Jacek Dukaj Opętani Ciało, którego użyłem do skoku, dzięki któremu zamknąłem pętlę nazywacie Jamesem Woppatim. Teraz wiecie kogo przeklinać. Mnie to nie przeszkadza. Proszę. Ale tak naprawdę jestem tylko mimowolnym sługą Tego, Który Nie Ma Imienia. Służę mu wiernie, bo inaczej nie mogę, od niezliczonych tysiącleci, albowiem nie mają one początku ni końca. Niezmierzona jest jego potęga i nieznane zamiary. Ja jestem jedynie sługą. Oczywiście mógł go nie przyjąć. Naprawdę nie powinien. Sama propozycja spotkania była wystarczająco bezczelna, by ją całkowicie zlekceważyć. Samo spotkanie wystarczająco niebezpieczne, by je odrzucić od razu. W cztery oczy z wysłannikiem Canedona - do tego nie mogło dojść. Doszło. - Tak, tak, proszę usiąść. - Żeby nie było nieporozumień. - Shenedon siadając splótł dłonie na brzuchu. Nie miał żadnego neseserka, nic z rzeczy, które nierozerwalnie łączyły się z jego zawodem. - Firma antysądowa, w której pracuję, aktualnie zajmuje się interesami pana Canedona. Nie robimy tego z przekonania i wszystkie motywy, o których pan zapewne pomyślał, nie wchodzą tu w grę. Ja wykonuję jedynie polecenie klienta i nie jestem nim w żadnym stopniu osobiście zainteresowany. Mam nadzieję, że to jest jasne. - Tak. Dla mnie, tak. - Wiem. Wiem, panie Radiwill, i nawet się zdziwiłem usłyszawszy pana zgodę. Raczy pan o tym pamiętać: to pan ją wyraził. - Zdaję sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji tego spotkania, może i lepiej niż pan. Już w tej chwili szukają mnie trzy osoby, proszę więc mówić. - To, co teraz powiem, zapomnę w ciągu godziny. Życzył sobie tego pan Canedon, było to warunkiem, od którego nie chciał odstąpić... ...Pochylając głowę Radiwiil wpełzł w mózg Shenedona, odnalazł śpiącego jeszcze potworka i wycofał się, nim twarz uniosła się z cienia na tyle, aby skurcz bólu rozszczepienia mógł być widoczny. - ... pomimo znacznego wzrostu kosztów. Przekazuję. Scott Berry znajduje się w miejscowości Implite lub w jej okolicach, jest sam, ukrywa się i przystąpił już do pracy. Materiał udało mu się zdobyć mimo usilnych starań podwładnych Canedona. Shenedon podniósł się. - Jak pan widzi, nie było tego dużo. Żegnam. - Zaraz...! - Nic więcej nie wiem o tej sprawie, powiedziałem już wszystko. Żegnam. Shenedon wyszedł. Radiwill zaskoczony i zdumiony założył ręce na kark i wpatrzył się w przestrzeń. W życiu nie słyszał o żadnym Scotcie Berrym. Nie miał pojęcia jaką pracę on rozpoczął, jaką moc posiada, iż udało mu się pokonać satanistów i dlaczego sądzą oni, że w tej sprawie Zastępy sprzymierzą się z nimi. Albo to nowy chwyt Canedona, albo informatorzy Zastępów ogłuchli i oślepli. Junel, nadzorujący ich pracę zdziwił się nie mniej niż sam Radiwill. - No niee, takiej afery nie mógłbym przeoczyć. Na pewno blef. - To co? Zupełny spokój, tak? Nic, cisza? - Aż tak dobrze to nie. W poprzednim miesiącu były cztery napady na kościoły z Wielkimi Relikwiami. - Sataniści? - Prawdopodobnie, księża nie są zbyt rozmowni. Trupami wkoło jak posiał. Wszyscy od kilkunastu lat nie prześwięcani. Za czwartym razem udało im się nawet wedrzeć do środka, ale Relikwii nie dostali. - Kiedy to było? - Szesnastego. - Potem spokój? - Raczej tak... - A co macie na tego Berry’ego? - My nic. Trzeba by się włamać. Tradycyjnie. Radiwill odwrócił się od okna, wielkiego, wykonanego z niezauważalnego materiału, sięgającego od sufitu do podłogi. Prawie zawsze rozmawiając stał odwrócony tyłem, wpatrzony w miasto i puszczę pod nim. Wydawało się, że tkwi na samym krańcu przepaści. - Co to znaczy tradycyjnie? - Jak poprzednio... - Jakie poprzednio? Nie było żadnego poprzednio. - Tak. Rozumiem. Junel szybko wyszedł. Archanioła zawsze dręczyło, że musi uciekać się do takich metod. Wiedział, że nie mają innego wyjścia, prawa nie zmienią, niemniej nie lubił myśleć o jego łamaniu. Szepnął na wywoływacz i dogrzebał się wiadomości o tych napadach. Ostatnia była katedra w Cosmio. Zabębnit. „Po co to robisz?” „Nie wiem. Tak jakoś...” „Domyślasz się czegoś?” „Nie, nie...” „Więc czemu?” „Nie wiem. Daj mi spokój!” Przyjaciel zamilkł. (Później Radiwill tłumaczył sobie, że podświadomie musiał skojarzyć pewne fakty. Nie wierzył w to. Nie mógł pozbyć się uczucia, iż podsunięto mu ten pomysł. Kto? Nikt. Po prostu: podsunięto.) Mgła dopadła biskupa Cosmio minutę potem. Znał Radiwilla dość słabo i bardzo starał się, żeby tak zostało. Nie okazał tego po sobie ujrzawszy w słupie mgielnym postać archanioła. Nigdy nie okazywał po sobie niczego. Przychodziło mu to z łatwością, albowiem nie posiadał twarzy. - Pochwalony... - Pochwalony... Zdarło mu ją żywcem, starając się, by nie wykrwawił się przy tym na śmierć i nie stracił przytomności. - Mam małą prośbę do księdza biskupa. - Nie słyszałem jeszcze, by jakakolwiek twa prośba była mała. Był ślepcem, półżywym,.głuchoniemym ślepcem, kiedy znalazł go patrol. - Ostatnio zdarzył się u was przykry incydent... - Istotnie. Przykry incydent... Mógł kazać zrobić sobie drugą twarz, taką samą jak poprzednia. Nie chciał. Nie chciał już prawie nic. Sztuczny cień kaptura krył prymitywne mechanizmy zastępujące zmysły. Umartwienie? - Podobno sataniści nie zdobyli Relikwi? - Podobno? Jej moc zatrzymała ich. Dotarli do sanktuarium, lecz nie dostali niczego. - Ksiądz biskup jest tego pewien? - to już był wyraźny podszept od Przyjaciela. Uchwycił on jakąś nić i poczuł smak zmian. - ... - Bardzo proszę sprawdzić. Radiwill był jednym z nielicznych błogosławionych, którzy potrafili się jeszcze przed kimś ukorzyć. Młodzi, nowe nabory nie posiadali tej umiejętności. Kiedyś archanioł uwarunkował rekrutację od tej zdolności. Tamten rok był rokiem bez kandydatów. Zastępy nie były symbolem pokory. Już dawno zatraciły swój pierwotny charakter. Z usługowej organizacji przekształciły się w sturękiego potwora w mniejszym lub większym stopniu sprawującego kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia. Kolonie zakładane w ciągu ostatnich dwu wieków były całkowicie uzależnione od Zastępów. Ich filie na tych planetach były prawdziwymi rządami i reprezentantami Ziemi. Dzięki polityce poprzednich archaniołów nie było wielu samobójców próbujących zmienić ten stan rzeczy. Pojawiali się rzadko, na krótko zdobywali popularność i rozgłos, jak ten Mirrah, potem nagle okazywało się, że są neosatanistami albo i wilkołakami i sprawa cichła. Pamiętano dwudziesty czwarty i masakrę w Aklow. Strach w ludziach trwał. I ten strach oraz przeszłość przeklinał Radiwill. Nie był zwykłym archaniołem. Żaden archanioł - nawrócony satanista nie może być zwykły. Nic już nie było jak przedtem. Świat ogarniało zło, bardzo dobrze o tym wiedział; od lat nie mógł go wypędzić z Zastępów. - Proszę... - Sprawdzę - rzekł biskup i zniknął bez pożegnania. I sprawdził. Fragment korony cierniowej zdobyty przez Halussa w czasie Odbicia, okupiony jego śmiercią i przekleństwem kilku innych osób, został podmieniony. Kiedy spływał w ciemność z blasku i wrzawy, z jasności i milionów oczu, smak sławy zaczynał gorzknieć i mdłości dopadały go skulonego na betonowej podłodze korytarza. „Co oni mi wszczepili?” - myślał udręczony. Nad nim zamykał się otwór ziejący rykiem tłumów i zamierały powietrzne słupy, jeszcze przed chwilą unoszące go z platformy. Nerwy. Nigdy nie miał mocnych nerwów, dlaczego to jego wybrali? Nie nadawał się. Nigdy nie miał chęci, nie myślał nawet o tym, by być przywódcą. Nie był żadnym prorokiem, żadnym jasnowidzem, nic go nie obchodziła polityka Zastępów. Dlaczego on? Mało jest ludzi na świecie? Musieli właśnie jego dopaść i zmusić do tego szaleństwa? Setki miliardów ludzi do szantażowania i padło na niego. Za co? Za co? Był dobry. Wiedział o tym. (Wiedzieli i inni.) Dobroć była w nim, od urodzenia. czuł ją. Sztuczna, ale była. Fenomen. Dlatego jedyny, niezastąpiony...? Odwlekając maksymalnie ten moment Mirrah wszedł do sali techników, ludzi, dzięki którym stawało się bogiem, którym zawdzięczał to wszystko. Mógłby się jeszcze jakoś pogodzić ze swoją rolą, gdyby nie oni - jeszcze jeden wyrzut sumienia. Był dla nich aktorem, błaznem. Należało go ubrać, umalować, zbudować scenę, postarać się o widownię i odstawić przedstawienie. Przysłani i opłacani przez Tamtych traktowali go jak rzecz. Wywiad. Przemówienie. Konferencja. Więc. Nie mógł zawieść. Był tylko nazwiskiem i twarzą, niezbędnymi w takich mistyfikacjach. Reszta była nie jego. Nawet gdyby się zmusił, nie udałoby mu się