LOUIS ARAGON AURELIAN I Kiedy Aurelian zobaczył Berenikę po raz pierwszy, wydała mu się wręcz brzydka. No, w każdym razie nie spodobała mu się. Uważał, że jest źle ubrana. Co za materiał — nigdy by takiego nie wybrał! Na temat materiałów miał własne zdanie. Materiał, który widział już u paru kobiet! Nie najlepiej świadczyło to o tej, która nosiła imię wschodniej księżniczki, a nie zdawała się poczuwać do obowiązku dobrego smaku. Włosy miała tego dnia bez połysku, uczesane niedbale. Krótkie włosy wymagają przecież ciągłego starania. Aurelian nie potrafiłby powiedzieć, czy jest blondynką, czy brunetką. Nie przyjrzał jej się dobrze. Pozostało w nim tylko jakieś ogólne, nieokreślone uczucie niechęci i poirytowania. Zastanawiał się nawet dlaczego? Uczucie nieproporcjonalnie silne. Raczej niska chyba, blada... Gdyby miała na imię Janina czy Maria, nie wracałby do tego myślą. Ale Berenika! Śmieszny był z tymi swoimi przesądami! Z pewnością to właśnie tak go irytowało. Przypominało mu to jeden taki urywek z Racine'a. Ten urywek prześladował go w czasie wojny w okopach i później, po demobilizacji. Nie uważał wcale, żeby to był jakiś specjalnie piękny urywek, a w każdym razie jego piękno wydawało mu się podejrzane, niewytłumaczone, a mimo to nie mógł się od tego urywka opędzić, ani wtedy, ani nawet teraz. Obsesja. Błąkałem się czas długi w murach Cezarei...*/ */ J. Racine, Berenika, akt I, sc. 4; przekład K. Brończyka. Na ogół to on i wiersze... Ale ten wracał i wracał. Dlaczego? Tego właśnie Aurelian nie umiał sobie wytłumaczyć. Zupełnie niezależnie od historii Bereniki... tamtej, prawdziwej... Zresztą z grubsza tylko przypominał sobie tamto nudziarstwo. Tamta była brunetka, ta Berenika z tragedii. Cezarea to jest w stronę Antiochii, w stronę Bejrutu. Terytorium mandatowe. Twarze dość już ciemne, bransoletki, fanfreluszki, zasłony. Cezarea... ładne imię dla miasta. Albo dla kobiety. W każdym razie ładne. Cezarea... „Błąkałem się czas długi...", do licha, całkiem pamięć tracę! Jak się nazywał ten typ, który to mówił, ten melancholijny nieborak wyniszczony malarią, wysoki, o oczach jak węgle... ten, który czekał z wyznaniem miłości, aż Berenika miała wychodzić w Rzymie za mąż za pulchnego fircyka, który sposobem noszenia togi przypominał kupca bławatnego reklamującego swój towar. Chyba Tytus. Poważnie, Tytus. Błąkałem się czas długi w murach Cezarei... To musiało być miasto o szerokich ulicach, bardzo puste i milczące. Miasto, na które padło nieszczęście. Powiedzmy, klęska. Opuszczone w popłochu. Miasto dla ludzi trzydziestoletnich, którym niczego się już w życiu nie chce. Miasto kamienne, które przemierza się nocą, bez wiary w jutrzenkę. Aurelian wyobrażał sobie psy, jak przyłapane na rozszarpywaniu padliny uciekają za kolumny. Porzucone miecze, zbroje. Resztki niesławnej walki. To dziwne, że tak mało czuł się zwycięzcą. Może dlatego, że podróżował po Tyrolu i po Salzkammergut, że widział Wiedeń w tym czasie, kiedy wody Dunaju niosły samobójców, kiedy spadek szylinga przyprawiał turystów o ohydny zawrót głowy. Nie, żeby to sobie formułował, ale tak instynktownie Aurelianowi wydawało się, że poniósł klęskę, klęskę na całe życie. Darmo powtarzał sobie: „Jakże, przecież zwyciężyliśmy"... Nigdy nie otrząsnął się całkiem z wojny. Sięgnęła po niego, nim zaczął żyć. Był tym rocznikiem, który odsłużył swoje trzy lata i miał iść do cywila, kiedy przyszedł sierpień 1914. Blisko osiem lat pod bronią... Aurelian nie należał do młodych ludzi przedwcześnie rozwiniętych. Kiedy szedł do koszar, niewiele różnił się od ucznia, który w 1908 wylądował w Quartier Latin. Wojna wzięła go z koszar i oddała życiu po tych nie kończących się latach stanu prowizorycznego, przyzwyczajenia do stanu prowizorycznego. Ani niebezpieczeństwa, ani stworzone po to dziwki nie zostawiły żadnego prawdziwego śladu w jego sercu. Nie kochał i nie żył. Nie umarł, to już coś — spoglądał czasem na swoje długie, chude ręce, węźlaste nogi, na swoje młode ciało, nietknięte, i wzdrygał się, retrospektywnie, na myśl o okaleczałych kolegach, o tych, których widywało się na ulicach, o tych, których się już nie zobaczy. Blisko od trzech lat był wolny; nikt nic od niego nie wymagał, byle tylko sam dawał sobie radę; nikt nie szykował mu jego dziennej racji, wobec czego nikomu nie musiał salutować. Równo trzydzieści lat, w czerwcu. Dorosły chłopak. Nie potrafił wziąć siebie zupełnie serio i myśleć: „Mężczyzna." Czasem łapał się na tym, że żałuje wojny. To znaczy — mię samej wojny. Czasów wojny. Nigdy się z niej nie otrząsnął. Nigdy nie odnalazł rytmu życia. Dalej ciągnął tamto „z dnia na dzień". Mimo woli. Od trzech lat odkładał do jutra chwilę podjęcia decyzji. Wyobrażał sobie, że od tej chwili jego przyszłość potoczy się zupełnie inaczej, żwawiej, ostrzej. Lubił sobie tak wyobrażać. Ale nic więcej. Trzydzieści lat! Życie nie zaczęte. Na co czekać? Umiał się tylko obijać. Obijał się. Błąkałem się czas długi w murach Cezarei... Może taki był właśnie sens tej klasycznej reminiscencji... Zimnicę przywiózł z kampanii wschodniej, w której zakończył wojnę. Nie bez pewnej nostalgii wspominał tę łatwość Salonik: kobiety greckie, fałszywe romanse, w których nikt nie jest stroną oszukaną, różnorodność ras, to intensywne sutenerstwo, wszędzie, na ulicy, w łaźni... Aurelian był wzrostu więcej niż średniego, miał gęste, czarne brwi, zrośnięte ze sobą, rysy nakreślone zamaszyście, cerę nierówną, grubo uziarnioną. W owym czasie nosił wąsy, ale po powrocie je zgolił. Nie, żeby ktoś go o to prosił. Nie. Poproszono o to kogoś innego przy nim. Na obiedzie w pokoju lekarskim, na który zaprosił go pewien przyjaciel odbywający praktykę w szpitalu. Był to brat pisarza, który byłby na pewno wielkim pisarzem, gdyby nie zginął; Aurelian zetknął się z nim w czasie wojny. Jego brat, świeżo przybyły do Paryża, obracał się w środowisku literackim; większość uczestników obiadu stanowili właśnie literaci. Była tam również pewna kobieta, bardzo ładna i bardzo wyzywająca, która oświadczyła, że wąsaci dla niej nie istnieją. Czy powiedziała to pod adresem Aureliana? Nie przypuszczał; za to medyk wyszedł na chwilę i wrócił bez wąsów. Historyjka sama w sobie dość banalna, a w dodatku powszechnie znana, ponieważ oprócz tej pani na obiedzie był pewien wydawca, który opowiadał o tym później na prawo i lewo, i wielu pisarzy wprowadziło to do swych książek z różnymi wariantami. Ciekawe, dlaczego. Takie płaskie historie przykuwają czasem uwagę. Ta, o której wspominam, nie jest więc nawet oryginalna, za co wypada przeprosić. Nikt jednak nie zauważył, że w tydzień później Aurelian również zgolił wąsy. Nikt o tym nikomu nie opowiadał. Aurelian nie interesował nikogo. Kogo mógłby interesować student prawa, który nie staje do egzaminów i pokutuje w kancelarii pewnego adwokata, bardzo wziętego zresztą, ale przecież nie żadnej sławy. Lecz ta historia doskonale ilustruje powolność reakcji Aureliana. I że miał w życiu esprit d'escalier */. ( */ Powiedzenie nieprzetłumaczalne dla określenia czyichś spóźnionych reakcji. (Przyp. tłum.) Dopiero po miesiącu przyszło mu do głowy, że jego przyjaciel medyk zabiegał prawdopodobnie o względy tamtej pięknej i wyzywającej kobiety. W pierwszej chwili nie uświadomił sobie tego. Ani że ta kobieta mu się spodobała, jemu, Aurelianowi. Musiało jednak tak być, skoro zgolił dla niej wąsy. I właśnie mniej więcej taką jak ona: ciemnowłosą, dosyć smukłą, lecz białą i połyskliwą jak dobrze wymyty kamyk, wyobrażał sobie kobietę, która nosiłaby imię Berenika. Więc kiedy Barbentane wspomniał mu o swojej kuzynce Berenice, tak ją sobie wyobraził (choć od epizodu z wąsami minęło już blisko dwa lata). Stąd też pewnie rozczarowanie. Starał się przypomnieć sobie rysy tej Bereniki. Rysów sobie wprawdzie przypomnieć nie mógł, ale za to od razu przypomniał mu się irytujący deseń tamtego materiału. Te włochate paski i ten brzydki beż... ale co go to ostatecznie mogło obchodzić? Długimi palcami przeczesał kręcone włosy, jak grzebieniem. W myślach widział posągi na placach Cezarei: Diany łowczynie, same tylko Diany łowczynie o dzikim wzroku. I żebraków śpiących u ich stóp. II Lubił tylko ciemne, a Berenika była jasna jasnością przygasłą. Lubił kobiety długie, na własne podobieństwo, ona była mała, ale nie dawało jej to pozorów dziecka, jak to bywa nieraz. Jej krótkie włosy były sztywne, cerę miała bladą, jakby krew nie krążyła pod skórą. Czoło nie to, żeby miała niskie, ale zbyt skrócone przez grzywkę. Do tej twarzy o wystających kościach policzkowych nie pasowały oczy, czarne oczy za bezbarwnymi rzęsami, oczy dziwne nie tyle przez swą czerń, ile przez swą wypukłość, jak u łani. I przez skośne łuki brwiowe, niemal azjatyckie. Usta też były zaskakujące: wargi tak pełne — nie to, że grube — i czerwone naturalną czerwienią w tej bladej twarzy. Wargi, które nagle drgały i opuszczały się w kącikach z wyrazem nie uzasadnionego bólu. „Usta dziwki" — pomyślał Aurelian. Nos cienki i krótki, o nozdrzach zbyt wyraźnie zaznaczonych i drżących przy najlżejszym wzruszeniu. Miało się wrażenie, że rysy zebrane w tej twarzy należą do kilku różnych kobiet. Pewną jedność nadawała im tylko gładkość skośnych policzków, doskonałych w rysunku, gdy padało na nie światło, dziwna jednak, jakby rzeźbiarz, który je rzeźbił, pasjonował się policzkami, skośnością policzków; i to ze szkodą dla całej reszty. Kiedy Aurelian chciał uzmysłowić sobie postać Bereniki, nie udawało mu się to. Powtarzał sobie, że jest mała, i to było wszystko, co zatrzymał w pamięci. Gdyby była niezgrabna albo gdyby miała duży biust, byłby na pewno zauważył. Przy największym jednak wysiłku przypominał sobie tylko kolor jej sukni, nic więcej. Nie robiła wrażenia dziewczynki, musiała więc mieć kształty uformowane, żywe. Lecz jakie? Nogi miała zgrabne, ale włożyła tego dnia wełniane pończochy, co wydało się Aurelianowi przesadą. Niemiłe. Jedno tylko spodobało mu się w niej od razu — głos. Kontralt ciepły, głęboki, nocny. Równie nieodgadniony jak te oczy łani przy fryzurze nauczycielki. Berenika mówiła z pewną powolnością. Niespodziewanie ożywiała się, na bardzo krótko; w oczach zapalały jej się światełka jak błyski onyksu. I zaraz, jakby poczuła, że się zdradza, kąciki ust opadały, wargi zaczynały drżeć, wszystko kończyło się uśmiechem, a zaczęte zdanie dopowiadał tylko niezgrabny gest; całą swą postacią młoda kobieta zdawała się przepraszać teraz za zuchwałość tamtej myśli; opuszczała powieki liliowawe i tak cieniutkie, iż doprawdy lęk brał, by się nie rozdarły. Trzeba jeszcze powiedzieć, że kiedy nie chciała rozmawiać dłużej lub chciała zmienić temat rozmowy, miała taki specjalny gest, którym przychodziła sobie w sukurs — poruszała ramionami, jakby podtrzymywała zsuwający się szal. — Wcale nie wygląda pani na Prowansalkę — powiedział do niej. Było w jej sposobie mówienia coś szczególnego, nie akcent, raczej szczególna dbałość o poprawny akcent, niepewność. Odparła, że to nic dziwnego, jej matka pochodzi z Franche-Comte, a po ojcu wzięła tylko czarne oczy. Edmund Barbentane drażnił Aureliana swoimi pytaniami: „Więc widziałeś Berenikę? To wszystko, co masz o niej do powiedzenia" — i tak w kółko, aż Aurelian musiał wreszcie odpowiedzieć coś w rodzaju: „Urocza osoba... bardzo interesująca... ależ tak, tak, podoba mi się..." Bo powiedzieć, że mu się nie spodobała, jak było naprawdę, znaczyło wdać się w nie kończące wyjaśnienia. Edmund chichotał. Co doprawdy mogło mu na tym zależeć, co Aurelian myśli o jego kuzynce? Berenika zatrzymała się u nich po przyjeździe do Paryża i miała niedługo wrócić do siebie, na prowincję. Traf chciał, że Aurelian, nie mając nic lepszego do roboty, wstąpił odwiedzić dawnego kolegę z frontu. Przepych, z jakim urządzony był ten dom, zawsze go krępował. Doceniał koniaki Barbentane'a i jego cynizm. Po śniadaniu wyszli się przejść i wracali razem z Passy nadbrzeżami, Cours-la-Reine. Było ładnie, trochę chłodno. Powietrze i ulica były świeże, dociągnięte jak Edmund Barbentane — widząc go pieszo, człowiek nie mógł oprzeć się zdziwieniu; Aurelian mimo woli rozglądał się zawsze, czy nie zobaczy gdzieś z tyłu jego samochodu. Co nie przeszkadza, że wyglądem i postawą przypominał Barbentane futbolistę. — Więc to wszystko, co masz do powiedzenia o Berenice? Zupełny bzik! Nie miał o niej nic do powiedzenia. Ponieważ jednak nie mówić nic znaczyło dać Edmundowi pole do wyciągania wniosków, więc dobrze: — Wygląda na uosobienie łagodności. To musi być odpoczynek obecność takiej kobiety w domu... Bardziej zależało mu na tym, żeby powiedzieć coś niebanalnego i mieć święty spokój, niż żeby to, co powie, płynęło z zastanowienia. Ale jeśli chodzi o łagodność, to rzeczywiście trudno jej było odmówić tej małej prowincjuszce. Tymczasem okazuje się, że wcale nie to należało powiedzieć. Wiecie, jak to jest: ludzie urabiają sobie zdanie o kimś na tej zasadzie, że wypowiedziawszy je wielokrotnie nie natrafili na sprzeciw lub nawet spotkali się z aprobatą. I już sąd jest gotowy, na każdą okazję. Edmund także posłuszny był temu mechanizmowi. Parsknął śmiechem. No, większego głupstwa... — Łagodna? Berenika? Łagodna? No, mój drogi, już ja ci nie życzę więcej takich łagodnych! Najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się usłyszeć! Chyba żartujesz! Przyjrzałeś jej się dobrze? Ładny mi odpoczynek! Diabeł w kropielnicy, chciałeś powiedzieć... Piekło w domu! Aurelian podniósł brwi ze zdziwieniem. Jaki diabeł? Jaka kropielnica? Jakie piekło? Wolał nie mówić tego, co myślał: że nie dopatrzył się w tej Berenice nic szczególnego, no a diabeł jednak, bądź co bądź... W końcu obecność diabła wyczułoby się jakimś dreszczykiem. Mruknął coś w tym rodzaju, ale Edmund puścił to mimo uszu. Dzień był listopadowy i pełen słońca. Auta sunęły jezdnią bez hałasu i nie wzbijając kurzu. Ponad alejami rysowała się czarna siatka bezlistnych gałęzi, jak dzieło złotnika pociągnięte czarną emalią. Wszystko było idealnie czyste i luksusowe, nawet okropny Petit-Palais, ma który Aurelian spojrzał jak na osobistego wroga. Żeby coś powiedzieć, powiedział: — Wytłumacz, co miałeś na myśli... — i natychmiast pożałował, gdyż Edmund wywnioskował z tego, że interesuje się jego kuzynką, i jakiekolwiek zaprzeczenia utwierdzały go jeszcze w tym przekonaniu. Z zapałem wziął się do wyjaśnień: — Przecież to się rzuca w oczy. Tę kobietę trawi ogień. Jak potępieńca. Piekło to prawdopodobnie jej własne życie. Malutkie, spokojne życie, jak u Pana Boga za piecem. Prowincja. Mąż, który też jest jakimś tam moim kuzynem. Jak to się mówi: dobry z kościami. Nawet niegłupi, ale umysłowość jednotorowa; zakochała się w nim, kiedy była jeszcze dzieckiem, czy też on się w niej zakochał. Kto to może wiedzieć?... W każdym razie historia sprzed potopu; uwikłała się w nią i potem obstawała przy swoim, bo z początku rodzina sprzeciwiała się temu małżeństwu... A później tamten, jak miał jakieś dwadzieścia dwa, trzy lata, roztył się, zbrzydł, och, nie wiem, ale przykro na nich patrzeć, jak są razem... Ponieważ chciała go kiedyś, nie cofnęła słowa... Pobrali się po wojnie. W tej ich dziurze był dla niej zapewne uosobieniem życia intelektualnego, romansów, które jej pożyczał, książek filozoficznych, które jej czytywał i których nie rozumiała albo też, w najlepszym razie, mogła ogarnąć tylko we fragmentach... Zbyt jest dumna, by przyznać, że to jest właśnie jej dramat. Uparła się kiedyś i upiera się nadal. Obstaje przy tym bezsensownym małżeństwie. Twierdzi, że uwielbia męża, i może go nawet kocha... Jej mąż zbiera talerze. W sposób zresztą bardzo inteligentny. Warto posłuchać, jak mówi o tym. Każdy specjalista jest interesujący, kiedy mówi o swojej specjalności. Talerze!... Specjalność, co prawda, trochę wąska... Ach, poza tym jest oczywiście aptekarzem... Ale kiedy zabrać mu jego talerze, nie zostaje nic... Prawdziwe cztery litery... Pożegnali się na placu de la Concorde. Nie ma na świecie miejsca o większym zbytku, o bardziej przesadnym zbytku. Aurelian pomyślał, że najdrobniejszy pyłek rzuciłby się tu w oczy. O wiele bardziej niż myśl o Berenice prześladowały, tyranizowały go myśli o zbytku. Popatrzył na Barbentane'a, który się oddalał, na jego dobrze skrojone ubranie, drogie buty, postawę światowca-atlety. Przypominał go sobie w Szampanii: utytłany w błocie, do niczego niepodobny, okutany w co się dało, nie ogolony, brudny, jak serwatką zapijał się wyciągiem z maku i będźwinu, żeby przerwać wreszcie tę upartą sraczkę, od której nogi miał jak z waty. Aurelian wzruszył ramionami. III Edmund Barbentane zrobił karierę szybką i olśniewającą. Jej początki były niezbyt fortunne, ale około trzydziestki wszystko się wyrównało i świetna pozycja tego młodego człowieka nie podlegała już żadnym krytykom, z jakimi spotykał się niegdyś w latach wczesnej młodości. Wojna także zrobiła tu swoje — narzuciła potrzebny dystans. Kto by tam pamiętał jeszcze o dawnych sprawach? Wystarczało, że oboje państwo Barbentane, Edmund i Blanchette, byli ludźmi dobrze wychowanymi, zamożnymi, miłymi w obejściu. Obecnie zresztą dość wybrednymi w stosunkach towarzyskich. Kiedy około roku 1910 Edmund, syn prowincjonalnego lekarza, który zajmował się parafialną polityką, zjawił się w Paryżu, traf chciał, że został zaufanym Quesnela, wielkiego Quesnela, magnata taksówkowego prowadzącego poważne spekulacje terenami budowlanymi. Powiadano, że Edmundowi udało się przekonać swego pryncypała, że pełnomocnicy go obskubują, i że Quesnel, który właśnie dokonał olbrzymich transakcji w Maroku, zobaczył w swym młodym, świetnie zapowiadającym się sekretarzu, który miał szalone powodzenie u kobiet, kontynuatora swego dzieła. Tak przynajmniej powiadano i dodawano jeszcze, że Barbentane okazał nie lada odwagę rzucając medycynę dla interesów. W rzeczywistości szło o to, by przysłonić fakt, że Edmund był kochankiem metresy Quesnela, bardzo pięknej dziewczyny, Włoszki, że Quesnel o tym wiedział i chcąc zapewnić im szczęście umożliwił Edmundowi zrobienie majątku. Skąd jednak miałby ktoś o tym pamiętać, skoro, koniec końców, Carlotta doprowadziła do swego małżeństwa z Quesnelem, kiedy zrozumiała, że Edmund się jej wymyka, bo zakochał się w córce pryncypała; Blanchette Quesnel, gwałtowna i uparta, wymogła na ojcu, by pozwolił jej zostać panią Edmundową Barbentane. Potem przyszła wojna. Quesnel umarł. Carlotta oddała swój dom na przylądku Antibes Czerwonemu Krzyżowi, a za poświęcenie dla rannych otrzymała Legię Honorową. Pasierbica, niemal zupełnie wyleczona z zazdrości, widywała ją rzadko, gdyż Carlotta stale podróżowała: z Kairu do Londynu, z Wenecji do Indii. Pałacyk w parku Monceau sprzedano, by pokryć znaczne koszta postępowania spadkowego; nikomu zresztą nie zależało na pałacyku, ani wdowie, ani dzieciom. Młoda para zajmowała przy ulicy Raynouard dwa piętra domu z tarasem. Lato, jak poinformowałby was Bottin', (*/ Bottin, statystyk francuski zmarły w połowie XIX w., dał swe nazwisko pierwszemu we Francji skorowidzowi firm handlowych i przemysłowych. (Przyp. tłum.) spędzali w swej willi w Biarritz. Edmund uczestniczył od czasu do czasu w posiedzeniach jakiejś rady nadzorczej. Występował tam w imieniu żony i świekry. Grywał w golfa w La Boulie. Wszystko to traktował trochę jak żart. Zabawne było słuchać, kiedy o tym mówił. Nie wierzył w te magiczne operacje, choć na nich właśnie opierała się jego fortuna. W praktyce nie był już właściwie potrzebny Konsorcjum taksówek, które wyrosło jak grzyb ponad głowy swych założycieli. Nowe pokolenie władców Konsorcjum nie wniosło do interesów tego bezpośredniego udziału co niegdyś Quesnel i jego partnerzy. Teraz do dyspozycji byli wprawni administratorzy, rodzaj bezosobowego aparatu. Jeśli nawet Barbentane prowadził nadal biuro (dawne biuro Quesnela) i, jak mniemano, zjawiał się w nim regularnie, było oczywiste, że prowadzi je bardziej dla zachowania własnej swobody niż po to, by poświęcać ją dla interesów. By uniknąć złych stron gromadzenia kapitału, Konsorcjum podejmowało się transakcji gruntami, prowadziło budowy i właśnie w przynależnym doń „Immobillere-Taxis" miał Edmund swe biuro. Słowem, ograniczał się do tego, że był bogaty i że uważał to za pierwszorzędny kawał. Aurelian lubił dość ten ton, jaki przybierał Barbentane, kiedy mówił o sprawach pieniężnych. Za grosz naiwności. Ani śladu przejęcia. Żadnego namaszczenia. Coś nawet jakby „pod" prestidigitatora. Aurelian łapał się, że używa w myślach wyrażenia „pod", tak wygodnego, do wszystkiego dającego się zastosować, gdy trzeba określić to, czego nie umiemy określić, co nie jest wcale sprawą prostą. Wyrażenie to było wówczas modne, szalenie modne. Wywodziło się z kręgu „Byka na Dachu", spośród widowni Baletu Rosyjskiego. Aurelian, który bynajmniej nie należał do tego świata, przesiąkł jego wpływem poprzez takich roznosicieli zarazków jak ów medyk na praktyce, o którym wspominaliśmy. A więc „pod" prestidigitatora. Narodziny i alchemia pieniądza. Miłość dziwaczna: panowie zebrani wokół stołu, jeden z nich czyta jakieś sprawozdanie, którego nikt nie słucha, wymiana podpisów, a poród odbywa się przy kasach w banku — konta specjalne, rzecz jasna, na pierwszym piętrze, nie tam, gdzie czeka vulgum pecus*/ (*/Pospólstwo) na dębowej ławce, z mosiężnym numerkiem w ręku. Było niemal nieprawdopodobne, by ten młody człowiek, wysportowany, zawsze jak z igły, mógł mieć cokolwiek wspólnego z owymi tajemniczymi postaciami bez twarzy, które w wyobraźni Aureliana stanowiły świat wielkich finansów, z tymi figurkami z książki telefonicznej, po których tropie wodzisz palcem od energetyki do kopalń węgla i od włókiennictwa do kolei żelaznych pod rubryką: „Towarzystwa akcyjne". Aurelian myślał o tym z pewnym przestrachem, lecz i pociągało go to równocześnie, bo tyczyło świata mu nie znanego. Mówił sobie, że jest to rezultat wojny, pewne jakby odmłodzenie społeczeństwa, pewien symptom... Został wychowany w atmosferze tęsknot do epoki napoleońskiej i dwudziestopięcioletnich generałów. Pewnego letniego wieczora 1916 na linii wzgórz nad Mozą podporucznik Aurelian Leurtillois był świadkiem przybycia na front świeżo mianowanego lekarza przydzielonego do n-tego batalionu piechoty, w którym Aurelian był dowódcą sekcji w trzynastej kompanii. Chłop w chłopa same zuchy w tej ich kompanii; kapitana mieli, który dosłużył się stopnia w szeregach; wszystko pijusy, dziwkarze, rozrabiacze — a ilu odznaczonych! Zdążyli się już uporać z czterema doktorami: jeden zginął, reszta nie wytrzymała — paskudne kawały, alkohol, stan ciągłej gotowości zrobiły swoje; ostatni z kolei nie lubił tego ciągłego oczekiwania na wypad, na placówce, człowiekowi ciągle się zdaje, że to kontratak, jakiś patrol; rozchorował się od tego na serce. Toteż zjawienie się nowego lekarza przyjęte zostało krytycznie. Jakiś tam medyk, który rzucił studia i przypomniał sobie o nich dopiero w czasie wojny, żeby się wykpić od służby w piechocie jako zwykły szeregowiec. Zresztą jeszcze przed wojną kombinował w ten sposób, żeby dostać odroczenie. Można sobie wyobrazić, jak będzie leczył! Ale jakoś ten Barbentane miał przyjemną gębę i miły głos. Przy deserze zawsze śpiewał, odkomenderowali go do garnków i nawet nieźle sobie z tym radził. Dostawał z domu paczki z pasztetem. Nie był tchórzem. Przyjęli go do swego grona. Chociaż byli z jednego rocznika, trzeba było blisko roku, by Aurelian zbliżył się z nim. I to akurat przed samym odjazdem do Salonik. W siedemnastym. W okresie niepokojów w wojsku. W tym czasie Aurelian w nic już nie wierzył. Wojna ciągnęła się zbyt długo. A jeszcze koszary, przedtem. Nastrój był fatalny. Wśród ludzi, ale i wśród oficerów także. Nic, tylko obrywali po łbie, a na pociechę słyszeli za to, że szkopy nie mają co żreć. I na dodatek jeszcze ta sceneria, wciąż ta sama — Verdun, Artois albo Szampania. I jeszcze po zimie, jaką mieli za sobą. Właśnie to skłoniło Aureliana, żeby się zgłosić, kiedy werbowano ochotników na Wschód. Mimo tej historii z Dardanelami. Bądź co bądź, krajobraz tam powinien mieć inną gębę. Tak Bogiem a prawdą, czy on wierzył w coś kiedykolwiek?... Lepiej nie zadawać sobie zbyt wielu pytań. Jak sobie człowiek nabije czymś niepotrzebnie głowę, nieszczęście gotowe. Właśnie tacy giną. Bo zaczynają się gryźć. Wmawiają w siebie, że nie przeżyją, i wtedy rzeczywiście nie przeżyją. Ile to się można nasłuchać ma ten temat! Może to i zbieg okoliczności, .ale kiedy się żyje w świecie zbiegów okoliczności! Człowiek i kula jak się spotkają, to też jest zbieg okoliczności. W tym właśnie okresie dobry humor Barbentane'a i fakt, że kto jak kto, ale ten zawsze miał głowę na karku, zwyciężyły ostatecznie uprzedzenia podporucznika Leurtillois. Czym większą miał chandrę, tym bardziej był bezbronny wobec tego gościa, który wydałby mu się powierzchowny i nienaturalny, gdyby w poczuciu, że jest się wraz z innymi kandydatem na tamten świat, zwracało się jeszcze uwagę na takie rzeczy. Nie wybiera się towarzyszy w czasie wojny, jak nie wybiera się przyjaciół w czasie pokoju. Aurelianowi potrzebny był wówczas ktoś, kogo mógłby się uczepić. Grywali razem w szachy. Obaj źle. Tak się zaczęło. Później stracili się z oczu. Trzeba było dopiero tej rany, pod sam koniec wojny, długiej podróży statkiem, powrotu na Lazurowe Wybrzeże i pobytu w szpitalu, by przypadek znów zetknął Aureliana z przyjacielem z Vauquois, o którym już trochę zapomniał. Szpital, w którym leżał — z nogą w gipsie i nie zabliźniającą się raną w boku — okazał się domem pani Quesnel, teściowej Edmunda. Aurelian dopatrzył się w tym zrządzenia losu. Napisał do dawnego lekarza frontowego. Może w tajonej nadziei, że bardziej będą koło niego skakać, lepiej się nim opiekować? Zobaczyli się z Edmundem. I tak powolutku, powolutku... IV Faktem jest, że Aurelian niezbyt lubił rozmowy o wojnie i bał się zarówno gadatliwości tych, co ją przeszli, jak niezdrowej ciekawości innych. Nie umiałby wytłumaczyć logicznego związku tych rzeczy, ale z tą samą niemal niechęcią odnosił się do powojennej polityki. Nie odpowiedział na inwit związku byłych kombatantów. Nie zgodził się wstąpić do żadnego stowarzyszenia. Obnosił ze sobą i dla siebie tylko swoją wojnę, jak tajemną ranę. Niewiele wiedział, co działo się wokół niego — wybory, zmiany gabinetu. Zawsze opuszczał to w gazetach, wolał czytać o sporcie, o tym, gdzie wydarzył się jaki dramat. Kiedy była mowa o polityce, słuchał jednym uchem, a parę uwag, jakie mu się przy takiej okazji wyrwało, zdradzając jego ignorancję wyrobiło mu wśród przyjaciół opinię człowieka przekonań prawicowych. Dobrze, niech będą prawicowe. Ty, z twoimi prawicowymi przekonaniami... Aurelian, z jego prawicowymi przekonaniami... Wciąż nie mógł przyjść do siebie po tej długiej chorobie. Nie umiał się znaleźć; nie umiał wykorzystać własnej energii; ściślej mówiąc, nie umiał chcieć. Ciekawe, jako następstwo stanu gwałtownego naprężenia, który wydaje się być szkołą męstwa i męskich decyzji. Lecz żołnierz nie decyduje sam z siebie lub też decyduje jedynie w granicach działania, które mu jest narzucone. Aurelian mówił sobie że wojna na pewno nie we wszystkich pozostawiła taką chwiejność, i oskarżał własne usposobienie. Nie wiedział że cierpi na dolegliwość bardzo rozpowszechnioną. Gdyby chociaż musiał pracować na życie, głód, nędza zastąpiłyby mu dowódców, wydały nowy rozkaz marszu; lecz on miał to słodkie nieszczęście, że nie musiał troszczyć się o jutro. Spadek, jaki odziedziczył po śmierci rodziców, rozdzielony został w ten sposób, że starsza siostra otrzymała fabrykę, którą jej mąż prowadził w rzeczywistości już od lat blisko dwudziestu, jemu zaś przypadły dobra w Saint-Genest, z wielką dla nich korzyścią oddane w ręce doskonałych dzierżawców; dzierżawne plus to, co mąż Armandyny przysyłał Aurelianowi rocznie, zapewniały mu około trzydziestu tysięcy franków renty. Wówczas oznaczało to dostatek i znalazło swój wyraz w garsonierze na Wyspie Świętego Ludwika i w samochodziku, które uosobiały dla Aureliana pojęcie swobody. Fakt, że zapisał się na prawo, był czystym ustępstwem na rzecz opinii. Nie miał najmniejszego zamiaru wysiedzieć tam dziury w spodniach. Zapisał się, by mieć jakieś alibi, jakąś odpowiedź na pytania kolegów z lat dziecinnych. Trudno doprawdy wymagać, by miał jeszcze pamiętać to, czego nauczył się przed wojną, a właściwie nawet przed wojskiem. Proszę tylko pomyśleć — wyrwane osiem lat! Zdał wtedy egzaminy z drugiego roku. I na tym stanął. Uniwerek dawał mu później przede wszystkim sposobność zawierania znajomości z dziewczętami, które wyrywały się z domu pod pretekstem studiów. Zetknął się w ten sposób z rozmaitymi środowiskami; różnorakość istot ludzkich, światów interesowała go o wiele bardziej niż prawa nimi rządzące. Z wolna, może dlatego, iż wyczerpał możliwości, jakie dawała uczelnia, podobnie jak kawiarnia, do której przywykliśmy, zarzucił wykłady i dziewczęta, które tam spotykał. Na ogół czuł się bardzo stary pośród tej młodzieży o dziesięć lat od niego młodszej. Praktyka, jaką odbywał u mecenasa Bergette, nigdy nie była na serio. Ten głośny adwokat przyjął go do siebie dodatkowo, ponieważ znał dobrze rodziców Aureliana. Zawsze wiedział, że Leurtillois jest tylko amatorem. Chłopiec niewątpliwie inteligentny. Doskonale potrafił rozeznać się w sprawach klientów, jeszcze lepiej zresztą w sprawach klientek. Wysłać go do kogoś, żeby zebrał dane, to był czysty zysk na czasie; od razu trafiał w sedno. Tak, ale był nierówny. Nigdy nie można było liczyć, że przyjdzie. Mecenas Bergette rozumiał go zresztą: chłopak bez żadnych ambicji zawodowych, renta... Nie prawił mu morałów, przestał uważać go za współpracownika i zaprosił na obiad. Ostatecznie, bez rozmów ani dyskusji, Leurtillois rzucił kancelarię. Nie robił teraz nic. Jego bezczynność wypełniał niepokój dość zbliżony do tego, jakiego doznawał niegdyś w czasie długich bezczynnych godzin w okopach. Tamten utorował niewątpliwie drogę temu, sprawił, że to bezprzedmiotowe oczekiwanie, ten brak jakichś perspektyw były u Aureliana czymś naturalnym. Z tą zasadniczą różnicą, że teraz mógł się uważać za pana własnego życia. Czegóż trzeba mu było więcej lub innego? Błędem byłoby sądzić Aureliana zbyt szybko, myśleć, że jest zadowolony, lub też na podstawie jego niepokoju posądzać go o jakieś większe ambicje, o zachłanność. Życie, jakie było jego udziałem, ten komfort, to pozorne bezpieczeństwo, wszystko to rozstrzygnęło się poza nim — ani tego nie szukał, ani nie pragnął. Zastał to, kiedy wrócił; nawet mieszkanie wziął po przyjacielu, któremu chciał w ten sposób pomóc w tarapatach; samochód kupił od kolegi stawiającego pierwsze kroki jako przedstawiciel firmy samochodowej. Nawet chodzenie do krawca go ominęło: nosił gotową konfekcję. Nie miał i tej inicjatywy, jaką odznaczają się ludzie, którzy lubią dobrze zjeść. Było mu obojętne, co jadł. Nie pomyślał o żadnych urządzeniach kuchennych u siebie. Wystarczyło mu doskonale małe bistro na nadbrzeżu de Bethune, tania restauracja, gdzie jadali marynarze. Od trzech lat biwakował w ten sposób. Kiedy zważyć, że te trzy lata stanowi w gruncie rzeczy całe jego istnienie, po ośmiu latach wojska i dniach młodzieńczej nieodpowiedzialności w Quartier Latin, kiedy skończył liceum, łatwiej jest pojąć, że mimo swych lat trzydziestu tak mało wszedł w życie, że mimo trzydziestki czuł się jeszcze w skórze kogoś innego; jakby był intruzem w świecie, trochę tak jak dziecko, co wśliznęło się do prowincjonalnego salonu o spuszczonych żaluzjach i meblach okrytych pokrowcami. Dziwne było jedynie to, że przywiodły go do tego punktu straszliwe równiny Szampanii i Artois, słońce Tracji i śmiercionośny gwałt. Dziwne było, że zanim wylądował na tej grzędzie, utrzymywanej w porządku przez panią Duvigne, posługaczkę, poznał kredowe sapy, błoto, ziemię i los. Dziwna była jego siła uśpiona i pamięć w nim o tych, którzy zginęli z jego ręki. Nie myślał o tym wcale; odsuwamy od siebie przykre obrazy z czasów minionych, jeżeli żaden mus nie nasuwa nam ich z powrotem przed oczy — niepostrzeżenie przechodzą do rzędu marzeń sennych, nabierają nieokreśloności dawnych snów, budzą w nas tylko to uczucie, że już gdzieś to widzieliśmy, już się nam to kiedyś śniło. Aurelian niejasno tylko przypominał sobie na przykład pewne epizody z lat dziecinnych, sprzeczki między rodzicami w mieszkaniu przy ulicy de Courcelles, dokąd przeprowadzili się zaraz, jak tylko Jakub Debrest przejął pieczę nad fabryką i stała w niej obecność pana Leurtillois ojca nie była konieczna. Podobnie inne jeszcze rzeczy z dzieciństwa nabrały tej nieuchwytności i mglistości snów, a i to może za wiele powiedziane: wyraźnie przypominał sobie różne epizody, co do których z całą pewnością wiedział, że mu się tylko śniły. Na przykład, że włamywacze dostali się do mieszkania, jak zawsze przez jego pokój dziecinny, przez balkon, że podłoga skrzypi, jak zawsze w nocy, a jemu serce bije zupełnie tak jak później, kiedy leżał w poprzecinanych zasiekach pod Eparges... Państwo Leurtillois bardzo źle żyli ze sobą, ale się nie rozeszli. Te same przyczyny mają lub zdają się mieć odmienne skutki. Kłótnie w domu popchnęły Armandynę do małżeństwa, by od nich uciec. Aurelian zaś utrzymywał, ze jeśli nie związał się z nikim na stałe ani się nie żenił, to właśnie dlatego, że miał możność przyjrzeć się, jak wygląda pożycie małżeńskie. W jego ustach słowa ,,pożycie małżeńskie" nabierały gorzkiego smaku. Jak wiele innych słów zresztą. W każdym razie tak utrzymywał. Przed samym sobą przyznawał się szczerze, że jest to wygodny argument wymyślony i powtarzany jedynie po to, by pozbyć się ciekawskich i natrętnych pytań. Przywykliśmy, że mężczyzna trzydziestoletni powinien się już zdeklarować, że jego życie powinno — w mniejszym lub większym stopniu — przyjąć taki sam obrót, jak życie innych. Ci, którzy wyłamują się spod reguły, drażnią, niepokoją. To znaczy, o ile nie mają jakiejś widocznej ułomności lub jakiejś skazy, której można się domyślać. Poza tym niektórzy mężowie bardzo tego nie lubią. Mężczyzna nieżonaty i nie związany z nikim to diabeł. Wystarczyło zresztą zobaczyć, w jaki sposób Aurelian spoglądał na kobiety, by pojąć niebezpieczeństwo. Z pewnością nie był donżuanem, lecz inni nie wiedzieli o tym. A pewna stała gotowość u mężczyzny jest tyleż wyczuwalna, co nieznośna dla tych, którzy różnią się od niego, zwłaszcza jeżeli jest o siedem czy osiem centymetrów wyższy, dobrze zbudowany i ma taką minę, jakby mu na niczym nie zależało. Trzeba stale pamiętać, iż na to, by ułożyć sobie życie, miał dopiero trzy lata. Trzy lata, z tym, że najpierw spodobało mu się pomarnować trochę czasu, już nie w kieracie wojskowym, lecz na własny rachunek. Siostra chciała natychmiast go ożenić. Jego siostra w ogóle uwielbiała kojarzyć małżeństwa. Życie poza małżeństwem wydawało jej się nie do pojęcia; rzuciła się w ramiona Jakuba Debrest, gdy tylko doszła do pełnoletności, i nie żałowała tego. Solidne upodobanie do miłości, potrzeba mężczyzny były fundamentem jej świata. Toteż ta uczciwa kobieta nie wyobrażała sobie, by można się było w ogóle nie żenić, chyba że przez paskudną skłonność do rozpusty. Nie miała, trzeba to powiedzieć, najmniejszego wpływu na swego młodego brata i wszelkie jej usiłowania spełzły na niczym, a nawet, jeśli to możliwe, odsunęły jeszcze Aureliana Leurtillois od małżeństwa. On i Armandyna zbyt różnili się między sobą; wystarczyło, że ona pomyślała tak, by on powziął decyzję odwrotną. Ta różnica między nimi była nie tylko natury wewnętrznej. Zewnętrznie podobni byli tylko wzrostem. Armandyna Debrest była kobietą wysoką, lecz, w przeciwieństwie do Aureliana, tęgą, sprawiającą wrażenie dosytu, krągłej obfitości mocno opiętej skórą, tak że nikt nie dawał jej nigdy lat dwudziestu i nigdy nie wyglądała na czterdzieści. Włosy miała blond, rozsądnie blond, w przeciwieństwie do czarnych włosów brata. Równie gładkie, jak on miał kręcone. Spokojna, pełna siły. Słowem, kobieta, jakiej potrzeba było Jakubowi Debrest, mężczyźnie krewkiemu i ściśniętemu w pasie, gimnastyką ratującemu własne ciało przed otłuszczeniem, z czupryną i wąsem przystrzyżonym na jeża, o potężnym podbródku i szyi takiej, że nie można było dobrać dla niego koszul. Zdradzał zresztą Armandynę obficie. Należał do mężczyzn, którym jedna kobieta, nawet tak łapczywa jak Armandyna, nie wystarcza. Owa różnica w wyglądzie zewnętrznym dzieci była ulubionym tematem sprzeczek państwa Leurtillois, o ile bowiem Armandyna podobna była do ojca, o tyle Aurelian nie przypominał ani pana Leurtillois, ani swej ładnej matki, tak kruchej, drobnej i wiotkiej, jak wszyscy z jej rodziny. Ludzie twierdzili z całą pewnością, że tu właśnie należało szukać wytłumaczenia testamentu i dyspozycji majątkowych, faktu, że pan Leurtillois zostawił fabrykę córce, a nie synowi. Dobra Saint-Genest pochodziły ze strony matki. Aurelianowi zdarzało się nieraz myśleć, że nie nazywa się wcale Leurtillois, że matka miała kochanka, jakiegoś wysokiego bruneta jak on. Niektórzy dawali mu to zresztą uczynnie do zrozumienia. Jakiegoś marynarza, podobno. Nikogo z towarzystwa, w każdym razie. Nie usiłował nigdy wyświetlić tej historii, nie zależało mu na tym. Czasem lubił jednak myśleć, że jest prawdziwa. Miał sporo uczucia dla tej matki płochej i nierozsądnej, choć tak mało czasu poświęcała za życia swemu wielkiemu synowi, który spadł jej z nieba. Armandyna była o osiem lat od niego starsza. Miał trzynaście lat, kiedy wyszła za mąż. Rolę starszej siostry zaczęła odgrywać dopiero po wojnie, kiedy to przedstawiała mu panienki, które wprowadzała w świat, nie bez cichej nadziei, że ta lub inna zostanie jej bratową. Gdy przeszedł do liceum, oddano go do internatu, ponieważ przeszkadzał i ojcu, i matce. Był powodem nieustającej urazy, a poza tym, kiedy Armandyna poszła już za mąż, tylko on stał jeszcze na zawadzie pięknej Fernandzie Leurtillois w jej życiu światowym. Na swój sposób kochał tę śliczną mamę. Była pierwszym jego wyobrażeniem o kobiecie. Z powodu niezwykle skomplikowanych strojów i dbałości o swój wygląd. Ojca nie kochał; taki był podobny do Armandyny, że to aż było żenujące. Razem ze swymi długimi wąsami i monoklem. Młody Aurelian odbywał służbę w Commercy, kiedy dowiedział się o brutalnym rozwikłaniu długiej historii swych rodziców; zginęli oboje w wypadku samochodowym niedaleko Awinionu. W wypadku. Aurelian nigdy nie uwierzył naprawdę, że to był rzeczywiście wypadek. Prowadził ojciec. Wóz wpadł w szalonym pędzie na drzewo. Ojciec prowadził bardzo dobrze. Nic nie tłumaczyło tego szaleństwa, tej rozpętanej szybkości, tego nagłego zboczenia z pustej drogi. Może gniew, jakaś kłótnia. Fernanda Leurtillois miała wówczas czterdzieści sześć lat. Jej stroje wywoływały komentarze. Aurelian nieodparcie myślał o ojcu jako o mordercy. Już przed dwudziestu laty widział w jego oczach mordercze błyski. Któregoś dnia, kiedy wrócili do domu sami, ojciec i syn, jak Aurelian miał lat pięć... Jeżeli ojciec i matka zginą wam w wypadku samochodowym, dostajecie urlop na pogrzeb. Pogrzeb odbył się w Awinionie, przy straszliwym mistralu, w pełni zimy 1912. Przyjechał tam co prędzej stary przyjaciel państwa Leurtillois, nazywany przez dzieci wujkiem Błażejem, chociaż w rzeczywistości nikim dla nich nie był. Przyjechała też jego żona, dzielna kobieta o grubym głosie i gładko sczesanych włosach, która jakieś czterdzieści lat temu mogła być nawet ładna. Przyjęli Aureliana, okazali mu wiele serca. Dopiero na samym pogrzebie zobaczył siostrę, czekała bowiem całą dobę, aż będzie gotowa żałoba. Tylko Debrest z żoną, przybyłą już w czerni, wysoki chłopak w mundurze i doradca prawny rodziny odprowadzili trumny na cmentarz. Debrest trzymał Armandynę pod ramię, żeby nie szlochała, i swą krzepką dłonią człowieka interesów tak ściskał to ramię, że wieczorem mógł policzyć na skórze pocieszycielskie ślady swych pięciu palców. Wtedy to właśnie Aurelian zrozumiał ostatecznie, że nigdy nie będzie nic wspólnego między nim i tą parą, jego rodziną. Jeżeli jednak nachalne zabiegi Debrestów, by go ożenić, odsunęły go od małżeństwa, mógł był dość szybko związać się poza małżeństwem z jakąś kobietą, taką, o jakiej marzył, albo z kobietą, której by się podobał, z jedną z tych kobiet, którym się podobał. Bo podobał się. Nigdy jednak nie zrobił tych paru gestów, dzięki którym kobieta zostaje. Wszystko, co zawiązywało się między nim i tymi, które zdobył — termin, w odniesieniu do Aureliana, niezupełnie trafny — rozwiązywało się zawsze bardzo szybko, gdyż kobiety nie znoszą tej pełnej szacunku nieuwagi, z jaką się do nich odnosił. Poza tym te lata, kiedy był zupełnie sam, zostawiły w nim coś ze starego kawalera; zaraz od pierwszego ranka kobiety czuły się u niego jak intruz. Nie wybaczały mu tego. A jednak... Miał takie dwie czy trzy przyjaciółki, o których myślał, że mogłyby zostać u niego albo wracać, wracać coraz częściej, aż wreszcie... Były to marzenia nieokreślone, niezdecydowane. Aurelian bał się kłamać kobietom. Bał się, że będzie musiał im kłamać. Nigdy nie powiedział do nikogo: „Kocham", chociaż próbował tak myśleć. Miał o miłości wyobrażenie bardzo wysokie i tę wstydliwość w przyznawaniu się do niej, która skuteczniej niż cokolwiek innego przeszkadza się jej narodzić. Aurelian nigdy nie kochał. Było to tak oczywiste, że i jego również nigdy nie kochano. O niektórych kobietach można powiedzieć, że brały go sobie do łóżka. To wszystko. Pod tym względem przypominał ładne dziewczęta, które mają powodzenie, ale nikogo na stałe. Jego kochanki miały nawet często to uczucie, że w ich przygodzie on jest dziewczyną. Były tym do głębi poruszone, zwłaszcza że jeśli idzie o stronę fizyczną, nie miał się czego wstydzić. Odchodziły od niego same, trochę rozczarowane, bez wielkiej pretensji, rade, że nie usiłuje ich zatrzymać, i dotknięte. Dziwny chłopak. Kochanki tracił, ale ich przyjaźń zachowywał. Stawał się nawet wygodnym powiernikiem. Słowem, nie liczył się; rzecz zaskakująca, potrafił bowiem przyprawić o zawrót głowy, ale raz. Na drugi żadna z kobiet nie miała ochoty, choć nie umiały sobie wytłumaczyć dlaczego. V — Ależ, kuzynie, on na mnie w ogóle nie spojrzał! — powiedziała Berenika. Wydawało się, że ten temat jest jej wyjątkowo niemiły i jakby jeszcze bardziej przez to zbladła. — Powtarzam ci przecież — ciągnął swoje Barbentane — że przez całą drogę o niczym innym nie mówił, tylko o tobie, wypytywał o ciebie, ale nie bezpośrednio, jakby się bał, żebym go nie przejrzał. — Nie pojmuję, mój drogi, czegoś ty się tak uwziął na Berenikę — przerwała Blanchette. — Widzisz przecież, że nie jest to dla niej zbyt przyjemne... — Cóż nieprzyjemnego może być w tym, że się komuś spodobała, i to komuś takiemu jak Aurelian, kto nie jest ani źle wychowany, ani odstręczający? Skoro Berenika przywiązuje do tego taką wagę, skłonny jestem przypuszczać, że i ona także... Berenika wstała i przeszła przez salon. Wyglądała rzeczywiście jak na mękach i Edmund powiódł za nią wzrokiem; wymijała pufy i fotele jak łódź płynąca wśród skał. Trzy szerokie stopnie prowadziły do biblioteki o suficie obitym kordobańską skórą, złotą, czerwoną i czarną. Lecz młoda kobieta w niebieskiej sukni szła nie po książkę. Biblioteka wychodziła na taras. Wiatr, który wtargnął do pokoju, świadczył, że Berenika otworzyła okno. Blanchette miała wówczas dwadzieścia siedem lat. Pensjorarskie warkocze, których nie obcięła, zwijała w nioby na uszach. Twarz miała długą, jak ojciec, i dobrze jej z tym było, że nieco przytyła. Prawie zawsze ubierała się na czarno. Właściwym sobie gestem, z którego Edmund pokpiwał trochę, rozłożyła dłonie odsłaniając ich wnętrze. — I znów ją dotknąłeś do żywego... Wiesz, że jest nerwowa. Przyjechała tutaj, żeby się rozerwać, a ty... — Mój żółtodzióbku, a jakaż może być lepsza rozrywka dla kobiety niż mężczyzna, który jej nadskakuje? — On jej nie nadskakuje... — Ale będzie. — Cóż to, spisek? — Nie, taki sobie pomysł. Na wietrznym tarasie Berenika spoglądała z przestrachem na ten skład żelastwa — dachy pod sobą. Cynkowe kapelusze, dymiące kaski. Rycerze. Don Kichot, kominy... Czy istnieje coś bardziej przejmującego niż ten widok ze szczytu domów w Passy, które wdrapały się pomad inne i tworzą jakby Nowy Jork kończący się otwartą przestrzenią pustych placów? Dołem była Sekwana, akwedukt i metro, Trocadero, Pole Marsowe, wieża Eiffla i całe miasto, całe miasto uwieńczone w dali bielą Sacre-Coeur, jak panna młoda, a tu i tam w zimowym słońcu jakiś błysk złoty na kopule. Ulice jak głębokie wręby. Rozedrgany, nieznajomy, tajemniczy Paryż nieodparcie kojarzył się Berenice z tym wysokim milczącym chłopcem, który absolutnie się jej nie narzucał, tyle że podsuwał jej półmiski przy stole, lecz którego wzrok raz napotkała. Wiatr przewrócił na tarasie doniczkę i stłukła się. Berenika zlękła się i nagle łzy napłynęły jej do oczu. Wróżba? Nie, nie trzeba zdawać się na wróżby, jak kiedyś w dużym domu. Nie trzeba. Paryż wokół niej, olbrzymi, niegościnny, z różowymi błyskami na szarej piersi. Na imię mu Aurelian. Maria Róża i Maria Wiktoria weszły do salonu z mademoiselle; Maria Róża, urodzona w 1915, kiedy Blanchette nie miała długi czas żadnych wiadomości od Edmunda spod Verdun, miała siedem lat. Maria Wiktoria była w wieku zwycięstwa: trzy i pół roku. Obydwie ubrane na biało, włosy związane miały na czubku głowy różową kokardą; obydwie podobne do matki i do dziadzia od taksówek. — Zabieram je do Ranelagh — powiedziała mademoiselle. Lecz Blanchette patrzyła na męża bawiącego się słuchawką. — Co się stało, mój drogi? Dobrze, mademoiselle, może je pani zabrać. Do kogo chcesz telefonować tak, żebym ja nie słyszała? Znała go... Jak go znała!... Zaczerwienił się, zły, że i tym razem go przejrzała. — Ach, tak, żebyś ty nie słyszała! Różyczko, jak to, nie pocałujesz tatusia? Nie mam pani de Perseval do powiedzenia nic takiego, czego nie mogłabyś... Dobrze, dobrze, grzeczna dziewczynka. A ty, Witusiu? Jedną ręką podniósł do góry mniejszą, jakby chciał z nią zatańczyć w smudze światła, i postawił ją z powrotem. Druga ręka nie puszczała słuchawki. — Ach, to z panią de Perseval... Mademoiselle, bezbarwna i na marginesie, prowadziła dziewczynki do drzwi. — Czy to scena? — zapytał Edmund, kiedy wyszła. — Scena? Och, miły Boże! Są wśród twoich kochanek takie, o które jestem zazdrosna, ale pani de Perseval, w wieku lat... — Trzydziestu sześciu... — Jak twierdzi i sięgająca w twych szaleństwach roku... poczekaj... roku?... — Tysiąc dziewięćset osiemnastego, moja droga — powiedział Edmund rozdzielając sylaby. — Byłaś wtedy w ciąży, a urlopy krótkie. — Nie robię ci żadnych wyrzutów. — Tego by tylko brakowało... Ale, pamiętasz może, jaki to jest sektor: Passy czy... — Skądże, Ternes, powinieneś wiedzieć lepiej ode mnie! Poprosił więc Ternes. Czekając na połączenie szepnął, ręką zasłaniając słuchawkę, na wpół obrócony: — Swoją drogą, nie mieści mi się w głowie, że ulica Belles-Feuilles może należeć do Ternes... Pani de Perseval nie było w domu. — Dobrze, wstąpię później — powiedział. A na to Blanchette: — Zanieś jej fiołki, lubi, a to akurat sezon. VI Kiedy Leurtillois otrzymał zaproszenie od pani de Perseval, lilaróżowy arkusik z wytłoczoną kozicą, która daje susa z jednej górki na drugą, a nad tym napis: „Je perce val" */, (*/ Przeskakuję dolinę.) wielokrotnie obracał go w palcach zadając sobie pytanie, co to ma znaczyć. Żonie autora dramatycznego, któremu Bulwar zawdzięczał przed wojną swoje piękne dni, przedstawiony został, sam nie pamiętał już dobrze przez kogo, pół roku temu, w Lasku. I teraz nagle zapraszała go do siebie. I to nie zwykłym kartonikiem z wydrukowanym „przyjmuje o...". Nie, sama napisała parę słów: Czy przypomina mnie pan sobie chociaż??? We czwartek wieczorem zbierze się u mnie kilkoro przyjaciół; byłoby BARDZO MIŁO z pana strony, gdyby zechciał pan przyłączyć się do nich koło dziesiątej. Najlepiej w smokingu, bo panu w nim do twarzy!!! Ale nieobowiązkowo. Wolałabym, żeby przyszedł pan raczej pięć minut wcześniej; chciałabym porozmawiać z panem, zanim inni się zejdą. Jeżeli koniecznie chce mi pan coś przynieść, niech to będzie malutki bukiecik fiołków, nie parmeńskich, zwykłych. Nigdy nie przyjmuję nic innego od ludzi, których darzę sympatią!!! Mary de Perseval Zobaczył ją w myśli, niezbyt wysoką, ale nie można powiedzieć: małą, o dość dużej głowie, włosach barwionych hermą; poruszała się jak statek prujący fale, nogi miała zgrabne i lubiła je pokazywać, lecz ramiona i piersi zbyt już dojrzałe... I te usta wąskie, złaknione. Znów spojrzał na różowolila arkusik i uderzyła go obfitość wykrzykników i znaków zapytania, podwójnych i potrójnych, i to „bardzo miło" dużymi literami... „Nie pójdę" — pomyślał i zajrzał do terminarza... Czwartek miał wolny. Umierając podczas wojny, co pozbawiło go nekrologów, jakich miał prawo oczekiwać w gazetach, Robert de Perseval był o wiele za stary dla żony. Wypadło to akurat w czasie ofensywy Nivelle'a. Śmierć zdewaluowała się trochę. Dla pana de Perseval przyszła jednak w samą porę, jeżeli nie miał wydziedziczyć Mary, która lubiła lotników, tommies, a nawet cywilów — chociaż faktycznie państwo de Perseval po pseudoskandalu, jaki wybuchł, żyli w separacji. Amerykanie przyszli dopiero później; pasiasta chusteczka z gwiazdami doskonale odbijała od żałoby. Tak więc honoraria za Uśmiechnij się do Dzidzi, Pantofel i serce, Opuść spódniczkę, Nini i wiele innych sztuk, cieszących się olbrzymim powodzeniem, umożliwiły życie tej kobiecie, młodej jeszcze, która nigdy nie przekroczyła swych trzydziestu sześciu lat. Z mieszkania przy ulicy Belles-Feuilles zrobiła skład dziwacznych przedmiotów, wszystkich w białym kolorze — wieńców żałobnych, bukietów ślubnych, szyldów oberży „Pod Białym Koniem", wazonów z imitacji mlecznego opalu, fajansowych pudli, domków z angielskiej porcelany, jarmarcznego Murzyna w białym stroju, naturalnej wielkości, przy drzwiach do jadalni, a w jadalni umieściła niezrozumiałą kolekcję plastronów, białych koszul gofrowanych, prążkowanych, haftowanych, byle tylko biało na białym, wszystkich, jakie tylko się nosi, od ziemi Caux poczynając, a na Landach kończąc, z uwzględnieniem galowych przedstawień w Operze. Tu i tam stały w wazonach fiołki i kwiaty kościelne, złocone. Meble też miały złocenia, co wyszło już z mody, a fotele i kanapa kryte były białym atłasem; w oknach firanki z jednej strony białe, a z drugiej złote. O tych szalonych pomysłach wiele mówiono, a nawet pisano. Pokazała się na ten temat wzmianka w „Figaro". Pani de Perseval mówiła, że skoro inni wieszają na ścianach talerze, które powinny się znaleźć na stole, to dlaczego ona nie miałaby wieszać na ścianie męskich koszul? Niektórzy twierdzili, że są to koszule jej kochanków. Prawda bywa zawsze prostsza. Ponad krótkim, białym Erardem można było zobaczyć portret pani domu pędzla Van Dongena. Pod oczami miała olbrzymie zielone cienie, włosy czerwone; spod pomarańczowej sukni w śmiałym skrócie wyzierały nogi, założone jedna na drugą; w ręku trzymała papierosa z niebieskim dymkiem. Oryginał tak się miał zapewne do portretu, jak to, co przemijające, do tego, co wieczne. Dawało to temat do rozmyślań. Aurelian przyszedł za pięć wpół do jedenastej, przekonany, że to śmieszne. Nie wiedział, czy zaproszony został na po kolacji, czy też wieczór miał się dopiero rozpocząć. Prawdę mówiąc, nie było nikogo i służący wprowadził go do obszernego pokoju pogrążonego w półmroku, pomiędzy białe zjawy, w zbiorowisko rupieci. Murzyn warował przy drzwiach do niskiego pokoju, w którym Aurelian dostrzegł kieliszki, talerze, stosy kanapek, kawior, butelki, shaker. W pokoju było ciepłe światło. Czekał dobre dwadzieścia minut, ze swym bukietem fiołków, w poczuciu, że to absurd, zwłaszcza zważywszy na obfitość fiołków w wazonach. Pani de Perseval musiała darzyć sympatią sporą ilość osób... Z tej warczącej pasji wyrwał go głos dobiegający z galerii za nim: — Pan Leurtillois! Wiedziałam, że pan przyjdzie! Schodziła po schodach opięta w gładką złotą suknię bez rękawów, pod szyję; na głowie miała rodzaj złotego czepeczka z krótkimi skrzydełkami, spod których wymykały się ciemnoogniste pukle. Aurelian odniósł wrażenie, że w tej twarzy bardzo białej widać tylko usta, jak cienka czerwona kresa. Zbliżała się w jego stronę z wyciągniętą ręką, drugą unosząc z lekka sukni, krótkiej, ale z trenem. Pokazywała przy tym nogi. Kiedy jednak zeszła wreszcie ze schodów, Aurelian poczuł dreszcz — nie szła bowiem, lecz sunęła. W czarnozłotych pantofelkach na obcasach, które urągały prawom równowagi, posuwała się krokiem tanecznym, nieodparta w swym cielesnym uroku i władcza. ,,Kareta zajechała..." — pomyślał bez nadmiernego szacunku i wzrok jego spoczął ciężko na tej podanej do przodu, starannie przygotowanej piersi, która zbliżała się ku niemu w swym złotym pokrowcu. — Och, panie Leurtillois, tak się cieszę, że pana widzę, doprawdy, musiałam być szalona... lub roztargniona, że nie zaprosiłam pana dotąd... Przyniósł mi bukiet fiołków! Ledwo Aurelian wyprostował się, czując jeszcze na ustach dotyk pierścionków na jej ręce, chwyciła kwiaty i uniosła je jak coś bardzo cennego, bardzo rzadkiego, niespotykanego. Trzymała fiołki przed sobą, by nie stracić ich z oczu, i z brodą wysuniętą do przodu zmierzała ku jakiejś białej rzeczy, którą wyciągnęła z mroku, spoza lamp. — Rozkoszny, naprawdę — powiedziała. Aurelian zadał sobie pytanie, czy na pewno chodzi o bukiecik, i zdziwiło go to, podobnie jak teatralny sposób, w jaki zawróciła od wazonika. Posadziła Aureliana na kanapie, tak że jednocześnie siedzieli naprzeciw i obok siebie. Poczuł zapach jej perfum, a ona to zauważyła. — Niech mnie pan tylko nie pyta, jakich perfum używam! — wykrzyknęła. — U początku naszej przyjaźni musiałaby się znaleźć odmowa, a to byłby zły znak! Perfumy to sekret kobiety! Zdradzić go znaczy rozbierać się przed pierwszym lepszym... Jakby spostrzegłszy się, jak dalece jej słowa były niegrzeczne, położyła dłoń na dłoni Aureliana. Znów poczuł dotknięcie pierścionków. — Pan nie jest pierwszy lepszy... Tak mu się też wydawało i pomyślał sobie, że gdyby poprosił ją, by się rozebrała, ich przyjaźń niekoniecznie musiałaby się zacząć od odmowy. A w ogóle co to wszystko miało znaczyć? Wahał się między rezerwą a bezczelnością; konieczność powiedzenia czegokolwiek przeważyła szalę na stronę bezczelności. — Zastanawiam się, droga pani, jak to się stało, że nagle przypomniała sobie pani o mnie... O ile dobrze pamiętam, to w Lasku Bulońskim miałem zaszczyt... — Skłonił się lekko. — Więc... — Więc co, drogi panie? Czy uważa pan, że kiedy ktoś poznał pana w Lasku, nie może o panu pamiętać? — Nie... to znaczy... Ale skąd mogła pani wiedzieć, że dobrze mi w smokingu? Popatrzyła na niego zdumiona. Później przypomniała sobie i odchyliła się do tyłu, by wygodniej jej było śmiać się, i wreszcie roześmiała się świdrująco... — Po pierwsze, jest to rzecz, którą zawsze należy mówić mężczyznom; intryguje ich to, pochlebia, sprawia przyjemność, a ryzyko żadne. Każdemu lepiej jest w smokingu niż w marynarce... Spojrzała na niego spod oka, żeby się przekonać, czy jest zawiedziony. Nie był zawiedziony, uśmiechał się, trochę może niepewnie. Przejrzał zresztą jej grę, to spojrzenie z ukosa. Zmieniła taktykę. — Jeśli jednak chodzi o pana, widziałam go w smokingu dwa czy trzy razy, z daleka, w towarzystwie pani de Nettencourt... Skwitował pchnięcie skrępowanym: „Ach?", i Mary de Perseval znów zaczęła się śmiać, przeświadczona, że powinna wzmóc to skrępowanie... — Oczywiście, przyzwyczajony, że wszystkie oczy zwrócone są na pana, nie zauważył pan mojej obecności... — Doprawdy, zapewniam panią... tak, przypominam sobie... na koncercie Strawińskiego... — Nie... w „Byku". — Och, tam jest zawsze taki tłok... — I na występie tej tancerki dadaistycznej... Aurelian znów schronił się w bezczelność. — Na recitalu Caryatis? Możliwe... ale wtedy byłem we fraku... Pani de Perseval zerknęła na niego jak myśliwy na zwierzę, które swym niepotrzebnym skokiem odwleka strzał. — Ładna kobieta z tej Diany de Nettencourt... chociaż nie tytan intelektu... Pan ma dla niej wiele sympatii, prawda? Aurelian chciał powiedzieć: „To było w zeszłym roku", ale stchórzył i inaczej wyraził swoją myśl: — To urocza kobieta, zapewniam panią. — Och, znam ją. Należymy do tego samego pokolenia. Aurelian znów pomyślał obok tego, co mówił: „Hm... to samo pokolenie... pojęcie dość elastyczne." Obojętne było, co mówił, oczy jego interlokutorki rozbłyskały na chwilę i zaraz gasły, odbijając wewnętrzny monolog. Założyła nogę na nogę; złoto odkryło jej kolana. Wiedziała, co robi; Aurelian spuścił oczy. — Diana — podjęła — wygląda bardzo młodo jak na swoje trzydzieści sześć lat. Prawdę mówiąc, obydwie mogłyśmy być przyjaciółkami pana matki. — Moja matka bardzo lubiła małe dziewczynki... — Pochlebco... — Mam trzydzieści lat... Przygryzł wargi: zagalopował się. Pozwolił odwodzić się od celu, którym było dowiedzieć się, po co ta kobieta sprowadziła go tutaj. Zmarszczył brwi. — Wszystko to jednak, droga pani, oddala nas od smokinga... Czemuż zawdzięczam więc, że przypomniała sobie pani o moim istnieniu? Wykręciła się od odpowiedzi obciągając suknię, jakby spojrzenia Aureliana alarmowały ją. — Och, wiem dobrze, dla kogo pan tu dzisiaj przyszedł! — Dla kogóż to? — A proszę, sam się pan zdradził, że nie dla mnie! Aurelian zgłupiał. Zaczął protestować. — Nie, nie — powiedziała. — Wiem, kim jest pan teraz zajęty, wiem, że to nie pani de Nettencourt... Ale przyjdzie, przyjdzie... Pomogę panu, skoro tak być musi. Westchnęła. Aurelian rozzłościł się, zląkł, by tego nie okazać, i zawołał: — Siedzę jak na tureckim kazaniu! Ależ zapewniam panią, że przyszedłem dla niej właśnie... nie mam zresztą najmniejszego pojęcia, kogo oczekuje pani dzisiaj... — Och, niech pan będzie spokojny: ona przyjdzie. — Kto taki, ona? Nie ma żadnej jej, proszę mi wierzyć... — Dobrze już, dobrze, to bardzo ładnie, że jest pan dyskretny! Co za gentleman! Ale niech pan nie mówi, że to dla mnie... O mało nie powiedział czegoś, co niezbicie dowiodłoby jego dobrej wiary i co było zresztą prawdą... Że przyszedł nie dla pani de Perseval, ale dla jej wykrzykników. Ciekaw kobiety, która tak szafuje wykrzyknikami. Nie zostałoby to może zbyt dobrze przyjęte. Ale byłby powiedział, gdyby nie to, że ktoś wszedł. Był to młody człowiek lat około dwudziestu, w jasnopopielatej marynarce, dość zaniedbany, w brudnych butach i nie zaprasowanych spodniach. Chudy, jak to bywa w tym wieku, długie włosy zaczesane miał do tyłu, twarz bladą i bardzo ruchliwą. — Zjawiasz się bardzo późno i nie ubrany, Pawełku — powiedziała pani de Perseval podając przybyłemu końce palców. — Panowie się nie znają? Paweł Denis, poeta... Pan Aurelian Leurtillois... — Bardzo mi miło... Przecież wie pani, Mary, że mój smoking nie nadaje się do włożenia... — Nie, co mu się stało? — Słyszała to pani co najmniej ze trzy razy... Wypaliłem na plecach dziurę palnikiem Bunsena.. — Cóż to za nowy pomysł? — Nie pomysł, tylko palnik Bunsena... — Zetknięcie palnika Bunsena ze smokingiem da się uzasadnić jedynie we współczesnej poezji, Pawełku... — Tłumaczyłem pani, że wtedy w labo... — Od kiedy chodzi pan do laboratorium w smokingu? I zwracając się do Aureliana: — Paweł Denis nie ogranicza się do tego, że jest poetą. Zamraża rozmaite ryby i węże w Instytucie Oceanografii... — Przeprowadzam badania z dziedziny krioskopii w odniesieniu do zwierząt — wyjaśnił nowo przybyły Aurelianowi poufnym tonem, zupełnie różnym od tego, którym podjął: — Włożyłem wtedy smoking, żebym nie musiał już wracać do Asnieres i żeby nie czekała pani na mnie... zwłaszcza że nad tym nieszczęsnym aksolotlem muszę siedzieć do ósmej albo i dłużej... Kiedy chciałem sprawdzić, czy wszystko posprzątałem, odwróciłem się... i ten palnik Bunsena, który stale tam się pali... — Dobrze, sprawa smokinga wyjaśniona... ale masz przecież granatową marynarkę i widzę, że dopóki nie dam ci niańki, będziesz zawsze wymięty jak nieboskie stworzenie... i te buty... Mój drogi, idź do kuchni, tam ci wyczyszczą... mam dziś gości... Młody człowiek wymamrotał coś z pasją, ale wyszedł przez niskie drzwi w głębi jadalni, skubnąwszy po drodze kanapkę; jego sposób bycia mówił od razu, jaką pełni rolę w tym domu. Mary de Perseval odprowadziła go wzrokiem. — Dwadzieścia dwa lata, wyobraża pan sobie! O czternaście lat młodszy ode mnie... Ma duży talent... I pianista! Usłyszy go pan! Ale czternaście lat!... Cóż... Dziwnie mi trochę, bo widzi pan, ja mam dużego czternastoletniego syna, ja — czternastoletniego syna! Nie do wiary, prawda?... Czekała, by powiedział: „Nie do wiary!" Nie powiedział. — Wyszłam za mąż bardzo młodo... — podjęła. — Ale to strasznie dziwne mieć syna, który jest już niemal... niemal... Rozumie mnie pan? Oczywiście, panu trudno jest sobie wyobrazić... — Mógłbym być ojcem czternastolatka... Dojrzałem bardzo wcześnie. — Tak? Ale w takim razie... Zaraz... Miałby pan wtedy piętnaście lat... — Nie miałem jeszcze skończonych... — Coś podobnego! Kiedy sobie pomyślę, że może Maks... Maks to mój syn... Ach, nie wie pan nawet, jak nieznośna jest ta myśl dla matki... — Ja też miałem matkę, droga pani... Paweł Denis wrócił, bardzo rad ze swoich nóg. — Błyszczy się, co? — powiedział. — Paskudny chłopaku! Proszę nam teraz zagrać coś na przeprosiny! Denis certował się najpierw, potem podniósł wieko fortepianu, usiadł i zaczął przebiegać palcami po klawiaturze; brał luźne akordy. — Nieznośny, jesteś dziś nieznośny, Pawełku!... Zagrajże coś wreszcie! Zabawiał się teraz w jazz. Jedna synkopa, druga synkopa. — Nie zwracajmy na niego uwagi — powiedziała pani de Perseval do Aureliana — to najlepszy sposób. Tak, więc niech pan sobie wyobrazi, że ten mój wielki Maks... Czternaście lat... Literat... Wrodził się w Persevala... Pisze także i wiersze... Trochę może pod Cocteau... Ostatecznie, dlaczego nie? Paweł Denis nie słyszy mnie na szczęście... Nie znosi Cocteau jako malarza... To taki styl w jego środowisku... Kiedy o tym mówię, można by pomyśleć, doprawdy... Ja tam bardzo lubię Cocteau, zabawny jest, pełen pomysłów, dowcipny... Zna go pan? Aurelian widział go kiedyś, ale nie znał osobiście. — Proszę, nie mówiłam panu! Teraz gra... Sroka złodziej... Ach, uwielbiam Rossiniego, Donizettiego... Napój miłosny... Zresztą wszyscy wówczas... Zna pan Włoszkę w Algierze... i Normę?... Za naszych czasów nikt już nie umie śpiewać Normy! Niewiele zwracając uwagi na tę włoską muzykę, której nie lubił, Aurelian zastanawiał się, kogo zobaczy tego wieczora u pani de Perseval, kiedy nagle goście zaczęli się schodzić jedni po drugich, a Mary zmieniła oświetlenie; naraz ukazały się małe lampki umieszczone na rożnej wysokości, niby gwiazdy, i rodzaj dużego białego reflektora na suficie, ponad strefą cienia. Najpierw zjawiła się jakaś leciwa para: dama w zielonym turbanie na siwych włosach, w sukni przybranej pajetkami, i pan, jakiś pułkownik, jak najbardziej wyglądający na pułkownika, z krótko przystrzyżonym wąsem i czupryną uparcie bujną. Ledwo dokonano prezentacji, przyszli Barbentane'owie z ich kuzynką z prowincji... i jakaś młoda Greczynka w czerni. Wszystko u niej było duże: nos, oczy, nogi, odkryte ramiona, którym nie dawał rady jasny szal. Pani de Perseval dwoiła się. — Wszyscy się znają? Pan Leurtillois... Pułkownik David z żoną... Panna Agathopulos... Wszyscy znają państwa Barbentane? Nie? To przepraszam bardzo... Edmund Barbentane... Panna Agathopulos, pani Barbentane... Och! Cóż za gapa ze mnie! I urocza, czarująca kuzynka państwa... Pani... pani... Berenika znalazła się w centrum uwagi. — Pani Lucjanowa Morel... — powiedziała prędko Blanchette Barbentane. — Właśnie... Pani Morel... Gdzież ja mam głowę? Przecież to dla niej, specjalnie dla niej urządziłam dzisiejsze spotkanie!... Co za wdzięk! Niechże się pani nam pokaże... Jaka śliczna suknia! Tak, suknia była ładna — dołem czarna w pasy białe, ku górze coraz szersze, jak kręgi wokół kamienia rzuconego w wodę, przy dekolcie, bielszym od samego atłasu, biała z czarną pelerynką zarzuconą na ramiona. Może to suknia, a może kobieta przykuwała uwagę, to ciało pełniejsze, bardziej jędrne, niż pozwalała się spodziewać twarz pozbawiona harmonii. Dość że panna Agathopulos zacisnęła usta, a wszyscy mężczyźni spojrzeli na Berenikę („Pani Lucjanowa Morel" — pomyślał Aurelian). — „Lotos" — powiedziała z nagłą decyzją jak mała dziewczynka; usta ułożyły jej się przy tym jak do pocałunku. Pani de Perseval zdziwiła się: — Słucham? Co ona powiedziała? — „Lotos." Wszyscy usłyszeli wyraźnie. Z miną osoby dorosłej, która daje za wygraną i nie próbuje więcej zrozumieć słów dziecka, pani domu zwróciła się z niemym zapytaniem w stronę pani Barbentane ubranej w gładką szarą suknię bez pleców i z modnym wówczas małym, kwadratowym trenem, tej akurat długości, by można było o niego zawadzić. — „Lotos" — wyjaśniła Blanchette — to jest nazwa sukni... — Ach, tak... Gdzie robiona? — U Poireta! Berenika wykrzyknęła nazwisko krawca z takim pośpiechem, że aż poczerwieniała. Była dumna, że ma suknię od Poireta. Z błyskiem w oczach pani de Perseval potrząsnęła głową. — Powinnam była od razu poznać... Aurelian wyczuł, ile w tym króciutkim zdaniu było nagany i pogardy dla tej małej prowincjuszki, która oczywiście musiała polecieć zaraz do Poireta. Nikt nie mógł wiedzieć, że to był pomysł Blanchette, która specjalnie na ten wieczór odstąpiła suknię kuzynce męża. — Przykro mi bardzo, droga przyjaciółko, ale zapomniała pani o mnie... Nie przedstawia mnie pani... Był to Paweł Denis, który podniósł się nagle od fortepianu jak Łazarz zmartwychpowstały. — Och, prawda, Paweł... Paweł Denis, poeta... Pani Barbentane, pani Morel... Panna Agathopulos paplała już z panią David i z pułkownikiem, a Edmund odciągnął na bok panią de Perseval. Berenika powiedziała szeptem do Blanchette, z ożywieniem: — Poeta! To jest poeta! Znasz jego wiersze? Tamta uciszyła ją. Aurelian przypatrywał się temu. Ciekawe... Poprzednim razem nie spodobała mu się. Stanowczo to musiała być kwestia sukni. — Jest pan zadowolony? Tak miało być? — zapytała pani de Perseval Barbentane'a. — A jakże, droga przyjaciółko, nie zmieniła się pani... zawsze równie inteligentna w przyjaźni co i w rozkoszy... — Cicho... Gdyby Paweł usłyszał... Ale wie pan, zasłużyłam sobie na pochwałę, bo traf chce, że ten pański Aurelian mi się podoba... — Będzie go pani miała, kiedy pani zechce, Mary, bo Berenika... no, słowem, Berenika przyjechała do Paryża na krótko... i jeżeli pragnę, by wyniosła stąd wspomnienia, do których mogłaby wracać, to nie chcę przecież, by musiała przez to cierpieć... — Nie rozumiem... — Och, wiadomo przecież, że piękny Aurelian się nie liczy. Jego przygody kończą się równie prosto, jak zaczynają, i bez żadnych dramatów. Tego właśnie potrzebuję dla mojej kuzynki. Krótki kaprys miłosny... — Podziwiam pana, podziwiam pana, Edziu: rozporządza pan nią i nim... Tymczasem na razie jeszcze do niczego nie doszło… — Dojdzie... — Wspaniale! Ale trzeba jeszcze, żeby to wszystko miało temperaturę taką akurat, jak pan chce... Płomień nie za wysoki... a potem fftt! dmucha pan, kiedy przyszła pora, żeby zgasnął... To niebezpieczne, wie pan? — A to co znowu! Mówi pani o tych rzeczach jak pensjonarka. Berenika akurat dojrzała, żeby zdradzić męża... a musi pani wiedzieć, że nie mam nic przeciwko temu; ten cały Lucjan to dureń... — Ale po co w takim razie potrzebny panu ten pan Leurtillois? Sam jest pan dość dużym chłopcem... — Co za pomysły!... Berenika jest moją kuzynką... a poza tym Blanchette... — To dla pana rzeczywiście największy szkopuł... — Więc załóżmy, że nie mam na to ochoty... Pani Barbentane zbliżała się w ich stronę. — Mówiłam właśnie pani mężowi, moja droga, że pani Morel wydaje mi się wręcz urocza... i że na jego miejscu... ale on nie widzi nikogo poza panią... — Myśli pani? — powiedziała Blanchette. Przysiadła się do nich i w sposób jak najbardziej światowy i swobodny zaczęła rozmawiać o podbojach Edmunda, tak że natychmiast uciekł. Jak zazwyczaj, dopiero po pewnym czasie Aurelian uświadomił sobie, że fakty same dają odpowiedź na pytanie, które postawił Mary de Perseval. Nie spodziewała się przecież, że będzie nadskakiwał pannie Agathopulos ani pani Barbentane... No więc! Jasne. Czy nie powiedziała zresztą, że wieczór jest na cześć Bereniki... pani Lucjanowej Morel? Ale skąd, u diabła, wpadło jej do głowy, że on tu przyszedł dla Bereniki? Berenika rozmawiała z poetą. I poeta ze swą miną zepsutego dziecka zdawał się dosyć zadowolony, że wyróżnił go ten lotos, i zdawał się też przyjmować to jako rzecz zupełnie naturalną. Byli w tym samym wieku. Chociaż Berenika mogła mieć jakieś dwadzieścia cztery lata... albo dwadzieścia trzy. — Mam jedną książeczkę — wyjaśniał — wyszła właśnie w ,,Sans-Pareil" i rękopis złożony w Kra... tak... Nie, tym razem nie wiersze... — Powieść? — Nie, nie, bardzo się nawet boję, żeby nie wzięto tego za powieść... To taki rodzaj przechadzki w marzeniach, rzecz, której nie da się sklasyfikować, z rozmaitego rodzaju dygresjami, trochę Jan Jakub, trochę Sterne... Ach, co zresztą za pomysł z objaśnianiem... zwłaszcza że panią na pewno nic to nie obchodzi. — Obchodzi właśnie. To mnie interesuje. Musi pan wiedzieć, że czytam, połykam książki... Przechadzki w marzeniach... Dokąd? — A gdybyśmy tak zmienili temat? Co pani lubi? Co pani zna, przede wszystkim? — Och, wydam się panu bardzo głupia... Mego przyjaciela Meaulnes i Karola Ludwika Philippe'a... Rimbauda oczywiście... — Ach? Rimbauda? Zmienił ton. Teraz jego to zaczęło interesować. — Może kanapkę albo trochę ginu? A lubi pani Apollinaire'a? Aurelian uświadomił sobie, że nie rozmawia z nikim i patrzy na Berenikę. Proszę, czyżby miał wpaść w sidła zastawione przez panią de Perseval? A może to pani Morel chciała go zobaczyć? Jakoś na to nie wyglądało. Nagle zbuntował się. Dla jakichś niepojętych przyczyn chciano koniecznie, żeby zajął się tą Bereniką. Więc właśnie nie. Zajmie się raczej... raczej kim? Choćby taką panną Agathopulos. Należało wyrwać ją pułkownikowi, pułkownikowskiej parze. Skierował się w stronę tego trio. — Czy ja przypadkiem nie spotkałem pani u Schoelzerów, przed trzema miesiącami? — Ależ tak!... Co za pamięć! Tyle tam było osób... To było zaraz po moim przyjeździe do Paryża... Grasejowała nieprzyjemnie. — Ach, Grecja! — odezwał się pułkownik. — Musi się czuć pani między nami jak strącona z Olimpu... Akropol... Renan... Głęboki i zabarwiony alzackim akcentem głos pani David wypełznął spod zielonego turbanu, jak ślimak: — Nie mów pani o Grecji, mój drogi, zna ją lepiej od ciebie... Pan był w Grecji, panie Leurtillois? Aurelian zaczął mówić o Salonikach. Spoglądał na partnerkę, którą sobie wybrał. Wieczór zapowiadał się nieszczególnie. Śmieszna dziewczyna, a co do swojej greckości, to przypominała akurat postaci z tapiserii w Bayeux. Nic, tylko kolana. Kątem oka pochwycił jednak baczny wzrok pani de Perseval. „Ostatecznie — pomyślał — jest w tej wielkiej, nieproporcjonalnej dziewczynie coś podniecającego"... Pułkownik przypiął się do Barbentane'a. Wyraz twarzy jego żony poruszył Aureliana: czuła się zbyteczna między nim i Greczynką, a mąż ją zostawił... Na to rozległy się znów dźwięki fortepianu i można było zobaczyć biało-czarny kielich Bereniki pochylony nad nutami i Pawła Denis, jak grał; mimowolne, lekkie ściągnięcia twarzy mówiły o wysiłku palców. Ten wahadłowy ruch ramion i całego ciała, te palce, jakby splatające słomę. Grał bluesy. — Jak miewa się pan senator? — pytał pułkownik Barbentane'a. — Dziękuję. Jak to ojciec. Niezmożony w swej działalności. Słyszałem, że uchodzi za doskonały materiał na ministra. Co do mnie, to mam przy tej okazji uczucie, że jestem synem spiskowca... — Byłby wymarzonym ministrem higieny... Berenika tropiła ślady muzyki na dziecinnej twarzy Pawła Denis. Ta buzia nadąsana i śmieszna. Zaczął grać coś dziwnego i wesołego. Z przyjemnością rozpoznała: — Poulenc! Tamten podniósł głowę zdziwiony. — Zna pani to? Podoba się pani? Przytaknęła ruchem głowy; oczy miała wielkie. — Od tego chce się śmiać — dorzuciła, na co pianista zacisnął wargi. Zadał sobie pytanie, czy ma uznać tę prowincjuszkę za nieprzeciętną, czy sprowokować do snobistycznych popisów. Zagrał coś dziwacznego, przemawiającego dysonansami. — A to pani też zna? Co pani o tym powie? (Nie, Berenika nie znała.) To Jana Fryderyka Sicre... jednego z młodych... wielkiego muzyka... Ponieważ powiedział „młody", można się było dorozumieć, że Poulenca, który mógł mieć wtedy jakieś dwadzieścia trzy lata, już za młodego nie uważa. Nagle jakby wicher powiał przez pokój. Berenika zobaczyła w oczach Pawła, że coś się dzieje. Tym cyklonem była kobieta, która właśnie weszła. Za nią szedł mężczyzna, ale to ona weszła. Może nawet nie tyle cyklon, ile coś jakby wiew morskiego powietrza. Trudno byłoby powiedzieć, czym tak różniła się od innych, ale różniła się, i to jak! Cała była jeszcze ciszą: jeszcze nie otrząsnęła z siebie ulicy, jeszcze nie opuściła ramion, na których przed chwilą spoczywał płaszcz, nieodzowny przy tym chłodzie; nie starała się narzucać swym blaskiem. Miała oczy krótkowidza, rzęsy prawie złączone, głowę odrzuconą do tyłu, brodę zarysowaną dość ostro i szyję nieskończenie długą, którą wąski dekolt sukni zdawał się przedłużać aż pomiędzy piersi. — Jaka piękna! — szepnęła Berenika. Nie było to właściwe określenie, ale język jest tak ubogi i nie nasuwało się żadne inne. Kobieta wysoka, a raczej długa, nie wysoka, długa popielata blondynka, umalowana tak, by robiła wrażenie bardzo bladej. Przekroczyła już wiek młodości i na postawione w myślach pytanie: „W jakim jest wieku?", mimo woli nasuwała się odpowiedź: „W wieku miłości." „Dureń ze mnie! — powiedział sobie Aurelian. — To nie o Berenikę chodziło!" Wiedział, kim jest nowo przybyła w welurowej sukni wodnozielonej, sukni dłuższej, niż nosiło się w tym roku, i w której każda z obecnych wyglądałaby fatalnie; luźne fałdy spódnicy załamywały się dołem jak kamienne szaty posągów. I ta czarna wstążka opasująca krótko obcięte włosy, włosy szalonego chłopaka, niezapomniane dzięki d'Annunzio i słynnej końcowej scenie z jej ostatniego, triumfalnego występu w „Chatelet", scenie, w której na lewą dłoń wzniesioną do góry nawinięty miała pukiel — wszyscy znali ją w tej scenie, nawet Berenika, która jej nie poznała. Pani de Perseval szła jej naprzeciw i w ruchu obu tych kobiet wyraźnie czuło się, że rywalizują ze sobą, walczą, że łączy je przyjaźń i tysiąc zazdrości. Aurelian pomyślał, że za chwilę się pożrą; ucałowały się. — To Róża Melrose — szepnął Paweł do Bereniki. — Ach, to dlatego taka piękna! — I zapytała: — A ten pan? — Jej mąż... Wydawał się przepraszać, że istnieje; był wyższy od żony, ale robił tak, żeby tego nie było widać. Sądził pewno, że przydaje się jako ornament typograficzny jej śladów. Niósłby jej tren, gdyby miała tren. Był do niej tylko dodatkiem. Może miał odsuwać potem krzesła, zrobić dla niej miejsce i przynieść złotą obręcz, rower, czerwony stolik, chusteczkę... — Moja Róża! — wykrzyknęła pani de Perseval. — Moja Róża! Co za suknia, wręcz nie do wiary!... nie do wiary... antyczna! Po prostu antyczna... Od Vionneta, jak zwykle? Od razu tak pomyślałam... Na to trzeba być Różą... Ja, gdybym włożyła taką suknię, wyglądałabym jak przekupka z Hal... Ale ona! Włożyła ją i wygląda w niej świetnie! Wówczas dopiero, dopiero wówczas, gdy wszystkim wydawało się, że ochłonęli z pierwszego wrażenia, Róża Melrose uciekła się do niezawodnego efektu. Wprowadziła swój głos — inaczej tego określić nie można. Głos powściągliwy, ciepły zarazem i podobny do dreszczu. — Pić! — powiedziała. — Pić, Mary, cokolwiek, trochę alkoholu, byle co... Co za pogoda... Jestem ledwo żywa... Mężczyźni rzucili się, by jej usłużyć. Lecz mąż ubiegł wszystkich. Ta dyskrecja, to czoło wysokie, te oczy jak węgle. Mąż był mężczyzną dość chudym, prawdopodobnie młodszym, niż na to wyglądał; twarz przeorana troską miała maskę towarzyskiego opanowania; powolność ruchów przeczyła zwinności, z jaką obsłużył żonę. Było coś patetycznego w dbałości, o jakiej świadczyła cała jego postać. Ze wszystkich tu mężczyzn on jeden tak wyraźnie troszczył się o elegancję. W jego smokingu nie było nic szczególnego, oprócz może wąskich rękawów, a mimo to smoking ten wydawał się obmyślany. Twarz zdradzała nieoczekiwaną skłonność do tycia. Sama tylko twarz. Urody nie miał za grosz. Wyglądał na to, że jest kimś, lecz mógł być kontrolerem w teatrze, przyprowadzonym przez Różę dla kaprysu. Musiał o tym wiedzieć. Cieszył się tym. Zamieszanie wywołane pierwszymi słowami Róży nie ustępowało: mężczyźni podchodzili przywitać się z wielką aktorką, wymijali się nawzajem, w pośpiechu starali się zatrzeć w innych kobietach wrażenie tej chwili, kiedy zaniedbali je dla tamtej, a nad wszystkim górował przejmujący głos pani de Perseval, która polecała gościom koniaki i irlandzką whisky. Paweł Denis odszedł od fortepianu i grał rolę dziewczątka pomagającego mamie, nosił sterty talerzyków i po trzy kieliszki w jednym ręku. — Uwaga, moja suknia! — zawołała panna Agathopulos, ale alarm okazał się fałszywy. Kiedy ochłonęła, zobaczyła, że Aurelian, obok niej, wpatrzony jest w Różę. — Masz ci los! Widzę, że straciłam moją szansę na dzisiejszy wieczór — powiedziała z komicznym i gorzkim wyrazem swych dużych ust. Palcami dotknęła mankietu Aureliana. Odwrócił się do niej, zbity z tropu. Może i brzydka, ale nie taka głupia. Zaczerwienił się z lekka. — Co chce pani przez to powiedzieć? — spytał, jakby nie zrozumiał. Potrząsnęła głową. — Ale przyniesie mi pan mimo to kieliszek szampana? Zmieszany, pospieszył w stronę jadalni, przeszedł między Blanchette i mężem Róży, którzy rozmawiali koło drzwi, a kiedy był już przy stole, usłyszał, jak Barbentane objaśniał pułkownikowi: — ...Wyszła za mąż za swego lekarza... Nie miała już siły opierać się dłużej... Doktor Decoeur nalegał od tylu lat... Ubóstwia ją... Dba o jej ciało, twarz, sławę i młodość... Robi dla niej mleczka, kremy... Znałem go niegdyś trochę... Kiedy wracał, Mary zabrała go pannie Agathopulos, Mary, którą groźne pojawienie się Róży obudziło jakby nagle, rozpalając w niej potrzebę podobania się, błyszczenia. Greczynka wzięła kieliszek w locie, a jej usta smutnego klowna zdawały się mówić do Aureliana: „A widzi pan?" Usiłował odpowiedzieć wzrokiem: „Nie", lecz pani de Perseval położyła kres tym zaprzeczeniom, uprowadzając go ze sobą. — Nie rozumiem, po co marnuje pan wieczór z tą wielką tyką, drogi panie, kiedy tymczasem czekają na pana... — Doprawdy, zbyt pani łaskawa, wcale nie marnowałem wieczoru... — Ci mężczyźni! Ułatwiam mu spotkanie, a on... — Te kobiety! Po co pani to robi? — Niech mi pan podziękuje i nie pyta. Bardzo lubię zresztą Zoe... Pannę Agathopulos... Ale od samej rozmowy z nią mógłby się pan posiniaczyć... — Nie podzielam pani zdania... Ona ma swój wdzięk. Wie pani, co mówią o kobietach, które mają duży nos... — Jest pan nieprzyzwoity... Nie o to chodzi... — A o co chodzi, droga pani? W moim wypadku zawsze chodzi o to... Kiedy patrzę na panią, myślę sobie... — Niech mi pan tylko aby nie mówi! I niech pan odbierze panią Morel temu głuptasowi Pawełkowi... przez przyjaźń dla mnie... — Zazdrosna? — Jeszcze by też! Ale gdzie on się chował, ten dzikus! Ona czeka na pana. — Kto taki? Berenika? — Przygryzł wargi. — Chciałem powiedzieć: pani Lucjanowa Morel...? Żarty! Myśli pani, że nie zrozumiałem? — Czego znowu? — Że to dla siebie, dla siebie samej zaprosiła mnie pani dzisiaj... Powiedział to pochylając się nad nią, ze zjadliwością młodego amanta. Spoza ramienia Mary patrzył na Różę. Siedziała na pufie otoczona kręgiem półmroku i rozmawiała z Barbentane'em, który stał obok. — Zarozumialec! — powiedziała Mary, uszczęśliwiona. — Zarozumialec, który wyobraża sobie, że ma wszystkie kobiety u stóp i może wybierać. Ale swoją drogą, żeby wybrać Zoe! — Przy nadmiarze kobiet tracę głowę i można być pewnym, że wezmę Murzynkę... to da się wytłumaczyć... — Ostrożnie, drogi panie, mój dom nie jest... jak to się poprawnie nazywa?... lupanarem... — Wolę być niepoprawny... — Nie ma obawy! Proszę iść do pani Morel! — Cóż za upór! Jeżeli wyobraża sobie pani, że na długo udało jej się wywieść mnie w pole... Niech pani będzie miła... Pani Perseval źle zrozumiała te ostatnie stówa i zamknęła oczy. — Niech pani będzie miła... Czy to ona sama chciała spotkać się u pani ze mną? — Pani Morel? — Oczy były z powrotem otwarte. — O Boże, skąd znowu! — Dosyć żartów... Nie pani Morel... Pani Melrose... — Róża? O, to sobie wypraszam!... Z kim tylko pan chce, ale nie z Różą! Pogniewałabym się. — Niech pani nie udaje niewiniątka... — Przysięgam panu... co za idiotyczna historia... Uwielbiam doktora... a co do niej, to uprzedzam pana, jestem zazdrosna... Im mocniej protestowała, tym bardziej Aurelian cieszył się ze swej przenikliwości. Przecież to biło w oczy! Sprowadziła go tutaj dla Róży. Po pierwsze, wiedział, co myśleć o aktorkach. A poza tym pani de Perseval to spryciara: przejrzała jego przekorę i dlatego ostentacyjnie popychała go do innej, bo wiedziała, że przez samą tylko nieufność odwróci się wtedy od Bereniki... Tym razem jednak miał ochotę pozwolić się zgwałcić... Ta Róża ciekawiła go... — Nie z Różą, mój mały, nie z Różą! Odchorowałabym to. Uwielbiamy się nawzajem, rozumie pan... To długa historia... Już Perseval... Na Persevalu mi nie zależało, wie pan... To niezwykła kobieta... Nie powinnam panu tego mówić, niemądra jestem... Nie potrafię nie oddać komuś sprawiedliwości... Rozumie pan, za każdym razem, kiedy jakiś mężczyzna mi się podoba... Przed każdą inną kobietą można się obronić... Ale ta jest genialna... Genialna... To zdradziecka rzecz — geniusz u kobiety... Ostatecznie, niech mi zostawi chociaż... Ona ma swoją sztukę, swoje triumfy. Nie zrobi mi pan tego! Proszę, nie żądam ekskluzywności: Blanchette, Zoe, kogo pan chce; o, właśnie Zoe, skoro się panu spodobała... Aurelian udawał, że nie dostrzega tego ataku ze strony Mary ani tonu, jaki nagle przybrała ich rozmowa. Rzeczy, które nagle dopuścili między siebie, które się między nimi znalazły. Umizgała się do niego... Można by pomyśleć, że cały ciąg wyjaśnień, nieudanych spotkań, listów, sprzeczek doprowadził ich do tego punktu, w którym znaleźli się w tej chwili... Ale Leurtillois wiedział dobrze, że kryły się w tym dwa przeciwstawne wątki, dwa następujące po sobie tematy, jak w fudze... Spryciara, spryciara! Wszystko po to, by skuteczniej popchnąć go ku tej kobiecie... — W jakim ona jest wieku? Mary, zdziwiona, dwa razy pokręciła głową. — Kto? Róża? Ach, co to, to nie, mogę zdradzić własne lata, ale nie lata przyjaciółek... Można się jednak mniej więcej domyślać... Jej sukcesy przedwojenne... Jej pierwsze sukcesy... — Mogła być wtedy bardzo młoda... — Ach, naturalnie... Wszystkie byłyśmy bardzo młode przed wojną... wszystkie... Róża też... Jest niewiele starsza ode mnie... niewiele... To delikatna rzecz przypominać sobie... — Sądząc jednak po jej mężu... — Ach, doktor Decoeur jest o wiele młodszy od niej! Może mieć jakieś trzydzieści trzy lata... co najwyżej... Nie wiem, jaka jest różnica między nimi... ale pewnie jakieś z dziesięć lat, tak, jakieś dziesięć lat... Chociaż Róża nie ma przecież czterdziestki... Czy można mieć czterdziestkę będąc Różą? On ją ubóstwia, wie pan. Czasem aż mi jest przykro. Bo ona ma swoją sztukę, rozumie pan. Cały ten własny świat, do którego on nie ma dostępu. Na pewno nieraz bardzo cierpi... Nie przerywał. Zaczynał odczuwać jej obecność, nawet myśląc o Róży. Zaczynał pojmować, jaka musi być w łóżku. Tak właśnie, jak sobie to niejasno wyobrażał po jej liście... wykrzykniki... Przychwycił się na tej zadumie. Co za niekonsekwencja! Jak myśliwy co chwila odmieniający zwierzynę. Stwierdził nawet dość cierpko tę uderzającą w nim sprzeczność: niedawno odwracał się od Bereniki, ponieważ odniósł wrażenie, że popychają go w jej stronę, a teraz, im lepiej mógł przejrzeć podwójną grę Mary, im bardziej jej zręczne zaprzeczenia utwierdzały go w przekonaniu, że chodzi o Różę, tym łatwiej ulegał, tym chętniej zsuwał się po wskazanym zboczu... Paweł Denis przerwał Mary, która wciąż opowiadała o Róży i jej mężu. Twarz miał nadąsaną, usta płaczliwe jak u dziecka, ciemne włosy nieco rozwichrzone. Trochę za dużo wypił podając innym. — Co to ma znaczyć? Przez cały wieczór nie odezwała się pani do mnie słowem... Teraz przychodzę i zastaję panią w towarzystwie pana... Mówił dość głośno, gestykulował; Mary przerwała mu: — Co ci jest, Pawełku? Scena? Nie jesteśmy sami... — Mało mnie to wzrusza... Pani kpi sobie ze mnie... Puszcza mnie pani kantem... Nie odstępuje pani na krok od pana... Podobnie jak poprzednio, szerokim gestem wskazał Aureliana, który zaczął się śmiać. — Równie dobrze ja mogłabym ci powiedzieć, Pawełku, że przez cały wieczór nie odstępowałeś na krok od pani Morel... — Więc zazdrość? Niech pani nie oszukuje, Mary. To ja jestem zazdrosny, to ja mam prawo... — Ma pan prawo być cicho albo iść spać... Pan wybaczy... Wzięła swego poetę pod rękę. Aurelian oddalił się, zapalił papierosa, zawahał się co do kierunku. Róża czy Berenika? Wybrał Berenikę, ponieważ to nie przedstawiało żadnego niebezpieczeństwa, ale natknął się po drodze na Barbentane'a, który żonę zostawił z Różą, a panią David z doktorem. Krąg permutacji chciał, że Berenika w swym kątku rozmawiała teraz z pułkownikiem. — Słuchaj, Edmund, powiedz no mi, co to za typ ten pułkownik David? Co oni tu robią? — Spędzają wieczór... jak my. A poza tym pułkownik odgrywał w swoim czasie pewną rolę w polityce... niemożliwe, żebyś o tym nie słyszał... Był zajadłym zwolennikiem generała Picard w początku stulecia... Nie zawsze mu to później wychodziło na zdrowie. Powinien był dostać generała... tymczasem kazali mu dreptać w miejscu i wybijać takt... Jedni mówią tak, drudzy inaczej... Wyszedł z wojska, był szefem gabinetu w Ministerstwie Wojny czy czymś w tym rodzaju, podobno nieźle się odegrał na swoich przełożonych... nie wiem, ja go tam bardzo lubię, to uroczy człowiek, okazuje się, że i wśród wojskowych może się taki zdarzyć... A co ciekawsze, jest gorliwym apostołem rozbrojenia... pacyfistą... Aurelian zmarszczył brwi: — Pułkownik pacyfista? Co za absurd! — Proszę — zauważył Barbentane — odezwał się w tobie dawny kombatant! Nie widziałem u ciebie takiej miny od czasów Verdun... — Daj mi spokój z Verdun... ale rozbrojenie?! Z chwilą, kiedy odstąpimy od Renu... — Och, wiesz, tamte cztery lata wystarczą, nie muszę jeszcze teraz... Zostaw to i zajmij się pięknymi paniami... Gdybyś miał dobre serce, uwolniłbyś moją kuzynkę od pułkownika... chociaż co prawda to dziwne stworzenie zdaje się doskonale bawić w jego towarzystwie... — Na jego regularnej, mocno opiętej skórą twarzy pojawił się wyraz nie tajonej złośliwości. — Chyba że chcesz wrócić do panny Zoe Pulos... Masz do tej gidii wyraźną słabość... — Przestań! Skąd się ona wzięła? — Z posiadłości swego papy, który gościł u siebie Mary w czasie jej podróży po Cykladach w zeszłym roku... A wiesz, gdzie papa ma posiadłość? Na Lesbos. To wyjaśnia wszystko... Łokciem popchnął go w stronę Bereniki. Aurelian był raczej skłonny zawrócić ku Róży. W tym momencie jednak, podczas gdy Paweł Denis z pasją nalewał sobie duży kieliszek whisky, pani de Perseval z wyciągniętymi rękami szła do Róży mówiąc najgłośniej, jak mogła: — Nasza wielka Róża nie odmówi nam... prawda, Różo? Wszyscy o to proszą... Na przykład pan Leurtillois... Nie zrozumiał, dlaczego wymienia jego nazwisko, nie usłyszał dobrze początku zdania... — I wszyscy... wszyscy... ten nieznośny mały poeta... Pułkownik... O kobietach nie wspominam, znam cię. Różyczko... Powiesz coś dla nas, prawda? Paweł Denis zakrztusił się swoją whisky, a ze wszystkich stron podnosiły się błagalne głosy. „Ależ tak... tak... och, prosimy... dlaczego: nie?"