnie. Przykry incydent... M�g� kaza� zrobi� sobie drug� twarz, tak� sam� jak poprzednia. Nie chcia�. Nie chcia� ju� prawie nic. Sztuczny cie� kaptura kry� prymitywne mechanizmy zast�puj�ce zmys�y. Umartwienie? - Podobno satani�ci nie zdobyli Relikwi? - Podobno? Jej moc zatrzyma�a ich. Dotarli do sanktuarium, lecz nie dostali niczego. - Ksi�dz biskup jest tego pewien? - to ju� by� wyra�ny podszept od Przyjaciela. Uchwyci� on jak�� ni� i poczu� smak zmian. - ... - Bardzo prosz� sprawdzi�. Radiwill by� jednym z nielicznych b�ogos�awionych, kt�rzy potrafili si� jeszcze przed kim� ukorzy�. M�odzi, nowe nabory nie posiadali tej umiej�tno�ci. Kiedy� archanio� uwarunkowa� rekrutacj� od tej zdolno�ci. Tamten rok by� rokiem bez kandydat�w. Zast�py nie by�y symbolem pokory. Ju� dawno zatraci�y sw�j pierwotny charakter. Z us�ugowej organizacji przekszta�ci�y si� w stur�kiego potwora w mniejszym lub wi�kszym stopniu sprawuj�cego kontrol� nad wszystkimi dziedzinami �ycia. Kolonie zak�adane w ci�gu ostatnich dwu wiek�w by�y ca�kowicie uzale�nione od Zast�p�w. Ich filie na tych planetach by�y prawdziwymi rz�dami i reprezentantami Ziemi. Dzi�ki polityce poprzednich archanio��w nie by�o wielu samob�jc�w pr�buj�cych zmieni� ten stan rzeczy. Pojawiali si� rzadko, na kr�tko zdobywali popularno�� i rozg�os, jak ten Mirrah, potem nagle okazywa�o si�, �e s� neosatanistami albo i wilko�akami i sprawa cich�a. Pami�tano dwudziesty czwarty i masakr� w Aklow. Strach w ludziach trwa�. I ten strach oraz przesz�o�� przeklina� Radiwill. Nie by� zwyk�ym archanio�em. �aden archanio� - nawr�cony satanista nie mo�e by� zwyk�y. Nic ju� nie by�o jak przedtem. �wiat ogarnia�o z�o, bardzo dobrze o tym wiedzia�; od lat nie m�g� go wyp�dzi� z Zast�p�w. - Prosz�... - Sprawdz� - rzek� biskup i znikn�� bez po�egnania. I sprawdzi�. Fragment korony cierniowej zdobyty przez Halussa w czasie Odbicia, okupiony jego �mierci� i przekle�stwem kilku innych os�b, zosta� podmieniony. Kiedy sp�ywa� w ciemno�� z blasku i wrzawy, z jasno�ci i milion�w oczu, smak s�awy zaczyna� gorzknie� i md�o�ci dopada�y go skulonego na betonowej pod�odze korytarza. �Co oni mi wszczepili?� - my�la� udr�czony. Nad nim zamyka� si� otw�r ziej�cy rykiem t�um�w i zamiera�y powietrzne s�upy, jeszcze przed chwil� unosz�ce go z platformy. Nerwy. Nigdy nie mia� mocnych nerw�w, dlaczego to jego wybrali? Nie nadawa� si�. Nigdy nie mia� ch�ci, nie my�la� nawet o tym, by by� przyw�dc�. Nie by� �adnym prorokiem, �adnym jasnowidzem, nic go nie obchodzi�a polityka Zast�p�w. Dlaczego on? Ma�o jest ludzi na �wiecie? Musieli w�a�nie jego dopa�� i zmusi� do tego szale�stwa? Setki miliard�w ludzi do szanta�owania i pad�o na niego. Za co? Za co? By� dobry. Wiedzia� o tym. (Wiedzieli i inni.) Dobro� by�a w nim, od urodzenia. czu� j�. Sztuczna, ale by�a. Fenomen. Dlatego jedyny, niezast�piony...? Odwlekaj�c maksymalnie ten moment Mirrah wszed� do sali technik�w, ludzi, dzi�ki kt�rym stawa�o si� bogiem, kt�rym zawdzi�cza� to wszystko. M�g�by si� jeszcze jako� pogodzi� ze swoj� rol�, gdyby nie oni - jeszcze jeden wyrzut sumienia. By� dla nich aktorem, b�aznem. Nale�a�o go ubra�, umalowa�, zbudowa� scen�, postara� si� o widowni� i odstawi� przedstawienie. Przys�ani i op�acani przez Tamtych traktowali go jak rzecz. Wywiad. Przem�wienie. Konferencja. Wi�c. Nie m�g� zawie��. By� tylko nazwiskiem i twarz�, niezb�dnymi w takich mistyfikacjach. Reszta by�a nie jego. Nawet gdyby si� zmusi�, nie uda�oby mu si� nic zrobi� przeciwko Tamtym. W ka�dej chwili mogli na niego opu�ci� kurtyn�, kurtyn�, kt�rej nie mo�na ju� podnie��. A on chcia� �y�. Z t� my�l� prawie przebieg� pe�n� ludzi sal�. �y�! Znikn�� w cieniu kolejnego korytarza prowadz�cego do jego pokoju. A przed nim czai�a si� �mier�. Kawiarnia by�a podwieszona pod platform�, jak wielki b�bel, fotele i blaty dryfowa�y nad niewidzialn�, lecz wyczuwaln� wt�rn� Tarcz�. S�onny siedzia� nieruchomo, jako jeden z nielicznych klient�w, wci�ni�ty w plusz. Czeka�. Nie wiedzia�, �e jego znajomy, z kt�rym si� um�wi� (r�wnie� ze S�u�by Watyka�skiej) zosta� niespodziewanie odwo�any do specjalnej akcji. Na sal� wesz�a kobieta w przezroczystym tziakii. Szybko, nie zatrzymuj�c si� przemaszerowa�a w powietrzu, nagle odwr�ci�a si� i usiad�a naprzeciw S�onny�ego. Twarz mia�a bez wyrazu, jak skamienia��, oczy przymru�one. - Prosz� nie wstawa�, nie ucieka� - g�os mia�a bezbarwny, spokojny. - Cia�o, kt�rym si� pos�uguj�, opanowa�am niedawno i nie ca�kowicie nad nim panuj�. To... nie ma wi�kszego znaczenia. Przeka�esz papie�owi informacj�. Ten spos�b, kt�ry wybra�am gwarantuje najwi�ksz� z mo�liwych wiarygodno��. Nie zawiedziesz mnie. S�onny by� przyzwyczajony do niespodzianek i sytuacji, w kt�rych zimna krew to za ma�o, by prze�y�. Nie drgn�� nawet. - Mog� zadawa� pytania? - Mo�esz - odpar�o cia�o. - Ja, kt�ry wygoni�em ducha tej kobiety jestem u was znany jako Woppati. - Dzi�kuj�. M�w dalej. - Pewien cz�owiek klonuje Jezusa Chrystusa. S�onny zmartwia�. - W jaki spos�b? - Normalnie. To wcale nie jest takie trudne. Aparatur� do tego typu operacji posiadacie ju� �adnych par� lat, Materia�, cho� z trudem, zdoby�. Przeka�esz to papie�owi? - Znasz