nic zrobić przeciwko Tamtym. W każdej chwili mogli na niego opuścić kurtynę, kurtynę, której nie można już podnieść. A on chciał żyć. Z tą myślą prawie przebiegł pełną ludzi salę. Żyć! Zniknął w cieniu kolejnego korytarza prowadzącego do jego pokoju. A przed nim czaiła się śmierć. Kawiarnia była podwieszona pod platformą, jak wielki bąbel, fotele i blaty dryfowały nad niewidzialną, lecz wyczuwalną wtórną Tarczą. Słonny siedział nieruchomo, jako jeden z nielicznych klientów, wciśnięty w plusz. Czekał. Nie wiedział, że jego znajomy, z którym się umówił (również ze Służby Watykańskiej) został niespodziewanie odwołany do specjalnej akcji. Na salę weszła kobieta w przezroczystym tziakii. Szybko, nie zatrzymując się przemaszerowała w powietrzu, nagle odwróciła się i usiadła naprzeciw Słonny’ego. Twarz miała bez wyrazu, jak skamieniałą, oczy przymrużone. - Proszę nie wstawać, nie uciekać - głos miała bezbarwny, spokojny. - Ciało, którym się posługuję, opanowałam niedawno i nie całkowicie nad nim panuję. To... nie ma większego znaczenia. Przekażesz papieżowi informację. Ten sposób, który wybrałam gwarantuje największą z możliwych wiarygodność. Nie zawiedziesz mnie. Słonny był przyzwyczajony do niespodzianek i sytuacji, w których zimna krew to za mało, by przeżyć. Nie drgnął nawet. - Mogę zadawać pytania? - Możesz - odparło ciało. - Ja, który wygoniłem ducha tej kobiety jestem u was znany jako Woppati. - Dziękuję. Mów dalej. - Pewien człowiek klonuje Jezusa Chrystusa. Słonny zmartwiał. - W jaki sposób? - Normalnie. To wcale nie jest takie trudne. Aparaturę do tego typu operacji posiadacie już ładnych parę lat, Materiał, choć z trudem, zdobył. Przekażesz to papieżowi? - Znasz odpowiedź. Kto to jest? Cialo chwilę milczało. - Dowiesz się później. - Dlaczego nie teraz? Woppati nie odpowiedział. - Dlaczego w ogóle mi to mówisz? - Muszę. - Dlaczego? - Muszę. Słonny zreflektował się i zaprzestał pytań. Nikt nie wiedział, co kieruje poczynaniami Wiecznych. Implite było małą miejscowością. Kilkadziesiąt budynków i platform ziemnych zawieszonych pół kilometra nad lasem. Ta kraina nie otrzymała zezwolenia na więcej. Spływając z przelotowej w jasność świtu widziało się tylko rozmazane plamy blasku. I parujące życiem fale zieleni na dole. Ta kraina nie mogła otrzymać zezwolenia na więcej. Skądś z dołu wystrzelił wielki żuk stratu operacyjnego. Zrównał się ze stratem McSonna i połknął go. Efrel wyskoczył w ciemność luku i podszedł do jarzących się czerwono drzwi. Dalej był szyb, korytarz i sala pilotażu, gdzie czekał Guejer. McSonn w milczeniu wcisnął się w fotel i rozejrzał. Byli sami. Maszyna zwolniła, sunęła dostojnie w powietrzu, zbliżając się do miasteczka. - Złapali Darsuna. Guejer przełączył coś na konsoli i opadł z powrotem w puszystą głębię kryjąc się przed wzrokiem McSonna. - Złapali Darsuna, mówię. - Słyszę, słyszę. Chwilę pomilczeli. - Wiesz kto? - Co? Nie wiem. - Guejer potarł czoło. - Papiescy. Cisza. (W tym momencie nastąpiła Przemiana Guejera, która miała wyjść na jaw dopiero za dwa lata.) - Papiescy powiedziałem! pisz, do cholery?! McSonn dostrzegł, że Guejer machnął ręką. - Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło... - zamilkł na chwilę - Oni zaatakowali, Efrel. Zaatakowali, rozpoczęli wojnę. Głośnik zaskrzeczał. - Zgłasza się kapitan Łapichonow. Jest może u was pełnomocnik Zastępów? Guejer pochylił się. - Tak, oczywiście. Błogosławiony Efrel McSonn. Wraz z ekipą. - To dobrze - ktoś przesłonił mikrofon. Chwilę trwała cicha rozmowa. - Gdybyście się mogli pośpieszyć... Zaraz zwali się nam na łeb informa. McSonn podszedł do mikrofonu. - Mówi McSonn. Co się stało z wizją? - Wizji nie będzie: Mamy zakaz filmowania czy fotografowania czegokolwiek. - Zakaz wydany przez kogo? - A jak pan myśli? Wizji nie będzie. Proszę się pośpieszyć! - Łapichonow wyłączył się. Efrel westchnął, obrócił się i znowu padł na fotel. - Słyszałeś? Pośpiesz się! Teren był obserwowany od kilku godzin. Od chwili zamknięcia platformy rekreacyjnej dla spacerowiczów. Skupisko skał położone w jej południowej części obsadzono snajperami, w jednej z dziupli krył się rój Bezlitosnych, w górze krążył Sęp. Słońce nad Implite zachodziło. Nie podali godziny. O zmroku. Nadchodził zmrok. Grupa odbiorcza: Urk-urkal, Sen i LottIna przybyła gdy płaszczyzna platformy skryła już połowę słońca. Zatrzymali się na centralnej polanie i czekali. Jęzory cieni coraz chciwiej lizały chłód wieczoru. O zmroku. Zmrok zapadł. Papieskich dostrzegli dopiero, gdy wyszli z lasu. Było ich sześciu. Sześciu i Darsun. Zatrzymali się pięćdziesiąt metrów od błogosławionych i zaczęli coś mówić jeńcowi. Błogosławieni czekali. Startując z tej odległości mogliby odbić Goota w trzy sekundy. Radiwill nie chciał. Cholerny Radiwill. (Warunki wymiany nie były wcale takie straszne; kilka ustępstw, kilka żyć.) - Sęp jest nad nimi. - Daj spokój. - Urk-urkal niedostrzegalnie poruszył ustami. - Sekunda i trupy. - Jesteś zdegradowany. Wreszcie. Darsun ruszył w ich kierunku. Szedł powoli, wyprostowany. Ręce kilkadziesiąt centymetrów od tułowia, twarz bez wyrazu, krok równomierny. Sen zaryzykował spojrzenie w niebo. Sęp wciąż tam krążył. Szlag by trafił tego krwiożerczego Kostela. - Wycofaj go. - mruknął. Bez odpowiedzi. Dwadzieścia metrów, piętnaście. LottIna wysyła swe dusze, po chwili przyłączają się Sen i Urk-urkal. Papiescy są pod maksymalną kontrolą. Pięć metrów. Jeden z papieskich, brunet, sięga do kieszeni. Nienormalny chyba. LottIna przygryza wargę. „Różaniec” - informują dusze. Kostel tego nie wie. Sęp otrzymuje rozkaz i zaczyna się. Grzmot przekroczenia bariery dźwięku. Błysk piór, które już w ziemi wznoszą zasłonę paraliżującej mgły. Dziób otwiera się. Huk. Ziemia wyrywana tonami wzlatuje w mrok. Z brzucha ptaka bucha potężny snop światła. Oczy plują ogniem. Snajperzy odpowiadają w tej samej sekundzie. Niewidzialne promienie dziurawią padające już sylwetki. Bezlitośni szarżują w ciszy. Setki metalowych punkcików wyłania się z nocy i natychmiast dopada ofiary. Straszliwe wyładowania kaleczą oczy. Tam, gdzie stali papiescy zieje dziura, przez którą wyziera mrok powierzchni planety. Platforma dygoce; równowaga zostaje zachwiana. A potem wszystko kończy się i opada cisza i wieczór. Spokój. Sen otwiera oczy. Goot leży obok z niedostrzegalną dziurą w mózgu. Nie leje się krew. LottIna klęka nad nim. Wiatr przyciska jej cienką sukienkę do pleców Darsuna. - Dostał z satelity - mówi błogosławiona. Sen kiwa głową, odwraca się i odchodzi z Urk-urkalem. Na skraju lasu, za jednym z drzew stoi Kostel. Nie patrzą w jego twarz, wszak jest ciemno... Z daleka dobiegają już syreny stratów policyjnych. Drzewo jest również ciemne i kiedy Kostel opiera się o nie, zdaje się z nim zlewać. Mijają minuty, ale on się nie decyduje. - Ja... - rzadko kiedy Kostel zapomina języka w gębie. Urk-urkal unosi lewą dłoń. Skomplikowany tatuaż, który zdobył podczas Odbicia jest teraz niewidoczny. - Nie wykonałeś rozkazu. - Przecież... Z paznokci strzelają promienie oświetlając Kostela w tej samej chwili, gdy przecinają się w jego gardle: Nad platformą zawisa strat wojskowy, zapalają się światła wesołego miasteczka i polana tonie w różowej poświacie. Do LottIny podbiegają policjanci. Długi strat saperów ląduje przy dziurze. Ktoś ryczy w zaczynający się gromadzić przed bramą tłum. - Proszę się rozejść! Proszę się rozejść! - oczywiście, że się nie rozejdą. „Urk?” „Tak?” „Urk, on nie miał przy sobie matrycy wiasku.” „Przeszukałeś go dokładnie?” „Dokładnie. Nie ma. Oni ciągle mają to nagranie.” „Może Przyjaciel Goota...” „Wiesz dobrze, że nie mógł kłamać. Ktoś rzeczywiście pięknie to przewidział i nie pożałował wiasku. Najwidoczniej nie byli to papiescy. Oni jedynie zwinęli Darsuna. Mój Przyjaciel mówi, że mogli specjalnie nasłać tego Mirraha.” „Dla tych kilku ustępstw?” „Widocznie nie mieli innej możliwości. Co oznacza, że Watykan spada.” „Mniejsza z tym... Teraz ważne jest tylko to, żeby ten ktoś, kto ma matrycę miał do nas jakiś interes.” „Tylko kto to jest?” Efrel podniósł oczy znad ścieżki i odgiął zasłaniającą mu widok gałąź. Tak, to Łapichonow odlatywał zgodnie z poleceniem. Kuliste, szare maszyny pięły się ku słońcu. A zespołu operacyjnego McSonna jak nie było, tak nie było. Zostali więc sami. McSonn, Guejer i jego piętnastu ludzi. Trup leżał w dziwacznej pozycji, wygięty, jakby był z gumy. Łamali go kołem...? - Ktoś ich