... Zaś Róża tłumaczyła się, że za dużo wypaliła, że nie ma głosu, że jest zmęczona... Nagle Aurelian poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Odwrócił się i zobaczył Berenikę: rozszerzonymi oczami wskazywała mu aktorkę. Nie mógł oprzeć się myśli, że młoda kobieta przypomina jakieś stworzenie leśne. Zdawała się wysuwać z gąszczu; jej oczy to były oczy łani, gładkie, czarne diamenty... Zapytał, czym może jej służyć. — Niech pan ją poprosi... pan... — szepnęła — panu nie odmówi... — Co za pomysł! — Ja bym nie mogła... — powiedziała i cofnęła się raptownie, przerażona tym wyznaniem. Blanchette ze swej strony molestowała doktora Decoeur: — Panie doktorze! Niech pan jej powie... pana posłucha... — Jest pani w błędzie, szanowna pani! Nie mam żadnej władzy nad Różą Melrose... Paweł Denis z kieliszkiem w ręku przysunął się chyłkiem do Aureliana. — Dobre, co? — szepnął. — Mamy rok 1921... A pani będzie deklamować wiersze... w salonie... szkoda, że nie ma kominka, żeby mogła się wesprzeć... Wielka artystka dała się uprosić. Podniosła się, szyję objęła dłońmi, jakby chciała rozgrzać gardło, a ruch jej ramion zdawał się mówić: co będzie, to będzie... Obok stała wysoka lampa spod białożółtego abażuru przesiewając światło na jej twarz. Lecz nie twarz, a ciało objęte bezpośrednio falą jasności, ukryte w fałdach sukni, było tym najważniejszym, tym podświadomie najważniejszym w słowach dobywających się z ust. Blanchette usiadła i jej jedwabna suknia zaszeleściła spiesznie, mężczyźni zafalowali z lekka; każdy chciał lepiej widzieć, twarze powlekł mrok oczekiwania. Róża zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, jakby westchnęła. Pierś jej poruszyła się, ręce opadły z wolna wzdłuż ciała, dłonie skryły się z tyłu. Chwila wielkiego napięcia. Słychać było ciszę. Odezwało się niepostrzeżone dotąd tykanie zegara. Gdzie wisiał ten zegar? A później cały posąg ożywił się, wodnozielone fałdy drgnęły lekko, ręce podniosły się z powrotem, skrzyżowały się, jakby szukając na ramionach niewidzialnego szala. Posąg sam siebie ujął w objęcia. Oczy otworzyły się z wolna, usta skrzywiły się trochę, przyjęły pusty kształt pocałunku, który napełnił się głosem, głosem drżącym, głosem nieporównanym: — „Ucałowałem jutrzenkę dnia letniego... Czoła pałaców trwały jeszcze nieporuszone. Woda była martwa. Połaci cienia nie opuszczały dróg leśnych. Idąc budziłem oddechy żywe i ciepłe; i drogie kamienie spojrzały, a skrzydła uniosły się bezszelestnie..." Aurelian nie mógł oderwać oczu od bladych dłoni Pawła Denis zaciskających się kurczowo na kieliszku. Można się było obawiać, że go zgniecie; palce przesuwały się nerwowo w górę i na dół. Młody człowiek, w najwyższym stopniu skrępowany, ogarnięty rodzajem rozjuszonego wstydu, spuścił nos i nie patrzył na artystkę. Aurelian był zaskoczony, jeszcze nigdy dotąd na żadnej twarzy ludzkiej nie widział tak intensywnego, tak czystego wyrazu nienawiści. Było to coś tak nieproporcjonalnego w zestawieniu z rozgrywającą się sceną, że niezbyt uważnie śledził dalszy ciąg poematu, ale mimo to pozostał mu w uszach ów srebrzysty szmer, jakim odzywa się w środkowej swej części, tam gdzie słowo „Wasserfall" rozbrzmiewa tak dziwnie... — „W górze, gdzie droga dochodzi do gaju laurowego, owinąłem ją zasłonami, które podniosłem, i poczułem dotyk jej nieogarnionego ciała. Anioł i dziecko upadli u stop gaju... Kiedy się obudziłem, było południe." Głos nabrał triumfalnej pełni i króciutkie zdanie zamykające poemat zabiło metalicznie jak dzwon. Dziw, że nie rozległo się dwanaście jego uderzeń. A potem gwar audytorium wyzwolonego, pełnego uznania, niuansów, zachwyt, zgroza komplementów, fałszywy ton przymiotników... — Niech się pan opanuje. To widać — powiedział Aurelian do ucha Pawłowi Denis. Podziałało to jak przekręcenie wyłącznika. Krew z powrotem napłynęła do twarzy. Oczy się ożywiły. Dłonie uświadomiły sobie, że to, co trzymają, to kieliszek. Paweł westchnął lekko i nachylił się w stronę sąsiada: — Dziwka... Nie mogę tego znieść... Co tylko zechce, ale nie to... nie to... nie Rimbauda... — Ach — odezwał się Aurelian, który nie poznał — to był Rimbaud? Myślał o Róży, że była wspaniała i trochę groteskowa, jak wszystko, co sięga wyżyn tragedii. Był czuły na to, co młody człowiek przyjmował zgrzytaniem zębów. Lecz był też czuły na stojącą przed nim kobietę, na ten niezwykły zmysł bezruchu i niepokoju. Paweł powiedział jeszcze: ,,Dziwka...", i pociągnął duży łyk whisky. Goście tłoczyli się wokół Róży, prosili ją, by powiedziała coś jeszcze, co zechce... — Wilk i jagnię — zasugerował Paweł do Aureliana i zaśmiał się krótko. — Każe się prosić, żeby powiedziała bajeczkę! Aureliana zirytowało to trochę, nie miał ochoty współuczestniczyć w tych kpinach. Odwrócił się. Wzrok jego padł na Berenikę. Długie łzy spływały jej po policzkach. Duże łzy, nie powstrzymywane. Oczy miała nieobecne. Jakby zapatrzyły się w jakąś piosenkę. Na prośbę doktora, to znaczy na wysuniętą przez niego sugestię, wielka artystka rozpoczynała poemat d’Annunzia. Ten poemat do Francji, który mówiła po całym świecie... VII Aurelian znał tę swoją wadę, tę swoją cechę przynajmniej, że niczego nie doprowadzał do końca, ani myśli, ani miłosnej przygody. Świat był dla niego pełen dygresji, które stale odciągały go na bok. Zawodziły najwyraźniej sformułowane nakazy woli i postanowienia. Nie było to niezdecydowanie. Ale jakże miał ograniczyć się do czegoś jednego, skoro wszystko kusiło? Ledwo sformułował jakiś pewnik, już dostrzegał to, co w nim niepewne, i gotów był iść z sobą o zakład, obstawać przy wręcz przeciwnym. Cały ten wieczór u pani de Perseval, nad którym dominowała irytacja wobec manewrów, których nie potrafił rozgryźć, choć je sobie uświadamiał, upłynął pod znakiem podobnego rozdwojenia: właściwy Aurelianowi opór wobec wszystkiego, co usiłowano mu narzucić, bliski był stopnienia wobec prostej ciekawości, jakby to było, gdyby dał się wciągnąć w grę, do której nie on rozdawał karty... Mocniejsza jednak od wszystkich pokus była sama różnorodność kobiet. Natura ciągnęła go od jednej do drugiej, równie zdolny był do zawrotu głowy z tą chudą i nieurodziwą Zoe, co z Różą, tak harmonijną, tak — rzecz była oczywista — biegłą w sprawach miłości. Potrafił wyobrazić sobie Zoe pod kołdrą i jej pośpiech, żeby zgasić światło, i jak zdejmowałaby suknię. Przede wszystkim jednak wyniósł z ulicy des Belles-Feuilles obsesję Mary. Ta nie tylko możliwość już, ale prawdopodobieństwo, oferta. Żaden mężczyzna nie wyrzeknie się w takiej sytuacji kobiety, bez paskudnego uczucia, że pokpił sprawę, przepuścił okazję. Widział w myślach nogi Mary, pantofle od Helstera, czuł dotyk jej upierścienionych dłoni. A jednak Róża... Jej twarz, niemal nieruchoma. Pozbawiona wieku, jak miłość. Ten posąg wyszły spod biegłych palców masażysty. To ciało nasiąknięte kremami i myślą. Tajemnica... Fakt, że była kochanką Gabriela d'Annunzio, nie robił na nim nadmiernego wrażenia. Irytowało go to nawet trochę. Wolałby ją bliższą anonimowości. Lecz urok teatru działał jednak, jak na wszystkich, którzy mało z nim mają styczności. Woń legendy... Pośród tego wszystkiego, tym natarczywiej, im bardziej go odsuwał, inny obraz przesłaniał tamte kobiety. Nikły obraz tej, którą ledwo można było nazwać kobietą. Jakże niewiele stanowiło źródło jej siły, jej mocy odwracania uwagi od innych. Ulotny wyraz twarzy, który pamięć wynaturzała utrwalając go. Ta mieszanina dziecinności („Lotos"!) i ognia... ta prostota, to znaczy... bo ze wszystkich kobiet tego wieczora ona jedna siadała czy wstawała po to, by wstać czy usiąść, ona jedna oddychała bez przebiegłości... Chociaż, czy na pewno? Ujrzał w myślach łzy na jej twarzy i poruszyło go to jeszcze bardziej niż wówczas... kiedy płynęły naprawdę... Róża z pewnością cudownie umiała płakać, ale umiała... Ostatecznie jednak, po co ukrywać, dlaczego nie mógł się uwolnić od obrazu Bereniki! Aurelian znał własną próżność. Jakąż trzeba by mieć dumę, żeby być wolnym od próżności! Mężczyzna, którego nie poruszyłoby wyznanie kobiety, który przyjąłby je jako coś, co mu się należy... To się nie zdarza. Aurelian słyszał wyraźnie, jakby Berenika mówiła to w tej chwili: „Ja bym nie mogła..." I te oczy tropionej łani, które umknęły przy ostatnich słowach. „Ja bym nie mogła..." Co właściwie chciała powiedzieć? Trzeba z całą pewnością odtworzyć kontekst. Ostatecznie, możliwe przecież, że chciała powiedzieć, że ona sama nie mogłaby, nie miałaby śmiałości poprosić pani Melrose... I tylko tyle. Jak mógł nie wpaść na to wcześniej? Wyjaśnienie zupełnie proste. Zrobiło mu się trochę wstyd, że dopiero teraz to zrozumiał. Czyżby był jeszcze bardziej próżny, niż przypuszczał? W porządku, sprawa załatwiona... Nie ma się czym przejmować. A jednak... A jednak wówczas nie wahał się, jaki sens ma nadać jej słowom. By żadna ich dwuznaczność nie przyszła mu nawet do głowy, musiało być coś jeszcze, jakiś czynnik, którego teraz brakło, coś w nich oczywistego... Wsłuchiwał się w myślach w akcent, z jakim Berenika to powiedziała... to nie było to... Oszukiwał się, z pewnością... oszukiwał się... Zwodnicze echo milkło. „Ja bym nie mogła..." To był jego głos, Aureliana, nie jej. Za wszelką cenę chciał ją zmusić, by powiedziała właśnie to, co on wówczas usłyszał. To znaczy — co właściwie? „Ja bym nie mogła..." Tak, tym razem to było to... Mniej więcej... Czyżby, doprawdy, chciała powiedzieć... „Bo ja bym nie mogła, ja, odmówić panu... gdyby mnie pan prosił... o coś... o cokolwiek... ja, Berenika, nie mogłabym odmówić panu, Aurelianowi"... Doszedł do wniosku, że jest śmieszny: ten rozbiór zdania przenosił go w czasy szkolne... analiza gramatyczna... „mogłabym"... pierwsza osoba trybu warunkowego od słowa „móc"... Dosyć! Równie dobrze mogło to znaczyć: „Nie mogłabym odmówić tego żadnemu mężczyźnie... komukolwiek, znaczy... nie umiem odmawiać..." Ale w takim razie, dlaczego ten nagły uskok? Ach, uświadomiła sobie, jak on mógł jej słowa zrozumieć... Tak czy owak trzeba mu je opuścić... Nigdy go w nich zresztą wyraźnie nie było: „Ja bym nie mogła..." Ach, tym razem odnalazł ten przelotny ton! To nie on sam myślał, to Berenika... Berenika. Jakże łagodnie wymawiał jej imię... Przyłapał się na tym. Ta łagodność odnosiła się z pewnością nie tyle do pani Lucjanowej Morel, ile do królowej Cezarei. Nie pierwszy już raz poprawiał się i używał imienia jej męża. Jakby wytykał sobie własną poufałość albo jej się bał; jakby się bał, że coś się w niej może kryć. Absurd. Powtórzył: „Berenika"... żeby się przekonać, że zachowuje zimną krew. Berenika... Berenika... I znów zobaczył te łzy... Pani Lucjanowa Morel. Co ma znaczyć ten masochizm? Jeżeli imię Berenika mu się podoba... Chciał wystawić się na ostateczną próbę i powiedział półgłosem, pewien, że posiadł już sekret właściwej intonacji: „Ja bym nie mogła..." Ale tym razem były to już tylko słowa Aureliana, jego męski głos... Co tobie znów do głowy przychodzi? — Kelner, jeden side-car! Aurelian stał przy barze u „Lulli's" na Montmartrze. Wylądował tu bezwiednie, prosto z ulicy des Belles-Feuilles. Jakoś nie miał ochoty iść spać. Może to przez te wszystkie kobiety. Albo przez jedną z nich. Zresztą taki już miał zły zwyczaj, że lubił markować po nocy. Lubił zaglądać do tych oświetlonych miejsc, gdzie życie nie przygasa, kiedy inni już śpią. Miał tutaj znajomych. Nie trzeba więc było koniecznie w wieczorze u Mary dopatrywać się przyczyn jego włóczęgi. Był tu wczoraj, a dzień jutrzejszy też mógł go tutaj przyprowadzić. — Jesteś sam? Odwrócił się i uśmiechnął do Simone. Dosyć już miała tańczenia z gośćmi. Przysiadła się do niego. VIII Paryżanie nie czerpią nigdy ze swego miasta tyle przyjemności, ile daje ono prowincjuszom. Po pierwsze, dla nich Paryż ogranicza się do wymiarów własnych przyzwyczajeń i zainteresowań. Dla paryżanina jego miasto sprowadza się do paru dzielnic; to, co wykracza poza nie, jest mu nie znane, to już dla niego nie Paryż. Poza tym paryżanin nie ma tego stałego niemal uczucia zagubienia, które stanowi wielki urok. Tej pewności, że nikogo się tu nie zna, że nikt nie może nas tu spotkać. Tego dziwnego uczucia doznaje on, przeciwnie, w małych mieścinach, gdzie bawi przejazdem i gdzie on jeden nie zna wszystkich pozostałych mieszkańców. Ale wyobraźcie sobie tylko, co znaczy takie incognito, kiedy dostarcza go wam ten las kamieni, ta pustynia bruków. Berenika rozkoszowała się samotnością. Po raz pierwszy w życiu była panią samej siebie. Ani Blanchette, ani Edmund nie mieli najmniejszego zamiaru jej zatrzymywać. Nie musiała nawet telefonować, że nie wróci na śniadanie, kiedy przyszła jej ochota spacerować dłużej. Och, uroda zimy paryskiej, z jej błotem, brudem i nagle rozbłyskującym słońcem — nawet mżący kapuśniaczek był tu miły! Kiedy stawał się zbyt dokuczliwy, były pod ręką wielkie domy towarowe, muzea, kafejki, metro. W Paryżu wszystko jest łatwe. Nic nie jest nigdy podobne do siebie. Są ulice, bulwary, po których po raz setny przechodzimy z równą przyjemnością, co po raz pierwszy. I poza tym ta niezależność od pogody. Na przykład plac de 1'Etoile... Człowiek chodzi wokół placu de 1'Etoile, wybiera na chybił trafił jakąś ulicę i właśnie na mocy przypadku, a nie wyboru, trafia w świat absolutnie różny od tego, do jakiego prowadzi następna ulica... Te spacery to, doprawdy, tak jak haft... Tylko że przy haftowaniu posłuszni jesteśmy deseniowi już gotowemu, znanemu, kwiatom czy ptakom. A tutaj nigdy nie można wiedzieć z góry, czy to będzie zadumany raj ulicy Friedland, czy łobuzerskie mrowie ulicy de Wagram, czy też ta ustrojona w koronki sielskość ulicy du Bois. Plac de 1'Etoile dominuje nad rozmaitością odrębnych światów, jakby to były żywe istoty. Światów, w które zapuszcza swe świetliste ramiona. Istnieje prowincja ulicy Carnot i kupiecki majestat Pól Elizejskich. Ulica Wiktora Hugo... Berenika myliła ciągle porządek tych ulic, ale lubiła wejść nagle w jakąś przecznicę i znaleźć się gdzie indziej, jakby opuszczała królowę dla ladacznicy, powieść rycerską dla noweli Maupassanta. W tych ulicach, żywych pomostach między jedną dziedziną wyobraźni a drugą, Berenika chętnie odkrywała skrawki jakiejś dziwacznej, niespodziewanej prowincji albo puste zaułki, gdzie żelazne arabeski balkonów stanowią skomplikowany rysunek uczynków i obowiązków ich lokatorów, albo wreszcie dwuznaczną plątaninę hoteli i umeblowanych pokoi do wynajęcia, bistro i ukradkowych kobiet, plątaninę, która swą przynależnością do złotych młodzieńców i zdeprawowanego pospólstwa budzi, o krok od bogatych dzielnic, rozpustny dreszczyk. Raptem jednak otwierała się szeroka perspektywa i wychodząc z tego świata, który przyciągał ją i przerażał, Berenika dostrzegała w dali Łuk Triumfalny i biegnący ku niemu rząd drzew równo z powierzchnią chodnika starannie zabezpieczonych kratą. Jakie to piękne miasto — Paryż! Nawet tam, gdzie ulice są proste, a ich atmosfera czysta, ileż zakrętów... Nigdzie na wsi krajobraz nie zmienia się tak szybko; nigdzie, nawet w Alpach ani nad morzem, nie znajdzie tak obfitej pożywki dla marzeń kobieta młoda, nie mająca określonych zajęć i bardzo z tego zadowolona, mająca natomiast całkowitą swobodę, swobodę myślenia nieskrępowaną koniecznością stałego kontrolowania swych myśli, lękiem, że wyraz twarzy zdradzi głąb jej serca, swobodę mówienia, co jej przychodzi na język, bez obawy, że sprawi komuś ból i będzie musiała żałować... Czasem nachodziła ją chęć, by znaleźć się w innym mieście. Wówczas wskakiwała do pierwszego lepszego autobusu i jechała na drugi koniec Paryża. Lubiła stać na pomoście, popychana przez wsiadających i przez wysiadających, czuła na zmienny ciężar gatunkowy różnych dzielnic. Nigdy nie dość jej było tych przemian wokół. Że na przykład po Polach Elizejskich i placu de la Concorde — ulica Rivoli wydawała się taka wąska, zupełnie jak myśl etapami rozumowania zdążająca do celu; najpierw wzdłuż ogrodu, jak gdyby wyobraźnia drzew, wolnych przed chwilą, powstrzymywana została nagle przez to żelazne ogrodzenie, a później zaludniona posągami, przygotowując w ten sposób Berenikę do jazdy wzdłuż pałacu. Arkady, po drugiej stronie, swym charakterem logicznej dekoracji podkreślały ten kamienny ciąg myśli. Później, za pałacem, arkady urywały się raptownie i ulica porzucała wyobraźnię dla rozsądku — domy z obu stron, domy zwyczajne, jak wszędzie. Pycha handlu, jako pomnik mającego „Samaritaine", która zastępuje Luwr. Rojna bliskość Hal. I jeszcze jedno wysmyknięcie się drzew ku lewemu brzegowi i jego zadumom, koło Chatelet. I na tym koniec. Za Ratuszem ulica zwęża się w ulicę Saint-Antoine, ciężką od wspomnień, brzemienną groźbami, aż wreszcie autobus wjeżdża na ten plac olbrzymi, tę replikę placu de 1'Etoile, gdzie wznosi się Kolumna Lipcowa. I tu można było rozpocząć zabawę od nowa... Berenika błąkała się znów od ulicy de la Roquette do bulwaru Henryka IV, od faubourg Saint-Antoine do kanału Saint-Martin... Nie mówiąc już o Quartier Latin. Wielki jest czar tej dzielnicy dla prowincjuszki, która patrzy na nią poprzez to wszystko, co wyczytała w powieściach, nie odziera jej z konwencjonalnego wdzięku. A poza tym były tu wielkie księgarnie, pełne nowości, warte owoców u Ediarda, na placu Madeleine. Przy bulwarze Saint-Germain, u Cresa, można było przesiadywać godzinami i czytać nie rozcięte jeszcze książki i pisma. Na ulicy de 1'Odeon dwie miłe panie prowadziły małą, szarą księgarenkę. Jedna z nich, ta blondynka, powiedziała Berenice, że pochodzi z Sabaudii, i sprzedała jej pierwsze wydanie Jules Romains'a i książkę Pawełka Denis, Wstęp wzbroniony. Było to dość zaskakujące i trochę kuse. Książki w podcieniach Odeonu pociągały czym innym. Człowiek nie był pewien, czy ma prawo na nie spojrzeć. O cudzie Paryża! Nie myśleć. Nie czuć się przytłoczoną przez dobroć i pobożność. Być zmów jak niegdyś małą dziewczynką, która skakała przez skakankę i nie zadawała sobie pytań. Móc śmiać się bez przyczyny. Nikt nie wprawiłby jej w zakłopotanie pytając w najlepszej wierze: „Z czego się śmiejesz?" Mogła patrzeć na ludzi lub ich nie dostrzegać. Mogła zapomnieć o Lucjanie i nie wyrzucać sobie tego. Były Wielkie Bulwary, Luksemburg, Gare de 1'Est i Montrouge. Zmiana dzielnicy nie była sprzeniewierzeniem wobec nikogo: Inwalidzi nie wytykali jej czasu spędzonego w Buttes Chaumont. Wracała na ulicę Raynouard szczęśliwa, uskrzydlona, z policzkami zaróżowionymi, jakby przez cały dzień biegała po polach. — Jest list do ciebie... — wołała do niej Blanchette. Nagle spoważniawszy zdejmowała kapelusz, brała list. Szła czytać go na taras, ponad tym Paryżem, który prędzej czy później przyjdzie jej opuścić. Czytała powoli, każde słowo przyciskając do serca, ten list serdeczny, miły, dobry, który budził w niej chęć, by gryźć i szlochać. — Co pisze Lucjan? — pyta Blanchette przy stole. — Och nic, jak zawsze... żebym się dobrze bawiła... pozdrowienia dla was... mama miała atak bólów reumatycznych... — A propos — przerywa Edmund zupełnie nie a propos — spotkałem Leurtillois... Blanchette marszczy brwi. Musi nie lubić Aureliana; to widoczne. — No i? — I... nic, spotkałem Leurtillois, mówię ci tylko, że spotkałem Leurtillois... W porządku. Kwestia wyczerpana. Stukają widelce. I na to Edmund odzywa się, jakby odpowiadał na pytanie: — Na ulicy du Bois... Szedł pieszo. Podwiozłem go do domu... Ma naprawdę śliczną garsonierę... Nie to, żeby Berenika miała ochotę prowadzić rozmowę, ale czuje, że między kuzynostwem coś jest nie w porządku. Więc stawia pytanie, odpowiedź jej nie interesuje, chce jednak podtrzymać rozmowę, dać Blanchette możność ukrycia rozdrażnienia. — Gdzie on mieszka? — pyta. Edmund podnosi głowę, spogląda na Blanchette, a potem zwraca się do kuzynki: — Na Wyspie Świętego Ludwika... Dwa pokoje z kuchnią... Ale nie wyobrażasz sobie... Blanchette przypomina sobie nagle, że zapomniała powiedzieć mademoiselle... chodzi o dzieci... Wstaje, przewraca krzesło... podnosi je... wychodzi... — Co jej jest? — mówi Berenika. — Musiałeś sprawić jej jakąś przykrość, kuzynie... ix Co za piękna pogoda! Dawno już nie było takiej zimy... W taki suchy, mroźny i słoneczny dzień, mijając podparyskie ogołocone ogródki, szare mury rozkwitające nagle światłem, lasy krzyżujące iksy i igreki swej drzewnej architektury albo dostrzeżone niespodzianie zza zakrętu uparte jakieś liście o bezpłodnej zieleni, zaprzeczenie tego, co cieplarniane... jakże rozkosznie było pędzić autem w samym środku tygodnia, bez obawy, że spotka się wszystkich znajomych po drodze albo w idiotycznych „zajazdach"! Oczywiście, jakimś silniejszym wozem, choćby bugatti Schoelzerów, można by zapuścić się dalej... — Czy zauważyła pani, że w miarę jak oddalać się od Paryża, ma się uczucie oddalania się także i w czasie? Po pięćdziesięciu kilometrach jest się w dziewiętnastym wieku, ale już po stu jest się w osiemnastym... Są takie strefy... Można dojechać w ten sposób do średniowiecza... Lubił, znał te boczne drogi, którymi można wyrwać się z samochodowego potoku paryżan, domatorów jak nikt, dla których szczytem turystycznej inwencji i wyrafinowania pozostaje droga ,,Quarante-Sous". Albo też ci ludzie chcą za wszelką cenę mieć jakiś cel... składać hołd ogumionych kół jakiemuś uznanemu widokowi. Aurelian pochylił się z lekka w stronę towarzyszki i wskazał jej dłonią dolinę, przez którą jechali, z lekka pofałdowaną, zupełnie nagą, bez żadnej z tych rzeczy zatrzymujących wzrok, rzeczy, na które przywykliśmy patrzeć dzięki całym pokoleniom malarzy. Po prostu ziemia, nic więcej; tu uprawna, tam zostawiona odłogiem, polaserowana zielskiem, kupkami zeschłych gałązek... a wszystko to koloru zająca o wielu brzuchach... — Dziwny z pana człowiek — szepnęła Mary de Perseval, która nie widziała tego, co było do zobaczenia, a otulona rudym futrem tuliła się do swego towarzysza. Spojrzał na nią: robiła minę zakochanej, podnosiła ku niemu twarz. Nie rozumiała nic z tego, co podobało się Aurelianowi; to było jasne. Ale czy wymagał tego od niej? Nie. Kobieta stworzona dla kurortów i Riwiery. Założę się, że przepada za palmami. Tym gorzej, tym lepiej... Westchnęła: — Kochanie... Poczuł ostry chłód w nosie, jakby trafił na włos w zupie. Wznoszącą się drogą jechali teraz wśród gęstych zarośli ogrodzonych drutem i co krok spotykali tabliczki: „Tereny łowieckie. Wstęp wzbroniony." — Kochanie — jęknęła pani de Perseval z wyrzutem — kiedy pomyślę, że, jak powiadają, mam najpiękniejsze nogi w całej Francji i królestwie Nawarry, a ty nie powiedziałeś mi jeszcze na ten temat najmniejszego komplementu. Jednym ruchem kierownicy Aurelian wyminął wózek, który uparcie nie chciał ustąpić z drogi, i wyprostował się. Zapuścił uprzejmie rękę pod futro, przesunął dłonią po wzwyż wspomnianych nogach aż do miejsca, gdzie kończyła się pończocha, a potem spojrzał na słońce, które schodziło coraz niżej. — Po cóż miałbym mówić to, co wszyscy pani mówią... i o czym sama pani doskonale wie... Zresztą to nie było odkrycie: pokazała mi je pani już przedtem... tymczasem jeśli chodzi o moje... nic nie słyszałem o moich nogach... Roześmiała się śmiechem bardzo światowym. Zastanowiła się chwilę. Później zgorszyła się: — To nie do wiary, mój drogi, jaki pan jest... mężczyźni tego pokolenia... panny... zupełnie panny... Nikt by nie powiedział, że przeszliście wojnę... Zajęci tylko sobą, ani śladu jakiejkolwiek galanterii... — Sądzi pani, że wojna jest szkołą galanterii? — Och, ja nie wiem... poprzednie pokolenie miało jakąś tradycję, delikatność... Wzruszył ramionami. Bez trudu mógł powiedzieć parę dosadnych słów, ale zląkł się, żeby jej się to spodobało. — Krzywdzicie nas — powiedziała jeszcze. — Po pierwsze, nie znoszę tej liczby mnogiej... Ja ciebie krzywdzę, ja panią krzywdzę... Ale ,,my", „wy"... kto taki — ,,my'', ,,wy"? Czy też chce pani w ten sposób, żebym znalazł się w jednym worku z małym Denis... — Jesteś niemądry! Przede wszystkim nie mów nic złego o Pawle; to, że zdradziłam go z panem, nie znaczy jeszcze... on ma duży talent... na razie to jest zapowiedź, ale w każdym razie... Oczywiście nie czytałeś Wstępu wzbronionego... i wielkie zasoby uczucia... Aureliana ogarnął niepowstrzymany, idiotyczny śmiech, taki, na który nie ma sposobu. Przeprosił ją. Jak wiadomo, przeprosiny pogarszają jeszcze stan rzeczy. Wreszcie jakoś się to uspokoiło. — Przepraszam, nie chciałem pani urazić... — Nie uraziłeś mnie... ale jesteś niesprawiedliwy dla tego małego, mógłbyś być bardziej wielkoduszny... po tym, co zaszło. — A co takiego zaszło? — zapytał w najlepszej wierze. Tym razem na nią przyszła kolej wybuchnąć śmiechem, ale zazgrzytał jak mechaniczne pianino. Krajobraz zmieniał się, jakieś miasteczko. Wielkie afisze reklamujące aperitify. Auta. Mary rozmyślała, otulona futrem. Aurelian korzystał z tego, by wykraść parę chwil samotności. W pewnym momencie zaczęła rozmyślać na głos, jakby jakaś okrężna droga przywiodła ją z powrotem do początku tego popołudnia... — Rozkoszny był ten kącik, gdzie mnie zawiozłeś... Ten hotel... Czy myślisz, że wiele osób tam bywa? Wydało mi się że nie... to może trochę naiwne... albo tak byłam pod wrażeniem... — Dziękuję. — Nie, to ja ci dziękuję, że mi go wskazałeś... — Przyda się pani innym razem... Co za zuchwalec! Zawołała: — Co za zuchwalec! A zresztą, dlaczego nie? Wrócimy tam jeszcze... — Och — powiedział — jeśli tylko sprawa to pani przyjemność! Milczała przez chwilę, a potem znów wróciła do ataku: — Urwisie, na pewno woził pan do tej oberży wszystkie kobiety, jakie są pod słońcem... Skrzywił się. Nie lubił tego repertuaru. — Wszystkie... nie. Jakiś tuzin... — ukarał ją. Zaciekawienie, jakie budziła w nim ta, którą w myślach nazywał wdową po Persevalu, było więcej niż zaspokojone. Im lepiej ją poznawał, tym bardziej stawała się dla niego wdową po Persevalu. Na przykład ta uwaga o braku galanterii u mężczyzn jego pokolenia... Poszedł do łóżka nie z kobietą, a z pewnym światem... Światem trochę staromodnym. Mającym swoje przyzwyczajenia, swoje tradycje. Nawet jeśli szło o... Ach, co do tego, mógł już teraz powiedzieć, czemu odpowiadają wykrzykniki! Chociaż prawdę mówiąc, omal nie uchybił tej upudrowanej damie, bardzo dbałej o swe piersi nawet w chwili, gdy mu się oddawała, jęknąwszy mu przedtem do ucha: „Wszystko, co pan chce... byle nie dziecko!" Rozjątrzony tym niesmacznym wspomnieniem, nacisnął brutalnie pedał gazu, samochód dał susa. — Co pan wyprawia? — zawołała. — Mszczę się! Nie zapytała za co. W dali widać było Paryż. Przez chwilę jechali w milczeniu. Ale Mary nie wytrzymała długo: — Przyznam się, że pana obojętność... — Wciąż te tradycje, co?... Lubi pani kłamstwa. — Mógłby pan nie kłamać... — Mógłbym także kłamać... — Dziwny pan jest dzisiaj... — Taki sam jak zawsze. — Właśnie o to mam do pana pretensję, paskudny! Jakby się nic nie stało. — Co się stało? — Znów! Grubianin! — Grubianin? Myślałem, że dam dowód dyskrecji nie przypominając sobie zbytnio... — A to dobre! Czy wie pan, że inni po dziesięć lat błagali o to, co ty dostałeś od razu? — Żałuje pani? — Jak tak dalej będzie, zacznę żałować... — Czego? Tych dziesięciu lat czy tego, że od razu? — Nieznośny... Czyżbym miała zawrócić sobie tobą głowę, że tak ci wszystko puszczam płazem? Strzeż mnie, Boże! Czekała chwilę, ale nie usłyszała słów, na które czekała. — Czy to ja mam zachowywać się wobec pana tak, jak robią to mężczyźni wobec nas? Drżeć, byś nie odszedł? Oczekiwać cię, uprzedzać twoje życzenia... dawać ci krawaty... — Ależ nie... ależ nie... ja nie jestem Pawłem Denis, mówiłem pani... — Chcesz, żeby ci go poświęcić? — Na Boga! Niechże pani tego nie robi! Żadnych ofiar, moja droga Ifigenio... — Bo nawet, gdybyś mnie o to prosił, odmówiłabym ci wręcz... Dla człowieka bez serca, tak jak ty, nie narażałabym na cierpienie tego dziecka... tak, on jest dla mnie dzieckiem... w równym stopniu co mężczyzną... Wiem dobrze ile nas dzieli i że to nie będzie trwać wiecznie... nie zależy mi na tym zresztą... ale w końcu dlaczego miałby nie zachować o naszych wspólnych dniach wspomnienia... wspomnienia... Przy rogatce Leurtillois oddał bon na benzynę. Tylko jeszcze górą nieba pozostało trochę jasności, domy tonęły już w parmeńskim cieniu. — Odwieźć panią na Belles-Feuilles? — Już? — powiedziała i ujęła go za ramię. — Już? Słuchaj... zrób mi tę przyjemność... Pokaż mi twoją garsonierę... chciałabym ją zobaczyć... a bać się już nie mam czego... — Jeżeli pani chce... tyle, że mógłby ktoś panią spotkać... — Trudno... pospieszymy się na schodach! Zagłębili się szybko w mrok. Na Wyspę Świętego Ludwika zajechali, nim jeszcze noc wstała z rzeki. Pani de Perseval poprawiła makijaż i omotała się dużym szalem z angielskiej wełny tak, że tylko oczy jej było widać. — Swoją drogą, co za pomysł — powiedziała — wybierać sobie akurat dom, gdzie mieszkają sami znajomi... Na którym to piętrze? — Na samej górze. — Na samej górze? Ależ to szaleństwo! Garsonierę urządza się na parterze... ostatecznie w antresoli. — To nie jest garsoniera, to miejsce, skąd można patrzeć... Dom stał na dziobie wyspy, tam, gdzie brzeg kończy się kępą drzew i samotnym, smutnym zakolem, ulubionym miejscem zakochanych i desperatów. Weszli na schody. Aurelian patrzył na nóżki z pośpiechem przeskakujące po cztery stopnie. I owszem, niebrzydkie, ale znów nie przesadzajmy! Konsjerżka, która poznała przechodzącego Aureliana, zapaliła na schodach światło. Mary, nie przygotowana na to, jeszcze szczelniej otuliła się szalem i jeszcze bardziej przyspieszyła kroku. Na czwartym piętrze zatrzymała się zdyszana. — Tutaj? Nie. Bocznymi schodami trzeba było wdrapać się jeszcze półtora piętra... Ledwo Aurelian uchylił drzwi, Mary rzuciła się do środka. — Miałam ogromnego stracha, żeby nie natknąć się przypadkiem na księcia R... Znasz go? — Kłaniamy się sobie na schodach. Kręciła się po pokojach, udając małą dziewczynkę. — Ależ tu ślicznie... ślicznie... Istny gołębnik... ale śliczny! Prawdę mówiąc, niewiele patrzyła na to, co ją otaczało. Musiała przyjść tu z jakimś skrytym zamiarem; Aurelian wyczuwał go w półmroku i wcale nie był zachwycony. Ach, nie, nie przesadzajmy! Otworzył okno, szerokie i niskie, i powiedział: — Spójrz... Popchnął ją lekko w stronę balkonu. Nie tego oczekiwała. Zerkając w stronę beżowej sofy powiedziała jeszcze: — Kiedy pomyślę, co tu się musi dziać!... Nie dokończyła jednak i wydała okrzyk zachwytu. Ostatni strzęp światła przemieniał w feerię pejzaż, w który dom Aureliana wrzynał się jak statek. Dołem widać było drzewa rozłożyste i dziwne, które zdobią skraj wyspy, na lewo Cite, gdzie paliły się już latarnie, i rozwarte ramiona rzeki, z których jedno obejmuje Cite, otacza ją i zwiera się na powrót na drugim, tym, które z prawej strony opasuje Wyspę Świętego Ludwika. Widać było Notre-Dame, o tyle piękniejszą od strony absydy niż od frontu, i mosty zarysem łuków tworzące figury do gry w klasy, między obiema wyspami i tam, naprzeciwko, od Cite do prawego brzegu... i Paryż, Paryż otwarty jak księga, bliższy na lewo, od strony Sainte-Genevieve, Panteonu, i drugą jego kartę, zapisaną literami trudnymi do odczytania o tej porze, aż po białe skrzydło Sacre-Coeur... Paryż olbrzymi, widziany nie z góry, jak od Barbentane'ów, lecz z miejsca, które jest jego sercem, Paryż o dźwięku bardziej tajemniczym, ściszonym przez wielokrotność rzeki, którą płynęła teraz długa łódź po bokach malowana minią. Suszyła się rozwieszona na sznurach bielizna, a cienie na pokładzie zdawały się bawić ze sobą w ciuciubabkę... Niebo także miało swój kątek malowany minią... I nagle wszystko zgasło, miasto zgęstniało i biło wśród nocy jak serce. Łódź wydała długi, rozdzierający okrzyk. Zatrąbiły auta. Mary zauważyła sowie mrugania świecących oczu okien, coraz liczniejszych. Odwróciła się do Aureliana i zobaczyła, że wzrokiem odprowadza rzekę, jakby chciał rozpoznać tam w dali przynajmniej most Aleksandra III. — Co za cudowny zakątek! — powiedziała i własny głos wydał jej się dziwny. — Prawda? Mieszkam tu już od blisko trzech lat... i wciąż jeszcze nie mogę się oswoić... Barbentane, który odwiózł mnie kiedyś, powiedział mi o tym miejscu coś, co rzuciło mi na nie światło trochę... szczególne... — Co takiego? Z góry już zazdrosna była o Edmunda. — Powiedział, że mieszkam w zgięciu łokcia rzeki, tam, gdzie jej żyły tworzą M... — To ładne... przypomina Pawła Morand... — Nie dla mnie. Mnie to zaniepokoiło. — W Edmundzie dotąd zostało coś z medyka. Dziwne nawet, że przerwał te studia... To jego teść chciał, żeby... I teraz czasem jeszcze odezwie się w nim coś tak... — Mnie to niepokoi — uciął sucho Aurelian — kiedy sobie myślę, że znajduję się w miejscu, gdzie żyły Sekwany tworzą literę M... To do reszty mąci mój stosunek do czegoś, z czym nigdy nie potrafiłbym się całkiem oswoić... tak się to zmienia zależnie od pory dnia, od pory roku... i śpiewa piosenkę wciąż taką samą... Ale wracając do litery M... to nie słyszałem nigdy, żeby ktoś popełnił samobójstwo podcinając sobie żyły w łokciu, tak jak to się robi w nadgarstku, kiedy się jest filozofem i ma się do dyspozycji wannę... — Co pan wygaduje! — Sekwana stale, stale mówi o samobójstwie... To, co niesie ze sobą... i te wołania barek... Co mną poruszyło, to to, że teraz... żeby być w zgodzie z tą literą M... muszę stale pamiętać o kierunku, w jakim płynie ta woda, ta niebieska krew, przede mną... Zdaję sobie sprawę, że przepływa od tyłu i płynie z prądem, w stronę morza... Ale żyły, Mary, żyły w zagięciu łokcia idą od dłoni ku ramieniu, ku sercu... Skłonny byłbym wyobrażać sobie, że jest na odwrót... Serce w górach... Tymczasem należy przypuścić, że sercem jest morze, co za hipertrofia! I że palce są jak korzenie, a paznokciami są lodowce... Tak daleko odszedł od niej w zapadłej nocy, zupełnej już teraz, że pani de Perseval zbierało się niemal na płacz. Wydawał jej się dziwny. Nie spodziewała się takich słów w jego ustach... w ustach tego kochanka cynicznego... tak bardzo matter of fact( rzeczowego), jak to sobie formułowała, ponieważ rzeczy nie do zniesienia stawały się trochę łatwiejsze, kiedy nazywała je po angielsku... — Zimno mi — szepnęła. Nie dosłyszał albo nie chciał dosłyszeć. Zamilkł. Napełniał oczy mrokiem. Jak magicznym zapasem. Zrozumiała, że zyska na tym, jeżeli wyniesie się dyskretnie, ale chciała rzucić jeszcze okiem na mieszkanie; wróciła do pokoju, który stanowił jednocześnie sypialnię i gabinet, utrzymany w tonie beżowym i brąz, umeblowany jasnym dębem... Aurelian wciąż był na balkonie. Zawołała go, bo nie mogła znaleźć kontaktu. — Przepraszam panią — powiedział zmienionym głosem — ale nie czuję się całkiem dobrze... — Co panu, mój drogi? Zapalił lampę na dużym stole. Światło objęło go z dołu. Przerażona zmianą jego rysów powtórzyła: — Co panu? Jego twarz mówiła dobitnie, że coś mu jest; postarzał się nagle i chociaż było zimno, wyraźnie się pocił. Cera mu pociemniała; wyglądało to tak, jakby włożył, a raczej jakby zrzucił maskę. Drobne zmarszczki wokół oczu. Usta uchylone. Oddychał z trudem. Wzięła go za rękę; była lodowata i wilgotna. Poczuła, że wstrząsają nim dreszcze. — Nie czuję się dobrze... — powtórzył. Przeraziła się. — Niechże się pan położy, mój malutki... co to się stało? Ma pan dreszcze... Co mogę zrobić dla pana? Ma pan w domu trochę alkoholu? Może grog? Fatalnie, naprawdę... Nie znam nawet kuchni... — Nie — powiedział — nie, niech mnie pani zostawi, Mary... Na wpół usiadł, a na wpół wyciągnął się na sofie. Podsunęła mu poduszki pod plecy, od razu macierzyńska, i mówiła: — Musiałeś się zaziębić... może w hotelu... chodziłeś boso... słyszałam, że panuje jakaś paskudna grypa... — Nie... nie... to nic nie jest... niech mnie pani zostawi, Mary, ja wiem, co to... Muszę tylko zostać sam... to przejdzie... Szczękał zębami. Dygotał z gorączki. Skulił ramiona, jakby chciał przeczekać burzę. — Musi się pan położyć... Nie zostawię pana tak... Lekarz... — Ja wiem, co to jest, mówię pani... Zimnica... Nabawiłem się tego na Wschodzie... Wyciągnęła z sofy podróżny pled i otulała go. Ulegał jej powtarzając: — Chcę być sam... Zdjęła mu buty. Wzięła jego stopy w dłonie. — Dygocze pan z gorączki, a nogi ma pan lodowate... Musi się pan położyć... Śmieszne, nagle zrozumiała — nie chciał rozebrać się przy niej, rozebrać się jako chory... Wzruszyła ramionami w odpowiedzi na własne myśli i z całym mnóstwem względów, trochę niezręcznie, a trochę szorstko, stukając irytująco obcasami, plącząc się w bezsensownych frędzlach jakiegoś dywanu, tak że o mało nie upadła, pomagała mu się rozebrać, zdejmowała paradny pokrowiec z sofy, odkrywała pościel, jak włamywacz wdzierała się w jego intymne życie kawalera. Kiedy już leżał, na niskim stoliczku koło sofy zobaczyła telefon. Poprosiła jakiś numer. — Do kogo pani dzwoni? — zapytał słabo. — Do doktora Decoeur... tak, tak... niech pan nie będzie dzieckiem. — Po co mi doktor... Mam chininę... — Cicho!... Wagram trzydzieści siedem... ach, to pan, doktorze! Poznaję pana głos! Tak... Mary... Mary... Nie, nie chodzi o Różę... Dzwonię od chorego... Oczywiście... Dziękuję... — Niechże go pani nie fatyguje na próżno, mówię... — ...Czekam... Na Wyspie Świętego Ludwika... Chory wiercił się, zły. Wymogła na nim, że wskazał jej szafkę, i przyniosła stamtąd whisky. Doktor będzie za piętnaście minut... i owszem, właśnie poczeka... przed mężem Róży nie ma sekretów... Zresztą akurat to najważniejsze... Gdzie są szklaneczki? Nalewając alkohol podniosła oczy i dostrzegła na ścianie coś, co sprawiło, że ręka jej znieruchomiała. Gips. Głowę kobiety. To znaczy maskę tylko. Taką, jak się robi maski pośmiertne. Ta biała rzecz o zamkniętych oczach wisiała na wybranym miejscu. Na nią pierwszą spoglądał, kiedy się budził rano. Mary poczuła nagle zazdrość, tę prawdziwą. O mało nie krzyknęła; zagryzła wargi. Co za rewelacja! Tylko mężczyzna śmiertelnie zakochany mógł tak żyć naprzeciw tej twarzy, która zdawała się być już poza cierpieniem, twarzy, na którą ponad tym, co przecierpiane, z powrotem wypływał uśmiech. Kto to był ta kobieta? Przysunęła się do niej o krok, uważnie nalewając whisky, która dziwnie bulgotała w szklance. Przyjrzała się lepiej tej twarzy o zamkniętych oczach. Poznała ją. Dopiero wtedy poczuła prawdziwy ból. Dała Aurelianowi chininy i czekała na doktora. Nocne miasto za oknem wtórowało myślom nowym zupełnie w tej frywolnej głowie. Spoglądając na chorego mężczyznę skulonego pod kołdrą i wstrząsanego zawieruchą malarii, powiedziała sobie: „Jak ja się postarzałam... jak ja się postarzałam..." Wreszcie rozległ się dzwonek. X Są różne rodzaje szarości. Szarość różowawa, jakby zabarwiona odblaskiem obu Trianon. Szarość błękitna, która jest żalem po niebie. Szarość beżowa barwy zbronowanej ziemi. Szarość czarno-biała, jaką powlekają się marmury. Ale jest też szarość brudna, okropna, szarość żółta wpadająca w zielony, szarość podobna do smoły, powłoka nieprzejrzysta, dławiąca nawet, jeżeli jest jasna, szarość koloru losu, nieodwołalna szarość, od której niebo robi się przyziemne, ta szarość będąca palisadą zimy, błoto chmur, zanim upadnie śnieg, szarość, która każe wątpić w powrót pięknych dni, nigdy i nigdzie równie rozpaczliwa jak w Paryżu nad tym zbytkownym pejzażem, który ugniata i depcze, ona, rozległa i pusta ściana nieubłaganego firmamentu w grudniowy poranek nad ulicą du Bois... U stóp tej apokaliptycznej zasłony wąski i długi pas ulicy — bezlistne drzewa, wyłysiało trawniki, białe jaskinie dla krociowych troglodytów — unosił tej niedzieli drżącą od chłodu pianę spacerujących, a pęd powietrza spod kopyt końskich wzbijał przed pomnikiem Alphanda, stojącego w swym wapiennym amfiteatrze, chmury lotnego piasku i łajna wierzchowców, z których każdy niósł na grzbiecie majątek lub ruinę. Wystrojony — nie można powiedzieć: naprawdę elegancki — tłum, który obnosił tu swe kostiumy, srebrne lisy, pekińczyki lub setery, gęstniał zwłaszcza za ulicą Malakoff. Ten odcinek zastąpił, jeśli chodzi o niedzielne przechadzki młodych panienek, starszych pań i wytwornych panów, przedwojenną Ścieżkę Cnoty. Ludzie z towarzystwa, tego prawdziwego, mieszali się tu z towarzystwem pół tylko prawdziwym i tym zupełnie nieprawdziwym oraz z tymi, którzy przyszli tu, by się o nich otrzeć. Momentem najbardziej szykownym, takie się przynajmniej utarło mniemanie, było południe, i to z dokładnością niemal co do minuty. Niejedna z dam spaliłaby się ze wstydu, gdyby ktoś zobaczył ją na ulicy du Bois pięć minut wcześniej. Za to już od dziesiątej wałęsali się tu młodzi ludzie, melancholijni lub żarłoczni, którzy w braku jakiegokolwiek innego zajęcia żyli nadzieją tego południa, kobiet ładnie pachnących, drogo ubranych, podnieconych świeżym powietrzem; ta nadzieja i możliwość wymiany spojrzeń dawała tym biedakom — subiektom, studentom, kadetom — asumpt do układania w głowie całych romansów, w których odnaleźć by można wszystkich autorów Select-Collection, Baudelaire'a i „Vie Parisienne" w stylu jak najbardziej Fabiano. O dwunastej kończyła się msza u Saint-Honore d'Eylau. Wczesnym rankiem padał deszcz, ale po dziewiątej rozpogodziło się. Bogu dzięki; to znaczy: pogoda była ohydna, ale chociaż podeschło trochę. Ulica du Bois zachowała jeszcze wspomnienie deszczu; nie były to jednak kałuże, lecz miękkość uginającej się pod roztrąconym żwirem ziemi w odcieniu tektury. Młode dziewczęta szły piskliwymi rzędami i, by porozumieć się ze sobą, te po bokach rozmawiały mad głowami tych pośrodku. Na dziurkowanych żelaznych krzesłach, malowanych na żółto, leciwe damy rozkładały się jak nieświeże ciastka. Wszyscy wyglądali tak, jakby przyszli tu po coś, ale sami nie bardzo wiedzieli po co. Podobnie ten ich pośpiech: to prawda, grudzień dawał się we znaki, ale nie, to nie było z powodu zimna. W każdej innej porze roku szliby tym samym krokiem ludzi, którzy dokądś dążą, gdy tymczasem to tu właśnie był ich jedyny cel. Robić wrażenie, że zjawiło się tu w wielkim pośpiechu, tylko na chwilę, w przelocie, tylko dlatego, że obiecało się to komuś przez grzeczność, stanowiło część ceremoniału. Nikt nigdy co prawda nie sformułował tego prawa, podobnie jak i kategorycznego przecież zakazu przechodzenia na drugą stronę u wejścia do Lasku, gdy tymczasem wolno było jednak zagłębić się w ten przedsionek Lasku aż do pierwszego zakrętu... Tak było przyjęte, i koniec, i każdy tak robił nie czując absurdalności tych kilku zamkniętych astrologicznym kręgiem kroków za Dauphine. Inna sprawa, że te kilka kroków utrzymało się do 1922, a w 1923 mogło narazić już na miano nieokrzesanego. Od tej pory punkt końcowy stanowił dworzec. Ale to dopiero od tej pory. Oczywiście było w Paryżu więcej ludzi tego samego pokroju co ci, którzy wydeptywali ulicę du Bois, lecz nie spotykało się ich tu nigdy: oni wiedzieli trochę więcej, niewiele, ale trochę, i prędzej daliby się posiekać, niż mieliby tu przyjść. To właśnie, tylko innymi słowami, wyjaśniała Blanchette Berenice, jak gdyby wtajemniczała ją w terminologię modnych wówczas materiałów. Dodała jeszcze, bez żadnej złej myśli, że ulica du Bois trąci nieco prowincją. — No właśnie, to dlatego, że jestem z prowincji, ciekawa jestem niedzielnego ranka na ulicy du Bois... — odparła Berenika, swoim ślicznym zwyczajem nie gniewając się o to, o co można by się pogniewać. — Ty masz ją cały rok... więc możesz nią pogardzać... Ale ja... chyba sobie wyobrażasz, w jakiej dziurze ja mieszkam? Nawet nie podprefektura, chociaż ma więcej mieszkańców niż największa podprefektura w departamencie... — Jeżeli już tak koniecznie chcesz... Samochód, dużego wisnera, zostawiły na ulicy Malakoff pod opieką Jana, szofera. „Dziewczynki pobiegły naprzód, różowe, rozbawione nieprawdopodobnymi pomysłami gier, które Maria Róża wymyślała, żeby olśnić Marię Wiktorię. Berenika była w siódmym niebie. Pożerała wszystko wzrokiem. Dostrzegała tyle ładnych kobiet, iż Blanchette powiedziała jej w końcu, że gdyby było ich aż tyle, byłoby o tym coś wiadomo. Suknie wzbudzały w niej szał ciekawości; kazała Blanchette zawracać nagle, by lepiej obejrzeć jakąś czarującą, naprawdę czarującą całość. Powtarzała usłyszane w przelocie zdania i usiłowała sobie wyobrazić, o czym ci ludzie rozmawiali. Jak uczeni, co odtworzą wam całego mamuta, w chlebie, z tamtych czasów znalazłszy ząb trzonowy. Blanchette śmiała się z tego wszystkiego. Czuła, że jakiś opór w niej słabnie, że ulega. Dwa czy trzy razy Berenika rozpromieniła się, jakby zobaczyła kogoś znajomego. Za każdym razem była to omyłka. Lecz te przelotne chwile wystarczyły, żeby jej kuzynka dojrzała, jak nagle potrafi wyładnieć, i uświadomiła sobie, co w niej może się podobać. „Ach, to jest tak..." — pomyślała i jednocześnie utraciła trochę ze swej swobody. Wyobraziła sobie Edmunda pod urokiem Bereniki. To był zupełny absurd, ale cóż poradzić. Wszystko, co tyczyło uroku, jaki kobiety wywierają na mężczyzn, odnosiło się zawsze do Edmunda. Chociaż... — Znów byłam pewna, że to pan Leurtillois! Słowa te wyrwały się Berenice niechcący i zaczerwieniła ssie. Blanchette zbladła. Ugodziły w nią. Akurat w tej chwili. Zwykły traf. Ale jednak. Poczuła ten skurcz w wątrobie, jak na dzwonek budzika. To nic. To mija. Zapytała spokojnie i trochę sarkastycznie: — Ach, więc to o to ci szło? A ja nie wiedziałam, co to jest, że tak co chwila poznajesz kogoś... — Och, ty wiesz, że ja niczego nie potrafię ukryć. Edmund mówił kiedyś, że spotkał pana Leurtillois na tej ulicy... Więc pomyślałam sobie... skoro to jest miejsce jego stałych przechadzek... A poza tym widzi się tu młodych ludzi podobnych do niego... wysokich, szczupłych, dobrze zbudowanych, no, przystojnych. Blanchette przygryzła wargi. Więc to dlatego Berenice tak zależało na tym spacerze... Więc to dlatego. — Jeżeli dobrze zrozumiałam — powiedziała — pan Leurtillois ci się podoba? Dziewczynki, rozbrykane i śmiejące, pędem przybiegły do matki. Ta zawieja wesołości dała Berenice czas do namysłu. — Tak — powiedziała wreszcie. — Podoba mi się... Nie jest taki, jak inni... — Nie? A w czymże to? — Nie używa niepotrzebnych słów. Wygląda, jakby miał jakieś przeżycia, o których nikt nie wie... — Ach! — wykrzyknęła mimo woli Blanchette. — W każdym razie nie jest zakochany! — Naprawdę? Zadowolenie w tym okrzyku było tak wyraźne, że zaskoczyło Blanchette. — Nie chciałabyś, żeby był zakochany? — Nie... Ale to by mi go zmieniło... Szły przez chwilę w milczeniu. Blanchette 'zasępiła się. Berenika znów zaczęła mówić o przechodniach, o toaletach. — Posłuchaj — przerwała jej pani Barbentane. — Chciałabym pomówić z tobą poważnie... Posłuchaj mnie, Bereniko... Posłuchaj... — Ależ słucham cię, jesteś dziwna! — Kochasz męża, Bereniko... kochasz Lucjana? — Ależ oczywiście... co ty?... — Cicho... daj mi skończyć... kochasz męża, Bereniko, i przyjechałaś tu na kilka tygodni, na kilka dni... Później wrócisz do Lucjana... do twojej miłości... do jego miłości... Nie, nie przerywaj mi... nie uśmiechaj się tak... nie przerywaj mi! Z głośnym hukiem zatrzymała się obok niej wyścigowa bugatti, cała niebieściutka, a hałaśliwe dziewczątka sfrunęły ze wszystkich stron do kierowcy ubranego jak w podróż Paryż — Pekin... — Nie daj zawrócić sobie w głowie, Bereniko... dla tych kilku dni... dla nierozwagi tych kilku dni zepsułabyś, zbrukałabyś całe swoje życie... Nie uśmiechaj się tak... Nie prawię ci kazania... Nie wyobrażam sobie, że jestem na ambonie... Taka przygoda — to nic... tak przynajmniej sądzą... o tym się zapomina... tak przynajmniej sądzą... To nie przygoda, widzisz, jest brudna... plami... a jednak... Jednak później mimo woli wraca się do niej w myślach i reszta, cała reszta, to, co ważne, to, na czym nam zależało, co stanowiło nasze życie... jego prawdziwą miłość... no więc, widzisz, potem mamy do tego żal, że trwa, kiedy tamto się rozwiało... a nie było to wiele... To tamto jest zbrukane, tamto... Berenika nie przerywała jej, poruszona. Wydało jej się, że kuzynka ma wilgotne oczy. Może to od zimna. Gdyż nie było nic osobistego w tym wszystkim — Blanchette żyła tylko Edmundem i dramat był w tym, że Edmund... Berenika zdawała sobie z tego sprawę. — Kiedy — powiedziała — jeżeli chodzi o pana Leurtillois... to nie zamieniłam z nim dotąd trzech zdań. Nie jestem w nim zakochana, wierz mi. Dosyć mi się podoba. Spośród wszystkich osób, które poznałam u was, on może podoba mi się najbardziej... Chętnie bym z nim porozmawiała... To prawda... żeby potem wyraźniej słyszeć jego głos, kiedy wymyślam sobie różne historie, jak jestem sama... W tych historiach uczestniczą ludzie, których spotykałam... i nic więcej... Żeby sobie przypomnieć małego Denis, mam jego książkę... jego wiersze... Pan Leurtillois jest na tych samych prawach co inni. — Jesteś tego pewna? — Ależ tak... niemądra jesteś! Nawet już nie pamiętam dokładnie, jak wygląda... ależ tak, mówię ci! Masz — najlepszy dowód, że tych różnych młokosów wzięłam za niego... co chwila wydaje mi się, że to on... Mówiła to w najlepszej wierze. Ale pani Barbentane nie wydawała się zbyt przekonana. — Więc chciałabyś, jak będziesz sama, móc przypomnieć go sobie lepiej... Nieostrożna! — Ależ, Blanchette! Ja tak często jestem sama, tak długo, tam u nas... muszę czymś zająć myśli... — A serce? — Serce? Widzisz, ja nie mam serca... znaczy, już nie mam... był Lucjan... wziął je... i teraz już nie ma... — Nie przysięgłabym, moja mała... Ach nie rób takiej miny! Skąd to można wiedzieć, czy się ma serce, czy nie? Berenika nie słuchała, nie słuchała dłużej. Tym razem naprawdę zobaczyła kogoś znajomego. Zobaczyła kogoś na ulicy du Bois. Jakże się czuła paryżanką! I to nie była żadna omyłka... Dwie panie, które szły im naprzeciw, jedna wysoka, druga niemal mała. Wystrojone. Wysztyftowane. Prosto od fryzjera, od krawca, z rąk masażysty, świeżo odprasowane, jakby dopiero co dotknęły stopą ziemi, dopiero co wyszły spod troskliwej dłoni pokojówek... Słowem Mary de Perseval i Róża Melrose, z parasolkami pod pachą, jak oficerowie z trzcinką. — Och, co za niespodzianka! — zawołała Mary pokazując wszystkie zęby. — Właśnie przed chwilą pożegnałyśmy pana Leurtillois... Niebo szare, niebo olbrzymie i puste, które można by krajać nożem; odzyskało nagle całą swą moc przygnębiania, a ludzie, ta chmara ludzi o łebkach nieprzytomnych mrówek, ci ludzie, którzy strawili godziny przed lustrem, żeby zjawić się tu na parę minut, znów zmaleli, zmalały drzewa, konie, domy, trawniki, wszystko zmalało na tym fresku w złym guście, ciągnącym się od placu de 1'Etoile do Lasku. Było już zresztą dwadzieścia po dwunastej... Pora wracać. — Różyczko, proszę do mnie, Różyczko! XI Dwaj wysocy marynarze amerykańscy weszli do baru tak, jakby szli po diabelnie rozkołysanym pokładzie. Ich śmiech brzmiał, jakby ktoś jechał na wrotkach, i kobiety oglądały się za nimi, patrzyły na ich twarze podobne do ciemnych słońc, ogorzałe pod krótką słomianą czupryną. Dwa olbrzymy. Luigi, fordanser, który przypominał piórnik z czarnej laki, spłaszczył się, jak mógł, żeby nie zawadzić smokingiem o ich stopy, i szepnął swą angielszczyzną z Lido: — Beg your pardon, Sir.(przepraszam pana). Szedł poprosić do tańca pewną damę w leciech. — Nie ma co — westchnęła Simone. — Pijani, to prawda, ale ładni... już co ładni, to ładni... Tylko całe nieszczęście, że nie umieją się zachować... Żeby nie to... Rozumiesz, Lulli zwraca na to wielką uwagę... A ledwo poderwiesz takiego ptaszka, od razu widać... a ty wiesz, że z Lullim nie ma żartów... jak wyjdziesz, możesz sobie robić, co ci serce dyktuje... ale w lokalu żadnego zaczepiania... W zeszłym miesiącu wyrzucił mnie z budy na dwa tygodnie... Więc rozumiesz, że nie mam ochoty zaczynać na nowo! Popijała oranżadę obok dwóch panów w marynarkach, na stojąco, wspartych o bar. Ten bar to była po prostu kiszka wykładana mahoniem. Ozdobę stanowiły butelki i chorągiewki wszystkich narodowości. Dwóch barmanów kręcących się tam i z powrotem, a od strony drzwi prowadzących do sali tanecznej — kasjerka, pani Lulli we własnej osobie, gruba wenecjanka okryta pierścieniami, całą noc sprawdzająca rachunki, maszyna do dodawania. Mogło być koło wpół do pierwszej, lecz czas nie podlegał przemianom w różowym świetle lamp ukrytych pod karniszami, oświetlających fetysze zawieszone na ścianach, lalki, odznaki klubów amerykańskich, proporczyki uniwersyteckie, reklamy szampana, obrazy zostawione dla wyrównania rachunku przez jakiegoś Urugwajczyka i dwa automaty, którymi potrząsał od czasu do czasu jakiś klient pod gazem. Z pół tuzina kobiet, które nie tańczyły w tej chwili, popijało coś albo rozmawiało po prostu z mężczyznami, którzy przyszli tu rozerwać się trochę po wystawaniu w sali do tańca albo też z takimi, którzy nie siadali w ogóle, bo nie byli odpowiednio ubrani, a w barze niekoniecznie trzeba pić od razu szampana. Przy końcu baru jakaś Angielka trochę pod gazem, usadowiona wysoko na stołku, z brodą wspartą obok kieliszka, rozmawiała z bardzo bliska z jakimś Argentyńczykiem we fraku. Od czasu do czasu upuszczała torebkę albo puszek do pudru, a Argentyńczyk podnosił je nie schylając się niemal, ruchem niepokojącym w swej naturalności. Cały ten obraz łączył w sobie ciemne ubrania mężczyzn z tęczą sukien wieczorowych — łososiowych, pistacjowych, malinowych, akwamaryna, białych, spryskanych pajetkami, z metalicznym blaskiem lamowań, różowymi obłokami lub wodnym błękitem szalów okrywających dekolty mlecznobiałe, brzoskwiniowe, cieliste lub barwy musującego szampana... Zabawna rzecz te treniki u wieczorowych sukien, półkrótkich! Każdy krok migotał dzięki nim, trochę skrępowany; nabrały wagi wieczorowe pantofelki, które wyglądały tak, jakby chciały się w nie zaplątać, rozedrzeć je... Doktor wodził długo wzrokiem po tych plecach młodych i niezbyt płochliwych. Potem zwrócił się do Aureliana: — Jeszcze szklaneczkę? Aurelian ruchem ramion odpowiedział: „Czemu nie?" — Barman! Jeszcze raz to samo... dla dwóch... Warto było popatrzeć, jak nalewał do shakera. — Dublujecie? — powiedziała Simone do Aureliana. — Ale ten twój przyjaciel lubi popić! To ostatnie zdanie półgłosem. A potem jeszcze, z kokieterią: — Nie przedstawiłeś mnie... Aurelian odchylił się i wykonał gest prezentacji między swymi sąsiadami z lewa i z prawa: — Doktorze, Simone, moja przyjaciółka... Mój przyjaciel, Simone... — Pan jest lekarzem? — zapytała z zainteresowaniem. — W wolnych chwilach, i owszem — odparł tamten owym tonem jednocześnie szyderczym i pokornym, jaki przybierał czasem najzupełniej niespodziewanie. Od kiedy mąż Róży Melrose odwiedził Leurtillois w czasie tamtego ataku malarii, dość szybko zawiązał się między nimi rodzaj dziwacznej przyjaźni. Spotykali się bardzo często, pomagając w tym nieco przypadkowi, który ich stykał. Obecnie Róża grała w Brukseli Giocondę, Giocondę d'Annunzia, wielką rolę, w której zabłysnęła niegdyś Duse; precedens niebezpieczny... Doktor Decoeur nie pojechał z żoną. Czuł się bardzo sam. Dawał się więc wciągnąć w orbitę Aureliana. Pił rzeczywiście dużo. Szklankami gin. — Masz papierosa? — zapytała Simone. Leurtillois wyjął złote etui. Simone ugniatała papierosa, a on ruchem dłoni poczęstował lucky strike'ami Decoeura. Zaciągnęli się najpierw w milczeniu, a potem Leurtillois wyjaśnił: — Simone to stara moja przyjaciółka... — Koleżanka — sprostowała tamta. —i kiedy przychodzę tu wieczorem, po jakiejś wizycie, żeby zapomnieć trochę o ludziach... spędzamy zawsze chwilkę razem... stawiam jej szklaneczkę... — Tylko jedną — odezwała się Simone poważnie. — Rozumie pan, panie doktorze, to nie jest zdrowe na żołądek, to wszystko, co się tu pije... To znaczy, nie chcę, broń Boże, powiedzieć... Skąd! Ale my, jak tu jesteśmy od dziesiątej do piątej rano, trudno nie napić się czegoś od czasu do czasu, no i przy stolikach też, to trochę szampana... nie ma rady... goście... Więc widzi pan: oranżada... mój kumpelek stawia mi oranżadę! Zaśmiała się trochę niemądrze i połechtała Aureliana za uchem. — Brat i siostra — dorzuciła mrużąc oko, a potem serio i poufnie: — To już diabelnie dawno, jak... Nie odprowadzisz mnie któregoś wieczora?... Mieszkam tam gdzie dawniej... Doktor przyglądał się jej z ciekawością. Była tak całkowicie, tak wyłącznie tylko tym, czym miała być. Dobrego wzrostu, włosy miała jasne, krótkie i starannie utrzymane — w sentymentalnych loczkach wiły się wokół jej twarzy kotki, o krótkim zadartym nosie, który poddzierał górną wargę, przez co odsłaniała trochę zębów, małych i bardzo białych. Oczy, bardzo zrobione, o niebieskich powiekach, miały wciąż wyraz pytający, taki genre — albo też czysta głupota. Piersi i plecy niebrzydkie, ale garbiła się fatalnie, głowę wtulała w ramiona i stale wyglądała, jakby chciała ukryć się w swych sukniach, szalach — jak pod kołdrą, zaskoczona w łóżku. Przez to trzymanie się pierś miała lekko zapadniętą. Poza tym suknia dość była uboga, choć kosztowna. Taka, jak widuje się na wystawach przy ulicy Pigalle czy Fontaine. Różowa, wokół dekoltu przybrana farbowanymi piórami, trochę ciemniejszymi. Na ramieniu świeży goździk z dodatkiem tych listków w eterycznym stylu, które kwiaciarki mają manię pakować do butonierek. — Ach, muszę zostawić cię na chwilę... Pozwolisz? — I znów porozumiewawcze mrugnięcie okiem. — Biznes... Pozwoli pan, doktorze? — Proszę bardzo. — Będzie teraz występ... numer, wiecie... Warto zobaczyć... całkiem niezły... Co poradziwszy oddaliła się, machinalnym gestem szukając wstydliwie osłony w swej przenośnej pościeli... W ciszy, jaka zapadła między dwoma mężczyznami po odejściu Simone, lepiej, wyraźniej rozległ się gwar tego miejsca, to hałaśliwe tło, tak sprzyjające odosobnieniu, dźwięki orkiestry grającej tango, odgłosy wesołości i głos Lullego, który pokrzykiwał od czasu do czasu od wejścia: „Ole! Ole!", z odpowiednim przy tym gestem, po prostu, żeby dodać gościom hiszpańskiego ducha. Dwaj marynarze otoczeni wianuszkiem dam stawiali jedną kolejkę za drugą, głusi na to, co się wokół nich działo, pochyleni ku sobie, by, ku radości audytorium, móc śpiewać piosenkę o Johnnie i Frankie. — Cóż pan chce? — powiedział Aurelian odpowiadając na nie postawione pytanie... — Zostało mi jeszcze towarzystwo tych dziewczyn. To przynosi pewną odmianę. Odpręża. Och, nie chodzi o łóżko. Miły Boże!... nie... To zdarza mi się bardzo rzadko. Ich życie jest smutne i w gruncie rzeczy bardzo proste. Nie trzeba oglądać ich w pełnym świetle. Chyba że ma się akurat taką passę, kiedy człowiek lubi sobie chlipnąć... ich kłamstwa to nie są kłamstwa. Są to pewne konwencje, jak najbardziej godne szacunku. Żałosne konwencyjki. Czuję się pośród nich swobodnie. Zostawiam za sobą cały ten świat, o którym one nie mają pojęcia, a w którym traf chciał, że akurat żyję. Żadnych intryg, kombinacji. Przyjdzie ochota... proszę bardzo, a potem znów brat i siostra, jak powiada Simone... Lubię to bezsensowne miejsce... i można być niemal pewnym, że zastanie się mnie tu o tej porze... ponieważ choruję zazwyczaj na mężatki, które zostawiają mnie, biednego starego kawalera, i wracają do swych patentowanych właścicieli... albo wreszcie... To ja miałbym się może rozczulać nad biednym starym kawalerem?... — Każdy rozczula się tylko nad samym sobą, to jasne… Żyję, a raczej zasypiam każdej nocy i budzę się każdego ranka w ramionach Sekwany. — Wielki dzieciak! — Może się pan śmiać, proszę bardzo... w ramionach Sekwany, jak topielec... Tak a la longue to urasta do obsesji... Za wiele zmarłych widziałem w moim życiu... Temu obrazowi rzeki wrośniętemu w moje sny, tak jak, przypuszczam, lawiny wrosły w sny górali, trzeba coś przeciwstawić... jakąś atmosferę odświętną... Wieśniacy tańczą, by zapomnieć o lęku przed siłami natury... — A pan ma ,,Lulli's"... Ole, ole... — Właśnie... to miejsce uczestniczy we wszystkich moich sprawach... Przyprowadzam tu wszystkie moje przyjaciółki... tak, że mała Simone zna je wszystkie z widzenia... i zagaduje mnie: „Nie spotykasz się już z tą wysoką, rudą... albo z tą małą, czarną, co nie znosi szampana"... — Och, dobrze wiedzieć, jak pan będzie za bardzo umizgał się do Róży... będę wiedział, gdzie zasięgnąć informacji. Dźwięki bębna obwieszczały początek występu. — Idziemy, doktorze?... Nie... racja... Tu jest o wiele lepiej... — Dziwny z pana człowiek, Leurtillois... Im lepiej pana poznaję, tym bardziej wydaje mi się pan różny od tego, jakim sobie pana wyobrażałem... Ma pan reputację donżuana... A tymczasem zadaję sobie teraz pytanie... Dlaczego pan się nie ożenił... dlaczego pan nie ma dzieci... dzieci zamiast chodzenia na dansing... Doskonale wyobrażam sobie pana w tej roli... — Możliwe, Dok, możliwe... ale widzi pan... co się tyczy dzieci... Chciał coś powiedzieć, ale urwał. Może się wstydził. Zapatrzył się gdzieś daleko. Decoeur chichotał w duchu z siebie, że taki się zrobił apostoł małżeństwa. Wszystko przesłonił mu na chwilę kształt mglisty i harmonijny. Wydało mu się, iż słyszy głos znajomy, głęboki, głos ukochany i rozdzierający... Do „Lulli's" wrócił nagle dzięki Aurelianowi, który rad był, że przyłapał go na tym odskoku, bo to przysłoniło jego własną, chwilową ucieczkę: — Masz, znów myśli pan o Róży! Doktor otrząsnął się i powiedział: — Nie... tak... przed panem nic nie da się ukryć... Zastanawiałem się, jak poszło w Brukseli... Ale jeżeli pan myśli, że nie zauważyłem, że pan też był myślami gdzie indziej, to się pan myli! Aurelian uśmiechnął się i pociągnął duży łyk ginu. — Zabawne, mój drogi, są te nasze wieczory... Trzymamy ze sobą właśnie dlatego, że możemy milczeć, kiedy jesteśmy razem... albo mówić wiedząc, że drugi w gruncie rzeczy nie słucha... Niech pan myśli o Róży, mój drogi, niech pan myśli o Róży, niech pan sobie nie przeszkadza... — Ja zawsze myślę o Róży, obojętne, o czym w danej chwili mówię... nie można mi jej odebrać... Przyzwyczaiłem się myśleć o Róży w obecności każdego... Ale pan, Leurtillois, gdzie znów wybrał się pan tym razem? Pan chyba nie myślał o Róży... — Nie, Dok, nie. Jak panu powiem, o czym myślałem, wyda się to panu w złym smaku... Sam nie wiem, skąd mi to przyszło... Zgubiłem wątek... tak, myśl, która mnie pchnęła na ten boczny tor i przypomniała te stare historie... O czym to mówiliśmy? — O małżeństwie. — Ach, prawda... o małżeństwie... o dzieciach... i nagle zobaczyłem przed sobą Szampanię... z zadziwiającą wyrazistością... zapach ziemi... głęboka wilgoć... światło... w zasiekach leżał trup, którego od dłuższego czasu nie sposób było zabrać... . Znów zamilkł. Trwało to jakiś czas. A potem dodał: — Zastanawiałem się też... Pan musiał brać udział w wojnie... Gdzie? Blada twarz Decoeura poróżowiała lekko. — Jako dekownik — powiedział z doskonałym spokojem, z tym spokojem w stylu filmów amerykańskich. — Widzi pan — powiedział nieśmiało Aurelian z pewnym poczuciem niższości — ja nigdy nie wygrzebałem się całkowicie z wojny... nigdy się od niej całkowicie nie uwolniłem... Czasem w nocy budzę się jeszcze z lękiem przed minami, jak w 1915... Moje absurdalne życie nie jest bez związku z tym wszystkim... Wojna... do „Lulli's" też uciekam przed wojną... Nagle odechciało mu się o tym mówić, gwałtownie szukał jakiejś stosownej dygresji. Jego towarzysz wyręczył go. — Tak — mówił doktor — wszyscy przed czymś uciekamy... przed jakąś myślą, najczęściej niesformułowaną... przed jakąś obsesją... Ja nigdy nie potrafiłem wracać do domu pod nieobecność Róży... Włóczę się wtedy po całych nocach... gin to nie jest zła rzecz... Róża, mój drogi, Róża... Ach, pan nie może tego zrozumieć, pan nigdy nie był zakochany... Jak to panu powiedzieć? Róża dla mnie... Róża — to jest moja wojna... o... moja wojna... to panu najlepiej powinno wytłumaczyć, moja wojna, moja wielka wojna! Roześmiał się swoim śmiechem światowca i wrócił na ziemię z miną pana, któremu zdarzyło się powiedzieć coś trochę wyszukanego, trochę kubistycznego, nieprawdaż... — Cóż pan chce — podjął — ludzie, którzy są panami swego życia, którzy mają rentę, mogą swobodnie pozostawać w tej atmosferze czystego intelektu... Baudelaire, Rimbaud, Verhaeren... w której Róża, dzięki swemu geniuszowi, czuje się jak u siebie w domu... Ale taki biedak jak ja! Znów przybrał ten ton wyzywający i pokorny. — Powiadam panu, że ona jest moją wojną... całą wojną... W liceum uczono nas, że wojna jest prawem życia... kto tak powiadał? Heraklit, mój drogi, Heraklit... Ale kiedy jakiś mężczyzna żeni się z kobietą bogatą, bardzo prędko zapomina się o różnicy między nim a jego żoną... Weź pan takiego Barbentane... Znałem go kiedyś, na wydziale... Kto dziś wytykałby mu jego samochód? Inaczej jest, kiedy kobieta pracuje na życie, i to w sposób widoczny... żeby tak rzec, teatralny... Możesz wtedy robić, co chcesz... szukać ucieczki w poezji... tak czy inaczej nie masz nawet prawa mówić o miłości... jesteś zwykłym rajfurem... — Och, przesadza pan, Dok... ma pan swój zawód... — A jakże, właśnie... kiedyś mogłem być doktorem… prawdziwym doktorem... zrobić karierę... Barbentane by panu powiedział... Ale rzuciłem wszystko dla niej... nie ma mowy, by ustalić się gdzieś przy tej koczowniczce... tej wiecznej uciekinierce... Z początku... Ale to było zbyt straszne... dałem spokój. — Ale przecież pan praktykuje! — Praktykuję, praktykuję... Latem w kurortach... Angażują mnie, wiem o tym dobrze, ze względu na nią... Róża prowadzi kurację, żeby nie tyć... Cóż to za reklama dla zakładu zdrojowego i kasyna! Przez resztę roku ani mowy, bym mógł otworzyć gdzieś gabinet, coś stałego... więc radzę sobie, jak mogę... Ponieważ zostałem przede wszystkim lekarzem Róży, do mnie należy całkowita piecza nad jej urodą... Nie zniósłbym zresztą, by ktokolwiek inny... to ciekawe, zazdrość... gdyby chodziło o kochanków, mój Boże... ale to... na samą myśl o tym robi mi się zimno... Co to ja mówiłem? Aha, więc tak powoli, powoli ześliznąłem się w tę niezbyt godną polecenia, niezbyt naukową specjalność... kosmetyka, masaże, diety gwarantujące młodość i urodę... z tym, że zawsze mam, prawda, obok siebie ten cudowny model... ten żywy dowód moich umiejętności. Zawsze Róża... Widzi pan, że nawet w moim zawodzie żyję z Róży... Niech pan nie myśli, że teatr, geniusz — to popłaca... dla kogoś takiego jak Róża. Trzeba pieniędzy, jak dla tych wszystkich, którzy nie wiedzą, co to jest... w tej atmosferze czystego intelektu. Więc wymyślam różne sposoby... Spiknąłem się z taką jedną Rosjanką... och, z najwyższych sfer, na wygnaniu, jada się tylko na carskiej zastawie... dama fabrykuje kosmetyki... Ja jej polecam... Wszystko idzie jak najlepiej, kiedy nagle muszę pędzić za Różą do Brazylii albo na Bałkany... Kremy, które przywracają jędrność skórze... jest taki jeden, z koloru i zapachu zupełnie jak g...., kładzie się to na twarz i wtedy zaczyna palić, ale to żywym ogniem... potem się uspokaja... twarz trzeba zmyć mleczkiem mojej produkcji... przez dwanaście godzin skóra jest jak u piętnastolatki... Tamta wpadła na pomysł, żeby na słoikach z tym kremem umieścić podobiznę Róży... Więc widzi pan... Znów wypili po kieliszku; Aurelian słuchał swego towarzysza i myślał o Róży. Widział ją przed sobą taką jak wtedy u Mary, w sukni wodnozielonej; widział jej usta. Śmieszna rzecz, tak poznawać tę piękność od podszewki... Najdziwniejsze było, że doktor czynił ją w ten sposób jeszcze bardziej pociągającą... budził ciekawość. Trzeba przyznać, że na tym obiedzie we troje Róża była szczególnie łaskawa... Ale miłość tego człowieka do żony jest tak wielka, niespotykana... — Jak pan ją kocha! — szepnął Leurtillois. — To musi być coś przejmującego, miłość, miłość taka jak w książkach... i która trwa... tygodnie... miesiące... lata... szczęście... Doktor zachichotał: — Szczęście! Właśnie... ludzie szczęśliwi nie mają historii. Co za blaga... Nie ma szczęścia. Jest wojna... poczciwy, stary Heraklit!... wojna... „Ach — pomyślał Aurelian — zaczyna się ciąg dalszy"... Spojrzał na długą twarz, tęższą od reszty ciała, na duże, wypukłe czoło, gładkie włosy, prawie niebieskie, oczy czarne, ten wyraz opanowanej goryczy... Nie potrafił spojrzeć na Decoeura jak na coś sztucznego, ale jeżeli to wszystko było naturalne, cóż za okropność!... Powściągliwość tych gorzkich ust musiała być rezultatem długich lat cierpienia. Byli prawie tego samego wzrostu obaj... Nie, doktor był trochę niższy... — Róża, mój drogi, to jest nieustający podbój... Istnieje odwrotna strona medalu... Nie wszystkie bitwy się wygrywa... Zdarzają się okoliczności, że aby wygrać, lepiej jest przegrać... ustąpić z placu... kluczyć... Poza tym świat nie jest pusty... Istnieją inni ludzie... Mężczyźni, kobiety: monstra... Róża jest wolna... Istoty równie niezwykłe jak ona... Jakim prawem mógłbym wymagać, by odmawiała sobie tego, co ją pociąga?... Geniusz ma swoje prawa... Trzeba tylko, żebym ja był silniejszy od tego, co pociąga... żebym ja był tym, co trwa... Ona wraca do mnie... Jakże Aurelian nienawidził samego siebie... To, co w nim tkwiło, nie wydawało mu się zbyt piękne... Ten człowiek, ten nowy przyjaciel zyskał cały jego szacunek. Lecz wraz z wirującym dymem papierosów obraz Róży wypełniał bar. Ten nagły dreszcz życia w niej, gdy przechodziła od milczenia do słów. Widział w myślach, jak wysuwa usta, by poprosić o chleb, po prostu o chleb. Zupełnie, jakby dopominała się o pocałunek. Doktor znów przybrał ten ton pokory, pełen zaskórnej treści, którego Aurelian u niego nie lubił: — Choćby wtedy, tamtego wieczora... Patrzyłem, jak Róża patrzyła na pana... Niech pan nie protestuje, ja ją znam... Przez chwilę spoglądała na pana jak na przedmiot z wystawy... Wiem, co to znaczy... Och, to trwało tylko chwilę i minęło, oczywiście... Nie wiem, po co panu o tym mówię... Bo to właśnie jest moje życie... szczęście... wojna... Pan również należy do tych, którzy mogą przebywać na wyżynach intelektu... Pan nie miesza do swego życia handlu... wyrobu kremów... porad higienicznych... Pan jest z tych uprzywilejowanych... Aurelian zaczął nagle nie cierpieć doktora. Myśleć o Róży z okrutną dokładnością. W kącie baru marynarze, przykucnąwszy, tańczyli teraz gigue ku uciesze dziewczynek i klientów; weszli nowi goście. — Jest jeszcze i to — powiedział Decoeur — że pan nie wie, co to jest Róża... Ale głupio mówię... Kto wie, może spał pan już z nią! Niezły ból musiał sobie zadawać tymi słowami. W oczach miał paniczny lęk. A przecież było to mało prawdopodobne. Czekał na odpowiedź. Aurelian wyczytał w jego wzroku, że milczenie doprowadza go do szaleństwa. Doktor musiał myśleć, że jego towarzysz chce jakoś ominąć to niedyskretne pytanie. Trzeba było coś powiedzieć. Aurelian naprężył ramiona, poczuł swoją siłę i okrucieństwo. — Jeszcze nie... — odparł. Simone wtargnęła jak trąba powietrzna wraz ze swym tancerzem o twarzy handlarza wołów i perłami w gorsie. Nie puszczając partnera powiedziała w przelocie, bardzo podniecona: — Na sali są twoje przyjaciółki, wiesz... Aurelian zmarszczył brwi. Kto taki? — Trzy panie i dwóch panów... Dosyć już miał widma Róży, a Decoeur naprawdę nie był zbyt zabawny. — Gdybyśmy tak zajrzeli, Dok? — powiedział do niego. — Wie pan, czasem ktoś przychodzi tutaj z myślą, że mnie spotka... Przeszli do sali. XII Z różowości wpadli w błękit. Orkiestra grała walca angielskiego, którego nuciły panie siedzące przy stolikach, w świetle jakby nocnym, niedawno założonym, zaś pary tańczących wirowały na parkiecie jak kochankowie z pocztówki („Jesteś doprawdy taka śliczna, że do szaleństwa kocham cię"...). Za oszklonymi drzwiami o pomarańczowych zasłonach ,,Lulli's" zaczynał się rodzajem przedsionka, z którego na lewo wchodziło się do baru, na prawo do toalet, a pośrodku, szerokim wejściem, na salę taneczną. W tym przedsionku odbywał się targ na wszystko, co można było kupić — serca, papierosy i inne rzeczy, mniej określone. Zawsze stali tu jacyś ludzie rozmawiający ze sobą z bliska, goście, którzy na chwilę odeszli od stolika, dziewczynki zagadane między sobą lub w towarzystwie młodych ludzi, którzy zaraz po powrocie na salę mieli ich nie poznawać, jakieś postaci blade i zaaferowane, których rozmowy cichły, gdy zbliżała się jakaś para lub maitre d'hótel. Z boku była również szatnia z sentymentalną szatniarką, a obok toalety, skąd dochodził śmiech tych pań, drzwi do kuchen, skąd wymykały się welsh rarebits i kurczęta, między kubełkami z szampanem. — Stolik dla pana? Pan Lulli we własnej osobie, brzuchaty, ale krzepki, mocno umięśniony pod skórą smokinga, z łysiną otoczoną czarnym, falistym wianuszkiem resztki włosów, uścisnął dłoń pana Leurtillois, starego bywalca. — Dziękuję... Szukamy znajomych... Walc opływał salę. Walc, którego Aurelian tańczył w 1919 w Londynie, z tą przyjaciółką, która utopiła się później którejś nocy w Tamizie... bo przegrała idiotyczny zakład. Whispering… ( Szepty – tytuł piosenki)... Zamknął oczy. Ale nie zobaczył Londynu; myślał o Sekwanie wokół wyspy... Sala taneczna u „Lulli's" była duża, kwadratowa, wokół niej biegł balkon, a pod jego kolumienkami stały cztery rzędy stolików; pośrodku parkiet. Druga sala, w głębi, była jakby jej półokrągłym przedłużeniem, rodzajem groty, gdzie stało jeszcze parę stolików i było miejsce dla orkiestry. Przy dyskretnych stolikach na balkonie, dokąd prowadziły schody po dwóch końcach sali, rzadko kiedy siedzieli goście. Całość, oświetlona tak, że górą, ku niewidzialnemu sufitowi, zostawał cień, była w pseudomauretańskim stylu — błękit, czerwień, złoto, stiuki na krętych kolumienkach pod balkonem i w .dużej loggii przy końcu sali. Stoliki pod balkonem stały na małym podwyższeniu. Wszystko usiane serpentynami rozrzuconymi dwa czy trzy tańce wcześniej, jak duże ciastko przybrane kolorowym kremem. Kelnerzy przemykali wśród stolików, z półmiskami w niebezpiecznej równowadze wzniesionymi nad głową; pełno było, że i szpilki byś nie wetknął; na nogach tancerzom kręcącym się pośrodku ustawiono dodatkowe gerydony. Sztuczny księżyc w pełni tak akurat pasował do muzyki, jak to wnętrze Abenceragów do dziewczynek z Montmartru. — Oto pana przyjaciele... — szepnął doktor. Spoglądał trochę w lewo na stoliki graniczące z parkietem. Aurelian poszedł za jego wzrokiem. Pierwszą osobą, jaką zobaczył, była Berenika w swej sukni „Lotos", którą miała u Mary. A obok niej Paweł Denis, Blanchette, Barbentane. Doktor pokręcił głową. Pani de Perseval wzywała go do chorego Aureliana, prawda? „Simone musi znać tak samo Mary" — pomyślał. Idąc w stronę stolika rozważał sobie, że Leurtillois, taki skądinąd dyskretny, Simone wyłączył spod prawideł swej dyskrecji. — Ach, doktor! Leurtillois! Barbentane podniósł się, by ich przywitać, przeszkadzali przez chwilę tańczącym; dwa krzesła powędrowały nad głowami i już mieli miejsca. — Kawaler, dziś wieczorem? — zawołała Mary do doktora, aż dźwięknęła kryształowa zastawa niesiona na tacy. Doktor całował dłoń Blanchette, całej w czarnych atłasach wyjąwszy obnażone do ramion ręce i sześć rzędów pereł, które odziedziczyła po matce. Berenika uśmiechnęła się do Leurtillois: — Miała rację pani de Perseval, że zastaniemy, pana tutaj... — i zaczerwieniła się. Nowo przybyłym nalewano do kieliszków ostatnie krople szampana. Barbentane zaklaskał: — Dwie butelki tego samego! Kelnerzy zakrzątnęli się żywo. Muzyka przestała grać, tancerze zatrzymali się z tym wyrazem zawodu pod adresem jednocześnie partnerki i orkiestry. Muzycy znów zaczęli grać Wilispering. Aurelian poczuł czyjąś dłoń na ramieniu — była to Blanchette. — Zatańczymy? Przeprosił wzrokiem Berenikę i poszedł za panią Barbentane. Kątem oka dostrzegł, że Mary i Decoeur podnieśli się także. Lekko zacisnął usta. — Pierwszy raz tańczyłem to w Londynie... w 1919... — powiedział do swej partnerki. — Ach! Widać było, że myśli o czym innym. Zauważył, że twarz ma jeszcze surowszą niż zazwyczaj. Dolna warga drżała jej trochę. — Niech pan posłucha... Aurelianie... poprosiłam pana do tego walca, bo chciałabym pomówić z panem... — Będzie mi bardzo miło, droga pani. Bawiło go, że Mary śledzi ich wzrokiem tańcząc z doktorem. Spojrzał w stronę stolika: Paweł Denis zdawał się bardzo zajęty Bereniką. Barbentane kupował papierosy od roznoszącego je chłopca. — Aurelianie... proszę... póki jeszcze nie jest za późno... niech pan zostawi Berenikę w spokoju... Ledwo wyminęli jakąś niezręczną parę. — Co pani chce przez to powiedzieć, Blanchette? Pani Morel... Uniosła się: — Niech pan nie kłamie!... czy pan myśli, że tak trudno przejrzeć pańską grę... i grę Edmunda?... — Ależ, droga pani, co mają znaczyć te żarty? — Spotykamy pana na każdym kroku... niby to przypadkiem... Podsuwają ją panu pod nos... a pan miałby nic o tym nie wiedzieć... — Zaręczam pani... — Aurelianie, to źle... to bardzo źle... — Droga pani, pani de Perseval na nas patrzy. Zrobili obrót. — Niech mi pan wierzy, Aurelianie, niech mi pan wierzy... — podjęła — to źle... to bardzo źle... — Ależ... — Niech pan nie przerywa!... Niech mnie pan posłucha... och, niech mnie pan posłucha... Berenika jest młoda... szczęśliwa... tak, sama o tym nie wie... ale jest szczęśliwa... ma męża, który ją ubóstwia... to prawda, życie ma trochę, trochę płaskie... na prowincji... to prawda... ale ma męża, który ją ubóstwia... — To doskonale i nie widzę... — Niech pan nie przerywa! Och, jeżeli jest jeszcze w panu coś ludzkiego, niech pan sobie przypomni... niech pan sobie przypomni to, co było między nami... ból, jaki pan mi sprawił... — Blanchette, nie trzeba przesadzać, nie było nic... albo też tak mało... — I owszem, dla pana mało! Ale dosyć, by zniweczyć ten spokój... ach, wie pan dobrze, kocham Edmunda, kocham i nienawidzę Edmunda... — Proszę mi wierzyć, droga pani, że pani de Perseval nie spuszcza z nas oczu... Zastanawiał się, co też mogło stać się Blanchette? Zazdrość? Ostatecznie kochała przecież męża, a tych parę pocałunków któregoś wieczora... więcej w tym było z pewnością złości na wybryki Barbentane'a niż czego innego. — Niech pan posłucha — powiedziała jeszcze — ja znam Berenikę... Pan ją po prostu zniszczy, jeżeli posunie się pan dalej. — Ależ przysięgam pani... — Wy mężczyźni nie wiecie, co to znaczy wierność... ta prawdziwa... głęboka... Czasami chciałabym nie żyć... przez pana... przez tamtą chwilę... przez tamto nic... Odprowadził ją do stolika. Zrobiło się z powrotem jasno, gwarno, hałaśliwie. Walca zastąpił fokstrot. Aurelian znalazł się koło Mary, Mary w szklanych perłach, wydekoltowanej na plecach aż poniżej biustonosza. — Tańczy pan walca jak młody bóg — szepnęła do niego. — Patrzyłam na pana... — Nietrudno