odpowied�. Kto to jest? Cialo chwil� milcza�o. - Dowiesz si� p�niej. - Dlaczego nie teraz? Woppati nie odpowiedzia�. - Dlaczego w og�le mi to m�wisz? - Musz�. - Dlaczego? - Musz�. S�onny zreflektowa� si� i zaprzesta� pyta�. Nikt nie wiedzia�, co kieruje poczynaniami Wiecznych. Implite by�o ma�� miejscowo�ci�. Kilkadziesi�t budynk�w i platform ziemnych zawieszonych p� kilometra nad lasem. Ta kraina nie otrzyma�a zezwolenia na wi�cej. Sp�ywaj�c z przelotowej w jasno�� �witu widzia�o si� tylko rozmazane plamy blasku. I paruj�ce �yciem fale zieleni na dole. Ta kraina nie mog�a otrzyma� zezwolenia na wi�cej. Sk�d� z do�u wystrzeli� wielki �uk stratu operacyjnego. Zr�wna� si� ze stratem McSonna i po�kn�� go. Efrel wyskoczy� w ciemno�� luku i podszed� do jarz�cych si� czerwono drzwi. Dalej by� szyb, korytarz i sala pilota�u, gdzie czeka� Guejer. McSonn w milczeniu wcisn�� si� w fotel i rozejrza�. Byli sami. Maszyna zwolni�a, sun�a dostojnie w powietrzu, zbli�aj�c si� do miasteczka. - Z�apali Darsuna. Guejer prze��czy� co� na konsoli i opad� z powrotem w puszyst� g��bi� kryj�c si� przed wzrokiem McSonna. - Z�apali Darsuna, m�wi�. - S�ysz�, s�ysz�. Chwil� pomilczeli. - Wiesz kto? - Co? Nie wiem. - Guejer potar� czo�o. - Papiescy. Cisza. (W tym momencie nast�pi�a Przemiana Guejera, kt�ra mia�a wyj�� na jaw dopiero za dwa lata.) - Papiescy powiedzia�em! pisz, do cholery?! McSonn dostrzeg�, �e Guejer machn�� r�k�. - Nie wiem czy zdajesz sobie spraw� z tego, co si� tu wydarzy�o... - zamilk� na chwil� - Oni zaatakowali, Efrel. Zaatakowali, rozpocz�li wojn�. G�o�nik zaskrzecza�. - Zg�asza si� kapitan �apichonow. Jest mo�e u was pe�nomocnik Zast�p�w? Guejer pochyli� si�. - Tak, oczywi�cie. B�ogos�awiony Efrel McSonn. Wraz z ekip�. - To dobrze - kto� przes�oni� mikrofon. Chwil� trwa�a cicha rozmowa. - Gdyby�cie si� mogli po�pieszy�... Zaraz zwali si� nam na �eb informa. McSonn podszed� do mikrofonu. - M�wi McSonn. Co si� sta�o z wizj�? - Wizji nie b�dzie: Mamy zakaz filmowania czy fotografowania czegokolwiek. - Zakaz wydany przez kogo? - A jak pan my�li? Wizji nie b�dzie. Prosz� si� po�pieszy�! - �apichonow wy��czy� si�. Efrel westchn��, obr�ci� si� i znowu pad� na fotel. - S�ysza�e�? Po�piesz si�! Teren by� obserwowany od kilku godzin. Od chwili zamkni�cia platformy rekreacyjnej dla spacerowicz�w. Skupisko ska� po�o�one w jej po�udniowej cz�ci obsadzono snajperami, w jednej z dziupli kry� si� r�j Bezlitosnych, w g�rze kr��y� S�p. S�o�ce nad Implite zachodzi�o. Nie podali godziny. O zmroku. Nadchodzi� zmrok. Grupa odbiorcza: Urk-urkal, Sen i LottIna przyby�a gdy p�aszczyzna platformy skry�a ju� po�ow� s�o�ca. Zatrzymali si� na centralnej polanie i czekali. J�zory cieni coraz chciwiej liza�y ch��d wieczoru. O zmroku. Zmrok zapad�. Papieskich dostrzegli dopiero, gdy wyszli z lasu. By�o ich sze�ciu. Sze�ciu i Darsun. Zatrzymali si� pi��dziesi�t metr�w od b�ogos�awionych i zacz�li co� m�wi� je�cowi. B�ogos�awieni czekali. Startuj�c z tej odleg�o�ci mogliby odbi� Goota w trzy sekundy. Radiwill nie chcia�. Cholerny Radiwill. (Warunki wymiany nie by�y wcale takie straszne; kilka ust�pstw, kilka �y�.) - S�p jest nad nimi. - Daj spok�j. - Urk-urkal niedostrzegalnie poruszy� ustami. - Sekunda i trupy. - Jeste� zdegradowany. Wreszcie. Darsun ruszy� w ich kierunku. Szed� powoli, wyprostowany. R�ce kilkadziesi�t centymetr�w od tu�owia, twarz bez wyrazu, krok r�wnomierny. Sen zaryzykowa� spojrzenie w niebo. S�p wci�� tam kr��y�. Szlag by trafi� tego krwio�erczego Kostela. - Wycofaj go. - mrukn��. Bez odpowiedzi. Dwadzie�cia metr�w, pi�tna�cie. LottIna wysy�a swe dusze, po chwili przy��czaj� si� Sen i Urk-urkal. Papiescy s� pod maksymaln� kontrol�. Pi�� metr�w. Jeden z papieskich, brunet, si�ga do kieszeni. Nienormalny chyba. LottIna przygryza warg�. �R�aniec� - informuj� dusze. Kostel tego nie wie. S�p otrzymuje rozkaz i zaczyna si�. Grzmot przekroczenia bariery d�wi�ku. B�ysk pi�r, kt�re ju� w ziemi wznosz� zas�on� parali�uj�cej mg�y. Dzi�b otwiera si�. Huk. Ziemia wyrywana tonami wzlatuje w mrok. Z brzucha ptaka bucha pot�ny snop �wiat�a. Oczy pluj� ogniem. Snajperzy odpowiadaj� w tej samej sekundzie. Niewidzialne promienie dziurawi� padaj�ce ju� sylwetki. Bezlito�ni szar�uj� w ciszy. Setki metalowych punkcik�w wy�ania si� z nocy i natychmiast dopada ofiary. Straszliwe wy�adowania kalecz� oczy. Tam, gdzie stali papiescy zieje dziura, przez kt�r� wyziera mrok powierzchni planety. Platforma dygoce; r�wnowaga zostaje zachwiana. A potem wszystko ko�czy si� i opada cisza i wiecz�r. Spok�j. Sen otwiera oczy. Goot le�y obok z niedostrzegaln� dziur� w m�zgu. Nie leje si� krew. LottIna kl�ka nad nim. Wiatr przyciska jej cienk� sukienk� do plec�w Darsuna. - Dosta� z satelity - m�wi b�ogos�awiona. Sen kiwa g�ow�, odwraca si� i odchodzi z Urk-urkalem. Na skraju lasu, za jednym z drzew stoi Kostel. Nie patrz� w jego twarz, wszak jest ciemno... Z daleka dobiegaj� ju� syreny strat�w policyjnych. Drzewo jest r�wnie� ciemne i kiedy Kostel opiera si� o nie, zdaje si� z nim zlewa�. Mijaj� minuty, ale on si� nie decyduje. - Ja... - rzadko kiedy Kostel zapomina j�zyka w g�bie. Urk-urkal unosi lew� d�o�. Skomplikowany tatua�, kt�ry zdoby� podczas Odbicia jest teraz niewidoczny. - Nie wykona�e� rozkazu. - Przecie�... Z paznokci strzelaj� promienie o�wietlaj�c Kostela w tej samej chwili, gdy przecinaj� si� w jego gardle: Nad platform� zawisa strat wojskowy, zapalaj� si� �wiat�a weso�ego miasteczka i polana tonie w r�owej po�wiacie. Do LottIny podbiegaj� policjanci. D�ugi strat saper�w l�duje przy dziurze. Kto� ryczy w zaczynaj�cy si� gromadzi� przed bram� t�um. - Prosz� si� rozej��! Prosz� si� rozej��! - oczywi�cie, �e si� nie rozejd�. �Urk?