liczy? - spytał Efrel breloczka. - Około czterystu, jak na razie. - odpowiedział przez niego Guejer. - A ilu ich wszystkich powinno być? - Przynajmniej dwa razy tyle. Ale trzeba się liczyć z tym, że był weekend, a tu jest piękna okolica. McSonn ruszył powoli, mozolnie wspinając się na zbocze doliny - prawie wszystkie platformy rekreacyjno-wypoczynkowe miały ten kształt. Przeszedł ją dookoła i z powrotem na przełaj; trupów było tu niewiele, ale wszystkie oryginalne. Efrel ominął powieszonego na własnych bebechach i wyszedł na lądowisko. Wielki blok mieszkalny w kształcie. ostrosłupa wiszący przed nim kłuł go w oczy blaskiem odbitych promieni. - W takim razie gdzie jest te brakujące kilka setek? - Pojęcia nie mam. Trzeba będzie chyba zrobić nalot na pobliskich satanistów. - Myślisz, że przylecieli tu po nich transporterami? - Widzisz inne wyjście? Efrel nie odpowiedział. Podniósł z ziemi kamień i wsiadł do stratu wyłączając blokady. Wzniósł się i zawisł w powietrzu pomiędzy platformą ą budynkiem. Potem wyrzucił kamień i wychylił się. Nic. Żadnego błysku, nic. - Cholera, Tarcza nie działa! - Co? - Wyślij kogoś, kto się zna na tym draństwie do rozdzielni, niech to doprowadzi do porządku. Tylko żeby mi nie spieprzył do reszty. - Ja się na tym znam. - Nie. Ty weźmiesz kilku ludzi i przelecisz się na dół. Może się wreszcie doliczysz. McSonn wylądował na szczycie Pałacu Rozrywki i właśnie szedł do stojącego tam stratu operacyjnego, gdy dopadła go mgła Radiwilla. - Pochwalony. - Pochwalony. Archanioł siedział za stołem opierając głowę na rękach. - Jak wam idzie? - To zależy w czym? - Mhm? - Zabitych może się doliczymy. - A żywych nie ma potrzeby? - Otóż to. Największa rzeź stulecia. - Dotarł już tam twój zespół? - Wloką się straszliwie. Dziwna rzecz, informaciaków jakoś nie widać. - Był zamach na Mirraha. Właśnie to żrą. Nie na długo im wystarczy; więc pośpiesz się. - Co z Darsunem? - Kostel wszystko spieprzył. - Szlag by to. A nagranie? - Nie ma. Trzeba będzie się wykupywać. Tylko u kogo? Mmmm... - pokręcił w powietrzu kubkiem katalli. Jakby się wahał. - Słyszałeś może o Berrym? - Tym ze specjalnego? - Nie, Scott Berry, lat czterdzieści, podejrzany o kradzież Wielkiej Relikwii, były członek papieskiego Bractwa Czasu. Weźmiesz holoziarno przebite w mózgu twojego stratu i przejdziesz się po tej nekropolii. Muszę wiedzieć czy żyje. - Mógłbym wiedzieć dlaczego... - Nie, nie mógłbyś - Radiwill podniósł do ust kubek katalli i zniknął. Typowe. - Podejrzany o kradzież Wielkiej Relikwii! - prychnął McSonna. Akurat. Członek Bractwa Czasu i satanista...! Sześć wielkich stratów mknęło w szyku obronnym nad Africanopolis. W największym z nich skryty za oparciem jednego z foteli Canedon przyglądał się sprawnej akcji przeprowadzanej przez ochronę. W kilka sekund obezwładnili, rozbroili i rozpłaszczyli na podłodze Owasha. - A tak właściwie, co mu się stało? - Nie wiemy, panie Canedon. - Haimalgk wzruszył ramionami. - No to czegoście się na biedaka tak rzucili? - Canedon wstał i z niesmakiem przypatrywał się Owashowi, który nie mógł ruszyć nawet palcem. Haimalgk wsunął spluwę do kabury pod pachą. - No... - zawahał się - zdradzał objawy... - Jakie objawy? - Dziwnie się zachowywał... - Yrughhh... kłyyyh... - stęknął Owash. - Puście go, do cholery! Niech się wytłumaczy. Może go ząb rozbolał, a dla was zaraz zaczął zdradzać objawy. Goryle wstali z sekretarza Canedona. Owash przewrócił się na plecy, poleżał tak chwilę i sztywno usiadł. Twarz miał jakąś taką... Canedon wycofał się za fotel. - To nie właściciel tego ciała mówi - wymamrotał Owash ze wzrokiem wbitym w podłogę i kamienną twarzą. Goryle błyskawicznie sięgnęli po broń i uskoczyli za meble. Jeden z nich brutalnie zaciągnął Canedona za masywny barek. - Panie Canedon, skrytka 5483-23 w Sydney. Proszę wykorzystać zawartość według własnego uznania. Hgllkk... - Owash zaksztusił się chyba własną śliną i znieruchomiał oparty o ścianę. Canedon nacisnął kolczyk. - Fred, sprawdź skrytkę 5483-23 w Sydney - rozkazał cichym głosem - Tylko ostrożnie. Sklnij zawartość, O.K.? Kolczyk coś odpowiedział. Canedon nacisnął go po raz drugi i zwrócił się do Haimalgka. - Wykończcie go. Haimalgk skinął dłonią. Dwóch goryli skrytych za kanapą podniosło się i wycelowało. W zupełnej ciszy i spokoju seria małych, niewidocznych igiełek wbiła się w odkryty fragment skóry Owasha. Dziesięć sekund później nie żył. - Miałeś ich usunąć, Jessri: - Toteż usunąłem. To są niedobitki. - Jessri spojrzał w dół - Istotnie, nie jest ich mało. Strat zakręcił zniżając się i tłum reporterów kłębiący się przed wejściem do platformy zebraniowej zniknął im sprzed oczu. Przelecieli nad wielką srebrną muszlą wieców śmigając między wiszącymi majestatycznie maszynami porządkowych, zawrócili i znów znaleźli się przed wejściem, tyle że niżej. - Nie można by się dostać tam tylnym. - Duer zadał retoryczne pytanie. - Panie pułkowniku... - Siadaj na nich. To jedyne wyjście. Inaczej nigdy nie dostaniemy się do tej platformy. Jessri posłusznie zatrzymał się w powietrzu i zaczął opuszczać strat wprost na kłębowisko reporterów. Przerzedziło się. Wówczas Duer wyskoczył i pognał do wejścia pilnowanego przez oddział porządkowych. - Pułkownik Duer z VUS-a! Puszczać! - ryknął - mignąwszy im przed oczyma plakietką i zniknął w cieniu korytarza. Reporterzy wrzasnęli i pogalopowali za Jessrim. Nie mieli większych szans. W korytarzu czekał na nich Rokotlik. Idąc obok zdawał w półmroku relację. Duer nienawidził tego zwyczaju, ale teraz rzeczywiście było mało czasu. - Dopadł go w korytarzu za salą techników. Mirrah nie miał żadnej możliwości ratunku. Przed nim krótki odcinek ślepego korytarza i pokój wypoczynkowy, za nim morderca. - Nie ma innego wejścia? - Ślepy zaułek. - W takim razie jak ten zamachowiec się tam dostał? - Nie wiadomo. W każdym razie był tam i zabił go. - Jak? - Stigła. - Dawka? - Maksymalna. Trup na miejscu. Wyuczone role. Obydwaj świetnie wiedzieli kto zabił Mirraha. Nigdy jednak nie było żadnych dowodów, gdy tamci mordowali. - Jest coś nowego. Dochodzili już do sali techników. Tu rozłożyła się grupa dochodzeniowa WS-a. Kilka osób skinęło głową w kierunku pułkownika, reszta zajęta była pracą. - W tym korytarzyku i pokoju wypoczynkowym nie ma ściany, która nie byłaby pokryta wiaskiem. Duer stanął. - Macie nagranie? - Nic z tego. Ktoś tu dokładnie wszystko wyczyścił. Ani jednego ziarenka. Pułkownik uśmiechnął się melancholijnie. - Ale ktoś to ma. I na pewno to nie Zastępy filmowały swoją robotę. Nareszcie ktoś im dołoży - westchnął i pokręcił głową. Oczywiście nie wierzył w to. Należy jednak mieć nadzieję. Nienawidził Colloniego. Chyba od zawsze. Nie czuł w nim żadnego błogosławieństwa. Zresztą nie w nim jednym, ale on był najbardziej ironicznym wybrykiem losu, kłuł, przekłuwał na wylot świat Radiwilla. Najgorsze było to, że Colloni zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział bardzo dobrze, jak jego osobowość odbierają inni. Nic go to nie obchodziło. Albo tylko udawał, że nic go to nie obchodzi: Archanioł go nie rozumiał. I to najbardziej przerażało. - Nic nie macie na tych papieskich? Nienawidził też tego jego uśmiechu. - No... jeśli ci tak na tym zależy... Cały Colloni. Nowa generacja i diabli z nią. - W tej chwili nie masz nic? - W tej chwili nie mam nic. Walczyć z papieżem. W co się w końcu przekształcą Błogosławione Zastępy? Zło ogarnia świat. Bez papieża byliby niczym. Ale teraz, proszę! Jesteśmy silni! Jesteśmy potężni, Znamy ten system. Uniezależnić się. Trzymać wszystkich w garści. Oczywiście pozory, tak, pozory są ważne. Nie można popełniać starych błędów. Nie wolno zapominać o tych pięciuset miliardach. Kurs wytyczony, maszyna puszczona w ruch. Ciekawe, czy to już Felgroom zaplanował taką przyszłość Zastępom? Radiwill? On już tu nie jest potrzebny, twarz i nazwisko, tyle. Człowiek zbędny. Kimkolwiek by nie był, jakikolwiek by nie byt, już nie zatrzyma tej machiny. I Colloni wie o tym. Colloni bardzo dużo wie. Straszny człowiek. W tych czasach on pasowałby na miejsce Radiwilla. Zło ogarnia świat. - Mam nadzieję, że skląłeś Darsuna. Nie raczył się nawet zatrzymać w drzwiach. - Tak, oczywiście - kurtyna powietrzna syknęła za nim cicho. Godzinę później gubił agentów Collóniego na Wielkiej Platformie. Byli to zazwyczaj płatni mordercy wynajmowani na miesiąc czy dwa, nie mający z Zastępami nic wspólnego. Radiwill nie miał żadnych dowodów, że