to było zauważyć... Roześmiała się słysząc ten niezadowolony ton: — Och, niech się pan nie boi... Wzięty między te dwie kobiety poczuł bunt i odwrócił się w stronę Bereniki, na złość, żeby poprosić ją do tańca... Ale ona wstała właśnie z Pawłem Denis. Nie udało się. — Muszę ci powiedzieć, mój drogi — odezwał się Barbentane — że przyszliśmy tutaj głównie dla ciebie... Byliśmy obejrzeć Balet... i potem wychodząc z „Byka"... Nudy na pudy i doprawdy człowiek zastanawia się po co... Kiedy więc Mary zaproponowała... — Och! — wykrzyknęła Blanchette. — Mary, Mary wie, co zaproponować! Pani de Perseval parsknęła króciutkim śmieszkiem. — Zaraz skorzystam z pochwały... To nieładnie, panie Leurtillois, że poza panią Barbentane nikogo nie prosi pan do tańca... Podniósł się ceremonialny. Mary poszła za nim i zaczęli tańczyć. — Nie lubię fokstrotów — powiedział tonem usprawiedliwienia. — Och, nie musisz szukać wykrętów... Nie bój się, ja wiem, że to koniec:.. nie będę cię trzymać... Poczuł się w obowiązku uprzejmie uścisnąć jej dłoń, w stylu namiętnym. Znów się roześmiała. Tego wieczora śmiała się co chwila. — Głuptasie! Nie udawaj... Przecież widzisz, przyprowadziłam ci ją... — Co chcesz powiedzieć? — Niewiniątko!... Możesz kryć się z tym, przed kim chcesz, ale nie przede mną... Cóż, skoro ją kochasz... — Kocham? Ależ do licha ciężkiego... — Zaczynamy kląć? Mój drogi Aurelianie, jestem au courant... Edmund dał mi zresztą do zrozumienia... — Zaręczam pani, Mary, że między mną a Blanchette nigdy... — Blanchette? Ach nie, to zbyt banalne... Przyprowadziłam ci twoją małą Morel... miała na to wielką ochotę... możesz liczyć na moją pomoc... ponieważ to jest wszystko, czego chcesz ode mnie... Małą Morel... Zgłupiał. Co im się wszystkim stało?... Przed chwilą Blanchette... Teraz Mary! Zaprzeczenia na nic się nie zdały. — Byłam u ciebie... — powiedziała Mary de Perseval — byłam u ciebie przecież, widziałam... Te słowa wydały mu się bez sensu. Powrócił do nich w myśli, kiedy usiedli, ale okoliczności nie sprzyjały wyjaśnieniom. Obiecał sobie, że nie poprosi Bereniki. Dosłyszał, że Paweł Denis rozmawia z nią o malarstwie. Wzruszył ramionami. Barbentane tańczył z jakąś miejscową damą. Blanchette miała pod ręką Decoeura. — Więc... pani Melrose jest w Brukseli, doktorze? Nie pojechał pan z nią razem? Co odpowiedział jej doktor? Znów mówił tonem pokornym i drwiącym. Coś o istotach wybranych, których nie można powstrzymywać... — Panie Leurtillois! To mówiła Berenika. — Czy widział pan Balet w tym sezonie? Niech pan rozsądzi, kto z nas ma rację... Pan Denis i ja jesteśmy odmiennego zdania... Włączył się więc do rozmowy pod czujnym wzrokiem Blanchette. Dla niego ta rozmowa nie miała nic interesującego, ale Berenika uczestniczyła w niej z niezwykłym ogniem, ona, dla której każda rzecz w Paryżu miała barwy żywe i nowe, zapach niezwykłości. Paweł Denis wspierał ją, ponieważ wszystko, co tyczyło sztuki, teatru, dekoracji Picassa i Deraina, muzyki, poruszało go bardziej, niż nakazywałby rozsądek. Jak gracza, gdy chodzi o grę. Wmieszany przypadkiem w tę debatę, Aurelian dziwił się jej temperaturze. Nie podzielał tej frenezji, niepostrzeżenie jednak wywierała na niego pewien wpływ. Przypomniał sobie, że ta młoda kobieta z początku wydała mu się brzydka. Przypomniał sobie też, co Edmund powiedział na jej temat: diabeł w kropielnicy... Był w niej jakiś ogień, to fakt. Tego wieczoru coś zdawało się go podsycać, rozdmuchiwać. Może próżność Pawła Denis... Umizgał się do niej, ten mały, nie troszcząc się o panią de Perseval. Aurelian pomyślał, że to nieładnie wobec Mary jeszcze przykładać do tego ręki... Postanowił naprawić swą niegrzeczność. Ale Mary tańczyła teraz z Barbentane'em. To znaczy, że czas szybko minął na tej powierzchownej rozmowie, która zdawała się pokrywać coś innego, ale co — tego właśnie Leurtillois nie wiedział. Mary mówiła niby, że pani Morel... ale to tylko takie gadanie... — Zatańczymy? — spytał. Berenika spojrzała na niego i odparła: — Chętnie... ale nie jawę... nie umiem... Przygryzł usta. Obiecywał sobie, że z nią nie zatańczy, i masz... Tak mu się wyrwało. Cóż za próżność z jego strony! Wyobrażał sobie jeszcze przez chwilę, że pani Morel dla niego przyszła do „Lulli's". Paweł Denis mówił teraz za nich troje, za wszystkich. Szampan uderzał mu widocznie do głowy i rozwiązał język. Simone przeszła koło stolika. Aurelian podniósł na nią oczy. — Moje gratulacje! — rzuciła mu. Zmarszczył brwi. — To pana znajoma? — zapytała Berenika. Zaprzeczył gwałtownie. Pani Morel była pełna wyrozumiałości, nie widziałaby w tym nic niestosownego. Paweł Denis czuł, że jego towarzyszka mu się wymyka. Jeżeli wierzyć temu, co mówił, nie znosił „Lulli's", Montmartru i tych dziewczyn w lokalach w ogóle. — Och, to całkiem inaczej niż ja! — powiedziała pani Morel. Aurelian poczuł się trochę zawiedziony. Czyżby wolał, żeby była zazdrosna? O kogo zresztą? Co za pomysły w ogóle; wszystko to tylko gra wyobraźni, kokieteria tamtych dwóch kobiet. Co właściwie Blanchette chciała powiedzieć a propos Edmunda? Warkot bębna... Tancerze wycofali się bądź do stolików, bądź do przedsionka, bądź do baru. Bębnienie wzbijało się ponad gwar, zapowiadało występ. Przed orkiestrą, jak co wieczór, machając wyciągniętymi rękami Lulli udawał komicznie, że doprowadza do paroksyzmu wieszczący warkot, a potem swym akcentem na pół chicagowskim, a na pół florenckim zapowiadał Tommy'ego, niezrównanego Tommy'ego, najlepszego „drummera" świata. Podczas gdy niski, gruby i blady Murzyn o krótko przystrzyżonych, siwiejących włosach i zdziwionych oczach instalował się ze swym bębnem i całym swym kramem w miejscu, gdzie przecinały się światła reflektorów (jego biały gors rysował w powietrzu trójkąt przy każdym ukłonie), stolikami zawładnął mrok sprzyjający dłoniom, które chciały się spotkać, szeptom muskającym nagie ramiona kobiet. Barbentane dojrzał in extremis jakichś znajomych po drugiej stronie sali i na granicy smużki światła kiwał ku nim przyjaźnie ręką. Blanchette, która nie dostrzegła, kogo pozdrawia, wymamrotała coś obok Aureliana. — Słucham? — Nic, nic... Nagle Aurelian poczuł Berenikę tuż przy sobie; nie śmiał odwrócić głowy. Wszyscy ścieśnili się, żeby lepiej widzieć Tommy'ego, który żonglując na różne sposoby swymi pałeczkami i metalowymi pręcikami grał sam, bez akompaniamentu, na bębnie, cymbałach, dzwonkach... z szerokim, niemym śmiechem w twarzy, i tak szybko, coraz szybciej, że powietrze zapełniło się, jak to nieraz bywa po wypiciu pewnej ilości alkoholu... Tuż obok, tak że owiał go jej oddech, Aurelian usłyszał głos Bereniki: — Mam szczęście... tak czekałam na ten taniec z panem... Ogarnęło go nagle wielkie ciepło, upojenie. Może to był alkohol „drummera", może... Mnóstwo rzeczy nabierało sensu. Bez zastanowienia położył, nie patrząc, dłoń na stoliku i w jej wnętrzu, pod palcami, zamknął rączkę, której obecności tylko się domyślał i która chciała się cofnąć, ale przytrzymał ją długo, długo, a tymczasem białe oczy Murzyna i jego pałeczki tańczyły w powietrzu, cymbały odzywały się chwilami żartobliwym wybuchem pukawki, a orkiestra cichutko grała teraz rag-time, rag-time, które Paweł Denis poznał, uradowany. — On jest wspaniały! — westchnął w stronę Bereniki. Musiała się przestraszyć; Aurelian wyczuł, że się boi; nie wypuścił uwięzionej dłoni. Usłyszał głos wstrząśnięty, bardzo cichy: — Co pan robi... Uświadomił sobie bezsens swego zachowania, chciał wypuścić dłoń i nie mógł; wydawało mu się, że gdyby to zrobił, wyrzekłby się wszystkiego na świecie, wszystkiego, co mogło być na nim cenne, wszystkiego, dla czego mogło być warto żyć. Bęben i blacha rozbrzmiewały pośrodku sali przyspieszonym rytmem; ręce i nogi Tommy'ego fruwały wokół nich, obejmowały je gestem kwoki przerażonej, że robi tyle hałasu; szyja Murzyna okręcała się na własnej osi w fałdach ciemnego tłuszczu, w które wrzynał się nieposzlakowany sztywny kołnierzyk. W pewnym momencie Aurelian zrozumiał, że dłoń, którą trzyma, ulega tylko, nie oddaje się, lecz ulega. Zawstydził się swego zachowania. Ale jakże się tu wycofać? Wpakował się w tę przygodę, więc jak się z niej teraz wykręcić? Będzie musiał umizgać się do swej sąsiadki. Postarał się nadać pewną wymowę uściskowi ręki. Już kłamstwo,.. Ona tak czekała na ten taniec... Hałas fantastyczny, uparty, nabrzmiały zamykał ich, każde w sferze odrębnych uczuć. Ja z jej niewytłumaczonym lękiem przed czymś nagłym, obawą przed jakimś gestem, który uniemożliwiłby jej dalszą nieruchomość. Jego zwróconego już przeciw myśli o jakimkolwiek niepowodzeniu, sprzeciwie, afroncie. Na to Blanchette, która siedziała po drugiej stronie, powiedziała coś do niego. Pochylił głowę z tym wyrazem cierpienia, jaki daje gwałtownie odrywana uwaga. Musiała powtórzyć: — Torebkę... poproszę moją torebkę... tam, na stoliku... Przeklął ją w duchu, schwycił torebkę, o mało nie przewrócił dwóch kieliszków, podał ją pani Barbentane. Nie wypuścił dłoni Bereniki. Z dwoma pałeczkami w ręku, ruchem skrzydła motylego lub raczej ruchem fryzjera manipulującego nożyczkami, Tommy wzmagał do maksimum romantyczny grzmot, który rozpętał. Grał całym ciałem, nogami, uszami, ruchliwością skóry na czole, podskakiwał z krzesłem i opadał, ogarnięty szałem, który udzielał się publiczności. Kiedy powietrze umilkło, kiedy zrozumiano, że sufit nie zawali się na głowę, i kiedy Tommy, mokry od potu, kłaniał się sapiąc jak foka usadowiona w dziecinnym samochodzie, buchnęły oklaski, wołania o bis, wszyscy się poderwali. Za plecami innych, sami jak w lesie, oni dwoje siedzieli dalej, drżący. Głębokim głosem człowieka postawionego nagle przed pierwotną zagadką jego istoty, Aurelian powiedział: — Zatańczymy pierwszy taniec? Zadrżała. Zobaczył jej oczy czarne, oczy stworzenia osaczonego. Głową, całym ciałem odpowiadała, że nie. Wyczuł, że bliska jest łez. — Zatańczymy pierwszy taniec — potwierdził. Zabłysło światło; ich dłonie rozłączyły się. Wystąpiła nowa orkiestra. Argentyńczycy. Na sali zrobił się ruch; jedni wychodzili, inni przychodzili, a przed nimi Lulli, zapewniając, że to najlepszy stolik, najlepszy... Dyrygent orkiestry skrzypcowej ściśnięty czarnym pasem, w białych spodniach rozszerzających się dołem, w fioletowej koszuli, dał smyczkiem sygnał do tanga. Tanga takiego jak wszystkie, banalnego, o tanim uroku, wabiącego akcentem prostytutki. — Obiecała mi pani ten taniec — powiedział Leurtillois stojąc. Lecz Berenika, podana w krześle ku tyłowi, potrząsnęła głową. Nie, nie... Nie ustępował. — Niech pan zatańczy z Blanchette — westchnęła. Usiadł. Czy posunął się za daleko? Czy mu się śniło? Co go to zresztą mogło wszystko obchodzić. Smarkula... Prowincjuszka... Wiedział, że sobie kłamie, że okropnie odczuł ten zawód. A przede wszystkim miał do siebie żal, miał żal. Atmosfera prysła. To już nie było to samo miejsce, ta sama kobieta, to samo marzenie. Zresztą wyrzekł się go. Po prostu się go wyrzekł. —I wtedy usłyszał, że Berenika mówi do niego: — Ale nie zrobiłam panu przykrości, prawda? Nie wierzył własnym uszom. Czy naprawdę to powiedziała? Spojrzał na nią. Zobaczył jej oczy czarne, skośne, wypukłe. Co za dziwne oczy... Czy poza tymi oczami był chociaż ktoś? Chciał powiedzieć, że nie zrobiła mu przykrości, ale nie mógł. Po raz pierwszy zdarzyło mu się coś podobnego, taka nieśmiałość wobec kobiety — gdzie tam kobiety, dziewczynki jeszcze. Milczeli długo. Inni tańczyli. Nie wiedząc o tym zostali sami przy stoliku. Berenika zauważyła to nagle zażenowana. — Zatańczymy, dobrze? — zaproponowała. Uśmiechnął się, smutno trochę; poruszył niepewnie ramionami. Zaczęli tańczyć. To już nie było to. Zupełnie nie to. Konwencja tańca, tego tańca, którego oboje lękali się przez chwilę, konwencja tańca stanęła między nimi. To sztuczne zbliżenie przywracało dystans. Nie mówili nic w obawie, by słowa nie rozdzieliły ich bardziej jeszcze niż ruchy tanga. Uśmiechnęli się w przelocie do Mary i Edmunda tańczących razem. — No, mój drogi, gdyby pan tak tańczył jak pan Leurtillois! — powiedziała pani de Perseval. — Tango nigdy nie było pana mocną stroną... Edmund, urażony, zaczął się wyginać, jak go tego nauczono przed wojną u Mitchine'a. — Ale, ale! — zawołała Mary. — Co pan znów wyprawia? Chce mnie pan postarzyć?... Pani Morel wygląda, jakby całe życie spędziła w jego ramionach, nie uważa pan? Rzeczywiście, Berenika w tańcu nie miała w ogóle wagi, poddawała się najlżejszym ruchom. Wydawało się, że jest samą muzyką, tak była z nią zespolona. Aurelian zląkł się, że nie tańczy dla niej dość dobrze. Powiedział jej to. Zamknęła oczy. Wówczas, pochyliwszy się nad nią, zobaczył ją po raz pierwszy. Był na jej twarzy uśmiech senny, nieokreślony, nierealny, posłuszny jakiejś wizji wewnętrznej. Wszystko, co było w niej chropowatego, nierównego, wygładziło się, nabrało harmonii. Unoszona melodią, zdana na łaskę tancerza, miała wreszcie swą prawdziwą twarz, usta dziecinne i wyraz — jakby to powiedzieć? — szczęśliwego bólu. Aurelian powtórzył sobie, że nigdy jeszcze nie widział tej kobiety, która mu się teraz objawiła. Pojął, że to jej oczy mu ją zasłaniały. Kiedy je zamknęła, nie miała już żadnej ochrony i ukazała siebie. Otworzyły się z powrotem, czarniejsze niż kiedykolwiek i bardziej zwierzęce, niż to zapamiętał. Kiedy kłaniając się jej po tym tańcu, jak na balu familijnym, powiedział: „Dziękuję pani", Berenika podniosła rękę do serca. Była zupełnie blada. Usiadła szybko i zaczęła na gwałt poprawiać makijaż przed lusterkiem. Wiedział dobrze, że chce zamaskować w ten sposób wzburzenie. Chciał z nią pomówić. — Niech mnie pan zostawi, och, niech mnie pan zostawi, proszę... — powiedziała bardzo prędko, szeptem. Najwyraźniej nie czuła się dobrze. Pierś podnosiła jej się szybko, starała się zasłonić twarz... — Co się stało? — zapytał Aurelian. Trąciła go lekko łokciem: — Patrzą na nas... W tym momencie Barbentane przyprowadził ze sobą z drugiej strony parkietu mężczyznę, któremu przedtem dawał znaki, Zamorę, malarza Zamorę, wiedzą państwo... Paweł Denis znał Zamorę; mimo różnicy wieku byli z tej samej parafii. Zamora, mężczyzna około pięćdziesiątki, niski, brzuchaty, o bystrej twarzy, czarny był, jak na Hiszpana przystało, siwiejący na skroniach, gładko wygolony i tak ruchliwy, jakby był szczupły; stopy miał niewiarogodnie małe. Uważał się za rywala Picassa i to go rzuciło w stronę dadaizmu, po prostu żeby zakasować tamtego. Był złośliwy i zabawny, wszystko mu było okropne; potrafił zgodzić się z najgorszym filistrem, byle zabłysnąć dowcipem; fiszbinami od gorsetu wyrażał na swych obrazach metafizyczne treści i w gruncie rzeczy lubił ładne kobiety, obrazy La Gandary, przepych i małe pieski. Przy stoliku po drugiej stronie sali był dziś w towarzystwie dwóch księżniczek i jakiejś Amerykanki. Dlaczego nie mieliby wybrać się gdzieś wszyscy razem. Znał taki lokal. Aurelian myślał przez ten czas o tym, co powiedziała mu Blanchette. „Zniszczy ją pan po prostu"... W gruncie rzeczy nie wiedział nic o Berenice. Kto to był ten mąż na prowincji? I gdzie? Jakiś aptekarz, zdaje się. Ona — panią aptekarzową! Usiłował wyobrazić ją sobie pośród słoi, robiącą rachunki, jak pani Lulli w barze. W jakie komplikacje miał się zapuścić, w jakie nieznane? I te jej palpitacje o byle co. O, la, la! Wyczuwał niejasno zasadzkę. Kobieta to dla mężczyzny przede wszystkim lustro, a potem zasadzka. Cały świat komplikacji. Cały świat. Nie. Po stokroć nie. Wyrwać się, zanim tryby uchwycą. Zresztą, co za niestałość w tej kobiecie! Wypytywała Pawła Denis o Zamorę... a Paweł, poirytowany albo też bojąc się, by Zamora nie dosłyszał, udawał ważnego... Na domiar złego Mary szepnęła Aurelianowi na ucho: — Uwaga, mój drogi, to widać! To wystarczyło. Kiedy tamci skierowali się do szatni, żeby pójść gdzie indziej z Zamorą, Aurelian przeprosił towarzystwo. Ja zostaję, czekam na kogoś. Berenika otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała Nie, nie, kochany doktorze, niech pan idzie, nie musi pan zostawać ze mną. Żegnam panią... Nie zapytał jej nawet, czy będzie mógł ją zobaczyć. Unoszona obcym prądem Berenika oddalała się, jak w koszmarze. Kiedy zniknęli za drzwiami o pomarańczowych zasłonach, Leurtillois ogarnęła nagła chęć, by rzucić się za nimi. Co za dureń! Co za dureń! Pozwolić jej tak odejść... To nieludzkie... a przede wszystkim grubiańskie... W porządku. Człowiek tak sobie mówi, żeby wolno mu było robić głupstwa. Chociaż ostatecznie, czego się lęka? Czego mógł się lękać? W barze odnalazł Simone: — Słuchaj, mała, pytałaś mnie, kiedy cię odprowadzę... A może tak dziś? Ściskał ją za łokieć. Roześmiała się: — Źle się składa! Mam dzisiaj kogoś... — I rozejrzawszy się wokoło, szeptem, poufnie: — Jednego z tych amerykańskich marynarzy, wiesz... ale nie trzeba tego mówić! XIII — Co za wiatr! co za wiatr! Wielmożny pan sobie nawet nie wyobraża! Ileż ja razy przechodzę przez Sekwanę? Sto, ale gdzie tam, dwieście, tysiąc razy! I nigdy jeszcze nie pamiętam czegoś podobnego. Na moście... O mało się nie zawróciłam... Nie, wielmożny pan sobie nie wyobraża!... Ach, gdyby to nie chodziło o pana... Wielmożny pan może się śmiać, ale co wielmożny pan zrobiłby beze mnie? Cała wyprawa... I te cugi. Zrozumiała rzecz. Sekwana... Zawsze godziłam się tylko na lewym brzegu... I tylko dla wielmożnego pana... Ale gdyby tak wielmożny pan mieszkał na prawym brzegu, to nie wiem... Nie. Pewno nie. Na prawy brzeg bym za wielmożnym panem nie poszła! Bo żeby jeszcze jeden most, jeszcze jedną Sekwanę — nie! To już proszę wielmożnego pana — nie. A jakby się wielmożny pan wyniósł do Ameryki, to też miałabym chodzić do niego co rano z ulicy Cardinal-Lemoine, tak jak jestem, na piechotę, w głupiej chusteczce na głowie, żeby mu dać śniadanie w łóżku? No więc... Chociaż po prawdzie to nie wiem, co by wielmożny pan zrobił beze mnie... Wystarczy spojrzeć na ten bałagan... Jak to wielmożny pan rzucił te spodnie... Tą razą już ja sama wyprasuję... bo ciągle tylko nosić do tych Pressingów... Ach, ci każą sobie płacić! Skórę by z człowieka zdarli. Znów podnieśli ceny... Dawnymi czasy nie było żadnych Pressingów i dobrze... człowiek prasował wszystko sam... Gdzie też wielmożny pan mógł podziać skarpetki? Przyniosłam to, co było do reperacji... Wielmożny pan sobie nie wyobraża, co za wiatr! Podniosła rękę do policzka i pokręciła głową spoglądając w sufit. Pani Duvigne, gospodyni Aureliana, była w wieku kanonicznym, co pozwalało jej bez narażania się na plotki usługiwać mężczyźnie, który leżał w łóżku. Niska, czarna, włosy miała przetykane siwizną, podpięte wysoko całą masą grzebieni w rozmaitych kierunkach, szyję o żyłach nabrzmiałych, może nawet trochę wola, oczy wyłupiaste i bez żadnego niuansu przechodzące od wyrazu poufnych zwierzeń do największej powagi, dramatyczności. Brodę miała zupełnie oddzieloną od reszty twarzy, nie wiadomo dlaczego ani jak. I jeden policzek, lewy, o wiele większy od drugiego. Ale to, powiadała, to już rodzinne. Moja siostra, mój biedny ojciec... Na te wody lepiej jej było nie wypuszczać, bo tyle miała ciotek, kuzynek, że tak od słowa do słowa, zaczynało się od policzka, a potem przychodziła kolej na rozedmę wujka, nieszczęścia babki, męża Żermeny, który wyniósł się zabierając wszystkie pieniądze, na całą rodzinę, na nieboszczyka pana Duvigne, który jak wszyscy Duvigne'owie z ojca na syna pracował w zakładzie pogrzebowym, i na jego brata, szwagra pani Duvigne, co to mu się przydarzyła ta historia z... — Pani Duvigne, a aptekarza nigdy pani w rodzinie nie miała? — Aptekarza? Co też wielmożnemu panu przyszło do głowy! Nie, aptekarza nie. Można powiedzieć, że nikogo w rodzinie nie brakło; był i sierżant z armii kolonialnej, sklepikarz i nawet jedna kuzynka, co właściwie nie powinnam o niej mówić, ale cóż... nikogo nie zabrakło... ale aptekarza nie, nigdy, proszę wielmożnego pana, nigdy. Na to mogę przysiąc! Wyjęła z szafy wieszak na krawaty i robiła porządek w różnobarwnej kolekcji Aureliana. — Ale wielmożny pan nie je śniadania! — przerwała sobie. — To ja po to przechodzę przez rzekę, po to się narażam na taki wiatr, żeby wielmożny pan nie jadł potem, póki ciepłe... Jajko jest na miękko... Tak jak wielmożny pan lubi... Stojąca na niskim stoliku obok kanapy tacka z grzankami, kawą, mlekiem, jajkami (jedno było już madtłuczone) czekała istotnie, aż Aurelian wyrwie się z zadumy. Leurtillois usiadł, oparł się o poduszki, podciągnął kołdrę, rozejrzał się — to prawda, w pokoju był okropny bałagan... która mogła być godzina? Jedenasta. Po powrocie do domu tej nocy szwendał się z kąta w kąt, trochę czytał, wynajdywał tysiące powodów, żeby nie kłaść się do łóżka, a potem sen przyszedł na niego nagle i Aurelian wszystko zostawił byle gdzie, ściągnął na gwałt ubranie, porozsiewał je naokoło po pokoju, po podłodze, na dywanie barwy. tytoniowej... Na dodatek zapomniał jeszcze otworzyć okno... Sięgnął po tackę. — Ach, co też ja opowiadam! — wykrzyknęła pani Duvigne. — Gdzie ja mam głowę, daję słowo, niech wielmożny pan się nie gniewa... — Co takiego, pani Duvigne? — No, ten aptekarz, proszę wielmożnego pana, aptekarz. Jak ja mogłam zapomnieć . — Jaki aptekarz, pani Duvigne? — No jakże, ten, co wielmożny pan się pytał!... O aptekarza. Wielmożny pan już nie wie? Wielmożny pan jeszcze się dobrze nie obudził! Wielmożny pan się pytał, czy nie miałam jakiego aptekarza w rodzinie... a ja, niemądra, powiedziałam wielmożnemu panu, że nigdy nie miałam... coś takiego! Gdzie ja mam głowę! — Więc był u pani w rodzinie aptekarz, pani Duvigne? — Tak... znaczy się... nie całkiem aptekarz... Kamil... Teraz już nie... To było dziesięć lat temu... Może dlatego zapomniałam... Trzeba wielmożnemu panu wiedzieć, że to nie był mój krewniak... Mąż mojej krewniaczki... Tyle... Bardzo była do mnie podobna ta Łusia... Chociaż Kamil.., Ale to był niepoczciwy człowiek... Znaczy się... Tak, Łusia, Podobne byłyśmy do siebie... Nie poszła za mąż, aż miała czterdzieści lat, niech sobie wielmożny pan wyobrazi... I przez to pomieszało jej się w głowie... Któregoś dnia byłam tam u nich... Mówię jej: „Zabrakło oliwy, Łusiu, skocz na dół po oliwę..." Ona wstaje... i myśli wielmożny pan, że poszła po oliwę? Gdzie tam! Wzięła polewaczkę, co nią polewała kwiatki na balkonie, nalała tam terpentyny, pokropiła tym sałatę i potem podpaliła, że to niby była włoska... Wielmożny pan sobie wyobraża, jak żeśmy się przerazili... Trzeba ją było zamknąć... Doktor mówił: „Wydajcie ją za mąż, to jedyny sposób... Małżeństwo, postawi ją na nogi..." W tym miejscu energiczny i srogi ruch ręką, jakby zamykała jakieś drzwi na klucz... — ...Najgorsze, to skąd było znaleźć dla niej męża... niech wielmożny pan się postawi w jego położenie... Strach był, że... a jakby jej to nie postawiło na nogi? Więc nie można było tak znów przebierać... bo i swoje czterdzieści lat też już miała... Więc jak babcia wynalazła tego Kamila... Alzatczyk był... Nazywał się Schuwer... Śmiesznie, w mowie to jest tak, jak chou vert, (zielona kapusta) ale pisze się... no, pisze się jakoś inaczej... I on się zgodził, ten Kamil... — I Łusię postawiło to na nogi? — I to, proszę wielmożnego pana, jak! Odmieniło się jej ze wszystkim! Gospodarstwo prowadziła potem jak złoto... z podłogi można było jeść... a garnki! Żeby się tak błyszczało, to i na Wielkich Bulwarach nie widziałam! Doktor miał rację... W ten sposób właśnie ten Kamil został moim powinowatym... — I on był aptekarzem... — Aptekarzem? Wielmożny pan żartuje! Kamil — aptekarzem? Święci pańscy! — Sama pani przecież mówiła... — Co mówiłam? Ach tak, wielmożny pan ma rację. Tyle że on nie był tak całkiem aptekarzem. Nie. Pracował w aptece... — To znaczy był aptekarzem... — Pracował w aptece, ale nie był aptekarzem... Był na posyłki... w dużej aptece przy bulwarze Sebastopol... Miał rower na trzech kołach... och, nie było co kręcić nosem... I tak dobrze, że chciał się ożenić z Łusią... jak ona podpaliła sałatę... Na trzech kołach... W tej aptece zamawiają z całego Paryża... Kamil rozwoził po całych dniach... Przez to Łusia miała kiedy chodzić koło gospodarstwa... Ale prawdziwego aptekarza, proszę wielmożnego pana, w rodzinie nie było, to nie! Nie przestając mówić ścierała burze, przestawiała przedmioty na kominku, poprawiała firanki. W pewnej chwili zatrzymała się w zadumie: — Nawet najmniejszego! Aurelian zastanawiał się, jak pani Duvigne sobie to wyobraża... Czy, jej zdaniem, aptekarz w rodzinie to wstyd czy jak? Jak gdyby czytając w jego myślach, wyjaśniła: — My jesteśmy ludzie prości, no, zwyczajni... skąd by jakiś aptekarz miał żenić się z Łusią? Aptekarz to jest pan... Ach, tak. Aptekarz to jest pan. — A może wielmożny pan weźmie tusz? Nagrzałam cały bulier. Woda powinna być gorąca... To powiedziała już z drugiego pokoju, gdzie miała mnóstwo roboty. Aurelian przeszedł do łazienki. Uff, co to za wspaniała rzecz gorący tusz! Ukryta za firanką długa, naga postać z namydloną twarzą otrząsała się i prężyła. Poszła w niepamięć pani Duvigne i jej historie. Aurelian znów był pod obsesją tej nocy. Jego pierwsza myśl tego ranka. Berenika. Nie wiedział nic o Berenice. O jej życiu. Gdzieś tam na prowincji. Mąż aptekarz. Diabeł w kropielnicy, powiedział Edmund. Aurelian nie mógł obronić się przed tymi słowami. Stanowiły tak zupełne przeciwieństwo tego, co pomyślał sobie najpierw o pani Morel. Zawsze taki sam — jakiś absurdalny szczegół stawał się powodem dociekań. Te wykrzykniki w liście Mary de Perseval, na przykład. Słowa Edmunda odgrywały podobną rolę, jeżeli chodzi o Berenikę... Widział przed sobą twarz Bereniki z zamkniętymi oczami. Żona aptekarza... W gruncie rzeczy było to dla niego coś równie egzotycznego, jak dla pani Duvigne. Nie miał aptekarza w rodzinie. Skóra poczerwieniała mu od włosianej rękawicy. — I co było dalej, pani Duvigne? — zapytał wróciwszy do sypialni, otulony piaskowym szlafrokiem. — Co się stało później z Łusią? Pani Duvigne złożyła ręce. Szczotka jej wypadła, podniosła ją prędko, odstawiła starannie na bok, a potem, jakby podejmując swój gest, złożyła ręce z powrotem, łokcie uniosła poziomo na wysokość piersi i obróciła ku niebu wzrok pełen litości. — Z Łusią? Ach, doloż ty ludzka! Z Łusią. Zwariowała, proszę wielmożnego pana, ale już tak na amen! — Jak to? Przecież małżeństwo... — Postawiło ją na nogi... to prawda... ale całe nieszczęście, że jej potem jeszcze gorzej nogi podcięło! Jej mąż, niech wielmożny pan słucha, aptekarz, znaczy się Kamil, ciągle tylko jeździł na tym swoim rowerze po całym Paryżu i ciągle po tych wszystkich domach; tam te kobiety... klientki... te młódki do posług... najgorsze są te młódki... bo trzeba wielmożnemu panu wiedzieć, że ta apteka to jest taka specjalna... wielmożny pan rozumie... specjalna... znaczy się... od brzydkich chorób... wiadomo, bulwar Sebastopol!... No i tak powoli, powoli, całkiem się ten Kamil od domu odstrychnął... Darmo Łusia czyściła garnki i froterowała podłogę... nic nie pomogło... Puścił ją dla byle kogo... Ach, serce bolało na tę Łusię patrzeć? W głowie jej się zmąciło... Wyobrażała sobie, że jest pieskiem... Biegła za człowiekiem... hau, hau... tak, proszę wielmożnego pana, hau, hau! Litość brała. Trzeba jej było założyć kaftan!... Ach, Boże Wszechmogący! Ten ostatni okrzyk stąd, że Aurelian otworzył okno, a wiatr zatrzasnął je z hukiem i przyciął mu palce. Leurtillois potrząsał ręką i przeskakiwał z nogi na nogę, jak chłopiec, który zrobił sobie krzywdę. Musiał sobie dogodzić, szła nawet krew. Pani Duvigne chwyciła okaleczoną rękę. — Mój biedny pan! Mój biedny pan! To ta chałupa wszystkiemu winna! Czy wielmożny pan nie powinien mieszkać w jakimś nowym domu? Taka rzecz mogła się zdarzyć tylko w takiej ruderze... Dobrze chociaż, że krew poszła... mniej boli... zaraz przejdzie... lewa ręka to nie to co prawa... Trzeba by obmyć arniką albo chociaż zajodynować... Okazało się, że nie ma ani arniki, ani jodyny. Pani Duvigne zburczała swego chlebodawcę. To są właśnie te nowe zwyczaje: ani arniki w domu, ani jodyny. — Dobrze — powiedział Aurelian z palcem owiniętym chusteczką — pójdę do apteki po jodynę. XIV Kto w czasie spotkania z kobietą namiętnie ukochaną, którą był zajęty bez reszty, ale którą mało jeszcze znał, nie doświadczył tego dziwnego uczucia, że znalazł się w obliczu nieznajomej? Wystarczyła mała zmiana w uczesaniu, inna suknia lub atmosfera miejsca publicznego, by zmienić nie do poznania tę, którą — w naszym przekonaniu — na zawsze utrwaliliśmy sobie w pamięci. Ten, kto nie doznał tego uczucia rozczarowania i zawodu, nie wie nic o prawdziwej miłości. Aurelian doznawał go nawet nie widząc Bereniki; wystarczało, że ją sobie wyobrażał. Ponieważ jednak nigdy jeszcze nie kochał, nie wiedział, że to poirytowanie, jakie budził wywoływany w myślach obraz, to niezadowolenie, jakie przynosił, było czymś innym niż skutkiem mało uważnej obserwacji. Nie przyszło mu do głowy, że to mogłaby być miłość. Wytykał sobie, że nie potrafi odtworzyć w pamięci czyjejś fizjonomii, obojętne czyjej fizjonomii. Ta nieumiejętność stała się dla niego pewnikiem. „W tym cała rzecz — myślał — nie jestem fizjonomistą." W rzeczywistości istniało wiele migawkowych zdjęć Bereniki, tak jednak różnych, że nie umiał ich ze sobą pogodzić. Wydawało mu się, że to nie ta sama kobieta. Te przebłyski jej, jakie nosił w sobie, były sprzeczne, podobnie jak jej rysy w rzeczywistości. Lecz gdy patrzył na Berenikę, przyjmował tę sprzeczność, bo to, co widzimy, nie podlega dyskusji; nie przyjmował jej zaś, gdy wspominał, ponieważ pamięć ma opinię niewiernej i wszyscy wiedzą, że upiększa lub niezdolna jest odtworzyć tego, co stanowi urok czyjejś twarzy. Tego czegoś ulotnego... Zaczynał więc odtwarzać po kolei każdy szczegół tej twarzy, która w tak niewytłumaczony sposób go ciekawiła. Miał już brodę, policzki, czoło, aureolę włosów, usta, uśmiech, gest; nie brakowało już niemal nic, kiedy nagle przypominał sobie oczy — i oczy psuły wszystko. Budziły się w tej twarzy, rozświetlały ją swym blaskiem czarnym, większe, niż to bywa zazwyczaj, jak polerowane węgle, nie, bardziej jeszcze błyszczące. Ten blask unicestwiał resztę, stawał się czymś najistotniejszym i to, co istotne, zasłaniał... Aurelian powiadał sobie, że naprawdę widział ją dobrze tylko wtedy w tańcu, kiedy miała oczy zamknięte. Kobieta o oczach otwartych stawała co chwila między nim i kobietą o oczach zamkniętych, tą, której obraz dla niejasnych jakichś przyczyn zdawał się odzywać echem w jego własnej przeszłości, marzeniach, fantazjach serca i zmysłów. Aurelian chciał umiejscowić go jakoś w tej przeszłości i nie potrafił. Do kogo była podobna? Do której z jego przyjaciółek zbliżona? W jakie dawne jego pożądania wplątana? Jakich rozkoszy nosiła na sobie odblask czy też zmazę? Nikogo jednak, nikogo... Żadnej sylwetki, żadnego cienia, tylko to wrażenie czegoś, co przeziera z dna lustra... mgła... Ktoś bardziej doświadczony i mniej pewien siebie odrzuciłby natychmiast tę obsesję w obawie, by jej nie ulec. Lecz Aurelian wcale nie miał zamiaru jej odrzucać. Nie wiedział, że miraż kobiety może być niebezpieczeństwem. A gdyby mu nawet ktoś powiedział, i tak byłby się uparł... Na razie zresztą nie było to bardziej niebezpieczne niż melodia, która nas prześladuje, od której w różne przemyślne sposoby staramy się opędzić — ona jednak okazuje się silniejsza. Ponieważ nie pomaga śpiewanie innej (załamuje się) ani opowiadanie sobie historyjek (rwą się), człowiek daje wreszcie za wygraną, pozwala sobą owładnąć. Już się nie opędza i, co gorsza, pamiętając tylko jedną frazę staje na głowie, powtarza ją bez przerwy, żeby sobie przypomnieć, jak to jest dalej. Gdyby ją spotkał na ulicy, nie poznałby jej. Ta myśl napastuje Aureliana, zbija go z tropu, niepokoi, a potem uspokaja. Bo do tego już doszło. Nie widzi jednak nic groźnego w fakcie, że musi dodawać sobie odwagi. Dni mijają, puste jak zawsze, a on całymi godzinami, obok zwykłych, codziennych gestów, całymi godzinami myśli o Berenice. Nie poznałby jej. Czy na pewno? Czy to możliwe? Nie poznałby jej. Czy naprawdę by jej nie poznał? Gdyby spotkał ją na ulicy. Przecież on nigdy jeszcze nie widział jej na ulicy. Czy w ogóle w kostiumie spacerowym. W kostiumie. Na ulicy. Czy by jej nie poznał? Bo na ulicy, w kostiumie, trzeba wyobrazić sobie nie tylko twarz, spustoszoną przez te długie, skośne oczy czarne, wypukłe, ale także i chód, ogólny wygląd, to znaczy ciało, którego nie zna, cóż on o nim wie? To ciało, tak lekkie — tancerki — pozbawione ciężaru, nierealne, tak inne zapewne na ulicy... i nie tylko ciało, ale postać w ruchu, sposób poruszania się, tę rzecz tak nieuchwytną, sposób poruszania się... na ulicy, w kostiumie. I znów widzi przed sobą jej twarz, górną wargę jakby udręczoną i uśmiechniętą, to ślizganie się światła po wystających kościach policzkowych, włosy na czole, zamknięte oczy... ale oczy otwierają się i wszystko się mąci... Na ulicy... Spogląda na kobiety mniej więcej jej wzrostu... Może ta albo tamta... Ale nie, żadna z nich, żadna nie płoszy całkowicie jej cienia... nawet te, które są ładne. Czy można powiedzieć o Berenice, że jest ładna? Z początku wydawała mu się brzydka. Źle się jej przyjrzał. Ona miała coś więcej niż urodę. Coś innego. Ona ma urok... O, właśnie to... udaje mu się odtworzyć rysy, ale nie sekret ich uroku... tak jak jakieś słowo, które się wymyka... człowiek wie, jak ono wygląda... mniej więcej... czy są w nim „r"... ile ma sylab... znajduje do niego rymy, wie, jakim słowem je zastąpić... Ale właściwego słowa, słowa, które śpiewa... O, właśnie: nie umie dotrzeć do tego, co w niej śpiewa. Jest jednak pewien, że coś w niej śpiewa. Co? Żeby to wiedział! Coś równie śpiewnego jak jej imię. Berenika. Przypomina sobie, że najzupełniej niewinnie marzył na temat tego imienia. Wówczas nie przyjrzał się jej jeszcze dobrze. Marzył o imieniu, ale o niej nie myślał naprawdę. Imię, które skłania zresztą do marzeń. Lecz ona jest poza swoim imieniem. Jej imię każe marzyć o niej. Przesłoniła wszystkie możliwe Bereniki — jedna jest już tylko Berenika do pomyślenia, tylko jedna Berenika, jedna jedyna Berenika, ona... Nie potrafi dotrzeć do tego, co w niej śpiewa, do serca jej śpiewu. Ze wzrastającym niepokojem szuka, gdzie bije serce tego śpiewu. Stara się sobie przypomnieć. Jaką trzeba ją sobie przypomnieć najpierw, przede wszystkim? Czy tę wyimaginowaną, w spacerowym kostiumie? Czy raczej tancerkę, którą trzymał w ramionach, tę tancerkę leciutką — jego ramiona pamiętają, a jednocześnie ogarnia je rozpacz, że zapomniały... Po raz pierwszy odczuł jej nieobecność. Odczuł jej nieobecność w swych ramionach. Lecz czy to właśnie jest jej śpiew? By nas przeniknął, czy trzeba trzymać ją w ramionach jak pierwszą lepszą kobietę, czy też jej urok leży w czym innym, w jej wesołości w jej milczeniu, w jej oczach zamkniętych, w jej oczach otwartych? I nagle Aurelian czuje wzruszenie, jakim przejęła go tamta dłoń w jego dłoni, tamta dłoń uwięziona, jak ptak, który drży, i nie ptak dał się złapać, lecz ptasznik. Pociera wnętrze dłoni i dziwi się. Ślad piekący. Obecność. Nieobecność. Obie naraz. Śpiew. xv Nie, nie i nie! Nie jestem zakochany. Wszystko to zawracanie głowy. Ani mi się śni! Oczywiście, jak człowiek da za wygraną... Sam sobie wmówi... Ale mnie ani się śni. Koniec. Kropka. To tak jak ze strachem... jak człowiek zacznie sobie mówić, że się boi... najlepiej będzie, jak się przejdę." Pocieplało trochę od rana, bo spadł deszcz i wiatr ustał, a Leurtillois miał solidny płaszcz z grubego szewiotu. Podniósł trochę melonik, bo uciskał go w czoło, i włożył ręce w kieszenie. Wracał ze śniadania u Honfreyów, którzy mieszkali w Palais-Royal; mieszkanie wychodzące 'na ogród. Karol Honfrey ożenił się przed pół rokiem. To przerwało ich dawną zażyłość sięgającą czasów szkolnych. Nie należeli do tego samego świata, Karol wstąpił do firmy ojca, „Honfrey-Levy-Casenave i spółka", handel jedwabiem. Małżeństwo uświęciło ten związek. Jak tu rozmawiać w obecności młodej pani Honfrey? Niegrzecznością było wspominać rzeczy, którym była obca — pamiętasz wtedy?... a co się stało z tym grubym, no jakże, wiesz przecież, tym, co mówił zawsze: „d... w garść i odmaszerować!"... A kiedy znów przychodziło do rozważań bardziej aktualnych, wówczas Aurelian czuł się intruzem. Nie wziął samochodu, taki kawałek, z Wyspy Świętego Ludwika do Palais-Royal! A poza tym dobrze jest przejść się od czasu do czasu. Jakie smutne w kolorze są dni zimowe! Od trzeciej po południu otwiera się noc; wszystko staje w fałszywym świetle. W fałszywym świetle obracały się też myśli Aureliana. Nagle deszcz, ale to jaki, ulewa kazała mu uskoczyć pod arkady ulicy Rivoli, gdzie zaczął przyglądać się kobietom, i znów ocknęła się w nim, bardzo nikła na razie, obsesja Bereniki. Starał się wymknąć jej oglądając na wystawach świecidełka, bibeloty, sztuczną biżuterię. Bibelociki przedstawiające uczone psy albo markizy, oficerów Napoleona, pasterzy z Arkadii. Przejrzał kolekcje pozłacanych łyżek zdobionych emalią, gdzie Henryk IV sąsiadował z panią Recamier, Washingtonem i Joanną d'Arc. „Kto kupuje takie rzeczy?" — myślał. A w każdym razie usiłował myśleć. Gdyż w rzeczywistości inna myśl nie dawała mu spokoju i tak, Bogiem a prawdą, powinien był raczej powiedzieć do łyżek: „Czy zobaczę jeszcze Berenikę?", albo: „Jak zobaczyć się z Bereniką?" Nie powiedział tego, bo w ogóle ani mu to było w głowie; wszystko to są głupstwa, wystarczy myśleć o czym innym itd. Nagle poczuł swą lewą dłoń, przypomniała mu się. Ach, prawda, ta idiotyczna historia z oknem. A gdybym tak kupił jodyny, żeby zrobić przyjemność pani Duvigne? Już tak nie lało. Skręcił w pierwszą przecznicę i doszedł do ulicy Saint-Honore zatłoczonej samochodami, wózkami przymocowanymi do roweru, furgonami dostawców, które robiły harmider. Przechodnie na darmo wypatrywali taksówek. Wszystkie zajęte. Aurelian wszedł do pierwszej z brzegu apteki. Sklep mroczny, cichy po zgiełku ulicy. Pośród ciemnych boazerii i półek zastawionych czcigodnymi fajansowymi słojami o łacińskich napisach nie dostrzegł najpierw nikogo. Później za kontuarem z kolumienkami, na których umieszczone były lampy z brązu o dużych kloszach z matowego szkła w gwiazdy, pomiędzy oszklonymi szafkami pełnymi specyfików dojrzał niskiego mężczyznę w białym kitlu i w czarnej kaletce, w binoklach na sznurku i z pasiastą brodą, jeszcze nie białą, ale już różnokolorową. Kiedy aptekarz zapytał go, czego sobie życzy, Aurelian poczuł się zbity z tropu. Zapomniał, po co tu przyszedł; był pewien, że wszedł tylko z racji Bereniki. Poprosił o pastylki. Spoglądał w stronę szaf ściennych i kulis tego mikroskopijnego teatru szukając nieobecnej kobiety. Aptekarz potraktował go surowo Jakie pastylki? I ile? W końcu wykaraskał się stamtąd jakoś z paczuszką w kieszeni. Najwidoczniej żony aptekarzy nie siedzą w sklepie. No oczywiście. Lecz na drzwiach zauważył dzwonek i napis: „Dzwonek nocny." Proszę! Więc istnieje jednak pewien związek. Aptekarz i jego żona mieszkają zapewne nad apteką. Odczytał nazwisko wypisane złotymi literami na szybie: „Cotre, farm.", a pod spodem: ,Devambeze, sukc." Staruszek w aptece był zapewne panem Devambeze. Deszcz znów się wzmógł i Aurelian schronił się do bramy. Nagle, dziwaczny impuls: coś mu strzeliło do głowy, uchylił oszklonych drzwi do stróżki i wsunął melonik. — Jest tam kto? — A co takiego? — odpowiada jakiś głos. Miał się już cofnąć, znajdując, że to w końcu zbyt niemądre, kiedy ukazała się jakaś kobieta w nieokreślonym wieku, z czerwonym nosem, w czarnej wełnianej pelerynce i w szarym fartuchu. — Wielmożny pan sobie czegoś życzył? — Pani Devambeze... — szepnął. — Pan Devambeze jest o tej porze w aptece — odburknął czerwony nos. — Tak, ja wiem... ale pani Devamibeze...? Dzieje się coś niezwykłego. Czerwony nos porusza się, czarna pelerynka obraca się na wszystkie strony, dłonie wznoszą się jak w tragedii antycznej, a ze wszystkiego razem dobywa się okrzyk: — Jak to? Więc wielmożny pan nie wie? Ach, mój Boże! Aurelian chciał się tylko upewnić, że żona aptekarza mieszka nad apteką. Nic więcej. Obrót, jaki przybiera cała sprawa, jest mu trochę nie na rękę. — Więc pan nie wie! Ach, że też zawsze ode mnie ludzie muszą dowiadywać się o takich rzeczach! Może jeszcze w dodatku jest pan jakimś krewnym? Nie? No, to co innego... Będzie jakieś pół roku, jak pani Devambeze nie żyje... Chorowała bardzo długo. Co też się biedaczka nacierpiała! Stawiałam jej bańki. Od jej śmierci pan Devambeze jest jak nie ten sam. Słyszę czasami, jak chodzi tam i na powrót po nocy... Aurelian wycofał się spiesznie. Nie o to mu szło. Z ulicy dostrzega w głębi niewyraźną sylwetkę pana Devambeze i przypomina mu się ten wiersz Lamartine'a: Kogoś jednego zabrakło i świat opustoszał... Honfrey cytował to co chwila. Zabawne. Myślą znów jest przy Berenice. Nie przestał myśleć o Berenice. Wyobraża sobie jej los: kiedy to stróżka użalać się będzie nad jej owdowiałym małżonkiem. Wzrusza ramionami. Leurtillois nie umiał zdobyć się nawet na ten wysiłek, jakiego było trzeba, by poczuł się na równej stopie ze swym dawnym kolegą Honfreyem i jego żoną, ponieważ ich życie, hurtowy handel jedwabiami były dla niego chińszczyzną. A chciał wyobrazić sobie życie Bereniki, i to nie na ulicy Saint-Honore, nie: na prowincji, w mieście, którego nie znał, chciał wyobrazić sobie ludzi, których widywała, tego męża, który nie miał prawdopodobnie brody, binokli i wieku pana Devambeze. Deszcz padał teraz jednostajny, uparty. Palce Aureliana natrafiły na paczuszkę w kieszeni. Pastylki. Machinalnie rozwinął torebkę, wziął jedną pastylkę, drugą. „Ale przecież ja nie mam kataru!" — pomyślał. Nie przeszkadzało mu to jednak ssać pastylek. Jeden policzek wypchany miał jak pani Duvigne. Ach, Boże! Przecież miał kupić jodyny! Teraz sobie przypomniał. Trudno. O parę kroków dalej pomyślał: „Dlaczego trudno?" Jakby jodyny można było dostać tylko u pana Devambeze! Skręcił w boczną ulicę i rozejrzał się z nieokreśloną nadzieją, że dostrzeże gdzieś aptekę. I była. Zupełnie w innym stylu niż tamta. Pomalowana na szaro. Wszedł. Tutaj było pełno i mimo trzech pigularzy, obsługujących klientów, i pana w kasie, po którym od razu można było poznać, że nie ma co mu przeszkadzać, Aurelian musiał czekać na swoją kolej. Choć było jeszcze jasno, paliło się światło i Leurtillois zaczął przyglądać się małym reflektorem oświetlającym od tyłu czerwone i zielone słoje w witrynie, jakby podpatrywał jakieś arkana wiedzy. Sklep był duży, szeroki, półki stały otworem; w jednym kącie cała wystawa kosmetyków — pudry, kremy, lakiery do paznokci w najrozmaitszym gatunku. Prospekty wyjaśniające sposób użycia środków na ból gardła, przy menstruacji, na odciski. Wśród tego szary ludek z tej dzielnicy — przechodnie, którzy wstąpili załatwiając sprawunki, z torbami na zakupy, jakaś mamusia z córeczką, jakaś dama urażona i nieobecna, jakiś rzemieślnik z sąsiedztwa, jakiś pan o wyglądzie emeryta; jedni stali, inni siedzieli, oczekując chwili, gdy szeptem poproszą o lekarstwo, którego wstydliwą nazwę pigularze powtórzą na cały głos. I tutaj także żony właściciela nie było w sklepie. Oczy Aureliana zatrzymały się ma jednym ze sprzedawców. Był to młody człowiek, szczupły, który każdemu wydałby się wysoki prócz Aureliana, dla którego wszyscy byli niscy. Gdyby nie pewna obojętność, wzrok utkwiony gdzieś daleko, ten chłopak mógłby równie dobrze być na przykład fryzjerem. Jakiś student zapewne. Blondyn, włosy ondulowane, twarz wychudła, ale taka młoda. Niewiele tylko brakowało, a byłby ładny. W sumie biorąc, musiał podobać się kobietom, chociaż był w nim jeszcze jakiś niedostatek materii, który sprawiał, że w oczach Aureliana nie był prawdziwym mężczyzną. Nie patrzył zupełnie na klientów i miał nieznaczny tik: przygryzał górną wargę. Ależ się musiał nudzić, biedak! Weszła jakaś panienka. Nie była ładna, ale ostatecznie panienka, choćby dlatego można było spojrzeć. Mały aptekarz odwrócił się impertynencko od starszej osoby, którą obsługiwał, i z uśmiechem podał krzesło panience. Ten uśmiech odkrył przed Aurelianem nowe światy. Pomyślał, że w aptece Morela też na pewno jest taki młody pigularz jak ten, dbały o swoją fryzurę i pogardzający klientami, który rozpromienia się cały, kiedy Berenika wchodzi do sklepu powiedzieć coś mężowi. Może umizgał się do niej?... A może była jego kochanką? Ona też musiała się nudzić w swojej antresoli nad apteką. Bo to na pewno antresola. Zobaczył twarz Bereniki w tańcu, z zamkniętymi oczami. Wszystko to może dla takiego smarkacza. Kto wie, czy nie o nim właśnie myślała wtedy u „Lulli's", w jego ramionach? Głupio. „To nie zazdrość — powiedział sobie — tylko urażona duma. Tyle mnie ta kobieta obchodzi, co zeszłoroczny śnieg." — Poproszę butelkę jodyny... Tym razem się nie pomylił. xvi Przestało padać. Pierwsze światła witryn odbijały się w wilgotnych chodnikach. Ludzie szli szybko, bo było zimno. Aurelian znalazł się na ulicy z pastylkami w jednej i jodyną w drugiej kieszeni. Nie zastanawiając się ruszył w stronę domu, jakby, zaopatrzywszy się w pastylki i jodynę, mógł zrobić tylko jedno — wrócić do siebie. Kiedy dochodził do placu Theatre-Francais, uświadomił sobie, jakie głupie i bezmyślne było jego zachowanie. Spostrzegł też, że znów bierze do ust pastylkę, i to go zirytowało. Poczuł, że zabicie czasu przychodzi mu jeszcze trudniej niż zazwyczaj, i. zląkł się ponownej ofensywy Bereniki. „Dalej!" — powiedział sobie tonem nieodwołalnej decyzji. To „dalej!" było sygnałem, jaki dawał sobie zawsze przed rozpoczęciem gry, którą zaludniał swą samotność na ulicach. Każdy mężczyzna zna tę grę: ruszamy za pierwszą znośną kobietą, jaka się nawinie, i idziemy za nią, dopóki nie skręci na przykład w lewo. Wówczas zostawiamy ją, gdy z przeciwnej strony nadejdzie jakaś inna, również znośna, i wtedy idziemy za tą, z powrotem. Nie musi to być oczywiście, kiedy pierwsza skręci w lewo, może być w prawo. Można też dodać, żeby gra była bardziej skomplikowana, całą masę reguł własnego wymysłu, których przestrzega się przez dwa, trzy miesiące, a potem się je odrzuca i wymyśla się nowe. Aurelian, w którym mimo jego trzydziestki zostało pod tym względem wiele ze sztubaka, potrafił się tak kręcić godzinami po Paryżu. W tej chwili, idąc za jakąś gidią źle ubraną, dosyć kościstą ale przyjemnie gwałtowną w ruchach, udowadniał sobie, że nie myśli o Berenice. Nigdy nie da się tak dobrze rozpatrzyć w jakiejś kobiecie, obejrzeć jej po kawałku, jak idąc za nieznajomą. Jej twarz mignęła nam zaledwie, usiłujemy wyobrazić ją sobie kiedy odwraca głowę, a to trochę policzka, jakie nam się wtedy pokazuje, niczym nie jest skażone, ta część twarzy tam, gdzie zaczyna się szyja i ucho, tak łatwo bywa ładna u kobiet. Kiedy idziemy z tyłu, posiadamy rzeczywiście nieznajomą, niczym nie obronioną; nie ma żadnego wyrazu, jest tylko zwierzę, bestia ujarzmiona; wystarczy zatrzymać uważnie spojrzenie na jej karku, tam gdzie zaczynają się włosy, a już tym spojrzeniem poddajemy ją sobie. Chód zdradza kobietę, odsłania ją. No i jeszcze biodra, nogi. Aurelian ogromnie lubił rozbierać kobiety w myślach, wyobrazić sobie ich dessous niczego nie upiększając, z pewnym okrucieństwem. Są kobiety, po których od razu widać, że bielizna trzyma im się na agrafkach. Hop! To „hop!" znaczyło: zmiana dam, przechodzimy do następnej itd.... Następna była niską blondynką, trochę jakby chorowitą, ale bardzo młodą; uśmiech miała zdziwiony, raz na zawsze. Ubrana była prosto, suknia, trochę za długa przy obowiązującej modzie, wyglądała na zeszłoroczną. Kobieta obwieszona była paczkami i co parę kroków o mało nie gubiła parasolki. Od tyłu nie była bardzo symetryczna, prawe ramię miała trochę wyższe. Nie była to jedyna zabawa Aureliana na ulicy. Zabawiał się i w ten sposób, że klasyfikował i liczył spotkane kobiety. To znaczy oczywiście oprócz tych zupełnie już niemożliwych. Mówił sobie: „Na przykład stąd do placu de la Concorde... ile spotkam kobiet, prawdziwych kobiet?" Były rozmaite kategorie. Pierwsza: podniecające. Później — miłe. Wreszcie — szaleństwa. Aurelian nigdy nie zdradził się z tą sekretną nomenklaturą. Ułożył ją sobie, jak miał koło piętnastu lat. Podniecające: wiadomo, co miał na myśli. Miłe: było to już coś więcej i czasem określał je w myślach w sposób bardziej bezpośredni. Szaleństwa: znaczyło kobiety, dla których można by popełnić jakieś szaleństwo. Kategoria dosyć rzadka. Ciekawe było liczyć, żeby przekonać się, w jakim stosunku są podniecające do miłych. Proporcja nie zawsze była ta sama, czasem wypadała odwrotnie. Dzień, kiedy miłe były górą, należał do dobrych. Zdarzały się nawet takie nadzwyczajne poranki, kiedy w dzielnicach, po których najmniej się tego można było spodziewać, spotykał Aurelian tyle szaleństw, że aż nie do wiary. Możliwe, iż ocena nie była obiektywna. W pewnym stopniu przynajmniej, co do którego Aurelian był pewien, że ma nad nim kontrolę. Lubił także dzielić napotkane kobiety na dwie duże grupy: te, które się rozbiera, i te, których lepiej nie rozbierać. Było to wyśmienite kryterium i dawało pole dla wyobraźni. Mając takie zajęcie młody człowiek nigdy nie nudzi się w wielkim mieście. Hop! Była to kobieta w średnim wieku, bardzo upudrowana, brunetka, w jedwabnym, dość obcisłym kostiumie, trochę sfatygowanym, i w miękkim kapelusiku nasuniętym na oko; zerkała przez ramię, czy ten wysoki typ, który zawrócił, kiedy ją spostrzegł, idzie za nią nadal. „Znam to — powiedział sobie Aurelian — to z tych, co zdejmują spódnicę, układają ją na oparciu krzesła i mówią: «Uważaj na pończochy»"... Nagle znużyła go ta kobieca zoologia. Monotonna rozmaitość kobiet, ich pozorna różnorakość, możność zaliczenia ich zawsze do którejś z serii typów już napotkanych. Uświadomił sobie, iż wszystko to kręci się wokół postaci centralnej, jednocześnie nieuchwytnej i obecnej. By móc się wewnętrznie rozprostować, zapragnął zbezcześcić ten obraz. Podniecająca? Miła? Posunął się nawet do tego, że zadał sobie pytanie, czy Berenika nie byłaby zabawniejsza w ubraniu. Tego już było trochę za dużo. Poczuł wstyd za siebie. Przypomniał sobie, jak trzymał jej dłoń. O, tą właśnie ręką, którą sobie przyciął. Jakby za karę. Jedno w każdym razie było pewne: na próżno szedł za jedną damulką po drugiej, spieszno mu było tylko do Bereniki. Jak odwrócić myśli? Hop! Tym razem naprawdę ładna dziewczyna. Diabelna kokietka. Dobrze ubrana, na wysokich obcasach, tak że chwiała się lekko. Tu futro, tam futro. Dziewczynka z gatunku kosztownych. Zatrzymywała się koło wystaw zupełnie tak jakby obcas uwiązł jej między żelaznymi prętami. Wówczas Aurelian przyglądał jej się z profilu udając, że zaabsorbowany jest kontemplowaniem torebek, kombinacji, koronek. Kiedy indziej byłby ją może zaliczył do szaleństw — znaczy z pewnością byli tacy, dla których była szaleństwem... Przeszedł za nią cały „Luwr" i, trzeba przyznać, że to było coś: ten sposób dotykania materiałów, przeskakiwania od jednej rzeczy do drugiej, zawracania dla jakiegoś głupstewka, wyrywania się w stronę pierwszego lepszego fatałaszka jak ku ziemi obiecanej i oglądania potem czego innego, roztrącania ludzi, jakby to była rzecz najzupełniej naturalna! Przy wyjściu od strony Coligny wsiadła do taksówki w momencie najbardziej nieoczekiwanym. „Dość" — powiedział sobie Aurelian i ssąc pastylki pomaszerował w stronę domu. Chociaż tyle przynajmniej, że nie ułożył dotąd żadnego planu, ani cienia żadnego planu, żeby zobaczyć Berenikę. Najlepszy dowód, że wcale mu na tym nie zależało. Przypomniał sobie jednak, że Edmund powiedział mu: „Zadzwoń i przyjdź na śniadanie, kiedy tylko będziesz miał ochotę." I owszem, ale to nie on, Aurelian, sprowokował zaproszenie. I nawet zupełnie o nim zapomniał. Więc właśnie. Czy zadzwoni jutro? Cóż za brak godności! Kiedy się chce jakiejś kobiety, trzeba wzbudzić w niej najpierw pożądanie. Tak. Kiedy się chce. Ale jeżeli ta kobieta jest wam doskonale obojętna? Zawracanie głowy zresztą! Dochodził do placu de l'Hótel-de-Ville; było już zupełnie ciemno. Pomacał buteleczkę z jodyną w kieszeni. Wracać do domu? Po co wracać? Autobus „Q" przejeżdżał akurat przez plac. To jest myśl! Popływać! Dogonił autobus, wskoczył w biegu na platformę. Nic lepszego jak pływanie, żeby odgonić cień Bereniki. Sposób niezawodny. Już dawno nie był na basenie Oberkampf. Pomyślał przez chwilę, żeby odwiedzić może wuja Błażeja, u którego nie był już od wieków. Ale nie. Popływać. Niech będzie Oberkampf. W autobusie kupił od ulicznego sprzedawcy wieczorną gazetę. Rzucił się na wiadomości sportowe. Autobus piął się ku bulwarom zewnętrznym. W tym wszystkim nie było Bereniki. W ogóle nie było Bereniki. XVII — Twój ojciec ministrem! Groteskowe! uchowaj nas, Boże! Pani Filipowa Barbentane, żona senatora, odsunęła talerzyk, trzymany chudą dłonią; nóż stuknął o szklaneczkę z wodą Vichy. Odwróciwszy udręczoną twarz od swego syna, Edmunda, w stronę gościa, który siedział naprzeciwko, mimiką wyraziła, że nie sposób prowadzić taką rozmowę przy obcym, po czym, z niekonsekwencją i zajadłością, jaką wyrobiło w niej trzydzieści lat pożycia małżeńskiego i nienawiści, ciągnęła dalej swą myśl, zwracając się tym razem do synowej, po prawej stronie: — Bogu dzięki senator nie ma najmniejszych szans, żeby wejść do rządu!! Tego by jeszcze brakowało! Dosyć krzywdy wyrządził własnej rodzinie, żeby miał jeszcze krzywdzić ojczyznę! — Przesadzasz, mamusiu — powiedział Edmund mrugając do Leurtillois. — Po pierwsze tatuś rozwodnił mocno swoje wino od czasów wojny. Zbliżył się do Poincarego... — Właśnie... Z początkiem roku Briand dał mu po nosie... Więc teraz liczy na Poincarego... Ale niewiele mu pomogą te kalkulacje: obejdzie się bez niego w gabinecie! Trzeba by było jakiegoś przewrotu, żeby nadarzyła mu się szansa, jeżeli można nazwać to szansą. Aurelian z przykrością patrzył na matkę Edmunda. Jej południowy akcent bawił go tylko przez chwilę. Nic nie pozostało z piękności Estery Barbentane; widoczne było jeszcze pokrewieństwo między matką i synem, ale od czasu operacji, jaką przeszła, zeschła się zupełnie i mając niewiele po pięćdziesiątce wyglądała na sześćdziesiąt. Pomarszczona, suszona śliwka. A przecież była to kobieta wysoka i gwałtowna, o włosach jeszcze bardzo czarnych. Ale te worki pod oczami, te orbity głębokie, a na ich dnie błękit który przekazała synowi, mnóstwo zmarszczek, przede wszystkim ten zupełny brak pudru i pomadki do ust ten prowincjonalny sposób ubierania się, nieustająca żałoba po licznych krewnych, którzy umierali kolejno, wszystko to robiło z niej starą kobietę. Nawet złoty krzyżyk na szyi. Leurtillois klął w głębi duszy. Kariera senatora Barbentane była mu najzupełniej obojętna. Wziąwszy Edmunda za słowo Aurelian wprosił się do niego na śniadanie w ostatniej chwili. Tymczasem pani Morel, która wyszła rano przejść się z małym Denis, zatelefonowała, że nie wróci na śniadanie, żeby siedli do stołu bez niej. Wyborne! Co ten smarkacz miał w tym wszystkim do roboty? Dokąd poszli się przejść? Na co przedłużać tę przechadzkę? Najwidoczniej śniadanie jedzą gdzieś razem. Rozczulające! Co za naiwny ze mnie! A na razie nie pozostaje mi nic innego, jak służyć repliką tej starej bigotce, Edmundowi i Blanchette. Blanchette szepnęła do niego podając oliwki: — Nie ma pan szczęścia, drogi panie Aurelianie... — i zacisnęła przy tym lekko wargi. Co chciała powiedzieć? Domyślał się. Uznał, że najlepiej puścić te słowa mimo uszu. — Tam gdzie nie ma religii — ciągnęła pani Barbentane — jest piekło, nic innego, tylko piekło! Filip wyrządził największą krzywdę własnej rodzinie wychowując synów w ten sposób, że wszystko, co najświętsze, obracał wobec nich w śmiech... Blanchette potrząsnęła głową: — Przecież mamusia wie, że nikt nie może nic przeciwko prawdzie... — Mała hugonotko! — odparła jej świekra i dobrała sałaty. Marzeniem całego życia doktora Filipa Barbentane było uwolnić się od tej zmory, od tego żywego wyrzutu sumienia. Zawsze wyobrażał sobie, że w dniu, kiedy jego wyborcy wyślą go do Paryża, Estera, jego żona, zostanie w Prowansji i odda się nabożnym praktykom, on zaś zakosztuje wreszcie swobody w stolicy. Lecz życie płata figle marzeniom. Jako senator bardzo szybko zorientował się, że jeżeli chce zostać choćby tylko podsekretarzem stanu, musi mieć piękne apartamenty, przyjmować. Potrzebna była pani domu, gdy już zainstalował się przy ulicy de 1'Observatoire. Poza tym Estera była bądź co bądź z domu Rinaldi, a jej kuzyn Karol, który został przewodniczącym komisji finansowej w Izbie, wpłynął całkowicie na wody większości. W razie czego, gdyby przyszło do jakiejś z tych kombinacji mieszanych, które w regularnych odstępach czasu ratowały Republikę, powinowactwo Barbentane'a z Karolem Rinaldi mogło stanowić użyteczną wskazówkę dla jakiegoś premiera, który miałby jedną tekę na zbyciu... Koniec końców, senator przystał, zrezygnowany, na Esterę, sprowadził ją do Paryża. Paliła teraz świeczki w Notre-Dame des Champs na intencję długowieczności ministerstw, i tyle. Aurelian siedział jak na szpilkach. Dobre — te przechadzki z Pawłem Denis, z jakimś pierwszym lepszym... Że też musiał akurat... No, ale teraz jest już wyleczony. Mała prowincjuszka, której zachciało się Paryża... to wszystko... A swoją drogą niewiele brakowało, a byłby zawrócił sobie nią głowę... No, było, przeszło. Ciekawe tylko, że jeszcze nigdy dotąd nie zdarzyło mi się nic takiego. Pomyślał nagle, że to po prostu przez złość, że w głębi duszy jest zazdrosny. Zazdrosny, ja? Dobre sobie! Zaczął uśmiechać się do Blanchette. Potem przypomniał sobie, że lepiej nie uśmiechać się do niej za bardzo. W gruncie rzeczy najchętniej byłby sobie już poszedł. Trudno jednak żegnać się przy deserze. Kawę wypili w bibliotece. Pod pretekstem wypalenia cygara Edmund wyciągnął Leurtillois na taras. Patrzyli na dachy, wieżę Eiffla, na Inwalidów. Było dosyć chłodno. Niebo zawleczone, szare. — Którzy to Leurtillois? — zapytała Estera Blanchette. — Tylko jedną kostkę, jak zawsze... Ci od cykorii? — Nie. Cykoria to kuzyni, o wiele bogatsi. Ci to są Leurtillois-Debrest... włókiennictwo. — Ach, ci... myślałam, że to z tamtych... Włókiennictwo, cykoria, wszystko to północ... Chciałam ci coś powiedzieć, moja mała Blanchette... trochę za często spoglądasz na tego pana Leurtillois... Ćśś, ćśś, nie protestuj... Nie mam na myśli nic innego poza tym, co mówię... — Zapewniam mamusię, że to bardzo dziwna myśl z jej strony. — Ależ, moja droga, ja nie powiedziałam nic więcej... Zdarza się nieraz, w najlepszej wierze... a pewna jestem że jeśli o ciebie chodzi, tak jest właśnie... że trochę za często spoglądamy na jakiegoś mężczyznę. Mówię ci to, żebyś uważała na siebie. — Ależ, mamusiu! — Nie byłabym ci nawet nic mówiła, gdybyś miała spowiednika, ale ma nieszczęście jesteś religii reformowanej... — Och, nie wiem, czy tak znów na nieszczęście, mamusiu! — Tak, na nieszczęście, Blanchette... Dla nas, kobiet uczciwych, spowiednik to podpora... człowiek, z którym można pomówić... któremu można zawierzyć myśli dlatego tylko niebezpieczne, że nie mamy ich z kim podzielić... Ktoś, kto nas prowadzi, pomaga nam rozeznać się w sobie... Och, możesz się uśmiechać, moja mała, ale gdybyś wiedziała, ile kobiet spowiednikowi tylko zawdzięcza, że wypełniają swój obowiązek... — Dla mnie to nie jest obowiązek. — Blanchette sama zdziwiła się, jak nieprzekonywająco brzmią jej słowa, toteż dodała: — Bo ja kocham Edmunda. — Kiedy się ma dzieci, miłość do męża nie jest czymś nieodzownym. Jakkolwiek musi to być wielkie szczęście... Oczywiście, jeżeli z jednej i z drugiej strony istnieje miłość boża... Wyrzucam sobie często, że dałam ci syna, który w nic nie wierzy! Niewiele wprawdzie, moim zdaniem, można spodziewać się po waszych pastorach, wydaje mi się jednak, że i ty powinna byś częściej chodzić do kościoła... — Wie mamusia chyba, że chociaż moja religijność nie jest demonstracyjna... Każdy pojmuje te sprawy na swój sposób... jedni lubią je uzewnętrzniać... Według mnie, pewne uczucia zyskują na tym, jeżeli się z nimi nie obnosimy... — Herezje! Warto to ciągle siedzieć w Biblii, tak jak wy, jeżeli nawet tego nie wiecie, że Pana czcimy naprawdę tylko w miejscach świętych! Pani Barbentane odstawiła filiżankę, by przekonać się, jaki efekt wywarły jej słowa na synowej. Zobaczyła, że Blanchette patrzy na taras, i zmarszczyła brwi. Chociaż ostatecznie Edmund także był na tarasie. — Nie masz szczęścia, chłopie — mówił właśnie Edmund do Aureliana. Ten drgnął. — Co wy mi wszyscy powtarzacie to samo? — Wszyscy? — No tak, znaczy twoja żona. Nie rozumiem, o co wam chodzi. — Ach? Blanchette... Nie udawaj dziecka. Wiemy doskonale, że przyszedłeś, żeby zobaczyć Berenikę, i widzisz Blanchette... — Ależ to nie ma najmniejszego sensu! Przyszedłem, żeby zobaczyć się z wami, z tobą... przychodziłem także i wówczas, kiedy nie znałem jeszcze w ogóle twojej kuzynki... — Nie broń się... Nie widzę w tym nic złego. Wolę, żeby było tak, niż żebyś miał przychodzić na przykład dla Blanchette — zachichotał. — Chociaż, ostatecznie, Blanchette jest wolna... — Głupstwa pleciesz. Zostaw w spokoju twoją żonę. I twoją kuzynkę także. — Stawiasz je na równej płaszczyźnie. Nie powiem, żeby mnie to specjalnie uspokajało. — Co ciebie dziś ugryzło, Edmund? — Wiesz dobrze, że Blanchette ma do ciebie słabość... — Oszalałeś! Nie widzi na świecie nikogo poza tobą. A poza tym może byśmy tak zmienili temat, co? — Ależ nie, mój drogi, dlaczego! Wygląda tak, jakbyś się bronił! Niepotrzebnie, ja jestem zupełnie spokojny. Wiem dobrze, że Blanchette kocha tylko mnie, ale ma maleńką słabość do ciebie... i dlaczego by nie? Nie ma w tym nic złego. Co nie przeszkadza jednak, że przyszedłeś tu nie dla niej ani nie dla mnie dzisiaj... tylko dla Bereniki... a tu Bereniki nie ma! Pech, cóż chcesz! — Jesteś okropny! — Przyznaj, że ci się podoba... — Twoja żona? Bardzo. — Ależ nie, głuptasie, Berenika... — Przepraszam cię bardzo, mój drogi, że tak się wynoszę, nie dokończywszy nawet cygara... ale jestem umówiony... nie chciałbym, żeby na mnie czekano... — Dobrze, dobrze... Idź, donżuanie! W każdym razie co do Bereniki, to będzie jej smutno.... — Nie bądź śmieszny. Pani Morel spędza dziś bardzo miłe przedpołudnie z Pawłem Denis... — I zazdrosny nawet? Paweł Denis... Ach, mój drogi, jeżeli tylko o Pawła Denis ci chodzi!... Weszli do biblioteki. Do babci przyprowadzono wnuczki. Małe, które śmiały się i gaworzyły, znieruchomiały na widok Aureliana. — Powiedzcie panu dzień dobry... Leurtillois zaczął się od razu żegnać. — Już? — wykrzyknęła Blanchette, ale urwała. — Napotkała wzrok teściowej. — Zejdę z tobą — powiedział Edmund. — Muszę wpaść do biura. Na schodach, innym zupełnie tonem, podjął przerwaną rozmowę: — Słuchaj, poważnie... Ponieważ Berenika ci się podoba... to w razie czego... możesz liczyć na mnie... Aurelian, który schodził pierwszy, odwrócił się. Nie do wiary! Ostatecznie, co tak zależy ci na tym, żeby uczęstować mnie swoją kuzynką? — Nie zależy mi... ale skoro ona ci się podoba... Zostaw tę dyskrecję i to udawanie Bóg wie czego! Ja cię znam, mój drogi. Już w okopach byłeś taki... No, więc jeżeli chcesz koniecznie wiedzieć, sprawy mają się tak, że lubię Berenikę, a nie lubię jej męża... kiedyś ci opowiem... ona ma w końcu prawo do paru przyjemnych chwil... a z tobą to rzecz bez znaczenia... Te ostatnie słowa były Aurelianowi w najwyższym stopniu niemiłe. Milczał przez chwilę, a potem, nie patrząc na Edmunda: — Tak ci się zdaje? — Co? Ach, tak? Uraziłem cię? Wiem, jak zachowujesz się wobec kobiet... Bardzo mi się to u ciebie podoba... I znów milczenie; Edmund rozważał coś w myśli i po chwili dorzucił: — Chyba, że gruntownie się mylę... Pożegnali się obaj zamyśleni, Edmund za kierownicą swego dużego wozu, Aurelian w swoim samochodziku. XVIII Panna Zuza przesunęła wałek, podniosła oczy znad maszyny i westchnęła. Nigdy nie uda jej się zwrócić na siebie uwagi pana Arnaud. Inne maszyny stukały za kontuarem. Pan Simoneau w jasnopopielatym garniturze, ze swym burbońskim nosem, spiczastą bródką, pokaźnym brzuchem i łysiną przyniósł właśnie listy do przepisania, do pana Le Beaudouin. Trzy czy cztery osoby czekały w sali. Zanosiło się na śnieg; przy tej ćmie zimowej trzeba będzie od samego rana palić światło. Ulica Pillet-Will jest wąska. — Szef jest? — zapytał Adrian Arnaud, pana Simoneau, oczywiście. Skądże miałby pytać o to maszynistki! Czyż Simoneau nie był sekretarzem szefa i czymś więcej niż sekretarzem, człowiekiem zaufanym, który miał prawo podpisu... Od trzydziestu pięciu lat w firmie... Jeszcze kiedy się nazywała „Immobiliere du Maroc". Sekretarz starego pana Quesnel. Spadek po nim, można powiedzieć. Simoneau spojrzał na pana Arnaud z namysłem, jakiego wymagała sytuacja. Gdyby odpowiedział „tak" nie wiedząc, czy pan Barbentane chce przyjąć pana Arnaud, mogłoby go to kosztować posadę, ale ostatecznie miał trzy córki i żonę. Najważniejsza — te trzy córki. Pan Arnaud był nie tylko współpracownikiem, ale i przyjacielem szefa. — Zobaczę — powiedział. Adrian wzruszył ramionami z pewną niecierpliwością, zaś uroczysty starszy pan zniknął za drzwiami gabinetu dyrektora. On także, Adrian, siedział tu kiedyś za kontuarem. Nie było takiej roboty, której by nie znał w „Immobiliere-Taxis". Edmund kazał mu wszystkiego popróbować. Dobrze i tak, że trafił tutaj — cóż mógł robić po plajcie ojcowskiego przedsiębiorstwa, za cały majątek posiadając jedynie galony porucznika rezerwy, na własność czasową, i swoje trzy palmy za waleczność, po demobilizacji? Trzeba przyznać, że Edmund chciał, żeby Adrian poznał budę od A do Z. I nie tylko budę; najpierw zaczął od taksówek, był nadzorcą w garażach, pracował w warsztatach naprawczych. Potem w „Immobiliere"... Aż wreszcie wpadł na ten pomysł. Simoneau daje mu znak, żeby wszedł. Panna Zuza odprowadziła pana Arnaud wzrokiem. Ach, piękny mężczyzna! Średniego wzrostu, dobrze zbudowany. Postawa oficera. Włosy ciemne, kręcone, krótko ścięte po bokach. Od razu widać, że to nie jest byle kto; twarz o długim nosie, oczy małe i czarne, blisko osadzone. Nic nie szkodzi, że na policzkach pojawiły się już, przedwcześnie, czerwone plamy. Ludzie wyśmiewali się, że idąc kręcił biodrami. Och, nie za wysoki. Atleta. Panna Zuza była stronnicza: właśnie to się jej w nim podobało. Pan Simoneau przeszedł między maszynistkami. — Panie Simoneau? — Co takiego, panno Zuzo? — Pan Arnaud nadal jest w „Nieruchomościach XVII dzielnicy"? — Ależ nie, skądże, panno Zuzo... On się zajmuje tą historią z benzyną, wie pani... Ach! Panna Zuza myślała o wąskim, przystrzyżonym wąsiku, który zawsze przyciągał jej wzrok ku górnej wardze pana Arnaud. On na pewno umie całować. Masz, pomyliłam się. Wzięła nową kalkę. Edmund pozostawił wszystko bez zmian w gabinecie teścia. Ten sam mahoń z mosiądzem. Szafa z filigranem. Zielone sukno na stole i lampy z orłami. Zachował to przede wszystkim jako dowód ciągłości interesów i własnej aktywności. Zachował też Simoneau, który zajmował się wszystkim, a wyglądał, jakby stanowił część biurowego urządzenia. To tylko legenda chciała, że Ouesnel wciągnął zięcia do interesów dla jego na tym polu umiejętności. „Immobiliere du Maroc" przekształciła się w „Immobilie-re-Taxis"; nowe filie wyrastały jak grzyby po deszczu, każda transakcja otwierała przed tymi panami dalsze dzielnice Paryża; dochody dawnego Towarzystwa Przejazdowego malały, rosły za to nowe wkłady, zazębiały się interesy rozmaitych przedsiębiorstw pośrednio lub bezpośrednio związanych z kręgiem rodzinnym Quesnelów, Wisnerów, Barbentane'ów, Schoelzerów. W tym to olbrzymim splocie przedsięwzięć finansowych, znajdującym swe przedłużenie w liniach autobusowych na terenie Langwedocji i Prowansji, w rumuńskiej nafcie, w terenach niedaleko Inwalidów i koło bramy Clignancourt, w pobliżu Trocadero i w Vincennes, powiązanym z kauczukiem w cieśninie Malakka i z oponami holenderskimi, w tym splocie Adrian Arnaud pragnął usadowić się jakoś, wykroić sobie na przyszłość miejsce, jakiego zechce mu użyczyć szef, dawny kolega z lat dziecinnych, zupełnie tak samo jak niegdyś w Serianne-le-Vieux, kiedy proponował mu rewanżową partię w grze w kule... W tej chwili mogło się wydawać, że szef całkowicie pochłonięty jest załatwianiem spraw. Ta jego twarz ogorzała, skupiona, której blask niebieskich, głęboko osadzonych oczu nadawał wyraz skoncentrowamia myśli. Adrian spojrzał z zazdrością na marynarkę Barbentane'a. „Trochę już jednak łysieje szef" — pomyślał z satysfakcją. Gładkie włosy Edmunda układały się jakby w równe paski, spomiędzy których przezierała skóra. To nie znaczyło jeszcze łysieć. Na stole leżał stos bieżącej poczty. Widać było, że Barbentane nie tknął go nawet. Akurat dużo się w tym orientował! Ach, gdyby nie pan Simoneau!... Uścisnął rękę Adriana. Papierosa? Dziękuję. On sam palił. Adrian, jak zawsze, przystąpił wprost do rzeczy. Tamten był myślami gdzie indziej. To niemiłe tak mówić do kogoś, kto nas nie słucha. — To jest poważna sprawa, Edmund... Barbentane zdawał się otrząsać ze snu. — Słucham?... Przepraszam cię, ale nie uważałem bardzo… — Tego się właśnie boję... Jeżeli nie zechcesz zrozumieć, co mówię, wszystko pójdzie na marne... Wiesz, że Wisner nie zgodzi się, jeżeli go nie przyciśniesz... a Konsorcjum robi po swojemu... Ten klan Palmede'a... — Och, co może Palmede? — Właśnie... Ślepy jak inni. Wiesz dobrze, że gdzie tylko się dało, wetknął zięcia... do ,,Nieruchomości XVII dzielnicy", do Prowansalskiego Towarzystwa Przewozowego... Zresztą nie w tym rzecz. Jeżeli Konsorcjum odrzuci moją propozycję, cały rok roboty na nic... Wyrzucone pieniądze. Aż serce boli. — Jesteś nadzwyczajny... Przecież to nie twoje pieniądze. — Ale twoje i chodzi zresztą o przyszłość. Zrobiliśmy, co trzeba, w Towarzystwie Przejazdowym. Stacje są założone. Benzyna kupiona. Ale jeżeli inne towarzystwa nie przyjmą zasady... trzeba koniecznie uzyskać od nich, by wymogły na swoich szoferach, że benzynę kupują tylko u siebie w garażach, tak jak my... inaczej i u nas też się nie uda... Zauważ, wystarczy się chwilę zastanowić, korzyść jest oczywista: wszystka ta benzyna, którą spala się co dzień w Paryżu, w naszych wozach... Dlaczego mieliby ją kupować u byle kogo, a nie u nas? Zysk jest znaczny, a umyka im sprzed nosa i nam także... Jeżeli Konsorcjum się zgodzi, dostarczymy mu benzyny... Pojmujesz? Wygrywamy na obu frontach... System jest zresztą ten sam co nasza spółka z Wisnerem w sprawie zużycia wozów... odkupując taksówki od niego, zyskujemy na kupnie, ponieważ jesteśmy akcjonariuszami... Więc z benzyną... — W głowie mi się kręci... Ale co w tym wszystkim ma do roboty Palmede? — Nic innego nie robię, tylko właśnie usiłuję ci wytłumaczyć. Dowiedziałem się od zaufanego człowieka, od takiego pośrednika, który jest mi oddany, że Palmede podkupuje stacje benzynowe koło bram Paryża... Przy ulicy Malakoff, przy ulicy d'Orleans w zeszłym tygodniu... Rozumiesz? Więc można się obawiać... Edmund nie słuchał. Popadł w zadumę. Ta zajadłość Adriana. Co za dziwne powołanie miał ten chłopak! Był jeszcze niemal dzieckiem, jak dla fabrykanta czekolady, Barrela, organizował to robotnicze stowarzyszenie gimnastyczne. Chwytał się najdziwaczniejszych rzeczy przez samo tylko upodobanie do komenderowania... Gdyby ojciec Arnauda nie dał się przyłapać w czasie wojny na oszustwach w swoim bazarze w Serianne-le-Vieux, Adrian byłby odziedziczył przedsiębiorstwo i wszystko ustałoby się może jakoś. Lecz zrujnowany przez ojca, mając za sobą lata wojny, jakby lata normalnego życia, do którego był stworzony, trzydziestoletni Arnaud miał nieposkromiony apetyt... Jakże różnił się od Edmunda! Edmund czuł to. On doszedł do pieniędzy, do znaczenia drogą, która dla niego była najprostsza — przez kobiety. I najszybsza. Raz posiadłszy fortunę, miał tylko jedno pragnienie: zachować ją do końca. Nie znaczy to, by jego potrzeby były nieograniczone; w gruncie rzeczy Barbentane'owie żyli na bardzo skromnej stopie w porównaniu z tym, co mieli. Jakaż różnica między pałacykiem w parku Monceau, gdzie królował Quesnel, a tym skrawkiem domu w Passy, który zajmowali! I lokajów w liberii też, ostatecznie, nie mieli... Sześcioro służby tylko. Oczywiście, były jeszcze te dwie posiadłości... Domek myśliwski koło Liesse to był tylko domek myśliwski, tyle że ziemie, tereny łowieckie... ale to się nie liczy... Posiadłości to był dom w Biarritz i ten, pod który przeznaczyli niegdyś kawałek posesji na przylądku Antibes, obecnie dom Carlotty, który kosztował więcej, niż był wart... Byle to zachować, niczego więcej nie chciał... Gdyby tak przyszło mu znów się trudzić, żeby pomnożyć swe bogactwo! Do diabła! Pieniądze są tylko środkiem, by móc przestać myśleć o pieniądzach. Kiedy wznieść się na pewną wysokość, powietrze tam jest czyściejsze. Na cóż zanurzać się z powrotem w głębiny, gdzie w żałosnym trudzie innych, tych, którzy nie potrafili się wydźwignąć, pieniądz wypracowuje się dopiero. Na wysokościach Edmund nabył wreszcie prawo do uczuć ludzkich, do złożoności uczuć ludzkich, bardziej zagmatwanych, bardziej niezwykłych niż jakiekolwiek sprawy pieniądza. Gubił się w tych uczuciach, szamotał, oszołamiał nimi... Z jakąż zgrozą myślał o przeszłości, o swojej przeszłości studenckiej, kiedy zastanawiał się, co zrobić, żeby wyglądać przyzwoicie na przyjęciu, na którym czekała na niego kobieta, kobieta z brylantami... I ani grosza na taksówkę! Dzisiaj był panem wszystkich taksówek. Nie jeździł już nimi zresztą. Zwykli ludzie nie mają czasu poznawać własnego serca. Ani nawet nie pragną tego. Uwikłani w swoje malutkie rachunki, brudne obsesje ciułaczy. Czy Adrian był jeszcze w tym stadium? Zarabiał przecież dobrze, a oprócz tego korzystał pewno z niejednej okazji... Ale nie, Adrian Arnaud zostanie zawsze taki sam, nawet jak się już dochrapie... Wrodził się w ojca... Zawsze będzie chciał mieć więcej, jeszcze więcej... Wynalazłby pieniądz na nowo zamiast cisnąć go do stu diabłów... Śmieszny gatunek drapieżcy... Niebrzydki przy tym... Mógłby się dobrze ożenić... — Dlaczego ty się nie ożenisz, Adrian?... Tamten wydał się doprowadzony do ostateczności, ale się powściągnął: — Posłuchajże, Edmund, posłuchaj... ja ci mówię o Palmedzie... a ty... Edmund roześmiał się cicho: — No więc co, Palmede? — Po raz trzeci tłumaczę ci... Zaczął swoje od nowa. W gruncie rzeczy to są właśnie ludzie do wielkich interesów. „Wiedziałem, co robię, żem go wziął — powiedział sobie Edmund. — Rzecz w tym, że pracuje nie tylko dla siebie, ale i dla mnie. W jednych rękach fortuny się rozlatują, w innych tworzą... Ja jestem z tych, co przemieniają wszystko w obłoki." Edmund lubił tak myśleć. Znajdował w tym usprawiedliwienie. Cynizm jego młodych lat zelżał pod wpływem bogactwa. Z chęcią byłby zainteresował się także i tą historią ze stacjami benzynowymi. Ale głowę zaprzątniętą miał czym innym. Przypomniał sobie starego Quesnela, takiego, jakim go poznał. Jakże wydał mu się wtedy dziwny, ponieważ rozdwojony między interesy a życie prywatne zdawał się czasem gubić w jakimś trzecim świecie, zamkniętym wówczas dla Edmunda. Świecie prawdziwego bogactwa. Wewnętrznego. Edmund przypominał sobie zawsze ze zgrozą tę anegdotkę, którą opowiedział w jakiejś ze swoich książek Charles. Louis Philippe bodajże: zaprowadzony na jarmark jakiś malec, syn ubogich rodziców, marzy, by przejechać się na drewnianym koniu; ściska w garści dwa su, które ojciec dał mu na to, ale jest tak biedny w s o b i e, że nie może... Straszliwa historia! Z bogactwem jest tak samo: można mieć pieniędzy, ile się chce, rzecz w tym, by być bogatym w sobie. Edmund był bogaty w sobie. Mógł sobie pofolgować. Mógł stworzyć sobie inne troski. Wydobył się spod władzy przekleństwa boskiego: „W pocie czoła twego chleba pożywał będziesz." Kto nie zaznał tej dumy zwyciężywszy Boga, nawet jeżeli w Boga nie wierzy, ten nie jest w pełni mężczyzną. — W porządku, Adrian. Przygotujesz mi mały raporcik o całej tej sprawie i dasz go Simoneau... Ja powiem, co trzeba, w Konsorcjum... i niech Palmede nie spędza ci snu z powiek! xix Po wyjściu Adriana Edmund próbował przeglądać pocztę. Wszystko mu się plątało. Trzy razy wracał do tego samego listu Towarzystwa Ubezpieczeń, z którym ,,Immobiliere-Taxis" miała spór o jakiś teren w centrum Paryża. Własne życie tańczyło mu przed oczami. Zjawienie się kolegi z lat dziecinnych, a może i myśli, jakie naszły go przy śniadaniu, wszystko skłaniało ku melancholii nie dającej się pogodzić z interesami. To musi być prawdopodobnie rzecz niezdrowa, anormalna dla mężczyzny młodego, w pełni sił i żywotności, że osiągnął już wszystko, czego pragnął, wszystko, czego zdolny był pragnąć. Przypomniał sobie tę swoją zajadłość niegdyś, wobec cudzego bogactwa, zbytku, kobiet, biżuterii. Żałował tej zajadłości. Gwałtowność własnych uczuć zaskakiwała go wówczas niekiedy. Ponosiły go tak niespodziewanie. Przypominał sobie. Przypominał sobie tę kobietę w jego hotelowym studenckim pokoju któregoś wieczora, kobietę na tyle nieostrożną, że wzięła ze sobą brylanty, i własny impuls, tę nagłą falę gorąca, która się w nim podniosła, tę chęć, by udusić tamtą kobietę. Od czego to zależy, że ześlizgujemy się w zbrodnię? Więc jak w końcu wygląda ta sprawa? Trudności z radą miejską Paryża... — Simoneau! Zadzwonił. Biała bródka, burboński nos, łysa czaszka i brzuch sekretarza ukazały się w drzwiach. — O co, Simoneau, ostatecznie tu chodzi? Przez chwilę Barbentane starał się podążać za biegiem wyjaśnień. Później rzecz cała przyjęła z powrotem charakter bardziej ogólny. Kłody rzucane im pod nogi w związku z zezwoleniem na budowę, serwituty, jakich domagało się miasto, cała procedura ukrywania otrzymanych już uprzednio od drugiej strony łapówek, walka klanów, konkurencja, wszystko to wpisywało się w narażającą zadumę Edmunda jak filigran kłamstwa, który jest na dnie wszelakiej pewności. Przekonani jesteśmy o swoim zwycięstwie, o posiadaniu. Wszyscy naokoło są o tym przekonani. I nagle my, my sami doznajemy głębokiego uczucia, że ani nie zwyciężyliśmy, ani nie posiadamy. Wróg, nieprzyjaciel, którym jest nie tylko jakiś określony człowiek, społeczeństwo zasobnych, lecz siła filozoficzna, chroni się w samym sercu własnej porażki. Podnosi głowę w tym, co uważaliśmy za ujarzmione. Posiadać... Jakież złudzenie! Dobra topnieją w trzymających je rękach. Tajemnica złota, ziem, kobiet. Właśnie wtedy, gdy zdaje się, że trzymamy mocno, owo niby trzymane zaczyna się wymykać... — Dobrze, Simoneau, niech pan przygotuje odpowiedź tak, jak to pan przedstawił... wydaje mi się to bardzo zręczne, bardzo słuszne... W gruncie rzeczy powinien był pan zostać człowiekiem interesów... Byłby pan dzisiaj bogaty... Ja podpiszę... Odsunął listy. Lekko pochylony, nieczuły na pochwały, Simoneau czekał na dalsze polecenia. Zapadło milczenie. Edmund myślał o Blanchette z pewną irytacją. Z biegiem lat czuł, że ma w niej coraz większego wroga. Każdego rozśmieszyłby ten pomysł. Ta kobieta, tak niedwuznacznie zakochana w mężu, która wszystko potrafiła przezwyciężyć, byle być jego i tylko jego... Oczywiście. Lecz wróg w niej umacniał się. Były niby dzieci, życie, Cnota. Ale jeżeli o to chodzi, można się mylić. Jest właściwością mężów nie widzieć niczego... Pod tym względem dość mało przypominam męża. — Simoneau! — Słucham pana? — Czy może pan oddać mi przysługę? Niech pan zadzwoni do mnie do domu... Tak, bardzo pana proszę... Niech pan nie mówi, że to ja... Niech pan zapyta, czy jest pani Barbentane... — Ale jeżeli mnie zapytają... — Niech pan powie, że wyszedłem przed pół godziną i że mnie pan szuka... Simoneau nie usiłował zrozumieć. To nie była jego sprawa. Zresztą pani Barbentane nie było w domu. Wyszła zaraz po wyjściu pana... Edmund odprawił Simoneau. Czego to dowodziło? Nie miało zresztą niczego dowodzić. Pomyślał o innych kobietach, o wszystkich innych kobietach. Te godziny popołudniowe zawsze ciążą. Gdyby to była wiosna, wyszedłby przejść się po bulwarach. Musnął wspomnieniem znajome domy, ciepłą atmosferę korytarzy, kobiety, które się tam widzi. Zadumał się trochę błądząc myślą od Ternes do Montmartru, od dzielnicy Lorette do Palais-Royal. Niedaleko Madeleine... Umiał jeszcze być kochany dla samego siebie. Nigdzie indziej miłość nie mogła objawić się w sposób bardziej bezsporny, bardziej elegancki, jak to sobie formułował, niż tu, gdzie nie wchodząc w rachubę odżywała jako niespodzianka. Jedyny pewny hołd, jaki może spotkać mężczyznę, to hołd ze strony prostytutki, która odmawia wzięcia pieniędzy. To nie pozostawia wątpliwości. Kiedy znalazł się w samochodzie i wymanewrował wreszcie z tej przeklętej Pillet-Will, zawsze tak zatłoczonej, nie bardzo wiedział, dokąd jechać. Było zimno i ciemno; zapalały się latarnie. Ulicą Lafayette ruszył w stronę Opery, jak po zboczu, które nas ciągnie. Dojrzał w przelocie jakąś witrynę z, nowoczesnym malarstwem; to przywiodło mu na myśl Pawła Denis i teraz szedł dalej śladami tej myśli. Po kiego licha ta smarkula Berenika szwenda się z tym chłopakiem? To jej rzecz, pewnie. Ale cała ta bohema... Oni uwielbiają skandale. Jeżeli mogą skompromitować kobietę, to dla nich gratka. Oczywiście, Lucjan o niczym by się nie dowiedział, jest za daleko, ale czasem traf chce... Nie mówiąc o tym, że jak taki bubek w rodzaju Pawła Denis wbije sobie do głowy, że to chodzi o wielką miłość... Durnie... Prowadził go przede wszystkim sam ruch na jezdni. Omijał miejsca zatłoczone, sam dobrze nie wiedząc, dokąd jedzie. I znalazł się na ulicy des Belles-Feuilles. Zatrzymał woź przed domem Mary de Perseval, dość zaskoczony własnym podświadomym działaniem: „Przydałby mi się psychoanalityk" — mruknął dość ironicznie. Uspokoił się, że to nie omyłka i że nie żaden nawrót. W porządku, powiem jej, żeby uważała na swojego poetę. Niech zna moje dobre serce. Ona się starzeje, ta poczciwa Mary. xx Pani de Perseval miała gości. Zaraz od progu Edmund usłyszał fortepian. Paweł Denis bawił się w wariacje na temat Manuela de Falli i melodii z Phi-Phi. Paliły się lampy, było jednak w ogólnym nastroju coś takiego, co mówiło, że towarzystwo zebrało się tu, gdy było jeszcze jasno, i dopiero dość późno przystało na sztuczne światło lamp. Pokój zadymiony, na stołach szklanki i w tej atmosferze pewnej zażyłości Barbentane poczuł się dotkliwie i od razu intruzem. Nikt go tu nie czekał. Toczyła się rozmowa, którą ci ludzie chcieli prowadzić dalej, jakieś historie nie dokończone, przerwane dla tej czy innej dygresji; tych parę godzin spędzonych wspólnie, w cichym porozumieniu, gwarantowało, że je dokończą, tymczasem jednak nagłe zjawienie się obcego psuło wszystko... Nie było tak wiele osób. Oprócz pianisty jeszcze trzy: Mary, Berenika i malarz Zamora. Zwrócili się w stronę wchodzącego Edmunda, Zamora urwał w połowie zdania, Paweł Denis uniósł się tylko, by zobaczyć, kto przyszedł, i grał dalej, a Berenika zerwała się, by ucałować kuzyna. — Och, Edmundzie, co za cudowny dzień miałam dzisiaj! Wyobraź sobie... przed południem pan Denis zabrał mnie do Picassa... tak, do Picassa... Widziałam jego obrazy, jego mieszkanie, takie śmieszne... co za uroczy człowiek! A później Paweł przywiózł mnie na śniadanie do pani de Perseval... — Do Mary — wtrąciła Mary. — Do Mary — towarzyszyła temu najwdzięczniejsza mimika Bereniki, która, z ręką na ramieniu kuzyna, lekkim półobrotem wskazywała osoby, o których mówiła, jakby chciała je przedstawić — a u Mary, która nie odprawiła mnie od drzwi, był pan Zamora, który nam opowiada różne historie, ale mówię ci, jak opowiada! Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak umiał opowiadać! _ Widzę, że bawimy się dobrze — powiedział Edmund całując rękę pani domu. — Jak się panu podoba moja ku-zyneczka? (To do Zamory.) — Pani Morel i ja jesteśmy już parą przyjaciół. Parą we troje... — Ta galanteria adresowana była do pani de Perseval i towarzyszył jej jak najbardziej hiszpański błysk w czarnych oczach grubaska. Ruchy jego dłoni były zeszłowieczne, a króciutki śmiech był drwiną z siebie samego, z tego, co powiedział, z rozmówcy, i wszystko podawał w wątpliwość. — We czworo! — wykrzyknął Paweł Denis zza fortepianu. — To pan tam jeszcze jest? — powiedziała Mary. — Myślałam, że pan już całkiem wsiąkł w te swoje ósemki. — A zazdrość, Mary, to co? — On jest zazdrosny? — zawołał Zamora. — O kogo? — Wiesz — zwierzała się Berenika kuzynowi — pan Zamora chce zrobić mój portret... — Twój portret? W postaci karburatora? Ja na twoim miejscu nie byłbym zupełnie spokojny... — Niemądry jest pan, Edziu — zaprotestowała Mary. — Nie widział pan może głów kobiecych malowanych przez Zamorę... — A jakże. Ale to były wyłącznie Bretonki, mam wrażenie... — Nie mógł pan lepiej trafić — odparł Zamora kwaśno-słodkim tonem. — Pani Morel ma szczególną budowę czaszki. Jest dla mnie zupełnie wystarczająco bretońska. A poza tym moja epoka bretońska zaczyna się rozciągać... W tych dniach urządzam wystawę... Mam nadzieję, że przyjdą państwo na wernisaż... Berenika była zachwycona, że będzie miała swój portret. I że malarz tyle jej poświęca uwagi. Nie mogła wiedzieć, że chce sportretować kobietę, która była tego rana u Picassa. Ani że jeżeli tak błyszczał w rozmowie, to po to, żeby przesłonić jej Picassa. Nie udało mu się to całkowicie. — Och, żebyś wiedział, co on ma u siebie, Picasso! — A jakże — wtrącił Zamora — doskonałego Celnika Rousseau. Nie spostrzegając perfidii tego pchnięcia Berenika ciągnęła: — Wszędzie pełno obrazów... odwracasz arlekina, gitara... jedne wspanialsze od drugich... te zadziwiające grube kobiety... Jeden portret był nie dokończony, jego żony, zdaje mi się... A propos portretów Zamora wyjaśnił, że pani Morel wydaje mu się bardzo interesująca, ponieważ ma oczy kradzione, oczy, które należały do jakiejś inne twarzy, tak że malując ją, będzie miał przed sobą dwa modele, ten widoczny i ten niewidoczny; namaluje ją z oczami otwartymi i zamkniętymi zarazem, by można było zobaczyć obie istoty, które walczą w jej twarzy, zależnie od ruchu powiek... — No, to będzie coś ślicznego — mruknął Edmund półgłosem. Zamora bawił go, ale jego malarstwa nie lubił. Paweł Denis znużył się wreszcie graniem Otella Verdiego, czym miał dowieść, że jest wcieleniem zazdrości; a także dla Zamory, którego znał dość dobrze. — Niechże pan opowie, jak to było z Cocteau... Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Zamora był w doskonałych stosunkach z Cocteau, nie tak jak Paweł Denis... ale nikt nie potrafił lepiej się nad nim pastwić, naśladować go... Berenika śmiała się z całego serca. Dzieci lubią przedstawienia. — Przekąsi pan coś, Edziu? Pani de Perseval pociągnęła go w stronę jadalni. Edmund udał, że wita się z drewnianym Murzynem stojącym przy drzwiach, a kiedy Mary nalała mu whisky, powiedział wskazując gorsy na ścianie: — Zawsze chciałem się pani o to zapytać, droga Mary... Jak pani to robi? Kiedy się zbrudzą, czyści pani te koszule chlebem? — Głuptas! Zdejmuje się je po prostu i oddaje do praczki... Mam dwie zmiany. Moja jadalnia zmienia koszule jak pan... Wziął trochę lodów. — Wie pani co, Mary... dobrze byłoby, gdyby miała pani trochę oko... Paweł Denis i moja kuzynka... — Co? Bredzi pan. — Dwoje takich młodych... cały dzień razem... — U Picassa, mój drogi... a potem nie miał nic pilniejszego, jak przywieźć ją do mnie... umierała z chęci poznania Zamory po tym wszystkim, co mały jej o nim naopowiadał... — Ten ze swoimi Bretonkami... Dlaczego Bretonki... kiedy jest się Hiszpanem w dodatku! — A nie zastanawiał się pan, dlaczego Gauguin malował Tahitanki? Bretonki zresztą też. — Gauguin, Gauguin... Na pani miejscu nie byłbym taki zupełnie spokojny. — Mój drogi, Pawłowi Denis bardzo jest dobrze tak, jak jest. Nie jest we mnie zakochany. Ale znajomość ze mną mu pochlebia. A poza tym ma tu dom, prawie co dzień przychodzi na śniadanie, biorę go do teatru... Bylem tylko nie sprzeciwiała się, gdy mówi, że Jan Fryderyk Sicre to geniusz... Nie ma temperamentu demonicznego... jak pan... — (Lekki ukłon Edmunda.) — Ale czemuż to zawdzięczam zaszczyt dzisiejszych odwiedzin? — Chciałem pomówić z panią, Mary... ale te pani skojarzenia! — Znam cię, piękna maseczko! Nic poważnego? — Nic... to znaczy... — Strasznie się pan zrobił dziwny ostatnio. Muszę się przyznać, że zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi z tą kuzyneczką (jest naprawdę urocza)... Szuka pan dla niej kochanka, a potem ją pan śledzi... no bo, ostatecznie, ta niespodziewana wizyta u mnie... uwagi na temat Pawła... — Te uwagi były dla pani. A poza tym, czy ja mogłem wiedzieć, że zastanę tu Berenikę? — Tere-fere... Wzruszona jestem względami, jakie mi pan okazuje, mój drogi, ale wiem, co o nich myśleć... Co mnie zbija z tropu, Edziu, to to, że nie wiem, kogo pan ma w głowie w tym sezonie... Cśś, niech mi pan nie przerywa! Znamy się, znamy się! Zawsze jakaś kobieta w zanadrzu. To pan znika... To znów się pokazuje... piskorz... ale w każdym razie wiadomo, ma pan kogoś, zachowuje się pan jak mężczyzna, który ma kogoś, i kiedy pan kłamie, to znaczy, że musi pan kłamać... Tymczasem od jakiegoś czasu... — Co, od jakiegoś czasu? — Kłamie pan z przyczyn niezrozumiałych. Tak, tak. Jakby się pan nie mógł bez tego obejść. I wcale nie po to, żeby uratować honor jakiejś damy czy też ukryć, jak spędził pan czas... Nie widuje się pana tam, gdzie nie powinno pana być... Nabrał pan nagle wyglądu człowieka żonatego... Naprawdę, mój drogi, niepokoi mnie pan... — Może się pani śmiać i ostrzyć sobie na mnie język, proszę bardzo. Oczywiście, że jestem człowiekiem żonatym. — I takim, co nie zdradza żony? — I takim, co nie zdradza żony. — I to mnie będzie pan opowiadał takie rzeczy? Od kiedy ta wierność? Od tygodnia... od dwóch tygodni... dłużej? Niemożliwe! Co się panu stało? Zakochał się pan w swojej żonie? How smart( Bardzo sprytne!) — Nie, Mary, nie zakochałem się w mojej żonie... Jestem o nią zazdrosny, to o wiele gorzej... Piorun z jasnego — pośród gorsów w jadalni — nieba nie zrobiłby większego wrażenia. Pani de Perseval spojrzała na Edmunda z osłupieniem: — Pan zwariował, mój drogi! Zazdrosny o Blanchette? O tę świętą? O tę świętą, która kona powolutku z miłości do pana? Upadł pan na głowę! Niech pan będzie cicho. Ja wiem, co mówię. Ani za siebie, ani za pana nie odpowiadam. Ale za Blanchette! Coś takiego! — Tak, ja też sobie mówię, że to nie ma sensu. Ale tak jest. Czuję, jak mi się wyślizguje. Nie wiem, co się w niej dzieje. Rozumie pani, to jest tak, jakby mnie ugodzono w samo serce mego spokoju. Nasze życie opiera się na całym szeregu rzeczy, które nie podlegają dyskusji. Moje stosunki z Blanchette... Mary patrzyła na niego oszołomiona. Położyła mu dłoń na czole, jakby chciała koniecznie sprawdzić, czy nie ma gorączki. — Edziu, jeżeli pan nie bredzi, to w takim razie stara się pan ukryć coś przede mną za tą nieprawdopodobną historyjką... A skąd znów pani Morel w tym wszystkim? Nie jest pan w niej przecież zakochany... dysponuje pan nią na korzyść pana Leurtillois... Robi się pan dla mnie zbyt skomplikowany. — A propos Leurtillois, Mary, gra pani ze mną podwójną grę... Ja proszę, żeby mi pani pomogła, a pani co robi? Łapie pani Aureliana dla siebie... Ja też mam dobre oko, moja droga... — A jeżeli on mi się podoba, ten pański Aurelian? Może pan być zresztą spokojny, to już skończone, z jego strony... — Co wy w końcu wszystkie widzicie w tym chłopaku? Powiedział to tak gwałtownie, z taką pasją, że wszystko rozjaśniło się nagle dla pani de Perseval. — Ach — odezwała się — rozumiem: to o Aureliana jest pan zazdrosny... Wzruszył ramionami. — Plecie pani głupstwa. Wie pani dobrze, jak to jest. My, mężczyźni, nie możemy nigdy zrozumieć, dlaczego jakiś inny ma powodzenie... W drzwiach ukazał się Paweł Denis ze zmarszczonymi brwiami. — Dajcie spokój, te wasze szepty robią się już nieprzyzwoite! Zapomniał pan, że jest tu pańska kuzynka, panie Barbentane... Chciałaby, żeby odwiózł ją pan do domu... xxi Mokry śnieg roztapiał się na tłustych od brudu chodnikach. Aurelian zatrzymał samochód na ulicy Oberkampf, już przy samych bulwarach zewnętrznych. Ta część Paryża, ze swymi żałosnymi sklepikami, melancholią wystaw, domami okrytymi trądem, zhańbionymi przez reklamy tak stare, że się ich już nie dostrzega, ściska serce ludziom przyzwyczajonym do dzielnic zachodnich, do eleganckiego serca stolicy. Nie ma w sobie romantyzmu Marais, wspomnień historycznych dzielnicy Saint-Honore, liryzmu placu des Victoires. Nie ma nic, o co można by zaczepić myślą. Nic tutaj nie jest niczego pomnikiem, mimo że przecież w konwulsjach dziejów i miasta musiały zachodzić tu jakieś wydarzenia. Ale ponieważ w pamięci zostaje tylko to, co zachodzi w wielkich rodzinach, te ulice zamieszkałe przez pospólstwo nie dały żadnej pożywki legendzie. Tak, jeżeli mają jakiś swój sekret, to bardzo utajony, bardzo niedostępny. Słowem, taki, od którego innym ludziom bije tutaj serce. Wejście do basenu miejskiego znajdowało się w głębi mrocznej kiszki, gdzie do wieczora drzemały kubły ze śmieciami. W owym czasie bardzo mało było jeszcze basenów w Paryżu. Les Tourelles nie było jeszcze otwarte. Poza ulicą de Chazel i Claridgen, w dzielnicach najgęściej zaludnionych, istniało zaledwie parę basenów. Mimo ich szczupłej powierzchni Aurelian wolał je jednak od misek dla wytwornego towarzystwa, podejrzanych przez swą czystość. Tutaj tabliczka: „Przed wejściem do wody należy wziąć prysznic", ustanawiała nieubłagane prawo niemożliwe do narzucenia tej publiczności, co do której nie wolno było wątpić, że posiada własną łazienkę. Wąski balkon otoczony drewnianymi kabinami pomalowanymi na kolor rdzawy pełen był ludzi, którzy jeśli przychodzili tutaj, to dlatego że lubili kąpać się i pływać, a nie po to, by dobijać targów kontynuowanych później w barze, w peniuarach, w towarzystwie wymalowanych kobiet i niewyraźnych mężczyzn, gdzie naszyjniki z pereł sąsiadowały z amerykańskimi trykotami. Tutaj, poza jednym czy dwoma grubasami, którzy wypożyczyli w kasie trykoty w prążki, reszta publiczności kąpała się w białych majteczkach kąpielowych lub w malutkich slipkach, które można było dostać przy wejściu. Napełniony wodą zieloną, dość czystą, dobrze oświetlony, basen miał z boku poprzeczną odnogę, płytką, przeznaczoną dla dzieci i dla osób nie umiejących pływać. Woda była lekko podgrzewana, w powietrzu unosiło się trochę pary. Nadzorca pływalni, rudy, o płaskiej twarzy, włosach krótko przystrzyżonych, barczysty i muskularny, owłosiony na piersiach, pilnował, powłócząc drewnianymi chodakami, skoczków rozbryzgujących wodę. Oprócz tych, co odpoczywali przed kabinami, jedni stojąc inni siedząc na ziemi, rękami objąwszy kolana, kąpało się jakichś dwanaście osób. Młodzież tej dzielnicy, po pracy w warsztatach, w fabrykach. Chłopcy dobrze zbudowani, głośni, skłonni do śmiechu. Niscy, grubi, wysocy. Mokre włosy opadały im na czoło. Niektórzy przytrzymane je mieli gumką. Ci, co nurkowali, byli w czepkach. Ciemno- i jasnowłosi, wszyscy podobni do siebie w wodzie i odzyskujący cechy indywidualne, dopiero gdy wychodzili na żelazne drabinki. Twarze zdrowe, zabawnie pospolite, lekko jeszcze tylko naznaczone przez życie. Zęby często jednak zepsute; blizny na ramionach, na dłoniach, brak jakiegoś palca lub jego części. Szczegóły świadczyły o biedzie, lecz ogólny widok mówił tylko o sile i sprawności. Długonogi i długoręki Aurelian z trudem rozebrał się w wąskiej szatni, nie wiedząc, jak zawsze, gdzie co powiesić, speszony myślą o portfelu, z racji małej wywieszki: „Za przedmioty nie złożone w kasie zakład nie odpowiada"... Jakby to sprawiało przyjemność zwracać na siebie uwagę deponowaniem portfelu. Zresztą ci ludzie są uczciwi... bardziej w każdym razie uczciwi niż w... Głupio tylko, że wybrał się tutaj z perłą w krawacie. Wpiął ją pod klapę marynarki, skarpetki wepchnął każdą do właściwego buta, żeby nie musieć potem szukać przy ubieraniu. W kąpielowych majteczkach marszczonych w pasie Aurelian poczuł się bardziej nagi, niż gdyby był goły. Kiedy pchnął drzwi i wydobył z drewnianej skrzynki swą postać kościstą i poznaczoną sznurami mięśni, zerknął z dezaprobatą na włosy na nogach, sprawdził wzrokiem, że stopy noszą lekkie ślady obuwia, i stwierdził, że mężczyźni po drugiej stronie basenu, vis a vis, nie bawili się na ogół w taką wstydliwość: rozbierali się przy drzwiach otwartych, gawędzili w koszulach tylko, wycierali nogi świecąc od dołu golizną. Zawstydził się trochę hipokryzji obyczajów, jakie przynosi tu ze sobą z innego świata, swego braku prostoty. Porównał się z innymi z pewną nieśmiałością. Nie licząc dwóch gości, dość tęgich i już łysych, należał do najstarszych. Przychodził tu nie po raz pierwszy, był tu nie dalej jak przedwczoraj, zawsze jednak odnajdywał na nowo to tajone przeświadczenie, że znalazł się w cudzym świecie, tę anonimowość społeczną, którą lubił i która ożywiała w nim pewne uśpione uczucia, związane z wojną. Wtedy również czasem doznawał pomiędzy ludźmi tej przyjemności, tego zadowolenia co teraz: że, nie zauważony przez nikogo, dostał się tam, gdzie być nie miał prawa, że nie różni się niczym od tych ludzi tak zazwyczaj odległych, tajemniczych, jemu niedostępnych. Nagość powtarzała cud munduru. Czuł to, co w odwrotnym sensie wyobrażamy sobie, że mógłby odczuwać człowiek prosty, gdyby znalazł się nagle w towarzystwie wybranym, eleganckim, bogatym, olśniewającym... Pomyśleć, że on miał to uczucie pod Verdun! Nie była to sprawa samego tylko munduru — tam była ziemia, tak jak tu była woda. Woda. Wszedł pod prysznic. Po siatce, na której stał, pływał kawałek mydła. Człowiek nigdy nie potrafi od razu wyregulować tego interesu, albo leci ukrop, albo lodowato zimna. Nadzorca zerkał na niego spod oka. Aurelian wyszorował się starannie. Woda... Pod siekącym deszczem, którego temperatura się wyrównała, wsłuchiwał się w śpiew wody. Dlaczego wszystko, co wiązało się z wodą, miało dla niego ten urok, tę poezję? Woda... Zanurzył się. Lubił otwierać oczy w wodzie i wypływając znowu dawać nurka, jak delfin. To niesłychane, w samym Paryżu, ta pieszczota, ten dotyk wody. Woda! Woda! Nabrało mu się do uszu, wytrząsnął ją. Cud samotności: tutaj, w tej żabiej kałuży, gdzie dwóch malców goniło się pokrzykując i chwytało za nogi, za głowę, czuł się prawdziwie, zupełnie sam, bardziej sam niż w tym mieszkaniu na czubku wyspy, kiedy otwierał okno na drzewa, rzekę i tę obsesję topielców niesionych przez Sekwanę. Robił deskę długo, kierował tylko nogami i zawracał ruchem bioder, kiedy dopływał już do końca tego zielonego ogrodu samotności. Przymykając oczy stwarzał sobie złudzenie bezmiaru. Poprzednim razem przyszedł rzucić się do tej letniej wody po to, by uciec przed obrazem Bereniki, lecz odnalazł go tu, natrętny i nie dający się przesłonić. Poddał jej się, zwyciężony. Berenika zespolona z pieszczotą wody, ze zwinnością poruszań, z tą samotną intymnością jego ciała obnażonego, z tym lenistwem i wysiłkiem jednocześnie, z całym tym cudem zadumy i ruchu. Tym razem przyszedł tu z myślą, że znów ją odnajdzie, że odnajdzie Berenikę prawdziwszą niż ta, która przechadza się z Pawłem Denis, Berenikę, z którą był tu umówiony. Bardzo szybko poczuł jej obecność, jej całkowitą obecność ze snu. Przewrócił się, płynąc, na drugi bok, jak w łóżku, kiedy się śpi z kobietą; i w tym obrocie ciała mężczyzny i obrazu kobiety obraz zachował się jak kobieta, podświadomie dostosowując pozycję do pozycji śpiącego. To wyobrażenie Bereniki i nie tylko jej twarzy, twarzy o zamkniętych oczach, tak mu drogiej, bardziej realnej niż ta druga, lecz Bereniki całej upajało Aureliana poczuciem siły, nakłaniało do wysiłku mięśni, i zaczął płynąć crawlem gwałtownym, niepohamowanym, tak że ledwo wymijał towarzyszy kąpieli. Cóż jest złego w tym, że mężczyzna młody, myśląc o młodej kobiecie, wyobraża ją sobie całą i nagą jak on sam? Nic, z pewnością. Ale jednak Aureliana piekło to żywym ogniem i tylko szybkości crawla zawdzięczał, że nie wyrzucał sobie, iż to robi. Żeby płynąć jeszcze szybciej, popróbował innego stylu, który pokazywano mu w Salonikach... Później w szczęśliwym znużeniu rozluźnił nagle mięśnie i bezwładny, jak unoszone przez wodę szczątki, schwycił się poręczy żelaznych schodków. Miał wodę w oczach, w nosie. Parskał. — Co to za nowa kombinacja, bracie? — odezwał się jakiś głos nad nim. Chłopak miał może dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery lata, stał na schodkach wsparty pod boki. Krzepki, niezbyt wysoki, ale mocno zbudowany. Nogi owłosione, ale na piersiach goło; bary mężczyzny wyższego o głowę. Ręce olbrzymie. Facjata miła, wesoła, włosy jasne, lśniące jeszcze od brylantyny, nos krótki, rozpłaszczony, usta trochę zbakierowane, szczęki ekwilibrysty, a pod skórą policzków wypukłe pręgi mięśni. Na lewym przedramieniu tatuaż niebieskoróżowy, dość nikły, róża wiatrów... — Przyglądałem ci się, jak płynąłeś — podjął. — Pierwszy raz widzę coś takiego. Jakeś ty to robił nogami? Nie bardzo się mogłem pokapować... Aurelian odsapnął trochę i wyjaśnił: — To sposób grecki... Nauczyli mnie w Salonikach, w czasie wojny... — A... byłeś na Wschodzie? Mnie powołali w osiemnastym... ledwośmy się pokazali na froncie... cześć! Już było po całym bałaganie... nikt się o więcej nie prosił! Słuchaj, pokażesz mi, co? ten twój sposób... — Chętnie. Aurelian zrobił pokaz. Sam nie bardzo właściwie wiedział, jak to jest z tymi nogami. Starał się wyodrębnić każde stadium ruchu. Nagle poczuł, że tamten jest obok niego, w wodzie... — Tak, co?... Nie?... Rękę przez głowę? A potem... Ach, kapuję... Idzie piorunem... Już są w komitywie. Płyną razem. — Uważaj, oddech... — mówi Aurelian. — Co? — Źle oddychasz... — Nie martw się o Riqueta!.. Oddech!... Zobaczysz na sto metrów... Ścigają się. Riquet... Henryk mu na imię... — A tobie? — zapytał. Aurelian wie, że z jego imieniem są zawsze historie, więc mówi: Roger, tak jak mu jest na drugie; niech będzie Roger... Więc Riquet ma na pewno lepszą zaprawę niż Roger. Ale nigdy nie miał prawdziwego nauczyciela, brak mu stylu. Szkoda, mógłby być z niego doskonały pływak. — Nie tak jak ja — mówi Aurelian. — Zaniedbałem się zupełnie. Pływam trzydziestego szóstego każdego miesiąca... — No i latka też ci już idą — dodaje tamten bez złośliwości, ze śmiechem. Riquet jest monterem w fabryce niedaleko Buttes-Chaumont. — A ty? Z tej dzielnicy? Roger odpowiada wymijająco. Nie może przecież powiedzieć, że nic nie robi, że przed wejściem czeka na niego auto; to byłaby katastrofa. Przyznaje się więc tylko: — Nie, mieszkam koło Hotel de Ville. A jednak on źle oddycha, Riquet. — Słuchaj, rób tak, jak ci mówię... o, popatrz... — A idźże do diabła, toś się przypiął!... i bez twoich rad potrafię zrobić wieloryba... — i dla zademonstrowania wyskakuje nad wodę, jak foka: skok niebezpieczny, do tyłu... — A ty potrafisz tak, z twoim oddychaniem, hę? Od razu zapanowało między nimi to koleżeństwo wspólnego wysiłku, współzawodnictwa. Przysiadają na chwilę na brzegu galeryjki, zwieszają nogi. Riquet zaczyna mówić o sobie. Jest z Hawru. Pracował już, jak miał dwanaście lat. W porcie. Stąd się właśnie nauczył pływać. Przepada za wodą. W Paryżu to nie taka łatwa sprawa. A po fajrancie też człowiek ma już dosyć. Ale mimo to... Brał udział w zawodach... — Och, nie jestem żaden champion, champion też się nie bierze sam z siebie, tylko muszą się nim najpierw zająć... ale nie każdy musi być champem, prawda? Na zawodach większość stanowią tacy jak ja... I tacy właśnie są potrzebni, nie? No więc... Ja wiem, że przyjdę na końcu, z całą resztą... ale to co, najważniejsze, żeby umieć sobie radzić... a jakby nie było takich jak ja, i champom nie chciałoby się wysilać, nie? Kiedy się śmieje, marszczy ten swój za krótki nos, a policzki robią mu się twarde jak z kamienia. — Ach — mówi — wiosną jest przynajmniej Sekwana... Port-a-1'Anglais... Nie byłeś nigdy w Port-a-1'Anglais?... To przed Paryżem i dlatego się nazywa, że woda niby czyściejsza... Wsiadasz w tramwaj... W końcu jednak Riquet, któremu nie daje to spokoju, makłania swego nowego kolegę, żeby popłynęli na sto metrów. — Basen ma dwanaście... poczekaj, siedem... osiem razy to będzie dziewięćdziesiąt sześć, prawda... powiedzmy sto... więc cztery razy tam i z powrotem. Gotów? Mimo swego stylu Aurelian przegrał. Riquet jest uszczęśliwiony. — To jeszcze nie wszystko... Żona czeka... Ten smarkul ma żonę. — Bez ślubu, kapujesz... ale to moja żona... Jazda, ubieraj się, stawiam ci jednego, naprzeciwko... „Pod Księżycowym Kuflem"... W kabinie Aurelian wiąże krawat. Wie dobrze, że wszystko to jest tylko pozór. Jego życie. Basen. Riquet. Wojna. „Księżycowy Kufel"... co za zabawna nazwa!... Wszystko to są tylko racje, które człowiek sobie stwarza, zajęcia nie w porę, które sam wynajduje. Im bardziej będzie się odwracał od Bereniki, z tym większą siłą będzie do niego wracać, żywa, triumfująca... Kiedy Riquet zobaczył swego nowego przyjaciela w ubraniu, on, który był w starych spodniach w paski, mocno już sfatygowanych, w niebieskiej marynarce i w kaszkiecie, zaświstał przez zęby. Zawiedziony. — Masz ci los, a ja cię tu... a ja pana prosiłem na jednego! Tom się wybrał! Nie może ochłonąć z wrażenia. Będzie mu teraz mówił „pan", nie ma rady. Coś się zepsuło. Ostatecznie, ponieważ nie wie, jak z tego wybrnąć, daje się jednak zaciągnąć pod ten ,,Księżycowy Kufel", czyli, mówiąc dokładnie, do piwiarni „Pod Księżycowym Kuflem". Piwiarenka blada jak jej nazwa. Niemal pusta. Wysoka i przez to wydaje się jeszcze bardziej pusta. Przy kontuarze byrrh z wodą... Riquet zerka na eleganckie ubranie towarzysza. — Zrobił się z nas kapitalista, co? Powiedziane w ten sposób brzmi nie tak groźnie. A jakże. Nie, serio? Serio... — I w czym pan pracuje? Jak mu wytłumaczyć? Jeżeli powie, że nie robi nic... Nie ma ochoty kłamać. — Renta. Efekt absolutnie nieoczekiwany. Riqueta ogarnia nerwowa wesołość, niepohamowana. Omal nie płacze ze śmiechu. Rentier! Szanowny pan jest rentierem. Potem przypomina sobie, że ten rentier mu stawia. Przepraszam bardzo, robi się wcieleniem uprzejmości, pije z namaszczeniem, doceniając zaszczyt. Wraca do tematu pływania. Ten styl turecki... nie, grecki, który mi pan pokazał... — Dlaczego zaraz „pan", z racji tego, co mam na grzbiecie? Już mi nie mówisz po imieniu? Mam na grzbiecie jest wyraźnie obliczone na to, by dostosować się do poziomu Riqueta. Ten to czuje. Odpowiada, że wcale nie z powodu ubrania — i podkreśla głosem to ubranie — mówi „pan" Rogerowi... „Roger" brzmi teraz jak wyrafinowana uprzejmość i Aurelian czerwieni się z lekka... mówi mu „pan" dlatego, że Roger jest panem, i koniec; nie ma rady, jest się panem albo nie jest się panem... Zaciekawiony, wraca jednak do dawnego „ty", by zapytać: — Słuchaj, powiedz no mi... więc jak to, więc ty przez cały dzień nic nie robisz?... Naprawdę?... No to co robisz ze sobą? Ja tam bym nie mógł tak. Byłem kiedyś bezrobotny... Trzeba mieć zdrowie, żeby być bezrobotnym przez całe życie... Kiedy, uścisnąwszy dłoń Riqueta, Aurelian wsiada do swego samochodziku, czuje się nieswojo mimo przyjemności, jaką dała mu kąpiel, mimo przyjemnego samopoczucia, jakie ma się po kąpieli i po pływaniu. Rusza w ciemność i nie spostrzega nawet, że przestał myśleć o Berenice. O czym właściwie myśli? O niczym określonym; oplątuje go cała gęstwa wspomnień i wizji natarczywych, a wszystko jakby raniącym światłem przeszyte wyrzutem sumienia. W miarę jak zbliża się do Sekwany, marzenia biorą jednak powoli górę, przesłaniają świat i Riqueta, i dawne sprawy z czasów dzieciństwa, i słyszy głos Bereniki mówiącej: „Jak byłam mała, mieszkałam w dużym domu pełnym duchów"... XXII — Wreszcie! Jesteś! Czekam na ciebie od dwóch godzin. Już trzeci raz tu przychodzę. Stróżka zlitowała się nade mną w końcu i wpuściła mnie na górę. Wróciwszy do siebie Aurelian zastał w mieszkaniu światło i swoją siostrę czytającą „Vogue", jak u dentysty. Armandyna Debrest gotowa już była dać bratu burę, jakby był małym chłopcem, który spóźnia się na obiad. — Przepraszam cię na chwilę — powiedział dość sucho; rzucił na łóżko kapelusz, płowe rękawiczki i zawrócił do pierwszego pokoju, by przywitać się z siostrą roztargnionym pocałunkiem. — Nie uprzedziłaś mnie o swoim przyjeździe... — Właśnie. Przyjechałam do Paryża dzisiaj rano, nie mogłam się do ciebie dodzwonić, przyszłam tutaj, ciebie nie było, przyszłam drugi raz... — Już mi mówiłaś. Stróżka cię wpuściła. — Nie, nie za drugim razem. Za trzecim. Zastanawiałam się, co ty możesz robić... — Pływałem. — W takie zimno? Kpisz sobie ze mnie! — Przysięgam ci na wszystko, co mam najświętszego, że nie ośmieliłbym się kpić z ciebie. Po prostu pływałem.. — Ciebie się zawsze trzymały żarty, których nikt nie może pojąć. Myślisz pewnie, że jesteś przez to interesujący. — Więc po to tryndałaś się tutaj trzy razy, żeby mi prawić kazania? — Miły Boże, Aurelianie, co za wyrażenia! Nie wiem, czy to z kampanii wschodniej przyniosłeś takie maniery… — A co ja takiego powiedziałem? — zdziwił się w najlepszej wierze. Kampania wschodnia znów odezwała mu się nagle w sercu i dorzucił: — Nie każdy mógł siedzieć w Ministerstwie Blokady. To do miłego szwagierka, co się dekował. Armandyna wzruszyła ramionami, swymi pięknymi ramionami flamandzkimi. Jeszcze utyła, daję słowo. I fatalnie ubrana. — W Ministerstwie też potrzeba było ludzi, prawda?... Dał spokój. Mógł był doskonale odpowiedzieć: „I w armii wschodniej także..." Zamiast tego wziął jednak parę drewien ze skrzyni, starą gazetę, trochę drzazg i zaczął rozpalać. — Rozpalasz? — zauważyła Armandyna. — Rozpalasz w kominku? Przecież masz centralne ogrzewanie... Nie przerywał sobie i odparł pocierając zapałkę: — Lubię, żeby było gorąco nie do wytrzymania... a poza tym ogień w kominku to coś wesołego... — Nie odmawiasz sobie, widzę, niczego... Znów mógł był odpowiedzieć, że nie, nie odmawia. Ale do czego by doprowadziła taka rozmowa? Pogardzał siostrą dostatecznie, by nie zabawiać się w ten sposób. Najlepszą odpowiedzią było trzaskanie gałązek. Armandyna zacisnęła nie umalowane wargi, a jej niebieskie oczy nabrały wyrazu rezygnacji. W twarzy okrągłej i pełnej miała jakąś powolność, która, przez porównanie, dawała jej bratu wyraz zadziwiająco żywy. — Nie miałam zamiaru się rozbierać — powiedziała — ale skoro rozpalasz... Potem byłoby mi za zimno... Pomógł jej zdjąć czarny sukienny płaszcz z szarym barankowym kołnierzem i tym samym futrem na mankietach i kieszeniach. Została w mysim kostiumie, rozpaczliwie poprawnym. I w bluzce najklasyczniejszej z klasycznych bluzek do kostiumu. — Niech tam... zdejmę i kapelusz! Aurelian odebrał od niej ten dzwon z czarnego filcu, który wyglądał jak kapturek do gaszenia świec na jej włosach gładkich, jasnych, podczesanych nad karkiem do góry i ujętych niedbale w bardzo prosty kok, z którego wymykało się parę kosmyków. Kiedy wziął to wszystko do sypialni, powiedziała głośniej, żeby dosłyszał (zły humor czekania pod bramą już jej widać przeszedł): — Całkiem tu miło u ciebie... Ogień dobrze bierze... Trzeba by dorzucić jeszcze z jedno polano zaraz... niezbyt duże... Znał te nagłe przeskoki humoru, te uciszenia niewytłumaczalne. Jemu potrzeba było zawsze dwie lub trzy odpowiedzi więcej, żeby utracić ten cierpki ton, najpierw przez nią wprowadzony. — Nic mi nie mówisz, czemu zawdzięczam zaszczyt twoich dzisiejszych odwiedzin? — Przyjechałam do Paryża, no więc... Wybrałam się korzystając, że Jakub pojechał do Brukseli w interesach... — Jakże on się miewa? — Doskonale, dziękuję. Trochę przemęczony. Święta przydadzą się bardzo... Co to ja mówiłam? Aha... chciałam być u modystki, bo w Lilie nie sposób dobrać sobie nic przyzwoitego, rozumiesz... więc właśnie teraz, przed Gwiazdką i przed Nowym Rokiem chciałam załatwić trochę sprawunków... zabawki dla dzieci... — Malcy zdrowi, mam nadzieję? — Piotruś i Rajmund szaleją jak zawsze, ale Dzidziuś miał trochę kataru... — Nic poważnego? — Czyż byłabym tutaj? Cały dzień chodziłam po sklepach, jestem nieżywa. Tak się trudno na coś zdecydować. Jest całe mnóstwo nowych zabawek, takich jak u nas nigdy nie było, i nie wiem, czy będą zadowoleni. To raz, a po drugie te zabawki to coraz większa tandeta: wszystko tekturowe, kolory brzydkie, w ogóle wygląda, jakby to było nie dla dzieci, a dla dorosłych... słowem, miałam mnóstwo wątpliwości... schodziłam całe „Galeries", „Trois Quartiers", „Luwr", „Bon Marche"... Byłam w ,,Nain Bleu" na Rivoli... Będę musiała jutro zajść jeszcze raz do „Trois Quartiers"... — Zostaniesz w Paryżu parę dni? — Och, nie, jutro po południu wyjeżdżam. Ale rano chciałabym jeszcze pojechać na cmentarz... Chętnie wpadłabym też do wujka Błażeja... Boję się tylko, że nie będę miała czasu. Jak on się czuje? — Myślę, że chyba dobrze. — Myślę? Więc przestałeś go widywać? — Nie... wiesz, że lubię go bardzo... ale od jakichś dwóch, trzech tygodni... — Ach, nadmiarem uczuć rodzinnych to ty nie grzeszysz. Ale ostatecznie przecież, skoro to nie jest twoja prawdziwa rodzina... Powiedziała to agresywnie. Wzruszył ramionami. Armandyna rozglądała się po pokoju. Wzrok jej zatrzymał się na trudnym dość do odcyfrowania obrazie wiszącym na ścianie. — O, powiesiłeś to? Ja osobiście wolę wujka niż jego malarstwo. Ale oczywiście, zawsze jakaś kolorowa plama.... Tak, wszystko razem wziąwszy, bardzo tu u ciebie przyjemnie. Chociaż brak jest, brak jest, bo ja wiem, trochę jakiegoś życia. Z posługaczki nadal jesteś zadowolony? — Jak najbardziej... — To doskonale... Ale posługaczka nie zastąpi jednak żony! — Założę się, że przyszłaś, żeby przedstawić mi nową kandydaturę... — Co za język, Aurelianie! Więc nie zdecydujesz się nigdy? Bądź spokojny, traf chce, że nie mam akurat nikogo w zanadrzu. Wiem zresztą dobrze, że wystarczy, żebym ci zaproponowała jakąś panienkę, a od razu okaże się, że ma długi nos, krzywe nogi, głupią minę. — Dlaczegóż tak niefortunnie je wybierasz? — Już pogodziłam się z tą myślą; sam wybierzesz sobie żonę, mój drogi. Tak będzie zresztą najlepiej. Jakub mówi zawsze: „Aurelian to sama przekora; podajcie mu cukier, a wsypie soli do kawy!" — Jak on mnie zna! Gdzież on brał te lekcje psychologii? W Ministerstwie Blokady? — Zostaw wreszcie Jakuba w spokoju! Ciągle mi tylko dokuczasz Jakubem. — Ja? To ty chyba... — Mówiłam o twoim małżeństwie... — Och, czy nie za wcześnie? — Ostatecznie, skończyłeś już trzydzieści lat... — Dopiero co... — Nie kłóć się ze mną. Sam wybierzesz sobie żonę, ale nie powinieneś zbyt długo zwlekać... Ani się obejrzysz, jak nabierzesz starokawalerskich nawyków, a od tego się potem trudno odzwyczaić... — Może już jest za późno... — Śmieszny jesteś, mój drogi, śmieszny jesteś. Dlaczego nie chcesz się żenić? — Nie jestem mężczyzną, któremu wystarczyłaby jedna kobieta. — No to co? Czy myślisz, że mężczyźni żonaci nie pozwalają sobie od czasu do czasu na jakąś fantazyjkę? — Ach, doprawdy? To znaczy Jakub... — Zostaw Jakuba w spokoju. Jakub to co innego. Ale ostatecznie małżeństwo nie jest tym samym dla mężczyzny, co dla kobiety. Zawsze znajdzie się jakieś wyjście... kobieta inteligentna przymyka oczy... to nie ma żadnych konsekwencji... — Modystka jest może kiepska w Lilie, ale za to moralność, siostrzyczko! Gratuluję. Niestety, widzisz, ja nie lubię zdradzać, wolę być wolny... — Wolny, wolny! Co to znaczy? Za uczciwy jesteś, żeby się żenić? — Może... Usiedli przy kominku. Mimo swego szyderczego tonu czyż nie nazwał jej jednak siostrzyczką, jak niegdyś? Wzięła go za ręce: — Kryjesz coś przed nami, braciszku... Nie mów, że nie... Czyż to jest naturalne, by mężczyzna taki jak ty, który miał czas się wyszumieć, zebrać doświadczenia, tkwił tak sam? Założę się, że nadal jadasz w tej zakazanej restauracyjce... — „Pod Wodniakiem"? Tam dają zupełnie dobrze jeść. — Możliwe, ale to nie to, co w domu... Przyznasz sam, że to paradoksalne, żebym ja nakłaniała cię, byś położył wreszcie kres... — Ładnie to powiedziałaś... — Nie zwracajmy uwagi na słowa. Powinieneś być mi wdzięczny, że nie usiłuję nakłonić cię do starokawalerstwa... — A to dlaczego? — Jak to, a moje interesy? Mam dzieci... Nadejdzie w końcu taki dzień, że przyzwyczaimy się z Jakubem do myśli, że się nie ożenisz... jak tak dłużej potrwa... i jeżeli nagle strzeli ci wtedy do głowy, żeby się żenić, krzywym okiem patrzeć będziemy na twoje małżeństwo, mój chłopcze! Nie doszłam jeszcze do tego, ale sam będziesz sobie winien... Nie popychaj nas do tego... Ja mam dzieci... Aurelian śmiał się cicho. — Nie ma w tym nic śmiesznego, mój chłopcze, nic śmiesznego. Tak właśnie zaczynają się kwasy w rodzinie. Jesteśmy dwojgiem ostatnich Leurtillois. Nosisz nazwisko naszego ojca... — Och, na ten temat... — Nie przerywaj! Wiemy dobrze z Jakubem, że rzuciłeś prawo, kancelarię mecenasa Bergette... Nigdy nie robiliśmy ci żadnych wyrzutów; układasz sobie życie, jak chcesz... chociaż ostatecznie to daje powód do pewnego niepokoju, pieniądz może stracić na wartości... może przyjść choroba... wojna... nie tak zaraz pewnie... ale kto to wie? — No więc? — Więc jest rzeczą naturalną pragnienie, by naszym bliskim powodziło się nie najgorzej... przyznasz... Mogłeś był wyrobić sobie pozycję, pomnożyć majątek... Nawet, jeżeli nie chcesz się żenić... Przez wzgląd choćby na twoich siostrzeńców... Ale, jak ci mówiłam, nie należymy do ludzi interesownych... Tylko, cóż chcesz, to jest anormalne, żeby żyć tak, jak ty żyjesz, żeby zdrowy mężczyzna... samotny... nie robił nic, obijał się tylko... Wszyscy ludzie pracują... Gdyby Jakub był podobny do ciebie! Ale on zawsze mówi, że cię nie rozumie... Ja też zresztą cię nie rozumiem: co ty robisz po całych dniach? Trzeba pracować... Aurelian, który postanowił, że pozwoli się siostrze wygadać, spojrzał na nią nagle ze zdziwieniem. — Szczególna rzecz — szepnął. — Mówisz to samo co Riquet... — Riquet?... — Tak... Taki mój przyjaciel. — No widzisz, widzisz, ludzie ci to mówią! Myślą tak samo jak my. Wszyscy myślą tak jak my. Pan Riquet ma rację. Prawdziwy przyjaciel nie mógł powiedzieć ci nic innego... Aurelian odgonił ręką różne nie istniejące muchy. Wszystko wymagało zbyt wielu wyjaśnień. — Pracować... — powiedział jednak. — Może macie rację i pan Riquet, jak powiadasz, też na pewno ma rację... Ale jak? Gdybym musiał zarabiać na życie, gdybym nie miał nic, ale to nic, zupełnie inaczej podchodziłbym do tego problemu... Różne rodzaje pracy wziąłbym wtedy pod uwagę, może bez wielkiej chęci, ale ostatecznie jako obowiązek... jako mój męski obowiązek... Zostałbym po temu wychowany... Różne rodzaje pracy zasługującej na to imię... Coś bym robił... Wziąłbym się do jakiejś z tych robót, której ludzie z naszej sfery, ludzie w naszej sytuacji finansowej nie podjęliby się, ponieważ to nie jest zabawne... zresztą, wyobrażam sobie wasze miny... Ale tak, jakie się otwierały przede mną możliwości? Prawo, palestra... Po co się oszukiwać? Przecież to tylko posada, pozór, że coś się robi... — Przy naszych stosunkach mogłeś wyrobić sobie pozycję, miałeś środki... — Tum cię czekał, widzisz! Nasze stosunki, mieć środki... Nie zrozumiałabyś mnie. Mówmy o czym innym. — Jeżeli palestra ci nie odpowiada, mogłeś przystąpić do interesów... z Jakubem... w fabryce... czy jakoś na własną rękę... — I pomyśleć, że wy to nazywacie pracą? Wolałbym uciąć sobie prawą rękę... — Irytujesz mnie. Ostatecznie jesteś z tej samej gliny co i wszyscy. Jeżeli Jakub może... — Zostawmy Jakuba, dobrze? Przez osiem lat służyłem w wojsku... obracałem się w świecie, o jakim ani ty, ani Jakub nie macie najmniejszego wyobrażenia... Wojna... — Znów zaczniesz wytykać mojemu mężowi, że się dekował? Mam już tego dosyć! — Nie zacznę mu niczego wytykać. Ale widzisz, Armandyno, kiedy myślę o tych wszystkich chłopcach, moich towarzyszach, o tych, z którymi razem obrywałem po łbie i gniłem w błocie i całym tym świństwie... Nie, cóż chcesz, są rzeczy, które możliwe są dla Jakuba, a których ja nie mógłbym robić... Nie mówię tego przeciwko Jakubowi. Może nie mam racji... — A widzisz! Wszystko to zresztą nie przeszkadza, że mógłbyś się ożenić... Zirytował się nagle. Ta nieustępliwość kropli wody. Miał już tego dosyć. Cały rój obrazów, nie domyślanych do końca myśli. Zbyt wiele rzeczy, które chciał powiedzieć nie mogąc, nie chcąc nawet ich sformułować. Trzeba by było otworzyć całe życie, jak brzuch lalki. I co Armandyna zrozumiałaby z tego? Ocknęły się w nim nagle wszystkie te ostatnie lata, jakieś sylwetki, słowa, wspomnienia fałszywych pieszczot, znużenie, kilka chwil negatywnego szczęścia. Szukał jakichś słów nieodwracalnych, które przerwałyby raz na zawsze periodyczne nawroty tej dyskusji. Rzucił się w wodę. — Nie ożenię się — powiedział — ponieważ jestem zakochany. I kiedy rzecz została powiedziana, wsłuchał się w spadanie tego kamienia w studnię. Prościutko, bardzo głęboko. Co go teraz obchodziła Armandyna i: „Więc to to?", które jej się wyrwało. Był sam, sam w pokoju i na świecie, wsłuchany tylko w tę przepaść w sobie, wsłuchany tylko w siebie, w słowo, które padło, nieogarnięte i nagłe... Dokonał wyboru... Nieodwołalnie. Postanowił. Miłość. Więc to będzie miłość. To jest miłość. Wstrząs zupełny, wewnętrzne poruszenie. Miłość. Dziwna nowość tego słowa ściskała mu serce. Odwrócił głowę i spojrzał w ogień. Ogień, płomienie. Każdy najmniejszy szczegół płonącego polana z frędzlą białego popiołu na osmalonym brzegu zainteresował go nagle ponad miarę. Powoluteńku odnalazł tamto imię, potem twarz... Berenika... Przez ten czas Armandyna nie przestawała mówić. Zrobiła już przegląd sytuacji, rozpatrzyła wszystkie możliwości. Pierwszą z nich było, by Aurelian ożenił się z kobietą, którą kocha. Ponieważ jednak nie zdawał się brać tego w rachubę, więc widocznie była to jedna z tych kobiet, z którymi się nie żeni. Ale czy jest tego pewien? Armandyna i Jakub nie są ludźmi o zaściankowej ciasnocie poglądów, potrafią zrozumieć, pogodzić się, przejść do porządku nad wieloma rzeczami, byle Aurelian był szczęśliwy. — Zastanów się tylko dobrze, mój chłopcze... Nie mówisz nic? W takim razie jest gorzej, niż przypuszczałam! Co za nieszczęście! Zaraz, zaraz, pomyślę trochę! Wstała, przycisnęła ręce do skroni. Chodziła tam i z powrotem. Aurelian ruszał pogrzebaczem polano. Nagle Armandyna przypomniała sobie o czymś, co zauważyła w czasie długiego czekania. O czymś, co pojawiło się na ścianie od czasu jej ostatniej bytności. Podniosła głowę i spojrzała ponownie na gipsową maskę. Ta kobieta... to musiała być ona... — To ona, prawda? Nie odpowiedział. Powtórzyła: — Ta kobieta...ta głowa? Nie rozumiał, o czym mówi. Odwrócił się, poszedł za jej wzrokiem i powiedział: — Ach, to ci się udało! A później przyszło mu do głowy, by położyć wszystkiemu koniec tym groteskowym wyznaniem: — Tak, to ona... jeżeli chcesz! — Od razu tak pomyślałam — szepnęła jego siostra z głęboką nienawiścią i zazdrością. — Więc... to tak? I pomyślała: „Żeby choć była ładna..." Aurelianowi odeszła ochota do żartów. Wypełniony tajemnym śpiewem, którego strzegł w sobie, czekał tylko, kiedy wyjdzie ta siostra, ta obca osoba, by oddać się nowej postaci swych uczuć, tej rewelacji, którą z siebie wyrwał, temu niecierpliwemu uniesieniu, i spojrzał na białą maskę, chcąc przeprosić Berenikę. Chcąc przeprosić Berenikę za to kłamliwe wyznanie, bluźniercze w podobnej chwili. Spojrzał na maskę. Jakby ją widział po raz pierwszy. Zupełnie po raz pierwszy. Z niepokojem, ze wzrastającym niepokojem. Nie dowierzał sobie. Ta twarz... Jest widać tak opętany obrazem Bereniki, że widzi ją teraz wszędzie. To bardzo proste. Te zamknięte oczy... Tak, to oczywiste. Był opętany twarzą Bereniki o zamkniętych oczach, twarzą, którą ujrzał wtedy u „Lulli's", i stąd to pomieszanie. Ale nie tylko to: zarys czoła, kości policzkowe... — Zjesz ze mną obiad? Robi się późno... Głos Armandyny oderwał go od tej zdumiewającej analogii, nigdy dotąd nie dostrzeżonej, może nierzeczywistej. Powinien był pójść z siostrą na obiad. Była sama w Paryżu, zmęczona. Nie potrafił w tej chwili przymusić się do tego obowiązku. — Nie — powiedział — nie gniewaj się... Jestem umówiony... Uwierzyła mu bez trudu. Po tym, czego się dowiedziała. Zaczęła się ubierać. — W takim razie uciekam, już jest po ósmej... Wstąpię do Pauliny... A może zadzwonić do niej? Paulina była w domu. Ależ tak, naturalnie. Dodadzą jedno nakrycie. — Dobrze jest mieć przyjaciółkę! — powiedziała Armandyna już od drzwi i podsunęła bratu blady policzek. Puścił jej słowa mimo uszu. Jak tylko wyszła, przystawił krzesło do ściany, wszedł na nie, zdjął maskę, trzymając ją w obu dłoniach usiadł przy ogniu w tańczącym odblasku płomieni i zapatrzył się w tę twarz gipsową, w tę twarz bez oczu, z jej tajemniczym uśmiechem z tamtej strony cierpienia... — Berenika... — powiedział i odnalazł drogę do Cezarei. XXIII Z zadumy wyrwał go dzwonek telefonu. Dzwonił Barbentane. Prosił Aureliana, by dotrzymał towarzystwa jego paniom, które wybierają się do „Casino de Paris". Loża jest wykupiona, tymczasem w ostatniej chwili wypadło mu coś innego; jeżeli Leurtillois nie może, w takim razie Blanchette i Berenika nie pójdą, bo dwie kobiety same... Ale Aurelian mógł. Ależ tak, tak. Z największą przyjemnością. Która to godzina? Już wychodzę. Przebiorę się tylko. — Dziękuję ci, mój drogi — mówi Edmund. — Nie chciałbym psuć im wieczoru... Nie, nie bierz swojej pchełki... zostawiam wam dużego wisnera, szofera też. Pospiesz się, początek o wpół!... Aurelian odłożył słuchawkę. W gorączkowym pośpiechu rzucił się do szafy, wyjął ubranie. Czy nie musi się golić? Nie... zresztą trudno. Tak czy tak, nie ma już czasu. Na obiad też nie ma już czasu. Trudno, trudno. Zakładając swą wieczorową obrożę — niech licho weźmie te sztywne kołnierzyki! — nie odwracał oczu od białej maski ułożonej na płask na brązowym przykryciu sofy. Mówił do niej półgłosem. Spieszył się. Bredził trochę. Tymczasem przy ulicy Raynouard rozgrywała się dość żywa scena między Edmundem a Blanchette. — Jak to? — mówiła ona. — Co ja słyszę? Zostawiasz nas na lodzie? — Określenie niezupełnie właściwe... Będziecie miały kawalera... — Aureliana, oczywiście? Nie spytałeś się nawet, czy mamy na to ochotę. — Odpowiedź znałem z góry. — Ale co to w końcu ma znaczyć? Wiedziałeś w południe, że idziemy... Aurelian był na śniadaniu... nie wspominałeś o niczym... Nie pytam się, dokąd idziesz... ale ostatecznie! — Ale ostatecznie pytasz, prawda? Zdawało mi się, że jest między nami pewna umowa? Ja jestem wolny, ty jesteś wolna... W słowach oczywiście. Bo w rzeczywistości... — Nie pytam cię o nic. Nie mam ochoty iść do teatru bez ciebie. — Proszę! Jasno, tak, żebym poczuł, jakim jestem katem! Nie wstyd ci? Zapominasz o Berenice, która przyjechała do Paryża na krótko i która tak cieszyła się, że pójdzie do „Casino de Paris"... — Boli mnie głowa, nie czuję się dobrze. Niech idzie beze mnie! — Wiesz doskonale, że nie pójdzie... Nie lubię tych waporów na zamówienie... — Jesteś bez litości... — Litość nie ma tu nic do rzeczy... Jeżeli to ma złagodzić twoją migrenę, to wiedz, że muszę popracować z Adrianem... chodzi o benzynę, o stacje benzynowe, trzeba to opracować przed posiedzeniem Konsorcjum... — Nie wierzę ci... — Nie wymagam, żebyś mi wierzyła... jeżeli sprawia ci przyjemność wymyślać niestworzone rzeczy, myśl sobie w takim razie, że idę na spotkanie z moją oszałamiającą kochanką, i nie mówmy o tym więcej... Ale co do Bereniki, to pozbawiasz ją przyjemności, która... — Ach, Berenika, zawsze tylko Berenika... — Nie bardzo to po chrześcijańsku z twojej strony, moja kochana... No, ale jeżeli obstajesz przy swoim, to chociaż nie bardzo wypada, namówię ją jednak, żeby poszła sama z Aurelianem... — Nie, nie! — wykrzyknęła Blanchette. — Pójdę, pójdę... skoro tak chcesz! Spojrzał na nią dziwnie. — Zastanawiam się — powiedział wolno i dobitnie — które z nas dwojga bardziej nie umie kłamać?... — Co chcesz przez to powiedzieć? — Nic... Weszła Berenika. Zauważyła, że trafia na sprzeczkę. Była w wieczorowej sukni, tej, której Blanchette nie pozwoliła jej włożyć do pani de Perseval; na obcisły spód z beżowego jedwabiu narzucona tunika barwy piasku, ręce całe odsłonięte, ale zupełnie bez dekoltu. Wyglądała w tym prowincjonalnie i dziewczęco. Chcąc przybrać jakoś tę suknię przypięła na ramieniu duży złoty kwiat, dość brzydki, ale z którym — bywają takie szczęśliwe absurdy — było jej ładnie. Blanchette znalazła, że Berenika nie wygląda korzystnie, przestraszyła się własnego zadowolenia i powiedziała: — Edmund nie może iść z nami... — Och, a teatr? Wyrwało jej się to prosto z serca, złożyła ręce. Edmund zaczął się śmiać. — Zamiast Edmunda — powiedziała Blanchette — pan Leurtillois dotrzyma nam towarzystwa... — Pan Leurtillois? Biedna Berenika, jakże nie umiała udawać! Pojaśniała, coś w niej nagle rozkwitło i tak to było widoczne, że Blanchette pomyślała: „Ta suknia nie jest w końcu taka brzydka"... Edmund spoglądał na obydwie kobiety starając się przeniknąć, co dzieje się w nich w tej chwili, i powiedział: — Ja wrócę późno... Jeżeli macie ochotę, to niech Aurelian weźmie was jeszcze gdzieś po teatrze... to w jego stylu... taki nocny Marek jak on... Mną się nie krępujcie... Berenika dostrzegła nagle poruszenie Blanchette. Ujęła przymilnie jej dłoń i pocałowała ukradkiem. Było w niej coś z dziecka, jakiś dziecięcy urok, któremu nie sposób się było oprzeć. Lecz Blanchette cofnęła dłoń dość sucho i zwróciła się do męża: — Ponieważ, przy całym swoim przywiązaniu do swobody, tak nami dysponujesz, postaramy się dobrze bawić... Obawiam się jednak, że dłużej niż do końca spektaklu nie wytrzymam z tym bólem głowy... — Źle się czujesz? — zaniepokoiła się Berenika. — Nic poważnego — odezwał się Edmund — to przejdzie. A teraz was zostawiam. Blanchette towarzyszyła mu, kiedy kładł płaszcz i kapelusz. — A swoją drogą chciałabym bardzo wiedzieć — powiedziała _ dlaczego, mój drogi, akurat Aureliana wybrałeś, żeby dotrzymywał nam towarzystwa... — Naprawdę? Chciałabyś naprawdę wiedzieć? — Nigdy dotąd nie utrzymywaliśmy z nim tak ożywionych stosunków... a teraz prowadzisz nas do „Lulli's", żeby go spotkać, w dwa dni później jest u nas na śniadaniu, jeszcze tego samego wieczora... — Wiesz dobrze, że Berenika mu się podoba... — Berenika jest mu obojętna. — Ale on czy jest obojętny Berenice? Gdzie ty masz oczy? — To ty stwarzasz okazje, popychasz ich ku sobie... — Co za gwałtowność, Blanchette! Nie wiem, co o tym myśleć... Więc takie ci to niemiłe? Dlaczego? — Ach, jesteś potworem! — Jesteś zresztą wolna. Nie, nie odpowiadaj mi... Nie kłam... Dobranoc! Słowa nie potrafią być tak ironiczne jak pocałunek, który złożył jej na czole. Co chciał powiedzieć? Blanchette poczuła się zupełnie źle. Na widok swego odbicia w lustrze stwierdziła, że można się jej przestraszyć. — Boże — westchnęła — jak ja wyglądam! Rozległ się dzwonek. To pewno Aurelian. Wymknęła się, kiedy lokaj szedł otworzyć. Musiała się jeszcze przebrać... XXIV Z głębi loży, spoza obu pań, Aurelian niewiele widział, co działo się na scenie. Muzyka, piosenki, kostiumy, barwne pióra, girlsy, zmiany dekoracji, te obrazy sztucznie powiązane ze sobą rozsypywały mu się wskutek nieuwagi i był jak człowiek, któremu stale się wydaje, że opuścił jakąś stronę czytanej powieści. W nim samym panowało najgłębsze zamieszanie. Kurtyna, rampa, dreszcze, niezrozumiały śmiech widowni, wszystko to, co stanowi sam teatr, było dla niego jedynie pejzażem obrazu, który przedstawiał kobietę, jeszcze bardziej zachwycającą przez to, że była źle ubrana; złoty kwiat na jej ramieniu jak owad, który kąsa, kark nie zakryty włosami, co wzmagało w nim jeszcze poczucie, że robi coś, czego nie wolno, i twarz niewidoczna pod wyrazem rozbawienia, twarz chwilami tylko objawiająca mu się w jakimś nagłym ruchu. Czarny cień Blanchette, jej jasne włosy prześwietlone odległym światłem ledwo stanowiły czyjąś obecność. Aurelian zmieszany bliskością Bereniki, zmieszany w najwyższym stopniu, onieśmielony jak uczniak, powiadał sobie: „To ona", i owo: „To ona", oznaczało mnóstwo rzeczy niewiarogodnych, że to jest ta, o której myślał niedawno, patrząc na maskę, że to jest także ta, na którą zawsze czekał, nie wiedząc o tym, ta, ku której od dziesięciu, dwunastu lat formowały się, zwracały, kierowały jego myśli. Ta, której po raz pierwszy w swoim życiu powie: „Kocham cię." Ta, którą kocham. Powtarzał sobie te słowa, które oznaczały, obejmowały, streszczały wszystko. Ta, którą kocham. Drżał. Zadawał sobie pytanie, co z nim teraz będzie. Dorosły mężczyzna... taki duży chłopak jak on. Czuł, co powinien zrobić, by zatrzymać się na tym zboczu, by skończyć z tym, zanim jeszcze zaczął... Nic przecie prostszego, nic łatwiejszego... Wiedział, że potrafi jeszcze odwrócić bieg swych myśli... był jeszcze panem samego siebie... Wkrótce być nim przestanie... Śledził grę światła na ramieniu Bereniki. Oświetlenie się zmieniło. Głupie, jak przy księżycu. Bo to miał być właśnie księżyc. Aurelian także mógł zmienić oświetlenie, mógł... Ale już nie chciał. Wszystko działo się coraz prędzej. Jakże długą drogę przebył od tej chwili, tak niedawnej, kiedy w rozmowie z Armandyną mimo woli wyrwało mu się wyznanie! Ta kobieta nieruchoma, obca, tak bliska i tak daleka, ta sylwetka, z którą się jeszcze nie oswoił, ta istota nie całkiem jeszcze dla niego żywa. Nie poznawał jej, nie poznawał jej jeszcze nawet. Nie czuł jeszcze nawet do niej wielkiego pociągu. Zawrót głowy płynął nie stąd. Jeśli miał ochotę wziąć ją w ramiona, przytulić do siebie, zamknąć w uścisku, to nie tak, jak to było z innymi kobietami, nie dlatego, by chciał ją wziąć, nie z tej zwierzęcej potrzeby, by gryźć i dławić. Nie. To był jakby głód, straszliwy brak czegoś, rozpacz. Gdyby wziął ją w ramiona, może — tak przynajmniej myślał — ten ogień by przygasł, skończyłaby się ta nierzeczywistość, to nieznośne uczucie niepokoju. Powtórzył sobie, że jeszcze jest czas. I w tym samym momencie pojął, że już nie. Zląkł się. Poczuł, że leci w dół. Jakieś strzępy myśli, w których usiłował wyjaśnić sobie fizyczne prawa spadania, współczynnik przyspieszenia, krzyżowały się w jego głowie, jak algi wokół oczu topielca. „Znów topielec — pomyślał — nie mogę się teraz uwolnić od topielców." Sentymentalna melodia jakiejś romancy wplotła się w tę jego obsesję: Sekwana, biała maska, zielony cień wody na zanurzonej twarzy i wołania barek płynących po rzece. Poczuł, iż niepostrzeżenie, nieświadomie przysunął krzesło do Bereniki. Pochylał się, by lepiej widzieć spektakl, na który nie patrzył. Była teraz jakaś .scena zespołowa: kobiety gołe albo prawie, szybkie ruchy długich, pięknych nóg w białych obłokach piór, tu i tam fraki... Ramię Aureliana spoczywało na oparciu krzesła Bereniki, dłoń leżała na poręczy loży. Poczuł lekki zapach skoszonego siana, jakim tchnęły włosy obok niego. Ten cień, który nazywał swoją miłością, ożywiał się niepostrzeżenie, miał serce, oddech — i Aurelian powstrzymywał własny oddech, .serce mu biło... Nagle zorientował się, że nie on jeden nie śledzi przedstawienia. Odwrócił głowę i zobaczył Blanchette, która patrzyła na niego. XXV Już od dłuższej chwili Blanchette obserwowała Aureliana. Na próżno udawała, że w to nie wierzy, od pierwszych słów Edmunda wiedziała, na jaką męczarnię się naraża godząc się na ten wieczór. Rozdarta między dwa sprzeczne uczucia nie była na tyle rozsądna, by odmowić. Podejrzenia męża zawsze budziły w niej popłoch. Przez mgnienie oka pomyślała, że jej sprzeciw te podejrzenia utwierdzi: zawsze gdy była mowa, by spędzić wieczór z Aurelianem, spotkać się z nim, jej niewytłumaczony lęk zwracał uwagę Edmunda. Teraz uświadamiała sobie, jako grzech, że pod pretekstem lęku kryło się utajone pragnienie, by spędzić kilka godzin z Leurtillois, nawet gdyby miała przez to cierpieć, nawet gdyby, zajęty inną, jej miał zupełnie nie dostrzegać. Jeśli wahała się jeszcze, to świadomość, że Aurelian miałby zostać sam na sam z Bereniką, przeważyła nagle szalę. Wiedziała dobrze, że nie szło jej tu o konwenanse. Jakże gorączkowo ubierała się, smagana myślą, że oni tam są we dwoje w bibliotece, bez niej! Włożyła swą czarną suknię, prawie żadnej biżuterii. Tak mogła być pewna, że ludzie, którzy ich zobaczą, wezmą Berenikę za jakąś damę do towarzystwa. Rozwinęła nioby i odsłaniając kark uczesała się w koronę. Była bardzo dumna ze swych długich włosów, a to uczesanie, które nosiła niekiedy, przyciągało zawsze spojrzenia, ponieważ rzadko która kobieta mogła sobie na takie pozwolić. Berenika nie widziała jej nigdy tak uczesanej i kiedy Blanchette weszła do biblioteki, to ona, a nie Aurelian, wykrzyknęła: „Och, zmieniła uczesanie!”, z tą dziecinną radością objawiającą się na widok sukni, nieznajomej restauracji, przestawionych mebli. Jakże, w teatrze, miała zająć się tą grą świateł i ciał, tą bezsensowną muzyką, które pogłębiały tylko jej samotność. W półmroku loży, mimo źle uszytej sukni, Berenika znów wyglądała ładnie. Aurelian... nie sposób nie dostrzec, że Aurelian był ślepy i głuchy na wszystko, co nie było Bereniką. Aż do tej pory, wbrew głębokiemu niepokojowi, Blanchette usiłowała sobie wmówić, że zainteresowanie Leurtillois jej kuzyneczką jest tylko wymysłem Edmunda. Lecz tego wieczora wiedziała, że będzie cierpieć. Nie wiedziała, że będzie cierpieć aż tak. Szukała ucieczki w innym cierpieniu. Edmund. Trzeba odpędzić fantasmagorie, bezcielesne mamidła. Kocha tylko Edmunda. Nigdy nie kochała nikogo prócz Edmunda. Mój Boże, mój Boże, kiedy trzeba było wyrwać go Carlotcie! Przeszłość ofiarowywała jej wspomnienie takiej zazdrości i takiej rozpaczy, że w porównaniu z nimi czymże była ta dzisiejsza próba... z której wyjdzie uleczona, wolna od chimery... cała oddana tylko Edmundowi, temu niedobremu Edmundowi, którego równie trudno było utrzymać, jak zdobyć. Edmund. Gdzie spędza ten wieczór? Kłamał. Ani przez sekundę nie wierzyła w tę bajeczkę z Adrianem, którą rzucił jej jak ochłap. Po co? Nie prosiła go o nic. I tyle razy przecież, z tym straszliwym swoim okrucieństwem, którego nienawidziła i które uwielbiała w nim, mówił jej, również nieproszony, prawdę, niemiłosierną prawdę... Więc dlaczego dziś akurat kłamał? Żeby bardziej jeszcze torturować ją niepewnością; może... Mścił się. Jakiż był przenikliwy! Pochwycił to, co nieuchwytne, czego nie śmiała wyznać sobie samej, i mścił się... Gdzie był teraz? Co robił? Czy po raz pierwszy chodziło o coś tak poważnego, że musiał kłamać? Czy wymykał jej się na dobre? Pomyślała o dzieciach. Boże, spraw, aby to był tylko zły sen! Zaraz się obudzę i wszystko okaże się nieprawdą. Tego byłoby za wiele. W grę wchodziło już nie tylko nieszczęście, jej własne nieszczęście, konieczne może dla szczęścia Edmunda. Ale były przecież jeszcze dzieci. Były jeszcze dzieci. Odwracając się od tego baletu kwiatów, w którym wszystko — jego barwy i radość, piruety tancerzy i donośne dźwięki instrumentów dętych — było dla niej nieznośne, dojrzała wyraz twarzy Aureliana i zadrżała. Och, to było gorsze od wszystkiego, czego doświadczyła dotąd. On ją kocha. On ją kocha. On ją kocha. Dwa cierpienia splatały się, jedno drugiemu użyczało nieznośnej intensywności. Wzgardzona kobieta mogła teraz, nie grzesząc, patrzeć na Aureliana, ponieważ tym, kogo opłakiwała oczami bez łez, był tyleż Edmund co i Aurelian. Kiedy Aurelian dostrzegł wzrok Blanchette, zlękła się, że będzie w nim czytał tak, jak czytał Edmund. Szczęściem dla niej mrok przesłaniał ogień jej myśli. Była dla tego człowieka tylko zjawą z eleganckiego świata. Była tylko osobą trzecią. Nie miała ani serca, ani ciała. Stanowiła pierwszy plan obrazu, którego postacią centralną była Berenika, a tłem ta muzyka i komiczni żonglerzy, którym towarzyszyła. Blanchette odwróciła niepotrzebne oczy, pełne wreszcie łez. Wszystko się mąciło. Aurelian pojął od razu, że nie musi bać się tego świadka. Pojął, że Blanchette będzie teraz udawać, że śledzi spektakl. Musiała uświadomić sobie niejasno to, o czym Berenika nie wiedziała jeszcze. Czy jednak nie wiedziała? Żadne z nich, nawet kiedy znaleźli się niedawno sami w bibliotece, nie napomknęło ani słowem o tamtej nocy, kiedy trzymał jej dłoń w swojej dłoni. Jej dłoń w swojej dłoni... Upewnił się, że Blanchette, pokonana, nie patrzy na niego i powoli przybliżył rękę do nagiego ramienia Bereniki. Wszystko w nim było ocknięte. Wyczuwał każdy punkt swojej istoty. Miał dotknąć tego ramienia. Miał się na to ośmielić. Ta zuchwałość mogła wszystko zepsuć. Postanowił cofnąć rękę. Nie cofnął. Nie można być tchórzem. W tej loży paryskiej, gdzie, ostatecznie, wszystko, co dzieje się między mężczyzną i kobietą, rozgrywało się tak banalnie, odezwało się w nim nagle to uczucie, które przyprawiało go o bicie serca: ujrzał siebie, nocą, na płaskowyżu Argonne, za ściętymi w połowie drzewami, na placówce... Ujął ramię Bereniki i łagodnie je ścisnął. Odpowiedziało mu drżenie. Zaskoczył ją. Zrozumiał, że jeżeli zwolni uścisk, wszystko będzie stracone, ramię się uwolni. Zsunął dłoń jak dla pieszczoty i uwięził łokieć. Czekał. Drżenie ustało. Ręka znieruchomiała nieruchomością zadziwiającą. Włosy Bereniki dotykały, muskały twarz Aureliana. Ach, w tej minucie była jego, jak urzeczony ptak. Wszystko mogło przerwać ten cud. Cud trwał. Wtedy właśnie powinien był powiedzieć: „Kocham panią." Właśnie wtedy. Ale nie mógł. Bał się słów szeptanych. A zwłaszcza tych słów, tak nowych, tak trudnych. Finał pierwszej części przedstawienia wybuchnął fajerwerkiem na scenie: gwiazdy w otoczeniu girls, tancerze w krótkich kurteczkach, suknie wyszywane pajetkami... Orkiestra przesyłała dźwięczne pocałunki i wprawiała w coraz szybszy ruch krzyżujące się i wymachujące ręce i nogi tancerzy... Za chwilę miało zabłysnąć światło. „Kocham panią"... Pomyślał to tylko. Berenika poruszyła ramionami, tym swoim ruchem, jakby chciała przytrzymać osuwający się szal, a jej dłoń dotknęła ukradkiem dłoni Aureliana, bardzo łagodnie, i odłączała ją tak, jakby to zrobiła z liściem, który przyczepił się, gdy szła przez las. Kiedy kurtyna opadła, widzowie podnieśli się i skierowali w stronę foyer. Od środka orkiestry ktoś dawał znaki. — Kto to? — zapytała Berenika. — Zdaje się, że to do nas... Rzeczywiście, Blanchette kłaniała się, uśmiechnięta. Był to pułkownik David z żoną. Podeszli do loży i rozmowa z nimi ułatwiła ten antrakt, którego Leurtillois się lękał. Rozmawiając błądził jednocześnie roztargnionym wzrokiem po ludziach, których orkiestra jazzowa ściągnęła tłumnie do foyer. Nagle wydało mu się, że dojrzał znajomą sylwetkę. O mało nie wykrzyknął. Powstrzymał się jednak. Jego towarzyszki nie dostrzegły niczego. Nie miał już wątpliwości — to był Barbentane. Co to mogło znaczyć? Barbentane, który miał być... Jeżeli uwolnił się wcześniej, powinien był do nich podejść, a tymczasem przechadzał się po foyer. I najwyraźniej ich śledził, przynajmniej wyglądało na to. Aurelian udawał, że dalej uczestniczy w rozmowie. Pułkownik zachwycony był rewią, pani David twierdziła jednak, że doprawdy trudno to nazwać rewią, to dobre dla cudzoziemców, ani jednego słowa, ani jednego dowcipnego kupletu (pamiętacie państwo Ripa, przed wojną?)... feeria, nic więcej. — Feeria też ma swoje dobre strony — powiedział pułkownik. — Ach, dla ciebie, mój drogi! —i pani David, rozgniewana, wyjaśniła panu Leurtillois: — Pułkownik... byle tylko zobaczył nóżki... Aurelian uśmiechał się. Ukradkiem szukał wzrokiem Barbentane'a. Już go nie znalazł. Promenoir był jednak prawie pusty. — Państwo pozwolą, że skoczę na chwilę po papierosy... Nie, dziękuję, panie pułkowniku, wolę gauloise'y... Skorzystam, że panie nie są same... Ani w promenoirze, ani w foyer, ani za oszklonymi drzwiami u wejścia teatru, pośród palaczy, pośród gwaru widzów, między stolikami, przy których jedli Południowi Amerykanie, Anglicy, Skandynawowie, wśród publiczności z tańszych miejsc, nigdzie nie znalazł Edmunda. Zawrócił w stronę loży mówiąc sobie, że może Barbentane jest tam. Ale nie. Widocznie wyszedł. Aurelian zawahał się, spojrzał na Blanchette. Lepiej o tym nie mówić. A może mu się zresztą tylko wydawało? Państwo David wracali na swoje miejsca. Blanchette przesunęła dłonią po czole, westchnęła, poruszyła się, jakby nie mogła się zdecydować, żeby coś powiedzieć, a potem powiedziała: — Przepraszam pana, Aurelianie, ale źle się czuję... nie, niech mnie pan nie odprowadza! — Chcesz wrócić? — wykrzyknęła Berenika. — Proszę was, moi drodzy! Nie chcę psuć ci wieczoru, Bereniko... to nic, że ja wrócę... Nie powinnam była przychodzić... — Ależ ja panią odwiozę — powiedział Aurelian... — Nie, nie, błagam pana! Berenika nie może zostać tutaj sama... Mam przecież samochód, szofera. Odeślę go z powrotem... Mówiłam Edmundowi... Źle się czuję... Nie mogę zostać... Muszę... Ale zapewniam was, że... Nie było rady. Chciała wrócić sama. Narzuciła im swoją wolę. Zostali więc, Aurelian odprowadził ją parę kroków: — Przykro mi, że tak puszczam panią samą... Moglibyśmy... — Niech pan będzie taki miły, Aurelianie, niech pan zostanie z Bereniką... Mnie tak boli głowa! Niech pan weźmie gdzieś Berenikę po przedstawieniu... To jej sprawi przyjemność... Niedługo już czeka ją powrót na prowincję... Te ostatnie słowa przesłoniły Aurelianowi wszystkie inne. Berenika ma wyjechać, wrócić do siebie... opuścić Paryż... Kiedy Blanchette rzuciła się na poduszki auta, poczuła, że wreszcie będzie mogła się wypłakać. Zgasiła światło zapalone przez szofera. — Do domu! — powiedziała i samochód uniósł ją składającą niebu dobrowolną ofiarę. Ukarała się za to, że nie chciała zostawić Bereniki i Aureliana samych. Zmusiła się do tego. Mój Boże, w nagrodę za tę udrękę czy zwrócisz mi Edmunda? Targowała się z Panem, nie odzyskała jednak ani spokoju ducha, ani nadziei. Zbyt dobrze znała Edmunda. Zadrżała: znała również niesprawiedliwość nieba. XXVI Zniknięcie Blanchette wytworzyło między Aurelianem i Bereniką nieoczekiwane skrępowanie. Tamta obecność wzmagała odwagę Aureliana, uspokajała Berenikę na tyle, że nie bała się zachowywać nieruchomości, która była niemal poddaniem. Kiedy jednak znaleźli się sami obok siebie teraz w pierwszym rzędzie loży, wszystko wydało im się tak ważne, tak zobowiązujące, że przez dłuższy czas siedzieli z daleka, w trwodze jedno przed drugim, i w przerastających sytuację marzeniach. Berenika nigdy nie widziała Mistinguette i realistyczne sceny w tancbudzie i pod latarnią — czerwona chustka, jawa, papieros i majcher — miały dla niej poezję, trudno zrozumiałą dla kogoś pozbawionego jej świeżości przeżyć i cudownej niewiedzy. Za nic na świecie nie chciała utracić nic z tego, co działo się na scenie, czuła w podnieceniu powolne narastanie decyzji, która czyhała na nią w mroku, bliskość towarzysza. Szepnął coś do niej; odwróciła się, położyła palec na usta i zanim jeszcze Aurelian się poruszył, obie jej dłonie opadły na przeguby mężczyzny i unieruchomiły je jak kwietne więzy. Zwróciła się ku scenie, trzymając go. W tych odbierających spokój kajdankach więzień na próżno starał się wyrazić czułość, jaka ogarnęła go nagle. Odsunęła się od niego, stworzenie przebiegłe, i czuł, że cała pochłonięta jest spektaklem, wpatrzona w spacer wielkiej gwiazdy po proscenium. — Ona jest nadzwyczajna — powiedziała Berenika. — Kto? — Mistinguette... Czuł ironię tej transpozycji słów. On chciał jej powiedzieć: „Kocham panią", a ona mu mówiła o Mistinguette. Jak jego ręce swymi małymi dłońmi, obezwładniała rodzące się słowa Aureliana słowami bez siły, przyjaznymi, które miały urok jej głosu. W końcu jednak ta obrona oznaczała akceptację faktu, tego, co rozpoczęło się między nimi bez słowa, od gestów zdobywcy, pomyślał. Tracił grunt pod nogami. Nigdy jeszcze nie czuł się tak rozbrojony wobec żadnej kobiety, a ta była uosobieniem słabości... Czy przytrzymywała już tak kiedyś — nie tyle trzymała, co przytrzymywała właśnie — ręce jakiegoś mężczyzny? I jakiego mężczyzny? Nie wiedział nic o niej. Nieznajoma. Nieznajoma. Do jakiegoż stopnia nic o niej nie wiedział! Była tajemnicza jak niewinność. Ale może ten opór był wobec niego tylko, może innym nieraz już pozwalała na to, czego jemu wzbraniała nagle? Albo może był to klasyczny etap, przez który trzeba było przejść, zanim pozwoliła na trochę więcej?... Nie chciał tego pomyśleć; miał ochotę zbić się, że tak pomyślał... Dręczyło go tysiąc zazdrości. Nie mógł przecież szamotać się z nią w loży... Był niezmiernie czuły na śmieszność. Czas mijał, uciekał mu. Za późno. Nawet gdyby oswobodził się teraz, podjął swą niezgrabną ofensywę... Nie było już czasu. Przedstawienie dobiegało końca. Trzeba będzie zaraz wstać, ubrać się, wyjść. Siedział więc bez ruchu, zdany na jej łaskę, w obręczy jej kruchych palców. Widział piersi Bereniki wznoszone oddechem, ożywienie spektaklem na jej policzkach... Przypominał zakochanego piętnastolatka. Nigdy jeszcze w towarzystwie żadnej kobiety nie były mu tak odległe obrazy rozkoszy. Nie umiałby pocałować Bereniki, nie wyobrażał jej sobie przytulonej do niego w uścisku. Kwiat na ramieniu, suknia... wszystko zatrzymywało Aureliana. Onieśmielenie wręcz niewiarogodne. I wciąż ten zapach skoszonego siana, który płynął od Bereniki, który był kwintesencją Bereniki, który przenikał go Bereniką. A ona, nieznajoma, o czym myślała? Któż mógłby to wiedzieć, odgadnąć? Pochlebiał sobie, że ją podnieca. Wyczuł, że jej dłonie na jego dłoniach leciuteńko drżały, leciuteńko drżały. Opuścili lożę w całkowitym wewnętrznym zamęcie, w jaki wprawiało ich milczenie czy też te zdania krótkie, konieczne, które zamieniali. Niekonieczne zresztą też, ale zawsze krótkie. Kiedy objęła ich fala wychodzącej publiczności, Aurelian odzyskał trochę pewności siebie. — Dokąd pójdziemy? — zapytał. — O tej porze „Lulli's"... — Ach, nie — odparła. — Muszę wracać... Blanchette... — Blanchette powiedziała sama, że nie jest jej pani potrzebna... — Tak, ale szofer... -niech pan pomyśli... Jest późno... — To jego zawód, jest do tego przyzwyczajony... jeżeli pani chce zresztą, mogę go odesłać, weźmiemy taksówkę... — Nie, nie... co by sobie pomyślał? Wrócę do domu... — Niech mi pani nie żałuje tych paru chwil... proszę... — Kiedy naprawdę lepiej będzie, jeżeli... — Czy wie pani, że ja nie jadłem obiadu i że głodny jestem jak wilk? Dotrzyma mi pani chyba towarzystwa, nie każe mi pani jeść samemu, prawda? Zmiękła. Ale w takim razie tyle tylko, że zje kolację. Potem ona wraca zaraz do domu. Dokąd pójdą? Aurelian znał takie miejsce, niedaleko... — Woli pani jakiś lokal głośny czy też cichy? Cichy. Och, co to, to tak. Cichy. Dobrze, w takim razie to miejsce, o którym mówiłem. Na dworze czekała ich niespodzianka — ziemia była biała, padał śnieg. Na ulice, które pną się na Montmartre dnem swych głębokich łożysk, pada od śniegu nieprawdziwa cisza i blask, w który ludzie wychodzący z teatru zanurzają się jak w koszmar z bajki. Auta jedne za drugimi, taksówki. Mnóstwo ludzi otaczało samochód, do którego wsiadała, jak królowa, Mistinguette, śmiejąc się głośno, w towarzystwie jakiegoś młodego bruneta. Z pewnym trudem odnaleźli swego szofera. Aurelian podał mu adres. Było to o dwa kroki, musieli jednak wraz z falą innych aut skierować się najpierw w górę ulicy Blanche, by potem zawrócić od placu Pigalle do tej małej oazy światła, tuż obok „Casino", na pół pustej, złożonej z dwóch salek na różnych poziomach: ni to kawiarnia, ni to nocny lokal, rodzaj przytuliska na marginesie dansingów i barów, miejsce, gdzie wstępowali coś przekąsić artyści występujący W innych lokalach i gdzie przychodzili zakochani, by rozmawiać szeptem, trzymając się za ręce, a tymczasem angielski pianista grał melodie zazębiające się o siebie jak godziny nocy. Kanapki pokryte były sfatygowaną skórą, na stołach stały chude wazoniki bez kwiatów. Można było pomyśleć, że jest się w Londynie. — Zje pani coś ze mną, prawda? Berenika spoglądała na kartę, niezdecydowana. Przekonywała się, że to, co jej wydawało się tak zaskakujące, tak niezwyczajne, było przyzwyczajeniem dla tych, co ją otaczali. Nie śmiała poprosić o „B.B.B. and B.B.B.". Grzanki z jajecznicą przedstawiały mniejsze niebezpieczeństwo. Aurelian wziął rostbef, a do tego stout. Nigdy nie piła tego piwa. Umoczyła usta w jego szklance, w tym pienistym atramencie. Wydało jej się to dziwne i niesmaczne, ale zamówiła także. Aurelian musiał być rzeczywiście głodny jak wilk. Rzucił się na jedzenie. Berenika nie chciała usiąść koło niego. Spoglądała na niego ponad stołem, z tym uśmiechem maski jak nigdy dotąd wyraźnym, który zdawał się być końcem jakiejś długiej historii. Poprosił o catch up. Nigdy jeszcze nie nazywała tak sosu pomidorowego. Unikali zgodnie słów, których można się było spodziewać, słów niepotrzebnych. Oboje wiedzieli, co rozgrywa się między nimi, nie musieli tego wyrażać. Nic nie zostało powiedziane, wszystko zostało powiedziane. Sytuacja była wyjaśniona, przyjęta. Aurelian jadł. Patrzył na talerz. Kroił mięso. Kiedy jednak powiedział w końcu: — A jak pani odjedzie, co się ze mną stanie? — zwrócone to było do Bereniki. Zrozumiała go doskonale. Lecz zamknęła oczy i wówczas, ponieważ zbladła, podobieństwo osiągnęło swój szczyt. Milczenie nie mogło trwać dłużej. Zamęt. Oczy otworzyły się jak okna na noc jeszcze głębszą, głos wdzięczny, ciepły, lecz drżący szepnął siląc się na wesołość: — Chyba... wróci pan do domu i położy się grzecznie spać, prawda? — Nie... — powiedział — jak pani odjedzie na dobre... nie dzisiaj... jak pani wyjedzie z Paryża... podobno już niedługo... — Nie mówmy o tym — odparła — to by mi zatruło dzisiejszy wieczór... a taka dziś jestem szczęśliwa! — Naprawdę? Skinęła głową; oczy miała wielkie. Chciał zapytać, czy to ma jakiś związek z nim, że jest szczęśliwa. Nie mógł. Jego własne szczęście było zbyt kruche, gotów był chronić je pod niedopowiedzianym. — Ale jednak... ja muszę wiedzieć... wyjedzie pani już niedługo? — Za jakiś tydzień... dziesięć dni... Wypił duży łyk piwa, otarł usta papierową serwetką. — Dziesięć dni... to jedna chwila... niech pani pomyśli, ile czasu zmarnowaliśmy... dlaczego zmarnowaliśmy tyle czasu? Zawahała się przed odpowiedzią. Czuła, że zgadzając się odpowiedzieć zgadza się na wszystko, że tego cofnąć się już nie da. Podniosła na niego swe czarne diamenty. — Nie zmarnowaliśmy go — powiedziała i jej prawa dłoń spoczęła na lewej dłoni Aureliana. Zadrżał i umilkli. Sycili się smakiem tej chwili banalnej, jak niewidoma rzeczami w życiu. Wreszcie Aurelian szepnął pierwszy: — Nie wiedziałem, Bereniko... bardzo długo nie wiedziałem... Przepraszał ją. Nie zapytała, czego nie wiedział tak długo. Wiedziała. Pozwoliła mu mówić do siebie: „Bereniko". Podjął: — Po raz pierwszy w życiu... Te słowa ugodziły ją zbyt już celnie. Wargi jej zadrżały, marszcząc się przy tym delikatnie. Pomyślał, że cofnie dłoń, która była jak liść. — Nie wierzę panu — odparła, a on nie odczuł potrzeby, by powiedzieć: „Niech mi pani wierzy, proszę", ponieważ pojął, że to znaczy: „Wierzę panu." Przekręcił rękę i we wnętrze swojej dużej dłoni przyjął jej drobniutką dłoń, jak kroplę wody. Wyciągniętymi palcami sięgał miejsca, gdzie wyczuwalna jest łagodna wypukłość żył. Przycisnął. Poczuł, jak pulsuje krew. Pomyślał, że dotyka świętego miejsca samobójstw, niebieskiego jak niebo, niebieskiego jak wolność. — Nie chciałem wierzyć — powiedział jeszcze — to było tak nowe... To musi być coś straszliwego dla ślepca, gdy po raz pierwszy ujrzy światło... — Czym jeszcze mogę służyć? — zapytał kelner. — Chester, poproszę. I kieliszek koniaku. A dla pani,. Bereniko? — Dla mnie? Och, nic! — Proszę... Lubi pani chester? No więc... — Ale bez koniaku. — Napije się pani troszkę ode mnie. Kelner odszedł. — Musi mi pani obiecać, Bereniko... — Nadużywał tego prawa przyznanego mu tak niedawno, wymawiał to imię najmilsze za każdym razem, gdy tylko mógł. Powtórzył: — Musi mi pani obiecać, Bereniko, że poświęci mi pani cały swój czas przez te ubogie, przez te cudowne dziesięć dni... — Nie trzeba myśleć, co będzie potem — powiedziała. — Obiecuje mi pani? Zawahała się. Pomyślała: „Nie powinnam..." Powiedziała: — Obiecuję panu, Aurelianie. Nigdy jeszcze własne imię nie wydało mu się tak ładne, tak czyste, tak mroczne. Berenika przypomniała coś sobie i sprostowała; — Tylko że Zamora ma robić mój portret... muszę iść jutro... — Widzi pani, już!... Cofa się pani, wydziera mi pani te chwile, moje życie... — Och, pana życie... — Moje życie! — Och, kiedy obiecałam, mam ochotę, żeby zrobił mój portret... Przyjdzie pan po mnie do niego... — Przyjdę po panią? Upoważnia mnie pani, żebym przyszedł? — Proszę pana o to. Mam nawet jego adres. W torebce. Niech mi pan poda torebkę... Wyciągnęła notesik. — O, jest... ulica Cezarego Francka... — Idzie pani do niego... Ten ton wymówki rozśmieszył ją. — Niemądry pan jest. Przecież to malarz... — Malarz też jest mężczyzną. A do mnie by pani przyszła? — Pan nie jest malarzem... to różnica... a zresztą dlaczego nie? — Przyszłaby pani? Pobladła nagle ze wzruszenia, jakby przypomniała sobie coś, o czym zupełnie od pewnej chwili zapomniała... — Nie, och, nie! — Dlaczego? — Dlatego że to do pana—poszłabym do kogo bądź... ale nie do pana... Wypił gorzki napój tego zwycięstwa. Istniała reszta świata i on osobno, dla niej. — Przyjdzie pani do mnie — powiedział. — Może... tak... kiedyś... — Dzisiaj... Pokręciła przecząco głową i pojął, że o mało nie zepsuł wszystkiego. Uścisnął małą rączkę, przepraszał. — Po pierwsze — nawiązała Berenika do portretu — to nie jest u Zamory... to u jego przyjaciółki... — Mrs Goodman? Znam ją. Bardzo ładna kobieta... — Przyjdzie pan po mnie koło piątej... — Dopiero koło piątej? — Dobrze, może pan przyjść trochę wcześniej! Zamora chce włączyć mój portret do swojej wystawy, wernisaż już zapowiedziany... wie pan... taki niezwykły wernisaż... o północy... — Nienawidzę tego człowieka... nie lubię jego malarstwa... zdefiguruje panią... jakim prawem... — Niech pan nie zaczyna tak jak wszyscy! Jak wszyscy? To wystarczyło, by oniemiał. Głębokim spojrzeniem objął tę małą postać naprzeciwko, spojrzał na nią innymi oczami. Jak to, tak jak wszyscy? Cóż, ostatecznie nie powiedziała mu przecież, że i ona też po raz pierwszy w życiu... Nie powiedziała mu nic w ogóle... A i on tak samo znał inne kobiety. No więc? Tak jak wszyscy... Skonstruował sobie bezwiednie Berenikę, która nie pasowała do tych trzech słów, co utkwiły w nim jak strzała. Przeniknęła go gwałtowna fala zazdrości. — Chciałbym zabić pani przeszłość — powiedział. — Dlaczego? Nie miałabym panu wtedy co opowiadać... ani co poświęcić... Och, za to jedno słowo ileż by dał, ile zgodził się wycierpieć! Puścił dłoń Bereniki i podniósł obie ręce do twarzy, przycisnął je dołem do oczu. Nie mógł znieść jednocześnie światła i tych słów. Usłyszał, jak Berenika mówi: — Przyjdzie pan, przyjdzie pan po mnie na Cezarego Francka? Czy wątpiła w to? Roześmiał się. Ten śmiech ją zdziwił. — Chciałem panią zapytać... — powiedział — mówiła pani przed chwilą... że jest pani szczęśliwa dziś wieczór. Czy... czy wolno mi myśleć, że to wiąże się trochę ze mną... niech się pani nie gniewa... Czy pozwala mi pani tak myśleć? Tym razem ona się roześmiała. Wówczas podniósł oczy, poszukał jej oczu i powiedział: — Kocham panią... Dosięgnął ją podwójny cios słów i spojrzenia. Oparła się o krzesło. Poruszyła ramionami tym znajomym mu ruchem, jakby jej było chłodno. W milczeniu bawiła się torebką haftowaną niebiesko i złoto, w duże różowe kwiaty Złączyła dłonie na stole, a ich gest rozdarł Aurelianowi serce — zobaczył, że obraca na palcu obrączkę... i pojął, dokąd odbiegła myślami... Jedyną nadzieję pokładał teraz w tych dwóch słowach, wypowiedzianych po raz pierwszy, i w tym imieniu ulepionym z tajemnicy, które było pierwszą rzeczą, jaką w niej pokochał. — Kocham panią, Bereniko — powtórzył. Nie płoszyła tego echa. Prawą dłonią przykryła lewą. Aurelian widział, jak jej pierś śliczna, mała wznosi się szybko. Zmieniony zupełnie głos przerwał milczenie: — Teraz muszę już iść... Jest późno... Muszę... — Bereniko! — Niech pan będzie rozsądny, Aurelianie... Tak będzie lepiej, niech mi pan wierzy... tak będzie lepiej... — Ale nie tak! — Dlaczego? Co moglibyśmy powiedzieć sobie teraz po tym, co pan mi powiedział? Wszystko byłoby za słabe... Proszę... Niech mnie pan oszczędzi... — Nie wierzy mi pani? Nie powiedziałem tego nigdy do nikogo. — Niech mi pan pozwoli odejść... niech mnie pan puści... muszę być teraz sama... myśleć o tym... Długo... Niech mi pan pozwoli zabrać moje bogactwo... — Bereniko! — Nie, niech pan nie mówi nic więcej... — Nie odpowiedziała mi pani... — Cóż można odpowiedzieć?... — Czy kocha mnie pani? Wstała. — Wezmę samochód. Nie, niech mnie pan nie odwozi. Nie możemy znaleźć się w aucie... teraz... Niech pan będzie rozsądny. Nie trzeba psuć naszego wieczoru... nie zapomnę nigdy, nigdy... Niech się pan nie gniewa, że narażam pana na szukanie taksówki w taki śnieg... Niech się pan nie gniewa... Nie chciała czekać, aż zapłaci. Wyszedł za nią bez kapelusza. Ludzie spoglądali na nich, jak szli przez salę, a kiedy drzwi się na nimi zamknęły i znów był śnieg i groom, między nimi, z czerwonym parasolem, i milczenie, i miłość, dopiero wówczas uświadomili sobie, że cała ta scena rozegrała się na tle muzyki — jakby uświadamiali sobie lekkie zamroczenie, z którego zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, gdy się już rozprasza — na tle melancholijnego śpiewu fortepianu; słowa były im obce, ale kadencja zgadzała się z rytmem ich serc. Berenika wsiadła do samochodu; szofer spał. W ostatniej chwili wychyliła się do Aureliana i szepnęła: — Dziękuję... XxVII Śnieg i noc. Śnieg i noc. Aurelian, z podniesionym kołnierzem, przygarbiony trochę od myśli, z rękami w kieszeniach, idzie pod górę ulicą Pigalle długim, powolnym krokiem, jakby widok czarnych lakierków zanurzających się w biel sprawiał mu przyjemność. Ulica jest pusta i ciemna. Ożywia się dopiero wyżej, tam gdzie jarzące się szyldy rozcinają mrok. Za nic na świecie nie wróciłby teraz do domu. Plecami odwrócił się do Wyspy Świętego Ludwika; ruszył tam, gdzie zwykł był chodzić jeszcze wczoraj, ku tym ostatnim rozpalonym paleniskom miasta, by ogrzać tam swą tajemnicę, tak jak niegdyś grzał swą samotność. Jutro nie istnieje dla niego. Poza tym spotkaniem o piątej, przy ulicy Cezarego Francka. Dzisiejszy wieczór od jednego zamachu zatarł całą przeszłość. Co dał w jej miejsce? Jeszcze nic, ale już samo to, że był, znaczy dużo. Ci, do których nigdy miłość nie przyszła nagle, nie zrozumieją Aureliana. Tego zaczęcia się wszystkiego na nowo w Aurelianie. Nie ma chyba na świecie uczucia bardziej dojmującego — jakby nagle wiatr prosto w twarz — od uczucia tej odnowy, które daje nam słowo: ,,Kocham", powiedziane kobiecie. Aurelian odzyskuje szacunek dla samego siebie. Nie tylko usprawiedliwił — uzasadnił swoje życie. Ta jego dotychczas bezcelowa włóczęga, to niezdecydowanie stają się zrozumiałe. Czekał na tę chwilę. Potrzebna mu była jakaś racja bytu. W głębi duszy musiał wiedzieć, że Berenika przyjdzie... i przyszła. Aż do tej pory nie mógł nadawać swemu życiu żadnego kierunku; byłby je zaangażował poza Bereniką. W gruncie rzeczy egzystencję Aureliana da się zamknąć w dwóch słowach: wojna i Berenika. Te trzy lata przerwy nie mają najmniejszego znaczenia! Teraz jest mężczyzną, ma cel w życiu, i to najwyższy cel — miłość... Ach, jakże to nowe słowo dziwnie brzmi na śniegu! Aurelian wymawia je na głos: — Miłość... Dziwnym zrządzeniem losu ten sam dzień, który rzucił mu oskarżenie, przyniósł potem zwycięską obronę. Aurelian znalazł teraz odpowiedź na własne skrupuły, wątpliwości i na przypadkowe ich sformułowanie ustami Riqueta czy Armandyny. Miłość! Czyż każdemu jest dane jej zaznać? Czyż większość ludzi nie żyje tak, jak żył Aurelian aż do tego wieczora? Ten, do którego przychodzi miłość, ta prawdziwa, miłość, która bierze w posiadanie i pustoszy, winien jest to sobie, by odrzucić wszystko, co nie jest tym cyklonem, tą tyranią. Zachowałem siebie dla Bereniki. Sam nie uświadamiając sobie tego zachowałem siebie dla niej. Aurelian, tej nocy, pochwala siebie. Wszystko staje się dla niego logiczne, układa się w wyraz miłości. Nawet śnieg, co osiada mu na rzęsach. Zawahał się: czy rozstać się z nim, porzucić jego biel? Na progu „Lulli's" otrzepał się jednak. Czy powrócić do dawnych daremnych nocy?... Trzeba by teraz poszukać innych miejsc, wszystkiego uczyć się od nowa... Czyż nie uciekł od snu, ponieważ bał się starego mechanizmu marzeń sennych, ponieważ nie przystosował ich jeszcze do miłości? Tłum ludzi, światło, dym papierosów, gęste ciepło tańca i alkoholu, wszystko to obłapia go jak zdrada. Lecz czyż nie tutaj trzymał po raz pierwszy dłoń Bereniki... i Berenika obejmuje nagle władzę nad ,,Lulli's", wypełnia go, przekształca, już tylko ona jest tutaj i ją właśnie odnajduje w tym palenisku, w tym piekle... Z sali tanecznej dobiega hałas nieprzytomny. Piszczałki, serpentyny, trąbki, orkiestra rozpętana w fantazyjnym fokstrocie, ludzie klaszczący miarowo, skupieni wokół jakiegoś grubego pana i jakiejś małej pani, którzy wyprawiają cuda, wymyślają nowe pas, błazeńskie figury. I sam Lulli we własnej osobie, jeszcze bardziej „Ole!" niż zazwyczaj, przytupuje do taktu, zgina się we dwoje przed jakimś stolikiem, poszturchuje ukradkiem maitre d'hotel'ów. A wszystko przekreślone smugami reflektorów, gorący oddech publiczności, śmiech wydekoltowanych kobiet, ciągła krzątanina tam i na powrót, do toalet, do kwiaciarek, po szampana, którego domagają się donośne głosy, i zapach pieczeni z rusztu, dolatujący z kuchen, gdy otworzą się drzwi. — Nie wiem, co ich dzisiaj opętało — mówi szatniarka, chudsza niż kiedykolwiek, odbierając płaszcz Aureliana. — To już tak od jedenastej... Człowiek własnych słów nie słyszy... Ani chwili, żeby poczytać! Aurelian uśmiecha się do niej, a ona wraca do swojej powieści. Lubi tego gościa. Przynajmniej dystyngowany... W barze nie ma się nawet gdzie oprzeć. Wąska kiszka pełna jest stojących ludzi. Śmiechy, okrzyki. Słyszy się tylko angielski. Gorąco. Trochę podobnie jak w metrze. Tyle, że głośniej. — Sorry... — jakiś Amerykanin w stylu Apollina z Far-West, obarczony kieliszkami i upierścieniony, przeprasza Aureliana, że wsadził mu łokieć w brzuch. Koniak ląduje na plecach jakiejś dziewczynki, która zaczyna piszczeć. Tamten ją zaprasza i wszystko kończy się dobrze... — Roger! Aurelian odwraca się. To Simone. Dla niej, jak dla Riqueta, na imię mu Roger. Fiu, fiu! Simone w nowej sukni. Modny kolor... bleu Patou... i imitacja pereł. To pewnie tamten marynarz. Simone udało się upolować wolne miejsce. Przeprasza siedzącego obok łysego jegomościa z owłosionymi uszami (,,Pomyłka w dystrybucji" — myśli Aurelian), może zechce się przesiąść, bo ona chciałaby porozmawiać z PRZYJACIELEM... — Co pijesz? Raz przynajmniej ja stawiam! Aurelian gwiżdże z podziwem. — Widzę, że tarzasz się w złocie! Co za suknia, moja droga! Simone jest uradowana, że zauważył. — Klasa prawda? Model z pierwszorzędnej firmy... Nie pamiętam już dokładnie. Wiesz, w tym sklepie na ulicy Clichy, gdzie mają modele z pokazów mody... Przy mojej figurze pasowało, jak ulał... A spójrz na perły, co? To największy szyk w tym sezonie... Nawet jak kto ma prawdziwe to nie kładzie, tylko bierze takie, z metra... tak! Słuchaj, Freddie, może byś się tak namyślił, co? (To do barmana.) Więc co bierzesz? Side-car, jak zawsze? Jeden side-car i jeden szampan... Ja płacę... Z jakąż łatwością wraca Aurelian do tego dawnego, porzuconego ubrania! On jeden tylko wie, że nie jest już ten sam. On jeden; i ta dysproporcja między tym, co go otacza, a jego sekretem, jest jak trunek. Pozwoli się kołysać, pozwoli unosić się aż do późnej nocy fali tego pospolitego alkoholu, tego zawrotu głowy, zużytego, machinalnego... Gadatliwa radość Simone, która opowiada o swej poprzedniej mocy, taki był miły, daję słowo, i wcale nie wymagający... Simone nie przestaje mówić, a Aurelian jest rad, że mówi, to daje mu poczucie prawdziwej samotności, z dna której podnosi się romanca głęboka, niedosłyszalna — śpiew Bereniki... Obok niego jakieś dwie damy z Massachusetts, w binoklach i wydekoltowane po pępek, jedzą stojąc mutton-chop z frytkami... Jak posąg Condillaca, obdarzony na razie jedynie zmysłem powonienia, był cały tylko zapachem róży, tak on nie czuje frytek i jest samym tylko zapachem skoszonego siana... Nigdy dotąd nie miewał podobnych halucynacji... Przypominają mu się miraże na pustyni... Tutaj, w tłumie, zapach jest tą świeżą wodą złudy... obsesja zapachu utwierdza tu władzę Bereniki. — Odprowadzisz mnie dzisiaj? Spojrzał na Simone, zaskoczony. — Wtedy — wyjaśnia mu — miałam Boba, tego amerykańskiego marynarza, wiesz. Potem byłam zła, że ci odmówiłam... Ale między starymi przyjaciółmi... bez urazy, prawda?... Dzisiaj jestem wolna, a poza tym po takiej gratce jak tamta... mogę sobie pozwolić na małą fantazję... z przyjacielem... nie? Zafundujesz mi skrzydełko kurczęcia... och, nie tutaj! Tu jest drogo, a jedzenie wcale nie lepsze... Freddie nie słyszał, mam nadzieję?... Nie, w tej paszteciarni obok, wiesz... Więc jak, zgoda? Aurelian przeciąga się z lekka. Patrzy na Simone. Głupio mu, że taki jest nieuprzejmy. — Na kurczaka zgoda... ale, nie gniewaj się... potem pójdę spać... — Sam? Och, to nieładnie! Całuje ją w rękę. — Nie składa się, malutka... Zaraz ci wytłumaczę... — Masz kogoś? — Nie... jestem zakochany... Simone odwraca się ku niemu i otwiera szeroko oczy. — Coś podobnego! A toś mnie zastrzelił! Zakochany, ty? Od kiedy? — Nie wiem... Od dzisiejszego wieczora... — Proszę. Proszę. To ci nowina! Nie może otrząsnąć się z wrażenia. Nie daje jej to spokoju. — Więc, znaczy się, to coś całkiem świeżego... Ale jesteś chociaż pewien? Bo człowiek tak sobie nieraz mówi... A potem następnego dnia... Aurelian zaprzecza ruchem ręki. — Więc to na serio?... Żenisz się? Nie? To nie tak? Ona nie chce? Kto to jest... Dobrze, dobrze, nie musisz mi odpowiadać... Roger zakochany! Świat się kończy!... Zresztą, jeżeli chcesz wiedzieć, to masz świętą rację... Ach, gdybym tak ja zakochała się kiedyś jeszcze... Ale u mnie to już skończone... Dwa lata temu... Dwa lata, szmat czasu... Skończone... Aurelian myśli o Berenice. W co on ją wciąga? Nie wciąga jej, nie może inaczej. Nie czuje zresztą żadnej pogardy dla tej dziewczyny obok. Jest to istota ludzka. Bardzo prawdopodobne, że ona wie, co znaczy kochać... Simone kręci głową. — Przyszła kryska na matyska, Roger zakochany, no, Roger zakochany... I od razu zaczął sypiać sam... Wiesz, tak w gruncie rzeczy, to jedno nie ma nic do drugiego... Ja jak byłam zakochana... nieraz zdarzyło mi się przespać z jakimś znajomkiem, żeby porozmawiać o n i m... cóż to ma za znaczenie. Ale może u mężczyzn to jest inaczej... Jesteś szczęśliwy czy nieszczęśliwy? Zrobił nieokreślony ruch ręką. — To prawda — odezwała się. — Nigdy właściwie nie można powiedzieć... Słuchaj no, obejrzyj się... Aurelian odwrócił się. Za nim stał Barbentane, uśmiechnięty. — Przepraszam cię bardzo... moje uszanowanie pani... Mój drogi, gdzieś ty podział moje panie? Myślałem, że zastanę je tutaj z tobą... — Twoja żona poczuła się niedobrze, wróciła do domu... — Ach, tak! Jeżeli miałbyś ochotę przyłączyć się do nas... Jestem z Decoeurem i z Różą... Okazało się, że byłem wolny wcześniej, niż początkowo przypuszczałem... Pomyślałem więc sobie, że zabiorę ich po spektaklu w Operze przy Polach Elizejskich, Róża miała tam występ na dobroczynność... Oblewamy zawarcie spółki... wszystko ci wytłumaczę! Pani pozwoli, że ją pożegnam... — Dobrze, zaraz przyjdę... Kiedy Edmund odszedł, Simone zamyśliła się. — Ach... — powiedziała po chwili — więc to jest mąż? W takim razie lepiej, żebyś do nich poszedł... jeszcze mógłby sobie co pomyśleć... Nie było sensu wyprowadzać jej z błędu. Aurelian przyłączył się do Barbentane'a i jego gości. — Ach, na posterunku, jak zawsze? — wykrzyknęła Róża podając mu rękę do pocałowania; głowę miała odchyloną, brodę wysuniętą do przodu, mierzyła go długim spojrzeniem swych oczu krótkowidza i pokazywała wszystkie zęby. — Jaka szkoda, że pani Barbentane nie zechciała dotrzymać panu towarzystwa! Cieszyłam się, że ją zobaczę... że będę mogła jej powiedzieć, jak bardzo radzi jesteśmy oboje, jak bardzo ta propozycja ze strony pana Barbentane... ze strony Edmunda, chciałam powiedzieć, jako że nie mogę się panu sprzeciwiać, drogi przyjacielu... — Różo — zauważył doktor — Leurtillois o niczym jeszcze nie wie! — Zaraz będzie wiedział — przerwał Edmund. — Najpierw niech się napije! — Jak tam było w Brukseli?