� �Tak?� �Urk, on nie mia� przy sobie matrycy wiasku.� �Przeszuka�e� go dok�adnie?� �Dok�adnie. Nie ma. Oni ci�gle maj� to nagranie.� �Mo�e Przyjaciel Goota...� �Wiesz dobrze, �e nie m�g� k�ama�. Kto� rzeczywi�cie pi�knie to przewidzia� i nie po�a�owa� wiasku. Najwidoczniej nie byli to papiescy. Oni jedynie zwin�li Darsuna. M�j Przyjaciel m�wi, �e mogli specjalnie nas�a� tego Mirraha.� �Dla tych kilku ust�pstw?� �Widocznie nie mieli innej mo�liwo�ci. Co oznacza, �e Watykan spada.� �Mniejsza z tym... Teraz wa�ne jest tylko to, �eby ten kto�, kto ma matryc� mia� do nas jaki� interes.� �Tylko kto to jest?� Efrel podni�s� oczy znad �cie�ki i odgi�� zas�aniaj�c� mu widok ga���. Tak, to �apichonow odlatywa� zgodnie z poleceniem. Kuliste, szare maszyny pi�y si� ku s�o�cu. A zespo�u operacyjnego McSonna jak nie by�o, tak nie by�o. Zostali wi�c sami. McSonn, Guejer i jego pi�tnastu ludzi. Trup le�a� w dziwacznej pozycji, wygi�ty, jakby by� z gumy. �amali go ko�em...? - Kto� ich liczy? - spyta� Efrel breloczka. - Oko�o czterystu, jak na razie. - odpowiedzia� przez niego Guejer. - A ilu ich wszystkich powinno by�? - Przynajmniej dwa razy tyle. Ale trzeba si� liczy� z tym, �e by� weekend, a tu jest pi�kna okolica. McSonn ruszy� powoli, mozolnie wspinaj�c si� na zbocze doliny - prawie wszystkie platformy rekreacyjno-wypoczynkowe mia�y ten kszta�t. Przeszed� j� dooko�a i z powrotem na prze�aj; trup�w by�o tu niewiele, ale wszystkie oryginalne. Efrel omin�� powieszonego na w�asnych bebechach i wyszed� na l�dowisko. Wielki blok mieszkalny w kszta�cie. ostros�upa wisz�cy przed nim k�u� go w oczy blaskiem odbitych promieni. - W takim razie gdzie jest te brakuj�ce kilka setek? - Poj�cia nie mam. Trzeba b�dzie chyba zrobi� nalot na pobliskich satanist�w. - My�lisz, �e przylecieli tu po nich transporterami? - Widzisz inne wyj�cie? Efrel nie odpowiedzia�. Podni�s� z ziemi kamie� i wsiad� do stratu wy��czaj�c blokady. Wzni�s� si� i zawis� w powietrzu pomi�dzy platform� � budynkiem. Potem wyrzuci� kamie� i wychyli� si�. Nic. �adnego b�ysku, nic. - Cholera, Tarcza nie dzia�a! - Co? - Wy�lij kogo�, kto si� zna na tym dra�stwie do rozdzielni, niech to doprowadzi do porz�dku. Tylko �eby mi nie spieprzy� do reszty. - Ja si� na tym znam. - Nie. Ty we�miesz kilku ludzi i przelecisz si� na d�. Mo�e si� wreszcie doliczysz. McSonn wyl�dowa� na szczycie Pa�acu Rozrywki i w�a�nie szed� do stoj�cego tam stratu operacyjnego, gdy dopad�a go mg�a Radiwilla. - Pochwalony. - Pochwalony. Archanio� siedzia� za sto�em opieraj�c g�ow� na r�kach. - Jak wam idzie? - To zale�y w czym? - Mhm? - Zabitych mo�e si� doliczymy. - A �ywych nie ma potrzeby? - Ot� to. Najwi�ksza rze� stulecia. - Dotar� ju� tam tw�j zesp�? - Wlok� si� straszliwie. Dziwna rzecz, informaciak�w jako� nie wida�. - By� zamach na Mirraha. W�a�nie to �r�. Nie na d�ugo im wystarczy; wi�c po�piesz si�. - Co z Darsunem? - Kostel wszystko spieprzy�. - Szlag by to. A nagranie? - Nie ma. Trzeba b�dzie si� wykupywa�. Tylko u kogo? Mmmm... - pokr�ci� w powietrzu kubkiem katalli. Jakby si� waha�. - S�ysza�e� mo�e o Berrym? - Tym ze specjalnego? - Nie, Scott Berry, lat czterdzie�ci, podejrzany o kradzie� Wielkiej Relikwii, by�y cz�onek papieskiego Bractwa Czasu. We�miesz holoziarno przebite w m�zgu twojego stratu i przejdziesz si� po tej nekropolii. Musz� wiedzie� czy �yje. - M�g�bym wiedzie� dlaczego... - Nie, nie m�g�by� - Radiwill podni�s� do ust kubek katalli i znikn��. Typowe. - Podejrzany o kradzie� Wielkiej Relikwii! - prychn�� McSonna. Akurat. Cz�onek Bractwa Czasu i satanista...! Sze�� wielkich strat�w mkn�o w szyku obronnym nad Africanopolis. W najwi�kszym z nich skryty za oparciem jednego z foteli Canedon przygl�da� si� sprawnej akcji przeprowadzanej przez ochron�. W kilka sekund obezw�adnili, rozbroili i rozp�aszczyli na pod�odze Owasha. - A tak w�a�ciwie, co mu si� sta�o? - Nie wiemy, panie Canedon. - Haimalgk wzruszy� ramionami. - No to czego�cie si� na biedaka tak rzucili? - Canedon wsta� i z niesmakiem przypatrywa� si� Owashowi, kt�ry nie m�g� ruszy� nawet palcem. Haimalgk wsun�� spluw� do kabury pod pach�. - No... - zawaha� si� - zdradza� objawy... - Jakie objawy? - Dziwnie si� zachowywa�... - Yrughhh... k�yyyh... - st�kn�� Owash. - Pu�cie go, do cholery! Niech si� wyt�umaczy. Mo�e go z�b rozbola�, a dla was zaraz zacz�� zdradza� objawy. Goryle wstali z sekretarza Canedona. Owash przewr�ci� si� na plecy, pole�a� tak chwil� i sztywno usiad�. Twarz mia� jak�� tak�... Canedon wycofa� si� za fotel. - To nie w�a�ciciel tego cia�a m�wi - wymamrota� Owash ze wzrokiem wbitym w pod�og� i kamienn� twarz�. Goryle b�yskawicznie si�gn�li po