to Colloni ich nasyła; Przyjaciołom dowody nie są potrzebne. Pilnowało go trzech. Byli na straconych pozycjach, ich najemca wiedział, że nie przeżyją dłużej niż miesiąc, a i to rzadko się zdarzało. Nie oczekiwał od nich żadnych rewelacji. Byli jeszcze jedną kulą u nogi archanioła. Zresztą... Radiwill czasami nasyłał ich dwa razy tyle na Colloniego. Jednego zgubił już w czasie przelotu, drugiemu nieoczekiwanie nawalił strat, a ostatni dostał ataku serca i umarł cicho pod drzewem. Dalej było pusto i ciemno. Tu ludzie nie sprzeciwiali się nocy. Alejka skręcała i dochodziła do placu z żywą rzeźbą wodną, teraz nieczynną. W powietrzu sunęły cicho kule oświetleniowe. Kwadrans po przejściu Radiwilla trupa minął kolejny nocny spacerowicz. Okrążył rzeźbę powolnym krokiem i kiedy doszedł do archanioła stwierdził z lekkim zdziwieniem: - Jesteśmy sami. - Przyrzekłem. (Błogosławiony przyrzekł, a jednak sprawdzono. Archanioł nie dziwił się, nie sprawdzał. Słowu satanisty wierzono bardziej niż słowu błogosławionego. Z drugiej strony - Radiwill dotrzymał przecież warunków. Ale z innej jeszcze strony... wywodził się on z satanistów.) - Więc? Satanista podał mu ziarno. - To kopia. Świetnie zmontowana kopia. - Ten Mirrah to wasza robota? - ... - Taak... Okup? - Nie, nie. Wszystko masz tu wpisane. Żegnaj. - Żegnaj, Canedon. Kim jest ten Berry, że Canedon zdecydował się właściwie na wypowiedzenie wojny? Takie masakry nie były na porządku dziennym. Bał się tak bardzo, że mimo haka na zastępy (jak to. się stało, iż papiescy i sataniści nie zetknęli się?) podjął taką decyzję...? Wymordować całą Implite. Kiedy teraz na nie patrzył, nie wydawało się martwe. Twory człowieka tak bardzo przewyższają jego samego, że nie wyczuwa się różnicy, gdy odejdzie twórca. Przeszło już południe i powietrze zdawało się zastygać w tych rozciągniętych godzinach lata. Upał panował w tej okolicy od kilku dni. Słońce dobrze musiało przypatrzeć się zwłokom. Radiwill potrząsnął głową. Czasami nachodziły go myśli pozbawione zupełnie sensu. Pamiątka po kuracji, jaką przeszedł u Nieja. A mówił, że nie pozostawi śladów. Wszystko pozostawia ślady. Spikował wprost na klejnot zawieszony nad puszczą. W ostatnim momencie poderwał maszynę i miękko usiadł na szczycie ostrosłupa. Już po tym mogli poznać kim jest. Tylko Zastępy, wojsko, policja, porządkowi i nieliczni bogacze mieli zdjęte blokady. A teren był zablokowany dla wszystkich. MeSonn działał z polecenia rządu. Więc błogosławiony. A który błogosławiony lubi ryzykować życiem? Tak, tak, z Radiwilla też był niezły oryginał. Właśnie wyprowadzano więźniów z transportera. Oficjalnie trupy. Dziesiątki ich przetrzymywały Zastępy w swojej wieży. Archanioł przyłączył się do oddzialiku konwojowanego przez dwóch błogosławionych. Skłonili lekko głowy. - Dawniej archanioł był jak Bóg. Cholera, teraz Bóg jest jak archanioł. Dawniej szacunek... Radiwill potrząsnął głową po raz drugi. „Za często uciekam do dawniej.” - Retrospacja? - spytał młodego, na oko trzydziestoletniego błogosławionego. - Retrospacja. Spłynęli szybem rozciągnięci w długi łańcuch. Jeden z konwojujących, lecący pierwszy, zatrzymał się na występie i wychwytywał kolejno więźniów. - Otrzymał pozwolenie? Błogosławiony wzruszył ramionami. Archanioł nie pytał więcej. Prowadzony przez dusze przyjazne trafił do wielkiej sali będącej przed masakrą Salą Śmierci, a i teraz nie było tu zbyt radośnie. Maszyna retrospacyjna stała w kącie, przy ścianie siedzieli oczekujący swego losu więźniowie, jeden podłączony bełkotał coś w mękach, najwyraźniej się kończył, przeszłość odpływała od niego. Na platforemce towarowej leżały zwłoki poprzedniego retrospacjowanego, następne już przygotowywano. Nie wyraził zgody, lecz widocznie nie miało to większego znaczenia. - A, Charles! Chyba nie masz nic przeciwko retrospacji? Co? - Ilu już wykończyłeś? - Z dziesięciu? - A gdybym teraz zabronił? - Nie zrobisz tego. - Dlaczego? - Wówczas musiałbym cię zabić. Ą na moje miejsce przyszedłby~ Sen, którego uważasz za jeszcze bardziej przesiąkniętego złem niż ja. - McSonn przepraszająco rozłożył ręce. Trudno jest coś ukryć wśród telepatów. (A co by było gdyby jednak zabronił? Interesujące pytanie.) - Powiedzieli coś? - Jak zwykle. Pojedyncze obrazy. Odczyt prześlę ci jak sk0ńczymy. Na razie wygląda to na zaplanowaną, doskonale przeprowadzoną akcję, na zimno, perfekcyjnie. - I naprawdę nie było tu Berry’ego? - Już mówiłem. Co ci tak na nim zależy? Co to za bujda z tą Wielką Relikwią? - Udowodnij, że bujda, zrobisz mi przysługę. - Co przecież sataniści szturmowali katedry. Odłączono trupa i maszyna wessała w siebie umysł kolejnego więźnia. Platforemka cicho przemknęła obok nich. - Można by tak powiedzieć. Z tym, że to na pewno nie Relikwie powypruwały z nich flaki. Nie ty jeden używasz retrospacji. - No i? - Zblokuj nas. Efrel krótko wahał się i wykonał polecenie. Przestrzeń wokół nich zmatowiała i zaczęła cicho dudnić głosami rozmawiających. - Sataniści bronili Relikwii. - Sataniści Canedona? Archanioł skinął głową. - Ho, ho, znów mamy nowy odłam. - Błąd. - Próbujmy dalej. - McSonn zacząl huśtać się na piętach, a że nie miał imponującego wzrostu, musiało to dziwnie wyglądać. - Klątwa warunkowa i samotny mściciel. - Lepiej pogadaj z Przyjacielem. McSonn podniósł palec do góry. - Po raz trzeci i ostatni - mruknął. - Berry kradnie Relikwię, Berry jest wielki człowiek - Efrel pokiwał palcem - Canedon jest przeciwny. Powody, wielki znak zapytania. Archanioł smutno pokiwał głową małpując McSonna. - Zdejmij blokadę. Sklnę tę rozmowę. - Wielki znak zapytania. Czemu ty... - Czemu pozwoliłem ci na retrospację - oznajmił Radiwill sufitowi. - A-ha. - powiedział wolno Efrel i zdjął blokadę. - Żebyś nie był zaskoczony, stary konserwatysto. Zumak i Glatiel pojedynkują się. - Wiem - istotnie wiedział. Już od dwóch minut odbierał ból Zumaka. - Przykro mi, archanioł Radiwill jest nieobecny. Papież szedł dalej, kolumnada skończyła się i teraz mgła ukazywała skrawek placu. - Wiem, prawie zawsze jest nieobecny, ale dla mnie mógłby zrobić wyjątek. Rzeczywiście, mógłby. Nie często zdarzało się, żeby papież osobiście bębnił do Zastępów. - Jeszcze raz powtarzam, że jest mi przykro - Colloni uśmiechnął się upiornie. - Lekceważenie jakie... - Przepraszam, że przerywam - Colloni wcale nie wyglądał na to, iż przeprasza - ale archanioł zniknął trzy dni temu i ja pełnię tymczasowo jego funkcję. Proszę mówić. Przez minutę papież stał nieruchomo wpatrując się w dal i milcząc, potem westchnął, trochę nazbyt teatralnie jak na gust Colloniego, i spytał: - Więc posiadasz wszelkie pełnomocnictwa archanioła? - Nie wszystkie, ale większość, owszem. Prawdę mówiąc nie sądzę, aby miał nie wrócić. - Tak, ale póki go nie ma, prosiłbym cię o podjęcie się pewnego zadania, z tym. że będzie to zadanie tylko dla ciebie, bądź Radiwilla, jeśli wróci. Raczej dla ciebie, bo chciałbym... zależy mi, żeby wykonano je szybko, bardzo szybko. Zostałem powiadomiony skandalicznie późno, a i podjęcie decyzji nie było... hm... - Oczywiście, podejmuję się zadania. Postaram się wykonać je jak najszybciej. - Tak... to dobrze. I proszę o maksymalną dyskrecję, nawet w obrębie Zastępów. Tylko ty możesz wiedzieć... - Mogę wiedzieć co? Przejdźmy do konkretów. Papież jui nie wahał się. - Niejaki Scott Berry, były członek Bractwa Czasu... Z tego, co wiedział, tereny te zajmował jeden z licznych odłamów jugetranów. Przygotował się na to. Tak, jak większość sekt i ta nie zwracała uwagi na ubiór. Cechy charakterystyczne stroju wynikały nie z jakichś nakazów religii, lecz z samej przynależności do sekty, z tego, co ona zmieniała w człowieku. I tak: szarość była barwą neosatanistów, pastele terfabergów, biel ismanów, a zieleń jugetranów. śmierć była dla nich zielona. Więc i on ubrał się na zielono. Niezbyt wierzył, że coś mu to da, ale wolał się zabezpieczyć. Był to wczesny odłam ziemski, zachodni. Coś w tym stylu wykształcała prędzej czy później każda religia. Ci,. którym wymodlona przyszłość połknęła rzeczywistość schodzili v dół, na zakazaną ziemię, uciekając przed światem, ludźmi i Zastępami. Pożywienie i niezbędne towary dowozili im inni wyznawcy, żyjący jeszcze w normalnym społeczeństwie. W wyniku zastraszającej umieralności wśród patroli, powierzchnia Ziemi (z wyjątkiem Rezerwatów) była właściwie oddana w ich władanie. Niebezpieczeństwo groziło im tylko ze strony Zastępów, ale