—zapytał Aurelian zwracając się w stronę pani Melrose, kiedy ayala było już nalane. — Ach, prawda, to myśmy się nie widzieli od tej pory? Jicky mówił mi, jaki pan był dla niego miły w czasie jego samotności... To ładnie... Zawsze mam wyrzuty sumienia, jak zostawiam go tak samego... Jicky, to znaczy doktor, wziął z kieliszka żony przyrządzik do wygazowania szampana i bawił się nim nerwowo. — Tak — odezwał się Edmund — nasza kolacja poświęcona jest pewnej transakcji... Róża Melrose i Spółka... Róża roześmiała się bardzo głośno, ale w sposób nieznośnie dystyngowany. Aurelian patrzył na nią i zastanawiał się, jak to możliwe, że wtedy u Mary wydała mu się piękna, godna pożądania, pociągająca... Piękna była istotnie. Ale pomyśleć, że to w niej mógł się zakochać, a nie w... Prawdę mówiąc, nie byłoby w tym nic dziwnego, była o wiele bardziej w jego typie niż... Unikał wymawiania w myślach ukochanego imienia. — Och — westchnęła — blues... — Ma pani ochotę zatańczyć? — spytał Edmund. Wstając przeorała palcami włosy męża. Roześmiał się blado i patrząc za tamtymi dwojgiem przyczesał włosy grzebykiem. — Co znów za spółka? — zapytał Leurtillois. — Barbentane wpadł na taki pomysł... Kosmetyki, kremy, szminki, środki przeciw zmarszczkom... Rozumie pan, przy naszych ograniczonych możliwościach finansowych... To było chałupnictwo... miałem do pomocy rosyjską księżnę i armeńskiego chemika... cała robota odbywała się w salonie księżnej... między srebrną zastawą cara, autentyczną i fałszywymi gobelinami... Na kominku moździerz i probówki, a w kącie ikona... — No i? — Barbentane zaproponował Róży, że rozkręci cały interes... Daje kapitał... Będzie laboratorium... słoiki z podobizną Róży Melrose, afisze z podobizną Róży Melrose. Całkiem co innego, nieprawdaż? Windujemy się w górę... Jakiż wdzięk i majestat miała pani Melrose! Ludzie poznali ją i przywitali dyskretnymi oklaskami. W objęciach tancerza, z jedną ręką opuszczoną swobodnie, w długiej, szarej sukni — nikt tak nie umiał nosić szarego jak ona — przypominała zupełnie siebie w tym hiszpańskim filmie... w którym grała Amerykankę... wiecie państwo... Dobrana para, zresztą. Kto to jest ten gość, co z nią tańczy, ładny chłopiec, taki ogorzały, Oczy jasne, wygląda jak champion. Trochę może dla niej za młody, ale przy jej talencie i uroku... — Nie podziękowałam panu dostatecznie, panie Edmundzie... nie, niech pan nie protestuje! To naprawdę było posunięcie wysokiej klasy, tak nagle, ni z tego, ni z owego! I nawet nie czekał pan do Gwiazdki! — Jeżeli sprawiłem pani przyjemność, jestem stokrotnie wynagrodzony, pani Różo. — Oczywiście, że sprawił mi pan przyjemność! Ale najbardziej idzie mi o Jicky'ego... ze względu na Jicky'ego taka jestem zadowolona... On jest taki uczulony, pojęcia pan nie ma; na nic nie chce się zgodzić, a później się gryzie, że nie może wszystkiego mi dać... I to przeświadczenie o własnej niższości... w stosunku do mnie... w gruncie rzeczy zupełne szaleństwo... — W porównaniu z panią któż nie czułby się... — Niech pan nie mówi głupstw! Ale pan tańczy jak młody bóg! To dowodzi wielkiej subtelności, że tak od razu zorientował się pan w sytuacji... — Firma zyska przynajmniej pewną fasadę... zasługuje na nią zresztą jak najbardziej... wyroby są doskonałe... och, poinformowałem się najpierw! Mam przyjaciółki wśród kobiet... — Nietrudno się tego domyślić, piękny potworze! — Robię dobry interes, zapewniam panią... nie ma mi pani za co dziękować... Aj, pochwaliła mnie pani za wcześnie! Nadepnąłem pani na nogę... — I to jak!... Niebu niech będą dzięki! Jest pan bogiem z krwi i kości... Przyciska mnie pan trochę za bardzo... Przyglądają się nam... Wrócili do stolika. — Niech pan tylko spojrzy na nią, mój drogi! Czy to nie może przyprawić człowieka o obłęd? Na te słowa Decoeura Leurtillois otrząsnął się z zadumy i na chwilę rozstał się z Bereniką. Uderzył go uśmiech Edmunda. Przypomniał sobie pojawienie się Barbentane'a w „Casino"... Jacyż ludzie są skomplikowani! Róża pochyliła się nad mężem. — No i jak, panie dyrektorze? — powiedziała. — Widział pan, jak pański komandytor tańczy? Nic zresztą dziwnego, brał lekcje u Mitchine'a... A na to Barbentane: — Nie mówiąc o lekcji, którą wziąłem teraz... Nie wypadało, by Leurtillois nie zatańczył z panią Melrose. Pozbawiona była ciężaru, jak na kobietę wysoką zadziwiająco pozbawiona była ciężaru. Inteligencja ciała zaskakująca; uprzedzała tancerza, kazała mu wierzyć, że to on prowadzi. A tymczasem to pani Melrose prowadziła, choć zdawała się poddawać. W życiu musiało być tak samo. Posiadała ten talent, ten dar rzadki w tańcu, że była daleko od mężczyzny, a blisko tancerza, i przez to samo stanowiła nieuchwytne wezwanie. Powściągliwość, wstydliwość dziewczątka i najbardziej wyuzdana prowokacja, taka, w którą trudno uwierzyć, która każe myśleć, że to tylko gra własnej wyobraźni, przelotny dotyk, któremu następny ruch natychmiast przeczy, tak iż mężczyzna lęka się bez ustanku, że za daleko posunął się w swej świadomej zuchwałości. Nagle, wirując między stolikami, Aurelian napotkał wzrok Simone. Zaczerwienił się. Na chwilę zapomniał o Berenice. — Nie spotkałam jeszcze tancerza równie milczącego jak pan. — Przepraszam... — Za co? Skoro nie lubi pan rozmawiać… Nie ma nic gorszego jak mężczyzna, który się przymusza... Nim zdążyła usiąść, pochwycił ją Edmund i znów tańczyli razem. — Czarujący, co? Leurtillois — odezwał się. —Niczego sobie... — Och, znacznie więcej! Wszystkie kobiety za nim szaleją... — Ja nie... Nie wiem, o jakich kobietach pan mówi... Na mój gust ma rysy zbyt grube, zbyt... no, trochę pospolite... — Niełatwo pani dogodzić... — Niełatwo... Wolę mężczyzn, jakby to panu powiedzieć? bardziej przy kości... Rozumie pan, takich, że nigdzie nie uszczypniesz, takie twarde... Nic, tylko mięśnie... — Aurelian jest wcale krzepki... I elegancki... — I owszem, ubranie dobrze się na nim prezentuje... Ale co do mnie; to ja wolę, żeby mężczyzna dobrze się prezentował bez ubrania... W gruncie rzeczy jestem kobietą w sam raz dla alfonsa... — Biedna ta reszta! Nagle przejęło go dotkliwe poczucie jej obecności. Geniusz aktorski, który kazał Róży nieustannie grać jakąś rolę, wcielać jakąś postać, sprawił, że mimo woli straciła swą dystynkcję: upodobniła się do dziwki... — Czyżbyś uważał się przypadkiem za mego klienta? — szepnęła. XXVIII — Ach, żeby to nie chodziło o mojego pana! — mamrotała pod nosem pani Duvigne. Pogoda była okropna — odwilż; w Paryżu nigdy śnieg nie leży długo; brnąc w ohydnym błocie i zerkając z zabobonnym lękiem na trupiarnię, która w owym czasie znajdowała się jeszcze na dziobie wyspy de la Cite, posługaczka pomyślała, że — zabawna rzecz — w odwilż człowiek zawsze bardziej marznie niż w porządny mróz. Ta wilgoć utrapiona! Otuliła się szczelniej czarną, wełnianą chustką i przyspieszyła kroku. Zmitrężyła trochę dłużej na tej drugiej posłudze, którą miała na prawym brzegu, wcześniej, zanim szła do pana Leurtillois na Wyspę Świętego Ludwika. Te jego podupadłe dzielnice są jednym z wielkich uroków Paryża. Wiele jest dzielnic, którym przyszło wyrzec się szlachectwa dla handlu, rozmienić się na mieszkania dla pospólstwa, zachowując przy tym frontony, bramy, dziedzińce i schody pełne nostalgicznej wielkości. Dzięki jednak owym szyldom sklepów, owym draśnięciom i upokorzeniom każdy ślad tej świetności, niegdyś banalnej, nabiera sensu i znaczenia, których sama tylko piękność i lata nie mogłyby mu dać. Na wyspie, gdzie niewiele domów zbudowanych zostało od czasów jej rozkwitu, rzeka, izolując go, uchroniła w znacznej mierze ten kamienny statek od handlowej degradacji. Rozmach wielkomiejskich przedsiębiorstw hurtowych nie dotarł tutaj i to, by tak rzec, miasteczko, te sklepiki potrzebne wyspie do życia skupiły się wzdłuż głównej ulicy, ulicy Saint-Louis-en-1'Ile, która — wąska i ukryta — wstydliwie przypomina kiszkę przebiegającą przez szlachetne ciało. Przy niej mieszkają sklepikarze, rzemieślnicy, ludzie prości. W obie strony rozbiegają się od niej ku nadbrzeżom krótkie uliczki, na nadbrzeżach zaś stoją prawie same stare, patrycjuszowskie domy zamieszkiwane jeszcze przez rody podupadłe, lecz godne, przez burżuazję zapatrzoną sekretnie w miraż arystokracji, przez artystów, członków palestry i Amerykanów, których ściągnął tu korzystny kurs dolara; pośród tych budowli, rozparcelowanych między różnych stanem lokatorów, wyrosło w dziewiętnastym wieku lub też zostało odpowiednio przystosowanych — ku radości malarzy pokojowych i biedoty oczekującej spadku — parę kamienic czynszowych, ot, choćby ta, w której mieszkał Aurelian, książę R., poetka Maria de Breuil, dawny minister Thibault de Lacour i kilka innych osobistości. Pani Duvigne pobiegła najpierw na ulicę Saint-Louis. Była niedziela, w sklepach pełno. Pani Duvigne wzięła jajka w mleczarni i skorzystała od razu, żeby zapłacić za mleko. Wszyscy roztrząsali tu historię, którą zainteresowała się dopiero w mydlarni, gdzie wstąpiła po nowy zmywak, bo tamten stary był już zupełnie do niczego: otóż ni mniej, ni więcej tylko wyciągnięto z wody jakąś biedaczkę, w balowej sukni, proszę sobie wyobrazić, i chyba od niedawna dopiero leżała w Sekwanie; tu następowały szczegóły, które zmieniały się, w miarę jak przechodziły z ust do ust: kobieta miała podobno jeden palec ucięty, chodziło o pierścionek, na pewno. Więc zbrodnia? Niestety, pani Duvigne nie miała czasu przysłuchiwać się dłużej. Zaczęło lać. Ach, cóż za psi czas! Zatrzymała się przed stróżówką. Stróż zajęty był szorowaniem bramy. — Dzień dobry, panie Michu! Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, krzepki jeszcze, nadmiernie owłosiony, nos miał purchawkowaty, wąsy długie, szare i fioletowe znamię wielkości dwudziestu su na prawym policzku. Od kiedy przestał pracować w tramwajach, gdzie był bileterem, pomagał pani Michu. Bardzo chętnie byłby wziął posługę u pana Leurtillois, ale lokator miał już posługaczkę. Toteż pan Michu nie cierpiał pani Duvigne. Mruknął coś pod nosem i dotknął czapki — uprzejme powitanie, można powiedzieć. Nie wytrzymał jednak i zagadnął: — Znów wyłowili jakąś z Sekwany! — Właśnie słyszałam w mydlarni... Pani Duvigne miała swoją godność. — Gazety zaniosłem — zawołał za nią pan Michu. — Listów nie było! Lubił podkreślać, że wypełnia, co do niego należy. Do kuchni i do pokojów w garsonierze Aureliana wchodziło się z tej samej klatki; na tym piętrze nie było już osobnych kuchennych schodów. Na półpiętrze pani Duvigne przechodziła na schody dla państwa. Wzięła gazety położone na klamce, chleb i mleko ustawione obok wycieraczki i weszła do kuchni marszcząc swoim zwyczajem brwi: była to bowiem chwila, kiedy zadawała sobie pytanie, co też zastanie na stole. Aurelian umówił się z nią, że jeśli będzie coś chciał, a przede wszystkim, jeżeli będzie chciał, żeby mu nie przeszkadzała (czy to, żeby mógł dłużej pospać, czy też kiedy miał kogoś), zostawi karteczkę na stole. Czasem pisał: „Pani Duvigne, proszę przygotować śniadanie na dwie osoby w saloniku." Salonik to był po prostu drugi pokój, nie sypialny. Kiedy na stole nie było nic, pani Duvigne wchodziła do pana, podnosiła żaluzje i podawała panu śniadanie do łóżka. Pani Duvigne bała się zawsze, że u pana ktoś będzie. Nie to, żeby miała się gorszyć: kiedy człowiek służy u kawalera, wie, na co jest narażony. A tu jeszcze pan taki młody. Ale wtedy, kiedy był ktoś, pani Duvigne czuła się odsunięta na drugi plan — żadnej pogawędki... Trochę jednak była wtedy skrępowana, a może nawet zazdrosna. Spojrzała więc na stół wchodząc: nic. Odetchnęła, zdjęła chustkę, nastawiła wodę, pokroiła cienko chleb na grzanki, wzięła młynek do kawy... No, szczęście, na dziś jeszcze starczy... Zapomniała na śmierć, że trzeba kupić! Gdzie ja mam głowę, daję słowo... Kiedy rozsunęła firanki, Aurelian spał jeszcze; odwrócił się, wsadził nos w poduszkę, a potem wyciągnął spod kołdry swe długie ręce i spojrzał ze zdumieniem na siność za oknem. Zegareczek w oprawie z czerwonej skóry wskazywał jedenastą. — Ależ późno! Dzień dobry, pani Duvigne! Przeczesał włosy palcami. — Dzień dobry wielmożnemu panu... Wielmożny pan tak smacznie spał, że aż mi było żal budzić... — Przecież trzeba wstać, pani Duvigne... — Jak do roboty, to pewno... Ale wielmożny pan na co miałby się zrywać? I to jeszcze w niedzielę! Postawiła tacę na stoliku. Jajka na miękko, kawa, mleko... Aurelian spoglądał na wszystkie te znajome rzeczy ze swego rodzaju osłupieniem. Niezupełnie jeszcze rozbudzonemu, własne życie wydawało mu się jak szuflada, w której jest bałagan i którą trzeba najpierw uporządkować by się przekonać, co się do niej zmieści. Pani Duvigne, jajka na miękko... Nagle przypomniał sobie miniony dzień. Zalało go to jak fala światła. Wszystkie najdrobniejsze szczegóły tego dnia. A także niejasna świadomość jego wagi. Czegoś, co tyczyło całego życia. Co zmieniało całe jego życie. Usłyszał siebie mówiącego do siostry: „Jestem zakochany." Zakochany... powiedział jej. Czy to pewne? Czy to możliwe? W takim razie nic nie jest już na dawnym swoim miejscu, nic nie jest już tak, jak było. Człowiek jest niewolnikiem tego, co powiedział, tego, co pomyślał. Zakochany... Obraz Bereniki po pewnym dopiero czasie wypłynął na powierzchnię jego myśli, ukształtował się, odgarnął splątane rozgałęzienia snów i nocy. A przecież nie była nieobecna w niewyraźnych i bez związku wspomnieniach dnia wczorajszego, które odezwały się w nim najpierw. Lecz nie na nią padał akcent. Imię i obraz Bereniki nie pokrywały się ze sobą całkowicie. Było coś bolesnego w tej jasności wzrastającej, w tej białości... Berenika... Czy ja naprawdę ją kocham? Cóż ,za szaleństwo! Pora jeszcze zatrzymać to wszystko! Doznał nagle uczucia, że jego życie toczy się dalej takie, jak w przeszłości, bez Bereniki — czas utracony, serce puste... Słowa pani Duvigne: „Jak do roboty, to pewno!", odezwały się w nim jak wyrzut. Ujrzał nicość swego życia i zadał sobie pytanie, po co wstawał co dzień rano. Spuścił oczy i przez drzwi zobaczył maskę na ścianie w sąsiednim pokoju. Skąd on dopatrzył się w niej najlżejszego choćby podobieństwa z Bereniką? Teraz go już nie widział, ale wszystko, nawet brak podobieństwa, wiodło go na powrót ku Berenice. Chwytał się tej miłości, chwytał się jej jak tonący. Co pani Duvigne znów opowiada? — W balowej sukni, niech sobie wielmożny pan tylko wyobrazi... Dopiero jej musiało być zimno, z takim dekoltem! Prawdziwa dama, nie żadna tam taka, niech wielmożny pan nie myśli... dama... z klejnotami... dlatego jej właśnie ten palec ucięli... Aurelian nie słyszał początku. Nie zadawał pytań na temat tej ponurej historii. Nagle przypomniał sobie bowiem o spotkaniu przy ulicy Cezarego Francka. Dziś o piątej. To zmienia wszystko. Usiadł i poprosił o tackę. — Pani Duvigny, zejdzie mi pani kupić szynki... Konfitury jeszcze są? Zjem dziś w południe w domu... — Nic więcej wielmożnemu panu nie uszykować? Mogłabym zrobić puree z kartofli... Może trochę sałaty? — Jeżeli pani chce, to proszę... Dziś niedziela, „Pod Wodniakiem" zamknięte, a nie chce mi się nigdzie latać w taką pogodę... wyjdę dopiero po południu... — Ach, święta racja, proszę wielmożnego pana! Cóż za chlapa na dworze! Wielmożny pan chce, żebym została i podała do stołu? Nie. Pan wolał, żeby pani Duvigne przygotowała wszystko w kuchni, miał zamiar poświęcić wiele czasu toalecie, a zje, kiedy mu przyjdzie ochota, na brzeżku stołu, obojętne o której, już tak jest późno... Nie, nie: gruntowne sprzątanie zrobi pani jutro... łóżko pościelę sam... Tak, dziękuję. Czy ona nigdy się nie wyniesie? Aurelian słyszy, jak myszkuje w sąsiednim pokoju, zbiera stare gazety, przygotowuje do rozpałki (wystarczy tylko podłożyć ogień). — To ja schodzę, proszę pana... Zostawię wszystko w kuchni... — Tak, tak, i niech już pani tu nie wchodzi do mnie... nic mi już nie potrzeba... Pani Duvigne zacisnęła z lekka wargi. — Wielmożny pan może być spokojny... Masz ci los, teraz się znów obraziła! Ale najważniejsze, że wreszcie ma ciszę i samotność. Aurelian jednym susem wyskakuje z łóżka, o mało nie zrzucił na podłogę tacki z resztą kawy. W dużym lustrze widzi swoje odbicie: długie, w pogniecionej piżamie w paski perłowe i ciemnoszare, z twarzą nie otartą jeszcze ze snu, nie ogoloną, z włosami w nieładzie. Spogląda z dezaprobatą na swoje paznokcie wątpliwej czystości. Wody, wody! Urządzenie łazienki nie należało do najmłodszych. Aurelian zastał je już, jak się wprowadził, i zawsze go to irytowało; trzeba było czekać w nieskończoność, aż woda naciekła do wanny, a przy tym sterczeć nad nią cały czas i pilnować, bo płomień piecyka gazowego to przygasał, to podnosił się niepokojąco. Przez ten czas, kiedy leciała woda, Aurelian starym zakorzenionym zwyczajem szorował zajadle zęby, zaczynając od górnych. Z pastą na szczoteczce zerkał do wanny. Odnalazł już sekret swego szaleństwa. Nie wątpił już, że kocha. Że kocha Berenikę. Tę Berenikę, o której tak nic zupełnie nie wiedział. Wyjmował bieliznę z szafy, lustrował skrupulatnie: nie, ta koszula nie, może ta?... Z tego wszystkiego kąpiel będzie za gorąca. Zostawił kalesony na krześle, zdjął piżamę. Oczywiście, nie ma mydła. Ta Duvigne o niczym nie pomyśli... Musiał biec goły do pokoju po jedno z tych dużych, okrągłych mydeł czarnych, które lubił i które dostawał z Londynu. Znów zatrzymał się przed lustrem i przyglądał się sobie długo, z mydłem w ręce. Jakby patrzył na kogoś obcego. Pokręcił głową i zamyślony wrócił do wanny. Kto to wie? Kobiety widzą nas zupełnie inaczej. Skrupulatnie i zajadle wziął się do szorowania tego ciała, którego sobie przecież nie wybierał. Potrafił to robić godzinami i nigdy nie był z siebie zadowolony. Świat kurczył się jak jego pole widzenia. Wszystko zależało od czystości jednego skrawka skóry. Włosiana rękawica z grubsza tylko przygotowywała to nacieranie mydłem, którego nie było powodu przerywać; usuwanie stwardniałości pumeksem, szczotkowanie, by oczyścić pory, te zabiegi gorliwe, w których traktował siebie jak deskę, jak but, jak jeden z tych przedmiotów, które maniacy pucują z dziecinną dumą. Ledwo skończył jeden kawałek, ogarniały go wątpliwości, czy dość dobrze wyszorował jakiś inny przedtem, i ta mozolna praca, z nawrotami, przeciągała się dłużej, niż to nakazywał rozsądek, o czym świadczyła zaczerwieniona skóra. — Proszę wielmożnego pana! Pani Duvigne pukała do drzwi. A przecież mówił jej, żeby mu nie przeszkadzała. — Co znowu? — W kuchni wszystko uszykowane. Tylko jeszcze kartofle odcedzić... Postawiłam na wolnym ogniu... I trochę masła dodać. Sałata gotowa... Wielmożny pan wymiesza tylko... — Dobrze. W porządku. Dziękuję. Zatkał palcami uszy, zanurzył głowę pod wodę, a potem wyjął prychając. Cóż za piła z tej Duvigne, daję słowo! Najchętniej wziąłby na jej miejsce jakiegoś mężczyznę. O wiele wygodniej pod wieloma względami i obsługa też lepsza. Jak ona mu wczoraj zaprasowała te spodnie! Ale znajdź tu mężczyznę do posługi, jak mu nie dajesz mieszkania! Był niby stróż, ale Aurelianowi nie podobała się jego facjata z tym znamieniem na policzku; nie grzeszył też czystością i był na pewno na usługach policji... Słowem... — Jeżeli wezmę tę koszulę, w takim razie włożę garnitur szaroniebieski i ostatni krawat od Pile'a... Nie, nie mam skarpet, które by do niego pasowały... Może ten ciemny „Hilditch and Key"... W końcu, dla kogo ja się ubieram? Dla siebie czy dla niej? Co ona lubi? Nie wiem. Nic o niej nie wiem. Skarpetki szkockie wydadzą jej się zbyt ekscentryczne... Mniejsze ryzyko z kolorami przygaszonymi; krawat ciemny... Wycierał się po kąpieli. Wmawiał w siebie, że myśli tylko o sobie. Berenika jest zwykłym pretekstem przywodzącym go przed to zwierciadło wyobraźni, w którym widział tylko Aureliana, Aureliana i jeszcze raz Aureliana. A jednak kochał Berenikę. Powtarzał to sobie. Z ironią powtarzał też w myśli słowa pani Duvigne: „Jak do roboty, to pewno!" Ach, dzisiaj miał co do roboty! Był zajęty aż do głębi serca. Wszystko nabierało olbrzymiego znaczenia. Wszystko kręciło się wokół tego spotkania o piątej, przygotowywało spotkanie o piątej. I wcale nie było już dużo czasu, nie było czasu do stracenia. Mężczyzna, który kocha, jest mężczyzną zajętym. Siedząc na ręczniku, z wysuniętym językiem i napiętą uwagą obcinał paznokcie u nóg. Kiedy skończył tę pracę, znów ogarnęły go wątpliwości, jaką ma włożyć koszulę; nie pamiętał, czy mył już zęby, zaczął myć po raz drugi, uświadomił to sobie w trakcie mycia i sam siebie wyśmiał. Przetarł zapotniałe lustro... Ogolić się teraz... Berenika... Krążył wokół niej, wokół wspomnienia o niej, z tą przezornością, z jaką mężczyzna zbliża się do kobiety. Omijał ją nawet z obawy, by czegoś nie zepsuć. Opasywał ją szerokim kręgiem myśli, które zdawały się wcale jej nie dotyczyć, a które prowadziły go do niej, przygotowywały go na nią. O rzeczy zadziwiająca, jaką jest miłość mężczyzny! Tak podobna, tak dziecinnie podobna do miłości ptaków, niedźwiedzi, owadów i wilków! Nawet gdy chodzi o coś zupełnie innego, jest zawsze tylko przygotowaniem do samego aktu; myśli mężczyzny są jak wiosna w lesie, dobierają barwy piór, ćwiczą gardła w trelach, które podsuwa instynkt, szykują gniazdo, łóżko czy legowisko dla tej, którą pragną tam wciągnąć, choć mogliby przysiąc, że ani w głowie im nie postało, by mieli tknąć ją palcem. Sprzeczność, hipokryzja są elementami, które tworzą prawdziwą miłość, i gdyby pozbawić ją ich, przestałaby istnieć. Na pół ubrany, Aurelian szukał wszędzie butów, które postanowił włożyć. Gdzie, u licha, ta Duvigne mogła je wsadzić? Jak na złość, wszystkie inne są, a tych nie ma... Po dwóch latach nagle coś jej strzeli do głowy, wszystko poprzestawia, zupełnie jakby się domyślała, że akurat tego dnia będzie tych butów potrzebował. Aha, są, wstawiła je na dno szafy. Niby dlaczego? Oczywiście, żeby nie zobaczył, że ich nie wyczyściła! Będę musiał czyścić je teraz sam, paprać się... Nie, dosyć już tego, muszę zgodzić jakiegoś mężczyznę... Przeszedł do kuchni, zobaczył przygotowane śniadanie i rozczulił się. Pani Duvigne nakryła do stołu, postawiła kwiaty w porcelanowym wazoniku. Obok sałaty sól, pieprz i mielony seler do przyprawy. Serwetka złożona w pierożek. Zaczął się śmiać. Poczciwa stara Duvigne! Z zapałem wziął się do czyszczenia butów. Kiedy kończył się już ubierać, w pokoju oczy jego po raz drugi napotkały maskę na ścianie. Tym razem była to naprawdę Berenika... ta chwila, kiedy ze wzruszenia krew odpływa jej z twarzy. Jakąż ona ma cudowną skórę. Przejrzystą, żywą, tak żywą, iż nasuwa myśl o śmierci... Co to była za historia z tą utopioną kobietą, o której opowiadała pani Duvigne? Balowa suknia, pierścionek, ucięty palec. Odtworzył w myśli to zdarzenie, które przedtem częściowo tylko dotarło do jego świadomości, i podszedł do okna. Długo patrzył na Sekwanę, jak płynie żółta, mętna, zimna, niedocieczona. W balowej sukni... dlaczego? Co za dramat mroczny i mieniący się z prądem wody, co za tajemnica głęboka i pospolita? Po cóż topielicom suknia? Czyż nie stajemy się nadzy, gdy obejmie nas rzeka, czyż nie zanurzamy się w śmierć tak samo jak w miłość? Pościel, w którą wchodzimy we dwoje, także jest zimna. I nagle rozgniewał się na siebie: po co odsyłał panią Duvigne, zanim posprzątała mieszkanie? A jeżeli... Och, nie było żadnej, najmniejszej nawet szansy, ale... gdyby jednak... Zmienił bieliznę pościelową i zamiótł. Odwracał oczy od maski tam w górze, tak białej, tak czystej, tak dalekiej. XXIX Mieszkanie Mrs Goodman przy ulicy Cezarego Francka zupełnie nie odpowiadało wyobrażeniom, jakie Berenika Morel miała o pracowniach malarskich czy w ogóle o wnętrzach artystycznych. Było to mieszkanie takie, jakie znajdowały się wówczas we wszystkich nowych domach, z tym, że przez „nowy" należało rozumieć zbudowany po roku 1900; mieszkanie o trzech sypialniach, z salonem i jadalnią: były to dwa nieduże pokoje z cukierniczymi ozdóbkami w stylu Ludwika XV i lustrami na kominkach. To, co nazywało się salonem i gdzie pracował Zamora, było pomieszczeniem dość wąskim, a że stały tam sztalugi, wydawało się jeszcze bardziej natłoczone: obraz na sztalugach był nieproporcjonalnie duży w stosunku do wielkości pokoju, robiony manierą dadaistyczną, wyglądał jak polakierowany i przedstawiał skomplikowaną maszynę z kółkami, które nie mogły się kręcić, koloru stali, a w niektórych miejscach czarną. Ten nieprzezroczysty ekran dzielił pokój lepiej niż parawan; w jego sąsiedztwie dziwaczne, malutkie i przedpotopowe wydawały się wyplatane krzesełka w stylu Trianon, berżerki pokryte jedwabiem w paski zielone i białe, stylowa konsola, marmurowy stół. Trzeba powiedzieć, że Zamora, roztasowany tu ze swymi płótnami stłoczonymi na podłodze w kącie, ze sztalugami, pędzlami, kartonami, ołówkami i farbami, w niczym nie przeszkadzał normalnemu biegowi życia. Piękna Mrs Goodman, Betty, wysoka blondynka o twarzy Dziewicy, jak najbardziej prerafaelicka w typie, o powiekach tak wypukłych, że zdawały się jakby przedłużeniem czoła, przy zupełnej zwłaszcza jasności brwi, przyjęła jego wprowadzenie się ze spokojem równie niewzruszonym, z jakim przyjmowała wszystko inne w życiu, i zdawała się uważać obrazy Zamory, Zamorę i przekształcenie swego salonu w pracownię za coś zupełnie naturalnego. A przecież w tym pokoju bawiły się zazwyczaj dzieci Mrs Goodman, pięcioletni chłopiec i siedmioletnia dziewczynka, dwa aniołki nieodparcie urocze i jasnowłose, i siadywała tu również nad szyciem i reperacją gruba Murzynka w związanym pod brodą zielonym madrasie w czerwone grochy, która miała podobno opiekować się dziećmi. Tymczasem przeciągała tamtędy nieustająca defilada przyjaciół Zamory. Jego znajomi najrozmaitszego pokroju, słynni dżokeje, diuszesy, literaci, próżnujący bogacze, piękne kobiety wszelkiego autoramentu, gracze w szachy, jacyś przygodni znajomi z podróży, z transatlantyków i hoteli, a także przyjaciele rodziny Zamory, która była rodziną całkowicie ustabilizowaną: międzynarodowy handel zbożem, parantele z dostojnikami Kościoła w Hiszpanii... Kiedy Berenika w towarzystwie Pawła Denis, który wstąpił po nią na ulicę Raynouard, znalazła się w tym składzie rupieci, gdzie nie zabrakło główki dziecka dłuta Houdona, na kominku, zastała tam, nie licząc Murzynki, malców, Mrs Goodman i Zamory, krawca Roussela, Karola Roussel, mężczyznę sześćdziesięcioletniego, z przyciętą krótko brodą okalającą mu twarz, siwego i gładko zaczesanego wysokiego mężczyznę, który nie zapomniał jeszcze o swej dawnej piękności, wymuskany był jak pudel i ubrany z taką dystynkcją, że zakrawała niemal na zły smak. Za namową pewnego młodego pisarza, który służył mu radą przy nabywaniu obrazów, a był przyjacielem Pawła Denis, krawiec wpadł jakby nigdy nic, w porze kawy, obejrzeć obrazy Zamory. Karol Roussel cieszył się nie tylko sławą swej firmy przy ulicy de la Paix, lecz także sławą swych zbiorów malarstwa współczesnego i dawnej rzeźby chińskiej, przyrzeczonych muzeum w Luwrze. Zachwycał się serią abstrakcyjnych, a w każdym razie mniej lub bardziej abstrakcyjnych akwarel, na których techniczny rysunek tuszem, podkolorowany jednym czy dwoma kolorami, krasiły napisy zaczerpnięte z obrazoburczej poezji owych czasów. Pochwały krawca były trochę jak ciuciubabka, w którą bawią się krytycy. Roussel nie chciał ani wyglądać na takiego, co nie rozumie, ani na takiego, co dał się wziąć na kawał. W towarzystwie Zamory przybrał swobodny ton światowca, którego niczyje obyczaje nie dziwią, nawet jeżeli sam ma inne; swe uwagi o obrazach przeplatał komplementami pod adresem Mrs Goodman, która wydała mu się źle ubrana, ale czarująca. — Ciekawe... ciekawe... — mówił. — Ten sam wdzięk co u... ta sama prostota co u... Niech pan sobie wystawi, że to mi przypomina rzeczy, które widziałem we Włoszech... zwłaszcza ta z tym czerwonym, o, ta... Wie pan, właśnie we Włoszech można czasem spotkać coś takiego: jakaś ściana, a na niej prawie nic... Trochę jakiegoś koloru, jakaś linia biegnąca zakolem... Człowiek stoi jak urzeczony i sam się zastanawia... Zamora zrobił świński ryjek i czuło się, że jednocześnie chichocze w duchu i rad jest z komplementu. — Cz, Cz, cz, cz! Tuf! tuf! tuf! Cienki głosik chłopczyka w niebieskim fartuszku, czołgającego się po podłodze między nogami dorosłych, z lokomotywą koloru pudełka od sardynek, zwrócił uwagę Bereniki na tego tłustego blondaska: buzię miał okrągłą, powieki matki, a noska nie miał wcale. Jego siostra, taka „mała mateczka" w różowym fartuszku, o ślicznej buzi, ale chudziutka, ruchliwa jak fryga i zupełnie już nieznośna, rzuciła się na chłopca i usiłowała wyrwać mu lokomotywę. — Och, Washington! Washington! Don't be silly */( */co za głuptas), Washington! Mrs Goodman dostrzegła szeroko otwarte oczy Bereniki. — Mała nigdy nie nazywa brata inaczej... tak mu jest zresztą na imię... ja mówię na niego Georgie... Georgie, Georgie, co ty robisz! Pan Roussel przewracał karty bloku rysunkowego. — To mi przypomina — powiedział — moją podróż w 1890... zaraz, czy to było w dziewięćdziesiątym? Spotkałem wtedy Anatola France'a... Wydał mi się czegoś nieswój... Staliśmy razem i oglądaliśmy Ziota... wtem ktoś woła: „Panie France! Panie France!", i widzę jakąś starą jędzę, okropnie ubraną. Babsztyl, że aż... Patrzę na Anatola. On patrzy na mnie. Potrząsa głową: „Cóż, mój przyjacielu — powiada — tak to jest." Tamta zaczęła wymachiwać parasolką. Była to mama de Caillavet... — Świetne — powiedział uprzejmie Zamora, którego nic to nie obchodziło. Mrs Goodman roześmiała się swoim zdziwionym śmiechem, tak jej pomocnym w sprawach związanych z malarstwem. —Cz! Cz, tuf, cz, tuf! — jeździł chłopiec po zamszowych butach amatora sztuki. — Washington! — różowy pakiecik spadł mu na kark. Murzynka pochyliła im na ratunek swój madras czerwono-zielony. Pan Roussel podniósł najpierw jedną, a potem drugą nogę, jakby nadepnął na małe Zamory: — Rozkoszne dzieciątka!... Co za świeżość... Zaskoczę pana może, mój drogi Zamora, ale kiedy patrzę na pana akwarele, nasuwają mi się... — Ależ słucham, słucham! — Nasuwają mi się dwa nazwiska... dwa nazwiska... Zioto, Czimabu... — To ma być Giotto i Cimabue — szepnął Paweł Denis do Bereniki. Mrs Goodman przepraszała półgłosem panią Morel. To nie potrwa już długo. Pewna jest, że pani Morel zechce zrozumieć. Pani Morel rozumiała doskonale. Paweł Denis wyjaśnił jej po drodze całą sytuację. Mrs Goodman miała męża dyplomatę, który zjawił się najpierw w Cannes, a potem w Biarritz z rewolwerem w garści, następnie zaś został odwołany przez swoje władze do Stanów Zjednoczonych. W gruncie rzeczy dość zadowolony, że jest wolny. Dzieci zostawił matce, ale nie przysyłał pieniędzy, co stanowiło pewną niedogodność. Zamora wprawdzie pieniądze miał, ale jeszcze więcej, niż miał, wydawał... Malowanie jest rzeczą kosztowną. Karol Roussel szukał w tej chwili sposobu, by wynieść się nic nie kupując. Zamora, który przejrzał jego zamiar, ciągnął go w stronę obrazów, tego dużego, na sztalugach, i innych, ułożonych pod ścianą. Kawałki, za które dla samych tylko rozmiarów nie można było zaproponować jakichś nędznych groszy... — Przepraszam bardzo — powiedział zbieracz — ale muszę już uciekać... Umówiłem się z... To cała historia, powiadam panu! Berenika zobaczyła smutne oczy Mrs Goodman i nie słuchała już tej historii do końca, ponieważ teraz z kolei ona i Paweł Denis przeglądali tekę z akwarelami... Jednak już w drzwiach krawiec, który czuł ciążące na nim obowiązki światowca, powiedział: — Niech ml pan przyśle ten drobiazg... to rower, nieprawdaż? To z tym czerwonym... — Chce pan powiedzieć: Rachunek przybliżony? — Tak się to nazywa?... hm, tego... więc ten rower... I niech pan dołoży jeszcze jakieś dwa inne, według swego uznania... a raczej według uznania Mrs Goodman... — Tu ukłon i gest w jej stronę. — Kobiety mają zawsze ten zmysł... Wiedzą, co można powiesić, żeby nie usłyszeć potem... Ostatni raz rzucił wzrokiem na olbrzymią machinę, która zajmowała pół salonu. Zamora towarzyszył mu do wyjścia. — Uff! — odetchnęła z ulgą Mrs Goodman. — God bless me( dzięki Bogu)... Będzie zawsze jakieś pięćset franków, jeżeli bierze trzy... Dołożę mu Rajfurkę hermafrodytę, żeby ucieszyć panią Roussel! Rajfurka hermafrodyta przedstawiała się bardzo skromnie i do złudzenia przypominała zegarek, tyle że czarne wskazówki wskazywały dziesięć po dwunastej, zaś drugie, zielone, pięć po wpół do dziewiątej. Wrócił Zamora, tłustymi ramionami wstrząsał mu śmiech, gestykulował: — Czimabu... Żioto... Czimabu! Ujął ręce Bereniki w nadgarstkach i spojrzał na nią. — Ale nie w tym rzecz w tej chwili... — powiedział. — Do roboty! Niech pani siada tutaj... — A zwracając się w stronę Mrs Goodman: — Ciekawa głowa, prawda? Tamta podniosła ombrelki przesłaniające jej oczy: — Czarująca... Wygląda jak duża ryba... Zamora zagdakał i zwrócił się do Bereniki: — No proszę... ona taka jest, dla niej przypomina pani dużą rybę... Berenika śmiała się, trochę zdziwiona. Paweł Denis chciał jakoś ratować sytuację: — Bywają ryby bardzo piękne — powiedział. — Złotołusk... — Nie — sprzeciwiła się kategorycznie Mrs Goodman — ona przypomina suma... — Człowiek nigdy nie wie, jak wygląda w oczach innych ludzi — podjął Denis. — Niektórzy... — Można by się zabawić w taką grę towarzyską: na kogo wyglądam w oczach pani czy pana? Kogo przypomina Betty Pawłowi? Dla mnie on ma coś z chłopca na posyłki, który zszedł na złą drogę... Zamora wybuchnął śmiechem, a Paweł Denis zmarszczył lekko brwi. Malarz sadowił się z dużym blokiem papieru Wattmanna, ołówkami, tuszem, miseczkami, odrobiną wody... — Możecie się śmiać z papy Roussela — powiedział. — To, co wygaduje, jest niedorzeczne, to jasne... ale co my byśmy robili bez niego? Znaczy Picasso, Derain, ja... Stawiał się na równym z tamtymi stopniu sławy. Nie dopuszczał myśli, że miałby stać tak sobie, gdzieś na uboczu. Wiedział, że jest inteligentniejszy od innych malarzy, i przyjął raz na zawsze, że talent jest sprawą inteligencji. — Co za oczy! — powiedział biorąc proporcję. — Znów mi powiedzą, że źle narysowałem, jak je zrobię takie, jakie są... Albo też będzie się nazywało, że to „deformacja"... najmodniejsze słówko... Wszystko im się widzi zdeformowane... Napaśli się Manetem, rozumiecie... Olimpią... Ale jak wypcham sobie policzek językiem, o, tak, to to się nie nazywa deformacja... Tylko że jak robię komuś portret, to tamten nie ma prawa kichnąć... nie przystoi... Paweł Denis stanął za malarzem. — Nie przeszkadzam panu? — zapytał. — Ani trochę. Ja nie mam wstydu. Prawdziwi malarze nie znoszą podobno, żeby na nich patrzeć przy robocie... muszą być zabawni w miłości! Mrs Goodman ciągnęła na głos swą myśl: — Pośle mu pan Rajfurką hermafrodytę i ten drugi, którego ja nie lubię... how do you call it?... Sixtynine.. */( Jakże się to nazywa?... Sześćdziesiąt dziewięć..) — Nie, Sześćset sześć! — zagdakał. „On naprawdę przypomina kurę" (pomyślała Berenika). — Z czego bym się cieszył — ciągnął — to gdyby uwolnił nas od któregoś z tych dużych kawałków... od któregoś z płócien... chociaż teraz przestałem już malować na płótnie, obmierzło mi... Oczywiście, to nie ma najmniejszego sensu wymieniać Giotta... z okazji tych drobiazgów tuszem... Ale jeżeli chodzi o te większe rzeczy... Wtedy były w modzie tematy religijne, bo to było coś nowego... tak jak dzisiaj reflektory, auta... Ludzie nie rozumieją, dlaczego ja maluję śliczne, nowe maszyny... Zgodziliśmy się na maszyny, i owszem, ale w ruchu... buchające ogniem... dymiące... coś w rodzaju verhaerenowskiego tytana... Ale takie czyściutkie, poniklowame, fe! — Czym pan to maluje? — zapytał Paweł Denis, wskazując duży obraz. — To wygląda jak werniks. — To? Lakierem do karoserii. W malowaniu cała rzecz polega na spoiwie... Kiedy zaczęto używać oliwy, skończyło się malarstwo ścienne. Malarze sami ucierali farby, w tym leżał cały sekret. Za naszych czasów przygotowywanie farb jest w pogardzie. Picasso chwali się, że maluje farbami od Feliksa Potin... Ale zobaczycie, jaki będzie miał z tego pożytek... Tymczasem tamto to coś, co jest raz, na zawsze... na wieki, no! Nasze obrazy, nasze samochody i nasze kobiety będziemy malować teraz w ten sam sposób! Berenika przyglądała się wiszącej na ścianie jednej ze słynnych głów Bretonek, malowanych najnowszą manierą Zamory. Trudno wyobrazić sobie coś grzeczniejszego, niemal jak rysunki z „Illustration". Zwykły rysunek tuszem, dość gruby, jakby robiony przez kalkę, linia ciągła, czepek w całej krasie kolorów, w typie bigouden, trochę farby różowej na policzkach, wargi mocno czerwone, w dwóch tonach, żeby zaznaczyć cień; parę lekkich pociągnięć pod szyją, gdzie zaczyna się suknia. Berenika zastanawiała się, czy Zamora ją zrobi też tak, czy tak jak hermafrodytę. Parsknęła króciutkim śmiechem. Zamora przerwał robotę, spojrzał na nią. Przerażona, zapytała: — Nie powinnam się śmiać? — Ależ nie... właśnie jak najbardziej... Widzi pani, portret także od razu się śmieje... Czy żartował? Czy był zły? Podjął swój monolog tyleż dla Pawła, co i dla niej: — Ludzie sami nie wiedzą, czego chcą... Nazywa się teraz, że nie to jest ważne, co się maluje, tylko to, jak się maluje... Taka deklaracja mogła była zaprowadzić bardzo daleko, a tymczasem skończyło się na malowaniu jabłek i jeszcze raz jabłek... A mnie, który maluje maszyny, mówi się: „Niech pan maluje jak Cezanne"... Georgie-Washington Goodman przypomniał się wszystkim, piszcząc: — Dupi Cizanne! — Ho, ho! — wykrzyknęła matka. — Z tym malcem! — Chce, żeby mu dać jabłek — wyjaśnił Zamora, jeszcze bardziej rozgdakany niż zazwyczaj. Washington, pełen entuzjazmu, uczepił się sukni Bereniki i powtarzał: „Dupi Cizanne", zagrożony przez swą zgorszoną siostrę. Berenika podniosła go z podłogi i uśmiechnęła się do niego. — Będzie malarzem — powiedziała, a zwracając się do dziewuszki: — A ty czym chcesz być? Buzia malej madonny obróciła się w stronę Bereniki. Objawienie niewinności. — Ja — powiedziała tym ekstatycznym tonem, który wypływa z głębokiego namysłu — jak będę duża, zostanę rozpustnicą... Głośny śmiech Pawła Denis zagłuszył wesołość Zamory i nieszczerze spłoszone okrzyki Mrs Goodman, a tymczasem niewzruszona w swym spokoju Murzynka spoglądała na wszystkich z poczciwym uśmiechem osoby nierozumiejącej. — Trzeba jej wybaczyć, powtarza to, co słyszy! — powiedziała Mrs Goodman. — Doprawdy, droga pani? Paweł Denis płakał z uciechy. — Pogarszasz jeszcze sytuację, Betty... — zwrócił uwagę malarz. Mrs Goodman zarumieniła się lekko i zwróciła się w stronę pani Morel, która głaskała małego po głowie: — Lubi pani dzieci? — Och, tak! Berenika poczuła, że trochę za bardzo otworzyła serce, i poprawiła się: — To znaczy nie wszystkie... zależy... jeżeli są miłe... — Lubi pani dzieci? No, ja tam nie! — wykrzyknął Paweł Denis bardzo surowo. Widać było, że według niego Berenika powiedziała coś zupełnie niestosownego. Podniosła na niego oczy i odezwała się wolno: — Ach, rozumiem, mój mały... to nie wypada, w pana środowisku, lubić dzieci... Paweł zacisnął usta, a Mrs Goodman rozpromieniła się w przypływie nagłej sympatii dla pani Morel. — Zgadła pani... To jest bardzo źle widziane... Trzeba się z tym kryć... — Nikt nikomu nie broni lubić bachory, domowy rozgardiasz i co tylko kto chce... — oświadczył Paweł z niepokojącą powagą. Coś się psuło. — Ja — przeciął Zamora — lubię dzieci, jak są moje... przede wszystkim pasjami lubię je robić... — Be carefull(uwaga!) — pogroziła Mrs Goodman. Słowa Pawła wprawiły Berenikę w zadumę, wyobrażała już sobie mniej więcej ten świat, w którym żył, świat młodych artystów, pisarzy nie stroniących od .rozmaitych wybryków. Rządziły tym światem pewne gotowe formuły, odmienne niż gdzie indziej, ale przecież jednak gotowe i równie tyraniczne. Szkoda ze względu na Pawła, to dobry chłopiec i nie pozbawiony pewnego daru poetyckiego, ale ten lęk przed tym, co ktoś mógłby sobie pomyśleć! Właśnie to go wyjaławiało, sprawiało, że jego poezja miała połysk, lecz nie potrafiła poruszyć, nie trafiała do serca. Berenice żal było Pawła, tak samo jak żal jej było tych dzieci, piesków tresowanych, którym opowiadano o Cezannie, zanim nauczono je wycierać nos. Wyjęła chusteczkę i wytarła nos Washingtonowi. Zimowe światło blakło, rozmowa kulała. Coś tam musiało być nie w porządku między Zamorą i Pawłem Denis. Kolej przyszła na kino i malarz mówił: — Widziała pani ostatniego Harolda Lloyda? Nie? Musi pani koniecznie zobaczyć, Charlot nie sięga mu nawet do pięt... Dało to początek dyspucie, ponieważ dla Pawła nie istniało nic doskonalszego niż Charlot, i to nie tylko w filmie. Co do Zamory, wszystkie uznane sławy irytowały go i zawsze musiał im kogoś przeciwstawiać. Miał w zanadrzu — czy to chodziło o muzykę, poezję, boks czy medycynę — kilku takich zapasowych bohaterów, których nikt poza nim nie znał, a których nazwisko, rzucone w odpowiednim momencie, przecinało dyskusję, stwarzało nawet pewne mity. Chodziło przeważnie o bliżej nieokreślonych przyjaciół Zamory z Nowego Jorku czy z Sewilli, Meksyku czy Hawany, którzy nie domyślali się nawet, jaką renomę wyrabia im w Paryżu ten człowiek, który tak łatwo mógł się po nich przejechać. Rozmawiając z Zamorą nie sposób było jednak odejść na dłużej od jego malarstwa. Obraz na sztalugach znów stał się tematem rozmowy. Zamora przedarł jeden czy dwa kawałki papieru i w tej chwili przenosił na kalkę szkic, który miał na trzecim, by odbić go na czwartym, gdzie coś już było narysowane... Paweł Denis ograniczał się do cichych: „Ach, ach!", i potrząsał głową. Berenika pytała go wzrokiem; wykręcił się od odpowiedzi jakimś płynnym gestem i uśmiechając się ogryzał z lekka paznokcie. Zamora znów mówił o obrazie, którego nie kupił od niego Karol Roussel: — Kiedy pomyślę, jakiego Matisse'a ma u siebie! Prawie dwa razy tej wielkości... Słój ze złotymi rybkami, dacie państwo wiarę?! Złote rybki, półmetrowej długości, to przecież nonsens! Ale to widać jakoś nie jest szokujące, gdy tymczasem moje maszyny... Wiecie, co zarzucają tej mojej? — Nie... — Że koła zębate są unieruchomione i nie mogą się kręcić! Jakby w wypadku, gdyby nie były zablokowane, malowane koła mogły się kręcić! Komiczne... Jakby ktoś kupował obraz po to, żeby go potem skopiować i mieć gotowy model jakiegoś motoru czy karburatora... A może jak sobie ktoś funduje Renoira, to po to, żeby z tą kąpiącą się babką... albo Poussina, żeby odtworzyć go u siebie w ogrodzie... — Jakby — poszedł jeszcze dalej Paweł — całego piękna maszyny nie stanowiła jej bezużyteczność... — Jasne! Właśnie to, zbytek... — Ludzie nie zasługują na zbytek, w którym żyją! I tu znów drogi obu rozmówców się rozeszły. Dla Pawła Denis zbytek był pojęciem analogicznym do tego, co Andre Gide nazywał ,,aktem bezinteresownym", aktem dla samego siebie, nie dającym żadnej korzyści ani przyjemności, ostatecznym wyrazem dziwacznej postawy moralnej, bardzo wówczas wśród młodych popularnej. Ale Zamora nie znosił Gide'a i nie chciał słyszeć o żadnych aktach bezinteresownych. — W gruncie rzeczy — oświadczył — bardzo jestem zadowolony, że Roussel nie kupił ode mnie tego obrazu... On mi służy do wykrywania durniów... Kiedy przychodzi jakiś dureń, ledwo spojrzy na obraz, oznajmia: ,,Ale te koła nie mogą się kręcić..." Jeszcze się nie zdarzyło, żeby było inaczej... Niepostrzeżenie Berenika wmieszała się do rozmowy: — Nie potrzeba odwoływać się do aktu bezinteresownego, by wyjaśnić to, o czym mówimy... Tę myśl wyraził już kto inny: „Zawsze nowa i rozkoszna przyjemność, jaką daje zajęcie bezużyteczne..." Wszyscy spojrzeli na nią ze zdumieniem, jakby powiedziała coś nieprzyzwoitego. W tym świecie przyjęte było, ze kobiety nie powinny wiele wiedzieć, a tym bardziej dawać poznać, że coś wiedzą. Zaś cytowanie w ogóle było źle widziane. Berenika zakaszlała lekko i dodała w formie usprawiedliwienia: — To Henri de Regnier... — Regnier? — zachichotał Paweł Denis. — Zna pani na pamięć Regniera? — Och, przypadkiem, z racji muzyki... — ...Muzyki? — Ravel cytuje go jako epigraf do Valses nobles et sentimentales... — Ach, tak... Zamora ciągnął dalej swoje. Z jednej strony niezbyt był rad, że jego myśl znalazła echo u Henri de Regniera, z drugiej zaś wyłowił z tego wszystkiego nazwisko Ravela. To był jego system, takich myślowych doskoków. — Ravel? Wie pan, co Eryk Satie mówi o nim? — Nie — odparł Paweł Denis. — „Ravel odmówił przyjęcia Legii Honorowej, ale cała jego muzyka ją przyjmuje..." — Och, och — odezwała się Mrs Goodman ze zdziwionym uśmiechem. — Zręcznie powiedziane — wyraził uznanie Paweł Denis. — I prawdziwe... Zamora miał taką minę, jakby to on był autorem tego dowcipnego powiedzonka. Denis zwrócił się do Bereniki: — Nie uważa pani, że to zabawne? — I owszem — odparła — ale muszę zadać pytanie, które wyda się państwu bardzo głupie: kto ma rację, Ravel czy jego muzyka? — Coś podobnego? — Nie wiedzielibyśmy o nim, gdyby nie ona — dodała jeszcze. A na to Zamora: — Wszystko zależy, co kto myśli o Legii Honorowej. Tu on i Denis spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jeszcze jeden komunał. Zamora cofnął się, żeby z daleka przyjrzeć się rysunkowi. Rozległ się dzwonek. Dzieci rzuciły się do drzwi. Mrs Goodman zapaliła światło. Wszystko w pokoju zdawało się nagle ożywiać. Był to pan Leurtillois, który przepraszał, że zjawia się tak niespodziewanie, ale pani Morel upoważniła go, by wstąpił po nią... Gwar. Paweł Denis, Mrs Goodman, Berenika, wszyscy mówili naraz, a malarz kokietował już nowo przybyłego w najlepsze. Ten przyglądał się obrazowi na sztalugach. Pokręcił głową i powiedział coś uprzejmego. A później nagle: — Niech się pan nie gniewa, ale te koła nie mogą się kręcić... xxx — Jak spodobał się panu mój portret? Siedzieli w barze „De la Paix" przy placu Opery. Było to wówczas jedno z najspokojniejszych miejsc w Paryżu, zwłaszcza w niedzielę koło szóstej po południu. Obicia z żółtej panne i gzymsiki w stylu Ludwika XVI, dywany i przedwojenna przytulność, konwencjonalny urok paryskiej miłości. Kelnerzy jak cienie. Trzy czy cztery pary rozmawiające szeptem, jedna z dala od drugiej. Jakiś starszy pan trzymał w dłoniach dłonie młodej dziewczyny. Na stołku przy barze samotny lotnik spoglądał na zegarek. Berenika nie chciała pojechać na Wyspę Świętego Ludwika. Nie, dzisiaj nie. Zostawmy coś na potem... Nie zna mnie pan jeszcze, Aurelianie. Uśmiechnął się do swego imienia. Ponieważ przy tej ulewie nie mogli długo krążyć po mieście jego autem, bo przemokłaby buda, więc przywiózł Berenikę tutaj. — Mój Boże, który z pani portretów? Bo jest ich trzy... i każdy z osobna może niezły... ale ponieważ nałożył je na siebie, widać tylko chaos linii. — Nie ma pan racji... Zamora chciał wydobyć ruch oczu i ust, jak na takich zdjęciach poruszonych, wie pan... To ciekawe, zastanawiam się, czy jestem podobna... Aurelian chrupie chipsy. Odzywa się z wielką powagą: — Zamora chciał wykraść pani jej sekret... ten, który sprawia, że jest pani tak inna zależnie od tego, czy ma pani oczy zamknięte, czy otwarte... ale nic z tego, nie on posiądzie ten sekret... — A kto? — To właśnie chciałbym wiedzieć. Nie odpowiedziała i zamknęła oczy. Patrzył na nią. — O... już... — szepnął. — Tajemna przemiana rozpoczęła się, Bereniko... Każdy może tak panią widzieć, tylko pani nie. Tylko pani nie. Jest pani bezbronna. Wyznaje pani coś, z czym się pani kryła. To jest ta Berenika utajona... Nie, niech pani nie otwiera swoich ślicznych czarnych oczu... niech pani tak zostanie, wydana mi... Mówiła pani, jak tu jechaliśmy, że pani nie znam... Nie znam. tamtej... tej z otwartymi oczami... ale tę, Berenikę o oczach zamkniętych, jakże dobrze ją znam! I od jak dawna... Niech się pani nie uśmiecha... To tamta druga się uśmiecha... nie ta moja, nie moja Berenika... bo jej uśmiech... Nie wierzy mi pani? Przyjdzie pani do mnie, to pokażę pani jej uśmiech. — Trochę pan bredzi, Aurelianie, ale ja to lubię — powiedziała otwierając oczy, z całą świadomością, że je otwiera. — Ilu kobietom mówił pan już to samo? Zbiło go z tropu to pytanie tak proste, tak dalece oczekiwane, że nie zdarza się przekroczyć progu intymności, by go nie usłyszeć, by nie przysięgać... Sama zwróciła mu na to uwagę widząc jego zmieszanie i przeprosiła go za ten banał. Lecz on nie widział w tym nic banalnego. Nigdy nie mówił żadnej kobiecie rzeczy, które jej mówił. Nigdy nie kochał żadnej kobiety taką miłością. Wydawało się to nieprawdopodobne. W tym całe nieszczęście. — Nie uważam wcale, żeby to było takie straszne, że używa pan tych samych słów, którymi się pan już posługiwał, skoro te słowa są ładne, Aurelianie... Mnożyła okazje, by powiedzieć mu: „Aurelianie", tak jak on: „Bereniko". — Ale tak bym chciała, żeby przez te niewiele dni, jakie nam pozostało, nie kłamał mi pan... Kłamstwo między dwojgiem ludzi nabiera straszliwej mocy... Potem nie ma już nic, tylko ono... — Dlaczego miałbym pani kłamać? — wykrzyknął. Pokręciła głową. — Dlaczego, właśnie? Dlaczego? A jednak wczoraj, zaledwie powiedział mi pan... powiedział mi pan... tę rzecz... To wspomnienie zdawało się poruszać ją do głębi. Ujął jej dłoń. Oswobodziła się łagodnie. By wiedziała, że zrozumiał, powtórzył szeptem: — Kocham panią, Bereniko... Przytaknęła głową i ciągnęła dalej, kuląc ramiona, jakby jej było zimno: — Zaledwie powiedział mi pan to... co było dla mnie... Pan nawet nie wie... i zaraz spotkał się pan ze swoją przyjaciółką u „Lulli's"... — Z moją przyjaciółką? Ja nie mam przyjaciółki. — Niech pan nie kłamie! Och, jeżeli zacznie pan kłamać! Edmund mi powiedział... na imię jej Simone... — Ależ, Bereniko! Edmund zwariował... Ach, ślicznie mu dziękuję! Simone to po prostu jedna z dziewcząt od „Lulli's", z którą lubię porozmawiać... stara znajoma z baru... — Ja nie robię panu żadnych wyrzutów, Aurelianie... A gdyby to nawet była pańska przyjaciółka, to i co? Nie zna mnie pan... Nie prosiłam pana o nic... Niczego mi pan nie przyrzekał... — Przyrzekłem pani wszystko! — Cśś...ćśś... niech mi pan nie przerywa... Widzi pan, wczoraj padły między nami te dwa słowa, po których nawet światło było dla mnie nie do zniesienia... Tak bardzo chciałabym panu wierzyć, a tu Edmund... — Do czego on się wtrąca? Nie mogłem wczoraj wrócić wprost do domu, położyć się spać, to wszystko... Potrzeba mi było gwaru, ludzi, świateł, muzyki... Dokąd miałem pójść o tej porze? Przyzwyczaiłem się do „Lulli's". Bałem się zasnąć, utracić panią we śnie... We śnie czyhają na nas okrutne nieznajome... Zapadła między nimi wielka cisza, a później Aurelian powiedział z całą mocą swej młodości: — Bereniko... Nigdy, nigdy w życiu nie powiedziałem żadnej kobiecie, że ją kocham... Te słowa weszły w nią mocne, ciepłe, śpiewające. — Jak to możliwe? — westchnęła i uwierzyła natychmiast. — Ja też — podjęła — nie wiem nic o panu prócz tego, że jest pan wysokim, czarnym chłopcem, który... nie powinno się mówić takich rzeczy... który od razu wydał mi się pociągający... zwłaszcza wtedy u pani de Perseval... Wiedział, że mówi prawdę. Przypomniał sobie ten jej ruch ku niemu na chwilę przed tym, nim Róża Melrose zaczęła deklamować Rimbauda... Siedzieli teraz tuż obok siebie; chciał wziąć ją pod ramię. — Niech pan siedzi spokojnie, Aurelianie... Niech mnie pan nie dotyka, kiedy wyznaję panu moją słabość... To małodusznie... Nie chcę, żebym musiała bronić się przed panem. Czy nie mogłabym zostać pana... starą znajomą, tak jak Simone? — Nie — powiedział — uczciwie mówię, że nie. Zakryła oczy dłońmi i szeptała: — To straszne! — Czy nie zrozumiała mnie pani? Powiedziałem, że nigdy jeszcze nie mówiłem żadnej kobiecie... — Ach, niech pan to powtórzy. — Kocham panią... Rozsunęła dłonie i przycisnęła do skroni. Ruch ten uwydatnił jeszcze skośność jej oczu; dwa złączone palce oddzielały jasne włosy od twarzy. Jakby miała turban. To była wreszcie ta Berenika z Cezarei: „Wschód dla mnie opustoszał, umierałem...*/ */ J. Bacine, Berenika, akt I, sc. 4; przekład K. Brończyka. — Zmienia się pani, Bereniko, jak krajobraz przy wietrze... nie jest pani jedną kobietą, ale mnogością kobiet... wszystkimi kobietami... — Żeby się pan tylko nie zgubił w tym tłumie! — Niech pani nie drwi! Powiedziałem pani, że nigdy… — Nigdy? Wierzyła mu. Wierzyła mu. Wierzyła mu. Powiedziała jednak: — To nie do wiary... Jak to się mogło stać? Nigdy, nawet przez omyłkę?... Choćby raz?... — Nigdy. — Ach, to zbyt piękne, w głowie mi się kręci... Niech pan powtórzy jeszcze raz... — Kocham panią... — Mój Boże, mój Boże, zastanawiam się, czy dla pana to ma taką samą wagę jak dla mnie! Chciał coś powiedzieć, ale go powstrzymała. — Może nie mówił pan tego nigdy... ale czy przez wszystkie te lata nie było żadnej kobiety, która by się liczyła w pana życiu? Potrząsnął głową i roześmiał się: — Jedna tylko, okropna, długo nie chciała się ode mnie odczepić... — Odczepić? Zdawała się niemile zdziwiona tym słowem. — Wojna... — wyjaśnił. Uśmiechnęła się tym razem uśmiechem maski. — No — odezwał się — i już... — Co, już? — Już po moim sekrecie! Tak, było tylko dzieciństwo i wojna, a potem parę kobiet, ale nie jedna... — Lękam się i tych paru. A jeżeli kiedyś figurować będę pośród nich?... Gwałtowny gest Aureliana i poczuła na swej dłoni usta mężczyzny. Pokorne, namiętne, młode. Nie cofnęła dłoni. W tej chwili pojęła, że on jest jej. — Wojna... — powiedziała. — Ze drżeniem myślę, że był pan w tym jako jeden z wielu, w niebezpieczeństwie, chłodach, deszczu... Opowie mi pan o swojej wojnie, prawda, bez tego zbyt wiele w panu pozostałoby mi nie znane... — Nie lubię o tym mówić... jej niewiele potrzeba, by odezwała się znów. Nie trzeba jej dawać sposobności, by deptała mi po piętach, ta stara kochanka. Ohydna... Ja sam, czasem... Kiedy spojrzę na swoje ręce i pomyślę, do czego były zdolne... te ręce... Pokazywał je, jakby świadków tragicznych. Kobieta pogłaskała je łagodnie swoją dłonią słabą, atłasową... wypielęgnowaną... Zobaczył na niej obrączkę i wzdrygnął się. — Ale pani, Bereniko?... Dostrzegła jego wzrok. Cofnęła ręce. — O tym — powiedziała — mówić nie będziemy. — A jednak... — Proszę! Spuścił głowę. Patrzyła na niego, jak tak siedział z opuszczoną głową. Zrozumiała, że może być nieszczęśliwy, i stał jej się przez to bardzo bliski. Zobaczyła go w myślach, jak przyszedł niedawno do Mrs Goodman i, bezbronny, wpadł w pułapkę zastawioną przez Zamorę, dostał się pod pręgierz opinii publicznej, arbitralnej i niesprawiedliwej. Ach, rzeczywiście, jak widzą nas inni? Okropne... Ale ona wzięła stronę Aureliana. Wiedziała, że potrafi go obronić. Nie cierpiała tego malarza, małego Denisa, tych ludzi sztuki, niewolników własnych gustów, sposobu bycia... Taki był duży przy mich! Duży i słaby... Wszystko, co macierzyńskie, ocknęło się w niej. Sama myśl o macierzyństwie wychynęła, podniosła się, przeniknęła ją całą. Berenika zamknęła oczy. Przezwyciężyła cierpienie, uśmiechnęła się... — Bereniko, tym razem. Poderwała się i zobaczyła go tuż przed sobą, podanego do przodu. — O czym pani myślała, prędko... Zawahała się, a potem odparła: — Może to jest właśnie mój sekret... Rozgniewało go to. Postępowała tak, jak wszystkie kobiety, wymykała się, rezerwowała sobie strefy cienia. Dla jakiejś tam śmiesznej tajemnicy. Potem zrobiło mu się wstyd, że mógł tak pomyśleć. Z matowych szklanych kwiatów padało na jej twarz herbaciane światło; przypatrywał się temu. Wyślizgiwała mu się z rąk jak piskorz. Mijały minuty, a on niczego nie dowiadywał się o niej. Czy wyczuwała jego rozdrażnienie? Czy myślała, że jest to sposób, by mieć go w ręku? W kobietach jest to bezsensowne upodobanie do panowania nad mężczyzną. Postępowała zupełnie tak, jakby chciała pozostać dla niego jedynie zjawą. A przecież była przy tym tak cudownie cielesna... „Trzeba — pomyślał — od razu wziąć byka za rogi." — Bereniko... — Słucham? — Pani kuzyn powiedział mi... Dlaczego przyjechała pani do Paryża i dlaczego nie zostanie pani dłużej? — Dlatego że... — Zaczerwieniła się gwałtownie i umilkła. — Byłabym skłamała... Niech pan nie stara się wyciągnąć ze mnie rzeczy, które odsunęłyby pana ode mnie... — Odsunęły, mnie! — Tak. Prawda odsunęłaby pana ode mnie. A ja nie chcę, nie chcę pana utracić... Teraz! Od tego „teraz" Aurelianowi żywiej zabiło serce. Przeląkł się, że to tylko ton zwiódł go może. Chciał upewnić się na zimno: — Co miała pani na myśli mówiąc „teraz"? To pytanie poruszyło Berenikę. Napiła się oranżady. Przesunęła palcami po wargach. Policzek jej zadrżał. — Miałam na myśli... miałam na myśli... Niech mnie pan tak nie wypytuje! Widzi pan, o mało nie skłamałam i nie mogę się uspokoić... Tak samo, jak nie chciałabym, żeby pan mi kłamał, tak samo nie chciałabym, żebym ja musiała kłamać panu... Och, Aurelianie! Niechże będzie w życiu przynajmniej jedna jakaś rzecz wielka i czysta, i uczciwa... przynajmniej jedna! Chcę wierzyć w pana, Aurelianie... Przesuwała jego pytanie na inną płaszczyznę. Lecz zląkł się wyrazu jej twarzy. Powiedział sobie: „Drwi ze mnie." Ale nie mógł się zdobyć, by w to uwierzyć. A jeżeli dotknął jakiegoś dramatu, jakiejś rany? Robiła wszystko, by tak myślał. Choć tego nie mówiła. Czy można wiedzieć, gdzie się zaczyna kłamstwo? — Pora mi wracać na ulicę Raynouard... — Jak to? Już? Nie zjemy razem obiadu? — Edmundowie mają dzisiaj mieć gości... Nie, nie mogę... To wystarczy, jak na jeden dzień... Nie miałabym sił więcej... Zostałam tak obdarowana... Tak, kiedy usłyszałam od pana... Muszę zostać sama z tymi myślami... Niech się pan nie gniewa! Niech mnie pan o nic nie pyta! Niech pan pomyśli tylko, że przyjmuję to, co mi pan daje... Nie powinnam, może... Ale jakże to zrobić? Jak odrzucić? A zresztą, może się mylę, Aurelianie... Kiedyś marzyłam, że znajdzie się ktoś, kto poświęci mi wszystko, co będzie miał w sercu... tak sobie, bez powodu... o nic mnie nie prosząc... niczego nie... Sam pan widzi, że jestem szalona, że nie chodziło wcale o to! — Bereniko! — Nasze marzenia! Nasze marzenia! Wyobrażam sobie, jak się pan ze mnie śmieje. „Ta mała prowincjuszka", mówi pan sobie w duchu... — Bereniko! — Jak w książkach, prawda? A właśnie, że wcale nie! Właśnie, że w książkach nigdy tak nie jest... Marzyłam kiedyś i teraz spotkałam pana... I powiedział pan słowa, których nie oczekiwałam... słowa straszliwe... — Kocham cię, Bereniko.,. Ugodziło ją to prosto w serce. Wzniósłszy dłoń, na długo zatrzymała ciszę. Przy barze lotnik, którego wystawiono do wiatru, regulował rachunek, w perspektywie mając nudę pustego wieczoru. — Niech mnie pan odwiezie na ulicę Raynouard... — To niemożliwe! — Niech pan będzie rozsądny. Jutro będę miała dla pana cały dzień. Przyjdzie pan po mnie o dziesiątej. Zjemy razem śniadanie... — A co mam robić dzisiaj? Spoglądał na wychodzącego lotnika. Od drzwi powiało ciemnym chłodem. — Będzie pan myślał o nas, Aurelianie... Niech pan idzie do „Lulli's", jeżeli ma pan chęć, i pozwalam panu spędzić parę chwil z Simone. Widzi pan: ufam panu. Dopiero wówczas zauważył, że ma tę samą suknię, co kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Tę suknię, która wydała mu się wtedy brzydka. Gdzie on miał oczy? Droga od Opery do Passy — natrętna konieczność prowadzenia, wymijania innych samochodów, gołoledź — wydała mu się i taka długa, i taka krótka. Czuł się jak wtedy, kiedy był dzieckiem i wracał z rodzicami z teatru. Trwoga, lęk, że coś się popsuje. Gdzieś na ulicy du Trocadero, w ciemnościach, rzucił się na nią. Odepchnęła go. — Nie, nie, nie chcę! nie chcę! Biła go swymi drobnymi piąstkami. — Niech pan przestanie, bo nie zobaczę się z panem jutro! Zrobiło mu się wstyd, wybąkał coś i wrócił do kierownicy. — Przebaczy mi pani? W mroku, milcząco, przytuliła policzek do ramienia mężczyzny... XXXI A jednak Berenika skłamała Aurelianowi. Och, w kwestii zupełnie drugorzędnej: tego niedzielnego wieczoru nie było gości przy ulicy Raynouard, służba miała wychodne. Do zjedzenia było tylko coś na zimno; kuzynki siadły do stołu we dwie. Przedtem musiał rozegrać się jakiś dramat. Blanchette miała oczy czerwone i powiedziała: — Edmund nie przyjdzie na obiad... Widać było, że zaprzątnięta swym strapieniem gubi się w domysłach. Berenika, wsłuchana w swój wewnętrzny śpiew, udawała, że zachwycona jest tą zabawą w gospodarowanie. Chwilami coś leciało jej z rąk. Poszedł przy tej sposobności talerz i szklanka. — Co się ze mną dzieje? — odezwała się nieopatrznie. — Zastanawiam się właśnie — odparła sucho Blanchette. Berenika uświadomiła sobie z zażenowaniem, że Blanchette zastanawia się nad tym rzeczywiście. — Byłam przed chwilą u dziewczynek, żeby je ucałować... nie spały jeszcze... Nie chciały mnie od siebie puścić... — Świata za tobą nie widzą, to wiadomo — odparła ich matka przez zaciśnięte usta. — Bona mówi mi, że rano Witusia pyta najpierw o Nisię, potem o śniadanie, a potem o mamusię... — Nie jesteś chyba o mnie zazdrosna? — Zazdrosna o ciebie? Coś podobnego! Nieszczery śmiech Blanchette różnie można było tłumaczyć. Musiała zdać sobie z tego sprawę i wpadła w popłoch. Powiedziała ostatnią rzecz, jaką należało powiedzieć: — Ach... o Witusię, tak? — A o kogo, myślałaś? Zamilkły obie, kruszyły palcami chleb, podsuwały jedna drugiej porto, szynkę. — Przecież nie o Edmunda! — wykrzyknęła Berenika poniewczasie. Tamta wzruszyła ramionami: — Pleciemy głupstwa... Teraz Berenika z kolei roześmiała się nieszczerze. Co mogło być między Blanchette i...? Nie wymówiła w myślach imienia. Pusta jadalnia, stół na nie wiadomo ile osób, elektryczne świece na jednym jego końcu, imitujące woskowe, kredensik zastawiony, jakby to było przyjęcie, i te dwa nakrycia, dwie kobiety, pół butelki wody „Perrier"... Pokój cały w długości, czerwony i złoty, kwiaty bez łodyg ułożone w czarach, krzesła z laki, chińskie, od Martine'a. Obok Blanchette mały gong, w który nie uderzy, bo nikogo ze służby nie ma. Berenika poczuła się w obowiązku usprawiedliwić: — Wiesz, ja tak lubię dzieci, i one to czują... Blanchette przyjęła to jako utajoną wymówkę, że sama nie okazuje córkom dość serca. — To zrozumiałe... — powiedziała — po tym, co cię spotkało... Zobaczyła z satysfakcją, że jej słowa były celne. I zaraz zaczęła sobie wyrzucać tę satysfakcję. — Wybacz... nie powinnam była tego mówić... — Och, daj spokój... masz zupełną rację... Moje zainteresowanie małymi płynie w dużej mierze z zawodu, jakiego doznałam... Dla ciebie dzieci to coś zwykłego, naturalnego... Dla mnie... Blanchette zapragnęła ukarać się za to, co przedtem pomyślała, wróciła więc do tego, co sprawiało jej ból. — Nie powinnaś się tym smucić... jesteś młoda, podobasz się. — Tak myślisz? Berenika powiedziała to za prędko. Blanchette uśmiechnęła się. W jej uśmiechu pojawiła się zjawa. Ta zjawa unosiła się między nimi dwiema, niezdecydowana, na czyich ustach spocząć. Jakiż ten pokój był długi i pusty, i gustownie urządzony — cóż za wieczór niedzielny! Błędny ognik siadł na języku Blanchette. — Więc... widziałaś się dzisiaj... z Aurelianem? Po cóż wysilać się na udawanie, były przecież same, przy końcu stołu połyskiwały nożyki deserowe. Blanchette wstała i podeszła do małego stolika. — Masz ochotę na gruszki, Nisiu? Użyła zdrobnienia, które jej dzieci wybrały dla swej dużej przyjaciółki. Nie była zazdrosna. Była smutna. Odwróciła się nie czekając na odpowiedź. — A gdybyśmy tak otworzyły butelkę szampana? Ponuro tutaj... Możemy pozwolić sobie na małe szaleństwo we dwie... Berenika nie potrafiła odmówić. Ani jedna, ani druga nie miała ochoty na tego szampana, który nie był dość zimny. Z kieliszkami i butelką przeszły na górę do biblioteki. Dwie nieposłuszne dziewczynki. Pozwoliły sobie na tę komedię, śmiały się, ale niezbyt głośno, jakby ich śmiech mógł zwrócić uwagę rodziców, którzy śpią czy tez grają w brydża w sąsiednim pokoju. Zarówno jedna, jak druga zastanawiała się w duchu, Czy tamta bierze to na serio. — Masz ochotę iść do kina? — zapytała Blanchette. — Och, nie, brzydko na dworze, wolę dziś zostać w domu. — Bo gdybyś miała ochotę iść do kina.. — A może tobie sprawiłoby to przyjemność? — Mnie nie... chodziło mi o ciebie... bo jeżeli masz ochotę iść do kina... — Jeżeli tobie na tym nie zależy... Podobno jest bardzo dobry Harold Lloyd... — A widzisz, masz jednak ochotę... — Ja? Absolutnie nie... ale jeżeli ty... Powiedziałam tak, bo mówiono mi właśnie... — Mówiono ci... Jeżeli Aurelian, to on się zupełnie nie zna na filmach. — Dlaczego Aurelian? Nie, nie Aurelian... ale to wszystko jedno... — Bo jeżeli masz ochotę iść do kina... Biblioteka była równie nieprzytulna jak jadalnia. Te wszystkie książki ze wzrokiem utkwionym w nie obie i duża dębowa drabina, zostawiona w miejscu, gdzie ją przystawiono szukając jakiejś książki na górze, koło dużych Maupassantów... Blanchette powtórzyła, jak zepsuty zegar: — Bo jeżeli masz ochotę iść do kina... Aż nie do wiary: parę kropel szampana i już miała dość. Berenika zniecierpliwiła się lekko. — Ależ nie, nie mam najmniejszej ochoty... przede wszystkim boli mnie głowa... Nie gniewaj się, ale pójdę położyć się trochę... Blanchette odprowadziła ją wzrokiem. Nalała sobie jeszcze kieliszek, pełen. Powiedziała na głos, sama teraz pośród książek: — Bo jeżeli masz ochotę iść do kina, to możesz iść sama, moja mała, ja nie cierpię kina! Wszystko mąci się jakoś. Szampan czy łzy? I jedno, i drugie, pewno. Więc Berenika widziała się z Aurelianem. Rozstali się wczoraj po północy po to, by dzisiaj spotkać się znów. Tak to jest. Pożegnania nocą, spotkania we dnie. Co za przyjemność znajdują w swym towarzystwie? Bo, ostatecznie, do niczego jeszcze między nimi nie doszło... Czy na pewno? A jeżeli? Nie, skąd! Jeszcze nie. Więc Edmund ma kochankę. To jasne. I tym razem sprawa jest poważna, bo robi się niedobry. Diaboliczny. Co on takiego znów wymyślił? On wie, co robi. Zna ją dobrze, ją, swoją żonę. Jest jego żoną. Na to nie ma rady. Jest jego żoną. Zna ją dobrze... Diaboliczny. Zna ją dobrze. Blanchette gasi światło, zostawia tylko małą lampkę z brązu. Siada na kanapie; szampan stoi obok, pociąga parę łyków. Zamyśla się, jest smutno i szampan nic tu nie pomoże. Jak on ją zna, ten Edmund diabelski! Zawsze ma nad nią przewagę. Zawsze ją uprzedzi. Jest wobec niego bezbronna. Czyta w jej sercu. W jaki sposób odkrył Aureliana w jej sercu? Nie ma pojęcia. Odkrył go jednak. I teraz znęca się nad nią. Góruje nad nią tym odkryciem. Na darmo Blanchette powtarza sobie: ,,Dlaczego mu pozwalam? Co za głupota!" Pozwala jednak dręczyć się dalej. Och, i jak pozwala! Między nimi dwojgiem to jest tak, jak w tej dziecinnej zabawie. Kto pierwszy zawoła: „Berek!" On zawsze pierwszy woła „Berek!" Gdzie jest teraz? Z tą kobietą. Co to za kobieta tym razem? Blanchette cierpi, że nie wie. Przedtem myślała zawsze, że cierpi dlatego, że wie. Tym razem cierpi, że nie wie. Wynalazł nowy sposób: nie mówi jej. W końcu... Dotąd mówił jej zawsze, choć wcale go o to nie prosiła, dręczył ją mówieniem wszystkiego... A tym razem... Co to znaczy, że teraz nic jej nie mówi? Tak ni stąd, ni zowąd przestał jej mówić. Co za różnica jest między tym, co teraz, i tym, co poprzednio? Jakiż niegodziwy! Jakby karał ją za Aureliana... Ale, ostatecznie, Aurelian... Po pierwsze, Edmund sam popychał ją ku niemu... A poza tym nic przecież między nimi nie było, nic nie było... Przejechała dłonią po wargach, jakby chciała je rozgnieść. Nic? Ty to nazywasz „nic", moja panienko? Usłyszała swój własny idiotyczny śmiech. Pocałował ją któregoś wieczora... i na tym koniec. Zamknęła oczy. Ach, całował ją wciąż jeszcze... Przypomniała sobie o istnieniu Bereniki. Zaczęła płakać. Płakała długo, długo, zupełnie sama, na kanapie, z kieliszkiem szampana i pośród ciszy domu, w której biło serce zegara: tik, tak, tak, tak... Jakby Edmund miał prawo znęcać się nad nią z powodu tego jednego jedynego pocałunku... opierać swą zdradę na tej niewierności, która ograniczała się do wyobraźni, na tym kłamstwie, które ograniczało się do intencji... na tym kłamstwie, które ciskał jej w twarz... Ach, potwór, jakże on ją znał, ją i jej skrupuły, jej chorobliwe skrupuły, jej bezlitosne poczucie grzechu... Pojęcie grzechu przywiodło ją nagle do Boga. Pomyślała o Bogu ze zgrozą. Była kobietą zgubioną. Sięgnęła po szampana. XXXII U siebie w pokoju Berenika przeżywa udrękę. Ta radość była zbyt mocna, ten człowiek na zbyt wielką miarę. To niemożliwe! Czy takie rzeczy się zdarzają? Czy długo można znosić taką słodycz? Wystarczy na chwilę choćby rozstać się z istotą, którą kochamy, a zaraz odnajdujemy wokół siebie świat, brzydką pogodę, zimno, niepojętą różnorodność ludzi, przedmiotów, ten rozbity dom, obraz losów miłości, Blanchette... Ona była pijana, ta kobieta. Berenika wie dobrze, że jeśli myśli o kuzynce „ta kobieta", z tą gwałtownością, z tą goryczą, to nie dlatego wcale, że tamta się wstawiła. Za nią jest ta zjawa. Czy to prawda? Teraz nachodzą ją wątpliwości. Jeszcze przed chwilą była jednak pewna: całe zachowanie Blanchette wczoraj w teatrze, to nagłe wyjście... Aurelian jej nie kochał. Więc cóż za różnica? Przecież były w jego życiu różne kobiety. Oczywiście. Ale tamtych nie zna. A tymczasem Blanchette... tak mieć naprzeciw siebie Blanchette. I Blanchette kocha go jeszcze. A ja potępiałam Edmunda... Nigdy nie można nikogo potępiać. Blanchette jest nieszczęśliwa... A i to jeszcze na dodatek, że Berenika skłamała Aurelianowi. Kłamstwo bez znaczenia, ale kłamstwo. Jak można mówić o kłamstwie ,,bez znaczenia"? Jeżeli ona skłamała, to czy on nie mógł kłamać, nie kłamał? Tak samo, jak nie można nigdy nikogo potępiać, nie można i wierzyć. Człowiek pozwala zagarniać się szczęściu. Co za głupota!... Nie spotka się z nim jutro. Ale przecież on ma przyjść tu po nią... co zrobić? Zadzwoni do niego rano. Jeżeli usłyszy jego głos, będzie zgubiona. Wie o tym. Więc poprosi, żeby przekazali mu wiadomość telefonicznie... Co za okrucieństwo!... Musi zobaczyć się z nim raz jeszcze, tylko raz, po prostu, żeby mu powiedzieć, żeby przywrócić wszystko do ładu... To byłoby wielkie tchórzostwo tak uciec przed nim bez tych paru słów nawet, do których ma przecież prawo. Ostatecznie nie zrobił nic złego. Co złego jej zrobił! Ona też nie chce sprawić mu bólu. Niedługo wyjedzie. Trzeba umieć odejść. Umieć odejść przyzwoicie. Tak czy tak, miała przecież wyjechać; wyjedzie. Ale wyjazd wyjazdowi nierówny. Wyjechać naprawdę. Spalić za sobą wszystko, co z nas pozostało. Łatwiejsza to rzecz, gdy idzie o stare listy, wspomnienia. Cóż jednak byłaby za zasługa, gdyby miało przyjść łatwo? — Ja nie chcę mieć zasługi, ja chcę być szczęśliwa... Powiedziała to na głos w samotności swego pokoju i brzmienie własnego głosu zaskoczyło ją. Obce. Nie poznaje swego głosu, nie poznaje samej siebie; zgubiła drogę, którą torowała sobie w myślach. Owładnął nią obraz Aureliana. Jego twarz, jego sposób poruszania się, jego ciało. Dokądkolwiek zwróci oczy, jego widzi w mroku, on ją otacza i ściga. Łatwo powiedzieć: ,,Odjeżdżam", ale jeżeli odjeżdża się po to, by zabrać ze sobą to, od czego się odjeżdża? Aurelian, Aurelian. Ach, to nie do zniesienia! Jakże nie widywać go więcej, jakże się wyrzec? Skosztowała tego napoju głębokiego i mrocznego i nie otrzeźwiała jeszcze, nie może pogodzić się z myślą, by miała wyrzec się tego zawrotu głowy, nawet jeżeli nie był niczym więcej niż tylko zawrotem głowy. Położyła się na łóżku. Paliła się tylko mała lampka. Ciemność pełna była Aureliana. Zaciskała się wokół niej. Aurelian... Aurelian... : To winna ciemność, trzeba odpędzić ciemność, by odpędzić Aureliana. Zawahała się. Odpędzić go? Ach, doprawdy, cóż za brak odwagi i godności! Wstała, podeszła do kontaktu. Przełączników było trzy. Raz, dwa, trzy. Światło górne, lampy ścienne koło lustra i ubieralnia, do której drzwi były otwarte i która rozbłysła rażącą bielą. Berenika podeszła do stolika i zapaliła jeszcze lampę na nim; jej blask padł na list do Lucjana, zaczęty i przerwany. Wszystkie światła... Nie było już zjawy. Był tylko Aurelian. Na krześle zobaczyła zdjętą przed chwilą i nie schowaną jeszcze sukienkę, kapelusz, rękawiczki na stole. Rozgardiasz niedzielnego wieczoru. Nie było pokojówki, która by posprzątała. Od rana, a w każdym razie od śniadania krzesła porozstawiane, jakaś koszula rozłożona, rzucone pończochy, w których poszło oczko, brązowe pantofelki... Zaczęła porządkować. Machinalne gesty układania przypominają szykowanie się do wyjazdu, pakowanie walizek. Otworzyła dużą szafę ścienną, dotknęła jednej z waliz, pomyślała, że trzeba będzie kupić perfum, na razie miała jeszcze, ale skoro wyjeżdża... Niedobrze, że ma jechać w tym nowym płaszczu, a gdyby tak wzięła go ma rękę? Mój Boże, na te parę godzin! I te parę godzin wystarczy, by odgrodzić ją nieodwracalnie od... Napisze do niej. Wiedziała, że do niej napisze. A jeżeli zechce przyjechać... Nie, istnieją rzeczy niemożliwe. Opuści Paryż, a wraz z Paryżem to upojenie, tę słodycz... Tam, dokąd wróci, nie ma miejsca na... Opuści Paryż. Myśl, że ma rozstać się z Aurelianem, podsycała w niej tylko zajadłość w torturowaniu siebie, w wyrywaniu sobie serca. Lecz na myśl, że ma rozstać się z Paryżem, oczy napełniły jej się łzami. Zobaczyła przed sobą te ulice, nadbrzeża, ogrody... Paryż… Straszliwa nuda prowincji. Ci sami ludzie. Dni, nie kończące się dni. A co powiedział ten, a co pomyśli tamta! Żony lekarzy, przyjaciele Lucjana, jego matka. Wróciła myślą do Montrouge i Passy, do Batignolles, do Qartier Latin... Skończone. Tuilerie, jak policzek nadstawiony do pogłaskania... W urzekającym wnętrzu Paryża odżywał powoli obraz Aureliana. Napotykała go teraz w miejscach, w których bywała sama, w których nie widziała go nigdy, w których nie spodziewała się go spotkać. Paryż brał ją zdradziecko i utożsamiał się niepostrzeżenie z tym, od którego uciekała.. Otarła łzy, przejrzała się w lustrze, zobaczyła, że włosy ma w nieładzie, wzięła grzebień i zaczęła się czesać. W jakim stopniu miłość do Aureliana wolna w niej jest od jakichkolwiek domieszek? Czy naprawdę jest tą rzeczą gwałtowną, ostateczną, nieodwołalną, jak wydało jej się z początku? Wyrzucała sobie, że kocha tylko jego, że nic w nim nie kocha poza nim samym. A czy to nie był właśnie Paryż, jego złudy, blaski, zmienność, rojowisko sław i nieznajomych, toalety, wystawy, koncerty, teatr i puste przestrzenie, gdzie spotyka się tylko wiatr? Czy to nie to wszystko starało uczepić się jakiejś postaci ludzkiej, związać jej tęsknotę z jakimś spojrzeniem, głosem, dotknięciem czyjejś żywej dłoni? Czy to nie żal po tym wszystkim miał być dowodem, że kocha Aureliana? Czy kochała Aureliana? Po raz pierwszy postawiła sobie to pytanie. Przeraziła się na myśl, że po raz pierwszy stawia sobie to pytanie. A przecież sama możliwość, by on miał jej nie kochać, tak jak w to uwierzyła, jak w to naiwnie uwierzyła, samo dopuszczenie takiej możliwości wprawiało ją w popłoch, było nie do zniesienia, nie do zniesienia, nie do zniesienia... Nie wyobrażała sobie swojego życia, jutra i wszystkich dalszych dni, gdyby przestała w to wierzyć, gdyby okazało się, że się omyliła, gdyby ją oszukał... Jakoś żyłam dotąd bez tego, więc cóż by się niby zmieniło? To się tak mówi, z udanym spokojem. Mówi się tak ze strachu. Berenika lękała się siebie bardziej jeszcze niż Aureliana. Lękała się straszliwej rany utraty złudzeń. Wiedziała, jak głęboki jest ten lej. Wiedziała, co to znaczy wydostać się z niego. Wiedziała dość dobrze, by umiała sobie wyobrazić, że można nie wydostać się w ogóle. Nie odchodziła od lustra i nie przestawała się czesać. Było już chyba koło jedenastej. Na dworze wiał wiatr. Aurelian, Aurelian. Wiatr mówił: „Aurelian!" Berenika czesała się przed lustrem. Machinalnie i starannie. Zmieniała uczesanie, potem niecierpliwiła się, burzyła je, układała znów włosy tak, jak nosiła je zazwyczaj, i czesała, czesała. Przychodzi wreszcie taki moment, kiedy grzebień nie zahacza już o nic we włosach, od niepamięci rozczesywanych... Aurelian... A jeżeli to tylko złudzenie, którym obdarzyły ich wolne chwile, wolne chwile spędzone razem, i Paryż, Paryż tak starannie uczesany, tak czysty, w którym o nic nie mogła się zahaczyć bezczynność ich dwojga serc, bezmierna pustka ich serc? A jeżeli to wszystko jest tylko jednym złudzeniem więcej w tym życiu, które płynie wciąż dalej, wyciąga się, w którym dzieciństwo zostało już przegrane, młodość powoli się spala i po którym zostanie jedynie ślad goryczy, zmarszczki serca i twarzy, zmarszczki zarysowujące się z wolna na dnie lustra? Aurelian... XXXIII — Przyjemnie spędziłaś niedzielę? Róża nie odpowiedziała. Przebiegała wzrokiem swoją niedzielę. W południe weszła do Ritza od ulicy Cambon. Edmund czekał na nią w barze. Przeszli przez salony, przez restaurację. Co za przyjemność zjeść w ogrodzie... O tej porze roku... Edmund był ubrany z dbałością posuniętą do ostatecznych granic. Kobiety przypatrywały mu się co najmniej tak samo jak Róży. — To Róża Melrose, prawda?... A kto to jest ten śliczny chłopak z nią? Róża uśmiechała się. Żaden stolik jej nie odpowiadał. Edmund pochylił się ku niej. — Jeżeli