bro� i uskoczyli za meble. Jeden z nich brutalnie zaci�gn�� Canedona za masywny barek. - Panie Canedon, skrytka 5483-23 w Sydney. Prosz� wykorzysta� zawarto�� wed�ug w�asnego uznania. Hgllkk... - Owash zaksztusi� si� chyba w�asn� �lin� i znieruchomia� oparty o �cian�. Canedon nacisn�� kolczyk. - Fred, sprawd� skrytk� 5483-23 w Sydney - rozkaza� cichym g�osem - Tylko ostro�nie. Sklnij zawarto��, O.K.? Kolczyk co� odpowiedzia�. Canedon nacisn�� go po raz drugi i zwr�ci� si� do Haimalgka. - Wyko�czcie go. Haimalgk skin�� d�oni�. Dw�ch goryli skrytych za kanap� podnios�o si� i wycelowa�o. W zupe�nej ciszy i spokoju seria ma�ych, niewidocznych igie�ek wbi�a si� w odkryty fragment sk�ry Owasha. Dziesi�� sekund p�niej nie �y�. - Mia�e� ich usun��, Jessri: - Tote� usun��em. To s� niedobitki. - Jessri spojrza� w d� - Istotnie, nie jest ich ma�o. Strat zakr�ci� zni�aj�c si� i t�um reporter�w k��bi�cy si� przed wej�ciem do platformy zebraniowej znikn�� im sprzed oczu. Przelecieli nad wielk� srebrn� muszl� wiec�w �migaj�c mi�dzy wisz�cymi majestatycznie maszynami porz�dkowych, zawr�cili i zn�w znale�li si� przed wej�ciem, tyle �e ni�ej. - Nie mo�na by si� dosta� tam tylnym. - Duer zada� retoryczne pytanie. - Panie pu�kowniku... - Siadaj na nich. To jedyne wyj�cie. Inaczej nigdy nie dostaniemy si� do tej platformy. Jessri pos�usznie zatrzyma� si� w powietrzu i zacz�� opuszcza� strat wprost na k��bowisko reporter�w. Przerzedzi�o si�. W�wczas Duer wyskoczy� i pogna� do wej�cia pilnowanego przez oddzia� porz�dkowych. - Pu�kownik Duer z VUS-a! Puszcza�! - rykn�� - mign�wszy im przed oczyma plakietk� i znikn�� w cieniu korytarza. Reporterzy wrzasn�li i pogalopowali za Jessrim. Nie mieli wi�kszych szans. W korytarzu czeka� na nich Rokotlik. Id�c obok zdawa� w p�mroku relacj�. Duer nienawidzi� tego zwyczaju, ale teraz rzeczywi�cie by�o ma�o czasu. - Dopad� go w korytarzu za sal� technik�w. Mirrah nie mia� �adnej mo�liwo�ci ratunku. Przed nim kr�tki odcinek �lepego korytarza i pok�j wypoczynkowy, za nim morderca. - Nie ma innego wej�cia? - �lepy zau�ek. - W takim razie jak ten zamachowiec si� tam dosta�? - Nie wiadomo. W ka�dym razie by� tam i zabi� go. - Jak? - Stig�a. - Dawka? - Maksymalna. Trup na miejscu. Wyuczone role. Obydwaj �wietnie wiedzieli kto zabi� Mirraha. Nigdy jednak nie by�o �adnych dowod�w, gdy tamci mordowali. - Jest co� nowego. Dochodzili ju� do sali technik�w. Tu roz�o�y�a si� grupa dochodzeniowa WS-a. Kilka os�b skin�o g�ow� w kierunku pu�kownika, reszta zaj�ta by�a prac�. - W tym korytarzyku i pokoju wypoczynkowym nie ma �ciany, kt�ra nie by�aby pokryta wiaskiem. Duer stan��. - Macie nagranie? - Nic z tego. Kto� tu dok�adnie wszystko wyczy�ci�. Ani jednego ziarenka. Pu�kownik u�miechn�� si� melancholijnie. - Ale kto� to ma. I na pewno to nie Zast�py filmowa�y swoj� robot�. Nareszcie kto� im do�o�y - westchn�� i pokr�ci� g�ow�. Oczywi�cie nie wierzy� w to. Nale�y jednak mie� nadziej�. Nienawidzi� Colloniego. Chyba od zawsze. Nie czu� w nim �adnego b�ogos�awie�stwa. Zreszt� nie w nim jednym, ale on by� najbardziej ironicznym wybrykiem losu, k�u�, przek�uwa� na wylot �wiat Radiwilla. Najgorsze by�o to, �e Colloni zdawa� sobie z tego spraw�. Wiedzia� bardzo dobrze, jak jego osobowo�� odbieraj� inni. Nic go to nie obchodzi�o. Albo tylko udawa�, �e nic go to nie obchodzi: Archanio� go nie rozumia�. I to najbardziej przera�a�o. - Nic nie macie na tych papieskich? Nienawidzi� te� tego jego u�miechu. - No... je�li ci tak na tym zale�y... Ca�y Colloni. Nowa generacja i diabli z ni�. - W tej chwili nie masz nic? - W tej chwili nie mam nic. Walczy� z papie�em. W co si� w ko�cu przekszta�c� B�ogos�awione Zast�py? Z�o ogarnia �wiat. Bez papie�a byliby niczym. Ale teraz, prosz�! Jeste�my silni! Jeste�my pot�ni, Znamy ten system. Uniezale�ni� si�. Trzyma� wszystkich w gar�ci. Oczywi�cie pozory, tak, pozory s� wa�ne. Nie mo�na pope�nia� starych b��d�w. Nie wolno zapomina� o tych pi�ciuset miliardach. Kurs wytyczony, maszyna puszczona w ruch. Ciekawe, czy to ju� Felgroom zaplanowa� tak� przysz�o�� Zast�pom? Radiwill? On ju� tu nie jest potrzebny, twarz i nazwisko, tyle. Cz�owiek zb�dny. Kimkolwiek by nie by�, jakikolwiek by nie byt, ju� nie zatrzyma tej machiny. I Colloni wie o tym. Colloni bardzo du�o wie. Straszny cz�owiek. W tych czasach on pasowa�by na miejsce Radiwilla. Z�o ogarnia �wiat. - Mam nadziej�, �e skl��e� Darsuna. Nie raczy� si� nawet zatrzyma� w drzwiach. - Tak, oczywi�cie - kurtyna powietrzna sykn�a za nim cicho. Godzin� p�niej gubi� agent�w Coll�niego na Wielkiej Platformie. Byli to zazwyczaj p�atni mordercy wynajmowani na miesi�c czy dwa, nie maj�cy z Zast�pami nic wsp�lnego. Radiwill nie mia� �adnych dowod�w, �e to Colloni ich nasy�a; Przyjacio�om dowody nie s� potrzebne. Pilnowa�o go trzech. Byli na straconych pozycjach, ich najemca wiedzia�, �e nie prze�yj� d�u�ej ni� miesi�c, a i to rzadko si� zdarza�o. Nie oczekiwa� od nich �adnych rewelacji. Byli jeszcze jedn� kul� u nogi archanio�a. Zreszt�... Radiwill czasami nasy�a� ich dwa razy tyle na Colloniego. Jednego zgubi� ju� w czasie przelotu, drugiemu nieoczekiwanie nawali� strat, a ostatni dosta� ataku serca i