te miały wystarczająco dużo roboty i bez szukania kłopotów na Ziemi, a przecież tam nikomu nie wadzili. Radiwill musiał zmienić tę tradycję. Piątego dnia przeczesywania terenu przyjazne dusze powiadomiły go o zbliżaniu się dwu ludzi. Wzorzec Berry’ego, którego wyuczył się na pamięć z ziarna Canedona, nie pasował do żadnego z nich. Kiedy byli dwadzieścia metrów od niego, miał już pewność, że są, jugetranami. Więc musieli umrzeć. Ich zmarli wyczuli go znacznie wcześniej, ale chroniony przez dusze nie ujawniał swej osobowości dopóki nie znaleźli się tuż obok niego. Dusze jęknęły i zaczęły przepraszać. Zaszeleściły liście. Zieleń wchłonęła zieleń. Wiedzieli. Nie będzie łatwo ich dopaść w tej gęstwinie. Radiwill przylgnął do chropowatej, wilgotnej kory wielkiego drzewa - i wkręcał powoli w umysł informacje przekazywane przez dusze. Rozdzielili się. Zachodzili go z dwóch stron. Znali puszczę. Nie słyszał najmniejszego szmeru. Musi polegać całkowicie na duszach. A poza tym... to prawie szaleństwo! Walczyć z jugetranami w ich żywiole. Czuwamy, czuwamy, pomyślowiedziały przepraszająco dusze. I co z tego. Poczuł jak młode gałązki wciskają się mu w skórę szyi. Sklął je natychmiast. Uschły w kilka sekund. Lecz krzak, taki mały, ciemny, przycupnięty wśród potężnych korzeni, ten krzak sczepił się ze skórą i ssał. Zamigotało tęczą powietrze i pojawił się Kiatliokulah, klęczący, z włosami jak szatą, rozrzuconymi na ziemi. Rozgniatając szybko serce chwilowego krzaka Przyjaciel cicho powiedział: - To kapłani. I rozpłynął się. Radiwill natychmiast odskoczył i stanął na wielkim, omszałym kamieniu, z trzech stron osłoniętym wysokimi skalnymi ścianami. Z czwartej sunęły ku niemu powoli, lecz wytrwale pokręcone rośliny, krzaki i grzyby. Zdawało się, że słońce zaszło. Drzewa pochyliły się rozciągając w górze zasłonę. Cień spłynął na ziemię. Dusze zaszeptały coś niezrozumiale, jak zwykle, gdy musiały wchłaniać szczątkowe ilości zbędnego strachu Radiwilla. Dwóch ludzi przed nim. Nadchodzili kapłani. Schodzili się powoli. Qees, jak zawsze, pierwszy stęknął i zwalił się w Miśkę. Maszyna syknęła i objęła go swymi czarnymi ramionami. Potem Dutarly, Ćwietnik i Ogon. Milczeli. Kontrola odezwała się na pół godzin przed startem. - Grupa trzecia. Postępujecie według punktu drugiego. Popatrzyli po sobie. - Implite - mruknął Ćwietnik: Dutarly skinęła wolno głową. Od czasu obcięcia swych długich, czarnych włosów jej twarz stała się jeszcze bardziej smutna. Miśki splunęły na nich crombinezonami, na końcu wciekły hełmy. Kiedy wszyscy wtopili się w szarość ścian, Ogon wyjął losówkę. - Nie - zagrzmiał basem Qees. - Chcę zobaczyć to cholerne Implite. Ogon spojrzał na nich po kolei, a kiedy skinęli przyzwalająco, westchnął i schował urządzenie. Nie założy się dziś z nikim, jaki obszar będą penetrować. Głośnik pisnął, ściana rozsunęła się i wyszli na platformę startową. Podobni do ożyłych kamieni, szarzy w szarości, o rozmywających się kształtach, z kanciastymi naroślami, wielkimi głowami, czterema wyłupiastymi oczyma. Crombinezony nie były piękne, chodziło o skuteczność, a tego nie można było im odmówić. Mimo to, niewielu ludzi przeżywało te kilkadziesiąt patroli wystarczających, by stać się bogaczami. „Koliber”, bardziej podobny do płaszczki, już na nich czekał, Był matą maszyną, wchodziło weń maksimum pięciu ludzi i nie zostawało więcej miejsca. Ćwietnik zasiadł przed głównym sterownikiem, Qees i Dutarly wcisnęli się w fotele szturmowe, Ogon trochę wyżej, z tyłu, siadł za konsolą działa czasowego. Właz z niedosłyszalnym skrzypem zlepił się ze ścianami. Jak zawsze, poczuli się na tę jedną minutę wielcy, bezpieczni, potężni, zatopieni w płynnym spokoju, a potem nagle sterownik wyprowadził ich z sali i pomknęli nad puszczą, nad wrogiem. „Koliber”, jak crombinezony, wtopił się w tło i po chwili niewidziani przez nikogo połykali kilometry i strach. Po Implite nie było już śladu. Rano przyleciały wielkie holowniki, powietrzne kraby, wbiły się. odnóżami w;budynki i platformy i odpłynęły w blasku poranka zabierając znad doliny jej klejnot. Nic nie wskazywało na to, że żyli tu kiedyś ludzie zawieszeni w codzienności, i że kiedyś nić urwała się. „Koliber” na moment zawisł nieruchomo w miejscu, gdzie wczoraj wisiał pałacyk jakiegoś milionera, spłynął w opary lasu i zaczął krążyć jak sęp. Patrol był loterią, szarzy po odlocie z bazy robili praktycznie co chcieli, w jaki sposób i gdzie - to nie było ważne. - Jakaś grupa na dole - mruknął Ćwietnik. Ogon już miał ją na celowniku. - Walić z góry” - spytał. - Na rozgrzewkę - w powietrzu dowódcą był Ćwietnik. Ogon odpowiedział twierdząco na pytanie sterownika działa. Ze znieruchomiałego na moment pojazdu szeroka smugą ciemności runęła w dół. Drzewa rozsypały się w proch, rośliny zmieniły się w popiół, ziemia sczerniała. Uderzenie czasowe trwało niewielką część sekundy i był to naprawdę potężny strzał. Jednak kilka figurek ludzkich skupionych wokół nieistniejącego już ogniska przetrwało. W sekundę po nieudanym ataku „Koliber” rozłożył skrzydła i dwa małe punkciki spadły na ziemię. - Po-oszli. Pierwsza dotknęła ziemi Duterly. Fotel natychmiast wypuścił ją stawiając zasłonę dymną i siekąc igłami laserów we wszystkich kierunkach. Dwóch ziemnych upadło. Zostało siedmiu. Rzucili się do ucieczki w różnych kierunkach. Niejako automatycznie Duterly odstrzeliła kulę stigieł. Odprowadzając wzrokiem dwa wypuszczone pociski sunęła na rozdbitach za uciekającymi. Stigły dopadły ziemnych paraliżując ich na miejscu. Tylne ślepię hełmu dostrzegło kobietę, która jeszcze przed strzałem oddaliła się od ogniska. Duterly obracając się w jednym z gigantycznych, przeciwnych fizyce skoków, posłała z kolan salwę Czerwieni. Najbardziej zabójczy z Kolorów opętał ziemną, gdy szara mordowała mackami crombinezonu dwie następne osoby. Qees skorygował miejsce lądowania fotela zagradzając drogę piątemu z uciekających. Załatwił go fotel, Qees jednym lotoskokiem dopadł następnego. Dotknięcie jego dłoni spaliło ziemnego na popiół. Ostatni ginął rozgniatany przez „Kolibra”. Fotele ze szczękiem wskoczyły w swoje miejsca, Duterly i Qees zaraz po nich. Ćwietnik poderwał pojazd przyśpieszając. Koniec akcji. - Eee-uhe...! - zawył Ogon. - Pięknie... - Dziesięcioro. - Dwa tysiące jak nic. - Na cztery. - Mój fotel coś nie tego - Start nawala... - Patrz, ilu teraz jest zbezczasowanych. - Cholera, rzeczywiście; tamci w Leesporte... - To kogo ja w końcu mogę ubić tym starym gratem? - rozgoryczony Ogon uderzył w obudowę celownika, z której płatami schodziła czarna farba. - Nie szapaj. Robimy koło po zboczaeh. - Jugetrani? - No... - Nie właźcie przypadkiem w las. - Ogon będzie musiał pokosić. - Ogon pokosi - westchnął strzelec. - Byle was nie skosili. Ostatnio byli siódmi na Fioletowej. - Ty wierzysz w te listy? - Po coś je robią... Po pierwszej akcji odblokowywało ich. Musieli się wygadać; to nawet nie nerwy, słowa, słowa ich dławiły. Gdyby nie to, że Ćwietnik znacznie zwolnił, nic by nie dostrzegli. Ekrany wewnętrzne i zewnętrzne zwodniczo migotały, szperacz sterownika milczał, działa też, nic, spokój. To Ogón zauważył swoim zwyczajnym okiem. Wielkie, rozłożyste drzewo; znacznie przerastające inne, zadrgało w bezwietrznym powietrzu, skurczyło się, sięgnęło potężnymi konarami w dół. - Stop! Drzewo zmalało jeszcze bardziej, prawie niknąc między konarami innych. - Co tam się dzieje? Ogon nakierował działo. - Sterowniki nic nie pokazują? - Nic. - Jugetrani? - Cóż by innego? Ćwietnik był niezdecydowany. - Schodzimy? - Jasne - to głos Duterly. - To nie może być byle kto. Stała osłona... Nie wiem, nie będzie to łatwe. - Koś. Ogon uruchomił działo zataczając koło i niszcząc w ten sposób roślinność w promieniu kilometra. (Dla puszczy nie miało to większego znaczenia. Ziemni w ciągu kilku dni rozciągali ją kryjąc zniszczone przestrzenie. Nie pozostawał najmniejszy ślad.) Ziemni nie odczuli w ogóle strzału. Ćwietnik spikował i odpalił szturmówki. Było ich trzech i Duterly z przerażeniem spostrzegła, że salwa fotela przeszła przez nich jak przez masło i nie wyrządziła szkody. Qees był dopiero w połowie drogi. W czasie akcji wszystko działo się przeraźliwie powoli. Dziwnie się zachowywali. Jeden natychmiast rzucił się w kierunku Duterly, drugi na trzeciego. Bili się między sobą! Odskakując z kierunku biegu jitgetrana zobaczyła, iż drugi zielony pada z rozerwaną implozją głową. Trzeci osobnik.