nie odstrasza pani pogoda, mój klekot stoi na placu Vendóme... znam bardzo przyjemną restaurację. Wyszli od strony placu Vendóme. Samochód Edmunda, długi, wysoki, zielony, w środku wybity na czerwono, zaćmiewał tych, co do niego wsiadali. Z miejsca ruszył z szaloną szybkością i bez wstrząsów. Aż się nie chciało wierzyć, że jedzie przez miasto. Róża skuliła się pod sobolowym przykryciem. — Gdzie ty mnie wieziesz, Mondinet? Twój rumak parska ogniem. Tylko bez żartów, dobrze? Pędzili przez Lasek. Zamknęła oczy. — Prowadzisz równie dobrze, jak tańczysz, Różany potworze! A tańczysz równie dobrze, jak... Zamknął jej usta pocałunkiem. Zachowywał się w życiu ze swobodą wielkich drapieżców. Kiedy siedział za kierownicą, nie wiadomo było, z kim ma się do czynienia, z magnatem taksówkowym czy z rabusiem grasującym po drogach. Wiózł ją do Wersalu. I tym razem... Hotel-pałac wychodzi na park, stoi niemal w parku. Dzisiejsi królowie też spędzają weekend u Króla-Słońca. Wszelki komfort, wszelakie luksusy i całkowita dyskrecja. Świadomość, że nas tu poznają, ale nie za bardzo. I co za obsługa! Samochód wjechał z impetem na dziedziniec; jednym ruchem Edmund zatrzymał go przed stopniami. — Moja świta gotowa? Zarządca witający przy wejściu, portier, lokaje: ,,Apartament numer piętnaście!" Groom niesie futra. Pan i pani przechodzą przez hall, wsiadają do windy... — Zatelefonowałeś tutaj najpierw — mówi szeptem Róża. — I udajesz teraz... Jest przekonana, że to jakaś niespodzianka. Wprowadzają ich do apartamentu złożonego z trzech pokoi w amfiladzie. Od razu uderza ją rozpustne bogactwo róż białych i blado-kremowych. Jest tu ich za jakieś... Oblicza w myśli. Coś fantastycznego. Wszystko okrywają róże. I to w przeddzień świąt. Odwraca się i swym najpiękniejszym głosem, głosem z teatru: — Ależ to doprawdy szaleństwo, drogi przyjacielu! Maitre d'hotel, który im towarzyszył, skłania się: — Kolacja przygotowana jest w jadalni, według polecenia. Gdyby szanowna pani miała jakieś... — Dziękuję, Marcelu, zadzwonię... Jakież ciepło przyjemne, równomierne, i ten zapach! Róża wzięła parę kwiatów i jak śnieg otrząsa z nich płatki... — Miły Boże, co ty wyprawiasz, Edziu! Wyrzucasz tyle pieniędzy, kiedy tymczasem inni mrą z głodu i z zimna. Cały majątek utopiony w kwiatach! — Wszystkie róże dla mojej Róży... Pomaga jej zdjąć płaszcz. Jakiż jest młody i silny, i ładny. Ach, potwór, i taki bogaty... — Co mi się podoba w naszej historii — mówi pani Melrose — to to, że jest tak klasycznie w złym smaku! Edmund lubi towarzystwo Róży, bo to jest prawdziwa kobieta, która nie cofa się przed niczym i zna się na rzeczy. Od czasów Carlotty nie miał kochanki, która by mu odpowiadała. Fakt, że cud jej młodości w sposób oczywisty jest cudem, stanowi dla niego jedną rację więcej, by pociągała go ta kobieta, która nie z jednego pieca chleb jadła i, jeżeli idzie o mężczyzn, ma możność porównania. Edmund przepada za komplementami, które od niej słyszy. — Nie widziałam jeszcze — mówi Róża — żeby ktoś miał taką bieliznę jak ty... Życie ci musi schodzić na dobieraniu kalesonów, gałganie... — A na czym miałoby mi schodzić? — Akurat, jakbyś miał czas na to, z tym całym kramem, który masz na głowie, z tymi wszystkimi kombinacjami! To też jedna z tych rzeczy, które nie podlegają między nimi dyskusji: że on sam nie wie, do czego brać się najpierw; taksówki, nieruchomości, giełda, kauczuk, nafta, no, wszystko. Róża zorientowała się, że Edmund bynajmniej nie jest od tego, by uważała go za ważną osobistość, za biznesmena całą gębą, o, właśnie za biznesmena. Przypomina mu o tym od czasu do czasu. Ale fakt, że takich kalesonów, jakie nosi ten chłopak, nie znajdziesz na całym świecie. O koszulach i skarpetkach nie mówiąc. Wypielęgnowany przy tym jak lafirynda, a umięśniony jak furman. — Zastanawiam się, o której ty musiałeś wstać, Mondinet... no, bo ostatecznie, żeby zdążyć tak się wysztafirować,.. tak przygotować do najdokładniejszych nawet oględzin... Jesteś od stóp do głów jak łydka cyklisty przed wyścigami... Chyba i całego ranka na to za mało... Aj, boli, ty brutalu! Nie można powiedzieć, taki rajfur-milioner to przyjemna rzecz. Zwłaszcza gość inteligentny, jak Mondinet. Z nim nie potrzeba się odmładzać, nie tego szuka. Róża jest dość subtelna, by to wyczuć; mówi o latach, sama się poniża; trochę smutne, prawda? i nigdy nie daje odczuć temu ładnemu chłopcu, że ma go w ręku; że go trzyma, przeciwnie, za każdym razem udaje, że jest przeświadczona, iż to z jego strony ostatni, ostatni już kapryśny wyskok w jej stronę, niezrozumiały, i że nie utrzyma go dłużej, wie dobrze. — Ty mój dziki ludzie — szepcze — mój przestępco! Przecież ty jesteś w łóżku z własną matką, słyszysz? Chłopak sam nie wie, co robi, a ładny przy tym jak sam grzech!... To cię nie męczy, co? że stale i wciąż jesteś taki ładny? Nie wygląda, żeby go to miało męczyć. Rzucili się żarłocznie na pasztet z gęsich wątróbek i zrobili spustoszenie wśród róż. Róża uwielbia pasztet z gęsich wątróbek. W wielkim łóżku, na delikatnej pościeli, patrzy na Edmunda, który krąży, zupełnie nagi, między sypialnią i łazienką. Woda śpiewa. A on bawi się w ubieranie na jej oczach... — Co z ciebie za wspaniały ekshibicjonista, mój drogi! Chodź no tutaj, niech mam cię trochę dla siebie... Pana nogi, szanowny panie, są stworzone nie tylko po to, żeby na nie patrzeć... Edmund triumfuje. Z innymi kobietami miał zawsze wątpliwości. Wątpliwości mężczyzny, który zbyt dobrze wie, co to znaczy pieniądz zarobiony w łóżku. Z tą czuje, że jest dla niej mężczyzną, którego by sobie zafundowała, gdyby ją było na to stać. I to jest Róża Melrose, wielka Róża... Jeszcze nieraz będzie krzyczała w jego ramionach. — To wprost nie do wiary... ciągle jeszcze jesteś opalony, jakby to był sierpień... o tej porze roku? Jak ty to robisz? Wyglądasz jak wprost od „Hermesa" */( Jedna z najbardziej znanych paryskich firm z galanterią skórzaną. (Przyp. tłum.)). ... I ta sierść jedwabista... to niemal nieprzyzwoite... Nigdy jeszcze nie widziałam pana w takim jedwabiu! Wyglądam przy tobie jak biała rzodkiew... Wie dobrze, że jest cudownie biała, że piękniejsze od najpiękniejszej, w ręku szytej bielizny, są jej piersi, które wydają się małe, ale tylko się tak wydają, i które wyglądają, jakby tylko dlatego były tak rozchylone, by zrobić drogę mężczyźnie... — Kiedy sobie pomyślę — szepcze — że ty masz młodą, uroczą żonę i że jesteś tu, w moich objęciach... Ach, kłamco! Kłamco! Jakże chcesz, żebym ci wierzyła? — Wiesz dobrze, że nigdy jej nie kochałem... — Ale ożeniłeś się z nią jednak... — Lubię ładną bieliznę, cóż na to poradzić, a nie mogłem sobie na nią pozwolić! Róża przepadała za tym jego cynizmem: — Ty mój łotrze! Zatrzymuje się na chwilę myślą przy Blanchette, wobec której jest tak szlachetna w słowach, ale której przydługa twarz, niezbyt ładne ręce... — Słuchaj no, mały... twoja żona... — Co moja żona, Różyczko? — Najpierw ukrywałeś przed nią... nie chciałeś nawet, żeby nasza poczciwa Mary wiedziała... z tego względu... a potem ci się odmieniło... — To sytuacja się odmieniła... — Jak to? Edmund siada na łóżku, podkurcza kolana, obejmuje je rękami, jego ramiona tworzą teraz groźny łuk, z którego wnętrza głowa, mała, o włosach lekko przerzedzonych, oczach osadzonych głęboko, zdaje się wymierzona w swą zdobycz. Piękne zęby. — Posłuchaj — mówi. Róża słucha nie słuchając. To znaczy chwyta tylko ogólną treść jego słów, bo przyjął ten dobrze jej znany ton, którym posługuje się wtedy, gdy zabawia się w psychologa. Lubi bawić się w psychologa — taka drobna śmiesznostka, którą można ostatecznie darować mężczyźnie zbudowanemu tak jak on. Różę psychologizowanie potężnie nudziło. Przyjmowała wtedy ten wyraz głębokiej uwagi, wypracowany wówczas, kiedy grała Racine'a i musiała wysłuchać za jednym zamachem stuwierszowej tyrady i zrobić to tak, żeby publiczność nie zapomniała o niej przez ten czas. Pochwyciła mniej więcej, o co chodziło Edmundowi w tych jego rozważaniach. Krótko mówiąc, w pierwszych latach po ślubie Blanchette tak była mężowi uległa, że w ogóle nie zważał na swoje postępowanie. Blanchette, która musiała wydrzeć najpierw Carlotcie tę żywą zdobycz, zbyt była na razie szczęśliwa, że mąż nie wraca do tamtej kobiety, czego lękała się wciąż, nawet potem już, kiedy Quesnel ożenił się z tamtą. Istniało wielkie podobieństwo między Quesnelem a jego córką: widząc, że nie może zachować Carlotty tylko dla siebie, starzec zgodził się niegdyś podzielić kochanką z tym, który miał później zostać jego zięciem. Ta sama pokora kazała Blanchette godzić się, jako z czymś nieuniknionym, z faktem, że mąż należy nie tylko do niej. Wojna i przymusowa rozłąka jeszcze wyraźniej ustaliły tę sytuację, którą dostatecznie jasno stawiała szczerość, Edmunda: szczery przez wyrachowanie i przez dyletantyzm, nie taił przed żoną swych kochanek, ponieważ lubił ją dręczyć i ponieważ nie mogła wyrzucać mu tego, z czym się przed nią nie ukrywał. Z biegiem lat zaczął jednak wyczuwać w niej jakiś głuchy, nieokreślony opór. Nadal godziła się z tym, że Edmund robi, co chce. Nadal cierpiała przez to swym nieustającym cierpieniem. Lecz w tej przedłużającej się samotności, w której Edmund mógł mieć ją zawsze, kiedy przyszła mu ochota, Blanchette zmieniała się. Och, bardzo powoli. Przyzwyczajała się do tego, że ma własne myśli. Edmund pojął nagle, że niedługo wymknie mu się z rąk. Zanim jeszcze sama to sobie uświadomi. Nadal była w nim zakochana. Zbyt religijna, by go zdradzić. Jakaś mała przygoda mniej tu wydawała się niebezpieczna. Pomyślał o tym dla niej. Wystarczyło, by kochanek wydał się jej tym najgorszym, co mogłoby ją spotkać. Edmundowi nie szło o nic więcej, tylko żeby go nie rzuciła, żeby nie zostawiła go na bruku. Szukaj potem takiego majątku po raz drugi! Były niby dzieci, racja, to zawsze pewna gwarancja; ostatecznie był tym ojcem, prawda? Ale czas, czas... to przynosi zmiany i w mężczyźnie, i w kobiecie. — Nie znałaś mnie, Różyczko, jak miałem dwadzieścia lat... Wtedy nie bałem się nikogo... Daj spokój z komplementami. Mężczyzna trzydziestoletni, jeżeli się zaniedba... Ja się pilnuję, to jasne: punching ball*/ (*/ Piłka skórzana, zawieszona na wysokości twarzy, używana w treningu bokserskim) rano, dwa razy w tygodniu fechtunek... — Masz rację, nie powinieneś się roztyć... — Dziękuję!... Na razie jeszcze mi to nie grozi, ale z każdym dniem czuję się mniej pewny, że potrafię zawsze utrzymać się w roli... zawsze być na pokaz... Nadejdzie taka chwila, kiedy lęk przed tym, że zestarzeje się niekochana, silniejszy będzie w Blanchette niż ta władza, jaką mam jeszcze nad nią... Przymrużywszy oczy, swoje śliczne oczy krótkowidza, Róża śledziła ruch warg kochanka. Skarżył się na pierwsze oznaki upadku. Zniszczyła go wojna, mówił, linię też już zaczyna tracić... Co za kokieteria! — Myślisz może, że to dodatnio wpływa na urodę: okopy, rowy i cała ta reszta... Dwie zimy w wodzie i w błocie! — Niektórzy drogo płacą za błotne kąpiele przeciw reumatyzmowi... — No, a ja właśnie od tych kąpieli dostałem reumatyzmu... spójrz, to widać, o, tu, w kostce... — Całe szczęście, że byłeś na tej wojnie — westchnęła — inaczej byłbyś zupełnie diaboliczny! Ależ ten potrafił mówić o sobie! — Blanchette — podjął — ma dwadzieścia osiem lat... Niepostrzeżenie zaczyna uświadamiać sobie wiek, który dla. niej nadchodzi... To nie jest już dziewczynka zdana na moją łaskę i niełaskę... Żeby utrzymać ją w ręku, trzeba by się nią zająć... a ja mam inne zajęcia na głowie, nieprawdaż, droga pani? Słowem, poświęcać własną wolność po to, żeby pilnować majątku, niezbyt mi się uśmiechało... Jak ci mówiłem, doszedłem do wniosku, że jakaś mała przygoda... I tak to właśnie popchnął Blanchette w ramiona Aureliana. Znał Aureliana. Ten chłopak się nie liczy. Wcale zresztą nie usiłował podbierać mu żony. To nie w jego stylu, a poza tym łączą ich przecież wspomnienia z frontu... — Twoja żona spała z Leurtillois. Różę nagle zaczęło to interesować. — Chyba żartujesz! Poobściskiwali się trochę... Och, ja sam najlepiej wiem, jak się rzeczy miały! Wszystko sam przygotowałem. Blanchette nie zorientowała się nawet. Cóż chcesz, wciąż jeszcze durzy się we mnie, a poza tym ma dzieci! Nie mówiąc już o tym, że jest protestantką, co też wcale nie jest bez znaczenia... Róża przestała się interesować. To było dla niej coś obrzydliwego — te, co nie chcą iść z mężczyzną do łóżka. Przez małostkowość, może. Tak, ale Edmund nie był ślepy. On wiedział swoje: że jego żona, która nie pójdzie do łóżka z Aurelianem, o nim tylko myśli, że ten człowiek ma ją bardziej, niż gdyby był jej kochankiem. Że go kocha. Że nad tym cierpi. Że wyrzuca sobie tę miłość. Tu leżało niebezpieczeństwo. — Och, skoro z nim nie sypia! — odezwała się Róża.— To twoje pokolenie za bardzo jest skomplikowane, mój śliczny bobasku! Odsłoniła piersi, nie bez pewnego upodobania. Edmund ciągnął swoje: przyjdzie taki dzień, kiedy Blanchette opuści go, i koniec. Niechby i za lat dziesięć, ale... — Ładnie ja będę wtedy wyglądał, gość po czterdziestce... Żeby nie wyrzekać się moich przyzwyczajeń, mieć krawaty, samochód, będę musiał poszukać sobie jakiejś innej Blanchette, a w tym wieku przyjdzie mi wziąć jakąś staruszkę... — Kogoś w moim rodzaju, koteczku — przerwała mu Róża, dużymi palcami przyciskając czubki piersi. — Kiedy mówię „staruszkę", to znaczy „staruszkę"... A jeżeli chodzi o dzień dzisiejszy, to najważniejsze, żeby ta historia z Aurelianem nie przybrała niepożądanego obrotu. Róża naprawdę miała w głowie zupełnie co innego. Tuliła się do Edmunda coraz pieszczotliwiej. — Zostaw — powiedział — ty nienasycona... Więc właśnie pomyślałem sobie, że dobrze będzie podsunąć Aurelianowi moją kuzyneczkę... — Tę małą Berenikę? Nie jest wprawdzie ładna, ale mi się podoba. — Zostaw, mówię ci... Blanchette tak to sobie wzięła do serca, że nie wytrzymała i przyznała mi się do wszystkiego... co za scena była dziś rano... przyznała mi się... zupełnie straciła panowanie nad sobą... gnębi ją potworne poczucie winy... Ja zachowałem się jak człowiek wielkoduszny... Ale skoro tak, to trudno: koniec między nami... Podziału nie uznaję! — Ty łotrze! — Siłą mnie nie weźmiesz, jestem wykończony... Poza tym w tych warunkach mam prawo mieć kogoś, nie? Blanchette mnie zna. Z moim temperamentem... — Samochwalco! Ty będziesz mówił o temperamencie... — Jeżeli się nie uspokoisz, spuszczę ci lanie! — W takim razie nie gadaj o temperamencie. — Mam ci coś do zakomunikowania... jeżeli zechcesz łaskawie posłuchać, co do ciebie mówię... — Słucham... — No więc, moja mała, nie zamierzam kryć się dłużej... to znaczy o tyle, o ile oczywiście tobie nie będzie to nie na rękę ze względu na Jakuba... — Nie boisz się, że Blanchette... — Ależ nie, przecież to z jej winy... — Och, ty masz tupet! Z jej winy... — Z jej winy, powtarzam. Tak, że jeżeli biorę cię na utrzymanie... — Bierzesz mnie na utrzymanie? — spojrzała na niego z nagłą powagą. — Nie żartujesz? — Nie. I za kieszeń trzymać się nie zamierzam... — Ach, rozumiem, wyroby „Melrose". — To tylko początek: będziesz miała swój teatr... Rzuciła się na niego, wtłoczyła go w poduszki, zaczęła gryźć. — Przestań, nieznośna! Gnieciesz! A to rzecz droga, nie zapominaj, jeszcze ci się nieraz przyda! Dyszeli przez chwilę. — Posłuchaj tylko — odezwał się — muszę myśleć o przyszłości... W tych rzeczach takich trochę za widocznych... jak kosmetyki ,,Melrose"... czy teatr... nie powinienem zostawiać śladów zbyt wyraźnych, żeby któregoś dnia nie posłużyły do rozwodu... — Jak to zrobić? — Jeżeli tylko się da, poszukać jeszcze innych komandytorów... żeby rzecz miała aspekt czysto handlowy... w razie czego podstawić kogoś... Serio, bardzo cię proszę, żebyś o tym pomyślała... — Innych komandytorów? Ależ, Mondinetku, komandytorów znajduje się tylko w łóżku... — Tylko bez żartów, miła pani, jesteśmy bowiem zazdrośni z natury! Róża stuknęła się w czoło. — Mam myśl! — Niemożliwe! Pokaż! — Mary! Pomysł zupełnie genialny! Mary! Cna dama de Perseval w radzie nadzorczej! Może to chyba zrobić dla mnie, przez pamięć na starego... Myślisz, że nie zechce nam pomóc? — Mary? Ależ zechce... jeżeli tylko ja... jeżeli ty ją o to poprosisz! — Tylko bez żartów, mój kotku, bo ja także jestem zazdrosna! Wysuwała pazury. Schwycił ją za gardło. Wycharczała pod nim: — Aha... aha... widzisz... na czyim stanęło? Kiedy doktor Decoeur, uważnie przyglądając się żonie swoimi smutnymi oczami, zapytał: „Przyjemnie spędziłaś niedzielę?"... nie odpowiedziała mu, raz jeszcze przebiegała ją wzrokiem. Wokół nich, w półmroku i w ciszy godziny drugiej nad ranem, ubóstwo skromniutkiej antresoli, jakieś rzeczy doktora i rozgardiasz garderoby teatralnej. Przebiegała wzrokiem swoją niedzielę. Słyszała, jak Jakubowi bije serce. Biedak. Taki poczciwy. Robił, co mógł. Nie zawadzał jej wcale. Z pewnością stał przez cały wieczór przy oknie, nasłuchiwał, czy nic nie jedzie. Cóż na to poradzić? Jest taka, jaka jest. Odwróciła się ku niemu. — Jicky... — powiedziała. — Chciałbyś, żebym miała swój teatr? XXXIV Aurelian wstał o ósmej. Skoro świt. Ileż krzątaniny! Pani Duvigne nie wierzyła własnym oczom, kiedy zastała dom pusty, a na stole w kuchni nie kończącą się listę poleceń: żeby było posprzątane, i to migiem, i żeby od jedenastej pani Duvigne zniknęła z horyzontu, ale żeby przedtem przygotowała jeszcze coś do zjedzenia na wszelki wypadek i zostawiła w kredensie. Pani Duvigne potrząsnęła głową: z panem tak zawsze, narobi sobie zachodu, każe szykować Bóg wie co, a potem wszystko zostaje. — Jak ślicznie! — powiedziała Berenika. Musiał czekać na nią jakiś kwadrans w bibliotece — ten wariat przyszedł po nią przed dziewiątą! Ubrana była w granatowy kostium, a na głowie, na swych blond włosach miała pilśniowy kapelusz, podniesiony z jednej strony, prawie jak męski. Aurelian pomyślał, że jest rozkosznie źle ubrana. Widocznie mało spała, oczy miała z lekka podkrążone. — Prawda? W nocy śnieg... a teraz... Spojrzeli oboje przez okno na niebo, na słońce, na nikły błękit Paryża. Berenika roześmiała się: — Mało brakowało, a byłabym pomyślała, że to dla nas, ale potem sobie przypomniałam... to dla Matki Boskiej... — Dla Matki Boskiej? — Tak, wie pan: dni zimorodkowe... kiedy morze takie jest spokojne, że zimorodek może uwić gniazdo na fali... dni przed Bożym Narodzeniem... Bo Pan Bóg nie chciał, żeby jego Matka cierpiała wtedy z zimna... Aurelian potrząsnął głową: — To są nasze dni zimorodkowe... — powiedział — bo miłość... — Cicho!... Tutaj? Położyła mu palce na ustach. Przytrzymał je i zaczął całować. Otworzyły się drzwi. Weszła Blanchette. Czy zauważyła? — Nie gniewaj się — powiedziała Berenika — ale nie wrócę dziś na śniadanie... — Ależ nie musisz się niczym krępować... Wyciągnęła rękę do Aureliana. Miała stylową suknię domową, z koronkami... piękność... Przeszli przez oba salony, przez obszerny hali; Aurelian popatrzył na dużego Picassa z błękitnego okresu: linoskoczek z kulą. Obok niego Arlekin, obraz starego Quesnela. — Podoba się panu? — spytała Berenika z pewnym niepokojem. Pragnęła, by miał dobry smak. — I owszem... dosyć... bardziej niż jego kubizm — odparł. — Och, nie, niech pani nie kładzie futra... Jest zupełnie ciepło... Ona jednak wolała wziąć futro... w aucie zwłaszcza... Przyjechał autem, prawda? Samochód czekał na ulicy. Aurelian sam teraz nie wiedział, czego chce. Zawieźć ją do siebie, oczywiście. Ale tak od razu, bez żadnego wstępu, bał się, że to będzie wyglądało na niesmaczny pośpiech. A poza tym zaskoczyła go ta grudniowa wiosna. Gdyby tak pojechali gdzieś za miasto? Ale to znów za bardzo przypominałoby propozycję, jaką mógł zrobić takiej Mary de Perseval... Berenika miała ochotę na Luwr, obejrzeć Ingresy, Manety... W poniedziałek muzea są zamknięte... Trudno. Tyle planów ułożyli, każde z osobna, na ten ranek, że teraz, kiedy byli już razem, nie wiedzieli w końcu, co z nim zrobić. Czuli się zdezorientowani, skrępowani, zabłąkani na brzegu szczęścia. W gruncie rzeczy Aurelian chętnie pozostałby tak cały czas, w samochodzie, trzymając tę małą dłoń... i nie jechał donikąd. Berenika przyglądała mu się. Jaki duży... jak to dziwnie! Wydawał jej się elegancki w jakiś nowy sposób, który odbierał jej spokój. ,,Mężczyźni — myślała — są zazwyczaj tacy niezręczni"... Nie śmiała nie uogólniać... żeby nie wyrządzić krzywdy Lucjanowi... żeby nie myśleć o Lucjanie... — Musimy się na coś zdecydować... — odezwał się Aurelian. — Pojedziemy do mnie... Ledwo to powiedział, zaczerwienił się. O której mogła przyjść pani Duvigne, zawsze taka niepunktualna? A jeżeli mieszkanie nie będzie posprzątane?... Berenika dostrzegła ten rumieniec i wytłumaczyła go sobie inaczej. — Nie... sam pan czuje, że nie... nie tak... Nie to chciała powiedzieć i teraz ona się zmieszała. — Jedźmy gdziekolwiek... — poprawiła się szybko — w takie jakieś miejsce, gdzie nie spotkamy nikogo... do pierwszej lepszej kawiarni... ja lubię kawiarnie... Zaproponował Lasek, Armenonville. Ale tam wszędzie pełno znajomych. Nie. Bulwary. Nie ma obawy, żeby przed południem spotkali tam kogoś... Trzeba było zmienić olej w skrzynce biegów. Uniósł ich Paryż, tak lekki, i ten antrakt zimowy. Na wielkich bulwarach Aurelian zawahał się. Z każdą kawiarnią wiązały się jakieś randki, jakieś spotkania... Chciał, żeby to była jakaś zupełnie nowa, w której nie spotkałby nawet wspomnień. Ani Pousset, ani „Cafe d'Italie", ani „Cafe d'Angleterre"... Berenika wolała coś skromniejszego, gdzie naprawdę nie groziłoby im żadne spotkanie... Dobili wreszcie do jakiegoś pasażu i tam znaleźli kawiarnię. Oszklone drzwi i lustra odsyłały sobie tyle blasków, że człowiek czuł się jak w teatrze. Była to jeszcze kawiarnia na starą modłę, pełna złoceń wszędzie i brązowych kolumienek o skomplikowanych kapitelach, czerwonych kanapek i wieszaków w stylu renesansowym. Na stolikach tu i tam leżały podkładki do pisania listów, ze srebrnymi inicjałami, i pojedyncze tomy Bottina. Za mahoniowym barem z mosiężnymi okuciami widać było maszynkę do parzenia kawy i kasjerkę w zadumie pod loczkami i pudrem ryżowym. U wejścia na schody prowadzące na pierwsze piętro, do sali bilardowej, stała figura ze świecznikiem. Marmury były pożyłkowane jak ręce starców. Jedna jedyna rzecz nowoczesna: okropna cementowa posadzka w różnych kolorach, jakby upstrzona dziwacznym confetti. Wszędzie pustki, nie licząc jednego jedynego młodzieńca, usadowionego w kącie, który pisał listy i darł je. Po pewnym czasie weszły jeszcze dwie tęgie brunetki, już niemłode, siadły po przeciwległej stronie, poprosiły o koniak i zaczęły oglądać zdjęcia. Cóż za absurd, że znaleźli się tutaj! W tych ramach tak nieproporcjonalnych do uczuć... Berenika przerwała mu: — A mnie się tu podoba... ta kawiarnia... reklamy aperitifów... niebieskie syfony... same rzeczy, których się już nie widuje... Mnie tu jest dobrze... i lepiej mi się pana słucha... A czy to nie wszystko jedno: dekoracja taka czy inna? — Właśnie to mi przeszkadza... dekoracja... nie jesteśmy przecież na scenie. Berenika pragnęła, by podzielał jej przyjemność. Ona była zachwycona, że jest dekoracja, jakaś dekoracja, i ten bulwar za oknami, podcienia z boku i sklepy, i to blade akwarium, grudniowe słońce... Aurelian wzdrygnął się lekko na to wyszukane porównanie. Już raz czy dwa doznał tego uczucia nieokreślonego skrępowania w jej towarzystwie. Ta pewna jakaś afektacja, która, może, stanowiła tylko wstydliwą zasłonę... może... To upodobanie do nowoczesności... pewien snobizm, gdy chodziło o sprawy będące przedmiotem zainteresowania awangardy... Przypomniał sobie jej wyjścia z Pawłem Denis. Zesmutniał. Miał ochotę wprowadzić pewne poprawki do postaci tej kobiety. Jakim prawem? A poza tym nie wybierał jej przecież, ujarzmiła go, sam nie wiedział jak; działy się z nim rzeczy osobliwe, jakich nie doświadczał dotąd... Ach, wystarczyłoby wziąć ją w ramiona, zamknąć w nich, by zniknęły... Zdjęła swój pilśniowy kapelusik i położyła go na marmurowym blacie. Potrząsnęła głową, sztuczne światło zapalało w jej jasnych, twardych włosach zielone odbłyski. Garson postawił przed nimi dwie kawy. Berenika długo mieszała cukier. Nie piła. Chciał, żeby zaczęła pić. Chciał straszliwie, żeby zaczęła pić. Ale za nic na świecie nie powiedziałby jej tego. Nie był już pewien, czy ją kocha. Niczego nie był już pewien. A jeżeli karty źle były rozdane? To zbyt straszne, by dało się pomyśleć. Kocha ją przecież, no jakże, kocha ją. Tylko nie przyzwyczaił się jeszcze do tej myśli. Nie, nie kocha jej. Wmawiał sobie tylko. Trzeba teraz wybrnąć z tego jakoś. Ale jak? Czuł się schwytany we własne sidła. Nie poznawał jej niemal Wydawała mu się przedtem chudsza, mniej kobieca. Wiercił się na kanapce. Siedzieli obok siebie. Nagle trącił ją niechcący nogą pod stołem. Oboje odsunęli się trochę Aurelian poczuł w głowie zamęt. Jak to... dlatego, że trąci! ją nogą... taki pospolity zawrót głowy? Tak. Cóż to za rzecz niezwykła — czyjaś obecność! Jakie Berenika ma nogi? Nigdy nie przyjrzał się dobrze. Szczupłe, zdaje się bardzo szczupłe... może za szczupłe nawet... Cały czas coś mówił, mówił, żeby nie mogła dostrzec, co się w nim dzieje, by nie dostrzegła jego zawodu, jego sekretnych drgnień, tego nagłego ciepła. O czym mówił? Sam nie bardzo wiedział. Bawił się w ciuciubabkę z własnymi myślami. Bał się, że ją kocha. Bał się, że jej nie kocha. Siedzieli w tej kawiarni, bez sensu. Tak niewiele mieli czasu przed sobą. Pojął nagle, że ma ją niedługo utracić. Nie wątpił już teraz, że ją kocha; serce mu biło, słyszał własne niemądre gadanie. O czymże miał mówić? O czym innym, o czym innym. Jakież to śmieszne wszystko... Nie zna go... Czy gdyby go znała, pokochałaby go? Nigdy nie wiadomo, co trzeba robić, by nas kochano: być takim, jakim się jest, czy kłamać? Balansujemy między jednym a drugim. Robimy i jedno, i drugie, trochę na oślep. Staramy się być tacy, jak byśmy chcieli być, jak myślimy, ze powinniśmy być, a potem nagle mówimy sobie: „To wcale nie ja..." Usiłujemy pokazać się... od najgorszej strony... żeby się nie spodobać... Kto wie, czy to nie jest sposób, żeby się spodobać? Aurelian czuł straszliwą trwogę; czas nie mijał, a mimo to uciekał. O czym on mówił? Rzucił się w opowieści o dzieciństwie... Od czasu do czasu Berenika pytała go o coś. Chciała wiedzieć, jaka była jego matka... Powiedział, że była bardzo piękna... Berenika zamyśliła się... Bardzo piękna... Ach, być bardzo piękną... Puścił jej słowa mimo uszu... Nie mógł jej powiedzieć, że jest bardzo piękna... jak jego matka... jego matka była bardzo piękna... ale Berenika... to co innego, coś innego, bardziej tajemniczego, silniejszego... — Ciekawa jestem — powiedziała — jak pan mnie widzi? Zaczął jej mówić o niej. Kłamał. To, co myślał, nie nadawało się do powiedzenia. Mówił o niej tak, jakby mówił o niej do jakiejś pierwszej lepszej kobiety. Używając słów na wyrost, pustych. I pomyśleć, że gdyby powiedział jej te rzeczy okrutne, prawdziwe, to, co myślał o jej włosach, ramionach, dłoniach, o zarysie jej brody, o nieprzytomnym wyrazie twarzy, jaki miewała nieraz, o tych różnych jej nawykach, które były trochę jak tiki, rozpłakałaby się pewnie. Więc kłamał, mówił jej rzeczy banalne, dobre na każdą okazję, i jednocześnie irytował się mówiąc je, na siebie, na nią, na tę niemożność mówienia' tak, jak jest, wyznania drugiemu, że podoba nam się coś, co nie jest doskonałe, jakiś rys nieudany, ciężki. Kłamał i nie kłamał — przekładał. Przekładał na tani język komplementów to nieokiełznanie, które było w nim, tę nagą przyjemność patrzenia na nią, tę siłę krytyczną, bezlitosną, która była już odrobinę posiadaniem miłosnym. Tak, kochał ją, kochał tę żywą kobietę, a nie posąg, nie obraz, to żywe ciało, tę twarz zdolną tyleż do grymasu co do uśmiechu, te rysy stworzone tak samo do cierpienia jak do... Wyobraził ją sobie w rozkoszy, z takim okrucieństwem, z taką zajadłością, że urwał nagle i zadrżał. — I znów się pan gdzieś zagalopował... — odezwała się Berenika. — Przepraszam — wybąkał — o czym ja mówiłem?... Pomyślałem o czymś nagle i... Roześmiała się. — Dziwny pan jest!... Mówi pan coś, mówi... człowiek słucha... pewny, że mówi pan to z głębokim przekonaniem... a tu nagle — pustka! Myślał pan zupełnie o czym innym... Niektórych ludzi musi to pewno gniewać... Wiedział dobrze, że mówi prawdę. Usiłował bronić się, jak mógł. Ale wszystko, co tylko wymyślił, przeciekało przez palce, jak piasek. Potrzeba było jakiegoś dowodu rzeczowego. Prawdopodobieństwo znalazł w kłamstwie. — To dlatego — powiedział — że pani pragnę... Zniżył głos, żeby nadać swoim słowom pełnię wyrazu. Berenika odrzuciła lekko głowę do tyłu. Przekonał ją. Ale kłamstwo przestało być kłamstwem. Aurelian patrzył na nią tak nią pochłonięty, tak głęboko nią porwany, zagarnięty przez falę, której przypływu nie usłyszał, że drżał cały. Berenika zamknęła oczy. Później otworzyła je i powiedziała: — Pan drży, jak pan drży! Drżał. xxxv — Nie... — powiedziała — nie do żadnej dużej restauracji... chcę zjeść tak, jak pan jada co dzień... wydaje mi się, że to pomoże mi pana poznać. Dlatego zaprowadził ją „Pod Wodniaka". Tym bardziej że z „Wodniaka" do niego do domu droga była tak naturalna, tak prosta. Zostawił więc samochód w garażu, a później piechotą wrócili na wyspę. Nie było ani tak ładnie, ani tak ciepło jak rano. Niebo się zasnuło i zerwał się wiatr. Na północnym nabrzeżu wyspy panował lodowaty ziąb. Pusto było. Niegościnnie, jak tylko można. Berenika spojrzała na nagie drzewa, które wynurzały się spoza murku i na zalanym brzegu wyglądały jak tragiczni świadkowie klęski. Przyszło jej na myśl miasto Is. Cała wyspa przypominała ostatnią piędź ziemi w czasie potopu. Berenika otuliła się szczelniej futrem. Popielice. To Lucjan zrobił takie szaleństwo. Źle leżały zresztą, trzeba by dać je do przerobienia. Z jakąż ciekawością weszła do tej restauracji, która przypominała trochę podrzędny sklepik: lokal parterowy, niegdyś malowany. na biało, w grubych murach starego domu; stoliki, kasa, drzwi w głębi; nic nadzwyczajnego wyjąwszy pstrokaciznę publiczności złożonej z ludzi pracujących tu gdzieś w pobliżu, mężczyzn w kaszkietach, angielskich artystów na modłę oksfordzką, par zbyt dobrze ubranych w porównaniu z resztą klienteli, urzędników, których wygląd mówił o starokawalerskim dostatku. Było ciepło i przytulnie. Aureliana przywitano jak starego bywalca; miał tu swoją serwetkę, ale że był to akurat poniedziałek, dostał świeżą. Jakaś pani wstała właśnie od stolika pod oknem. Podająca wskazała go Aurelianowi. Przesiedli się. — Co tam ma pani dziś dla nas dobrego? — zapytał. Pomógł Berenice zdjąć futro. Nie, dziękuję, niech pan nie wiesza, zwróciła ku niemu oczy. — Niech mi je pan zarzuci na ramiona... Rodziła się zażyłość. Czekali na zakąski i wtedy zaczęła wreszcie mówić o sobie. Przyszło to powoli, jak ufność, nieznanymi drogami. Trzeba było na to całego przedpołudnia we dwoje. Do czego nawiązali? Berenika mówiła o sobie i była to jakby odpowiedź na to, co on opowiedział jej przedtem, a co stanowiło tylko przynętę, zapytanie. — Chciałabym, Aurelianie, żeby zobaczył pan duży dom... tam właśnie spędziłam całe dzieciństwo... Kto nie zna dużego domu, nie może znać i mnie, tak całkiem... Byłam tam sama z ojcem i służba... i wiatr... Duży dom, żółty i smutny, zgubiony wśród wzgórz... i słońce, i wiatr... Ujął jej dłoń. Z całych sił starał się zobaczyć ten dom w Prowansji, tę samotną dziewczynkę, tego porzuconego ojca... Bo matka Bereniki odeszła pewnego dnia, by więcej nie wrócić... — Obiecywałam sobie zawsze, że pojadę tam kiedyś jeszcze z kimś... z kimś... Zmiażdżył w uścisku uwięzione w dłoni palce. Kochała go więc? Nie myślał o tym, że będzie ją całował, nie, ale myślał, że zabierze ją ze sobą tam, do domu jej ojca. I jeszcze mnóstwo innych rzeczy, których nie mówił nigdy nikomu. Byłby chętnie dobrał sardeli, ale przyniesiono już pieczyste. Wchodzili nowi goście, jakichś dwóch mężczyzn. Aurelian zmarszczył się i przerwał Berenice: — Co za pech! — Co się stało? — Och... znajomi... tam, widzieli mnie... Po drugiej stronie sali jeden z nowo przybyłych objawiał radosne zdziwienie, podnosił dłoń ku górze, pozdrawiał ruchem ramion. Był to mały, rudy człowieczek z krótkimi faworytami, w kołnierzyku trochę zbyt wysokim i w rozłożystym krawacie, ubrany z przesadą, w marynarce ze zbyt szerokimi wyłogami. Cygan, ale nie ubogi. Drugi, który zdążył już usiąść, wyższy, dosyć tęgi, pospolity, z krótko przystrzyżonymi włosami i sterczącym wąsikiem, z dużym wysuniętym podbródkiem i wielkim nochalem, kłaniał się ceremonialnie, powściągliwie. Berenika, rozbawiona, obserwowała Aureliana, jak odkłaniał się nie odkładając widelca i uśmiechał niewyraźnie, z zaciśniętymi zębami. — Koledzy z wojska — wyjaśnił. — Ten mały, Fuchs, redagował w okopach gazetę... W cywilu robi to samo... „La Cagna", wie pani... — Lucjan to kupuje... Poczuła się skrępowana tymi słowami i spojrzała na Fuchsa, który nie przestawał dawać brwiami znaków Aurelianowi, wskazywał palcem kolegę, potem przytakiwał głową. Aurelian cierpiał męki. — Zdaje mi się, że chciałby z panem porozmawiać — odezwała się Berenika. I rzeczywiście, tamten wstał i zbliżał się do nich. — Dzień dobry, Leurtillois, przepraszam najmocniej... Moje uszanowanie pani... Będziesz na obiedzie we czwartek? Zachowuję się jak gbur... Wykręcał się w stronę Bereniki. Aurelian niechętnie dopełnił prezentacji: — Mój przyjaciel Fuchs... z którym byliśmy w sto pięćdziesiątym siódmym... razem z Edmundem... Pani Morel... Fuchs, w lansadach, ukłonił się trzy razy, przygładził faworyty. — Edmundem? To pani zna doktorka? Śmieszne było słyszeć, jak nazywa w ten sposób jej kuzyna. Zapomniała, że w czasie wojny Edmund służył jako lekarz. Uśmiechnęła się. — To mój kuzyn — powiedziała. Ach, doprawdy! Przyjął to pokrewieństwo jako zaproszenie do towarzystwa i przysiadł się do nich wśród przeprosin, które brzmiały jak poszczekiwanie. — Wyobraź sobie, wyniuchałem restauracyjkę, ale to, powiadam ci, klasa! Muuu! Zbaraniejesz!... W la Villette... Co za piwnica! Corton w karafkach. Masz pojęcie?... Ale we czwartek walimy nie tam... na czwartek zaproszenia już rozesłane (ekstra szyk, co?) i za późno już było, żeby skrzyknąć całą bandę do tej dziurki... Popijawy i bankiety wciąż pod bokiem Sacre-Coeur... Nie pozwalam sobie prosić pani, by zechciała zaszczycić... To będzie w męskim gronie... Niektórych kolegów mogłoby to krępować... Ale zorganizujemy coś w la Villette... i jeżeli tylko państwo zechcą... Och, będziemy grzeczni jak dzieci!... Raz jeszcze przepraszam najmocniej, że tak przerwałem państwu rozmowę... Ale widzi pani, w czasach kiedy poznałem Leurtillois, nie robiło się ceregieli... Pii-u-it! Gwizdało niezgorzej, co? Można było oberwać po łbie jak nic... Pamiętasz Bectance i ten rów? Nie było dnia, żeby się zupa nie wylała... To od tego czasu zrobił się z człowieka taki smakosz... Muuu! Ta restauracyjka, powiadam państwu, paluszki lizać!... i żadnych szrapneli nad głową! Ach, ach, raczej szrapnelątka całkiem w inny sposób wybuchowe! Aurelian kipiał. Berenika uspokoiła go nieznacznie ruchem dłoni. Nie chciała, żeby stracił panowanie nad sobą. Zrozumiał. Zamienili wymowne spojrzenia. Przeszła mu przez głowę myśl dziwaczna, która go ułagodziła: zachowali się przed chwilą jak dwoje ludzi, którzy znają się bardzo dobrze, żyją ze sobą od dawna... To pozwala znieść towarzystwo intruzów. — Wiesz — ciągnął Fuchs — kto jest ze mną? Poznałeś, co? Lemoutard! Tak, proszę pani, ten grubas tak się właśnie nazywa! Lemoutard! */( Le moutard znaczy po francusku: smyk, smarkacz. (Przyp. tłum.)). Sierżant! Spiknąłem się z nim teraz po wojnie w śmisznych okolicznościach... Przez Gonfalona... pamiętasz?... Gonfalon... porucznik, ten taki z wąsami w nosie, na modłę dawnego woja. No więc Gonfalon, jak zawsze kiedy rzecz idzie o spódniczkę, wpadł w tarapaty... jakaś dziewuszka zaczęła go szantażować... Przypomniałem sobie wtedy Lemoutarda i polecieliśmy do niego jak w dym, do prefektury... Przymrużył oko i odwrócił się w stronę kolegi, który zrozumiał, że o nim mowa, i raz jeszcze ukłonił się z daleka. — Bo trzeba pani wiedzieć — dorzucił konfidencjonalnie Fuchs — że Lemoutard jest w policji obyczajowej... Boki zrywać, co? Z takim nazwiskiem! A poza tym, gdzie on się tam w ogóle nadaje do takiej roboty! Z wyglądu nosorożec, ale w rzeczywistości: mięczak, no, mięczak! Wystarczy go posłuchać: „Cóż chcesz, nie potrafię mieć o to pretensji do kobiet... mam za dobre serce... wybaczam im..." Świntuch! Rechotał i mrużąc oko zwrócił się tym razem do Bereniki: — A religijny przy tym! W czasie wojny wciąż tylko deptał po piętach kapelanowi... Spowiadał się w te i wewte. Jak tylko zobaczył gdzieś kościół, zaraz leciał i, buch, do komunii... Ale w swoim zawodzie nie mógł dojść do niczego, przez kobiety... Wodziły go za nos, cóż zrobić... Tak, że wreszcie po wojnie rzucił obyczajową... i jak poszliśmy do prefektury, Gonfalon i ja, nigdzie ani śladu żadnego smarkacza! Ach, ach! Na to konto wstąpiliśmy na jeden głębszy. Ta historia Gonfalona była naprawdę paskudna... No, w porządku, ale kogo widzimy nagle? Koło nas siada Lemoutard z jakąś dziopą, ale to z jaką! Tak jest, Lemoutard, Lemoutard na emeryturze, zajmujący się teraz sprzedażą szampana... Poproszę go, co? Jego aż swędzi, żeby uścisnąć ci prawicę... Pani nie będzie miała nic przeciwko temu? Zresztą on już nie jest przecież w obyczajowej... Podniósł się, był już po drugiej stronie sali. — Niech się pani nie gniewa, ja ich zaraz spławię... — szepnął Aurelian. — Nie — odparła — niech pan tego nie robi... On mnie bawi. A poza tym mam wrażenie, że przypadek mi służy. Dowiaduję się różnych rzeczy o panu, od innych. Niech pan nie oszukuje, Aurelianie! Niech pan nie chowa przede mną tych ludzi... Gestem wyraził swą bezsilność. Tamci dwaj stali już przy stoliku. — No więc mamy Lemoutarda! — powiedział Fuchs. — Pani pozwoli, że jej przedstawię: Lemoutard... Pani jest kuzynką doktorka Barbentane... Ekssierżant skłonił się; nie wiedział, co robić z rękami. Mógł mieć około czterdziestki, rosły i ociężały, figurę miał już zniekształconą przez nadużywanie jadła i trunków, szyję krótką, przekreśloną czerwonym śladem kołnierzyka. Czoło miał niskie, a nos zatkany polipami. Mówił przez to śmiesznym jakimś głosem i żeby zaczerpnąć oddechu, przerywał najczęściej w niewłaściwym miejscu. — Moje uszanowanie pani... ach, pani jest kuzynką?... Ach... witam pana porucznika... Jakże się cieszę, że znów widzę pana porucznika... Brzuch przeszkadzał mu zginać się w ukłonach. — Siadaj, dzielnicowy stróżu moralności! — zażartował Fuchs, sam służąc przykładem. — Magdalenko, nasze nakrycia! Aureliao poderwał się jak koń, który staje dęba. Berenika położyła mu tylko rękę na dłoni. Spuścił nos nad talerz. — Co to takiego? Rybki? — zapytał Fuchs. — Godne polecenia? Hum, hum. Myślę, że my raczej zostaniemy przy ostrygach i jakimś kawałku polędwiczki... Winko oczywiście czerwone, co, Lemoutard? Berenikę bawiła rozjuszona mina Aureliana. Miała dla niego dosyć czułości, by nie lękać się jego niehumorów. — Więc pan także — zwróciła się do Lemoutarda — był w czasie wojny z moim kuzynem?... i z panem Leurtillois, oczywiście? Lemoutard wirował nad swym sterczącym brzuchem. Przypominał olbrzymiego chrząszcza i człowiek czekał tylko, kiedy uniesie pokrywy skrzydeł. Nad tym tułowiem rozbójnika widniała gęba poczciwa i miękka. Miał zwyczaj otwierać usta na chwilę przed tym, nim zaczął mówić, i dolną szczękę wysuwał jeszcze bardziej do przodu. — Tak jest, proszę pani, z panem porucznikiem... i z panem doktorem... znaczy z panem Barbentane... tak jest... — A ze mną to nie? — wtrącił Fuchs, o którym zapomniano. — Ach, gdyby pani widziała Leurtillois pod Eparges! Aurelian podniósł z irytacją palec. Nie znosił tego rodzaju niskich pochlebstw, wspomnień wojennych na użytek pochwalny dla kolegów, pod warunkiem rewanżu. — Dobra, dobra, wszyscy wiedzą, że jesteś skromny! Ale to nie przeszkadza, że... Na szczęście Lemoutard nabrał już rozpędu. Nie zwrócił uwagi na Fuchsa, który umilkł jak pistolet, co się zaciął. Lemoutard chwiał górną połową tułowia, usta rozdziawił, wzrokiem gdzieś umknął, palcami gładził się pod wąs. — Nie zapomnę tego nigdy... To było na Chemin des Dames... Doktora jeszcze wtedy nie znałem, dopiero co przyszedł do naszego batalionu... byłem wtenczas sierżantem... Miałem swój oddział... To było trochę na zachód od Sancy... wzięliśmy linię kolejową... najpierw ogień huraganowy, a potem poszliśmy my. Przed nami wszystko było zorane, ale to jak! Ani śladu okopów, nic, tylko dziury, leje... Człowiek szedł, jak się dało... trochę przez te wyrwy, trochę tam, gdzie było równiej... to znów trzeba się było cofać... nikt już nie wiedział, gdzie w końcu jest... Ale może ja panią nudzę? — Ależ nie — odparła Berenika — wprost przeciwnie... — Mieliśmy szkopów z przodu, z boku, z tyłu... Artyleria waliła w to wszystko razem... W tym, co było przedtem zasiekami, leżał jakiś gość i nie mógł się wyplątać... Nikomu się nie spieszyło iść go wyciągać, zapewniam panią... No, słowem, rodzonego dziecka byś nie poznał w tym bałaganie... Tam gdzie byli moi ludzie, wyglądało jeszcze względnie, bośmy wleźli do rowu, gdzie przedtem się bili, i ten rów obłożony był workami z piaskiem... Ale co z tego, kiedy leżało tam dwóch rannych fryców, .którzy musieli podleźć akurat, jak były kładzione worki... Jak się wtedy rozłożyli, tak zostali, nogami po swojej, głową po naszej stronie, rozpłaszczeni między tymi workami, jakby ich kto na chleb rozsmarował... Ani mowy, żeby ich stamtąd wydostać, rozumie pani: baliśmy się i swoich, i tamtych... rozpętywać nowe piekło dla dwóch gości... Ale tymczasem wieczór zapadał, a oni wciąż się nie mogli zdecydować na tamten świat... Darli się bez ustanku... Musiało ich boleć... Oberwali widać gdzieś porządnie... No, w każdym razie darli się... Na całym odcinku nikt ani drgnął... każdy siedział jak mysz pod miotłą, z palcem na cynglu. Jak ci dwaj podnosili wrzask, karabiny maszynowe posyłały zaraz seryjkę, na wszelki wypadek... Tak-tak-tak-tak-tak... i rykoszetem ...tak-tak-... Człowiek nie wiedział, gdzie głowę wsadzić... A tamci odpowiadali... Ani szkopy, ani nasi nie wiedzieli, do kogo strzelają... Jak przyszła noc, to się zrobiło nie do wytrzymania... I wtedy właśnie zjawił się pan porucznik... Przypomina sobie pan, panie poruczniku? Aurelian zrobił jakiś gest bardzo nieokreślony. — Tak, tak, panie poruczniku... z nowym lekarzem... z pani kuzynem... Nie znałem go... Jak przyjechał, byliśmy na linii, a pani wie, lekarzy na ogół rzadko się tam widuje... Wyglądał jeszcze jak wprost od krawca... to było lato... nie było błota... Ja już nie mogłem dłużej... Wychodziłem z siebie... Trzy noce bez zmrużenia oka... Rano atak... i cały ten dzień... słowem, jak zobaczyłem pana porucznika, idę do niego i mówię: „Panie poruczniku, pan mnie zna nie od dziś! Pan wie, że drugiego takiego łagodnego ze świecą szukać... Czy pan widział, żebym ja skrzywdził chociaż muchę?" — Ach, to ta historia! — odezwał się Fuchs. Lemoutard spłoszył się, skulił ramiona i zwrócił się przepraszająco w stronę sąsiada: — Pani Morel nie słyszała jeszcze... Tak, opowiadałem o tym wczoraj panu Fuchsowi, ale... Więc ponieważ doktorek nie znał mnie wtedy jeszcze i mógł sobie pomyśleć... Mówię do niego: „Trafił pan doktor w samą porę, nie mogę zrobić nic innego, gdybym mógł, to bym zrobił... ale nic innego zrobić się nie da." Sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje... „Co się stało, sierżancie?" — powiada pan porucznik. A ja na to: „Ja tylko proszę, żeby panowie poszli ze mną, muszę mieć świadków... Pan zaświadczy, prawda, panie poruczniku? Pan wie, że ja jestem łagodny, za łagodny nawet, i że gdyby nie to, że przez nich zmasakrują w końcu cały oddział..." A pan porucznik na to: „Uspokójcie się, sierżancie, ależ tak, znam was, ależ tak, wiem, jesteście bardzo łagodni..." Pamięta pan, panie poruczniku? Widać było, że Aurelian sobie przypomina. Nie lubił tego wspomnienia. — Więc zaprowadziłem ich za sobą, trzeba było dobrze głowę schylać, żeby nie wystawała. Tak-tak-tak-tak-tak... A ci dwaj darli się tam między workami... Jeden majaczył... Wyciągam nóż, otwieram i mówię: „Panie poruczniku, panie doktorze, proszę tu na mnie poczekać, nie ma innej rady... wyprawiliby nas na tamten świat jak nic..." Kiedy już byłem tak blisko, że mogli mnie zobaczyć, chociaż było ciemno... Ach, przekleństwo! Nie zapomnę tego, żebym miał żyć sto lat... Ten, co był wyżej, zrozumiał od razu... Musiałem mieć to wypisane na gębie. Przysuwałem się coraz bliżej... Zaczął krzyczeć coś po swojemu... Nie rozumiałem co, ale wcale nie trzeba było rozumieć, żeby zrozumieć... „Nie zabijaj mnie!" — wołał... I jeszcze coś; parę słów rozpoznałem, bo miałem u siebie kilku Alzatczyków — wołał swojej mamusi... Ja jestem łagodny jak baranek, ale jakbym im pozwolił krzyczeć dłużej, byłoby po nas... Wył na cały głos... I ta twarz! Widzę ją, jakbym ją miał przed sobą... Nie mógł się ruszyć, miał przyciśnięte ręce... Wziąłem nóż i... Nie przypuszczałem, że jestem zdolny do czegoś takiego... z obu stron przeciąłem mu tę... jak to się nazywa?... — Tętnica szyjna — powiedział Fuchs. — Nie do pojęcia, jak to potrafi krwawić, takie świństwo... Trysnęło na mnie... i ten krzyk... ten krzyk... mam go jeszcze w uszach, do dziś! Jak zarzynać świnię, to to jest w końcu tylko świnia... ale człowieka, człowieka! Najgorzej było z tym drugim. Z początku nie rozumiał, ale jak krew tamtego zaczęła mu kapać na twarz... może i był nieprzytomny, ale w każdym razie zrozumiał, co go czeka... Ten znał trochę francuski. Wołał. „Litości! Litości! Mnie nie!" Ogarnęła mnie wtedy taka wściekłość na wszystko, na mnie, na niego, na całe to łajdactwo, że ukląkłem i zacząłem dźgać na oślep, bez opamiętania, bałem się, żeby nie zostawić go żywego... Musiałem ładnie wyglądać, jak wróciłem, co, panie poruczniku? Człowiek taki łagodny jak ja... — Masz, zjadaj swoje ostrygi — powiedział Fuchs — siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, a ta jedna jest jeszcze dla mnie... Aurelian nie zaciskał już zębów. Dumał o czymś, zasępiony. Berenika spoglądała na tych trzech. Jakąż tajemniczą więzią przeszłość łączyła tych ludzi, tak do siebie niepodobnych! Lecz czy naprawdę istniała jakaś więź między Aurelianem Leurtillois i agentem policji obyczajowej Lemoutardem? Ten podlewał ostrygi sosem cebulkowym i narzekał na ciężkie czasy. Szampan... mógłby kto pomyśleć, że to złoty interes... ale ile tego szampana trzeba sprzedać, żeby móc sobie pozwolić na trochę czerwonego wina! — Ach — utyskiwał — trzy lata temu tośmy byli bohaterami. Prawa kombatantów... długi naszej wdzięczności ... */ Aluzja do słów Clemenceau. (Przyp. tłum.) Fuchs zaczął opowiadać o dawnych kolegach; o, taki ordynans kapitana Wattele, na przykład, tak, Emil... umarł w Saint-Denis na suchoty... — Co, na suchoty? — zapytał Aurelian. — Ten drab, który żadnej spódniczce nie przepuścił?... Tak, on, na suchoty. Choroba Potta, a znów Mingle, Chapelain, Dupuy, Sequin, Ballante... Rozmowa wciągnęła teraz Aureliana; zagarnęły go te zjawy... Ich los żałosny i banalny dosięgał go; każda ich nędza i smutek odzierały go z czegoś, odbierały mu radość... Żona tego... Synek tamtego... Berenika śledziła ze zdziwieniem coraz to większe napięcie na twarzy Aureliana... Stawał jej się przez to droższy. Pojmowała teraz, co skrywa jego wstydliwość. Fakt, że zdawał się o niej, Berenice, zapominać i że w trakcie tej rozmowy z natrętami, którzy przysiedli się do nich, dał złapać się w pułapkę wspomnień, umacniał w niej wiarę w jego miłość. Spoglądała w głąb swego życia, w głąb życia Aureliana. — A ten kapral... jak on się nazywał? Ten wysoki, taki dzielny, pamiętasz, Fuchs, pod Vauquois? — Który? Blanchard? Nie wiem. — Zeszedł na złą drogę — odezwał się Lemoutard — spotkałem go kiedyś w Asnieres. Spiknął się z tymi od Barbusse'a... wiecie... Leurtillois wzruszył ramionami. To go nie interesowało. XXXVI Była u niego. Tak jak ukartował w myślach, droga spod „Wodniaka" zaprowadziła ich jakoś sama, niepostrzeżenie. Byli jeszcze oszołomieni hałaśliwością Fuchsa i jego towarzysza. I ten wiatr, który zniechęcał do spaceru. Aurelian spodziewał się jakiegoś oporu, miał już w zanadrzu stosowne słowa, gniew, wyzwanie. Niepotrzebnie. Berenika powiedziała tylko. „Ach, to tu?", i weszła do bramy. Ona nie bała się, że kogoś spotka, nie znała księcia R. Schody, bez końca, i to bicie serca... Ta mała prowincjuszka, z kapeluszem w ręce, z niesforną blond czuprynką, w popielicach narzuconych na ramiona i w źle uszytym kostiumie stała mu się nagle straszliwie droga, gdy zobaczył ją u siebie. U siebie w domu. Bez żadnych ceregieli. Bez słów, których można było oczekiwać. Bał się, że jego mieszkanie może się jej nie spodobać, bał się tak, jakby to chodziło o jego ciało. A jeżeli coś się okaże nie w porządku... co to można wiedzieć z panią Duvigne! To... znaczy to dziwne wrażenie, to uczucie bez nazwy ogarnęło go od pierwszej chwili, kiedy otworzył drzwi i Berenika wśliznęła się do śmiesznego przedpokoju, dotknęła w przelocie jasnego płaszcza na wieszaku i stanęła na progu saloniku, tego, co nazywał salonikiem, za panią Duvigne. Miał Berenikę u siebie. Stanął za nią i usiłował spojrzeć na swoje królestwo nowymi oczami, jak Berenika. Czy widzieliście kiedy kota, jak wchodzi pierwszy raz do jakiegoś mieszkania? Zauważyliście to wahanie, a potem ten nagły koci sus, to wydłużenie kroku, które jest wzięciem w posiadanie mebli, dywanów, powietrza, jakby to była dżungla, gęstwina? Widzieliście te złote oczy, które chciałyby wydać się jedynie odblaskiem światła, sierść, która chciałaby wtopić się od razu w to, co do niej podobne, a zawsze znajdzie się coś podobnego? Berenika ominęła jakoś środek pokoju, ale już była po drugiej jego stronie, po drodze na trzy różne krzesła rzuciła kapelusz, torebkę, futro i teraz igrała ze światłem, które padało na nią zewsząd. Pokój był mały, lecz o tej porze oświetlony ze wszystkich stron; okien miał trzy, dwa wychodziły na obydwa rozgałęzienia Sekwany, trzecie na dziób wyspy. I jeszcze były drzwi otwarte do sypialni. Właśnie w momencie, kiedy dotknęła tiulowych firanek przy oknie wychodzącym na lewy brzeg, Berenika stała się zupełnie podobna do kota. Albo raczej do innego jakiegoś przedstawiciela tej rasy, szlachetniejszego, potężniejszego. Ruch jej ramion i pleców objawił Aurelianowi w tej małej kobietce siłę, jakiej w niej dotąd nie podejrzewał. Pociągnął za sznur od firanek, otworzył okno. Znaleźli się na balkonie. — Ślicznie — szepnęła. Paryż już granatowiał. Oparła się o Aureliana, zwyczajnie, nie wymykała mu się. Objął ją, jakby się bał, by nie dostała zawrotu głowy. Bo on go już dostał... Minuty trwały, żadne, puste, nieme. Sekwana płynęła żółta, mętna, ociężała śniegiem i błotem skądinąd, pod niebem w białych kosmykach chmur, nikłym, wytartym -niebem zimy paryskiej. Ciężar Bereniki opartej o niego, ciężar nieba nad nimi — niegdyś w podobnej chwili lękał się... lękał się, że się poruszy, spłoszy czar... wtedy chodziło o co innego, ale nic nie jest tak podobne do śmierci jak miłość. Wzdrygnął się od tej myśli, nieproporcjonalnej do okoliczności, pompatycznej. — O czym pan myślał? — zapytała Berenika. — Niech pan powie... zaraz... bez wykrętów... — Wolałbym się zabić niż pani powiedzieć... — odparł. I też się wzdrygnął, bo to przekraczało wszelkie proporcje, wszelki wstyd... Czuł się wydany na pastwę szczęścia tak zaskakującego, że bał się, iż byle co może położyć mu kres. Mój Boże, czy to płynęło stąd, że trzymał tak Berenikę? Czy to nie było po prostu szczęście czyjejś tu obecności?... Tyle już kobiet spoglądało z nim stąd na zbocza Panteonu, na odległe i bliskie wyniosłości tego pejzażu, który... Ale takiego szczęścia... Zląkł się, że Berenika to pojmie, a jednocześnie zląkł się, że nie podzieli z nim tej świadomości. Nie znajdował nic do powiedzenia, bał się słów jak degradacji dla tego, co owładnęło nim, cudowne i niewypowiedziane. Włosy rozrzucone na jego ramieniu, ten nieporadny gest, którym ją obejmował, i dłoń Bereniki na jego dłoniach, położona tam zapewne, by je rozpleść, i zapomniana... łagodność nieba... odrętwienie, anestezja, które ogarnęły ich oboje. Czuł miłość w tym znieruchomieniu jakby, którego doświadczamy w snach. Przyszły mu .na myśl legendy mogące służyć za wytłumaczenie tej sceny: że jest kamiennym posągiem, o który jakaś kobieta oparła się nieopatrznie. Lękał się i wyczekiwał, że poruszy się nagle, muśnie go, odsunie się. Podniosła drugą rękę i poprawiła włosy gestem naturalnym i spokojnym... Zobaczył jej kark, blisko, za blisko, niepokojący jasny aksamit, żywy... Przesadnie zaakcentował swą nieruchomość. Ach, nie trzeba tak wiele, jakby się zdawało, by posąg stracił głowę. — Wracajmy — odezwała się — chłodno... Został jeszcze trochę na balkonie. Nie miał pojęcia, co mogły mówić w tej chwili jego oczy. Był do głębi poruszony... „Co, u licha — mówił sobie — nie mam przecież czternastu lat." Zastanawiał się, czy nie przytulał jej za mocno, bo z pewnością zdała sobie sprawę, co się w nim działo, a jednocześnie była tak daleko, tak daleko od tego wszystkiego... Wstydził się trochę. A z drugiej strony zaskoczenie było tak silne. Obrócił się wolno, Paryż i niebo cofnęły się, a on znalazł się w saloniku, gdzie Berenika odkrywała rozmaite drobiazgi: perskie pudełko, reklamową popielniczkę ukradzioną w Biarritz, jak to było podówczas w modzie, szklanego niebieskiego ptaka na kominku — pamiątki z Caledonian Market w Londynie... Pomyślał sobie, że zdążyła już przeniknąć wnętrze jego domu, jak zapach. Spróbował przetłumaczyć to, co się działo, na język prostszy. I bardziej wulgarny. Nie mógł. Odczuwał potrzebę maskowania, przystrajania w słowa, w porównania. To był taki jego sposób uszanowania Bereniki. Uszanowania jej? Wzruszył ramionami. Czy chciała tego, czy nie, była jego. Teraz? Nie teraz. Ale czy to nie wychodzi na jedno? Przeszedł do sypialni. Najnaturalniej w świecie zostawił ją na chwilę samą... Z łazienki usłyszał śmiech. Czesał zwilżone włosy metalowym grzebieniem. Berenika śmiała się. Na co patrzy? Nie przeprosił jej za nieobecność, wchodząc. — Z czego się pani śmiała? Dość zmieszana, pokazała palcem obraz na ścianie. Zrobiło mu się przykro. Bał się komentarzy Bereniki. Człowiek miewa w domu różne takie rzeczy, których posiadanie nie zawsze da się usprawiedliwić. Ale jest do nich przywiązany. Ten obraz... Zresztą wcale nie był taki najgorszy, Aurelian stanął w jego obronie. — Nie przyjrzała się pani dobrze... to wcale nie jest taki kicz... Och, pewno, że nie żaden Rembrandt... Ale malowane z wielkim staraniem, bardzo uczciwie... — Nie powiedziałam, że to jest kicz. Kto to malował? — Ktoś, do kogo jestem bardzo przywiązany, Amberieux... wuj Amberieux, jak mówimy z siostrą, chociaż nie jest naszym krewnym... — Ach... źle tutaj widać... gdyby pan mógł?... Nie miał równego sobie w zdejmowaniu obrazów. Zdjął go i oparłszy na kolanie odwrócił do światła, tak jednak, by nie odbijało się w werniksie. Pomyślał z przykrością, że zachowuje się jak sprzedawca. Lecz Berenika nie zwróciła na to uwagi. Z zaciekawieniem odczytywała obraz: nie, żeby był zagadkowy na modłę kubistów, nie. Było to malarstwo tradycyjne. Warsztat niewiele odbiegający od tego, co widuje się w „Artistes Francais", tylko może większa staranność, dbałość o szczegół jeszcze tamtowieczna. Drobiazgowa dokładność. Co uderzało, to kompozycja: mnogość rzeczy na tym płótnie średniego formatu. Smętny pejzaż. Przedstawiał otwarte okno, ale potraktowane nie manierą Matisse'a czy Picassa, tylko raczej Holendrów. Z wnętrza pokoju, gdzie musiał znajdować się artysta, widać było tylko martwą naturę — na parapecie okiennym — jakieś flakony, nożyczki, szminki zostawione w nieładzie, otwartą puderniczkę, wszystko, co mówiło o niewidocznej tu kobiecie, jakiś niebieski materiał. Ale nie to było najważniejsze: najważniejszy był pejzaż miejski, banalny, widziany z góry, gdzieś z trzeciego piętra może, w świetle dziennym. Na chodniku dwóch panów w pogawędce, dziewczynka z długim chlebem, uliczny sprzedawca, który ze swego podwyższenia skrzyknął ku sobie gapiów, kiosk z gazetami i sprzedawczyni w nim; pośrodku jezdni, na wysepce, ludzie udający się do pracy, robotnicy z torbą przerzuconą przez ramię, kobiety z gołymi głowami, jakiś muzyk z pudłem na skrzypce czekają na tramwaj czy autobus. Na lewo jakiś dramat: wóz dostawcy towarów przewrócił dziecko, konie stają dęba, nikt nie dostrzegł jeszcze wypadku prócz tych, co stoją przy końcu grupy czekającej na tramwaj, i ci odwracają się, wydają się coś wołać, ciągną sąsiadów za rękaw. Nie wiadomo dlaczego było w tym jakieś światło średniowiecza. — Jakie dziwne! — powiedziała Berenika. — Nie mogę powiedzieć, że mi się podoba... To tak zupełnie różne od malarstwa... — W każdym razie na pewno warte paninego Zamory... — Och, mojego Zamory! Amberieux, tak? Szczególne, że nie jest bardziej znany... Co za staranność. Aurelian zawieszał obraz z powrotem. — Jestem bardzo do tego człowieka przywiązany — powtórzył. — On i jego żona to właściwie jedyni moi przyjaciele... mimo różnicy wieku... On ma blisko siedemdziesiąt lat... — Chciałabym go poznać — powiedziała Berenika, jakby mówiła do samej siebie i tylko do siebie. — Jeżeli tylko ma pani ochotę... Pokaże swoje obrazy... Do niego tak rzadko ktoś zagląda... Był uradowany, sprawiłoby mu ogromną przykrość, gdyby jakimś jednym słowem rozprawiła się z obrazem wuja. Już z góry cieszył się, że zawiezie ją do starego Błażeja. Nie mogła co prawda spodziewać się po tej wizycie tego rodzaju przyjemności, jakie dała jej wizyta u Picassa, z Pawłem Denis. Brał jednak odwet na Pawle. Berenika znów wróciła do myszkowania. Trzymała w ręku popielniczkę. — Mam taką samą, tylko większą! Niebieską i złotą... Abdullahy... Lubi pan Abdullahy. Zdaje się, że nie powinnam, że to tylko kobiety lekkich obyczajów... Podszedł do niej i otworzył ramiona. — Och, niechże mnie pan nie zmusza, żebym mówiła te rzeczy...— powiedziała. — Ostatecznie przyszłam tutaj nie każąc panu przysięgać, że będzie pan grzeczny, prawda?... No więc! Żartowała i nie żartowała. A jemu opadły długie ręce. Patrzył na nią, przesuwała się w ruchomym polu jego widzenia. Patrzył, jak mu ucieka i jak wraca, opuszcza go, by dotknąć jakiegoś materiału, jakiejś idiotycznej figurki na kominku, bzdury zupełnej, którą zostawił przez niedbalstwo — zawsze miał zamiar wrzucić ją do kosza... Tanagra z ciemnego brązu, ni mniej, ni więcej! W sam raz dobra na przycisk do papierów... Co pomyśli o nim Berenika, ona, ze swoimi nowoczesnymi gustami? Figurka nadaje się akurat dla pani Duvigne... Patrzył na Berenikę, jak wraca ku niemu cichaczem, jak poprawia drwa w kominku, pewna siebie, pewna jego... I wtedy właśnie wyciągnął rękę ku ścianie i zdjął maskę. XXXVII Istnieje namiętność tak niszczycielska, że nie da się jej opisać. Pochłania tego, kto ją kontempluje. Każdy, kto zastawi na nią sidła, sam w nie wpadnie. Nie da się tego popróbować, a potem się cofnąć. Powie ktoś, że jest to namiętność rzadka, a zajadli zwolennicy wielkości człowieczej dorzucą nawet: na nieszczęście. Tymczasem to nieprawda. Namiętność ta bardziej jest rozpowszechniona niż grypa i choć łatwiej wprawdzie rozpoznać ją w sercach wzniosłych, występuje jednak i w postaci zgrzebnej, dopada i ludzi przeciętnych, umysłów oschłych, natur ubogich. Otwórzcie tylko drzwi, a już wchodzi i mości się. Nie zważa na zbyt niskie progi. Jest brakiem rezygnacji. Niechaj kto chce, cieszy się z tego, ku czemu potrafi przywieść człowieka, z tego, ile owo niezadowolenie potrafi zrodzić rzeczy wzniosłych. Lecz cieszyć się z tego znaczy dostrzegać jedynie to, co wyjątkowe, jedynie monstrualny kwiat, a i wówczas nawet, jeżeli zajrzeć w głąb tych, których namiętność ta porywa w rejony geniuszu, znajdzie się tam owo intymne piętno, stygmat zniszczenia, który jest wszystkim, co pozostawia po sobie ludziom mniej hojnie przez niebo obdarowanym. Kto pożąda absolutu, wyrzeka się tym samym wszelkiego szczęścia. Jakież szczęście bowiem sprostałoby temu zawrotowi głowy, tym wymaganiom nigdy nie zaspokojonym? Ten mechanizm krytyczny uczuć, ta vis a tergo*/ (*/ Siła ciągnąca w odwrotnym kierunku.) wątpliwości nie przepuszczą niczemu, co czyni życie znośnym, co stwarza sercu sprzyjający klimat. Należałoby tu podać jakieś przykłady i wybrać je właśnie spośród płaskich, pospolitych form tej namiętności, by poprzez analogię wznieść się następnie do zrozumienia heroicznych klęsk, jakich jest przyczyną. Wiadomo, że u istot myślących tabes ewoluuje szybko ku wyższym ośrodkom nerwowym, gdy tymczasem w świecie zwierzęcym i roślinnym rozwija się wolniej i atakuje raczej ośrodki ruchowe. Tabes moralny, o którym mówię, tak samo obiera sobie jeden jakiś cel uderzenia, w zależności od podmiotu: bądź życiową zaradność, bądź jakąś manię, dumę nieszczęśnika, którego gnębi. Pozbawi głosu śpiewaka, wychudłego dżokeja zaprowadzi na łóżko szpitalne, zmarnuje płuca lub nadweręży serce biegaczowi. Niepojętą drogą przywiedzie do zakładu dla obłąkanych gospodynię domową, opętaną manią czystości, zamiatania i pucowania jednego jakiegoś skrawka posadzki w kuchni, nigdy nie dość błyszczącego, choć tymczasem mleko kipi, dom się pali, a dzieci toną. Będzie to również, choć nie rozpoznana, choroba tych wszystkich, którzy na nic nie chcą przystać, którzy wszelkiej piękności, wszelkiemu uniesieniu przeciwstawiają swoje nieludzkie „nie", zrodzone z tego samego pożądania absolutu. Wszystko zależy, ku czemu je skierujemy. Zależnie od tego, czy to będzie miłość, kostium czy władza, mieć będziemy Don Juana, Birona czy Napoleona. Lecz może to być także spotkany na ulicy człowiek z zamkniętymi oczami, który nie odzywa się do nikogo. Albo dziwaczna nędzarka na ławce obok Obserwatorium rozkładająca wieczorem nieprawdopodobne jakieś łachmany. Albo zwykły sekciarz, zatruwający sobie życie oschłością. Człowiek nieszczęśliwy przez nadmiar delikatności i człowiek nieznośny przez swe grubiaństwo. Wszyscy ci, dla których nic nigdy nie jest dostatecznie czymś. Pożądanie absolutu... Formy kliniczne tej choroby są niezliczone lub, powiedzmy, zbyt liczne, by porywać się na ich wyliczenie. Najlepiej byłoby ograniczyć się do opisania jednego jakiegoś przypadku. Nie tracąc jednak przy tym z oczu jego pokrewieństwa z tysiącem innych przypadków, schorzeń pozornie tak różnych, iż można by je uważać za niczym nie powiązane z przypadkiem, który wzięliśmy pod rozwagę, niczym nie powiązane, bowiem nie istnieje mikroskop do badań tego zarazka i ponieważ nie umiemy wyodrębnić tego wirusa, którego, w braku lepszej nazwy, nazywamy pożądaniem absolutu. Mimo jednak różnorodności przebrań, jakie przywdziewa ta choroba, istnieje jeden objaw, który pozwala ją wykryć, objaw wspólny dla wszystkich jej form, najbardziej nawet znamiennych. Symptomem tym jest całkowita niezdolność do szczęścia. Ten, kto pożąda absolutu, może o tym wiedzieć albo nie, znaleźć się z tej przyczyny na czele armii lub tkwić spętany w codzienności, zamknięty w negatywizmie własnego podwórka; ten, kto pożąda absolutu, może być prostaczkiem, szaleńcem, człowiekiem trawionym ambicją, pedantem, lecz nie może być szczęśliwy. Od tego, co dałoby mu szczęście, wymaga zawsze jeszcze czegoś więcej. Z zajadłością, która sama siebie podsyca, niszczy wszystko, co przyniosłoby mu zadowolenie. Pozbawiony jest najmniejszej umiejętności szczęścia. Dodam jeszcze, że znajduje upodobanie w tym, co go zżera. Że własną niedolę miesza z Bóg wie jakim pojęciem godności, wielkości, zasad moralnych, zależnie od typu umysłowości, wykształcenia, obyczajów środowiska. Że, słowem, żądzy absolutu towarzyszy upojenie absolutem. Że łączy się ona z pewnego rodzaju egzaltacją, po której od razu można ją poznać, a która — zwracając się ku temu, co najboleśniejsze, ku samemu jądru destrukcji — sprawia, iż nie wtajemniczeni biorą żądzę absolutu za żądzę cierpienia. Prawda, zachodzi tu zbieżność, lecz żądza cierpienia jest tylko konsekwencją. Żądzą tylko pewnego rodzaju cierpienia. Zaś absolut, nawet w rzeczach drobnych, zachowuje swój charakter absolutu. O każdej niemal chorobie ciała lekarz potrafi powiedzieć, jak się zaczyna, skąd się bierze w organizmie, jak długi jest okres inkubacji i jak wygląda to sekretne przygotowanie, które poprzedza jej wybuch. Lecz co się tyczy uczuć, tego nierozpoznanego szaleństwa, które nosi w sobie człowiek normalny, wciąż jeszcze nie wyszliśmy poza alchemię. Opis powolnego kiełkowania charakteru jest domeną powieściopisarzy, robią to najczęściej w ten sposób, że przedstawiają historię, która niczego nie wyjaśnia, uciekają się do opisów dzieciństwa, otoczenia, pomagają sobie na rozmaite sposoby: wpływem dziedziczności, środowiska. Trzeba powiedzieć, iż rzadko trafiają nam do przekonania, a jeśli już, to na mocy szczęśliwych hipotez, równie pewnych jak samo szczęście. Możemy jedynie stwierdzić, że istnieją kobiety zazdrosne, mordercy, skąpcy, ludzie nieśmiali. Przyjmujemy ich już w postaci ukształtowanej, kiedy zazdrość, mordercza furia, nieśmiałość, skąpstwo tworzą zróżnicowane portrety, portrety uderzające. Skąd wzięło się w niej pożądanie absolutu, nie wiem. Berenika pożądała absolutu. To właśnie musiał niejasno wyczuwać Edmund Barbentane mówiąc, że jego kuzynka to piekło w domu. Co wiedział o niej? Nic, doprawdy. Zdarza się jednak, że mężczyzna potrafi przejrzeć kobietę jakimś zwierzęcym instynktem, na mocy męskiego doświadczenia, z pewnością nie mniej wartego niż osławiona intuicja kobieca. To zaskakujące określenie, tak nieprawdopodobne w odniesieniu do kobiety, jaką wydała mu się Berenika przy pierwszym zetknięciu, wzbudziło najpierw czujność Aureliana, później jednak, kiedy nawiązał się między nimi kontakt większej wagi niż opinia ludzi trzecich, zapomniał o słowach Edmunda. I w ten sposób, urzeczony na chwilę przepaścią, zbliżał się ku niej nie wiedząc, że to przepaść. Cały ich romans, romans Aureliana i Bereniki, stał pod znakiem tej sprzeczności, która objawiła się przy pierwszym ich spotkaniu: pod znakiem rozbieżności między tą Berenika, jaką widział on, a tą, jaką mogli widzieć inni, pod znakiem kontrastu między tą dziewuszką bezpośrednią, wesołą, niewinną a piekłem, jakie nosiła w sobie, pod znakiem dysonansu między Bereniką a jej cieniem. Może właśnie to tłumaczyło jej dwie twarze, tę noc i ten dzień, które zdawały się być dwiema różnymi kobietami. Tą dziewczynką, która cieszyła się byle głupstwem, i tą kobietą, której nic nie mogło zadowolić. Bowiem Berenika pożądała absolutu. Nadszedł taki moment w jej życiu, że ze wszystkich sił musiała szukać go w jakiejś istocie z krwi i kości. Gorzkie rozczarowania młodzieńcze, których przyczyną było zapewne nic innego jak to niemożliwe do urzeczywistnienia pragnienie absolutu, domagały się natychmiastowego zadośćuczynienia. I jeżeli nawet ta Berenika zawsze skłonna do rozpaczy wątpiła w Aureliana, który zjawił się tak na zawołanie, to ta druga, dziewczynka bez lalki, za wszelką cenę chciała znaleźć wreszcie wcielenie swych marzeń, żywy dowód szlachetności, wielkości, nieskończoności. Nieskończoności w skończonym. Trzeba jej było wreszcie czegoś doskonałego. Pociąg, jaki czuła do tego mężczyzny,. zespalał się w ten sposób z wymaganiami, jakie stawiała. życiu. Wielkim błędem byłoby wnioskować z tego, co powiedziałem o pożądaniu absolutu, że utożsamia się ono ze sceptycyzmem. Posługuje się czasem językiem sceptycyzmu, tak samo jak językiem rozpaczy, lecz dlatego właśnie, iż — przeciwnie — zakłada głęboką, całkowitą wiarę w piękno, dobroć lub geniusz, na przykład. Potrzeba wiele sceptycyzmu, by zadowolić się tym, co jest. Kochankowie absolutu dlatego tylko odrzucają to, co jest, że wierzą rozpaczliwie w to, czego — być może — nie ma. Jeżeli Berenika była dla Aureliana pułapką, w którą musiał nieuchronnie wpaść, to on sam był dla Bereniki otwartą otchłanią i ona wiedziała o tym, i za bardzo kochała otchłanie, by się nad nią nie pochylać. Kiedy z tym akcentem, który nie może kłamać, wyznał jej, że nigdy żadnej kobiecie nie powiedział dotąd „kocham", czy mógł wiedzieć, co czyni? Czy mógł wiedzieć, w jaką zatratę, w jaki ogień nieugaszony wtrąca ją na całe życie? Jeżeli nie kłamał, a ze wszystkich swych sił, ze wszystkich swych ciemności odpychała myśl, że mógłby kłamać, to czyż nie był to wreszcie absolut, jedyna szansa absolutu, jaką napotkała? Trzeba było, aby ją kochał. To było bardziej potrzebne niż powietrze, bardziej nieodzowne niż życie. Ten człowiek tajemniczy i prosty, ten przechodzień paryski miał dać jej wreszcie możność wyjścia poza siebie, dotarcia, poza granicami samej siebie, do tego istnienia, które jest dla istnienia tym, czym słońce dla światła. Trzeba było, aby ją kochał. Czyż miłość Aureliana nie była racją bytu Bereniki? Wymagać od niej, by się jej wyrzekła, znaczyłoby to samo, co wymagać, by wyrzekła się myślenia, oddychania, życia. A i to łatwiej jest pewno umrzeć dobrowolnie dla życia niż dla miłości. Nie zastanawiała się, dokąd zaprowadzi ją to, że on ją kocha. Nie zastanawiała się, czy tę miłość, której 'nie mogła pozwolić przejść mimo... a którą, może, w odpowiednim momencie, jednym jakimś słowem, rezerwą, mogłaby odsunąć... czy tę miłość miała prawo podsycać, czy miała prawo ją przyjąć, obdarzać ją tym straszliwym życiem. Bowiem miłość, jak człowiek, umiera w nieszczęściu, umiera w męce i westchnieniach, potach i konwulsjach, i ten, kto pozwolił jej nabrać sił do cierpienia, jest gorzej niż mordercą. Nie zastanawiała się, dokąd zaprowadzi ją to, że on ją kocha, ponieważ pożądała absolutu, a miłość Aureliana, słusznie czy też nie, nosiła w jej oczach te mroczne i cudowne znamiona absolutu. Ponieważ zaś była absolutem, sama stanowiła dla siebie pokarm, równie więc zbyteczne byłyby starania Bereniki, by ją przytłumić czy ugasić, co żeby ją zaspokoić. Że miłość wyznana, nazwana swoim imieniem, miała zrodzić wielkie cierpienie, było rzeczą bez znaczenia. Czyż miłość nie jest celem sama w sobie? Czy przeszkody, na jakie natrafia, te właśnie nie do przezwyciężenia, nie stanowią o jej wielkości? Berenika skłonna była mniemać, że miłość zanika, umiera, kiedy jest szczęśliwa. I w tym również można dopatrzyć się pożądania absolutu i jego niezgodności ze szczęściem. W każdym razie szczęście czy nieszczęście nie były wyznacznikiem czynów Bereniki. Była ona naprawdę kimś gorszym niż morderca. Te jej nieludzkie skłonności szczególnie znajdowały współbrzmienie z losem Aureliana. By to zrozumieć, raz jeszcze trzeba by przypomnieć sobie wszystko, co o nim wiemy. Berenika nie musiała tego robić. Była bowiem nie tylko nieludzka: była także kobietą i kiedy spod wpółprzymkniętych powiek patrzyła na Aureliana, bała się rozkoszy. Berenika miała dwie twarze, tę noc i ten dzień. XXXVIII — Skłamał mi pan — powiedziała. — Ta kobieta... Śmiał się. — Ta kobieta... Pomyślała pani, że kocham tę kobietę? Bereniko, nie omyliła się pani! Zerwała się jak szalona, niemal z płaczem. Schwycił ją za nadgarstek, aż poczuła ból. Opadła z powrotem, krzyknąwszy lekko, i drugą ręką objęła obolały nadgarstek. — Nie myli się pani, Bereniko... Kocham ją... Moja siostra, która jest osobą ciekawą, otóż moja siostra domyśliła się tego także... i w ten sposób ja sam dowiedziałem się o tym... Upadek nastąpił z tak wysoka, że nie płakała nawet, przycisnęła dłonie do twarzy, głowę miała odrzuconą, oczy zamknięte. — O! — zawołał i w tej chwili otworzyła oczy. — Znów była pani sobą, Bereniko... Oczywiście, nigdy nie widziała pani siebie z zamkniętymi oczami... bo inaczej na widok tej kobiety zawołałaby pani od razu... Niech się pani przyjrzy, Bereniko, niech się pani sobie przyjrzy, przecież to pani! Potrząsnęła głową. Znów jakieś te męskie historie. Trzymał maskę oburącz, podsuwał jej. — Przecież to pani... pani, którą kocham... — Po co kłamać, Aurelianie? To twarz innej kobiety. Jesteśmy do siebie podobne. I co z tego? Jestem, jesteśmy widać w pana typie... — Szalona! — wykrzyknął. — Tę maskę znajdzie pani u każdego formierza, między Dzieckiem wyciągającym cierń a maską pośmiertną Beethovena... To wizerunek kobiety, która się utopiła... odlew zrobiony w trupiarni... Nieznajoma z Sekwany — tak się ta maska nazywa... przysięgam pani... Wszystko to docierało powoli do Bereniki. Odzyskiwała kolory, spoglądała na twarz z gipsu. Spoglądała na Aureliana. Poszedł zwilżyć sobie włosy, uczesać się... po co? Nieznajoma z Sekwany... może... Jeżeli nie była to więc kobieta, którą znał, była to maska, która mu się spodobała, najpierw... a dopiero potem doszedł do przekonania, że ona, Berenika, podobna jest do tego gipsowego odlewu... Trawiła ją niedorzeczna zazdrość. Zazdrosna była o zmarłą, o topielicę, której nigdy nie widział. Wzięła, wyrwała maskę z rąk Aureliana. Poczuła pod palcami, jak bardzo jest krucha. Ogarnęła ją nieprzytomna chęć, by ją zniszczyć. Ale na co? Mógł wyjść i kupić drugą. Wpatrzyła się w to wybladłe odbicie samej siebie, którego nie ukazało jej nigdy żadne lustro. — Z początku — mówił Aurelian — to była po prostu czyjaś twarz tajemnicza... zobaczyłem ją w jednym sklepie i ten Włoch, który robi odlewy na ulicy Racine'a, formierz, wie pani, zobaczył, że się jej przyglądam, i opowiedział mi jej historię... to znaczy właściwie ona nie ma żadnej historii... nie o niej nie wiadomo... jakaś nieznajoma, która rzuciła się do Sekwany, młoda kobieta... zamknęła oczy i ukryła pod powiekami swą tajemnicę... dlaczego to zrobiła? Głód, miłość... każdy może snuć domysły wedle woli... Co popchnęło medyka, który miał dyżur w trupiarni, żeby zrobić odlew akurat tej topielicy, a nie innej?... Musiała wydać mu się bardzo piękna... Uznał widać, że to niemożliwe tak odesłać ją po prostu na stół do akademii, gdzie młodzi ślepcy pokrajają, żeby się nauczyć anatomii... Chciał... i dlatego... Berenika wyznała: — Jestem straszliwie zazdrosna... Zazdrosna? Zadrżał. Kochała go, kochała go więc! — Bereniko! Pochwycił ją w ramiona. Usłyszał odgłos tłukącego się gipsu i rozluźnił uścisk. Spojrzeli oboje, z konsternacją, na odpryski bieli na podłodze, pył na dywanie, pojedyncze odłamki i, najgorsze ze wszystkiego: fragmenty nosa, ust... Trochę, jakby popełnili morderstwo... — Znajdzie pan drugą na ulicy Racine'a — powiedziała Berenika. — Potrząsnął głową. — Och, tak, koniecznie — obstawała. — Trzeba będzie kupić drugą... Dostanie ją pan ode mnie... Tak, tak... Inaczej byłoby jeszcze gorzej... Ta kobieta... jej siła leży w tym, że jest umarła... Wzdrygnęła się. Przypomniał sobie, że powiedziała „straszliwie" zazdrosna. Ujął jej dłonie. — Pani jest żywa — szepnął — pani siła leży w tym, że jest pani żywa... Spojrzała na niego. Grał komedię? Tak była nieprzyzwyczajona wątpić w niego. — Co chce pan powiedzieć, Aurelianie? Moja siła leży w tym, że jestem żywa. Wszystkie kobiety są żywe... i bezsilne wobec jednej zmarłej... A gdybym ja nagle umarła... to wtedy... pierwsza lepsza kobieta miałaby nade mną tę przewagę, tę siłę? Zbierał szczątki twarzy o zamkniętych oczach. Ukradkiem trochę spoglądał na tę drugą, na twarz o oczach otwartych. Pomyślał tak, jak Berenika przed chwilą: „Czy gra komedię?" Ale z większą irytacją, a mniejszą rozpaczą. Wziął stojącą obok kominka miotełkę do zmiatania popiołu, z czarną rączką i niebieskim włosiem. Trzeba pozmiatać to wszystko, bo jak się zadepcze, będą białe plamy na dywanie, gips się powgniata. „Ona nie czuła sympatii do tego wizerunku” — pomyślał. Powiedział: — Nie czuła pani sympatii do tego wizerunku... Z odcieniem wyrzutu. — Nie, nie — zaprotestowała gorąco — ja nie zrobiłam tego naumyślnie! Naprawdę, niech pan nie myśli, że ja zrobiłam to naumyślnie! Taki nieszczęśliwy traf... sama nie wiem, co bym dała, żeby to się nie stało... Sama nie wiem... Jest mi strasznie przykro... Ma pan do mnie wielki żal? Potrząsnął głową. Szczątki w starą gazetę. I wszystko razem do kosza. Spróbował zażartować: — Okropny... Urwał. Oczy miała wilgotne. — Och, kochanie! Gdy padło to słowo, które przeskakiwało etapy, zaniemówili oboje. W tej ciszy wyciągnęła ku niemu dłoń odwróconą wnętrzem ku górze, błagalną, i w milczeniu zrobiła ruch, który mówił, żeby nie... Co, u licha — nie? Stała między nimi ta umarła, ta zjawa. W pokoju robiło się ciemno. Aurelian poczuł chłód na plecach. Nie domknięte okno. Żeby wszystko zmienić, zapalił światło, zaciągnął firanki. Nic nie zostało z tego, co było. Nie poznawali się nawzajem. Co robili tu razem na tle tej dekoracji? Ogarnęło ich niewypowiedziane skrępowanie. — Rozpalę ogień — odezwał się i uklęknął koło kominka. — Jeżeli dla mnie, to nie warto... Ja zaraz idę... Och, jakaż ja niemądra!... Jeżeli panu zimno... i po moim wyjściu... — Niech pani nie odchodzi, Bereniko, dlaczego?... Przyrzekła mi pani cały swój dzień... — Ja wiem... Ale lepiej będzie... Ja nie wiem... — Więc jak: wie pani czy pani nie wie? Nie tylko dla siebie rozpalam ogień! Papier pod szczapami już się palił. Aurelian opuścił blaszaną klapę przed kominkiem. — Myśli pan, że się rozpali? Berenika powiedziała to swoim głosem dziewczyńskim. Prawdę mówiąc, nigdy nie mogła patrzeć spokojnie, jak ktoś rozpalał ogień w jej obecności. Znalazła się na podłodze obok Aureliana. I od tej chwili nie mówili już nic, tylko same rzeczy banalne jak ogień, cudowne jak ogień. Misterium ognia zbliżało ich. Zaczęło się dymić. Trzeba było otworzyć okno, żeby lepiej ciągnęło. Potem znów zamknąć. Dorzucić jedno polano i trochę chrustu... Usiedli na podłodze, na poduszkach, głowy wsparli o brzeg fotela; płomień strzelił wreszcie w górę i zapatrzyli się w płomienie. Czary ognia, którym nigdy dość nie można się napatrzeć, języki ogniste, które to maleją, to znów przybierają na sile, kładą się, niebieścieją, odrywają się od drzewa, dopadają go znów i liżą je na kształt języków Ducha Świętego, czary ognia pozwoliły im odnaleźć głębokie koleiny własnych myśli, których drogi się rozeszły, pozwoliły im wrócić ku piekącym rozstajom tych dróg. Głowa Bereniki opadła na ramię mężczyzny. — W dużym domu... Rozmyślała na głos. Wróciła do swych rozmyślań. Słowa, gesty, wydarzenia rozpływały się w jasności ognia. Berenika ciągnęła dalej tę rozmowę, którą przerwało nadejście Fuchsa i Lemoutarda „Pod Wodniaka". Wszystko, co działo się później, stało się niebyłe. Oprócz zabójstwa Nieznajomej, o której nie mówili ani jedno, ani drugie. — Miałam wtedy osiem lat... W domu ciągle były krzyki... Mój ojciec... Nie kochałam mojego ojca.. Krzyczał na mamę. Miałam psa, trzy lalki... Nigdy nie bawiłam się z innymi dziećmi. Urwała, coś musiało zaniepokoić ją nagle. — Aurelianie? — Słucham, Bereniko? — Aurelianie, niech mi pan przysięgnie, że to mnie kochał pan w niej! Palcem usiłowała wskazać tę ją bezimienną; zwróciła głowę ku ogołoconej ścianie, ku podłodze, na której zostały jeszcze ślady, ku koszykowi. — Przysięgam — powiedział z największą powagą. Rzecz ta musiała mieć dla Bereniki znaczenie zasadnicze. — Chciałabym panu wierzyć — szepnęła. — Gdyby i pan także miał mi się wymknąć... Potem zrobiło jej się wstyd, że tak się odsłania, i powróciła co prędzej do swojej historii: — Tego dnia bawiłam się koło norii przy końcu ogrodu, jak mamusia tam przyszła, robiłam błoto... okropnie lubiłam robić błoto... patykiem... mamusia powiedziała do mnie: „Nisiuniu..." Tak mnie nazywała... Była bardzo poważna, jak nigdy... Wie pan, jak wyglądała wtedy?" Twarz miała moją, ale oczy inne, bardzo, bardzo niebieskie... Nie pamiętam już tak dobrze, byłam jeszcze taka mała... Osiem lat... Ale myślę, że musiała być podobna do... do... Brodą wskazała kosz. — Skądże więc mogłam chcieć stłuc tę maskę? Wierzy mi pan teraz? Wiedziała dobrze, że była taka chwila, krótka jak mgnienie, kiedy chciała ją stłuc. Kłamstwo dławiło ją trochę w gardle. A jednak nie było to tak całkiem kłamstwo. Podjęła: — ,,Nisiuniu — powiedziała do mnie — Nisiuniu... Tak nie może być dłużej... Sama widzisz... Ojciec... Słyszysz co dzień... te krzyki... Byłam taka młoda, kiedy wydano mnie za mąż... Nie wiedziałam... A później całe życie... całe życie... całe życie takie! Jak ty mi radzisz, Nisiuniu, co zrobić?..." Nie rozumiałam. Chowałam ręce za siebie, bo były brudne... Aurelianie, pana matka była piękna, prawda? Czy była szczęśliwa? Wzdrygnął się. Ocknął się w nim cały dramat dzieciństwa, dzieje matki i tamtego człowieka, do którego z pewnością był podobny. — I wtedy mamusia powiedziała mi, że chce odejść... zaraz... nie może zabrać mnie ze sobą... ale jeżeli nie odejdzie teraz, potem będzie już za późno... teraz jest jeszcze młoda, jest ktoś, kto ją kocha, kto na nią nie krzyczy, kto nie ma takich złych oczu jak ojciec... — Odwróciła się do Aureliana: — Takich właśnie oczu jak moje! Zrobiła porywczy ruch, jakby chciała je sobie wykłuć. Pochwycił jej rozwidlone palce i pochylił się, żeby je ucałować. Berenika zamknęła oczy, by upodobnić się do matki. — Gdybym powiedziała jej wtedy: „Nie odchodź", byłaby została, jestem pewna, że byłaby została... Ale ja nie chciałam, żeby była nieszczęśliwa w tym dużym domu i wśród tych krzyków, i naszych czarnych oczu wokół niej... „Wyjedź, mamusiu, wyjedź..." — powiedziałam do niej. Miałam osiem lat i bawiłam się w robienie błota koło norii... Ojciec o mało nie przypłacił tego śmiercią... Zostaliśmy sami we dwoje, ze służbą... Aurelian rozmyślał o swojej matce, która nie odeszła. O swojej ślicznej mamie, która wydawała się szczęśliwa i nigdy nie mówiła z nim o niczym, nigdy nie zapytała go... jego, swojego małego synka... A potem zobaczył w myślach maskę, która podobna była do tej, co uciekła. Przyszedł mu do głowy romantyczny pomysł: — Czy pani matka, Bereniko... nie żyje? Kiedy robiony był ten odlew? Może dałoby się dowiedzieć... Sekwana, tam w dole, i jej tajemnice... — Ależ skąd! — odparła Berenika. — Mamusia jest jeszcze młoda. Żyje. Ale nigdy nie widziałam jej więcej. — Naprawdę? — Jej... nowy mąż zabrał ją ze sobą, bardzo daleko... do Afryki... pisywali najpierw... Ojciec nigdy nie pokazywał mi listów... A potem, z biegiem czasu... Życie jest bardziej romantyczne niż wyobraźnia. Jakże uprościłoby to wszystko, jakże niepotrzebnie uprościło, gdyby Nieznajomą z Sekwany była... — Niech pani zamknie oczy! — powiedział błagalnie. Zamknęła posłusznie i, wśród tej nocy na rozkaz, zapytała: — Kogo pan woli, Aurelianie? Mnie... czy moją matkę? Jedna mogła być na to odpowiedź. Lecz Berenika zaczęła się bronić z nieoczekiwaną siłą, jak ryś, runęli oboje na ziemię, on opętany myślą o jej ustach, które musnął zaledwie, i wściekły, że wciąż mu się wymyka. Wymykała mu się rzeczywiście. Leżał jeszcze na podłodze, gdy ona już stała. — Widzi pan, lepiej, żebym poszła... — odezwała się. — Gniewa się pani? — Nie, nie... to moja wina... Ale już pójdę... — Błagam, niech pani zostanie... — Kiedy tak będzie lepiej, o wiele lepiej... Ja się nie gniewam, naprawdę... Niech mi pan poda futro, dobrze?... Dziękuję... Kładła kapelusz przed lustrem. Przetrząsała torebkę. Szminka. Mówił byle co, byle ją przeprosić. Byle zatrzymać. Zrozumiał jednak, że na nic się to nie zda. Jakiż ten jej kapelusz brzydki, daję słowo... Usta krwawiły na nowo. Uśmiechnęła się bardzo łagodnie. — Jutro przedpołudnie mam zajęte — powiedziała. — Tak, obiecałam Zamorze, że będę pozować mu godzinkę... Ale później... — Och, znów ten... — Niech się pan nie złości. To już wszystko, czego mu potrzeba. Pracował nad tym beze mnie. Teraz chce tylko sprawdzić, nic więcej... Wie pan, gdybym miała do czynienia z prawdziwym portrecistą! — No, chociaż! — To tylko taka akwarela na mój temat... Aurelian wzruszył ramionami. Sam już nie wiedział, co mu jest najbardziej antypatyczne w Zamorze i w jego malarstwie. — Nie, niech pan nie przychodzi po mnie... Ale jeżeli pan chce, będę o pierwszej „Pod Wodniakiem"... jak dzisiaj... Może trafią się znów jacyś pana przyjaciele... Śmiała się. Nie, niekoniecznie co dzień Fuchs! Więc umawiamy się „Pod Wodniakiem". Nie puści jej przecież tak od siebie. Tak się mówi. Puścił ją. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, wrócił do ,,saloniku", dorzucił drew do kominka i mimo woli trącił nogą kosz. Wzdrygnął się, jakby dotknął trumny. Było mu duszno. Otworzył okno: noc była ciemna, wiatr gwizdał. Aurelian wyszedł na balkon i spojrzał na światła Paryża, tak bliskie i tak dalekie. Zatoczył wzrokiem krąg i powrócił do tego głębokiego, czarnego rowu, w dole. Do Sekwany, która niosła ze sobą zlodowaciałe nieczystości i topielców. XXXIX Któryś z pokojów w dużym domu rozjaśniał się nagle. Deseń materiału, rysunek tapety nabierały wagi. Służące przesuwały się cicho w przyćmionym świetle sypialni. W pralni było pranie. Albo znów był to tajemniczy ogród, floksy i rododendrony. A wśród tego wszystkiego dziewuszka, która opowiada sobie różne historie. Która dźwiga ciężar historii tylko częściowo dla siebie zrozumiałej i po raz setny powtarzanej w duchu: „Byłam taka młoda, kiedy wydawano mnie za mąż..." Cień mężczyzny o czarnych oczach, mężczyzny porzuconego. Krzyczał. Był przeciwieństwem wszystkiego, co mała dziewuszka lubiła. Był tym, od czego trzeba odejść, by być szczęśliwym. Lecz był nieszczęśliwy. Aurelian nigdy nie będzie wiedział, jak upłynęły te dni, tak szybko, choć tak były długie. Takie krótkie i takie długie. Plątać będzie wspomnienia, odpryski tych minut, skrawki godzin. Pomiesza wszystko, zabłąka się w swej pamięci, przez te czarne oczy dziecka. Przez tę twarz, to otwartą, to zamkniętą. Przez te drobne pionowe kreski na dolnej wardze Bereniki, te bruzdki, wzruszające, bolesne, na widok których drżą wargi mężczyzny. Nigdy nie będzie wiedział, co działo się w tym dniu, a co przypada już na następny. A przecież są to zasadnicze, decydujące dni jego życia. Może zresztą właśnie dlatego. Kiedyś, później, odtwarzać je będzie cierpliwie jeden po drugim, konfrontując poprawiając, rozjaśniając. Nabiorą blasku, którego nie miały przeobrażą się. Wszystko machinalne, przypadkowe stanie się wyrazem jakiejś treści i intencji. Niczym nie będzie rządził ślepy traf. Będzie to jakby wielki duet operowy, dźwięczny, zgodny, sięgający wyżyn szaleństwa. Choć tak naprawdę, to cóż? Parę przechadzek po nadbrzeżach, jakaś przejażdżka autem w stronę Meaux, Senlis... jakieś przedpołudnie w Luwrze, bo Berenika tak chciała, i sprzeczka o Courbeta. Godziny, kiedy trzeba było wracać, godziny spotkań, ażury w koronce, godziny puste, godziny bez Bereniki. Opowiadała o swoim ojcu. Czy rzeczywiście tak go nie cierpiała? Czuła się obarczona wobec niego nie wiedzieć jaką misją naprawienia krzywd. Bała się go. Tak krzyczał. Był to człowiek-burza. A czasem przesuwały się przez duży dom jakieś kobiety. Berenika bardzo późno poszła do szkoły. Znamieniem tych dni był rodzaj odrętwienia, nieświadomości. Mijanie czasu, jakby była go jeszcze do dyspozycji cała wieczność, jakby o jego wartości stanowiło to właśnie, że wymykał się z rąk. A przecież są te dni jak robak w owocu: nie dająca o sobie zapomnieć pewność ich końca, obsesja ich krótkości, antycypowana wiedza o tym rozstaniu, które ma smak rzeczy nie do naprawienia. To nie do wiary, że uwiły sobie te dni gniazdo w sercu zimy; to są dni kontrastów, jakie spotykamy tylko w czas letniej kanikuły. Kiedy w górach, w cieniu, tak jest zimno, że człowiek zapomina, iż właśnie przed chwilą schronił się tam przed spiekotą. Za każdym razem gdy Berenika odchodzi, Aurelian pyta sam siebie, co się z nim dzieje i jak to jest możliwe, że postępuje równie naiwnie. Czuje się za każdym razem upokorzony w swej głupiej dumie męskiej, że nie uczynił tej kobiety swoją rzeczą. Przecieka mu przez palce. Zbija go z tropu. Na nic mu jego poprzednie doświadczenia, wyuczona dezynwoltura, komunały, które pozwalają przejść od słów .do czynów, od fint do walki. Są takie chwile, że pewien jest, iż zaraz znajdzie się w jego ramionach, czuje, że jest mu bardziej niż powolna; są chwile, iż nie wątpi, że ona go kocha, że wszystko zaszło już między nimi dalej, niż mogą zajść słowa, sto razy dalej niż pocałunki. Potem jednak okazuje się, że te chwile pierzchły, że nie uścisnął nawet zjawy i że oboje są tu, nad brzegiem otchłani, obcy, niezręczni, zmieszani; słowa najbardziej banalne pokrywają zawód, wściekłość, lęk. Aurelian nie jest mężczyzną, który wierzyłby w nierzeczywistość miłości. Kiedy czeka na Berenikę lub kiedy ta opowiada mu o swym dzieciństwie, Aurelian ma w głowie pełno myśli, obrazów bardzo konkretnych, obracających się wokół tych sideł, które zastawia myśliwy. Wszystko, co mówi, wszystko, co robi, jest jakby zaklęciem, które ma wciągnąć kobietę w ów wilczy dół rozkoszy będącej dla niego, mężczyzny, celem. Jest tak cudownie bezbronna. Jak to się dzieje, że wymyka mu się wciąż ta zdobycz o mrocznych oczach, ta Berenika rozedrgana, która go kocha, kocha, mógłby ,na to przysiąc. Ileż razy czuł, że zdana jest na jego łaskę, ile razy widział w jej oczach trwogę, że ulegnie? I on, mężczyzna, który umiał być kochany, nie śmie, za każdym razem nie śmie skorzystać z tej słabości. Co go powstrzymuje? Lęk, by za jednym 'zamachem nie zburzyć wszystkiego. Chociaż i to nie. Gubi się w domysłach. Nie poznaje samego siebie. Urąga sobie. Wyśmiewa siebie. Zaczyna rozumieć, że to, co go powstrzymuje, jest w niej. Berenika kocha go, ale nie chce być jego. Jest tego pewien. Chociaż ona nic o tym nie mówiła. Zresztą to, co kobieta mówi, nie ma żadnego znaczenia. W tych sprawach! Słowa służą do skrywania uczuć, nie do ich wyrażania. Berenika nie chce być jego. Dlaczego? Aurelian wie, że nie chce, ale nie wie dlaczego. Nie o tym wcale z nim rozmawia. Opowiada mu o dużym domu, o owadach, które wieczorem, kiedy światło było zgaszone, wlatywały przez okno do jej sypialni, o wieśniaku, który był Księciem z Bajki jej dziesięciu lat, o zbieraniu oliwek. Spoza jej słów wyławia nieustające błaganie, wsłuchuje się, czyha na decyzję ich dwojga serc, wie jednak tak samo jak ona, że jeżeli ton ich miłości wzniesie się jeszcze, pęknie kryształ dźwięczący unisono. Dwa czy trzy razy niemal za wspólną zgodą ratowali się przed swym losem ucieczką. Aurelian nie rozumie, jak to się stało. Jak mógł pozwolić, by tak się stało. Czyż nie jest nią opętany, czy nie jest opętany pożądaniem? Miłość, miłość... czy to ma być miłość, ta nieustająca odmowa? Skoro ją kocha, to dlaczegóż lęka się swej miłości? Czy to jest miłość, jeżeli ma rozwiać się od tego, że przyoblecze się w ciało? A na dnie wszystkiego ta obsesja, że Berenika odjedzie, że go opuści, że powróci do życia, w którym on nie ma żadnego udziału, które jest jej własnym życiem, podobno, jej własnym życiem... Co wie o tym życiu? Nic, po stokroć nic. Mąż aptekarz. To by było śmieszne, gdyby nie było straszne. Prowincjonalna dziura. I co poza tym? Poczucie obowiązku, religia? Nie. Więc co? Żeby nie sprawić przykrości temu panu czy żeby się nie narazić na plotki? Wszystko to zbyt małostkowe jak na te czarne oczy, tę twarz kanciastą, te włosy słomiane, ten wyraz udręki, to łaknienie nie wyjawione, to szaleństwo... Och, gdyby naprawdę jej nie kochał, gdyby ją okłamał, co stałoby się z Bereniką? Aurelian wie, że ona trzyma się jego miłości jak tonący śmiesznego skrawka belki, wie z całą pewnością, że mogłaby umrzeć, gdyby okazało się, że nie jest kochana... Skąd o tym wie? Berenika nic takiego mu nie mówiła. A jeżeli skłamał, jeżeli jej nie kocha?... Próbuje buty, stawia czoło miłości, rzuca jej wyzwanie. Lecz w chwilę później znów odzywa się to w nim i krzyczy, nie do zniesienia, nie do wytrzymania. Nie ma co udawać. Nie ma co się zarzekać. Opuszcza głowę i poddaje się nawałnicy. Aż do kości pozwala przesiąknąć się ulewie. Jego los kładzie na nim rękę. Berenika opowiada o ojcu. O tym ojcu dziwnym, który nigdy nie znalazł drogi do jej serca. O tym ojcu znienawidzonym z powodu tej, która odeszła. O tym ojcu przerażającym, postrachu dla całego domu. Opowiada o ojcu, który, kiedy była jeszcze zupełnie mała, nauczył ją, co to znaczy być nieszczęśliwym. I którego znienawidziła dlatego. A może i dlatego kochała. Na swój sposób małej dzikuski. Tak, że nic o tym nie wiedział. Gdyby wiedział, co byłby zrobił? Rozgniewałby się jeszcze bardziej. Jeszcze bardziej by krzyczał. Nie był stworzony, by go kochano. Nie kochano go. Raz wymówiła imię Lucjana. Co sprowadziło je na jej wargi? Nie można powiedzieć: wszystko jedno, bo to wcale nie wszystko jedno. Przyszło jednak którąś z tych dróg okrężnych, których nie sposób potem wyśledzić. W każdym razie wymówiła imię Lucjana, to był fakt. Raczej zresztą jako zastrzeżenie wobec czegoś innego niż samo dla siebie. Mimo to Aurelian wzdrygnął się. To imię go zabolało. Chciał, żeby nie była go wymówiła, i chciał, żeby wymówiła je raz jeszcze, by odegnać tę zjawę, która stanęła między nimi, tę groźbę. To imię nie odstępowało go, kiedy Berenika mówiła już o czym innym. To imię nie odstępowało go, kiedy przestała mówić. To imię nie odstępowało go, kiedy został sam. Napastowało go w chwilach, które nie istnieją naprawdę, w trakcie jakiejś rozmowy, w głębi snu. Obudził się kiedyś wymawiając je, zlany potem. Wydostawał się na powierzchnię jakiegoś koszmaru na pół zapomnianego, w którym kilkunastu znajomych mężczyzn użyczało kolejno swej twarzy temu imieniu. Lucjan... Aurelian rozpoczynał naukę zazdrości. Pewna myśl toruje sobie w nim drogę. To w związku z tym, co pomyślał kiedyś o Berenice, że jest jak tonący i że chwyta się jego miłości jak deski ratunku. A może ona nie kocha jego, Aureliana, tylko jego miłość dla niej? Kiedy człowiek wpadnie na coś takiego, od razu wszystko staje się jasne, to znaczy wszystko staje się ciemne. Trucizna szczególnie zjadliwa. Aurelian rozważa najpierw każdy z osobna element metafory: tonący, belka, morze, burza. Co to wszystko znaczy? Poprzez akcesoria szuka ukrytego sensu tego obrazu, istoty tego dramatu, który wyczuwa tylko. Bo przecież w rzeczywistości nie wie nic o życiu Bereniki. Ten jej zwyczaj, by stale zawracać do dzieciństwa, najwyraźniej po to, żeby nie mówić o teraźniejszości. Tak, to jasne, że dlatego. Unika mówienia o Lucjanie, którego imię wyrwało jej się raz przez nieuwagę. Albo jakby przez nieuwagę. Kto wie? Może chce przygotować Aureliana, zanim wyzna mu, że jest nieszczęśliwa. Bo jest nieszczęśliwa, prawda? Tonący, belka, morze. Jakaż udręka sekretna tai się na dnie tych mrocznych oczu? Czy to Lucjan stał się źródłem tego rozczarowania, które każe jej dzisiaj szukać czyjejś miłości, rozpaczliwie szukać czyjejś miłości, by mogła wierzyć jeszcze w cokolwiek w życiu, w pogodne niebo? Co za brednie! Wprost przeciwnie, ile razy Berenika wspomina coś pośrednio o mężu czy o aptece, o tamtym mieście, z jakimż to robi płaskim spokojem! Ta prowincja, z Lucjanem razem, to bardziej nuda, monotonia niż dramat. Gdyby miał być dramat, gdyby to chodziło o Lucjana, gdyby to było coś ze strony Lucjana, musiałaby go kochać. Tonący, belka, morze. Dopiero teraz uderza go natręctwo tych historii topielczych wokół nich; wzdryga się, jakby to było jakieś przeczucie, na wspomnienie stłuczonej maski, tego uśmiechu z ziemi. A jeżeli on wierzy, że ona go kocha naprawdę, a ona kocha jednak tylko jego miłość? To tłumaczyłoby wszystko. Tę stałą odmowę. Mrok, jakim się otacza. Tę okrutną inscenizację. Byle tylko zyskać na czasie i zostawić go potem tak, w mocy tej nie zaspokojonej namiętności. Jasne, jasne. Im lepiej się zastanowić... Chce zachować tę miłość, lęka się dla niej ognia rozkoszy, zasycenia. Nie chce nic dać, a wszystko wziąć. Zatrzymać w oddali, jak słońce na dnie tej nocy prowincjonalnej, to światełko, na które mogłaby spoglądać z dumą za każdym razem, gdy tamto życie dopiecze jej swą małostkowością. Na myśl o tym Aurelian czuje, że ogarnia go dzika pasja. Układa plany zemsty, podstępów, okrucieństw, jedne bardziej niemiłosierne od drugich. Rozumuje z bezlitosną trzeźwością mężczyzny, który jedno tylko ma w głowie — korzystać z nadarzających się okazji. Szydzi z własnej miłości. Kto to powiedział, że gdyby nie mówić tyle o miłości, nikt nie wpadłby na pomysł, że istnieje? Cały szkopuł, że aby wpaść na ten pomysł, trzeba było najpierw tyle o niej mówić... Wszystkie jego postanowienia topnieją jak śnieg w słońcu, kiedy Berenika, spóźniona trochę, zjawia się w nowej sukience, równie rzewnej jak poprzednie, i mówi tym swoim głosem głębokim, trochę drżącym: „Czekał pan na mnie..." Chciałby ją zapytać. Nie śmie. Boi się, że spłoszy czar. Ach, piękny mi donżuan! Najpierw śmieje się z siebie, a potem przypomina sobie surowo, na jakie to myśli pozwolił sobie, kiedy Bereniki nie było. Wstyd mu. Gdyby Berenika się dowiedziała... Skądże Berenika mogłaby się dowiedzieć? Nie powiedział tego nikomu. I to jest właśnie najgorsze, nie do wyjawienia. Że z góry już, zanim jeszcze do nas .przyszło, jeżeli przyjdzie, straciliśmy prawo do szczęścia. Od kogóż Berenika miałaby się dowiedzieć? Ależ od samego Aureliana... — Bereniko... Zwraca ku niemu zapytanie swych oczu jednolicie nocnych. Nie powie jej. To niemożliwe. — Miałam piętnaście lat — mówi Berenika — miałam piętnaście lat, kiedy zrozumiałam, jak bardzo ojciec kochał swoją żonę... Mamusię... i jak bardzo musiał cierpieć... kiedy zrozumiałam, co znaczyły jego niehumory... wybuchy... gniewy... kiedy zrozumiałam, jakie byłyśmy niesprawiedliwe dla niego... Mamusia i ja... Teraz, kiedy Berenika zaczyna opowiadać o dużym domu, Aurelian słucha tylko na pół. To muzyczny akompaniament do jego myśli — cyprysy w ogrodzie, noria, drzewa oliwkowe. Aurelian wciąż pozostaje przy tym temacie, który go opętał i który ma tysiąc twarzy. Usiłuje wytłumaczyć sobie już nie tyle Berenikę co samego siebie. Dlaczego przyjmuje prawidła gry, skoro nie chce w nią grać? Dlaczego nie zbuntuje się wreszcie? Stawia sobie pytanie zasadnicze: „Czy mógłbym żyć bez niej?" To nie do pomyślenia, straszne! — Bereniko! I znów podnosi ku niemu to podwójne, czarne zapytanie. — Bereniko, ja nie mógłbym już żyć bez pani... Berenika kręci powoli głową. Wzięła go za ręce. Aurelian chce się uwolnić. Widzi wielkie łzy w jej oczach. Jest stropiony. Nie wie, co ma robić, co ma mówić. To ją teraz pociesza. Po to, by za chwilę urągać sobie. Cóż za ślepiec, cóż za dureń ze mnie! Nabrała mnie, jeszcze raz mnie nabrała! Przypisuje jej myśli jak najniższe, uczucia jak najbardziej wulgarne. Mści się w ten sposób za swoją uległość, za to, że Berenika ma nad nim taką władzę. Nie wie, że nie przypisujemy nigdy podobnych podłości, podobnej małostkowości ludziom obojętnym. Nie wie, że tylko kiedy kochamy i dlatego, że kochamy, przypisujemy naszemu ukochaniu wszystkie te rzeczy, które oszpeciłyby każdego innego, a tak zwracają się tylko swym ostrzem przeciwko nam samym. Ach, im bardziej kochamy, tym bardziej bluźnimy! Aurelian dowiaduje się tego powoli. — Był w dużym domu szary kotek... nazywał się Pitoulet... XL Jest to kobieta wysoka, trochę męska, energicznie dźwigająca przekroczoną już sześćdziesiątkę. Włosy ma jeszcze niemal blond, ale patrząc na nią trudno nie pomyśleć, że to chyba nie z jej winy. Ściąga je bez litości, zwija, upina tak, że wygląda, jakby ich prawie nie miała. Jej grubych rysów, które z biegiem czasu zgrubiały jeszcze bardziej, nie upiększa żadna sztuka. Żadnego różu ani pudru, by złagodzić klęskę tej jasnej karnacji. Cała barwa skupia się w oczach, niebieskich i olbrzymich pod zniszczonymi rzęsami. Jedno tylko ustępstwo czyni pani Amberieux na rzecz swej twarzy: nieumiejętnym pociągnięciem przekreśla wargi czerwoną kresą, która wychodzi trochę dalej. W swym rozciągniętym, brązowym swetrze, w czarnej sukni dłuższej, niż są w modzie, spod której widać jednak ciemnoszare, bawełniane pończochy i trzewiki, księżowskie — jak powiada jej mąż — na kogo właściwie wygląda? W uszach perełki. — Nigdy pani nie uwierzy, moja mała, że byłam kiedyś tancerką! Mruży oko do Bereniki. To jej podwójna duma: że nikt by nie przypuścił, że była kiedyś tancerką, i że może powiedzieć, że była kiedyś tancerką. Cóż jednak za głos ochrypły! — No, no, ciociu Marto, bez przechwałek — protestuje Aurelian. — Od kiedy to już straszy ciocia wszystkich swoją burzliwą młodością! Buduar ciotki Marty, który Amberieux nazywał składem rupieci, zaludniały, zamieszkiwały mauretańskie drobiazgi przywiezione przez małżonków z podróży do Afryki Północnej. Na podłodze dywan kupiony naprzeciw, na placu Clichy, w oknach wełniane firanki, czerwień i błękit — zupełnie Delacroix — zdaniem pana domu. A pośród tego, jak na wizycie, na jakimś mebelku inkrustowanym masą perłową, z balaskami, szufladami i skomplikowanymi półkami, delegacja chińska: wazy, konie z terakoty, porcelanowy Budda, smoki, figurki z kości słoniowej — spadek po teściowej, której ciotka Marta nie znała, która nie chciała o niej słyszeć, lecz która, po śmierci, przesłała jej te przeprosiny azjatyckiego światka, swych najbliższych, pełnych dezaprobaty. Ciotka Marta, by uczynić buduar swym królestwem, dorzuciła jeszcze błękitne jedwabne poduszki malowane w ptaki i w kwiaty, wachlarze w motyle, poustawiane na kominku w srebrnych naczyniach marokańskich, a przed oknem maszynę do szycia, nożną. Na kominku stało jeszcze parę fotografii w malowanych ramkach, jakiś żuaw, Błażej, jak miał dwadzieścia jeden lat, pożółkły, jakaś grupa jeszcze z czasów Wystawy. Na ścianie jeden jedyny obraz, i to nie Błażeja — gwasz Degasa z cyklu ćwiczeń przy drążku. — Tak moja mała — podjęła ciotka Marta — to ja jestem na tym obrazku... Szkic, który od niego dostałam... Tak jest! Degas malował mnie w gazowej spódniczce, z nogą na drążku... tak... I dawali za to trzydzieści tysięcy... To darmo; podobno, mówią, że dziś daliby za mnie sto tysięcy jak nic! — Za ciebie! — odezwał się Amberieux. — A to dobre. — Ten człowiek nie ma równego sobie pod względem galanterii! — orzekła ciotka swym zachrypłym głosem. — I pomyśleć, że jak go poznałam, nie umiał nawet posłużyć się nogą pod stołem! Ach, nieźle się musiałam napracować, zanim go wyedukowałam! Amberieux wzruszył ramionami. Włosy miał zupełnie siwe, wąsy z galijska długie, pożółkłe od tytoniu. Chudy i czerwony, z głową wciśniętą trochę w ramiona, z lekka przygarbiony, był to wysoki mężczyzna, przez którego żyły, zarysowane na skroniach jak postronki, krew przedzierała się z trudem, a on drżał od tego wysiłku; twarz miał całą w zmarszczkach i krótki nos, zupełnie niepoważny. Pod krzakami brwi spojrzenie bardzo blade. Dobroć czy słabość, nie wiadomo. — Od ilu to już lat kłócicie się tak ze sobą? — zapytał Aurelian. — Od czterdziestu? — Z okładem, kochaneczku! — wykrzyknęła triumfująco ciotka Marta. — Od siedemdziesiątego piątego... siedemdziesiąt pięć... to będzie dwadzieścia pięć... i dwadzieścia jeden... — Powiedzmy: czterdzieści sześć i dajmy temu pokój! — rzucił malarz. — Jeli myślisz, że to interesuje panią Morel... Berenika szepnęła prawdopodobnie coś miłego. Marta zwróciła się w jej stronę. — Nie mam co do tego najmniejszych złudzeń... To jasne, że nie dla mnie przyjechała pani tutaj... tylko dla obrazów Amberieux... Co? Protestuje pani? Za kogo pani mnie bierze, moja mała! Właśnie dlatego, gdyby chociaż raz przez te czterdzieści lat przyszła mu ochota zrobić mój portret... — Nikt nie dałby za niego stu tysięcy! — przerwał jej mąż. — Po pierwsze, nic nie wiadomo... Bo tak, między nami mówiąc, Degas, gdyby nie tancerki... — Głupstwa pleciesz, Marto! — Ja wiem, co mówię, Błażeju. No, to proszę, niechże pani idzie obejrzeć te jego rzeczy, te jego... Nie myślcie sobie, że ja chcę, żeby ktoś przyjeżdżał tu dla mnie, nic podobnego! Dumna jestem z mojego malarza, chociaż za jego obrazy nie dają grubych tysięcy... Ale niech pani tylko popatrzy, jak to się wszystko zmienia na tym świecie: Amberieux, jak miał dwadzieścia lat, leżał u moich nóg... nie zabraniałam mu specjalnie ich oglądać! A teraz? Teraz zdradza mnie, jak złoto! — Marto! — Prawda, że mam rację, mój chłopcze? Nie mówisz, że nie? Hę, widzisz, stary dandysie, mały wcale nie mówi, że nie... Pani pozwoli, tędy... Ja nie idę... Jak ktoś ogląda jego płótna, mnie zaraz ściska w dołku... Ponieważ Aurelian zrobił taki ruch, jakby chciał iść za Bereniką, starsza pani oburzyła się: — Ach, ta dzisiejsza młodzież! To mnie zostawia się samą, tak? Nie wykręcisz się, mój mały! Siadaj tu, mam wełnę do nawijania. Wyraz żalu, z jakim Aurelian spojrzał na wychodzącą Berenikę, rozśmieszył Amberieux; dał młodemu człowiekowi przyjacielskiego szturchańca. Kiedy już została sama z Aurelianem, ciotka Marta zmarszczyła nos, wzruszyła ramionami, wstała, poklepała go palcem po policzku, wzięła okulary rzucone razem z etui gdzieś na kominek, pogrzebała w mahoniowym stoliku do robót i z jego szufladki wyjęła motki zielonej wełny. — No, no — odezwała się — nic ci się nie stanie, jak zostawisz ją samą z Błażejem... Daj ręce, głuptasie... Co za mina! Wcale ci z nią nie do twarzy. _ Ależ zapewniam ciocię... — Ta-ta-ta... Nie umiesz kłamać... Ręce... O, tu, siadaj na pufie... I to od kiedy ta wielka miłość, od tygodnia? — Doprawdy, ciociu... — Spróbuj powiedzieć, że nie jesteś zakochany! No, widzisz... Do licha, uważaj trochę, zaczepia się co chwila... Ona jest milutka i jeżeli ci się podoba... — A cioci się ona podoba? — Ma dziwne oczy... niegłupie... Więc to na serio? Skinął głową z takim głębokim przekonaniem, że wełna o mało mu się nie zsunęła. — Co za niezgrabiasz z tego chłopaka! Trzymaj ręce porządnie rozstawione... Więc rzeczywiście na serio?... Wzięło cię? Mocno cię wzięło? Lubię, kiedy kogoś weźmie tak naprawdę... — Ja ją kocham, ciociu Marto. — Zaraz wielkie słowa... Pokaż no, chłopcze, niech na ciebie popatrzę... Tak to powiedziałeś... Przypomniało mi się zupełnie... Więc to, znaczy, całkiem, na serio... Zadumała się na chwilę, zaczęła ściślej nawijać wełnę. A potem podjęła: — Jednak... ostatnim razem, jak u nas byłeś... nie odwiedzasz nas teraz za często... kiedyż to było, dwa, trzy tygodnie temu? — Mniej więcej... — Wierciłeś nam wtedy dziurę w brzuchu, ale całkiem kim innym... — Nie przypominam sobie... — Och, ja za to sobie przypominam; mam dobrą pamięć! — Ale nie było przecież wtedy nikogo, o kim... —- A czy ja powiedziałam, że był? To coś całkiem świeżego, tak, wy dwoje? — Ja ją kocham, ciociu... Ale nie ma nas dwojga... — Nie?... Szkoda. Zresztą nie chcę wcale twoich sekretów. Powiedziałam tak, bo... Ja, w jej wieku, kiedy jakiś mężczyzna mi się podobał... Aurelian westchnął. Mogło to wszystko oznaczać. Że nie jest pewien, czy jej się podoba. Że chodzi o coś całkiem innego. Że ona jest mężatką. — Człowiek nigdy nie wyznaje się w cudzych sprawach... Chłopak jak ty... młody, przystojny... No, cóż, nie moja rzecz... I nie o tym chciałam mówić... — A o czym, ciociu? — O twojej ostatniej wizycie, właśnie... o tym, co nam wtedy opowiadałeś, przypominasz sobie... ale nie, właśnie sobie nie przypominasz! Kłębek przestał się kręcić. Pani Amberieux odłożyła go na kolana, zdjęła okulary i spojrzała na Aureliana, który siedział z podniesionymi rękami. Głos jej się zmienił, stał się niemal łagodny: — Okropna rzecz, mój mały, ile człowiek potrafi czasem napleść... i wcale nie zdaje sobie sprawy... Och, ja nie robię ci żadnych wyrzutów! Skąd mogłeś... — Co ja takiego powiedziałem, co by...? — Posłuchaj... przypominasz sobie... o niczym innym nie mówiłeś wtedy... Byłeś gdzieś na przyjęciu... i tam ktoś deklamował wiersze... — Ach, to było wtedy! Berenika też była na tym przyjęciu... — Berenika! Kto mówi o Berenice?! Nie pisnąłeś o niej ani słówkiem... ani słóweczkiem!... Przez calutki czas zawracałeś nam głowę... i to, nie gniewaj się, ale, jak!... tamtą panią i jej suknią, i jej oczami, i jej wierszami... — Róża Melrose... tak, zrobiła na mnie wrażenie... ale akurat takie samo, jakie zrobiłby jakiś champion tenisa... — Nie musisz się tłumaczyć; ona mogłaby być twoją matką... — Ciocia przesadza... — Zresztą to nie o ciebie chodzi... Tylko... Zdawała się namyślać nad czymś i znów wzięła kłębek. Nawijała wełnę gorączkowo. Kiedy ręce Aureliana były już wolne, ujęła je. — Posłuchaj, malutki… Musisz mi coś obiecać... — Ależ naturalnie, ciociu Marto, wszystko, co ciocia zechce... — Obiecasz mi, że nigdy... słyszysz, nigdy... w tym domu... w obecności wuja... nie będziesz mówił o tej pani Melrose... nigdy... przyrzekasz mi? — Przyrzekam, ciociu, ale... — Nie ma żadnego „ale"... Och, nie rób takiej miny! Mogę ci wytłumaczyć dlaczego. — Nie chcę o nic pytać, jeżeli... — To stara historia, syneczku. Stara historia. Twój postrzelony wujaszek... On ją jeszcze kocha, głupiec! — Wujek? Panią Melrose? — Tak, wyobraź sobie! I to się już ciągnie od... sama już nie wiem, dwudziestu lat?... Nie odmładza jej to... Błażej miał wtedy coś pod pięćdziesiątkę... Pojmujesz... Do tamtej pory kobiety, dla niego, no, słowem, ja mu wystarczałam... To prawda, że zestarzałam się... — Ciociu... — Nie byłeś nigdy zazdrosny? Nie? Jeszcze nie. Więc widzisz, zazdrość to jest tak, jakbyś kłuł się w palec aż do krwi... i to bez przerwy... Och, już mi to przeszło! — Jest mi strasznie przykro, ciociu, gdybym był wiedział... — Mówię ci przecież, że już mi to przeszło... Tylko on wciąż jeszcze, głupi... Kiedy ona gdzieś gra... mówi mi, że idzie na szachy... a ja udaję... Szczęście, że nieczęsto dają role tej babie! Bo lepiej nie mówić, jak on wygląda potem! — Naprawdę, gdybym mógł był przypuścić... — Daj pokój, strzeliłeś głupstwo i już, koniec! Wolałam ci powiedzieć... żebyś znów nie palnął czegoś takiego... Myślę, że on mnie jednak kochał, jak miał dwadzieścia lat, Błażej... Ale potem... Ze swoją łatwowiernością... Rozumiesz, gdyby to chodziło o jakąś pierwszą lepszą uczciwą dziewczynę, byłabym przymknęła oczy... Ale ta dziwka! Po pierwsze zresztą, była dla niego za młoda... A poza tym jej postępowanie z mężczyznami... wiadomo było, że z każdego wyciśnie, co się da, a potem... Błażej poprawiał jej wymowę... — Wymowę? — A co, pewno, teraz, z tym swoim wyuczonym głosem i dykcją maszyny do pisania... Ale ten jej sposób mówienia z przedmieścia to wcale nie były żarty... Nazywała się Amelia Rosier... On na nią mówił „Mela", głupi... I stąd Róża Melrose... — Coś podobnego!... — Tylko bez żartów, pamiętaj, ja ci o niczym nie mówiłam, słyszysz? Ach, nie myśl sobie, że jeszcze jestem zazdrosna... Żeby być zazdrosną, trzeba mieć o kogo... Mówili o niej, że jest inteligentna... O mnie też tak mówili, dopóki nie miałam żylaków... Berenika była bardzo rozczarowana malarstwem Amberieux. Jechała tu przekonana, że odkryje malarza. Tymczasem był to taki sam malarz jak wszyscy inni. W miarę akademicki. To wszystko, co jej pokazywał, były to nie tyle obrazy, ile studia do jednego, dwóch, trzech obrazów. Elementy dobrze narysowane: jakaś postać, jakieś przedmioty. Później znów to samo, tylko inaczej zgrupowane. Problemem, który Amberieux, mnożąc próby, starał się rozwiązać, był niewątpliwie problem wpisania w skąpe ramy jednego płótna dziesięciu scen i potrójnego tła, dziwaczne zestawienie wydarzeń nic nieznaczących, owoców, mebli, ulic. Był to malarz miast. Dziwactwo zaczynało się jednak dopiero wraz z kompozycją. Poszczególne elementy miały akademicką układność. Utajone intencje wyjawiał komentarz wuja Błażeja („Widzi pani tego mężczyznę? Doświadczył przed chwilą uczucia strachu i teraz stara się zapanować nad swoją twarzą"), były to jednak bardziej słowa rzeźbiarza niż malarza, ambicja wyrażenia rysunkiem ruchu, który przed chwilą się dokonał lub który jest dopiero zamierzony. — O niech pani spojrzy — wskazał — ta muszla... poznaje pani? Nie poznawała. Spojrzała na Amberieux, zaskoczona. —Ta, co na obrazku... u Aureliana... studium muszli, która leży na parapecie okna... Berenika nie przypominała sobie, że tam była muszla. — Ależ tak, jakże, od strony puderniczki... Aurelian pani nie powiedział? Nie da się zrozumieć tego obrazu, jeżeli nie pochwyciło się sensu tej muszli... — Niech się pan nie gniewa — powiedziała — Aurelian... — Cóż za mamut ze mnie!... Aurelian mówi pani o czym innym, jasne... Ale właśnie z racji tej muszli dałem mu ten obraz... Ta muszla, widzi pani, należała do jego matki... Matka Aureliana była bardzo piękna... — To mi mówił... — I miała tę muszlę, brązoworóżową, na swojej toaletce... między pudrami i szminkami... zawsze mi się to wydawało dziwne... Lubiła słuchać szumu morza przed lustrem... Gdyby malarze malowali zawsze tak, jak mówią... Berenika spojrzała na Błażeja z zaciekawieniem. — Widzi pani — wyjaśniał — nazwałem ten obraz... obraz Aureliana... Okno Pieretki... Żeby zmylić ślad, rozumie pani... Pieretka, czy jakiekolwiek inne damy jej imię, to kobieta, której nie widać, ale która jest... i na moim obrazie chciałem właśnie oddać ten związek między nią i światem, w którym żyje... Mieszczańskie wnętrze... ludne miasto... przypadkowość wydarzeń zawartych w polu jej widzenia... i ta tęsknota za morzem, ta muszla... Była to kobieta trochę powierzchowna może, lecz z takimi uskokami... nagle jakby jej nie było... zapominała o tym, kogo miała przed sobą... zamyślała się... brała muszlę... Urwał raptownie to, co miał powiedzieć, i pokazał studia aktów. — Przygotowuję teraz wielką machinę. Plac budowy... robotnicy, rusztowania, cały ten kram... przypatrujący się gapie... I ludzie, dla których ta sama rzecz jest pewnym spektaklem, pracą... Ta przestrzeń geometryczna, która ma być domem, zażyłością innych ludzi... Lubi pani Davida? To był malarz... Berenika nie wiedziała dlaczego, wydało jej się jednak, że ostatnie słowa stanowiły nagłą improwizację. Malarz mówił teraz w zamyśleniu: — Nikt nie umiał nigdy namalować kogoś, kto naprawdę nic nie robi... Przysłówek zabrzmiał w jego ustach z niezwykłą emfazą. Berenika szukała jakichś miłych słów. To bardzo kłopotliwa sytuacja oglądać w obecności malarza jego obrazy, kiedy wydają się nam nieciekawe. Berenika przypomniała sobie jednak, jak Aurelian mówił o wuju Błażeju: ,,To niemal jedyny mój przyjaciel"... Mimo różnicy wieku rozumiała to. Chociaż nie potrafiła tego sformułować, zdawała sobie jednak sprawę, co łączy tych dwóch ludzi, i nie mogła się oprzeć gorącej sympatii dla tego przygarbionego mężczyzny o zniszczonej twarzy, którego tysiączne manie i wstydliwą dobroć wyczuwała. Miała wrażenie, że poprzez niego łatwiej przeniknie tajemnicę Aureliana. Do rozmowy wplatała najtajniejsze swoje myśli, ich niepokój, skrupuły, łapczywość swego serca. Instynkt podszepnął jej w pewnej chwili, by w środku zdania ująć nagle malarza pod rękę. — Przepraszam pana — powiedziała cicho. Przerwał i spojrzał na nią. Zasapał. — Pani chciała mi coś powiedzieć? Przytaknęła potrząsając swoją blond czuprynką. — Ja tu pani zawracam głowę moim malarstwem... i nie widzę. — Powstrzymywał jej zaprzeczenia. — Chciała pani pomówić ze mną o Aurelianie? — Tak... ale... Wzruszył ramionami. Stary człowiek, a głupi! Nie widzi, że obok niego kogoś aż rozpiera chęć mówienia... Ta mała pełna jest po brzegi swojej historii. Tak się kochają? Posadził ją na taborecie. Pokój, w którym się znajdowali, przypominał pracownię tylko tym, że miał górne oświetlenie. Poza tym wyglądał raczej na skład niepotrzebnych rzeczy. Berenika odniosła wrażenie, że malarz usadowił ją tak, żeby światło padało na nią po malarsku. — Nie — powiedziała — nie tutaj... nie teraz... Czy mogłabym zobaczyć się z panem... bez... bez... Poszedł za jej wzrokiem w kierunku drzwi do buduaru Marty. Uśmiechnął się. Dlaczego nie? — Chce pani jutro? Umówili się w „Palais-Royal". W dużej kawiarni, całej oszklonej, gdzie grywano w szachy. XLI Ten wernisaż o północy to wydarzenie, rzecz niesłychana! Trzeba być Zamorą, żeby wymyślić coś podobnego. Tego jeszcze nie było. O północy, po teatrze, pokazywać obrazy przy sztucznym świetle. W tym właśnie cała rzecz. Malarze są tacy głupi z tym ich światłem. Obraz powinien być taki, żeby go można było oglądać z każdej strony, z przodu, z tyłu, na wolnym powietrzu, rano, wieczorem... Przydałyby się obrazy fosforyzujące, żeby je można było oglądać ciemną nocą. Co tu dużo mówić, Zamora na wszystko ma odpowiedź. Już on dobrze wie, co robi, i że ludzie nie lubią kłaść się zaraz po teatrze, że Montmartre zaczyna się późno, że nie co wieczór chodzi się do „Byka" i, wreszcie, że wernisaż to rozrywka darmowa. Słowem, wszystko, czego trzeba, by ściągnąć tę bogatą klientelę, to towarzystwo, które wyśmiałoby każdy poczciwy wernisaż familijny. Mówią, że szach perski, świeżo przybyły do Paryża, też ma być. To dodaje szyku, a przy tym zalatuje skandalem. Mówią też, że ci młodzi wariaci, dadaiści, są wściekli, bo ma whisky i szampan, więc szykują się przyjść ze scyzorykami i rozcinać suknie damom. Leciutki dreszczyk — ta łobuzeria zdolna jest do wszystkiego. Chyba nie ma pan stracha przed nimi, mój drogi? Aurelian przyszedł o wiele za wcześnie. Nie mógł już sobie miejsca znaleźć — Berenika miała przyjść z kuzynostwem. Cztery sale galerii Marco-Polo, rotunda, dwie salki w amfiladzie na lewo i kwadratowy salon na prawo, gdzie urządzono bufet, są jeszcze prawie puste i wydają się duże, chociaż w rzeczywistości są całkiem małe i właściwie trudno sobie wyobrazić, jak pomieszczą się tu za chwilę ci wszyscy ludzie, bo na pewno przyjdą tłumy. Komisarz policji zarządził, że tej nocy ruch na ulicy będzie jednokierunkowy, samochody parkować mają w uliczce równoległej. Wszędzie jaskrawe światło. Zamora wszystkie lampy pozmieniał, żeby były dostatecznie krzykliwe. To jedna z pierwszych prób tego oświetlenia pośredniego. Podobno w Nowym Jorku... W każdym razie żaden kolor się temu nie ostał, wszystkie są rozłożone; czerwienie wpadają w pomarańczowy, fiolety w czekoladowy. Zamora gwiżdże na to — kolory to przesąd. Jest już na miejscu z Mrs Goodman i parą przyjaciół, jakimś typem z gatunku będących w potrzebie, który ma zatkany nos, i jego żoną, bardzo w stylu Montparnasse, w jedwabnym, turkusowym turbanie, sukni przypominającej habit franciszkański i z malutkim pieskiem, nie do opisania żółtym, w chudych ramionach. Aurelian żałuje, że włożył smoking. Zamora jest w białej, dwurzędowej marynarce; Buenos Aires, powiada. Właściciel galerii, bardzo zaaferowany, tłusty brunet w opiętym ubraniu, marszand portugalski nazwiskiem Marco-Polo, akurat tak samo jak państwo i ja, upierścieniony, z cieniem wąsika tuż pod nosem, kręci się pośród tego wszystkiego w kółko i pokrzykuje, ponieważ nie dostarczono na porę kanapek. Dwie czy trzy pary błąkają się po salach rozmawiając szeptem, jakby się znalazły w jakimś obcym domu. Aurelian złożył już swe uszanowanie Mrs Goodman — suknia bladoniebieska, głęboki dekolt, plecy takie, że tylko stać i patrzeć — i teraz musi udawać, że ogląda obrazy, chociaż nie ma tu nic do oglądania, wszystko to już znane, te płótna-manifesty wystawiane niegdyś u Niezależnych; to duże, które przypomina przekroje histologiczne i zostało odrzucone z powodu słowa wypisanego pośrodku; te zrywy wyobraźni zrozpaczone i rozpaczliwe, obok rysuneczki dosyć pretensjonalne, grube i niemrawe które mógłby podpisać byle kto. Tak przynajmniej jest w sali z bufetem i w hallu. Obydwie salki w amfiladzie zajmują wyłącznie głowy Bretonek. Jest w nich coś z obrazków w magazynach ilustrowanych, z roboczych szkiców i z rysunków mistrza. Akwarele i rysunki podkolorowywane. Bretonki nie pozbawione są uroku, bardzo spod latarni; oczy nierówne, lekki zezik, usta do niejednych ćwiczeń stworzone. Zamora ściągnął od kogoś ten sposób rysowania koronek — jakby tylko aluzja, że tam są. To ma w sobie coś. Nie na długo. Ale na razie jeszcze ma. I pomyśleć, że Zamora śmieje się w kułak, kiedy mówić mu o rysunkach Rodina! Inna sprawa, że to jest śmiech gracza w bonneteau, któremu mówią o mistrzu ecarte. To, czego Aurelian szukał — ale tak, żeby nikt nie zauważył, ludzie zaczynali się już schodzić — znajduje się w ostatniej sali, gdzie światło dosłownie człowieka oślepia. Dojrzał to z daleka i teraz znęca się nad sobą, nie idzie tam wprost. Zgrzyta w duchu zębami, z góry wie, że nie będzie mógł na to patrzeć, a jednocześnie męczy go niedobra ciekawość, jakie też to jest. Pewne pojęcie dał mu już szkic, który widział wtedy u Zamory. Zdaje się, że niewiele, niewiele się to zmieniło. Zbliża się coraz bardziej do portretu Bereniki... — Ach, drogi panie Leurtillois! Pan tutaj? Niech mi pan powie, gdzie my właściwie jesteśmy, w Charenton? Coś podobnego! To pułkownik David, z małżonką, rzecz oczywista. Kilka nieodzownych ogólników. Jak to, pułkownik i jego żona nie znają Zamory? Musieli dostać zaproszenie przez panią de Perseval... Aurelian odruchowo zniża głos. Krzyki pułkownikostwa krępują go. Nie chciałby, żeby Mrs Goodman usłyszała... Jednym okiem zerka w stronę Bereniki. Jak Bretonki... Pułkownik częstuje go papierosem. Prawdę mówiąc, nie powinno się tu palić. Strasznie jest gorąco i schodzi się coraz więcej ludzi. Co to będzie później? Rzeczywiście, Aurelian nie zauważył: odwraca się i widzi, że galeria jest niemal pełna. Może Berenika też już przyszła... — A katalog pan widział? — pyta pani David. Ta nie daruje mu żadnego szczegółu! Żeby zamieszczać podobne bezeceństwa... Pułkownikowa widzi, że Aurelian słucha jej jednym uchem, ale to jej nie powstrzymuje, już przywykła, wszyscy są tacy, rozmawiają z nią, a myślą o czym innym. Wzdycha. Aurelian chciałby jednocześnie iść zobaczyć, czy Berenika już przyszła, i iść obejrzeć ten portret Bereniki. Ale bez Davidów; nie zniósłby ich komentarzy. Na szczęście ktoś przychodzi mu w odsiecz: pani Schoelzer, żona Jakuba; nie, Jakuba jeszcze nie ma, ale powinien zaraz nadejść... Pan nie zna Valmondois? Guy, pan Leurtillois... Aurelianowi obiło się coś o uszy, że żona Jakuba ma jakiegoś diuka. To pewno właśnie to, ten diuk. Grubawy, niewysoki, zbyt dużo mankietu wystaje mu z rękawa, blondyn, trochę gapowaty... W tłumie innych Aurelian dociera przed portret Bereniki. Wzbiera w nim głuchy gniew. Oczywiście! Zamora wbił to sobie w głowę i było do przewidzenia, że tak zrobi: dwa rysunki nałożone jeden na drugi, dwa portrety, jak to on mówił, oczy otwarte, oczy zamknięte, usta, które się śmieją, usta, które płaczą. Dosyć to jest podobne, ma czelność być dosyć podobne, choć nie tak całkiem. Kiedy się w to wpatrzyć, człowiek ma wrażenie, że skurcz ściska mu szczęki. Te dwa rysunki plączą się ze sobą, te dwie twarze przestają być dwiema twarzami i rodzi się jakieś monstrum, dwa monstra, trzy monstra zależnie od tego, jak zestawiać ze sobą te pojedyncze oczy i usta, to czoło i ten nos, te płaszczyzny nadmiernej wielkości, tę brodę, która staje się patologiczna... Wściekłość Aureliana rośnie: w końcu Berenika nie należy do niego i kto dał temu Zamorze prawo... Nagle dosięga go spojrzenie, głębokie podobieństwo. Czyżby przypadkiem ten łajdak miał talent? To jest jednak Berenika, jak najokrutniej Berenika. Aurelian boi się, co ludzie będą mówić o tym obrazie, i chciałby to usłyszeć. Słowem, jest zazdrosny. — Przygląda się pan portretowi pani Morel? — odzywa się jakiś głos za nim. — Ciekawe, co? I podobne... Aurelian odwraca się i ma przed sobą Mary de Perseval, Mary różowo-atłasową, przybraną orchideami, w towarzystwie Pawła Denis, doktora Decoeur i jakiejś pani, której Aurelian nie zna, o bardzo pięknych oczach, pełnych mgły. — To pani Morel? Nie poznałem... — mówi szorstko. Później czuje, że zachował się niegrzecznie, i całuje rękę Mary. — Oczywiście zna pan Yvonne Georges — mówi Mary. — Nie? Więc kobietą o wielkich oczach jest ta śpiewaczka, która wróciła z Ameryki otoczona rodzajem legendy powtarzanej na ucho. „Jest dosyć piękna — myśli Aurelian — i tragiczna... to akurat, czym chciałyby być te rysunki Zamory. I czym nie są." Hałas wzmaga się, ludzie cisną się jak śledzie. Coraz trudniej jest oglądać obrazy. Nie po to zresztą się tu przychodzi. Proszę, Paweł Denis bez krawata! Zdaje się, że to hasło dadaistów na dzisiejszy wieczór. Bez krawata. I ten grubas tam, z wyłupiastymi oczami także. Kręci ich się tu jakieś z pół tuzina, mówią głośno i można ich poznać po tym znaku szczególnym. Młodzi ludzie niezbyt dobrze ubrani. W towarzystwie kobiet, które tworzą z nimi kontrast. Podobno jest też generał Mangin. Gdyby tak dostać się do bufetu... Fala ludzka znosi w przeciwną stronę, roztrąca. Hałas jest piekielny, śmiechy, piski. — Dobrze się pani bawi? — szepcze w przelocie do ucha Mary Zamora, cały w bieli, i tylko z tą swoją twarzą czarną. Mary ujęła ramię Aureliana. — Nie widuje się pana nigdzie... Wielka miłość, tak?... Ależ dobrze, nikt nie gwałci pana dyskrecji! Strach, jaki pan jest staromodny, mój drogi! Zostawia go, by rzucić się w objęcia Zoe Agathopulos, chudszej, niż by nakazywał rozum, i tak kanciastej, że należałoby ją złożyć jak drewniany metr, żeby ludzie się o nią nie kłuli. Zoe jest w towarzystwie osoby w męskiej marynarce — typ klasyczny — uczesanej jak barman, w wąskiej spódnicy przypominającej spodnie. Komiczny efekt stanowi jej duży biust. Osoba nie wydaje ze siebie głosu... Zoe wykrzywia się do Aureliana. Oscyluje między swą towarzyszką i Aurelianem, jakby usiłowała podkraść konfitur mamie. „Że też kiedykolwiek mogło mi przejść przez głowę..." — myśli Aurelian i uskakuje w bok, pod pretekstem, że tak go popychają w ścisku. — Nie widział pan Róży Melrose? Doktor Decoeur pyta go szeptem, z jakimś zachłannym lękiem, aż przykro. Róży? Ach, co do tej... Aurelianowi przypominają się zwierzenia ciotki Marty i zwraca się w stronę Decoeura z litością. Nie, nie widział jej tutaj. Może jest w sąsiedniej sali... wśród tych wszystkich ludzi... Doktor ociera czoło. To prawda, że jest bardzo gorąco. I tak każdy w tym ścisku unosi swój dramat, swoją miłość. Aurelian pociąga Decoeura za sobą. Pod pretekstem Róży może uda mu się znaleźć Berenikę. — Wie pan — mówi Decoeur — Róża będzie mieć swój teatr... Tak. Sprawa perfum też weszła na dobrą drogę... Pani de Perseval zgodziła się... — Aha — przerywa mu Aurelian — nie widział pan przypadkiem Barbentane'a z żoną? — Dlaczego pyta pan o to? — Bo... Nie chce wymówić nazwiska pani Morel. — Dla niczego... tak sobie — kończy głupio. Są w dużej sali, tej w kształcie rotundy, gdzie są drzwi wejściowe. Kakofonia rozmów. W górze wędrują z rąk do rąk talerze z kanapkami, szklaneczki, tu i tam skrapiając jakąś suknię. — Ileż samochodów — mówi ktoś obok nich. Przy wejściu zaszło coś niemiłego. Gospodarz lokalu spieszy tam ze swymi pierścieniami, ukłonami, ze swoją portugalską uniżonością. Ten brodacz, który właśnie wchodzi to Poiret; utył, ubrany jest w jasny, tweedowy garnitur jak do golfa, a pod szyją ma wełniany szalik cukierkoworóżowy; obok niego dorodna dziewoja, monstrualne oczy podmalowane potrójną krechą szafirowoczarną, słomkowy kapelusz zaskakujący w przeddzień Bożego Narodzenia, bez pończoch. — Swoją drogą, co też może robić Róża? Decoeur nie mógł się powstrzymać od tych słów. Zaraz jednak uświadamia sobie, jak dalece są niestosowne. Uśmiecha się blado do Aureliana. — Widzi pan, jak to jest, zrobiłem się zupełnie jak kwoka; ciągle się tylko zastanawiam, co jej się mogło przydarzyć, jakby to nie była już duża dziewczynka... Pośród tego wszystkiego na estradzie, w głębi hallu, stoi na podwyższeniu fortepian i odbywają się popisy. W tej chwili jakaś drżąca dama, najwyraźniej Rosjanka, śpiewa coś, czego nikt nie słyszy. Jest w niej jakaś swoista rozpacz, która mogłaby się wydać żałosna lub śmieszna, gdyby w ogóle ktokolwiek ją dostrzegał. Dama wyłania się ze swej sukni ze srebrnej lamy jak wzgardzony kwiat, załamuje piękne białe ręce, nadyma gardło i kiedy gwar cichnie na chwilę, można rozpoznać ze zdumieniem, że tym, co śpiewa — z całym Dostojewskim w krtani — jest Chanson triste Duparca. Decoeur i Aurelian posiali gdzieś resztę towarzystwa, lecz Paweł Denis, jak piłka odrzucany z jednej grupki do drugiej, powraca do nich. Jest bardzo podniecony. Chichocze. Cieszy się i wcina kanapki. Opowiada mnóstwo historii, złośliwych ploteczek, które usłyszał przed chwilą. Nie umie ich zresztą dokładnie powtórzyć, myli wszystko, sam jeden hałasuje za dziesięciu i zapuszcza się w jakąś zawikłaną opowieść, zwróconą, rzecz jasna, przeciwko Cocteau, który tam jest, o, widzą panowie, z tym swoim rozwianym włosem, opowieść związaną z jakimś muzykiem, jakąś księżniczką i jakimś przyjęciem, które się nie odbędzie. — Podziwiam pana, mój mały Denis — mówi doktor swym tonem gorzkim i nieszczerym — podziwiam swobodę, z jaką obraca się pan w tym wszystkim... ach, szczęśliwcze!... Ta dezynwoltura, ta stała gotowość wewnętrzna! Ścisk przy bufecie jest nieprawdopodobny. Strach, jak tego rodzaju publiczność potrafi się rzucać na darmowe jedzenie! Kobiety, mężczyźni. Wszystko to uperfumowane i spocone. Ten wysoki gość, elegancki, siwowłosy i śniady, którego obskakuje pan Marco-Polo, to Wisner, ten Wisner od samochodów. A oto znów Zamora, bardziej tropikalny niż kiedykolwiek, dwoi się i troi, a w tej chwili ściągnęło go tutaj nadejście niskiego mężczyzny o czarnych włosach, których kosmyk stale opada mu na oczy, o twarzy rozświetlonej niezaprzeczalnym geniuszem; odnosi się wrażenie, że mężczyzna ten ma pod stopami łożysko kulkowe — żywe srebro. To Picasso, z którym rozmawia jakiś pan we fraku, bardzo gruby, z brodą tonącą w bieli krawata, pan od Baletu Rosyjskiego, Sergiusz Diagilew. Paweł Denis traci swą niewzruszoną pewność siebie; nie ma siły, która by go powstrzymała, musi wiedzieć, o czym tamci mówią; rozpycha się, składa przeprosiny na biuście jakiejś małej pani ubranej na zielono, dociera jednak do owej grupki, która jest dla niego gwiazdą polarną. Grubasek w okularach, ten z oczami na szypułkach, zauważa to sarkastycznie. Paweł wzrusza ramionami. — Uf — powiada doktor, kiedy dobili wreszcie do bufetu. — Szklaneczka nie zaszkodzi. Whisky, Leurtillois? — Nie. Oranżadę. Pamięta pan, co mi pan mówił o mojej wątrobie?... — Ba, ba, i tak na pewno pana nie przeżyje... Właśnie w chwili, kiedy bierze do rąk podawaną szklaneczkę, Aurelian dostrzega Dianę. Minęło już z pół roku, od kiedy po raz ostatni spotkał panią de Nettencourt. Widzi ją teraz przed sobą, piękniejszą niż kiedykolwiek. Uśmiecha się do niego szeroko. Jak zawsze, jej suknia jest najpiękniejsza. Ją tylko widać pośród wszystkich kobiet. Teraz, kiedy ma lat trzydzieści pięć, piękniejsza i bardziej dojrzała, zaćmiewa urodą kobietę, jaką była mając lat dwadzieścia. Jest w bieli i tylko czerwone klejnoty krwawią wokół jej nadgarstków, szyi, na sercu. W ręku wielki bukiet róż. Bo nie ma takiej pory, żeby ktoś nie dawał jej róż. Nie znajdziesz drugiej równie jak ona kosztownej i wyzywającej w całym Paryżu. Nawet Wisner, przed chwilą, w tym tłoku, pomyślał z żalem o tej kobiecie, która około 1910, przez trzy lata, była jego. Dla niej zawsze przejście jest wolne. Podeszła do Aureliana, jakby byli sami w jakiejś alei Lasku Bulońskiego. Przypomina sobie tę aleję koło Pre Catelan... I on też, w tej samej minucie... Mój Boże, gdyby Berenika przyszła akurat teraz!... Och, to i cóż, może przecież przywitać się ze swoją starą przyjaciółką, panią de Nettencourt... — Dobry wieczór, Aurelianie! — mówi Diana. Ale rękę do pocałowania daje Decoeurowi. Doktor zna wszystkich. — Róży nie ma, doktorze? Nie słucha odpowiedzi. Pochyliła się nad szklaneczką Aureliana i, bez pytania, pije z niej. Co za szyja! Aż nie do wiary. Rzadko spotyka się kobietę doskonałą. Ach, Boże! Co za niezgrabiasz! Szklaneczka ląduje na białej sukni, róże napiły się sporo. Wszyscy naokoło ofiarowują skwapliwie swoje usługi. Niezgrabiaszem jest, oczywista, Paweł Denis. Przeprasza. Diana się śmieje. Paweł jest w siódmym niebie; miał szaloną ochotę poznać panią de Nettencourt... Aurelian czuje przy sobie tę kobietę, która opiera się o niego niemal ostentacyjnie... Z kim jest tego wieczora? Bo przecież nie przyszła tutaj sama... Uśmiech Jakuba Schoelzera przynosi Aurelianowi odpowiedź; ten wysoki, jasnowłosy chłopiec w binoklach, z nikłym wąsikiem, stoi za Dianą. Ach, więc to z nim? Zabawna rzecz ten Paryż... — Dobry wieczór, Jakub... Rozmowa idzie trochę opornie, przy bufecie. Ale Paweł Denis nie ustępuje z placu. Fakt, że pobrudził jej suknię, daje mu niezaprzeczalne prawo do pani de Nettencourt. Dianę to bawi. — A gdzie podział pan krawat, drogi panie? Więc ona nie wie! Paweł puszy się. Wyjaśnia. Dada... Wiadomości Diany na temat dadaizmu są dosyć problematyczne. Ale bawi ją, że tanim kosztem może kupić sobie tego malca. — Proszę!... Dała mu czerwoną chusteczkę, którą miała przewleczoną przez bransoletkę. Niech już on się teraz martwi, jak zrobić z tego krawat! Paweł traci głowę z wrażenia. Z jednej strony boi się, co powiedzą inni, skoro zapadło postanowienie niewkładania krawatów, a z drugiej rozpiera go duma, że może pochwalić się przed wszystkimi względami pięknej kobiety. Ostatecznie przymocowuje chusteczkę do guzika u koszuli... Wszystkie oczy zwracają się nagle ku tej płachetce na byka. Mary zrobi mu scenę, jak nic! Och, no to co, dosyć ma już tej baby! Na razie — Diana razem ze swymi różami zwróciła się w stronę Jakuba Schoelzera — Paweł Denis staje się przedmiotem zainteresowania krawca Roussela. Mówił wprawdzie, że nie przyjdzie na wernisaż, ale jednak, iż racji tych dwóch rysunków, które są jego własnością, a które pożyczył Zamorze na wystawę... — Widział pan te dwa rysunki?... Napisał: „Własność pana K. R."... To przejrzyste, nie uważa pan? Wystarczająco przejrzyste... Rzecz jest w tym, że Roussel zauważył scenę z panią de Nettencourt i umiera z ciekawości. — Niech pan będzie ostrożny, to piękność... ale powiadają, że ma złe oko... jakieś lat temu... no... ale nie zapominajmy o galanterii wobec dam... pewien młody oficer, który ubiegał się o jej względy... zmarł u niej nagle, w okolicznościach... Słowem, ostrzegam pana... W rezultacie go zagadał, a Diana odeszła. Gdyby nie ta nadzieja, zawsze, że uda się sprzedać mu jakiś rękopis, dopiero byłby go posłał w diabły... i to jak! Zamiast tego jednak mamrocze coś pod nosem i za jednym obrotem ląduje między jakimś panem w peplum greckim, z przepaską na siwych włosach, którego wziął najpierw za starszą damę, a który okazuje się być Rajmundem Duncan, i jego przyjacielem Tristanem Tzara; ten — zabawny człowieczek, bardzo wesoły, w monoklu na szerokiej, czarnej wstążce — wybucha śmiechem na widok czerwonego krawata Denisa. — Czerwony? — mówi. — Dlaczego czerwony? Ruluje wspaniale „r" i śmieje się na cały głos. Ten czerwony krawat musi mieć dla niego jakieś specjalne znaczenie, utajone dla innych. Śmiech ma straszliwie zaraźliwy. Ale Paweł Denis zmyka do hallu; o mało nie wpada po drodze na Cocteau, co jest dla niego wydarzeniem bardzo nieprzyjemnym i niezwykłej wagi, wymija go jednak i wśród rozpętanego jazgotu miniaturowej orkiestry jazzowej odnajduje wreszcie Dianę de Nettencourt w rozmowie z Aurelianem. — Pani rycerz, do usług; mianowała mnie pani swoim rycerzem... Wzrok Aureliana pada nagle na Barbentane'a, który właśnie przyszedł. Edmund jest we fraku, z Różą Melrose na czarno, w gronostajach. Jest tak majestatyczna, że wszystkie spojrzenia, zwracają się w jej stronę; ona uśmiecha się, posuwa otoczona świtą. Edmund z Różą? Aurelian nie widzi ani Blanchette, ani Bereniki. Co to ma znaczyć? Odwraca głowę i dostrzega wyraz twarzy Decoeura. Coś przerażającego. Mieszanina uwielbienia, wściekłości i lęku. Jakby nagły skurcz. Nie można żyć, kiedy się tak kocha... Diana de Nettencourt przyznaje wielkodusznie: — Proszę, i znów tego wieczora Róża będzie najpiękniejsza! Decoeur nie ruszył się. Czeka. Ona podejdzie do niego. Wie, że podejdzie. To wszystko, co robi jeszcze dla niego, ale to robi zawsze. W ten sposób, żeby ludzie mogli powiedzieć: „Ach, to jej mąż..." Decoeur czeka. To niemożliwe, żeby go nie widziała. Ręce mu drżą. Nie, tego wieczora Róża nie dopełni rytuału, nie zwróci w jego stronę wzniesionego podbródka... Zajęta jest wyłącznie swym towarzyszem, śmieje się, opiera się o niego. Och, jakże on zna ten śmiech, ten śmiech właśnie, ten śmiech! Nie rusza się z miejsca. Aurelian podchodzi do nich sam. — Panie z tobą nie przyszły? Nie powiedział nawet „dobry wieczór". Każdy ma własną trwogę, własną miłość. Edmund wzruszył ramionami. Nie. Jak to? Przecież Berenika... Tak, wiem. Ale w ostatniej chwili... Och, wiesz, jak to jest, nerwy. To nie jest żadne wytłumaczenie. Aurelian nie ustępuje. — A może by tak dał pan temu spokój, co? — mówi Róża. — Przyszliśmy tutaj oglądać obrazy. Prawda, Edmund? Jest to pretensja mało prawdopodobna; Edmund mówi coś, co jazz zagłusza. Nowo nadchodzący popychają ich w głąb. I wtedy Róża dostrzega męża. Daje mu przyjacielski znak. Wypił go, wypił — na to nie ma innego słowa. Nie był to gest, którego oczekiwał, ale ostatecznie trzeba zrozumieć Różę, ten ścisk, wszyscy się pchają. Ale mu skinęła, zawsze to coś. Stara się nie widzieć ludzi wokół niej. Stara się do niej dobrnąć. Zgrzeje się w tych gronostajach. — Nie zdejmiesz futra? Potrzyma je. Musi powtórzyć swoje słowa. Nie dosłyszała. Futro? Nie, Jicky, nie będę zdejmować. Decoeu nalega. Co ci się stało, mój drogi? Przynieś mi coś do picia, Edziu. Aurelian idzie za Edmundem. — Wytłumacz mi wreszcie... — Och, wiesz, Blanchette ostatnimi czasy! Nie do wytrzymania. Zrobiła mi scenę, kiedy jej powiedziałem, że wstąpimy po Różę, a ponieważ ja nie mam zamiaru dać się wodzić za nos, więc skończyło się na łzach i szlochach… trudno było potem pokazywać się w takim stanie ludziom... Berenika nie chciała zostawić jej samej... — Nie mówiła ci, żebyś mi coś powtórzył? — Nie... chyba nie... nie, na pewno... Aurelianowi serce przestaje bić. Nie jest mu już gorąco. Wszystko pociemniało. Ten wieczór, ta uroczystość robi się czymś ponurym. Co oni grają? Uszy człowiekowi pękają od tego. Aurelian dostrzega nagle groteskowość otaczających go ludzi, cały ten karnawał naokoło. Nie kazała mu nic powiedzieć! A przecież takie to było proste... — Słuchaj, Edmund, to niemożliwe... musiała coś ci powiedzieć... — Przecież ci mówię, że nie! Aurelian kryje swą porażkę pod pozorami szczególnego respektu dla form towarzyskich. — Cóż za nieuprzejmość wobec Zamory... po tej historii z portretem! Edmund parska śmiechem. Aurelian nie rozumie dlaczego. Powtarza z uporem, że to w najwyższym stopniu nieuprzejmie. Nagle Edmund ujmuje go za ramię i szepcze: — Spójrz... kto tam jest... Aurelian patrzy. Chociaż myślami był przed chwilą zupełnie gdzie indziej, nawet na nim robi to wrażenie. Słyszał wprawdzie... ale tyle akurat w to wierzył, co w zapowiadane przyjście szacha perskiego... To nie jest szach, to coś o wiele bardziej zaskakującego, chociaż te wartogłowy naokoło zdają się wcale tego nie dostrzegać. Ten czarny włos w szare cętki, te podniesione ramiona i ten śmieszny sposób trzymania się, tak jakoś z ukosa; skóra pożółkła, wąsy źle przystrzyżone, czoło zarośnięte, despotyczny podbródek... To Mangin. Obok niego jakaś kobieta otulona w ciemne szale, kobieta dziwnie z tej samej materii, z tej samej gliny co on. Aurelian poznaje hrabinę de Noailles. Generał starał się utorować jej drogę. Pani de Noailles wydawała się zmęczona. Aurelian usłyszał, jak mówiła: — Och, ten jazz! Spojrzał na Edmunda. Obaj pomyśleli to samo. On tutaj... Cóż za dziwaczny pomysł! Obaj byli razem w armii Mangina. Nie było to znowuż jak u Pana Boga za piecem. — Kiedy ciebie już z nami nie było — odezwał się szeptem Edmund — całkiem już pod koniec... widziałem go kiedyś... na drodze do Maubeuge, tego dnia, kiedy zostało wzięte Laon... W samochodzie. Wymyślał saperom, że nie zasypują lejów dość szybko... Całkiem tak samo wtedy wyglądał... sztywny jak kołek... Rozwścieczeni ludzie rzucali kamieniami w jego samochód... Mangin ani drgnął... Aurelian wzruszył ramionami. Szczególne miejsce do takich wspomnień. Mangin... — Nikt go nie lubił, ale wszyscy go szanowali — powiedział. — W gruncie rzeczy Mangin to, bardziej niż ktokolwiek inny, nasze zwycięstwo... — Nasze zwycięstwo! — zachichotał Edmund. — Ach, mój drogi! Generał i poetka wyszli. Aurelian nie czekał już na nikogo. Nie było żadnego powodu, by miał pozostawać tu dłużej. Ona nie przyjdzie. Jacyż ci ludzie są odrażający! Sama ich różnorodność nawet. Ponure szaleństwo tych obrazów, błazeństwo głów kręcących się na wszystkie strony, konwencjonalizm tego idiotycznego zbiegowiska, powierzchowna ogłada tych marionetek. — Ach, to urocze! — wołała jakaś ufryzowana gęś chcąc zwrócić uwagę Zamory, całkowicie zaabsorbowanego pragnieniem spodobania się księciu R., sąsiadowi Aureliana z Wyspy Świętego Ludwika, temu samemu, którego Mary bała się spotkać na schodach. Jazz przeszedł do bufetu, ale to nie znaczy, by można się było wykpić tak tanim kosztem. Jan Fryderyk Sicre, grubasek z wyłupiastymi oczami, grał swe utwory na fortepianie. Aurelian utorował sobie ścieżkę do wyjścia. Niedaleko drzwi pan Marco-Polo ukłonił mu się, jakby należał do rodziny... Samochód Aureliana stał w sąsiedniej uliczce i tam zostało palto. Było zimno, padał teraz mokry śnieg. Aurelian zawahał się: pójść w górę, w stronę bulwaru Saint-Germain, czy w dół, w stronę nadbrzeża? Podniósł kołnierz i zapuścił się ku Sekwanie, bo dojrzał niedaleko jakiś bar jeszcze oświetlony. Wpadł tam jak huragan. Szyby były zapotniałe. W sinym świetle kilku gości kończyło partyjkę belotki; jakaś para w kącie, skroń przy skroni. Zapytał o telefon. Dzwonek dzwonił długo. Przy ulicy Raynouard wszyscy musieli już spać. Chciał odłożyć słuchawkę. Czy to jest pora żeby telefonować? Wciąż jednak słucha tego dzwonienia. Nikt nie podejdzie. Czekał jednak. Wreszcie ktoś podjął słuchawkę. Czyjś głos... To nie była Berenika. Znów ogarnęła go chęć, żeby odłożyć. — Halo — odezwał się głos — kto mówi? Co to takiego? To była Blanchette. — Blanchette? — zapytał. Świeżo widać wyrwana ze snu, omyliła się. — To ty, Edmundzie!... Tyle było radości, tyle nadziei w jej głosie, że Aurelian nie miał serca ciągnąć rozmowy. Sam nie bardzo wiedząc, co robi, odłożył słuchawkę. Patrzył na zamilkły aparat i zastanawiał się: „Co ona teraz myśli?" Berenika spała... Więc... Zapłacił za rozmowę i poszedł w deszcz po swój samochód. XLII Włóczył się po Montmartrze, dopóki nogi nie odmówiły mu posłuszeństwa. Jakieś obrazy absurdalne, nierzeczywiste plątały mu się w pamięci; duszna atmosfera u „Lulli's", zbyt jasno oświetlony bar „El Garron", gdzie zobaczył Simone z jakimś Argentyńczykiem, Murzyni w tabac-barze u zbiegu Pigalle-Fontaine i kanapki z plasterkiem kurczęcia w paszteciarni o świcie, prostytutki przegryzające coś na stojąco, kwiaciarka uśpiona na stole i chłopak, który otwierał drzwiczki .samochodów przed ,,Chateau Caucasien", a teraz przez, roztargnienie podkradał kwiaciarce ostatnie fiołki z koszyka... Kiedy jednak poderwał się nagle ze snu, w zmiętej pościeli, nieprzyjemnie spocony, z tym uczuciem niepokoju i niewyładowanej siły, było dopiero wpół do dziewiątej. Przez te wszystkie sny gotów był przysiąc, że ma za sobą długą, nie kończącą się noc. Nie może dzwonić na ulicę Raynouard wcześniej niż za parę godzin. Podniósł żaluzje, objął wzrokiem cały ten nieład — buty rzucone byle gdzie, znajome przedmioty, które nabrały teraz nowego znaczenia, Tanagrę, której Berenika dotknęła, obraz wuja Błażeja, popielniczkę Abdullah. Rzucił się pod prysznic. Och, ten deszcz — wedle woli — zimny lub gorący, ta wiosna pod gumową zasłoną... co za odpoczynek po śnie! Wreszcie odzyskiwał poczucie nieskrępowanej młodości swego ciała. Przedłużał tę przyjemność. Wiedział dobrze, że skończy się irytującymi problemami. Pod drzwiami jakiś list. Od Armandyny. Cała rozprawa... Czego ona znów chce? Widzieli się przecież niedawno. Zaczynało się to: „Mój kochany Relianku...", zdrobnieniem, którego używała matka, kiedy był jeszcze malutki. Podejrzane. Dalej następował dokładny opis, jak to Armandyna martwi się o brata po ich ostatniej rozmowie, że trudno jej uwierzyć, ale przecież Aurelian jest zupełnie wolny i jeżeli w tym leży jego szczęście, to ani ona, ani jej mąż... któż zresztą może mówić, że wie, co dobre, a co złe? Ale czy Aurelian zastanowił się dobrze? Kobieta zamężna... Wszystkie komplikacje, jakie mogą z tego wyniknąć... Oczywiście, istnieje możliwość rozwodu... Ale ta straszna odpowiedzialność... itd. Wreszcie Armandyna zdawała się przystępować do rzeczy: ,,Muszę ci się przyznać, braciszku, że od dawna już Jakub i ja pieścimy pewną myśl chimeryczną, pewne marzenie..." Aurelian wzruszył ramionami. Znał to: zawsze gdy niezręcznie jej było coś powiedzieć, jego siostra uciekała się do powtórzeń, obwijała rzecz całą w słowa. „...Czyż nie trzeba myśleć o przyszłości dzieci? O tym, by zostawić im jakieś miejsce ich własne, jakieś schronienie rodzinne, które podtrzymałoby więzy..." Aurelian opuścił parę linijek. Wiedział, że w tych listach siostrzanych można śmiało opuścić cały ustęp, a i tak wyłowić, co chciała powiedzieć. „Najtrudniejsze, braciszku..." Oho, musi zbliżać się do celu, skoro znów używa tego przyjacielskiego zdrobnienia: „...to wycofanie z przedsiębiorstwa sumy niezbędnej do kupna jakiejś posiadłości. Jakub mówi zresztą, że poszedłby nawet na to, ale że w obecnej chwili, wobec odbudowy terenów zniszczonych, trzeba wprost przeciwnie, gromadzić jak najwięcej kapitałów, rozwijać przedsiębiorstwo, dbać, żeby fabryka szła pełną parą..." Krótko mówiąc, państwo Debrest myśleli o Saint-Genest, które odziedziczył Aurelian i które przynosiło mu dzierżawne, ale sam nigdy tam nie jeździł, nic tam nie robił. A był tam przecież dom, który można by odremontować i powiększyć, tym bardziej że został uszkodzony w czasie wojny i że przy odpowiednich znajomościach dałoby się to podciągnąć pod odszkodowania wojenne. Słowem, gdyby Saint-Genest należało do nich, Debrestowie pobudowaliby się tam. Dlaczego właściwie Aurelian nie miałby im go odstąpić? Szwagier płaciłby mu tyle samo co dzierżawca, a może nawet, to by się jeszcze zobaczyło i bez żadnych zobowiązań na razie — prawda? — troszkę więcej... Aurelian miałby tę korzyść, że nie musiałby kłopotać się o dzierżawę, zbiory, no, wolny byłby od wszelkiego ryzyka związanego z uprawą ziemi, a Debrestowie, nie naruszając kapitału, mieliby posiadłość, którą w przeciwnym razie trzeba by nabyć gdzie indziej, inaczej... Taki sposób załatwienia sprawy miał więc, nieprawdaż, same tylko dobre strony, tym bardziej, że Aurelian, ze swoją beztroską, gotów był jeszcze zaciągnąć jeden, drugi dług hipoteczny — przyszłość niepewna, któregoś pięknego poranka Saint-Genest, dobra rodzinne ich matki, mogłyby przejść w jakieś obce ręce... Następnie, porzucając ten temat, Armandyna rozpisała się niezmiernie szczegółowo o dzieciach. Starała się zainteresować wuja siostrzeńcami. Jakie mają powiedzonka. Jacy inteligentni. Jakie dobre serduszka. W gruncie rzeczy wszystko będzie tak, jakby Aurelian, niesłusznie może odsunięty przez ojca od fabryki, wracał teraz do niej, nic zresztą nie zmieniając w swoim życiu, bo żeby pracować na miejscu, jest Jakub... Aurelian byłby komandytorem... w pewnym sensie... wszystko to zacieśniłoby jeszcze więzy rodzinne... Aurelian rzucił ze znużeniem list na łóżko. Nadeszła pani Duvigne, Słyszał, jak krząta się w kuchni. Śniadanie... Spojrzał na zegar. Jeszcze za wcześnie, żeby telefonować. Paplanina pani Duvigne wypełniła ranek. Byle tylko nie zadawać sobie żadnych pytań: dlaczego Berenika nie przyszła?... Dlaczego nie zatelefonowała do niego pierwsza... nie, nie będzie zadawał sobie pytań. Chciał jednak zostawić jej czas, żeby mogła zdobyć się na ten gest, zatelefonować pierwsza. Dziesięć razy łapał się na tym, że podchodzi do telefonu, a nawet podnosi słuchawkę... Znęcał się nad sobą, ale niech się nie nazywa, że... Przysiągł sobie, że poczeka punktualnie do dwunastej. Nie chciał spoglądać na zegar. Więc żeby mierzyć upływający czas, liczył do tysiąca, do dwóch tysięcy... Miały to być sekundy... Za kwadrans dwunasta nie wytrzymał. Zajęte. Zajęte. Zajęte. Telefon jest wynalazkiem diabelskim. Potworne to dzwonienie. Zajęte... ach, wreszcie ktoś odpowiada. Jakaś służąca. Głos pełen wahania. Musiał powtórzyć nazwisko. Pani Morel? Nie wiem, czy pani Morel... Ale jeżeli pan będzie uprzejmy zaczekać chwilkę... Odniósł dziwne wrażenie, że tam coś się stało, coś zaszło. Ten głos coś pokrywał. Wreszcie usłyszał Berenikę. Jakże wydawała się niepewna! Ona też? Co się tam działo? Odpowiadała w sposób bardzo wymijający, przepraszała, że nie przyszła na wernisaż, ale nie mogła, absolutnie nie mogła... Chciała zatelefonować do niego rano, ale... Wytłumaczy mu później. W tym momencie odeszła od aparatu i Aurelianowi wydało się, że z kimś rozmawia, że mówi coś jakby: „Czy nie ma niebezpieczeństwa, panie doktorze?..." — Halo, halo, Bereniko... — Tak... w tej chwili, Aurelianie... Muszę powiedzieć komuś parę słów... Milczenie. A później głos Bereniki: — Niech się pan nie gniewa... musiałam powiedzieć komuś parę słów... — Zdawało mi się, że usłyszałem... Co się stało? Czy nie jest pani chora? — Nie, och, nie... To nic poważnego... to znaczy... — Halo! Źle słychać... Mówiła pani do kogoś „panie doktorze"? — Tak... Blanchette, rozumie pan... Nie mogę tłumaczyć panu tego przez telefon... — Co takiego... Blanchette?... — Wyjdzie z tego... doktor powiedział mi właśnie... — Miły Boże, Bereniko, Blanchette? Czy chce pani, żebym przyszedł? — Nie, nie, absolutnie nie! — W takim razie, kiedy pani przyjdzie? — Nie wiem... Trudno mi w tej chwili... Nie mogę jej zostawić... Jutro... — W takim razie ja przychodzę... Nie mogę tak zostać... — Proszę pana, Aurelianie, niech pan nie przychodzi... Więc dobrze... Wymknę się jakoś... Nie powinnam... ale obiecuję panu... Postaram się... Po południu... — Ale na pewno? — Tak... u pana... koło piątej... Przepraszam; wołają mnie... Najpierw zaczął się zastanawiać, co się tam mogło stać. Blanchette... wyjdzie z tego... Przypomniał sobie ten blady głos w słuchawce, pośrodku nocy... Powoli jednak myśl jego schodziła na inne tory, jeden obraz zastępował drugi... Berenika... Jakże była chłodna, odległa przed chwilą! Nie przyszła wczoraj wieczorem... Kiedy myślał o całym tym czasie zmarnowanym, jedynym być może w ich życiu, bo czyż nie miała wyjechać? Jeżeli pozwoli wymknąć jej się tak, zanim... zanim... ach, czy nie zaprzepaści ich szansy, nie utraci Bereniki nieodwołalnie. To nie może tak być. Na śniadanie zeszedł „Pod Wodniaka". Czas między południem a godziną piątą dłuży się jak noc w pociągu. Trzeba było zapełnić go, oszukać. Aurelian jak najbardziej świadomie uczepił się jednej myśli: nie pozwoli t a k odejść Berenice. Musi być jego. I nie to, że w ogóle, kiedyś. Właśnie tego dnia. Zaraz. Kiedy przyjdzie. O piątej. Zapędził się aż na Saint-Michel, do kwiaciarni, i przyniósł stamtąd parę wątłych, grudniowych kwiatków; wsadzone do wazonu z wypalanej kamionki, którego nie lubił, wydały mu się brzydkie. Kręcił się po mieszkaniu. Przygotowywał je na przyjście Bereniki. Czepiał się jakichś idiotycznych szczegółów, przestawiał rzeczy z miejsca na miejsce. A później stawał przy oknie, czoło opierał o szybę. Usiłował myśleć o Berenice inaczej niż dotąd, z nowymi szczegółami, z całą głębokością pożądania. Jej oczy... wyobrażał sobie, że ma otwarte, i szeptał: „Nie zamykaj oczu..." Było kwadrans po piątej, kiedy zadzwoniła. Sam nie wiedział, jak wytrzymał ten ostatni kwadrans! Zapalił światło dopiero na odgłos dzwonka i wszystko wydało mu się nagle w takim nieładzie; zobaczył w lustrze, że jest taki potargany, że zawahał się chwilę, zanim otworzył drzwi. Ale wreszcie już była. W tej sukni co pierwszego dnia, beżowej, z tego materiału, który mu się nie podobał. W nieodłącznym pilśniowym kapelusiku... Zaraz od progu powiedziała: — Wpadłam tylko na chwilkę... — Och, jak to? — Nie mogę... Blanchette... Zapomniał o Blanchette. Więc co to było? Wciągnął przybyłą do pokoju, zdjął jej kapelusik. Osunęła się na puf, u stóp Aureliana. Dopiero wtedy zobaczył, jaka wydaje się zmęczona, czymś zatroskana... — Co się dzieje, Bereniko? Spojrzała na niego, jakby stracił głowę. Prawda, nie wiedział... — Nie mogłam powiedzieć panu przez telefon... Był doktor... i co chwila wchodził ktoś ze służby. No więc Blanchette chciała się otruć. W nocy. Weronalem. Z początku, rano, nikt się nie zorientował. Ale miała mieć miarę... przyszła krawcowa... chodziło o jakąś poprawkę... Trzeba było obudzić Blanchette i wtedy zobaczyli puste fiolki, parę słów, które zostawiła... Lekarz powiedział, że, na szczęście, zażyła za dużo. To często tak bywa, z weronalem. Przechoruje się i na tym koniec. Najgorsze, że nie można jej pozwolić, żeby zasnęła... Wymiotowała, na szczęście... — I to wszystko z powodu Róży! — wykrzyknął Aurelian. — Tak... wczoraj wieczorem Edmund powiedział mi... Berenika kręciła głową. Róża! Mój Boże, nie, to nie o Różę... ale trzeba utrzymać Edmunda w tym przeświadczeniu... przysięgła Blanchette, że... Może liczyć na dyskrecję Aureliana, prawda? — Więc to nie z powodu, pani Melrose? No to z jakiego, w takim razie? Ostatecznie, kiedy pomyśleć o dzieciach... I Blanchette taka religijna przy tym! Prawdę mówiąc, scena, którą Blanchette pod pierwszym lepszym pretekstem zrobiła Edmundowi, miała jedynie za cel ukryć przed cn'im, dlaczego nie chciała iść na wernisaż Zamory. Przed przyjściem Edmunda doszło do gwałtownej wymiany zdań między nią a Berenika. Jeszcze dotąd Berenika nie może otrząsnąć się z wrażenia. Nieprzytomna zazdrość... — Zazdrosna o panią? Blanchette? Berenika okazała pewne zniecierpliwienie. Aurelian nie może chyba nie wiedzieć, że Blanchette go kocha... Więc te ich częste spotkania... — Mnie? Blanchette? Ależ to nonsens! Berenika nie zwróciła uwagi na jego słowa. Ta sprzeczka z kuzynką była straszna. Blanchette uważała ten wernisaż za wernisaż portretu Bereniki, za triumf Bereniki. Nie byłaby na niego poszła za nic na świecie. Uniosła się, nie przebierała w słowach, robiła Berenice nieuzasadnione wyrzuty, płakała... Berenika nie wyobrażała sobie, że sprawy mogą zajść aż tak daleko, i była najzupełniej zdecydowana pójść na ten wernisaż z Edmundem, bez Blanchette, ale Edmund dostarczył Blanchette pretekstu, podsunął osobę Róży Melrose i to zupełnie zmieniło postać rzeczy — byłoby nieprzyzwoitością, gdyby Berenika towarzyszyła Edmundowi i jego kochance, a Blanchette zostawiła samą w domu. Nie mogła też jasno postawić sprawy wobec Edmunda, żeby nie zdradzić Blanchette, sekretu Blanchette… — Ależ ta historia to absurd! Absurd czy nie absurd, w każdym razie zostały razem, we dwie, na długie godziny, i szaleństwo Blanchette, jej rozpacz dosięgły niewiarogodnych wręcz granic. Takich, że Berenikę ogarnęła litość. Celem Blanchette było rozdzielić ją z Aurelianem. Poniżała się, szarpała, groziła. Nie było takiego sposobu, którego nie chwytałaby się w ciągu tych godzin, zupełnie szalona. Była taka chwila, że rzuciła się do nóg Berenice i prosiła ją; by w razie, gdyby jej się coś stało, zaopiekowała się dziećmi. Berenikę, która nie rozumiała, co ona ma na myśli, ogarnął z początku po prostu niesmak. Wyrzuca sobie teraz, że może powiedziała coś, czego nie powinna była mówić. Nie pamięta już dokładnie... I wtedy właśnie Blanchette zaczęła ją błagać, żeby nie zdradziła sekretu jej miłości do Aureliana, żeby Edmund nie domyślił się nigdy niczego, żeby nadal był przekonany, że jest zazdrosna o Różę... — Och — powiedziała Berenika — mam wrażenie, że jeśli o to chodzi, nie mówiła prawdy... że to także nie jest jej obojętne... Ale wszystko to splątało się w niej jakoś, to, co tyczy pana, i to, co tyczy Edmunda... Zresztą najlepszy dowód potem... Zaczęła na niego czekać, a on nie wracał... Potem ktoś zadzwonił i ten telefon zrobił na niej straszne wrażenie... Myślała, że to Edmund, a to musiała być omyłka i ten ktoś odłożył słuchawkę... Wtedy zupełnie już straciła głowę... Bałam się od niej odejść... nie czułam już do niej żalu, była taka nieszczęśliwa. Potem położyła się, myślałam, że zasnęła, i wyszłam... No i dziś rano... weronal... Edmund wydawał się bardzo przejęty, ale przede wszystkim wściekły. Kiedy się tylko uspokoił, kiedy się dowiedział, że będzie żyła... Trzeba jej jednak pilnować, siedzieć przy niej, nie dawać jej zasnąć... — Nie, nie, nie mogę zostać... muszę wracać do Blanchette, niech się pan nie gniewa, Aurelianie... Nie mógł jej zatrzymywać. Wszystko przybierało obrót tak zaskakujący. — Kiedy się zobaczymy? — nalegał. — Jutro... jutro... zadzwonię do pana... Spróbował ją objąć. Wyśliznęła mu się. Zdawał sobie sprawę, że coś się w niej zmieniło. Jakże była daleka! — Zadzwonię do pana... — powtórzyła jeszcze od progu. XLIII Była to mała restauracyjka w pobliżu Hal, w ciasnej, zatłoczonej uliczce o domach odrapanych i krzywych. Przeciskając się pośród wózków rozwozicieli, ręcznych i trzykołowych, dochodziło się do jednej z tych żelaznych wywieszek malowanych, jak i cały dół kamienicy, olejno na kolor bordo; po obu stronach drzwi stały na kozłach koszyki z ostrygami w zieleni świerkowych gałęzi, a w ostrołukowej niszy nad wejściem nie było już Matki Boskiej; wchodziło się najpierw do wąskiej kiszki, gdzie przy cynkowym blacie tragarze w roboczych kombinezonach popijali marc, a stamtąd do sali, zawsze pełnej w południe, odgrodzonej nieco od szynku jednym z tych drewnianych parawanów, dających się składać, woskowanych, jakie właśnie pojawiły się w handlu. Róża nie chciała tam zostać. Zawsze jacyś dziennikarze, jakieś postaci mniej lub bardziej znajome. Kobieta, taka jak ona, jest nieustannie przedmiotem ciekawości. Na piętrze, dokąd prowadziły kręte schody z festonem rdzy, niczym ze starą falbaną wżartą w kute żelazo poręczy, będą nie tak na widoku. Były to oddzielne trzy salki za toaletą i szatnią, stolików stało niewiele i rano było tam prawie pusto. Najmniejszą salę zajmowało jakieś ucztujące towarzystwo, hałaśliwe i podchmielone; w największej siedziała jakaś dyskretna parka, a w przeciwległym końcu dwóch starszych panów i jeszcze jakiś gość, Algierczyk prawdopodobnie, nad furą ostryg, w dziwacznej kompanii jakiegoś wymuskanego jegomościa. Rozejrzawszy się najpierw, Róża wybrała stolik koło okna, gdzie nie było nikogo. Błażej usiadł naprzeciw niej, strwożony jak uczniak. Z jakimże biciem serca odebrał tego ranka telefon od niej! Pierwszy taki znak od przeszło roku! Chciała zjeść z nim śniadanie. Wymyślił byle co, żeby upozorować przed Martą to swoje nagłe wyjście. Mój Boże, ileż młodości może pozostać w starym sercu! — Więc co weźmiemy? Róża studiowała menu z najwyższym zainteresowaniem. Wcale niezły lokal. Była w bardzo ładnym szarym kostiumie i w ekstrawaganckim kapeluszu, w długich, zachodzących na rękawy rękawiczkach, które zsunęła tylko do wysokości nadgarstka. Niepojęta młodość tej twarzy, cudownie wygładzonej przez kremy i pudry! I ten zapach, który stanowił ciągłość Róży poprzez lata! Jaka mina łakoma! Jakie dziecinne zaciekawienie tym, co się będzie jadło! Oczy zmrużone w namyśle nad wyborem. — Zakąski mają wcale, wcale... ale widziałeś tamte ostrygi? Wiesz, nie oprę się chyba sarninie z puree z kasztanów... Właściciel kawiarni, tęgi brunet z czerwoną fałdą na karku, zginał się we dwoje. Żałował bardzo, ale sarniny już nie ma. Jeżeli szanowna pani pozwoli, to on polecałby... — Kiedy ja mam ochotę na dziczyznę, i co na to poradzić! Nieprzepartą ochotę... — W takim razie ośmieliłbym się zaproponować bażanta, którego nie ma w karcie... — Co, bażant? Zgoda na bażanta! — Słuchaj — powiedziała Róża — zrujnuję cię dzisiaj... Przed bażantem wezmę jeszcze pasztet z gęsich wątróbek... Pasztet był wyśmienity, różowawy. Z listeczkami kruchutkiej sałaty obok. Malarz spojrzał na wypielęgnowaną dłoń, która porwała listek. Sam chrupał rzodkiewki. — Och, lubię tak posiedzieć z tobą — westchnęła Róża — jak w dawnych czasach... wyglądamy jak stare małżeństwo... Spojrzał na nią. Czyż nie była tym, co nieosiągalne, co rzuca wyzwanie i mężczyźnie, i malarstwu? Różą Melrose, wielką Różą. Pamiętał tamten dzień, kiedy grała Fedrę w „Odeonie". To głębokie wyczucie namiętności... wszystkich namiętności. Kobieta. Czy inne kobiety były kiedykolwiek w tym stopniu kobietą co ona? Ona była szczęściem, tą rzeczą, której możemy być pełni, choć jej nie posiadamy. — Wiesz, Melu — odezwał się — jeszcze chyba nie widziałem nikogo, kto by tak pałaszował jak ty... Za każdym razem jak podnosisz widelec, na nowo ogarnia mnie zachwyt... Kiedy sobie pomyślę o tych wszystkich laleczkach, co dziobią jak wróbelki! Roześmiała się dosyć głośno, unosząc po swojemu podbródek i odsłaniając w całej okazałości swoją wspaniałą szyję. — Cóż chcesz, Bebe, one dbają o linię! Ja, to śmieszne, ale mnie się zdaje, że ja właśnie od niejedzenia bym się postarzała... Tak samo jak on ją i ona jego nazywała śmiesznym imieniem z dawnych lat, zdrobnieniem od Amberieux, jak twierdziła. Ujął jej dłoń. — Ty zawsze będziesz młoda i wspaniała... Jedz śmiało... Jaką ty masz twarz gładką, jędrną, Melu... — Och, oczywiście, jest w tym trochę starania, masaży... ale nie aż tak wiele, jak przypuszczają! Kobiety, które chcą zachować młodość, wyobrażają sobie... Ja lubię, jak mnie masują... Ale czasem to bywa krępujące... — Dlatego właśnie bierze się masażystów ślepych... — Hm, wiesz, jak dotknąć moich piersi, to oczy wcale nie są potrzebne! Tak, że, koniec końców, najlepszy masaż to ten w łóżku... Większość kobiet starzeje się dlatego właśnie, że nie dość często dają się masować... Mógł słuchać tego bez zazdrości. Lubił to jej zdrowie cielesne, ten lekki, podskórny napływ krwi do policzków. Ona tymczasem zmierzała niepostrzeżenie ku temu, co było jej celem, dla czego wezwała dzisiaj tutaj Błażeja. — Tak... więc żeby uniknąć tej historii z masażystami... bo, rozumiesz, raz czy drugi można się pośmiać, ale potem to się już robi nudne... Jeden zakochał się we mnie... co to ja mówiłam? Aha... więc wzięłam sobie wreszcie masażystę, który nie lubi pań... tak, nie znosi nawet; to dosyć zabawne... Czerkies... bardzo przystojny... masuje mnie nogami... i to z jaką zajadłością... depcze mi po brzuchu... to boli!... a on tylko zęby zaciska z pogardą... dosłownie mnie tratuje! Wybuchnęła śmiechem. Przyniesiono bażanta. To skierowało rozmowę na inne tory. Błażej umiał dobierać wina jak nikt. Trzeba mu to przyznać. — O czym to ja mówiłam, Bebe, jak nam przynieśli bażanta? — Mówiłaś o twoim Czerkiesie... — Aha... o moim Czerkiesie... Rozumiesz, postanowiłam go zaangażować... bo w końcu inne kobiety też, tak samo jak ja... jeżeli chodzi o ślepych masażystów... teraz przeważnie to są inwalidzi wojenni... wiesz, to może i przyzwoite, ale za to niezbyt zabawne... Co innego, kiedy taki specjalista od tańca z szablami bierze ci kark między duże palce u nóg! On był w Londynie, w Paryżu nikt go jeszcze nie zna... Zrobię na tym świetny interes! — Interes? Nic nie rozumiem! — Och, prawda, ja nic ci jeszcze nie powiedziałam! On jeszcze o niczym nie wie! Gdzie ja mam głowę! — Przysiągłbym, że zajętą bażantem. — Jesteś kochany! Słuchaj dobrze... — Cały się w słuch zamieniam! Z nagłym podnieceniem Róża zaczęła wtajemniczać Błażeja w kombinację z kosmetykami „Melrose". Wszystko dla urody. Cały arsenał środków doktora, a oprócz tego jeszcze różne inne sekreciki: wpadła na pomysł, żeby wyrób kosmetyków uzupełnić zabiegami w domu: manicure „Melrose", pedicure „Melrose" i oczywiście jej czerkieski masażysta. Wszystko to oparte wyłącznie na wyrobach firmy „Melrose"... Była już ,nawet mowa o tym, żeby przerzucić się i na perfumy... tak... na perfumy! — Jeżeli chodzi o perfumy, to co powiesz o nazwie, którą wymyśliłam: „Ogród Sadiego"? Chodzi o róże, rozumiesz?... Myślimy nawet, to znaczy, Edmund myśli, bo rozumiesz, to od niego wszystko zależy, więc on myśli, że można by otworzyć dodatkowo taki dział tanich perfum, na wagę, wiesz jak... Oczywiście to już nazywałoby się inaczej, można by na przykład „Marie-Rose", wiesz, żeby to zrobić wspólnie z Mary de Perseval, ona zgodziła się włożyć w to trochę gotówki, ale chciałaby też czymś się zająć, znaleźć jakieś zaczepienie dla siebie... starzeje się, rozumiesz... Błażej nie mógł ochłonąć z wrażenia. Co miała znaczyć ta nowa rola? Mela jako człowiek interesów? Jedno tylko zapomniała mu powiedzieć: kto to jest ten Edmund... — Ach, cóż ja dzisiaj!... Ale wiesz przecież, mój nowy przyjaciel, Barbentane, ten od taksówek... Edmund Barbentane... Błażej słyszał o nim. Przyjaźni się z pewnym młodym człowiekiem, który go zna... — Cały kłopot — podjęła Róża — to jego żona... Rozumiesz, majątek należy do niej... A poza tym ona jest zazdrosna... Wyobraź sobie, że nie dalej jak wczoraj udawała, że chce odebrać sobie życie! Tego jeszcze tylko brakowało! Ładnie byśmy wyglądali! Biedny Edmund zirytował się, jak nie wiem! Co za komediantka! I to kiepska w dodatku! Weronalem, pojmujesz! Znamy się na tym! Edmundowi napędziła ta historia takiego strachu, że jeszcze tego samego dnia wpadł do Róży, żeby jej powiedzieć, że trzeba przyśpieszyć przygotowania, utworzyć spółkę, puścić wszystko w ruch... Bo kto to może wiedzieć, co jego żona jeszcze wymyśli! Udało mu się już niemal przekonać swego ojca, senatora, żeby przyjął stanowisko prezesa rady nadzorczej, bo wtedy jasne będzie, dlaczego Edmund tak się interesuje całą sprawą. Taki dobry syn! — A wstążeczki Legii Honorowej też na ulicy się nie znajduje, co, Bebe? Do kawy napiją się czegoś, prawda? Oni tu mają takie śliweczki w wódce, mówię ci... — A co ja mam robić w tym wszystkim? — zapytał Błażej z największą powagą, kiedy Róża wyssała już dwie czy trzy śliwki. Bo wiedział przecież, że jeżeli wzywała go, to nie na próżno, że chętnych, by zaprosić ją na śniadanie, jej nie brakuje, i że jeżeli tak długo opowiadała mu o swych kremach i perfumach, tu właśnie należało szukać rozwiązania zagadki. — Widzisz — powiedziała Róża — widzisz... Chcę cię prosić, Bebe, żebyś zdobył się dla mnie na wielką ofiarę... Obiecaj mi... — Wiesz dobrze... — Nie mów nie... Kochasz mnie jeszcze? No więc. Nieraz mówiłeś mi, że miłość, dla ciebie, to poświęcenie... — Proszę cię, Melu... Przyglądała mu się uważnie. Zląkł się po prostu, że poprosi go o coś, czego nie będzie mógł zrobić; to wszystko. Uśmiechnęła się i spuściła powieki. — Och, ofiara nie jest znów tak wielka... Chciałabym... chciałabym, żebyś włożył trochę gotówki w tę historię... — Wiesz dobrze, że nie jestem bogaty... — Nie rozumiesz mnie... Na początek wystarczy, jak włożysz w wyroby „Melrose" tyle co nic... byle tylko było twoje nazwisko... a później, jak przyjdzie kolej na „Ogród Sadiego", zjawisz się znów, już jako dawny wspólnik, i wtedy wystąpisz z grubszą sumą, żeby powiększyć kapitały... — Ale skąd ja mam wziąć grubszą sumę? — Co za głuptas, daję słowo! Dasz tylko nazwisko, rozumiesz? Chodzi o to, żeby Edmund mógł... przy pomocy zaufanych ludzi... i ja też... Wiesz już teraz? Więc dla twoich skromnych oszczędności, na początek, to nie będzie taka zła lokata! Powiedz sam, czy mogłyby znaleźć się w ładniejszych rękach? Złożył na nich długi pocałunek. Róża przesunęła pieszczotliwie palcami po jego wąsach. — A twój mąż? — zapytał. Wzruszyła ramionami: — Cóż, to jest poczciwy chłopak, cierpi... Poproś o rachunek, muszę być u Mary dosyć wcześnie... Składam wizyty wstępne, rozumiesz... Wszystko musi być gotowe zaraz po Nowym Roku. Tym bardziej że mam grać Giocondę w Genewie... Ach, musisz nawiązać znajomość z Adrianem Arnaud! To zaufany Edmunda... z nim właśnie będziesz miał do czynienia w razie czego... Podaj mi płaszcz... Marta zdrowa? Mało brakowało, a byłabym zapomniała cię zapytać... Ach, mój drogi, co innego miłość, a co innego małżeństwo! Błażej wstał. Od chwili już nad czymś się zastanawiał. Wreszcie, spoza Róży, tak, że nie mogła dojrzeć jego twarzy, zapytał: — A... Edmunda... kochasz? Nie odpowiedziała od razu; wciągała rękawiczki. Potem odwróciła się i tym głosem przekonywającym, swoim głosem z Fedry, powiedziała: — Tak... tym razem... wydaje mi się, że... tym razem... Błażej Amberieux podniósł szalik, który upadł mu w trociny, na podłogę. Kiedy odstawił już Różę na ulicę Belles-Feuilles, ruszył pieszo w dół, w stronę bramy Dauphine. Było szaro, powietrze lepkie i gęste, ostry wiatr. Błażej nie zwracał na to uwagi. Szedł wolno bulwarem Gouvion-Saint-Cyr, wzdłuż kolei obwodowej. Zagarnęła go Róża. Był trochę bardziej nieszczęśliwy niż przedtem, ale szczęśliwy, że jest nieszczęśliwy. „Co za człowiek ze mnie” — myślał. Zwlekał, jak mógł, żeby tylko nie wsiąść do metra i nie wracać prosto na Montmartre. Czuł się ociężały po tym śniadaniu. Wiatr go orzeźwiał. Zmarudził tak aż do zmroku. Dopadł go on koło parku Monceau, na tle tej dekoracji pseudogreckiej, gdzie niegdyś czekał na Różę godzinami... Kiedy wrócił do domu, w buduarze Marty był ktoś. Obie kobiety podniosły się: była to Berenika. Zdziwił się: — Pani Morel? Jaki pomyślny wiatr...? Podeszła ku niemu, poważna. — Muszę panu powiedzieć... Moja kuzynka, pani Barbentane, chciała odebrać sobie życie... O mało nie powiedział: „Wiem o tym." Powstrzymał się. Miły Boże... — odezwał się — niechże pani siada... Usiedli wszyscy troje. Marta patrzyła na niego. XLIV — Mówiłem, żeby pod żadnym pozorem mi nie przeszkadzać!... Co takiego? Simoneau, we drzwiach, rzucił okiem na Adriana Arnaud zagłębionego w obitym jasnobrązową skórą fotelu, a później odwracając swą łysą głowę, swą piękną, białą brodę, przystrzyżoną na podobieństwo uczciwości, usprawiedliwił się wobec pryncypała: — Ci panowie od kauczuku... czekają już bardzo długo... Edmund górną połowę ciała odrzucił ku tyłowi, a palcami zabębnił po biurku. — Niech czekają! Powtarzam panu, że jestem bardzo zajęty! Adrian .pochwycił w przelocie wzrok wychodzącego Simoneau. — Był wyraźnie zgorszony... — zagulgotał cicho. — Rozmowa z takim bubkiem jak ja to, według niego, nie żadne zajęcie... jeszcze w porównaniu z tymi panami od kauczuku! Edmund wzruszył ramionami i nieokreślonym ruchem ręki odsunął na dalszy plan Simoneau, kauczuk i całą resztę. — Więc w końcu jak? — zapytał. — Oddasz mi tę przysługę czy nie? Adrian poskubał wąsik. — Naturalnie... Naturalnie... Zbyt wiele ci zawdzięczam, po pierwsze... Ale nie w tym rzecz... — A... w czym? — Nie wiem, czy potrafię... jestem człowiekiem, który... Nie mam za sobą studiów prawniczych, a tymczasem tutaj sporo jest kwestii dosyć drażliwych... darowizna... Ja nie wiem... powtarzam tylko, co słyszałem, co obiło mi się przypadkiem o uszy... — Od czego są prawnicy? Zasięgniesz porady... — Czyli wtajemniczę o jedną osobę więcej... — Skąd! Nie musisz przecież precyzować sprawy... wystarczy dowiedzieć się ogólnie... bez podawania dokładniejszych danych... Możesz na przykład poinformować się we własnym imieniu... Wystarczy, żebym ja tam nie występował... — Oczywiście, oczywiście... Telefon. Edmund podniósł słuchawkę. — Halo... tak, słucham... Ach, to ty, Bereniko... No i jak tam?