umar� cicho pod drzewem. Dalej by�o pusto i ciemno. Tu ludzie nie sprzeciwiali si� nocy. Alejka skr�ca�a i dochodzi�a do placu z �yw� rze�b� wodn�, teraz nieczynn�. W powietrzu sun�y cicho kule o�wietleniowe. Kwadrans po przej�ciu Radiwilla trupa min�� kolejny nocny spacerowicz. Okr��y� rze�b� powolnym krokiem i kiedy doszed� do archanio�a stwierdzi� z lekkim zdziwieniem: - Jeste�my sami. - Przyrzek�em. (B�ogos�awiony przyrzek�, a jednak sprawdzono. Archanio� nie dziwi� si�, nie sprawdza�. S�owu satanisty wierzono bardziej ni� s�owu b�ogos�awionego. Z drugiej strony - Radiwill dotrzyma� przecie� warunk�w. Ale z innej jeszcze strony... wywodzi� si� on z satanist�w.) - Wi�c? Satanista poda� mu ziarno. - To kopia. �wietnie zmontowana kopia. - Ten Mirrah to wasza robota? - ... - Taak... Okup? - Nie, nie. Wszystko masz tu wpisane. �egnaj. - �egnaj, Canedon. Kim jest ten Berry, �e Canedon zdecydowa� si� w�a�ciwie na wypowiedzenie wojny? Takie masakry nie by�y na porz�dku dziennym. Ba� si� tak bardzo, �e mimo haka na zast�py (jak to. si� sta�o, i� papiescy i satani�ci nie zetkn�li si�?) podj�� tak� decyzj�...? Wymordowa� ca�� Implite. Kiedy teraz na nie patrzy�, nie wydawa�o si� martwe. Twory cz�owieka tak bardzo przewy�szaj� jego samego, �e nie wyczuwa si� r�nicy, gdy odejdzie tw�rca. Przesz�o ju� po�udnie i powietrze zdawa�o si� zastyga� w tych rozci�gni�tych godzinach lata. Upa� panowa� w tej okolicy od kilku dni. S�o�ce dobrze musia�o przypatrze� si� zw�okom. Radiwill potrz�sn�� g�ow�. Czasami nachodzi�y go my�li pozbawione zupe�nie sensu. Pami�tka po kuracji, jak� przeszed� u Nieja. A m�wi�, �e nie pozostawi �lad�w. Wszystko pozostawia �lady. Spikowa� wprost na klejnot zawieszony nad puszcz�. W ostatnim momencie poderwa� maszyn� i mi�kko usiad� na szczycie ostros�upa. Ju� po tym mogli pozna� kim jest. Tylko Zast�py, wojsko, policja, porz�dkowi i nieliczni bogacze mieli zdj�te blokady. A teren by� zablokowany dla wszystkich. MeSonn dzia�a� z polecenia rz�du. Wi�c b�ogos�awiony. A kt�ry b�ogos�awiony lubi ryzykowa� �yciem? Tak, tak, z Radiwilla te� by� niez�y orygina�. W�a�nie wyprowadzano wi�ni�w z transportera. Oficjalnie trupy. Dziesi�tki ich przetrzymywa�y Zast�py w swojej wie�y. Archanio� przy��czy� si� do oddzialiku konwojowanego przez dw�ch b�ogos�awionych. Sk�onili lekko g�owy. - Dawniej archanio� by� jak B�g. Cholera, teraz B�g jest jak archanio�. Dawniej szacunek... Radiwill potrz�sn�� g�ow� po raz drugi. �Za cz�sto uciekam do dawniej.� - Retrospacja? - spyta� m�odego, na oko trzydziestoletniego b�ogos�awionego. - Retrospacja. Sp�yn�li szybem rozci�gni�ci w d�ugi �a�cuch. Jeden z konwojuj�cych, lec�cy pierwszy, zatrzyma� si� na wyst�pie i wychwytywa� kolejno wi�ni�w. - Otrzyma� pozwolenie? B�ogos�awiony wzruszy� ramionami. Archanio� nie pyta� wi�cej. Prowadzony przez dusze przyjazne trafi� do wielkiej sali b�d�cej przed masakr� Sal� �mierci, a i teraz nie by�o tu zbyt rado�nie. Maszyna retrospacyjna sta�a w k�cie, przy �cianie siedzieli oczekuj�cy swego losu wi�niowie, jeden pod��czony be�kota� co� w m�kach, najwyra�niej si� ko�czy�, przesz�o�� odp�ywa�a od niego. Na platforemce towarowej le�a�y zw�oki poprzedniego retrospacjowanego, nast�pne ju� przygotowywano. Nie wyrazi� zgody, lecz widocznie nie mia�o to wi�kszego znaczenia. - A, Charles! Chyba nie masz nic przeciwko retrospacji? Co? - Ilu ju� wyko�czy�e�? - Z dziesi�ciu? - A gdybym teraz zabroni�? - Nie zrobisz tego. - Dlaczego? - W�wczas musia�bym ci� zabi�. � na moje miejsce przyszed�by~ Sen, kt�rego uwa�asz za jeszcze bardziej przesi�kni�tego z�em ni� ja. - McSonn przepraszaj�co roz�o�y� r�ce. Trudno jest co� ukry� w�r�d telepat�w. (A co by by�o gdyby jednak zabroni�? Interesuj�ce pytanie.) - Powiedzieli co�? - Jak zwykle. Pojedyncze obrazy. Odczyt prze�l� ci jak sk0�czymy. Na razie wygl�da to na zaplanowan�, doskonale przeprowadzon� akcj�, na zimno, perfekcyjnie. - I naprawd� nie by�o tu Berry�ego? - Ju� m�wi�em. Co ci tak na nim zale�y? Co to za bujda z t� Wielk� Relikwi�? - Udowodnij, �e bujda, zrobisz mi przys�ug�. - Co przecie� satani�ci szturmowali katedry. Od��czono trupa i maszyna wessa�a w siebie umys� kolejnego wi�nia. Platforemka cicho przemkn�a obok nich. - Mo�na by tak powiedzie�. Z tym, �e to na pewno nie Relikwie powypruwa�y z nich flaki. Nie ty jeden u�ywasz retrospacji. - No i? - Zblokuj nas. Efrel kr�tko waha� si� i wykona� polecenie. Przestrze� wok� nich zmatowia�a i zacz�a cicho dudni� g�osami rozmawiaj�cych. - Satani�ci bronili Relikwii. - Satani�ci Canedona? Archanio� skin�� g�ow�. - Ho, ho, zn�w mamy nowy od�am. - B��d. - Pr�bujmy dalej. - McSonn zacz�l hu�ta� si� na pi�tach, a �e nie mia� imponuj�cego wzrostu, musia�o to dziwnie wygl�da�. - Kl�twa warunkowa i samotny m�ciciel. - Lepiej pogadaj z Przyjacielem. McSonn podni�s� palec do g�ry. - Po raz trzeci i ostatni - mrukn��. - Berry kradnie Relikwi�, Berry jest wielki cz�owiek - Efrel pokiwa� palcem - Canedon jest przeciwny. Powody, wielki znak zapytania. Archanio� smutno pokiwa� g�ow� ma�puj�c McSonna. - Zdejmij blokad�. Skln� t� rozmow�. - Wielki znak zapytania. Czemu ty... - Czemu pozwoli�em ci na retrospacj� - oznajmi� Radiwill