(zbliżenie) schował coś, co przed chwilą miało z metr długości i lśniło w blasku słońca. Następnie mignął tylko jak rozpędzony strat w sekundę dopadając walczącego z Czerwienią jugetrana, uchylił się przed czymś niewidzialnym, a kiedy ziemny zniknął; obrócił się i uderzył ręką w powietrze. Właśnie wylądował Qees, kiedy pojawił się z powrotem jugertanin, a dłoń walczącego z nim ziemnego tkwiła w jego klatce piersiowej. Duterly wycofała Kolor, jednak za przykładem Qeesa wysłała kulę stigieł. - Co robisz? - wyszeptał Qees. - On jest z Zastępów. - Co? - Z Błogosławionych Zastępów. - Skąd wiesz? - Wiem. Widziałam - tak naprawdę to jedynie przypuszczała. Nagle urwał się ciągły cichy pisk. Spojrzeli w górę. „Koliber” spadał. Grzmotnął w ziemię sto metrów od nich. Huknęło z lekkim opóźnieniem. Biały pył osiadł na crombinezonach. - Co jest...? - nie dopowiedział do końca. Charkot stłumił słowa. Promienie, które wystrzeliły z dłoni błogosławionego, były niewidoczne, ale zwęglony materiał na piersi Qeesa mówił sam za siebie. Inna rzecz, że crombinezony miały być teoretycznie odporne na laser. Błogosławiony ich mordował. Ta myśl dotarła do mózgu Duterly, dopiero gdy skryła się w półmroku puszczy. Rzuciła się od razu do ucieczki wystrzeliwując wszystkie stigły, wszystkie Kolory, wszystko, co mogła wystrzelić. Miała nikłą nadzieję, że powstrzyma to na chwilę błogosławionego i chyba jej się udało. Chyba. Znalazła się w królestwie jugetranów. Sama, bez towarzyszy, bez pojazdu. Na sygnał wysłany automatycznie przed kilkoma sekundami zapewne już zareagowano, lecz musiało to potrwać. Odlecieli od bazy ładny kawałek, a nie, istniały nieograniczone rezerwy szarych, czekających tylko na sygnał do startu. Gdyby znajdowali się na trudniejszym terenie: a ich grupa miałaby na koncie mniej ziemnych, w ogóle by ich nie szukano. Czas pracował dla niej, ale tymczasem musiała uciekać, byle dalej od tego miejsca, byle dalej od tego człowieka. Błogosławiony ich mordował! Gnając jak szalona na rozdbitach, slalomem między pniami drzew, próbowała spętać swój strach. Nigdy nie była specjalnie odważna, nauczyła się jednak przez te wszystkie lata redukować strach do minimum, tak, by nie przeszkadzał jej, by ledwo go zauważała. Strachu nie można lekceważyć, nie można tak po prostu odrzucić. Strach był cennym zmysłem, znaczącym nieraz więcej niż cała ta aparatura. Byt potrzebny. Wiele rzeczy było potrzebnych w jej zawodzie. Albowiem dla Duterly był to zawód. Nie chwilowe zajęcie, niebezpieczne, lecz świetnie płatne; krótka droga do bogactwa. Dla niej była to normalna praca. Była jedną z dwudziestu dwu osób, które pracowały w patrolu dłużej niż jeden kontrakt. Trzeci rok. Ponad milion na koncie. Dlaczego to robiła? Chciała popełnić samobójstwo? Pokuta? Wyżycie się? Kiedyś poleciała do telepaty psychiatry, żeby odpowiedział jej na to pytanie. (Poniekąd było to głupotą z jej strony; robiła, to, co robiła, ponieważ nic innego nie potrafiła dobrze robić. Może nie było to wystarczające wyjaśnienie; ale...) Zwrócił jej pieniądze za seans twierdząc, iż żeby spełnić jej życzenie musiałby złamać prawo. Spytała co ma na myśli. Odparł, że musiała by doprowadzić do szaleństwa jej podświadomość. Kim więc w końcu jest? Wariatką? Sadystką? Masochistką? Wzruszył ramionami. Zatrzymała się. Baterie zaczynały się wyczerpywać. Nie mogła tak gnać bez końca. Za chwilę powinien pojawić się strat ratunkowy. Uniosła głowę, wytężając troje swych przednich oczu. Niebo na razie było czyste. Czekała. Nie dostrzegła Kiatliokulaha, który zmaterializował się w ciągu kilku milionowych części sekundy. Kiedy wiadomość o nim wędrowała przez hełm do nerwów Dutarly, nóż Przyjaciela wnikał w jej szyję, spijając krew z cichym sykiem. Kiatliokulah stał na powalonym przez burzę drzewie, musiał się pochylić. Biała kurtyna jego włosów zasłoniła pomarszczoną twarz. I bardzo dobrze. Wieczni - miano to nadano ludziom, którzy korzystając z Maszyny Ruftriechiego (patrz Ruftriechi, Alexarrder) przenieśli się w przeszłość. Wraz z ciałem przenieśli i dusze, jednak w chwili powrotu ciał następował efekt KarKuDiego (patrz Odbicie). Podróżujący powracał do swojego czasu, lecz jego dusza stworzona przez swoiste Odbicie żyła nadal w czasie opuszczonym przez podróżnika. Żyła samodzielnie przez czas dzielący moment opuszczenia przeszłości przez Wiecznego do momentu jego narodzin. Z chwilą narodzin następowało właściwe Odbicie, co sprawiało, że Wieczny rodząc się znał całą swoją, przeszłość i przyszłość. Dusza wtórna jest w pewnym sensie jednością z duszą podstawową, co powoduje, że Wieczny przeżywa świadomie tysiąclecia. Dusza wtórna przez cały czas poszukuje ciała, w którym mogłaby zamieszkać w danym okresie (patrz opętanie). W chwili narodzin przyszły podróżnik w czasie jest już Wiecznym, albowiem wchłonięta dusza wtórna już przeżyła wszystko. Wziąwszy pod uwagę, iż, potem następuje podróż, jasnym się staje, dlaczego podróżników zwie się Wiecznymi. Cały ten cykl nie ma końca ani początku, powtarza się niezliczoną ilość razy. Dlatego też możliwe są przypadki opętania przez tego samego Wiecznego kilku ciał w jednym czasie. Do Wiecznych o najdłuższym cyklu rtależą: James Woppati, Zarmak Taiński, Kuszmi Owar Atrachita, Ezewel Campalg jr., Orchoszy Covalsky. (Ze względu na to, iż wiele skoków w przeszłość mogło się dokonać w wydaniu „Kalejdoskopu” nie można podać pełnej listy Wiecznych.) „Kalejdoskop paradoksów” (praca zbiorowa) str.759 „Ja nie chciałem tego zrobić.” „Wiem.” - Przyjaciel był bardziej smutny niż zwykle. „Musiałem ich zabić.” „Usprawiedliwiasz się?” „Nie mogłem dopuścić... Tak, cholera, usprawiedliwiam się!” Już drugi dzień Radiwill prowadził tego typu rozmowy. Po części udawał. Nawet on nie był taki kryształowy. Niemniej dręczyło go to. W końcu, jakieś sumienie miał. Okolice Implite. Nie było to dokładne. Okolice. Przeczesywał je z anielską cierpliwością. Na razie miał tylko kłopoty z ziemnymi i patrolem. Żadnych rezultatów. Potem trzeba będzie zwiększyć promień. Zwiększy i będzie przeczesywał dalej. Scott Berry. Taki był warunek. Sataniści postawili sprawę jasno. Musi znaleźć tego Berry’ego. Musi znaleźć tego Berry’ego. To jego wielka szansa. Znajdzie go, a papież (i nie tylko on) na pewno to zapamięta. Podczas gdy Radivill pęta się nie wiadomo gdzie, on spełni wielką prośbę papieża. I zażegna niebezpieczeństwo wiszące nad Zastępami. Co prawda Ojciec Święty nie znaczył już tyle, co niegdyś, ale w razie śmierci archanioła po takiej „przysłudze” Colloni wysunąłby się na czoło wśród kandydatów na jego miejsce. Wiadomości dostarczone przez papieża bardzo ułatwiaty sprawę. Około dwa kilometry na zachód od Głazu Maski. Nie było tam żadnego domu, platformy czy nawet budynku ziemnego. Niemniej ten Berry musiał tu gdzieś być. Przeszukał drzewa. Powietrzne mieszkania w roślinach. Velezowie budowali coś takiego. I tym razem pudło. Dusze nie wyczuły żadnych klątw niewidzialności. Pozostała więc już tylko jedna możliwość. Nie na ziemi, lecz pod nią. I w tym momencie dusze zaalarmowały błogosławionego. Ktoś się zbliża. Zanim Colloni zdążył w jakikolwiek sposób zareagować dusze rozprężyły się leniwie wysyłając informacje. Człowiek wyszedł zza pnia i zatrzymał się. - Co ty tu... Radiwill usiadł na ziemi. - To może ty pierwszy... - Co może ja pierwszy? Archanioł czubkiem buta zaczął ryć jakieś wzory w miękkiej ściółce... - Nie zaczynaj znowu Colloni. Skąd się tu wziąłeś? - Po diabła mam ci to drugi raz opowiadać? Sklerozę masz, czy co? Radiwill zaciekawiony uniósł głowę. Colloni był autentycznie zdziwiony. - Co masz na myśli? Colloni prychnął. - Jak to co mam na myśli? Przecież wyjaśniłem ci wszystko ze szczegółami w tym ziarnie. - W jakim ziarnie? - Zaraz. W ten sposób możemy tylko wszystko dokładnie zamotać. Ja mówię. Radiwill przytaknął. - Przyleciałeś tu, bo dowiedziałeś się o prośbie papieża z ziarna, które ci zostawiłem. Na tym samym ziarnie wyłuszczyłem ci całą sprawę. Ty od razu tu popędziłeś, bo nagranie występu Darsuna jest warte znacznie więcej. I czego nie rozumiesz? - Chwileczkę. Papież wspominał coś o tym ziarnie? - Nnie... No, ale to przecież jasne... - Colloni nagle zdrętwiał - Kto ma to nagranie? Radiwill chwilę milczał. - Canedon. I właśnie próbuję je zdobyć jak najmniejszym kosztem. A co ty tu do cholery robisz?! - Spełniam wielką prośbę papieża. - Odpowiedział ponuro Colloni. - A ta prośba? - Scott Berry. Gdzieś