sufitowi. - A-ha. - powiedzia� wolno Efrel i zdj�� blokad�. - �eby� nie by� zaskoczony, stary konserwatysto. Zumak i Glatiel pojedynkuj� si�. - Wiem - istotnie wiedzia�. Ju� od dw�ch minut odbiera� b�l Zumaka. - Przykro mi, archanio� Radiwill jest nieobecny. Papie� szed� dalej, kolumnada sko�czy�a si� i teraz mg�a ukazywa�a skrawek placu. - Wiem, prawie zawsze jest nieobecny, ale dla mnie m�g�by zrobi� wyj�tek. Rzeczywi�cie, m�g�by. Nie cz�sto zdarza�o si�, �eby papie� osobi�cie b�bni� do Zast�p�w. - Jeszcze raz powtarzam, �e jest mi przykro - Colloni u�miechn�� si� upiornie. - Lekcewa�enie jakie... - Przepraszam, �e przerywam - Colloni wcale nie wygl�da� na to, i� przeprasza - ale archanio� znikn�� trzy dni temu i ja pe�ni� tymczasowo jego funkcj�. Prosz� m�wi�. Przez minut� papie� sta� nieruchomo wpatruj�c si� w dal i milcz�c, potem westchn��, troch� nazbyt teatralnie jak na gust Colloniego, i spyta�: - Wi�c posiadasz wszelkie pe�nomocnictwa archanio�a? - Nie wszystkie, ale wi�kszo��, owszem. Prawd� m�wi�c nie s�dz�, aby mia� nie wr�ci�. - Tak, ale p�ki go nie ma, prosi�bym ci� o podj�cie si� pewnego zadania, z tym. �e b�dzie to zadanie tylko dla ciebie, b�d� Radiwilla, je�li wr�ci. Raczej dla ciebie, bo chcia�bym... zale�y mi, �eby wykonano je szybko, bardzo szybko. Zosta�em powiadomiony skandalicznie p�no, a i podj�cie decyzji nie by�o... hm... - Oczywi�cie, podejmuj� si� zadania. Postaram si� wykona� je jak najszybciej. - Tak... to dobrze. I prosz� o maksymaln� dyskrecj�, nawet w obr�bie Zast�p�w. Tylko ty mo�esz wiedzie�... - Mog� wiedzie� co? Przejd�my do konkret�w. Papie� jui nie waha� si�. - Niejaki Scott Berry, by�y cz�onek Bractwa Czasu... Z tego, co wiedzia�, tereny te zajmowa� jeden z licznych od�am�w jugetran�w. Przygotowa� si� na to. Tak, jak wi�kszo�� sekt i ta nie zwraca�a uwagi na ubi�r. Cechy charakterystyczne stroju wynika�y nie z jakich� nakaz�w religii, lecz z samej przynale�no�ci do sekty, z tego, co ona zmienia�a w cz�owieku. I tak: szaro�� by�a barw� neosatanist�w, pastele terfaberg�w, biel isman�w, a ziele� jugetran�w. �mier� by�a dla nich zielona. Wi�c i on ubra� si� na zielono. Niezbyt wierzy�, �e co� mu to da, ale wola� si� zabezpieczy�. By� to wczesny od�am ziemski, zachodni. Co� w tym stylu wykszta�ca�a pr�dzej czy p�niej ka�da religia. Ci,. kt�rym wymodlona przysz�o�� po�kn�a rzeczywisto�� schodzili v d�, na zakazan� ziemi�, uciekaj�c przed �wiatem, lud�mi i Zast�pami. Po�ywienie i niezb�dne towary dowozili im inni wyznawcy, �yj�cy jeszcze w normalnym spo�ecze�stwie. W wyniku zastraszaj�cej umieralno�ci w�r�d patroli, powierzchnia Ziemi (z wyj�tkiem Rezerwat�w) by�a w�a�ciwie oddana w ich w�adanie. Niebezpiecze�stwo grozi�o im tylko ze strony Zast�p�w, ale te mia�y wystarczaj�co du�o roboty i bez szukania k�opot�w na Ziemi, a przecie� tam nikomu nie wadzili. Radiwill musia� zmieni� t� tradycj�. Pi�tego dnia przeczesywania terenu przyjazne dusze powiadomi�y go o zbli�aniu si� dwu ludzi. Wzorzec Berry�ego, kt�rego wyuczy� si� na pami�� z ziarna Canedona, nie pasowa� do �adnego z nich. Kiedy byli dwadzie�cia metr�w od niego, mia� ju� pewno��, �e s�, jugetranami. Wi�c musieli umrze�. Ich zmarli wyczuli go znacznie wcze�niej, ale chroniony przez dusze nie ujawnia� swej osobowo�ci dop�ki nie znale�li si� tu� obok niego. Dusze j�kn�y i zacz�y przeprasza�. Zaszele�ci�y li�cie. Ziele� wch�on�a ziele�. Wiedzieli. Nie b�dzie �atwo ich dopa�� w tej g�stwinie. Radiwill przylgn�� do chropowatej, wilgotnej kory wielkiego drzewa - i wkr�ca� powoli w umys� informacje przekazywane przez dusze. Rozdzielili si�. Zachodzili go z dw�ch stron. Znali puszcz�. Nie s�ysza� najmniejszego szmeru. Musi polega� ca�kowicie na duszach. A poza tym... to prawie szale�stwo! Walczy� z jugetranami w ich �ywiole. Czuwamy, czuwamy, pomy�lowiedzia�y przepraszaj�co dusze. I co z tego. Poczu� jak m�ode ga��zki wciskaj� si� mu w sk�r� szyi. Skl�� je natychmiast. Usch�y w kilka sekund. Lecz krzak, taki ma�y, ciemny, przycupni�ty w�r�d pot�nych korzeni, ten krzak sczepi� si� ze sk�r� i ssa�. Zamigota�o t�cz� powietrze i pojawi� si� Kiatliokulah, kl�cz�cy, z w�osami jak szat�, rozrzuconymi na ziemi. Rozgniataj�c szybko serce chwilowego krzaka Przyjaciel cicho powiedzia�: - To kap�ani. I rozp�yn�� si�. Radiwill natychmiast odskoczy� i stan�� na wielkim, omsza�ym kamieniu, z trzech stron os�oni�tym wysokimi skalnymi �cianami. Z czwartej sun�y ku niemu powoli, lecz wytrwale pokr�cone ro�liny, krzaki i grzyby. Zdawa�o si�, �e s�o�ce zasz�o. Drzewa pochyli�y si� rozci�gaj�c w g�rze zas�on�. Cie� sp�yn�� na ziemi�. Dusze zaszepta�y co� niezrozumiale, jak zwykle, gdy musia�y wch�ania� szcz�tkowe ilo�ci zb�dnego strachu Radiwilla. Dw�ch ludzi przed nim. Nadchodzili kap�ani. Schodzili si� powoli. Qees, jak zawsze, pierwszy st�kn�� i zwali� si� w Mi�k�. Maszyna sykn�a i obj�a go swymi czarnymi ramionami. Potem Dutarly, �wietnik i Ogon. Milczeli. Kontrola odezwa�a si� na p� godzin przed startem. - Grupa trzecia. Post�pujecie wed�ug punktu drugiego. Popatrzyli po sobie. - Implite - mrukn�� �wietnik: Dutarly skin�a wolno g�ow�. Od czasu obci�cia swych d�ugich, czarnych w�os�w jej twarz sta�a si� jeszcze bardziej smutna. Mi�ki splun�y na nich crombinezonami, na ko�cu wciek�y he�my. Kiedy wszyscy wtopili si� w szaro�� �cian, Ogon wyj�� los�wk�. - Nie - zagrzmia� basem Qees. - Chc� zobaczy� to cholerne Implite. Ogon spojrza� na nich po kolei, a kiedy skin�li przyzwalaj�co, westchn�� i schowa� urz�dzenie. Nie za�o�y si� dzi� z nikim, jaki obszar b�d� penetrowa�. G�o�nik pisn��, �ciana rozsun�a si� i wyszli na platform� startow�. Podobni do o�y�ych kamieni, szarzy w szaro�ci, o rozmywaj�cych si� kszta�tach, z kanciastymi naro�lami, wielkimi g�owami, czterema wy�upiastymi oczyma. Crombinezony nie by�y pi�kne, chodzi�o o skuteczno��, a tego nie mo�na by�o im odm�wi�. Mimo to, niewielu ludzi prze�ywa�o te kilkadziesi�t patroli wystarczaj�cych, by sta� si� bogaczami. �Koliber�, bardziej podobny do p�aszczki, ju� na nich czeka�, By� mat� maszyn�, wchodzi�o we� maksimum pi�ciu ludzi i nie zostawa�o wi�cej miejsca. �wietnik zasiad� przed g��wnym sterownikiem, Qees i Dutarly wcisn�li si� w fotele szturmowe, Ogon troch� wy�ej, z ty�u, siad� za konsol� dzia�a czasowego. W�az z niedos�yszalnym skrzypem zlepi� si� ze �cianami. Jak zawsze, poczuli si� na t� jedn� minut� wielcy, bezpieczni, pot�ni, zatopieni w p�ynnym spokoju, a potem nagle sterownik wyprowadzi� ich z sali i pomkn�li nad puszcz�, nad wrogiem. �Koliber�, jak crombinezony, wtopi� si� w t�o i po chwili niewidziani przez nikogo po�ykali kilometry i strach. Po Implite nie by�o ju� �ladu. Rano przylecia�y wielkie holowniki, powietrzne kraby, wbi�y si�. odn�ami w;budynki i platformy i odp�yn�y w blasku poranka zabieraj�c znad doliny jej klejnot. Nic nie wskazywa�o na to, �e �yli tu kiedy� ludzie zawieszeni w codzienno�ci, i �e kiedy� ni� urwa�a si�. �Koliber� na moment zawis� nieruchomo w miejscu, gdzie wczoraj wisia� pa�acyk jakiego� milionera, sp�yn�� w opary lasu i zacz�� kr��y� jak s�p. Patrol by� loteri�, szarzy po odlocie z bazy robili praktycznie co chcieli, w jaki spos�b i gdzie - to nie by�o wa�ne. - Jaka� grupa na dole - mrukn�� �wietnik. Ogon ju� mia� j� na celowniku. - Wali� z g�ry� - spyta�. - Na rozgrzewk� - w powietrzu dow�dc� by� �wietnik. Ogon odpowiedzia� twierdz�co na pytanie sterownika dzia�a. Ze znieruchomia�ego na moment pojazdu szeroka smug� ciemno�ci run�a w d�. Drzewa rozsypa�y si� w proch, ro�liny zmieni�y si� w popi�, ziemia sczernia�a. Uderzenie czasowe trwa�o niewielk� cz�� sekundy i by� to naprawd� pot�ny strza�. Jednak kilka figurek ludzkich skupionych wok� nieistniej�cego ju� ogniska przetrwa�o. W sekund� po nieudanym ataku �Koliber� roz�o�y� skrzyd�a i dwa ma�e punkciki spad�y na ziemi�. - Po-oszli. Pierwsza dotkn�a ziemi Duterly. Fotel natychmiast wypu�ci� j� stawiaj�c zas�on� dymn� i siek�c ig�ami laser�w we wszystkich kierunkach. Dw�ch ziemnych upad�o. Zosta�o siedmiu. Rzucili si� do ucieczki w r�nych kierunkach. Niejako automatycznie Duterly odstrzeli�a kul� stigie�. Odprowadzaj�c wzrokiem dwa wypuszczone pociski sun�a na rozdbitach za uciekaj�cymi. Stig�y dopad�y ziemnych parali�uj�c ich na miejscu. Tylne �lepi� he�mu dostrzeg�o kobiet�, kt�ra jeszcze przed strza�em oddali�a si� od ogniska. Duterly obracaj�c si� w jednym z gigantycznych, przeciwnych fizyce skok�w, pos�a�a z kolan salw� Czerwieni. Najbardziej zab�jczy z Kolor�w op�ta� ziemn�, gdy szara mordowa�a mackami crombinezonu dwie nast�pne osoby. Qees skorygowa� miejsce l�dowania fotela zagradzaj�c drog� pi�temu z uciekaj�cych. Za�atwi� go fotel, Qees jednym lotoskokiem dopad� nast�pnego. Dotkni�cie jego d�oni spali�o ziemnego na popi�. Ostatni gin�� rozgniatany przez �Kolibra�. Fotele ze szcz�kiem wskoczy�y w swoje miejsca, Duterly i Qees zaraz po nich. �wietnik poderwa� pojazd przy�pieszaj�c. Koniec akcji. - Eee-uhe...! - zawy� Ogon. - Pi�knie... - Dziesi�cioro. - Dwa tysi�ce jak nic. - Na cztery. - M�j fotel co� nie tego - Start nawala... - Patrz, ilu teraz jest zbezczasowanych. - Cholera, rzeczywi�cie; tamci w Leesporte... - To kogo ja w ko�cu mog� ubi� tym starym gratem? - rozgoryczony Ogon uderzy� w obudow� celownika, z kt�rej p�atami schodzi�a czarna farba. - Nie szapaj. Robimy ko�o po zboczaeh. - Jugetrani? - No... - Nie w�a�cie przypadkiem w las. - Ogon b�dzie musia� pokosi�. - Ogon pokosi - westchn�� strzelec. - Byle was nie skosili. Ostatnio byli si�dmi na Fioletowej. - Ty wierzysz w te listy? - Po co� je robi�... Po pierwszej akcji odblokowywa�o ich. Musieli si� wygada�; to nawet nie nerwy, s�owa, s�owa ich d�awi�y. Gdyby nie to, �e �wietnik znacznie zwolni�, nic by nie dostrzegli. Ekrany wewn�trzne i zewn�trzne zwodniczo migota�y, szperacz sterownika milcza�, dzia�a te�, nic, spok�j. To Og�n zauwa�y� swoim zwyczajnym okiem. Wielkie, roz�o�yste drzewo; znacznie przerastaj�ce inne, zadrga�o w bezwietrznym powietrzu, skurczy�o si�, si�gn�o pot�nymi konarami w d�. - Stop! Drzewo zmala�o jeszcze bardziej, prawie nikn�c mi�dzy konarami innych. - Co tam si� dzieje? Ogon nakierowa� dzia�o. - Sterowniki nic nie pokazuj�? - Nic. - Jugetrani? - C� by innego? �wietnik by� niezdecydowany. - Schodzimy? - Jasne - to g�os Duterly. - To nie mo�e by� byle kto. Sta�a os�ona... Nie wiem, nie b�dzie to �atwe. - Ko�. Ogon uruchomi� dzia�o zataczaj�c ko�o i niszcz�c w ten spos�b ro�linno�� w promieniu kilometra. (Dla puszczy nie mia�o to wi�kszego znaczenia. Ziemni w ci�gu kilku dni rozci�gali j� kryj�c zniszczone przestrzenie. Nie pozostawa� najmniejszy �lad.) Ziemni nie odczuli w og�le strza�u. �wietnik spikowa� i odpali� szturm�wki. By�o ich trzech i Duterly z przera�eniem spostrzeg�a, �e salwa fotela przesz�a przez nich jak przez mas�o i nie wyrz�dzi�a szkody. Qees by� dopiero w po�owie drogi. W czasie akcji wszystko dzia�o si� przera�liwie powoli. Dziwnie si� zachowywali. Jeden natychmiast rzuci� si� w kierunku Duterly, drugi na trzeciego. Bili si� mi�dzy sob�! Odskakuj�c z kierunku biegu jitgetrana zobaczy�a, i� drugi zielony pada z rozerwan� implozj� g�ow�. Trzeci osobnik.