tu się bydlę chowa. Stracił nagle przychylność Ojca świętego, no i teraz muszę za nim ganiać. - Noo... - Radiwill uniósł brwi - Nie ty jeden. - Już widzę jak Canedon i papież zawierają układy. - Tego nie powiedziałem. Ale: Canedon przekazując mi wiadomości o Berrym sądził, iż otrzymałem już dotyczące go zlecenie. - Cóż takiego zrobił ten Berry? - Ukradł Wielką Relikwię. - A Canedon... No tak, rozumiem. - Gorsza rzecz, bo to jeszcze nie koniec. Papież też nalegał na szybkość? - Sugerował, że zależy od niej wszystko. Tak się wyraził. - Dobra. No to będziesz musiał się powtórzyć. Dokładnie. Co wiesz o tym Berrym. Nie interesuje mnie życiorys. Co robi, co chce zrobić i gdzie jest. Colloni również usiadł na ziemi. - Tu. Gdzieś pod ziemią. Miałem dość dokładne dane i zdążyłem się rozejrzeć. Nie ma innej możliwości. Albo go tu już nie ma, albo jest pod ziemią. - Sprawdzaleś? - Jeszcze nie!. - Dalej. - Dalej nic nie będzie. Nie wiem co robi, ale niewątpliwie coś złego, nie wiem co chce zrobić, ale jak już zrobi... Papież nie żałował dopingu. - Co można zrobić z Wielką Relikwią? - Dużo, bardzo dużo. - Nie musisz wymieniać. - Bezsensowny przytyk. Colloni może i był zły, lecz nie głupi, a na pewno nie tępy. Wysłali dusze w głąb, pchając je coraz głębiej, chociaż opierały się mocno. Dusze nie lubiły ziemi. Nie, to nie tak. Nie, nie lubiły, po prostu ziemia była im obca. Powietrze, twory człowieka, próżnia; to było dla. dusz bez znaczenia, nie zwracały na to uwagi. Ale ziemia, ziemia była żywa, była samym życiem i dusze przepuszczane przez filtr śmierci natrafiały na opór. „To nie jest miejsce dla was” - mamrotała powoli, powoli, lecz wytrwale. Ziemia nigdy nie zamyka swych ust. Siedem i pół metra pod powierzchnią natrafiły na pustkę. Powietrze, mieszkanie i coś tam jeszcze, ale dusze nie uważały za stosowne zajmować się tym dłużej. Wykonały zadanie i wyprysnęły na powierzchnię. - Jesteś pewny, że nie ma tu żadnego wejścia? - Przyjrzałem się temu miejscu dokładnie, miałem czas, łaziłem tu w kółko jak głupi. To jest zwyczajny las. Nic tu nie znajdziesz. - Musiał zniszczyć za sobą wejście. Colloni spojrzał uważnie na Radiwilla. - Teleportujemy się? Cóż innego pozostało. - Na własny rachunek? - Po co się pytasz? - archanioł wzruszył ramionami - I tak zrobisz jak chcesz. Radiwill wyciągnął amulet Zabłąkany Promień i zaczął wsysać siłę. Rzadko kiedy ryzykował ciężkie czary z wyłącznie własną mocą. A coraz trudniej było o czyste amulety. Colloni najwyraźniej nie przejmował się tym. Wykorzystał Strzęp Cienia. Były zakazy, już dawno ustanowione, ale kto ich przestrzegał? Z tego, co wiedział archanioł, tylko on i Urk - urkal. Nie można karać wszystkich. Zło ogarnia świat. Powietrze zawirowało. Właśnie zniknął Colloni. Cholerny indywidualista. Radiwill wciągnął w umysł całe swe ciało, dusze przyłączyły się wraz z ubraniem, sprasował się w myśl i spikował w dół. Jego nić nie przerwała się. Był. Był ponad dziewięć metrów niżej. Colloni właśnie wyciągał skrwawione ostrze Miecza z leżących na matowo połyskującej podłodze zwłok. Czerwona kałuża powiększała się błyskawicznie. Złożył miecz i rękojeść wsunął do pochwy. Radiwill zaklął i rozluźnił mięśnie dłoni. - No, szlag by to jasny! Po jaką cholerę go zabijałeś?! Colloni wzruszył ramionami. - Udało mi się to tylko dlatego, że zaskoczyłem go z tyłu. Jest... był szalony. Radiwill zmartwiał. Rozmieścił wokół siebie dusze, zblokował umysł i rzucił potężną klątwę. /- Otrzymujesz naganę - powiedział zimno. - I pokutę piątego stopnia. Colloni postąpił głupio nie informując od razu archanioła o opętaniu Berry’ego. Nie mógł przypuszczać, iż wybity z ciała czasowiec będzie miał dość, siły, by od razu szturmować umysł Radiwilla i wypędzić jego duszę. A nie wypełniając trzydziestego czwartego nakazu narażał się na poważne konsekwencje. Archanioł nie pożałował go. Było kilkoro takich, co nie przeżyli piątego stopnia.. Radiwill ostrożnie obmacał pustkę kilkuset metrów wokół nie znajdując jednak czasowca. Colloni musiał mu napędzić niezłego stracha: - Kto to był? Woppati. Archanioł zdziwił się po raz kolejny: - Woppati? Najbardziej cofnięty łamiczas, jeszcze do Mojżesza, objawia się w Berrym, złodzieju Relikwii. Przynajmniej wyjaśnia to pogrom neosatanistów, jego potęgę. Ale gmatwa wszystko jeszcze bardziej. Dlaczego Woppati daje się tak łatwo namierzyć, tak przez Canedona, jak i papieża, skoro jest Wiecznym? A właśnie... Radiwill rozejrzał się. Pomieszczenie było niewielkie. Ściany, podłoga i sufit z lśniącego matowo materiału - wispar w rogu, jeszcze kilka, mebelków i jakiś złom. Przeszli do kolejnego pokoju. Ten był niemalże halą. Potężna maszyneria, aparatura i pulpity mgielne pod ścianą, naprzeciw wejścia siedem podobnie wyglądających zespołów urządzeń i czegoś, jakby niewielkich hibernatorów. Colloni pokiwał głową, od jakiegoś czasu wszyscy bezwiednie używali ulubionego gestu McSonna, mruknął Radiwillowi „Szapaj” i zajął się rozszyfrowywaniem przeznaczenia pulpitów mgielnych. Oczywiście montowane chałupniczo, mogły sterować właściwie wszystkim. Mnóstwo było ekranów kontrolnych - pogrupowanych w siedem ciągów. Do archanioła podszedł android. - Sir? - Czyje to mieszkanie? - Pana Alexa Hekouno. Jasne. Berry nie mógł używać swego prawdziwego nazwiska, Android był seryjny i w chwili wprowadzenia do sieci programu polującego na Scotta Berry’ego zacząłby sprawiać kłopoty. Zabezpieczył się Woppati. - A ta maszyneria, do czego służy? - Nie wiem, sir... - Czym się zajmujesz? - Jestem przystosowany do wykonywania wszystkich poleceń, sir. Pan rozkaże? Tak, reklamują te maszynki, reklamują. „Nawet człowiek nie jest tak wieloczynnościowy!” No to, do cholery, niech człowiek służy temu ostatniemu krzykowi ewolucji. - Nie przeszkadzaj. Android cofnął się w cień specjalnie dla niego stworzony. Nie czuło się jego obecności. Producenci twierdzili, że klient nie może czuć się skrępowanym przez ich produkt. Nowe pokolenia. Radiwill skrzywił się w duchu. On nigdy nie krępował się swego komputera. Może był nienormalny. Na środku sali dopadł go okrzyk Colloniego. - Mam numer tych urządzeń. Przyjaciel właśnie sprawdza. - No i? Przyjaciel Colloniego musiał mieć niejakie trudności z dotarciem do sieci w najbliższym ośrodku miejskim. Nie każdy jest przyzwyczajony do takich widoków. Trochę to trwało. - To jest na liście Aboundena. Zespół klonujący, typ tirielowski. Archanioł poczuł bolesne ukłucie pod czaszką: Kliatliokulah wdarł się brutalnie w intuicję Radiwilla. Takie sprzężenia są niebezpieczne, ale bardzo wydajne. Przyskoczył do jednego z „hibernatorów”. I zamarł wpatrzony w kilkutygodniowy embrion ludzki: Podniósł wzrok. Siedem embrionów. A każdy z nich jest Jezusem Chrystusem, Synem Boga. - A więc ojciec wiedział? Papież pokiwał głową. Wiedział tyle, ile chciano, by wiedział. Zdawał sobie sprawę, że pokierowano nim, posłużono się jak ślepym narzędziem i ta wiedza również celowo była mu dana. Przewidziano jak wskutek tego postąpi, jak zachowa się w takich, a nie innych okolicznościach i co trzeba zrobić, by pokierował Kościołem zgodnie z oczekiwaniami. Zrobiono to. Papież znał swój umysł i miał świadomość, iż jakakolwiek próba przeciwstawienia się temu, dla którego jest ślepym narzędziem nie ma po prostu sensu. Dlatego też zrobił to, co zrobił. To, czego od niego oczekiwano. Miał do czynienia z doświadczonym Rzemieślnikiem. - I wiedział ojciec, że śmierć Berry’ego spowoduje śmierć embrionów? - Przypuszczałem. - I mimo to... - Właśnie dlatego. Gigantyczna platforma Watykanu czerwieniała na tle słońca, olbrzymiego i krwawego. Ogrody wspaniale utrzymane ciągnęły się bez końca. Cień ich alejek przypominał - wspaniały, chłodny półmrok starożytnych świątyni. Papież usiadł na drewnianej ławeczce, obok Radiwill, ze wzrokiem wbitym w szkarłatny kwiat ruetanu. - On Go... Ich... „Zamordował.” - Nie próbuj tego zrozumieć. Od pewnego momentu nauka i człowiek tak wypaczyli świat, że rzeczywistości nie można już traktować serio. - Ale... to nie koniec. Woppati jest Wiecznym, jest czasowcem. On może... - On wcale nie może tak wiele. Myślisz, że skąd ja i Canedon wiedzieliśmy o tym? Nie wszystkim czasowcom się podoba to, co robi ten szaleniec. - Nawet papież musi umieć kłamać. Nie pofatygował się o Blokadę i miał nadzieję, że Radiwill nie wykorzysta swych zdolności. - Nie masz racji ojcze. On jest najwcześniejszym łamiczasem. - I wiele jego