(zbli�enie) schowa� co�, co przed chwil� mia�o z metr d�ugo�ci i l�ni�o w blasku s�o�ca. Nast�pnie mign�� tylko jak rozp�dzony strat w sekund� dopadaj�c walcz�cego z Czerwieni� jugetrana, uchyli� si� przed czym� niewidzialnym, a kiedy ziemny znikn��; obr�ci� si� i uderzy� r�k� w powietrze. W�a�nie wyl�dowa� Qees, kiedy pojawi� si� z powrotem jugertanin, a d�o� walcz�cego z nim ziemnego tkwi�a w jego klatce piersiowej. Duterly wycofa�a Kolor, jednak za przyk�adem Qeesa wys�a�a kul� stigie�. - Co robisz? - wyszepta� Qees. - On jest z Zast�p�w. - Co? - Z B�ogos�awionych Zast�p�w. - Sk�d wiesz? - Wiem. Widzia�am - tak naprawd� to jedynie przypuszcza�a. Nagle urwa� si� ci�g�y cichy pisk. Spojrzeli w g�r�. �Koliber� spada�. Grzmotn�� w ziemi� sto metr�w od nich. Hukn�o z lekkim op�nieniem. Bia�y py� osiad� na crombinezonach. - Co jest...? - nie dopowiedzia� do ko�ca. Charkot st�umi� s�owa. Promienie, kt�re wystrzeli�y z d�oni b�ogos�awionego, by�y niewidoczne, ale zw�glony materia� na piersi Qeesa m�wi� sam za siebie. Inna rzecz, �e crombinezony mia�y by� teoretycznie odporne na laser. B�ogos�awiony ich mordowa�. Ta my�l dotar�a do m�zgu Duterly, dopiero gdy skry�a si� w p�mroku puszczy. Rzuci�a si� od razu do ucieczki wystrzeliwuj�c wszystkie stig�y, wszystkie Kolory, wszystko, co mog�a wystrzeli�. Mia�a nik�� nadziej�, �e powstrzyma to na chwil� b�ogos�awionego i chyba jej si� uda�o. Chyba. Znalaz�a si� w kr�lestwie jugetran�w. Sama, bez towarzyszy, bez pojazdu. Na sygna� wys�any automatycznie przed kilkoma sekundami zapewne ju� zareagowano, lecz musia�o to potrwa�. Odlecieli od bazy �adny kawa�ek, a nie, istnia�y nieograniczone rezerwy szarych, czekaj�cych tylko na sygna� do startu. Gdyby znajdowali si� na trudniejszym terenie: a ich grupa mia�aby na koncie mniej ziemnych, w og�le by ich nie szukano. Czas pracowa� dla niej, ale tymczasem musia�a ucieka�, byle dalej od tego miejsca, byle dalej od tego cz�owieka. B�ogos�awiony ich mordowa�! Gnaj�c jak szalona na rozdbitach, slalomem mi�dzy pniami drzew, pr�bowa�a sp�ta� sw�j strach. Nigdy nie by�a specjalnie odwa�na, nauczy�a si� jednak przez te wszystkie lata redukowa� strach do minimum, tak, by nie przeszkadza� jej, by ledwo go zauwa�a�a. Strachu nie mo�na lekcewa�y�, nie mo�na tak po prostu odrzuci�. Strach by� cennym zmys�em, znacz�cym nieraz wi�cej ni� ca�a ta aparatura. Byt potrzebny. Wiele rzeczy by�o potrzebnych w jej zawodzie. Albowiem dla Duterly by� to zaw�d. Nie chwilowe zaj�cie, niebezpieczne, lecz �wietnie p�atne; kr�tka droga do bogactwa. Dla niej by�a to normalna praca. By�a jedn� z dwudziestu dwu os�b, kt�re pracowa�y w patrolu d�u�ej ni� jeden kontrakt. Trzeci rok. Ponad milion na koncie. Dlaczego to robi�a? Chcia�a pope�ni� samob�jstwo? Pokuta? Wy�ycie si�? Kiedy� polecia�a do telepaty psychiatry, �eby odpowiedzia� jej na to pytanie. (Poniek�d by�o to g�upot� z jej strony; robi�a, to, co robi�a, poniewa� nic innego nie potrafi�a dobrze robi�. Mo�e nie by�o to wystarczaj�ce wyja�nienie; ale...) Zwr�ci� jej pieni�dze za seans twierdz�c, i� �eby spe�ni� jej �yczenie musia�by z�ama� prawo. Spyta�a co ma na my�li. Odpar�, �e musia�a by doprowadzi� do szale�stwa jej pod�wiadomo��. Kim wi�c w ko�cu jest? Wariatk�? Sadystk�? Masochistk�? Wzruszy� ramionami. Zatrzyma�a si�. Baterie zaczyna�y si� wyczerpywa�. Nie mog�a tak gna� bez ko�ca. Za chwil� powinien pojawi� si� strat ratunkowy. Unios�a g�ow�, wyt�aj�c troje swych przednich oczu. Niebo na razie by�o czyste. Czeka�a. Nie dostrzeg�a Kiatliokulaha, kt�ry zmaterializowa� si� w ci�gu kilku milionowych cz�ci sekundy. Kiedy wiadomo�� o nim w�drowa�a przez he�m do nerw�w Dutarly, n� Przyjaciela wnika� w jej szyj�, spijaj�c krew z cichym sykiem. Kiatliokulah sta� na powalonym przez burz� drzewie, musia� si� pochyli�. Bia�a kurtyna jego w�os�w zas�oni�a pomarszczon� twarz. I bardzo dobrze. Wieczni - miano to nadano ludziom, kt�rzy korzystaj�c z Maszyny Ruftriechiego (patrz Ruftriechi, Alexarrder) przenie�li si� w przesz�o��. Wraz z cia�em przenie�li i dusze, jednak w chwili powrotu cia� nast�powa� efekt KarKuDiego (patrz Odbicie). Podr�uj�cy powraca� do swojego czasu, lecz jego dusza stworzona przez swoiste Odbicie �y�a nadal w czasie opuszczonym przez podr�nika. �y�a samodzielnie przez czas dziel�cy moment opuszczenia przesz�o�ci przez Wiecznego do momentu jego narodzin. Z chwil� narodzin nast�powa�o w�a�ciwe Odbicie, co s