dzieł chodzi po świecie. Wiem. Wiem. Musisz się z tym pogodzić, skoro nie możesz tego zmienić. Radiwill oderwał wzrok od ruetanu. - Ależ mogę. Gdyby tylko ojciec wyraził zgodę na jeden krótki skok czasowy... - Żeby i wasze dusze zostały zapętlone? Nic z tego. To byłoby straszne. Opętani przez dusze... twoją... czy... - Colloniego. - Zło... - Tak, ojcze, tak. Żegnaj. - Żegnaj synu. Chłodne są wieczory na papieskiej platformie. Nikt nie spodziewał się osobistej wizytacji archanioła. Budynek był pusty, cichy. Ewakuowano wszystkie sześćset dwadzieścia pięter. Trzy wielkie straty bojowe Zastępów szybowały wokół błyszczącego sopla. Wszystkie wyjścia zablokowano. Dochodziło południe i pojazdy informaciaków kłębiły się nad podstawą odwróconego stożka budynku. Niezawodny mają węch. Grupa szturmowa złożona z kandydatów była w środku już od godziny. Był to ich miesiąc egzaminacyjny. Klęli jak diabli ujrzawszy przyglądającego się ich robocie Radiwilla. Odrodzeńca osaczyli na przedostatnim piętrze, w hangarze stratów towarowych. Kulił się gdzieś w kącie z rzuconą klątwą niewidzialności. Bał się. Oni też się bali. On był przerażony śmiertelnie. Walczył o życie. Oni nie. Ale to był ich miesiąc egzaminacyjny. Wahali się. Archanioł ze stratu zawieszonego w cieniu pod sufitem przyglądał się temu wahaniu. Rozgoryczenie ściskało go od kilku dni, rozgoryczenie i żal. Colloni zabił w pojedynku Urk - urkala. Tak. Colloni był mądry. A Radiwill stary, głupi, zaślepiony przeszłością. Rozgoryczony był archanioł. Między innymi przez ten świat. - Kończy się mój czas - szepnął ekranowi. Ekran milcząco przyznał mu rację. Przyjaciel postanowił przeczekiwać te napady zwątpienia nie ingerując. (A Słonny szedł za trumną przyjaciela, z którym nie dane mu było porozmawiać.) Bębnienie. Archanioł przypomniał sobie o założonej blokadzie i zdjął ją. Pojawiła się LottIna w słupie,mgły. To ona była dzisiaj dyżurną. - Radiwill? - Tak? - archanioł podniósł głowę i spojrzał w bok. Kandydaci wzięli się wreszcie do roboty. Powietrze w dole migotało, krzyżowały się promienie: Ktoś, zapomniawszy na moment o stałej antyklątwie, wyniesiony przez przekleństwo Odrodzeńca pod sufit, zginął rozerwany na strzępy. - Hamtol złapał jednego faceta - zamilkła na chwilę..- Sprowadziłam do niego Pha. Radiwill uniósł brwi. Głównego telepatę Zastępów? Na dole Odrodzeniec ostatecznie przyparty do ściany miotał nie, istniejącymi fragmentami swego ciała. - On twierdzi, że jest Janem Chrzcicielem. Odrodzeniec pojawił się i umarł. - Mówi prawdę. Mojżesz spojrzał w niebo i zastukał w ziemię laską. Żołnierz otulony płaszczem jak nocą uniósł włócznię. Siedmiu jeźdźców zatrzymało swe konie nad strumieniem. Świeci słońce. Człowiek w potarganym fraku wyjął pistolet z futerału na skrzypce. Papież z uśmiechem na ustach łaskawie skinął na Felgrooma. Mężczyzna pochylił się nad szeregiem inkubatorów. I... Żyję, istnieję, umarłem i już mnie nie ma. Żyję i istnieję. Nie mam końca, nie mam początku. Moje imię zdechło porzucone, z głodu i z cierpienia. Nie ma we mnie litości, nie ma we mnie miłości. Nie ma nienawiści i gniewu. Jestem pusty. Jestem pełny. Wylewa się ze mnie pustka zaprawiona czasem. Na brzegach. mojego opętania leżą porzucone wspomnienia. Zawsze i nigdy. Nigdy nie chodzę tam, żeby kopać je, najedzone piaskiem i opite słoną wodą, kopać je czubkiem buta i patrzeć jak przymilają się do mnie rozrzedzając mnie jeszcze bardziej po wiekach i tysiącleciach: To ja rozkazuję zmieniać ich kostiumy. Zawsze i nigdy; jedyne słowa dla mnie nieistniejące. Pluję na nie sokiem mego szaleństwa. Wystawiam memu imieniu pomnik, wielki, monumentalny, taki na półtora wieku, byście mogli kłaniać się mu, przeklinać go i wypisywać na nim klątwy. Niech umrze Woppati. Niech umrze. Chce śmierci! Nieskończoną ilość razy umieram i rodzę się. Powtarzam i powtarzam. Biegnę, ale tak naprawdę to w ogóle mnie nie ma. Jem, ale tak naprawdę moje usta jeszcze nie ukształtowały się w łonie matki, której praprzodkowie jeszcze się nie narodzili. Potem rodzę się, żyję, uruchamiam Maszynę i od nowa pędzę bez ciała. Śmierć jest poza moim zasięgiem. Zawsze i nigdy. Wiem, co mam wykonać. Wiem co wykonałem. Wiem, co wykonuję. Uwierzcie mi... Uwierzcie, że to nie ja stworzyłem ten świat! Jego przeklinajcie! Czuję jego przepływ... Nieukierunkowany, nie poddawający się kolejności... Tnie mnie swoimi myślami i miażdży. Pomimo swej nieskończoności tak skondensowany. To On! Właściwie nie mam pojęcia co wykonuję. Nigdy nie dowiem się, czy jest to zemsta, nagroda czy... Zawsze i nigdy. Dlaczego nigdzie nie mogę znaleźć odcisku mej woli? Nie mogę się dowiedzieć czym jest moja... praca? Spojrzałem w niebo i zastukałem w ziemię laską. Otulony płaszczem jak nocą uniosłem włócznię. Zatrzymaliśmy swe konie nad strumieniem. Świeci słońce. Wyjąłem z futerału na skrzypce pistolet. Z uśmiechem na ustach skinąłem na Felgrooma. Pochyliłem się nad szeregiem inkubatorów. /I... Kim On jest? Komu służę? Opętałem miliony ludzi. Kto mnie opętał? Żołnierz otulony płaszczem jak nocą uniósł włócznię podchodząc do krzyża i przebił mi bok. Chłopi zaprowadzili go do wąwozu, wielkiego, cienistego, o łagodnych stokach, z baldachimem dziwnie poskręcanych drzew przykrywających go niezbyt szczelnie - środkiem wiodła ścieżka słońca, co jakiś czas przecinana cieniem wysuniętego konaru; było południe. Wszyscy odprowadzający odeszli, gdy zjeżdżał w dół z obnażonym mieczem w dłoni - potem mogło nie starczyć czasu nawet na wyjęcie go z pochwy, chociaż był w tym szybki. Pot spływał po nim strumieniami, starał się nie zwracać na to uwagi, chociaż hełm mu się przekrzywił i zbroja straszliwie rozgrzała. W myślach powtarzał modlitwy i miał nadzieję, że krzyż poświęcony przez biskupa, za który dał buhaja i trzy jałówki, a który błyszczał teraz na jego piersi, wspomoże go w ciężkich chwilach. Koń szedł pewnie, nie przystając, nie opierając się. Jego niesamowicie czarna sierść lśniła jak nigdy. Głupcy mówili, że stajenny jest szalony, ale na koniach znał się jak nikt. To już drugie odgałęzienie wąwozu. Skręcił. Półmrok pochłonął go wraz ze zwierzęciem. Tam, za zakrętem... cisnął mocniej broń. Tam, za zakrętem czekało go... co? Śmierć? Sława? Tam, za zakrętem w swej walącej się wieży czekał na niego jego przeciwnik. Nagi, namaszczony wonnymi olejami, siedział w najwyżej położonej ocalałej komnacie w pozycji lotosu, a wszystkie jego zmysły były zamknięte. Od początku, którego nie było, napiętnowany imieniem Wszystkowiedzącego. I słuszne było to imię. Od urodzenia, które było tylko formalnością ochrzczony przez siebie samego Niszczycielem Czasu. I słusznym miało stać się za moment to imię. Zaraz zerwie kajdany, które trzymają go w ciele. Zaraz... W dole biegu rzeki historii znany i nieznany jako Pan Szaleńców. Przeklęte, lecz prawdziwe to imię. Zaraz rozciągnie swą świadomość od początku do końca - choć nie ma początku ni końca istnienia. Albowiem jest on Niszczycielem Czasu. Wróg jego zatrzymał swego konia przed zmurszałą bramą wieży. Odchrząknął, bo czuł jak coś go dławi, a to była ważna chwila. Ale głos i tak go zawiódł gdy krzyknął: - Wyłaź ze swej kryjówki tchórzliwy czarowniku! Nic. Odczekał kilka minut i ponowił swe wezwanie, a potem jeszcze raz zmieniając jedynie epitet. Nic. - Tchórz! - ryknął wreszcie cały spocony ze strachu. Będzie musiał wejść do tej wieży. Uniósł z piersi krzyż i pocałował go. Nie mógł się zdecydować. Po kwadransie straconym na bezowocnym sterczeniu przed bramą zacisnął zęby i zsiadł. A właściwie tylko chciał zsiąść. W momencie gdy cały jego ciężar i ciężar jego zbroi spoczął na jednym strzemieniu - ono pękło. Rycerz upadł, poślizgnął się i uderzył głową o jeden z kanciastych, obrobionych kamieni, których pełno było wokół, bowiem wieża waliła się już kilka ładnych lat. Wszystkowiedzący wiedział o wszystkim. Wszystkowiedzący zawsze wiedział o wszystkim i dlatego nie przerwał swych zmagań z czasem. Wiedział, że wygra i wiedział kiedy wygra. Wiedział również co zrobił (chociaż właściwie jeszcze tego nie zrobił) jego wierny sługa, który wiernym być musi w każdej sekundzie życia, co nie ma końca. Żaden głupiec nie widział, jak wczoraj wieczorem stajenny, który znał się na koniach jak nikt, sapał i stękał w ciemności nad strzemieniem swego pana. Mówili, że jest szalony. Że opętały go złe duchy. Głupcy zawsze coś wymyślą. Ale żaden rozsądny człowiek im nie wierzy. powrót