— Jak się czuje? Lepiej... no widzisz, byłem tego pewien, mówiłem ci od razu... Ależ tak, człowiek najpierw traci głowę, ale potem... To bardzo ładnie z twojej strony, że zatelefonowałaś... Doktor przyjdzie znów jutro? Postaram się być w domu... Tak, dobrze... Nie, na obiedzie nie będę... Więc wieczorem... albo jutro rano... połóż się wcześnie, na pewno jesteś zmęczona... Tak, jutro rano, tak... Miał już odłożyć słuchawkę, kiedy przyszła mu pewna myśl. — Halo, halo!... Za późno, z drugiej strony odłożono słuchawkę. Gest Edmunda oznaczał: trudno! — Twoja żona ma się lepiej? — zapytał Adrian. — Co jej właściwie było? Edmund nie odpowiedział od razu. Zobaczył zwrócone na siebie oczka Adriana, czarne, blisko osadzone. I tak okazał mu nie byle zaufanie wtajemniczając go w sprawę wyrobów „Melrose", ale to wystarczy; nie musi zaznajamiać go jeszcze i z psychologiczną stroną całej rzeczy. —Och, nic takiego — odparł — jakieś tam historie kobiece, jak to zawsze... — i zaraz nawiązał do tego, o czym mówili przedtem: — Więc co ty mówiłeś o darowiznach? — Tyle tylko, że nie orientuję się dokładnie... Ale tak na mój rozum, gdyby ktoś miał przypadkiem wsadzić kiedyś nos w twoje sprawy... — Kto? Moja żona? — Twoja żona czy jej adwokat... trzeba przewidzieć każdą ewentualność... łatwo jest dowieść... wszyscy wiedzą, że ja nie mam ani grosza... ojciec zbankrutował... — Po pierwsze, w każdym bankructwie jest coś, co udało się zataić... A ponieważ nie chodzi tu o znaczną sumę... nikt nie będzie mógł się dziwić... — Dobrze, przypuśćmy, że jeżeli chodzi o mnie, wszystko jest w porządku... Ale twój ojciec? Uważam, że postąpiłeś bardzo nierozsądnie wciągając go w to... — Ależ nie, skąd! Wprost przeciwnie, to właśnie ze względu na ojca zainteresowałem się całą tą sprawą... — Możesz to mówić mnie... Ale spróbuj przekonać o tym kogoś, kto miałby ochotę poszperać trochę... — Cóż chcesz... pan senator... jego Komandoria... — Wiem... ale to jest twój ojciec... — Daj spokój, ostatecznie suma, jaką włożę w ten interes, nie daje podstaw do żadnych... — No nie, oczywiście... — A w razie czego, bez żadnego uszczerbku dla interesów, mogę akcje na moje nazwisko scedować ponownie na żonę... cóż za różnica? Kto tu mógłby wątpić w moją uczciwość? — Edmund... co jest z twoim zmysłem do interesów? Przecież wiesz dobrze, że nikt nie będzie się interesował tym, co jest na twoje nazwisko... Właśnie te inne nazwiska... Trzech milionów nie wyskrobiesz z bylekąd... — Ktoś w mojej sytuacji... — Dobrze, ale to nie masz być ty, tylko ja, Adrian Arnaud, o ile więc nie poręczyłeś za mnie u jakichś cichych wspólników... a w takim razie... Barbentane wzruszył ramionami. Widać sprawia to Arnaudowi jakąś szczególną przyjemność, że tak wynajduje jedne trudności za drugimi. Wszystko da się załatwić doskonale. Nie będzie żadnych punktów zahaczenia. Przede wszystkim jest pani de Perseval, jej wkład nie może budzić żadnych zastrzeżeń. A jej jest zupełnie pewien: nie od dziś ma do niego słabość i zbytnia to dla niej gratka, że może podstawić nogę Blanchette. Ze swojej strony pani Melrose daje jakiegoś starego wielbiciela, gościa, którego można być zupełnie pewnym i którego nikt nie może podejrzewać o żadne powiązania z Edmundem. — A Róża... do niej masz zaufanie? — zapytał powoli Adrian. Czekał, kiedy przyjaciel z czasów dzieciństwa zaprzeczy gestem. Znał go, spodziewał się tego chełpliwego śmieszku... — Nie mówię dzisiaj — podjął — ale za pięć, dziesięć lat... po prostu kiedy będziesz już miał jej dosyć... — Za dziesięć lat, mój mały, Róża będzie już starą kobietą... a co do mnie, to jeżeli nie będę już młody dla Blanchette, dla Róży... Zapuścił się w rozważania psychologiczne, które jego samego miały pokrzepić. No, jednym słowem, jeżeli pewnego pięknego dnia miałby się rozwodzić, nie zamierza być zdany na łaskę i szeroki gest żony. — Odkładać na lewo, co się da — powiedział — a potem zobaczymy! Nie mógł znaleźć zapalniczki. Adrian podał mu swego papierosa. — Zauważ, że gdyby Blanchette stanowczo upierała się, by dociec, skąd pochodzą kapitały, musiałaby wydobyć na światło dzienne pewne sprawy, które... No bo ostatecznie dokładna kontrola bilansów „Immobiliere"... Jeżeli nie da się wytłumaczyć zakładania filii... trzeba by wziąć się do dokładnego obliczania dywidend... Tak że Blanchette pierwsza zainteresowana jest w tym, żeby... Wyroby ,,Melrose", perfumy i cała ta reszta powstają, koniec końców, na tej samej zasadzie co rozmaite „Immobilieres", co Prowansalskie Towarzystwo Przewozowe… — No, nie — zaprotestował Adrian — trudno przecież uznać wytwórnię perfum za filię „Immobiliere Taxis"! Nie widzę, co takiego w umowie spółki uprawnia ją do tego rodzaju operacji! Przerwał mu krótki gwizd. — Przeczytaj jeszcze raz tę umowę, Adrian, a zobaczysz, że jest tam takie jedno zdanie, bardzo zręczne, bardzo niejasne, zdanie passe-partout... Na tym nie koniec; Adrian uważał także, że Edmund źle robi umieszczając ojca na czele rady, gdy sam do niej należy. — To jest szyte zbyt grubymi nićmi! Jest chociaż w radzie, na dowód, że ty masz tu zupełnie czyste ręce, ktoś ze strony twojej żony, co? No, widzisz? Tak, co do tego miał rację. Edmund zamyślił się. Nie bardzo słuchał, co mówi jego rozmówca. Wszystko zależy od okoliczności w jakich, jeżeli to nastąpi, rozejdzie się z Blanchette. Jeżeli stanie się to za obopólną zgodą... Bah, ale co, gdy w grę wchodzą miliony, może dziać się za obopólną zgodą? Oczywiście, zawsze może liczyć na to, że dostanie od Blanchette tyle, by miał z czego żyć, z czego wegetować... Jednak od przybytku nigdy głowa nie zaboli... Nie może dopuścić, by rozwód miał być orzeczony przeciw niemu, by miał ugodzić w serce Blanchette jako matkę i żonę, nie! Oczywiście, z prawnego punktu widzenia biorąc, zawsze przyjmie winę na siebie... kwestia elegancji... Ale mógłby na przykład zgodzić się na rozwód z Blanchette, która miałaby kochanka... Korzystne pod każdym względem. Nie patrzyłaby mu wtedy za bardzo na ręce. — Bo ja wiem — mówił Adrian — może mógłbyś wciągnąć do tej historii takiego na przykład Jakuba Schoelzera, który jest jednocześnie spokrewniony z Quesnelami i... Schoelzera? Dziękuję! Żeby wtykał nos w nie swoje sprawy! W tym momencie Edmund znów pomyślał o kochanku żony. Wzruszył się. Dobrze, dobrze, zgoda! Ale jeżeli to będzie jakiś awanturnik, jakiś typ mający na widoku własne korzyści, który znałby się na interesach! Ładnie by wtedy wyglądali! W gruncie rzeczy ktoś w rodzaju Leurtillois nie byłby najgorszy... Śmieszne, że też o niego właśnie jest zazdrosny! — Słuchaj no, tak mi wpadło do głowy... A gdyby w radzie był kochanek mojej żony, jak myślisz? Adrian spojrzał na niego z osłupieniem. — Kochanek twojej żony? Co ty pleciesz? Tamten roześmiał się tym swoim chełpliwym śmieszkiem. — No... mam nadzieję, że prędzej czy później kiedyś będzie miała przecież kochanka! To znaczy, załóżmy, że do rady nadzorczej firmy „Melrose" wejdzie jakiś porządny gość, niekrępujący, dobrze dobrany... i że usłużny traf zechce, że za jakieś... bo ja wiem... pięć, sześć lat... moja żona i on... Pojmujesz?... Ja to spostrzegam, nie rozgłaszam na wszystkie strony, ale się wycofuję... Zwracam Blanchette wolność... Zabezpieczywszy interesy dzieci, oczywiście... Dla siebie nie chcę nic... wystarczy mi to, co.... Rozumiesz? Adrian znów skubał wąsa. To już przeszło u niego w tik. Kogo Edmund miał na myśli? Porządny gość? Chyba nie o niego mu chodziło... Och, po Edmundzie wszystkiego się można spodziewać, ta historia z Carlottą... Adrian poczuł, że się czerwieni. Myślał o Blanchette. Szczególna rzecz, tak rozporządzać jego osobą! Najpierw musi wyrazić na to zgodę. Fortuna niezła, jasne, ale w takim razie... to zmienia postać rzeczy... — Słuchaj — zapytał Edmund — możesz przyjść jutro rano? Co?... Bo chciałbym zetknąć cię z kimś... Prosił już o numer przez telefon. Nie było nikogo, numer nie odpowiadał. — Słuchaj — podjął Edmund — na pewno się do niego dodzwonię... albo wyślę mu pneumatyk... Chcę, żebyś spotkał się jutro u mnie z tym gościem... Znasz go zresztą... byliście kiedyś u nas na śniadaniu obaj... Leurtillois... To bardzo porządny chłopak, a poza tym, hę? byliśmy razem na froncie! Adrian nie odpowiedział. Zastanawiał się, czy jest zawiedziony. Tak czy owak, wyjdzie jakoś na swoje. W drzwiach znów ukazał się Simoneau. Komu innemu szef nie darowałby tych zwyczajów datujących się jeszcze z czasów, kiedy nie było telefonu. Zmarszczył brwi. — Co tam znów, Simoneau? — Ci panowie od kauczuku niecierpliwią się... jest też pan Leurtillois i pyta, czy... Leurtillois! Wiedział, kiedy przyjść. Barbentane zwrócił się w stronę Adriana: — Czy możesz wyjść na chwilę? Dobrze? Akurat przyszedł ten pan, o którym mówiliśmy... Zaczekaj obok, zaraz cię poproszę... — Ci panowie od kauczuku... — Ależ z was piła, Simoneau! Proszę wpuścić pana Leurtillois i powiedzieć tamtym panom... Nie, niech pan nic nie mówi. Niech się pan dowie, czego chcą... musieliby czekać zbyt długo i wobec tego proszę... no, sam pan będzie najlepiej wiedział, co trzeba. Simoneau skłonił się, pełen dezaprobaty. — Przejdź do małego pokoiku, to nie potrwa długo... A tak przynajmniej nie będę ci zawracał głowy jutro przed południem! O, chcesz może książkę, żeby ci się nie nudziło?... Masz tu ostatniego Prousta... Adrian wziął grube tomisko, jakby to była stara książka telefoniczna. Najwyraźniej nie był zachwycony. Proust? U fryzjera można chociaż poczytać „La Vie Parisienne"... Ledwo zdążył wyjść, kiedy Simoneau wprowadził Aureliana. Aureliana o rysach ściągniętych. U kogo on się ubiera? Ma zawsze bardzo ładne materiały. Zyskałby jeszcze, gdyby nosił weselsze krawaty. Muszę powiedzieć Berenice... Roześmiał się w duchu na myśl, która mu przyszła w tej chwili... Czuł, że w jego ręku skupiają się wszystkie nici, że to on kieruje grą... świadomość własnej mocy... — Przechodziłem akurat tędy — zaczął Leurtillois — i pomyślałem sobie, żeby wstąpić do ciebie... — Co za szczęśliwa myśl. Siadaj... nie, w fotelu... Chcesz papierosa?... Nie mam pojęcia, co ja zrobiłem z moją zapalniczką... Możesz mi wierzyć albo nie, ale właśnie usiłowałem się do ciebie dodzwonić... a tu zjawiasz się sam we własnej osobie... całkiem jak w teatrze, co? Aurelian założył nogę na nogę, potem je rozłączył, potem znów założył, ale odwrotnie. Pomyślał, że Blanchette nie jest chyba w śmiertelnym niebezpieczeństwie — Edmund był w zbyt dobrym humorze. Nie znaczyło to, by Aurelian miał jakiekolwiek złudzenia co do uczuć Edmunda dla żony; ale był to człowiek dbający o konwenanse. — Mam nadzieję, że Blanchette czuje się lepiej? — zapytał. — Nie udało mi się porozumieć telefonicznie z panią Morel, a służba najwyraźniej nie chce nic powiedzieć... W każdym razie niebezpieczeństwo minęło, prawda? — Och, to nie było nic poważnego... Nie istniało właściwie żadne niebezpieczeństwo... Wiesz, jak to u kobiet... z ich sprawami... Dojrzał zdziwienie w oczach Aureliana. Przed tym nie było co udawać. — Ach, Berenika ci mówiła? — podjął. — Rozumiesz, nie rozgłaszamy tego na wszystkie strony... — Pani Morel napomknęła mi tylko... bardzo krótko... Chciałem dowiedzieć się jedynie, jak czuje się Blanchette. Króciutki śmiech Edmunda, tym razem w innej wersji — zażenowanie. W głosie nutka przyjacielskiego zbliżenia, zwierzeń, ufności: — Och, ty to zupełnie co innego... po tym wszystkim, co przeszliśmy razem! Tutaj gest wywołujący wszystko na raz: front, okopy, szrapnele, podziemne schrony, bo ja wiem co jeszcze! Zapadło milczenie, którego Aurelian nie przerywał. — Tak — ciągnął Edmund — więc to właśnie tak było... i wolę nawet, że mogę o tym z kimś pomówić... że znalazł się akurat ktoś, przy kim mogę myśleć na głos... koniec końców, to nie jest wcale takie wesołe, ta historia! Tyle lat przeżytych wspólnie, człowiek widuje się dzień w dzień i okazuje się, że nic nie wie o tym drugim człowieku... I dopiero któregoś pięknego poranka... Ty sobie wyobrażasz, co to znaczy? Byłeś przekonany, że jest szczęśliwa, czego jej brakowało? I tu nagle... matka twoich dzieci! Emfazę ostatnich słów przerwał kolisty ruch ręka z niedopałkiem, zmierzającej do popielniczki. Edmund rozgniótł starannie papierosa. Odchylił się do tyłu i zabawiał założonymi dłońmi: — Zaczynają cię wtedy nachodzić wątpliwości, czy rzeczywiście zawsze robiłeś dla niej wszystko, coś powinien... a kto wie, gdzie właściwie kończy się takie wszystko... więc gryziesz się, łamiesz sobie głowę... Aurelian pomyślał, że jak na kogoś, kto tak się gryzie, Edmund nie wygląda znów najgorzej. Wstąpił do niego w nadziei, że uda mu się pomówić o Berenice. Bowiem od dwóch dni Berenika nie telefonowała, jego telefony przyjmowała jeden na pięć; zawsze te same wymijające odpowiedzi, nigdy nie była wolna, zawsze pod pretekstem Blanchette. A tu on, który z tym egoizmem zakochanych mówił sobie, że niedoszłe samobójstwo Blanchette zmusi Berenikę do pozostania dłużej w Paryżu, że nie wyjedzie na święta... Dużo mu z tego przyszło! Przypomniał sobie, że miał naszykowany pretekst do tej wizyty u Edmunda i że go nie wykorzystał... — Chciałem się też ciebie zapytać... Ale dzwoniłeś do mnie w jakiej sprawie? — Zaraz ci powiem... Powiedz ty najpierw, o co chciałeś się zapytać... Albo się ma przyjaciół, albo się ich nie ma... — Chciałem się po prostu dowiedzieć od ciebie... Aurelian wyciągnął z kieszeni jakiś list. Podał go Edmundowi. — Masz, przeczytaj... To od Armandyny... Znasz trochę moją siostrę, wiesz, jakie są stosunki między nami... Była u mnie, poczekaj.... przed tygodniem... i ani słówkiem nie wspomniała wtedy o tym wszystkim... i teraz nagle... ale jak ty sam uważasz... Mnie się to wydaje trochę dziwne, chociaż sam właściwie... Zauważ, że ja nie jestem człowiekiem interesów, znasz mnie, nic się na tym nie rozumiem... Więc pomyślałem właśnie, żeby zapytać ciebie... bo odnoszę niejasne wrażenie... Ale nie daję ci spokojnie przeczytać... Edmund przebiegał wzrokiem list z wyrazem zainteresowania. Okropne, że też wszyscy biorą go za człowieka interesów! Ale cóż, ma się tę swoją legendę... i trzeba się starać, by jej nie rozwiać... Spojrzał na Aureliana spod oka. Co te kobiety w nim widzą? Rysy grube, twarz niezbyt rozgarnięta... Aha, prawda, ten list... Och, te historie rodzinne. Rzecz cała wygląda dość przejrzyście... Niezły numer z tej Armandyny, tyle że wszystko to szyte bardzo grubymi nićmi. Ale bo też i jej samej nic nie brakuje! Zachichotał. — No jak? — zapytał Leurtillois. — No cóż, no cóż... List podobny jest do twojej siostry... ten jej uroczysty sposób mówienia ogródkami... ale w sumie biorąc, widać w tym wszystkim palec twego szwagra! Ten poczciwy Debrest!... Miałem z nim kiedyś umowę, wiesz, na materiały impregnowane... Och, ale a propos... ci panowie od kauczuku czekają na mnie... Mówi się: trudno! Gdyby człowiek nie mógł nawet pogadać z przyjacielem... — Jeżeli ci przeszkadzam... — Mnie? Oszalałeś... Pozwól, że rozejrzę się trochę w tej historii z tym majątkiem... Jeżeli Debrest chce go od ciebie odkupić, należy przypuszczać, że jest to majątek... Urwał. Coś podobnego! Że też od razu nie przyszło mu to do głowy, ale wszystko układa się zbyt pięknie! Genialna myśl! — Słuchaj... Ty chciałeś go sprzedać? — Ja? Nie... Ani mi się śniło... — No, ale w końcu... musiała być o tym mowa między wami... — Nigdy. Sytuacja ustaliła się od śmierci mojej matki. Otrzymuję dzierżawne. Mam dobrych dzierżawców. Nigdy żadnych komplikacji. — I to ci się nie wydaje podejrzane? Nie chcę powiedzieć, że twoja siostra... nie! Ale Debrest kuty jest na cztery nogi... Nie widzisz? — Mówiłem ci, że odniosłem niejasne wrażenie... — Niejasne? Dobre sobie! Niejasne! Chcą cię ograbić, przecież to bije w oczy! Ograbić! Ty im odstąpisz swoją ziemię, a oni tobie co? Nic. Będą ci płacić dzierżawne, nic więcej... Nie proponują ci udziału w fabryce... nie, tylko rentę, to wszystko... Ale ty dałbyś im swój kapitał... Rozumiesz, oni by się tam pobudowali, to byłby majątek dzieci, ich dom. Nigdy już nie mógłbyś tego odzyskać... A ich nie kosztowałoby to ani grosza. Gdybyś umarł pierwszy, nie musieliby płacić podatku spadkowego, posiadanie starczy za tytuł... a w fabryce masz tylko akcje przekazane przez tatę i mamę... Ach, rodzina, rodzina! Odpisałeś im już? — Nie, chciałem wiedzieć najpierw... Uważasz, że chcą mnie wystrychnąć na dudka? — I on się jeszcze pyta?! Aurelian nie czuł się zbytnio zdziwiony. Lecz pretekst, pod jakim tu przyszedł, trochę za bardzo obrastał w ciało, gdy tymczasem jemu chodziło o to, by zapytać, czy Berenika... — Dziękuję ci — powiedział — nie byłem zupełnie pewien... Ale zmieńmy temat... Wobec choroby Blanchette pani Morel zostanie pewnie parę dni dłużej? Edmundowi zmiana tematu wcale nie była na rękę. — Tak, oczywiście — skwitował pospiesznie — tym bardziej że zjechał do Paryża mój kuzyn. Tak, właśnie, jej mąż... Słuchaj, ten majątek... jak on się nazywa? Saint-Genest... ile mniej więcej jest wart? Aureliana dużo akurat obchodziło Saint-Genest wobec wiadomości, jaką usłyszał. Morel w Paryżu... milczenie Bereniki... jej zniknięcie... wszystko to znajdowało wytłumaczenie... Musi się z nią zobaczyć, musi koniecznie z nią pomówić... — Pytam się, ile warte jest Saint-Genest? To zależy, czy brać według szacunku notarialnego, tak jak podane jest w urzędzie skarbowym, czy też liczyć podług dzierżawy. Dzisiaj to powinno być warte około... — Ależ to wspaniale, mój drogi! — uradował się Edmund. — Wspaniale! Rozumiesz, jest w tym, co pisze Armandyna, jedna rzecz warta rozważenia, ponieważ ty masz akcje ich fabryki... mianowicie to, co ci pisze o potrzebach przedsiębiorstwa Debresta... jeżeli im potrzeba dodatkowych kapitałów... To może leżeć w twoim interesie, żeby im dopomóc... Chociaż ostatecznie nie muszą kupować jednocześnie majątku ziemskiego! Chyba żeby... Ale nie! Nie trzeba nigdy wdawać się w interesy z własną rodziną, bo potem ładnie się na tym wychodzi... Westchnął, jakby chciał powiedzieć: „Już ja wiem coś o tym..." — Słuchaj... To prawda, że prędzej czy później czekają cię kłopoty z dzierżawcą... może przyjść jakiś rok nieurodzajny, kryzys rolny... poza tym chłopi... Tobie idzie o rentę, prawda? A znów Armandynie, znaczy Debrestom, zależy na posiadłości wiejskiej, tak? I na tym, żeby kupno jej nie nadszarpnęło kapitałów fabryki... W porządku... W takim razie ja ci coś zaproponuję... Aurelian słuchał z roztargnieniem. Ten niespodziewany przyjazd aptekarza do Paryża nie wychodził mu z głowy. No tak, Berenika nie mogła wrócić do domu na święta, wobec tego jej mąż... — Pojmujesz? Włożę w interes Debresta... no, powiedzmy, dwa razy tyle, co warte jest Saint-Genest... Nie będą więc mogli mówić... Ty możesz im powiedzieć, że zaproponowałem ci sumę wręcz nieoczekiwaną, jakiej by oni nigdy nie mogli zapłacić... A tę sumę, którą ja ci zaofiaruję za Saint-Genest, ty umieścisz w jednym z moich przedsięwzięć, co przyniesie ci troszkę więcej niż twoje dzierżawne. Rozumiesz, to będzie właśnie korzyść, jaką da mi cała ta kombinacja... włożysz je w jedno z moich przedsięwzięć, co? Trudno chyba o lepszą gwarancję... To znaczy, chodzi o pewne przedsięwzięcie, którym się interesuję... Debrestowie będą mieli usta zatkane... A ja szukałem akurat jakiejś niedużej posiadłości... Nabywam więc Saint-Genest... płacę dobrze, ile będziesz chciał. Ty nadal pozostajesz w posiadaniu kapitału... umieścisz go tylko u mnie... Pojmujesz, w czym tkwi różnica? Co zaś się tyczy twoich siostrzeńców, twojego szwagra, Armandyny... no to oni także zyskują na tym, ponieważ ich fabryce potrzeba w tej chwili dopływu floty... Nie, Aurelian nie bardzo pojmował, dlaczego Edmund mówi o tym wszystkim z takim entuzjazmem. I po co tak komplikować sprawy?... Czy nie korzystniej byłoby dla Edmunda, gdyby włożył własne kapitały w tamto przedsięwzięcie zamiast umieszczać je u Debrestów, naruszać je po to, żeby dać Aurelianowi et caetera? — Zapominasz, że mam chęć na jakąś niedużą posiadłość... Aha, prawda. Ale mimo to... — Mimo to co? A jeżeli sprawia mi to przyjemność, żeby pójść ci trochę na rękę i żebyś koniec miesiąca miał zawsze trochę lżejszy? Albo się ma przyjaciół, albo się ich nie ma, tak? — Ja nie chciałbym, słuchaj, pytałem cię tylko... — Ależ ja wiem, miły Boże, wiem! Zgodzisz się jednak, co? Dla mnie to fraszka... Nie bądźże niemądry!... Zrozum, że dla mnie to jest naprawdę drobnostka, jedno spośród tysiąca innych posunięć... — Mam pewne skrupuły... Mówiłeś, że pan Morel jest w Paryżu? — Tak, Lucjan przyjechał... Wszystko to zresztą wiąże się ze sobą... — Co takiego? — No, to przedsięwzięcie, o którym ci wspominałem. Chodzi o kosmetyki, perfumy itd. Wyroby firmy „Melrose"... — Ach, rozumiem! — Nic nie rozumiesz. Ja, widzisz, mam przede wszystkim zmysł rzeczywistości. Róża, oczywiście, Róża. Jako etykietka, jako reklama. Ale naprawdę idzie mi tu całkiem o co innego, o pewne zręczne posunięcie, które mam na oku nie tyle dla Róży, co dla mego ojca... — Dla ojca? — Jest prezesem rady nadzorczej... Tak że, pojmujesz, znam rzecz całą na wylot... Staram się, żeby moi przyjaciele mogli skorzystać przy okazji, kiedy się to wszystko puszcza w ruch, rozkręca... Co do męża Bereniki, Lucjana, mego kuzyna — ty wiesz, że on jest aptekarzem? — to możesz sobie wyobrazić, że nie ominąłem takiej gratki... aptekarz... na prowincji... zainteresowałem go tą sprawą... to znaczy, chcę go skontaktować z... pewien jestem, że dojdą do porozumienia... Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby poprawić trochę sytuację materialną Bereniki... żeby jej się żyło lepiej... Zobaczył, że Aurelian zamrugał oczami. Więc jechał dalej: — Bo ta moja kuzyneczka wcale nie jest stworzona do prowincjonalnej szarzyzny... Między nami mówiąc, Berenika ci się podoba... Dobrze, dobrze, to wasza rzecz... Ale nie myślisz, że to byłoby całkiem do rzeczy, gdyby wasze interesy wiązały się ze sobą, gdybyś włożył swoje tysiączki właśnie w tę historię, która pozwoli jej kupować sobie nowe suknie, przyjechać od czasu do czasu do Paryża? Aurelianowi nie bardzo się to wszystko podobało, ta rola świętego Mikołaja i to gruboskórne trochę odwoływanie się do Bereniki... Cóż jednak Edmundowi mogło zależeć...? Gubił się w tym. Nie miał prawa odradzać Edmundowi włożenia pieniędzy w interes Debrestów... To mogła być dla nich znaczna pomoc. Co z tego, że chcieli go wykiwać... A co do reszty... Bądź co bądź, znali się z Edmundem nie od dziś... Zobaczył go w myślach, jak usiłował nie zabrudzić w błocie Szampanii swojej kurtki z whipcordu... Ten niespodziewany przyjazd Morela... Czy rzeczywiście tylko w związku z firmą „Melrose"? — Skoro akurat tu jesteś — odezwał się Edmund — to może od razu pogadasz z gościem, który zajmuje się sprawą firmy „Melrose"... I sam się już zorientujesz, czy ci to odpowiada, czy nie... Ja nie jestem w tym właściwie zainteresowany... mnie dotyczy jedynie sprawa fabryki Debrestów i twojej posiadłości... Znasz go zresztą, tego chłopca, spotkałeś go kiedyś u nas na śniadaniu... Młody człowiek, bardzo obiecujący... Grywaliśmy razem w kule, w Serianne, jeszcze przed wojną... Chcę mu trochę pomóc... Zadzwonił. W drzwiach ukazała się sentymentalna buzia maszynistki, panny Zuzy. — Och... Zechce pani powiedzieć panu Arnaud, że czekam na niego w gabinecie... — A kiedy wyszła: — Zobaczysz, to chłopak z głową na karku i zna się na interesach... On właśnie jest mózgiem całej tej sprawy... A Róża gra rolę Bebe Cadum! — Chciał pan mówić ze mną? — zapytał Adrian Arnaud. Aurelian odwrócił się i spojrzał na nowo przybyłego. Zobaczył śmieszne wąsiki i oczka, które mu się nie spodobały. No, ale gdyby sądzić ludzi po ich wyglądzie? Na kogo na przykład mógł wyglądać Lucjan Morel? Myśl o Berenice przeszyła mu serce. XLV Dni upłynęły nie wiadomo jak. Ta Gwiazdka odległa jak jakieś miasto, ta Gwiazdka, która zawładnęła sercem Aureliana, nie dla tradycji chrześcijańskiej, lecz jako groźba rozstania, ta Gwiazdka nie będzie świtem, niechby i rozdzierającym, o jakim marzył, świtem, o którego porze średniowieczni czatownicy byli także i powiernikami odchodzącego kochanka. Gwiazdka nadeszła jak pierwszy lepszy dzień. Liścik od Bereniki: „Wie pan, że nie jestem już sama...", liścik, którego przeraźliwa ostrożność bardziej go zabolała niż jego oschłość, zawierał prośbę, by Aurelian nie telefonował na ulicę Raynouard: „...bardziej przez wzgląd na moją kuzynkę niż dla jakichkolwiek innych powodów..." Kiedy przeczytał te słowa, bliższy był łez niż kiedykolwiek w swoim życiu. Berenika zapewniała, że zadzwoni przed wyjazdem. Co za wielkoduszność! Dręczył się. Więc wszystko było tylko złudzeniem? Albo komedią, okrutną komedią? W niczym jednak go nie powstrzymywała, łaknęła potwierdzeń jego miłości tak namiętnie, tak łapczywie dla zaspokojenia samej tylko próżności, że jest kochana? To niemożliwe — jakiś element musiał mu się wymykać! Aurelian nie mógł się pogodzić z myślą o takiej dwulicowości, takiej hipokryzji z jej strony. Na podobnej zasadzie, na jakiej doświadczamy miraży wśród najbardziej pustynnych piasków, nigdy wyraźniej nie widział Bereniki jak właśnie teraz, w tej nieobecności. Budził się nocą, bo mu się wydawało, że weszła do sypialni. W biały dzień światło ją jedną obejmowało na mrocznym tle mebli. W oczach pozostał mu jakby perłowy odblask, który kładł się teraz na wszystkim. Czy to o Berenice, czy o Gwiazdce myślał przedtem jak o odległym mieście? Cezarea... „Błąkałem się czas długi..." Bywają takie dni w życiu, kiedy czas przestaje być jego osnową, jego niedostrzegalnym trybem. Zaczyna się wydobywać na wierzch, prześwitywać jak filigran, jak znamię głębokie, a wkrótce staje się obsesją. Od chwili, kiedy zaczynamy go odczuwać, przestaje płynąć. Człowiek, który stara się odwrócić myśl od jakiegoś cierpienia, odnajduje je w obsesji czasu, oderwane od swego pierwotnego obiektu, tak że to czas staje się bolesny, sam czas. Nie mija. Na próżno byłoby chcieć czymś go zająć; każde zajęcie wydaje się śmiechu warte. Rozpacz ogarnia nas na myśl o tej przestrzeni przed nami — nie o życiu, bo tego nie da się wyobrazić, ale o czasie, o bezpośrednim czasie, o najbliższych dwóch godzinach, na przykład. Bardziej chyba niż cokolwiek innego przypomina to wściekły ból zęba — człowiek nie wierzy, żeby kiedykolwiek ustał. I kręci się we wszystkie strony, i nie wie, co robić z własnym ciałem, z własnym szaleństwem, z własną nieubłaganą pamięcią, i na próżno czuje, że jest ich pastwą. Aurelian nie mógł przystać na żadne z bardzo prostych, bardzo banalnych wyjaśnień, które podsuwał mu jakby sarkastyczny jakiś świadek. „Nie kocha cię... Po prostu pochlebiało jej, sprawiało jej przyjemność, że jest kochana... Ma męża, własne życie... Po kiego licha miałaby się ich wyrzekać? Ot, mieszczka, która pozwoliła sobie na krótkie wakacje, i teraz wakacje się skończyły... a przy tym cnotliwa — nie zdradziła małżonka!" Tłumił ten głos sceptyczny, te racje rozumu rozpaczliwie smutne. Wymyślał jakieś historie śmiertelnie nudne, jakieś romantyczne usprawiedliwienia, w które sam nie wierzył, ale których czepiał się dla zabicia czasu, niemiłosiernego czasu. A później ciskał to nagle z pasją. Przemierzał te swoje pokoiki tam i na powrót, jak niedźwiedź w klatce. Bo z domu nie wychodził. Czekał na ten nieprawdopodobny telefon... Nie, nie czekał. Ale po co miał wychodzić? Dokąd iść? Po co oszukiwać samego siebie, że coś robi? Śmieszne! Byle nie widzieć nikogo. To najważniejsze — nie widzieć nikogo. Wystarczy pani Duvigne. „Niech pani nie przychodzi jutro" — powiedział jej. Spojrzała na niego, wstrząśnięta. Nie miał serca powtórzyć jej tego za dwa dni... Więc przychodziła co dzień, normalnie. Była to kara, jaką sam sobie naznaczył, ta jej krzątanina, ten nieprzerwany potok słów, co za ulga, kiedy wychodziła! Trzeba było jednak znosić jej obecność... A gdyby tak Berenika wstąpiła niespodziewanie, gdyby drzwi się otworzyły... Wszystko musiało być posprzątane, gotowe dla niej. Dla niej, która nie przyjdzie. Czy rzeczywiście jednak potrzebował pani Duvigne? Chorobliwie, przez cały dzień sprzątał swoje dwa pokoje, kuchnię, łazienkę. Kiedy raz się do tego wziąć, kiedy spojrzeć oczyma bezczynności na każdy centymetr kwadratowy podłogi, na meble, obicia, wszystko wymaga gruntownych porządków, których bezpośredni zasięg kurczy się wraz z kurczeniem się pola widzenia, i zabieramy się do roboty z tym samym staraniem, z tą samą podejrzliwością, z jakimi traktujemy czasem własne ciało. Można wtedy bez końca froterować, trzeć do połysku, pastować podłogę czy boazerię. To graniczy z obłędem; przestajemy w ogóle wierzyć w czystość, przenika nas nieznośna świadomość, że wszelka czystość jest względna; dzielimy w nieskończoność pole naszych pielęgniarskich zabiegów i nagle ogarnia nas rozpacz, bo stwierdzamy, że nasza pasja czyścicielska objęła raptem drobniutką tylko część wątpliwej czystości przedmiotu — dywanu szczotkowanego jak chore zwierzę — i że pozostała jeszcze cała niewyczerpana dziedzina brudu, a raczej, co gorsza, braku czystości. Ostatecznie bowiem doszliśmy do tego, że wolimy niezaprzeczalny brud od wątpliwej czystości, ten brud, który pozwala przynajmniej pokonać się tanim kosztem, przy pomocy wilgotnej ścierki czy drapaczki... Jednak w pierwszy dzień świąt przed południem, ponieważ wiedział, że tego dnia, uświęconego dla każdej rodziny, ta wzorowa żona, pani Morel, dotrzyma z pewnością towarzystwa swemu mężowi, panu Morel, nie opuści go ani na krok i wobec tego nie zadzwoni do niego, Aureliana, wyrwał się ze swoich czterech ścian, uciekł od tej manii czystości. Wyszedł nie czekając na panią Duvigne, szczęśliwy, że ominie go jej gadanina. Nie ogolił się i włożył brudną koszulę. Ze zjadliwą satysfakcją. Było pochmurno, ale sucho. I wiatr! Wzdrygnął się jak ktoś, kto od trzech dni nie opuszczał przegrzanej atmosfery mieszkania z centralnym ogrzewaniem. Poczuł, jak chłód wspina mu się po łydkach. Otulił się szczelniej płaszczem, podniósł kołnierz, wsadził ręce w kieszenie i ruszył brzegiem Sekwany, z prądem, jak na trumny spoglądając na zamknięte skrzynie bukinistów. Na jezdni stukot kopyt jakiegoś białego konia rozlegał się urągliwie wśród zgrzytliwego hałasu, jaki robił niebieski w czarne pasy samochód rozwożący towar, z napisem „Printemps", jak wyzwanie. Przemykały taksówki. Miasto wydawało się puste, wymiecione. Jednak na cyplu wyspy de la Cite, na moście i na brzegach aż czarno było od ludzi przechylonych, zapatrzonych w rzekę; hałas. Co się tam działo? Podszedł bliżej, dostał się w ten ścisk, popychany znalazł się przy balustradzie, dołem jacyś ludzie biegali, kręcili się: widać było nagich mężczyzn, niektórzy mieli gumowe czepki na głowach, ciała wystawione na ten chłód, dziwnie, i tylko kąpielowe majteczki; wokół nich przyjaciele, pomocnicy; górą widzowie, kobiety, wariaci... Nagle te białe istoty — jakby wielkie, blade ryby, bezbarwne foki — zanurzyły się w rzece, a ludzie zaczęli krzyczeć, wiercić się; ci na moście zdawali się gonić płynących w stronę prawego brzegu. Aurelian widział, jak się oddalają, jak starają się nie tyle nawet prześcignąć nawzajem, co umknąć przed zimnem; było ich może ze stu i wyglądało na to, że wiedzą, co robią. Filmowano ich z mostu. Po drugiej stronie, na zamarzniętym brzegu, czekali na nich fotografowie. Rzeka przykryła ich zielonkawą taflą; pod ruchliwą powierzchnią wody widać było ich atletyczne ciała, jakby połcie mięsa u rzeźnika; zadyszka tych, co płynęli w tyle, uzmysławiała wysiłek przodujących i zanim jeszcze dało się pochwycić sens tych zawodów, sam duch współzawodnictwa stał się jasny. Pływacy rozbili się już na grupy: czołówka na przedzie, za nimi ci, spośród których dwóch czy trzech mogło jeszcze mieć nadzieję, potem cała partia tych średnich, co radzili sobie, jak mogli, i wreszcie ci zdystansowani, ci, których popchnęło do skoku zabawne złudzenie, nieznajomość własnych sił, i którym było teraz nie tylko zimno, ale i wstyd. Aurelian poczuł przez chwilę żal, że nie jest po drugiej stronie. Żeby popatrzeć na finisz. Stąd źle widział tych najlepszych, najbardziej interesujących; nie mógł porównać sposobu pływania, stylów. Przypomniał mu się nagle Riquet, ten chłopak spotkany na basenie Oberkampf. Może też brał udział w tych zawodach, nie dlatego żeby chciał kusić się o zwycięstwo, lecz po prostu, by dać upust swej energii; jego na pewno nie zbijał z tropu fakt, że nie znalazł się pośród „champów", jak ich nazywał; wystarczał mu jego cichy udział w historii sportu. Większość ubiegających się o ten Puchar Gwiazdkowy to byli właśnie tacy jak on, jak przy święcie w małym miasteczku, kiedy nawet ci, co wiedzą, że nie dobrną do samej góry, próbują jednak wspiąć się na słup szczęścia. Kiedy w nowej kronice „Pathe" pokażą ich w kinie, niejeden wzdrygnie się pewno, patrząc, i powie: „No, ci mieli odwagę!" Wrzawa powitała zwycięzcę. Jego nazwisko krążyło pośród ludzi biegnących grupkami ku prawemu brzegowi. Zgiełk komentarzy. Pływacy mniej fortunni nadal męczyli się jeszcze w Sekwanie, ale mało kto zwracał już na nich uwagę. Aurelian zawahał się, co robić, potem odwrócił się na pięcie i zagłębił w wąskie uliczki, które tworzą na lewym brzegu sieć pełną wspomnień o minionych wiekach i zaludnioną jeszcze resztkami średniowiecznych rzemieślników i gamratek. Miał uczucie, że ucieka od czasu teraźniejszego uciekając od Sekwany i pływaków, od tego życia smaganego wiatrem w twarz, od złaknionych widzów, rozentuzjazmowanych sportowców. Myślał o Riquecie. Usiłował przypomnieć sobie wygląd tego małego krzepkiego chłopaka, jego pospolitość, ten zwierzęcy zasób sił. Dla jakichś tajemniczych przyczyn nie mógł oderwać myśli od Riqueta... Ta powaga, z jaką Armandyna orzekła: „Pan Riquet ma rację..." Dobre! Wzruszył ramionami. Wszyscy Riquetowie świata mieli rację przeciwko niemu, oczywiście. Rozmyślał o własnych siłach straconych, nie wykorzystanych. O energii, jaką zużywał, by pucować własne mieszkanie, jak but. Wzruszył ramionami. Spojrzał, jak nazywa się ta smutna uliczka prowadząca zakosami od przecznic nabrzeży do ulic do nich równoległych, i zobaczył na tabliczce, że nazywa się: Krystyny. Jakże był sam! Nie myślał już o Berenice. Nie myślał już o Berenice. Znów wrócił do Riqueta. Do symbolicznego pana Riquet. Z jego przyjaciółeczką. Z jego robotą w fabryce. Z jego piórkiem, które mu nie pozwalało usiedzieć spokojnie, z jego nadmiarem energii. Na czym schodziły mu niedziele? Jak mogła wyglądać ta nora, w której mieszkał? Aureliana interesował nie tyle sam Riquet, ile to, co dzieliło ich od siebie. Mógł być kimś takim samym jak on. Tak samo jak on mógł był przed chwilą zanurzyć się w lodowatej wodzie, całym wysiłkiem mięśni, całą inteligencją ciała starając się osiągnąć dla siebie samego to jakieś niezrozumiałe spełnienie. Co to było? Poczucie obowiązku? Potrzeba usprawiedliwienia się? Pragnienie godności? Z wszelką pewnością coś, czego w tej chwili nieprzyjemnie brakowało Aurelianowi. Poszedł do Ogrodu Luksemburskiego, żeby zapomnieć o Riquecie, żeby zepchnąć jakoś przedpołudnie. Popatrzył na blade dzieci bawiące się u stóp piastunek i matek, pokręcił się wzdłuż sadzawki, z której wypuszczono wodę, przyjrzał się uważnie kamiennym ruinom i wolnym krokiem wrócił do domu bulwarem Saint-Michel wyludnionym ze studentów, gdzie szyby kawiarń wyglądały jak zamrożone karafki. Poruszał dużymi palcami w butach... Pani Duvigne nie poszła jeszcze. — Wielmożny pan wrócił? Ach, jaka szkoda... Nie będzie więcej jak pięć minut, jak była ta pani... Wyglądało, że tak żałuje... Zostawiła paczkę... Powiedziała, że zadzwoni... Berenika, Berenika przyszła do niego! Gesty wyprzedzają niekiedy myśli. Aurelian pochwycił się na tym, że podniósł dłoń i jej wierzchem dotykał nie ogolonej twarzy. Pierwszą rzeczą, jaką sformułował w myśli, było: „Nie powinienem był tak wychodzić." Zanim jeszcze powiedział sobie: „Nie powinienem był wychodzić." Sprawa zarostu mieszała się do jego bezładnych refleksji, gorzkiego żalu, odradzającej się nadziei. Ale jakież to ostatecznie miało znaczenie, skoro Berenika go nie zastała? A jednak miało, miało; to źle, że się nie ogolił, to znaczy — nie czekał na nią, zwątpił w nią, skrzywdził ją swymi idiotycznymi obawami. Zawsze odtąd będzie się golił co dzień, z jej powodu, będzie się golił dla niej, przez szacunek dla niej. Przyszła! Przeszedł do łazienki, zawiesił pasek, wziął się do ostrzenia brzytwy. — Wielmożny pan nie zajrzy do paczki? — zawołała do niego z daleka pani Duvigne. Prawda, paczka! Zapomniał o niej wstrząśnięty tym, że Berenika... paczka od Bereniki! Puścił pasek, położył otwartą brzytwę na szklanej półeczce, jednym susem przeskoczył sypialnię i wpadł do „saloniku", gdzie pani Duvigne, gotowa już do wyjścia, ale powstrzymywana przez ciekawość, ułożyła paczkę na widocznym miejscu, paczkę w kształcie sześcianu, wielkości pudełka na biszkopty, może nawet trochę większą, zapakowaną w falistą tekturę i zawiązaną czarnym sznurkiem. Ani słówka... nie, było, dopisane w ostatniej chwili tym małym, niebieskim piórem wiecznym ze złotymi obwódkami, które widział w torebce u Bereniki: „Dla Aureliana." Tym dużym, niezdecydowanym pismem, ze śmiesznymi zawijasami przy dużych literach, pismem z tamtego niedobrego listu, z którym się nie rozstawał. Pochwycił wzrok pani Duvigne i powstrzymał się. — Rzeczywiście — powiedział — zapomniałem o niej... Wziął paczkę i zaniósł do sypialni. Pani Duvigne wciąż tym samym donośnym głosem, spytała go, zawiedziona: — Wielmożny pan mnie już nie potrzebuje? Nie trzeba nic specjalnego na jutro? — Nie, nie, nie potrzebuję, nic specjalnego, nic... Do widzenia, pani Duvigne. Paczka parzyła mu dłonie. Nie otwierał jej jednak, dopóki nie usłyszał, jak w kuchni trzasnęły drzwi. Stara Duvigne musiała być wściekła! Ach, co się będzie przejmował! Rozwiązał sznurek, zdjął opakowanie, uzupełnione jeszcze zmiętymi gazetami, i wreszcie otworzył pudełko z napisem „Ostrożnie", wyjął z niego coś owiniętego w bibułkę, twardego... Ach, domyślał się, jego palce rozpoznały dotykiem — Berenika w prezencie gwiazdkowym przyniosła mu Nieznajomą z Sekwany. To było to, i tylko to. Rozwijał odlew z mieszanym uczuciem trochę naiwnego wzruszenia i rozczarowania. Czegóż się więc spodziewał? Berenika powiedziała wtedy... Ale była przecież zazdrosna o tę twarz bezimienną. I przyniosła mu ją z powrotem. W pierwszej chwili nie mógł się połapać. Wziął maskę do rąk, jak rzecz znajomą; nie ustawiał jej jakoś specjalnie, po prostu trzymał, i już. I doznał wrażenia, że Nieznajoma zmieniła pozycję, znaczy, że ma przed sobą jakby jej zdjęcie poruszone; to była ta maska, którą znał tak dobrze, i to nie była ona. Odwrócił ją trzymając w obu dłoniach. Przyjrzał się uważnie. Nie, to nie była Nieznajoma. Starano się, to widoczne, najwyraźniej starano się odtworzyć uczesanie, rysunek tamtej maski, ale rysy były inne i przede wszystkim usta... Berenika, to była Berenika! Nie mógł wątpić dłużej, choć ta maska pośmiertna, ta maska gipsowa wydała mu się jakby Bereniką poddaną tajemnicom jakiejś metamorfozy. Taka podobna i taka niepodobna. Widział teraz, jak bardzo różniła się od Nieznajomej; rozumiał, dlaczego nie uchwycił z początku podobieństwa między tymi obiema twarzami i dlaczego dopiero inni musieli zwrócić mu na nie uwagę. Wtedy za dobrze znał Nieznajomą, a za mało Berenikę. Inni obie twarze znali tylko powierzchownie, była to znajomość wystarczająca, by wprowadzić w błąd, lecz zbyt przelotna, by mogli dostrzec te różnice głębokie jak przepaści serca. Aureliana nie można było wprowadzić w błąd. Serce mu biło. Przypomniał sobie tę scenę, kiedy maska Nieznajomej upadła na ziemię, potłukła się. Widział w myśli okruchy gipsu na dywanie. Przejęło go poczucie kruchości tej rzeczy w jego dłoniach. Zląkł się, że ją upuści, bo drżał ze wzruszenia. Położył twarz Bereniki na łóżku. Zrobiło mu się dziwnie. Położył ją tam trochę przez przypadek. Podniósł z powrotem i cicho jak złoczyńca przełożył aż na poduszkę, na miejsce zaznaczone wypukłością poduszki, na ciemny jedwab. I w milczeniu, nieruchomy, patrzył długo na Berenikę. Na Berenikę o oczach zamkniętych. Zgodziła się poddać dla niego tej grze tragicznej. Poszła do formierza, położyła się, zamknęła oczy... Gips powlókł jej oczy, usta, nozdrza, czoło, uszy... gips pokrył ją jak bladość śmierci. Pod wilgotnym gipsem, który przyjmował wypukłość jej rysów, oddychała starając się powstrzymywać oddech, myślała o nim, przystawała dla niego na to niemiłe uczucie, jakie musi budzić taka śmiertelna posługa... Zawierzyła temu wklęsłemu i zimnemu zwierciadłu przemijający kształt samej siebie. Zawierzała to wyznanie, to posłanie gipsowi, który wysuszał jej wargi, jej wargi sformułowały pod dotknięciem gipsu nie sformułowane wyznanie, ułożyły się w pocałunek, którego nie dały jej wargi żywe, w kształt tego pocałunku. Aurelian patrzył, poruszony, na bolesny grymas tych warg porysowanych w niezliczone, delikatne kreski. Tych warg krzyczących o odtrąconym wzgardliwie pożądaniu, o niezaspokojonym głodzie. Och, o ileż piękniejsza była od Nieznajomej, o ileż straszliwsza, o ile straszliwiej nieznana, Berenika, żywa i umarła, nieobecna i obecna, wreszcie prawdziwa! Z zabobonnym lękiem Aurelian wyciągnął rękę, powstrzymał jej ruch, później dotknął maski leciutko, leciutko poduszeczkami palców... Jakieś słowa, słowa czułe wymykały mu się z wpółotwartych ust, spływały z języka ruchliwego jak fantom, słowa, które słyszał, zanim je jeszcze pomyślał, tchnienia... Tak się może mówi pośród umarłych. I nigdzie indziej. Słowa podobne do tych substancji, które wiatr zbiera, kiedy kochają się drzewa, do tych pyłków nasiennych, które unosi poprzez setki kilometrów ku innym drzewom, nie zapłodnionym. Aurelian sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Serce mu biło jak oszalałe. Takiego upojenia, jakiego teraz był pastwą, nigdy nie zaznał. Całą dłonią pogłaskał nieczułość maski. Cofnął dłoń gwałtownie, przerażony, i spojrzał na białe ślady gipsu na palcach. Doznawał sprzecznych uczuć. Bał się myśleć cokolwiek. Bał się na podstawie tego przesłania, tego wizerunku wyciągać jakiekolwiek wnioski. Jednak jak morze w czas przypływu wzbierała w nim pewność. Ogarniała go, jakby płynęła od brzucha, obejmowała tors, ramiona, rozpościerała się po całym ciele, podchodziła do gardła; byłby krzyczał, lecz ściskała mu gardło, zaczerwienił się gwałtownie; nie było już nic, tylko ta pewność, sprzeczności się zatarły i Aurelian osunął się na kolana przy łóżku. Kiedy pochylał się ku Berenice, wyczytał w jej umarłych oczach, że Berenika go kocha. XLVI Aurelian nie miał odwagi wychodzić więcej z domu. Nie mógł sobie darować, że tak idiotycznie przegapił wizytę Bereniki. Czekał na Berenikę. Spoglądał na telefon, na drzwi, był jak wyżeł. Całe jego życie, prawdę mówiąc, zatrzymało się. Był to jakiś zadziwiający antrakt w myśleniu, odczuwaniu, nawet w cierpieniu. Czekał, nie robił nic innego, tylko czekał; i ledwo starczało go całego na to czekanie. Nie zjadł śniadania ani obiadu. Czas nie dłużył mu się nawet. Aurelian czuł, jak odzywają się w nim jakieś strzępki zdań, jakieś rozbłyski myśli. Nic nie przybierało kształtu, nic nie dopowiadało się do końca. Wydawało mu się, że wstrzymuje oddech, jak pływak, którego czeka długa droga pod wodą. Wydawało mu się, że nie istnieje nic na świecie oprócz tej pewności: — Berenika go kocha. Wbrew temu, czego można się było spodziewać, nie odczuwał z tego powodu radości, tylko jakieś dziwaczne odrętwienie. Jak gdyby, poprzez tę pewność, posiadł świat, przeniknął ostateczną tajemnicę, poza którą jest już tylko nicość. Podobnie musiał myśleć Aleksander, kiedy poił swego konia w Oceanie Indyjskim, nie wiedział bowiem nawet, że istnieją jeszcze jakieś ziemie poza tą wodą legendarną. Fakt, że Berenika go kocha, że on o tym wie, że już w to nie wątpi, nie otwierał bramy marzeń, nie kazał Aurelianowi wcale wyobrażać sobie dalszego ciągu tej przygody. Miłość Bereniki nie była przygodą, lecz stanem. Od kiedy nabrał pewności, że jest kochany, dalszy był niż kiedykolwiek od wyobrażania sobie kształtu, jaki przyjmie ich miłość wzajemna. Nie przedstawiał sobie Bereniki w swych objęciach, nie przedstawiał sobie walki o Berenikę, miłości Bereniki w sensie pełnym i ograniczonym, jaki wszyscy mężczyźni, a Aurelian pierwszy, nadają słowu „miłość". Koło dziesiątej wieczorem poczuł głód. ,,Młodzieńczy głód" — pomyślał. To ssanie w żołądku uświadomiło mu, że ma za sobą cały długi dzień spędzony na niczym, bezczynnie. Ogarnęło go uczucie zawodu, że Berenika nie przyszła po raz wtóry, że nie zatelefonowała, a jednocześnie mówił sobie, że przecież absurdem było spodziewać się tego: czy nie dość musiała mieć trudności, żeby wyrwać się rano i przyjść do niego? Nie ma mowy, by mogła wpaść do niego prędzej niż jutro... Nie był tak zupełnie pewien, że nie podsuwa sobie pretekstów, by wyskoczyć jednak coś przegryźć. Był naprawdę głodny. Za późno już na jakąś restaurację... może najwyżej kanapki... Pomyślał o nocy i wzdrygnął się. Wyjrzał przez okno — padało... Kiedy wszedł do tej kawiarni brutalnie oświetlonej obok Chatelet, ż kapelusza spływała mu woda, nieprzemakalny płaszcz wydawał się czarny. Mógł tu dostać zupę z tartym gruyerem, kiełbaski na gorąco. Przez cały dzień kopcił jak komin. Ciemne piwo wydało mu się wyśmienite, dziwnie zharmonizowane z jego myślami. Gdzie mogła być Berenika? Co robiła z tym mężem, który spadł tak nagle? To nie była dla Aureliana żywa istota, ale jakiś rodzaj zjawy, uosobienie fatalnych mocy rozdzielających kochanków. Z wielką powagą zadawał sobie pytanie, czy jest, czy może być zazdrosny o tego męża. Nie, nie był zazdrosny. Nie cierpiał myśląc o tym, że Berenika jest z nim, nie wyobrażał sobie ich chwil intymnych. Na razie przynajmniej. Zadrżał na myśl, że mogłoby się to zmienić. Miał mocne postanowienie, że nie będzie się dręczył. Berenika go kocha. Berenika go kocha. Przesiedział długo nad kawałkiem sera i owocami. Deszcz przestał padać. Pocieplało. Poszedł pieszo w stronę Hal, gdzie zaczynał się już ruch, stamtąd na bulwary pełne noworocznych budek z ich acetylenowymi lampami, przyjrzał się zabawkom mechanicznym w kształcie pudełek od sardynek, podwiązkom męskim zadziwiająco skomplikowanym i wylądował wreszcie w „Pathephone"' na rogu ulicy des Italiens, niemal pustym o tej porze. Posłuchał tam, jak niegdyś za czasów szkolnych, Szalapina w śmierci Borysa i Czaru Wielkopiątkowego pod dyrekcją Nikischa, a potem, na chybił trafił, Błogosławionej dziewicy, Ucznia czarnoksiężnika, Jarmarku soroczyńskiego, Złotego kogucika, Tristana... Dobrał jeszcze żetonów i trzy razy pod rząd słuchał tej samej płyty. Żadna muzyka na świecie nie mogła mu bardziej odpowiadać niż Tristan. Początek trzeciego aktu. Nie oparł się magnesowi Montmartru. Za wcześnie było jednak na ,,Lulli's", wstąpił więc do kawiarni przy placu Blanche. Natknął się tam na Fuchsa, który przywitał go okrzykami, przysiadł się do jego stolika i mordował go przez godzinę. Bóg raczy wiedzieć, o czym mówił! Aurelian nie zwracał uwagi. Wydawało się zawsze, że ten chytry człowieczek czeka tylko, by wysypać cały worek sekretów tyczących świata zupełnie nieznanego, śmietanki paryskiej, bardzo specyficznej, worek, w którym roiło się od wydawców, kobietek, bookmakerów, malarzy, urzędników z kolonii. Wszystko to powiązane ze sprawami „La Cagni", fantastycznymi jak zawsze. Czy ten Fuchs naprawdę nie miał nic innego do roboty, że za każdym razem, jak człowieka zobaczył, wiercił mu tak dziurę w brzuchu? Aurelian pozbył się go koło wpół do pierwszej. Nic nie pomogło, że położył się dopiero o świcie, przebudził się już około ósmej. I podjął na nowo czekanie, ledwo że przerwane snem. Starania, by wyglądać czysto, świeżo, nieskazitelnie, potrzeba czyszczenia na krótko tylko odwróciły jego uwagę od dygotu, jaki go opanował. Nie czuł wcale tego odrętwienia co wczoraj; nerwy nie dawały mu usiedzieć na miejscu, przechodził z pokoju do .pokoju. Brał jakąś książkę i nie czytał, zaczynał pisać list do Armandyny i po trzech linijkach darł go. Nie chciał palić, za dużo palił wczoraj, nie był dziś zadowolony ze swoich zębów. Mimo to palił, nie dopalał do końca i rozsiewał niedopałki po meblach. Pani Duvigne doprowadziła jego rozdrażnienie do szczytu. Przez samą tylko swoją obecność. I swoją gadaninę. Wielmożny pan czytał o tej zbrodni? Dziś rano w gazecie pisało. Nie, pan nie czytał. Wszystko, czego chciał, to mieć coś do zjedzenia w domu, ale żadnych wymyślnych potraw, coś, co nie wymaga zbyt wiele zachodu, coś gotowego... nie, pasztet nie... nie może wciąż być pasztet! Pani Duvigne już gotowa była wziąć się do kucharowania. O, nie, co to, to nie! Dobrze, dobrze, jak wielmożny pan sobie życzy. Wyniosła się wreszcie. Ale za chwilę wróciła. Z zakupami. Puszki, szynka, chleb. Można by pomyśleć, że chodziło o przepłynięcie oceanu na tratwie. Była nawet duża paczka biszkoptów. Aurelian zniecierpliwił się. Teraz może już iść... Poszła. Czekanie stawało się nie do zniesienia. Stos wiktuałów został na kuchennym stole. Aurelian nawet go nie tknął. Odechciało mu się jeść. To zimne mięso na rano... Nagle ktoś zadzwonił. Aurelian rzucił się do drzwi. Był to listonosz roznoszący druki. Z kalendarzem. I z okolicznościowym uśmiechem na koniec roku. Przychodził już raz, ale nikogo nie zastał. Po listonoszu zjawił się stróż. Skądś ciekła woda. Pan Leurtillois nie słyszał, jak ciurka? Przyszedłem zobaczyć, czy to przypadkiem nie z mieszkania od wielmożnego pana. Nie, to nie było z mieszkania od wielmożnego pana. Ostatecznie Aurelian zjadł plasterek szynki i kawałek chleba. Wydało mu się później, że jest bardzo brudny; umył zęby, ręce, ciągle jednak nie mógł się pozbyć tego absurdalnego wrażenia, więc rozebrał się i wszedł pod prysznic. Pomyślał, co powiedziałaby na to Armandyna: „Jak to, tak po śniadaniu!", z tą obawą przed uderzeniem krwi do głowy, dziedziczną w ich środowisku. Nie roześmiał się. Rozzłościło go to. Pomyślał z ulgą, że likwidując Saint-Genest zrywa ostatecznie bezsensowne więzy z rodziną. Tak, po stokroć lepiej ulokować kapitał u Edmunda niż w przedsiębiorstwie prowadzonym przez swoich! Koniec, koniec! Nie czekał już na Berenikę. Każda upływająca minuta czyniła coraz mniej prawdopodobnym, by miała przyjść czy zatelefonować. Spoglądał na nią, spoglądał na maskę, to śmiertelne oblicze miłości. Mógł się tak przyglądać w nieskończoność, śledzić grę świateł. Rozsunął firanki na całą szerokość, by jak najwięcej światła padało na tę gipsową twarz. Nie czekał już na Berenikę. Mówił sobie, że na nią nie czeka. Był bliski łez. Z korytarza za drzwiami dochodziła go jakaś krzątanina. To rzemieślnik miał reperować rurę. Gdyby Berenika zjawiła się teraz nagle, nie usłyszałby jej kroków pośród tych rozmaitych hałasów, stuków, rzucania narzędzi, kroków robotnika... Ale przecież nie przyjdzie, więc co! Za drzwiami ktoś zakaszlał. Później zapanowała długa cisza. Zaczęło się ściemniać. Białe niebo paryskie powlekało się połyskliwą czernią. Gipsowa maska na ścianie górowała nad tym daremnym czekaniem. Aurelian miał wrażenie, że czeka już od wieków. Musiał być bardzo stary. Przestawiał różne rzeczy z miejsca na miejsce. Wywrócił popielniczkę Abdullah i wysypał popiół, resztki papierosów, poczerniałe zapałki. Właśnie zbierał całe to świństwo i myślał, że musi wyszczotkować dywan, kiedy rozległ się dzwonek. Nie, niemożliwe. To nie ona. Uprzątnął brudy, jak się dało, spojrzał na swoje ręce. Powinien je umyć. Powtórny dzwonek. Niecierpliwiła się. Tego tylko brakowało! Ale skoro to i tak nie ona... Otworzył i Błażej Amberieux wszedł do przedpokoju. XLVII „Kobiety, z którymi idziemy do łóżka, to nie takie groźne. Gorzej te, z którymi nie idziemy do łóżka..." Po tym aforyzmie malarza ponownie zapadło milczenie, jak kamień. Siedzieli obaj przy kominku, bez światła, przygarbieni, ze wzrokiem utkwionym w płomienie. Wydawało im się, że ten schyłek roku pogłębia jeszcze ich własne przygnębienie. Błażej usiłował z początku szukać osłonek, kluczyć, twierdził, że wstąpił tylko tak, nie miał akurat nic innego do roboty. Ale nie na długo starczyło tych wykrętów, musiał się przyznać. Aurelian, który czuł, że coś się pod tą wizytą kryje, nie spodziewał się jednak tego, co miał usłyszeć: nie wyobrażał sobie po prostu, że Berenika mogła znów spotkać się z wujem, sama, bez niego. Dlaczego, jak? Więc jednak przychodził w jej imieniu! Widział się z nią raz i drugi. W ciągu tych właśnie dni, kiedy była nieuchwytna z powodu Blanchette... kiedy twierdziła, że z powodu Blanchette... A z Błażejem się zobaczyła. Naznaczyła mu spotkanie. Miała z nim długą rozmowę. Powiedziała mu, jemu, Błażejowi, to, co ukrywała przed Aurelianem. Była u niego jeszcze raz. Zwierzała mu się. Błażejowi. Wujowi Błażejowi... Kiedy tymczasem Aurelian wyczekiwał jej daremnie... — Posłuchaj, malutki... Nie chciałbym, żebyś miał mi za złe... Wiesz, że nie mam zwyczaju wtykać nosa w cudze sprawy. Czy kiedykolwiek, jeśli chodzi o ciebie... Nie. Więc widzisz. To ona chciała. Ja nie wiedziałem, że idzie o coś poważnego. Ani z jej strony, ani z twojej. Kiedym zobaczył, do czego to wszystko zmierza, powiedziałem jej: „Ja się wycofuję"... Akurat! Nie wiedział, od której strony zacząć. Poty na niego biły. Przygryzał wąsa. Z jego zakłopotanych wywodów wynikało że Berenika nie... to znaczy, że Berenika poleciła mu by powiedział Aurelianowi, że go nie kocha. — Powoli, powoli, czego się tak spieszysz! Wcale nie o to idzie... Powtarzam ci, że... Trzeba wziąć pod uwagę, jak do tego wszystkiego doszło, inaczej ma się zupełnie fałszywe wyobrażenie... Po co owijać rzecz w bawełnę? — To bardzo ładnie z wujka strony, że chce mi wujek osłodzić tę pigułkę... oszczędzić mnie... ale po co? Słuchałem uważnie... Nie powiedział wujek nic innego... Szczegóły nic tu nie zmienią... — Zaraz! Zaraz! Po pierwsze nie wierzę jej, kiedy mówi, że cię nie kocha... — Tak mówi. Czy to nie wystarcza? — Ależ ty jesteś w gorącej wodzie kąpany! Mówi — i co z tego? Mówi, żebym ja ci to powtórzył, ponieważ nie może się zdecydować, żeby powiedzieć ci to sama... Gdyby cię nie kochała, co by jej przeszkadzało powiedzieć ci to? — Więc wujek w to nie wierzy? Ale jednak przyszedł mi wujek to powiedzieć? — Oj, malutki, malutki... nie rób takiej miny! Będziesz miał żal do mnie. Miała rację Marta... — Ach, ciocia?... — Nie gniewaj się! Strułem się tym, rozumiesz... Takich spraw się nie załatwia przez... Ale Berenika kazała mi przysiąc... A jeszcze pomyślałem sobie, jak ci nie powiem, a tutaj mąż przyjechał, gotów jesteś zrobić jakieś głupstwo... — Kazała wujowi przysiąc, że co? — Już wiesz... już ci powiedziałem... To taka przyjemność dręczyć się słuchaniem tego po raz wtóry? — Że mnie nie kocha, tak? Miał wuj przysiąc, że mi to powtórzy? Reszta to tylko przyprawa. Co do reszty nie musiał wuj przysięgać... A jednak wujek jej nie wierzy... wujek jej nie wierzy, wujku Błażeju! I przyszedł mi wujek to powiedzieć. I jedno, i drugie. Ja też jej nie wierzę. Nie. Ona mnie kocha. Mówię wujkowi, że ona mnie kocha. Czy ja jestem szalony, czy też ona kocha mnie naprawdę? Wstał, zrobił parę kroków, wziął polano, wrzucił do ognia, usiadł z powrotem, jak na przedstawieniu, by się przyglądać, jak płomienie przyzwyczajają się do nowej zdobyczy. Przez dłuższy czas panowało milczenie, potem Błażej odezwał się: — Słuchaj... Jeżeli chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę... Jakie wrażenie ja odniosłem... to powiem ci... Przygryzał wąsa. — Co mi wujek powie? — Powiem ci... Pierwszym razem, jak żeśmy się spotkali... w kawiarni... walczyła ze sobą... szukała jakiejś obrony... bała się samej siebie... przemyśliwała, w jaki by tu sposób... i właśnie mną chciała się posłużyć... Pojmujesz? — Nie bardzo... — Tak, tak... uważaj, co mówię... Była tak pewna, że cię kocha, że musiała powiedzieć komuś, że cię nie kocha... Nie tobie... bo tobie bała się sprawić ból... — Bała się sprawić mi ból! I przysłała wujka! — Tamtym razem mnie nie przysyłała... Potrzebowała tylko kogoś, z kim mogłaby pomówić... poza tobą... Z kuzynką... wykluczone. Więc... Dopiero za drugim razem, po samobójstwie pani Barbentane... — Ale za pierwszym razem też wujkowi mówiła, że mnie nie kocha? — Niby tak... niby tak... Ale jakby ci tu powiedzieć? Nie wierzyłem w to... — Ale teraz już wujek wierzy? — Ależ nie, ależ nie! Przecież nic innego nie robię, tylko ci tłumaczę, że w to nie wierzę! Plątał się; Aurelian nie przychodził mu z pomocą. Głowę miał rozpaloną, stopy zimne. Palcami burzył włosy, ogryzał paznokcie. Powoli wyłonił się zarys obu tych spotkań. Za pierwszym razem, w kawiarni, Berenika mówiła bardzo spokojnie, z namysłem, mimo tego lęku, jaki był w niej, lęku, jaki wszystkie kobiety odczuwają przed prawdziwą miłością. Mówiła, i owszem, że nie kocha, że przeświadczona jest, że nie kocha Aureliana, ale wszystko temu przeczyło. Bo gdyby go nie kochała, to skąd ten lęk? Rzecz cała w tym, że bała się, iż ulegnie, iż nie umknie przeznaczeniu, bo w niej samej coś o nie wołało, coś, czego nie była panią. To nie idzie o to, że sam akt miłosny stanowi dla niej sprawę tak szalonej wagi. Gdyby Aurelian tylko się jej podobał, tylko pociągał ją fizycznie... kto wie... Ale to było coś poważniejszego. W tym właśnie rzecz. Trzeba by było potem położyć tamę tej miłości. Berenika nie mogła się zdecydować ani na jedno, ani na drugie: ani żeby sprawić ból Aurelianowi, ani żeby poddać się tej próbie ognia, który już ją palił. A jednocześnie była jak pijana świadomością, że Aurelian ją kocha. To było ciepło, którego nie potrafiła się wyrzec. Zależało jej na tej miłości. Wierzyła w nią. Wierzyła w nią rozpaczliwie. Myśl, że miłość Aureliana mogłaby zgasnąć, napełniała ją przerażeniem. Że mogłaby na przykład zgasnąć dlatego, że nie podsycana. Wierzyła w tę miłość, ale wierzyła także, iż w jej mocy leży stłumić ją, zgładzić. I o tym myślała doprawdy ze zgrozą. Rzecz tak rzadka, tak cenna, tak wielka. Jakże można odmawiać losowi przyjęcia daru, na który nigdy może więcej się już nie zdobędzie? Twierdziła, że nie odwzajemnia tej miłości, ale myśl, że miałaby ją utracić, była dla niej torturą. Przyszła do Błażeja i dlatego też wreszcie, że Aurelian powiedział jej, że wuj jest najlepszym jego przyjacielem. Mówiła z Błażejem po to, by odkryć tego innego Aureliana, którego nie znała. Żeby obejrzeć ze wszystkich stron to niebezpieczeństwo, tę jasność. — Zmieniała oświetlenie, rozumiesz? Nie prosiła wuja, by mówił Aurelianowi cokolwiek. Przeciwnie, prosiła, by to ich spotkanie zachował w tajemnicy. Może dlatego właśnie z takim naciskiem twierdziła, że nie będzie nigdy należeć do Aureliana, iż zamyślała być jego? Kto to wie, z kobietami nigdy nic nie wiadomo... — No, dobrze — wykrzyknął Aurelian — a drugim razem?! Amberieux uspokoił go ruchem dłoni. Płomienie opadły nieco. Szczypcami zebrał stary malarz szczapy, które rozpadały się w ogniu, zgarnął żar. Drugim razem była wstrząśnięta tą historią z Blanchette. Mnie się zdaje, że ty nie zdajesz sobie dobrze sprawy, jakie wrażenie ta historia na niej zrobiła... Nie, nie przerywaj mi tak co chwilę, smarkaczu! Ja nie wiem, co należy sądzić o tym wszystkim, jakie wnioski można z tego wyciągnąć, coś ty tam mógł zmajstrować takiego... Do licha, nie rób takiej miny nie z tego świata, powiedziałem „zmajstrować" — i co z tego? Czy ja wiem, czy ta Blanchette była, czy nie była twoją kochanką? Wcale cię o to nie pytam. Świętego byś wyprowadził z równowagi z tą twoją galanterią... Daj mi spokój! Jeżeli chcesz wiedzieć, co i jak, nie chwytaj mnie za słówka! Powiedziałem: „zmajstrować"... Aurelian wzruszył ramionami. — Tak czy owak, faktem jest, że dama chciała skończyć ze sobą z racji twoich pięknych oczu... Reszta nie ma znaczenia. I to zrobiło na małej szalone wrażenie... Bo właśnie bezpośrednio przed tym miały długą rozmowę... Berenika wmawia sobie teraz... Czuje się odpowiedzialna... Oskarża się, że nie powinna była... Obiecała swojej kuzynce, kiedy ta leżała na łożu śmierci, że nie zobaczy się z tobą więcej, i inne bzdury... — Jakże! Była u mnie wczoraj przed południem! — Cóż ja mam ci na to powiedzieć! To nie było w programie. Oświadczyła mi, że nie zobaczy się z tobą więcej... że, na nieszczęście, pan Morel wpadł akurat w to wszystko jak śliwka w kompot... ale gdyby nie jego przyjazd, byłaby już wyjechała... byłaby położyła przestrzeń między wami... — Przestrzeń! Istnieją koleje! Pojechałbym za nią! — Ach, kiedy właśnie błaga cię, żebyś nie zrobił nic takiego!... Nie wierzy, byś mógł zrobić jej coś podobnego. To także przysięgałem, że ci powtórzę... więc powtarzam... — No ale nie wyjechała... i wczoraj była tutaj u mnie... Tylko że ja akurat wyszedłem... Ach, diabli by to... — Zostaw diabły w spokoju... Przyszła, powiadasz... Może nie miała zbytniego zaufania, że wywiążę się z mojej misji... — Przyszła... ale to jeszcze nie wszystko! Przyniosła to! To! Rozumiesz, to! Nie bukiecik fiołków kupiony po drodze, ale to! Maskę, którą kazała zrobić... nie dla męża, prawda? Była w tych dniach u formierza... Zostawiła kuzynkę... która mogła była przez ten czas znów łyknąć weronalu... i poszła do formierza... Sądzisz, że to dla męża, który miał niedługo zjawić się w Paryżu, kazała zrobić tę podobiznę?... Ty go znasz, tego męża? Nie? Ja też nie. Jest aptekarzem, gdzieś na południu. Czy myślisz, że zawiesi maskę pośmiertną żony u siebie w salonie? No więc? Wuj Błażej popatrzył na tego wielkiego głuptasa z rozczuleniem. Oby wszystko ułożyło się jakoś tak, żeby nie cierpiał za bardzo... Ale oczywiście mały przyjmował wszystko jak najgorzej. Jeżeli on, Błażej, zgodził się na tę rolę bufora, to tylko dlatego, by oszczędzić Aurelianowi cierpienia. Pomyślał o matce tego chłopca. Jakaż ona była nieszczęśliwa, chociaż nie było tego po niej widać! I on także, on, stary Błażej, z jej powodu... Ona też powiedziała mu któregoś dnia: „Posłuchaj, Błażeju, zaciśnij zęby, posłuchaj... i zapamiętaj dobrze: ja ciebie nie kocham..." Ale ona mówiła prawdę. Nie kochała go. Kochała innego. Tego, który taki był podobny do Aureliana... To było jeszcze przed Różą, przed Melą... On miał to szczęcie, że cierpiał jeszcze raz... — Czy ona twierdzi, że kocha męża? — wykrzyknął nagle młody człowiek. Stary potrząsnął głową. Nie, jest do niego przywiązana, nie chce mu łamać życia, serca, bo ja wiem? Ale to nie znaczy, że go kocha! Nie, nie. Aurelian odetchnął głęboko. — Więc to nie z jego powodu nie chce widzieć mnie więcej, tylko z powodu Blanchette? Nie do wiary! — Z powodu Blanchette i z powodu męża, a najbardziej z powodu samej siebie... Aurelian zachichotał. — Ach, tak... boi się niespodzianek! Woli je uprzedzić... Nie kocha mnie... Skąd jest taka pewna, że mnie nie kocha... — Toteż ja ci mówię, że cię kocha... — Tak!... Nie! Dlaczego miałaby kłamać? Nie wierzę jej zresztą i już! Kocha mnie, kocha mnie! Przyniosła mi tę maskę... Oczy maski powiedziały mi... Płakał cicho. — Więc, wujku, zabrania mi do siebie pisać, zabrania m telefonować, zabrania mi się ze sobą zobaczyć? Wie, że ją kocham, i nie chce nawet, żebym przestał ją kochać... — Niczego na świecie nie boi się tak jak tego... że przestaniesz ją kochać... — Więc jak, jak? Co ona chce, żeby stało się ze mną? Ale skoro tu przyszła... Masz, jaki ja jestem głupi! Przecież powiedziała pani Duvigne, że jeszcze przyjdzie... — Może przyjdzie w takim razie... — Może? Jakże ty chcesz, żebym ja zniósł tę niepewność? Z zaciekawieniem, z czułością spoglądał Błażej na tego Aureliana przeskakującego z jednego nastroju w drugi, podnoszącego nagle głos, na tego Aureliana rozczochranego, zupełnie innego niż ten, którego znał dotąd. Zabawna rzecz, miłość! — Mój mały, nie mogę nic ci tu radzić — powtórzył — ale posłuchaj mnie dobrze... kobiety, z którymi idziemy do łóżka, to nie takie groźne... Gorzej te, z którymi nie idziemy do łóżka... XLVIII Czekać jest rzeczą straszną. Nie czekać jeszcze gorszą. Aurelian nie wiedział już, czy ma czekać na Berenikę, czy stracić nadzieję. Nie sposób uważać wizyty wuja za niebyłą, nie sposób też jednak nie myśleć, że przyjście Bereniki, maska w poważnym stopniu przeczyły temu, co wuj miał zlecone. Ale, tak czy tak, co robić ze sobą? Aurelian dusił się. Samotność była dłużej nie do zniesienia, marzyć nie mógł, ludzi widywać nie mógł. Jakichś obojętnych ludzi... którzy mówiliby o czym innym. O niczym nie wiedząc... albo też... Nic nie byłoby bardziej obce naturze Aureliana niż zwierzenia, ta ostateczna pociecha nieszczęśliwej miłości. Komu miałby się zwierzać zresztą? Przyjaciołom?... Czy on miał przyjaciół? Trudno było uważać za przyjaciela Edmunda, zwłaszcza w tych okolicznościach... albo Karola Honfrey czy Jakuba Schoelzera... Poczuł się taki sam, że aż pomyślał o swoim dawnym szefie, mecenasie Bergette. Dość powiedzieć, że nawet Fuchs przyszedł mu w pewnej chwili na myśl! Były niby jeszcze kobiety... Diana czy Mary... właściwie dlaczego nie? Telefon stanowił zbyt silną pokusę. Diany nie było w domu. Teraz, kiedy miała Jakuba... Do Mary nie zadzwonił, nie był dostatecznie pewien jej dyskrecji; w gruncie rzeczy wyraźnie wolała Edmunda niż jego... Gdyby to była wiosna, pojechałby na wieś, wszystko jedno gdzie, pochodzić po polach, po górkach, zagubić się. Ale było zimno i brudno, i ciemno. Jak zabić czas, co zrobić z tymi dniami nie do wytrzymania, które miały nadejść, które nadchodziły tak opieszale? Jedno było pewne, że miał już najzupełniej dosyć swoich czterech ścian i ich smutku, książek nie do czytania, ogłupiającego wpatrywania się w ogień, codziennego antraktu w postaci pani Duvigne, a już przede wszystkim, najbardziej, białej maski pośmiertnej, tego żałobnego przypomnienia o miłości. Bał się jednak wyjść — a gdyby, choć to niemożliwe...? Trudno, niech się dzieje, co chce, nie mógł już tak dłużej! Po raz pierwszy Aurelian odczuwał — z tą ostrością doznań, jaką ma się zazwyczaj jedynie tuż przed przebudzeniem, w ostatniej fazie snu — absolutną pustkę swego życia. Do tej pory mniej lub bardziej, ale przekonany był jednak, że coś robi, że wcale nie najgorzej oszukuje śmierć, że w oczach głupców uchodzi wprawdzie może za próżniaka, ale ostatecznie... Widywał się z ludźmi, znajdował przyjemność w słuchaniu tego, co mówią, w osądzaniu tego bezsensownego światka, w uczestniczeniu w jego powierzchownej ruchliwości, w domyślaniu się jego głębokich dramatów, w korzystaniu z jego uciech... Miewał przygody, które stanowiły w pewnym sensie odkrycia... Od czasu do czasu podróżował; z każdego podmuchu swej swobody czerpał jakiś haust, jakieś upojenie tym parnym czasem nieświadomości, jaki nadszedł po wojnie... Jakże ten dyletantyzm wydawał mu się dziś pusty, bezużyteczny! Nie pragnął niczego. Nawet słońca ani ciepła. Cóż się takiego stało? „Kogoś jednego zabrakło i świat opustoszał." To wspomnienie Lamartinowskie, związane dla niego z Karolem Honfrey, odezwało się w nim jak gniew. Więc rzeczywiście do tego już doszedł? Miał możność w każdej chwili wprosić się na obiad do Honfreyów... Pomyślał o młodej pani Honfrey, o rozmowie, jak stoją akcje na giełdzie... Karol po raz nie wiem który pytałby go, dlaczego nie kupuje Mexican Eagle czy bo ja wiem czego tam! W gruncie rzeczy jedynym gościem, z którym rozmowę zniósłby teraz, był jeszcze doktor Decoeur. Prawdę mówiąc, taki sam biedak, jak i on. Ale jak sobie wyobraził, co by to było za mazgajenie się, oni we dwóch... och, nie, nie i nie! Pomyślał o Decoeurze z nagłym obrzydzeniem, z gwałtowną niesprawiedliwością. Ta miłość mięczakowata... Na wszystko się zgadzać... cierpieć! Bronił się, jak mógł, przed tą czarną wodą. Wzdrygał się. Więc rzeczywiście do tego już doszedł? Raptem postanowił, że ubierze się, jakby miał iść na przyjęcie. Wmówił w siebie, że jest źle ogolony, i odświeżył policzki. W trójdzielnym lustrze zobaczył swoje oczy. Co ma znaczyć ta pogrzebowa mina? Czerwone żyłki na spojówkach, powieki fioletowe, skronie wilgotne. Przypudrował się, czego nie robił nigdy. Kiedy skończył już toaletę, przyjrzał się sobie w tej odświętnej uprzęży. No, dalej, teraz trzeba robić wszystko tak jakby... Jakby co? Całkiem nieźle udawało mu się omijać wspomnienie tej kobiety (mówił w myślach: „tej kobiety")... Tylko ta maska. Zdjął ją, żeby schować do szafy. Przez długą chwilę trzymał maskę w dłoniach. Położył ją za krawatami, tam, gdzie chusteczki. Kiedy zamknął szafę, podniósł oczy na pustą ścianę. Czy to nie była zdrada, co zrobił przed chwilą? Absurd, absurd. Nie cierpieć, najważniejsze — nie cierpieć. Obiad zjadł u „Maxim'sa.” W pierwszej salce; w drugiej grała orkiestra, tańczono. Wokół niego przy stolikach ścisk, sąsiedzi przysiadali się do siebie. W barze kobiety, które można tu było spotkać zawsze. Dlaczego przyszedł tutaj? Dlatego, że lubił tę storę podług dawnej mody, marszczoną w festony, dekorację modern style, z liściem platanu jako motywem przewodnim. Dlatego, że potrzebny mu był gwar, konwencjonalizm tych dywanów i tych świateł, usłużność maitre d'hótel'ów, dlatego, że chciał powiedzieć sobie, iż przynajmniej do tej społeczności należy, do tej rzeczy, która funkcjonuje niezależnie od klęsk czy zwycięstw, wiąże się z teatrem, z Jockey-Clubem, z policją i z pieniędzmi, a która jest życiem Paryża. A poza tym były tu kobiety świetnie utrzymane, drogie, które będą patrzeć na niego i zadawać sobie pytanie, czy to on płaci, czy jemu płacą, kobiety bez znaczenia, o jasnej cerze, olśniewających ramionach, pięknych, wypielęgnowanych dłoniach... Kto wie? Przyszedł trochę za wcześnie. Pił już kawę z koniakiem, kiedy weszła Diana z Jakubem Schoelzerem i dwoma jakimiś szpakowatymi panami o nieskazitelnym wyglądzie. — Och, Aurelian! Diana podawała mu dłoń do pocałunku. — Dajże spokój! — wykrzyknął Schoelzer. — O tej porze w lokalu na obiedzie? Jak ladacznica! Bierz swój kieliszek i chodź do nas... Wymówił się. Ktoś na niego czeka i dlatego zjadł obiad tak wcześnie... — Ach — powiedziała Diana — zawsze ten sam! Założę się, że ten ktoś ma piękne oczy! Nadejście tych ludzi wypędziło go. Myśl, że miałby przyłączyć się do tego towarzystwa, wydała mu się nagle nie do zniesienia. Na Dianę, taką piękną, patrzył jak na idiotkę. O Jakubie lepiej nie mówić. Poszedł do kina. Do małego kina na bulwarach, gdzie orkiestra złożona z trzech instrumentów czekała na chwilę, kiedy statek wpływał do portu w Szanghaju, i wtedy dawała swój numer z dzwonkami... Film o miłości, naturalnie. Jakaś wysoka brunetka w powiewnych szatach, co chwilę zakładająca nogę na nogę, i jakiś młody człowiek, który wywracał oczami... Później jakaś komedia, jeden z tych wodewilów tragicznych jak tekturowe mieszkanka, w których się rozgrywają, jakieś stare ciotki, oczekiwany spadek i przyjaciółeczki w szafie... Orkiestra zaczęła grać tak wesoło, że aż siała nuty po drodze, byle tylko nadążyć. Na ulicy — nie było jeszcze dziesiątej — Aurelian zawahał się: wrócić do domu? Dobrze się wybrał z tym smokingiem! Umknął do innego kina, po drugiej stronie bulwarów. To już było kino w lepszym stylu. Ludzi w sali mało. Latarka bileterki oświetliła nowo przybyłego. Było tak ciemno, że można było wpaść na tych w krzesłach. Aurelian nie lubił siedzieć zbyt blisko ekranu. Nie tak prędko rozeznał się w tej amerykańskiej historii, która już się rozpoczęła. Kobiety podobne były do siebie, nie mógł ich rozróżnić — czyim mężem jest ten grubas? Dlaczego zabili tę małą? Czerwone napisy nie wyjaśniały niczego, zbyt głośna muzyka też nie. Diabelnie przy tym sentymentalna. Młoda para spotykała się w parku miejskim, pośród drapaczy chmur, w parku pięknie utrzymanym; co krok jacyś bezrobotni albo zakochani, żwir i kwiatki... Wypłoszyło go czyjeś przyjście. Jakaś kobieta bardzo uperfumowana. Siadła obok niego. Zaraz zrozumiał, o co chodzi. Kiedy wyszedł z kina, bardzo niezadowolony z siebie, ogarnęła go rozpacz. Jakieś niejasne poczucie winy. Za głupie to wszystko, bez sensu. Czuł nienawiść do zwierzęcia w sobie. Tak daremnie szukającego ucieczki... Skręcił w Montmartre, potrącany przez prostytutki; gazeciarze wykrzykiwali tytuły gazet. Deszcz przestał padać. Dobre i to. Kawiarnie płonęły jaskrawym, białym blaskiem. Nie było się co zastanawiać. Wszedł w tę poświatę alkoholu i — po kieliszku, przy ladzie, upił się jak nigdy. Ach, jakiż wstręt miał do siebie, jakiż wstręt miał do siebie! XLIX We dnie i bez wernisażowego ścisku galeria wyglądała zupełnie inaczej — trudno było uwierzyć, że to ta sama wystawa. Aurelian zdjął kapelusz i — z parasolem pod pachą, w dopasowanym płaszczu, jak to wtedy było w modzie — czuł się zupełnie nie na swoim miejscu wśród tej ciszy, przerywanej tylko szeptem jakiejś pary przechodniów, którzy wstąpili tu przypadkiem, i skrzypieniem pióra ulizanej damy, która miała pieczę nad galerią. Obrazy ekstrawaganckie przestały robić wrażenie ekstrawaganckich, ot, obrazy, jak wszystkie inne, trochę może za bardzo ścieśnione, za liczne na tak małej powierzchni — i to wszystko. W sali po lewej stronie, która była już oświetlona, sztuczne światło rozkładało kolory, powlekało ledwo wyczuwalnym blejwajsem nie pokryte farbą miejsca w akwarelach, brzegi rysunków, które naśladowaniem tików, manii i afektacji geniuszu usiłowały torować mu drogę. Tu znajdowało się to, czego Aurelian szukał. Ze ściśniętym sercem, z głęboką przykrością zbliżył się do tego zagmatwanego rysunku, do tej podwójnej gry twarzy, których linie wydawały mu się teraz grube, nieeleganckie. Czy to naprawdę było takie podobne? Spostrzegł, że jego mokre obuwie zostawia ślady na szarym mokiecie. Przyszedł tutaj trochę jak złodziej. Czego właściwie się bał? Odwrócił się, rzucił okiem za siebie. Nikt nie zwracał uwagi na tego Aureliana pełnego zmieszania. Przyjrzał się więc, mógł więc do woli przyglądać się Berenice dwa razy schwytanej przez Zamorę. Schwytanej, jak motyl wbity na szpilkę. Jakiż każdy z tych wizerunków sprawiał zawód!... Myślał tak nie tylko o tych dwóch rysunkach nałożonych na siebie, ale i o tej masce prawdziwej, u niego, na ścianie. Prawdziwej i fałszywej — jak to tutaj! Trudno było tylko zrozumieć, że Zamora jakby sam siebie krytykował zgadzając się na współistnienie tych dwóch rysunków, które przeczyły sobie nawzajem. Wyznanie niemocy. Obejmujące jednak nie samego tylko malarza. Nieuchwytna Berenika... Zły był, że poświęca temu tyle uwagi. „Po pierwsze — mruknął — to jest źle narysowane..." Ponownie zagłębił się w plątaninę linii; podobieństwo znikło. Nagle objawiło się znów, rzekłbyś, że portret oddycha. Po raz pierwszy Aurelian wyczytał z niego w otwartych oczach Bereniki wyraz rozpaczy... Jak to, co to miało znaczyć? Czy to był tylko wymysł Zamory, upodobanie do tragizmu czy prawda? Ten malarz zobaczył w oczach Bereniki to, czego on, Aurelian w nich nie zobaczył? Z przyległej sali dobiegł go śmiech. Jacyś młodzi ludzie. Uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych, którzy przyszli tutaj i używali sobie teraz, ile wlezie. Oddalił się od Bereniki i udawał, że patrzy na co innego. W gruncie rzeczy w czasie wernisażu nie przyjrzał się niczemu. Nie, żeby tamte tłumy wtedy tak go miały interesować... Jak magnes, z daleka, portret przyciągał go znów. I znów przestał rozróżniać te linie krzyżujące się z sobą. Podszedł bliżej, by dobrze uchwycić dualizm tych twarzy. O, tu, dopiero jak spojrzeć od tej strony, widać wyraźnie, co należy do oczu zamkniętych, co... To było zbyt proste, jak z tymi zabawkami, co to trzeba tak robić, żeby kulki śrutu wpadały do odpowiednich dziurek na rysunku, pod szkłem: najpierw się to wydaje bardzo trudne, a potem, jak się już złapie właściwy ruch... — Spojrzyj no na tę tutaj, to się dopiero nazywa zez! — rozległ się za nim jakiś czysty głos chłopięcy. Aurelian spojrzał na tego smarkacza, na jego popielaty krawat w niebieskie prążki, bródkę jak u ministranta, blok rysunkowy pod pachą i fajkę, która chyba nie mogła być prawdziwa — to przecież niemożliwe, żeby taki żółtodziób palił fajkę! Było ich czterech, wszyscy z tej samej parafii i jeden z nich powiedział wskazując Berenikę, głosem jeszcze bardziej prążkowanym niż ich krawaty — jeszcze toto przechodziło mutację: — Facet myśli, że rysuje jak Ingres, a knoci jak Luc-O1ivier Merson! Aurelian wzruszył ramionami. Najchętniej byłby spuścił lanie tym szczeniakom. Podciągnął kołnierz, żeby płaszcz lepiej leżał, poprawił parasolik pod pachą i wyszedł. W dużej sali zawahał się na chwilę, a później zbliżył się do ulizanej damy, ubranej w stylu Burne Jonesa, ani ciemnej, ani jasnej, ani młodej, ani starej, płaskonosej (jedyna cecha charakterystyczna), która podniosła ku niemu znad swego rejestru twarz pożółkłą, o ustach trochę za fioletowych, i powiedział: — Przepraszam panią... chciałbym wiedzieć, jaka jest cena obrazu numer pięćdziesiąt siedem... Spłaszczony nos zadrżał, poderwał się w górę, dama uśmiechnęła się, ponieważ należy uśmiechać się do klienta tak samo, jak należy oddawać hołd zmarłym. Przypominała sobie widać, że często gubi szpilki, bo podniosła do głowy dłoń inkwizytorską. Potem uniosła się z lekka i rzekła: — Numer pięćdziesiąt siedem?... Numer pięćdziesiąt siedem? Chwileczkę... Muszę zapytać dyrektora galerii... Panie Marco-Polo! Panie Marco-Polo! Pan Marco-Polo wszedł drzwiczkami ukrytymi za zasłoną z pseudotapiserii w stylu „sceny z polowania". Był to uperfumowany grubas w marynarce fałdującej się poniżej pasa, z resztką włosów rozdzieloną przedziałkiem, z twarzą ogłupiałą i z wąsikiem przystrzyżonym na kształt samolociku. Zazwyczaj sprzedawał osiemnastowieczne sztychy, kolorowe grawiury w stylu angielskim i współczesne rysunki z kategorii „naga kobieta z wężem". Wystawa Zamory podniosła jego galerię do nieco wyższego rzędu; tak rzadko jednak ktokolwiek pytał go o cenę! — Pięćdziesiąt siedem... pięćdziesiąt siedem... Co to jest? Pewno Jajniki na miejscu serca. Wszyscy chcą kupić ten obraz! Nie? Ach, cóż za głupiec ze mnie! Nie, nie... To jest Portret pani M.? Tak... Portret pani M. Nie wiem, czy on jest jeszcze do sprzedania... Czy ten pan, który był wtedy i miał jeszcze przyjść?... Pani Belly-Fontaine? Dama podskoczyła pośród swojej pisaniny. — Słucham pana? — Pani Belly-Fontaine, czy ten pan, który był wtedy i miał jeszcze przyjść w sprawie Portretu pani M... przychodził? — Pan? — zapytała sucho pani Belly-Fontaine. — Nie rozumiem. Zacisnęła wargi koloru ciemnych winogron. — Szanowny pan sam widzi — westchnął pan Marco-Polo — żadnej absolutnie pomocy... i czy ja teraz wiem? Jeżeli ten pan przychodził, a mnie akurat nie było... Nie dokonał jeszcze formalnego zakupu... Nie, ale... — Ale ile kosztuje obraz? — Muszę sprawdzić w moim wykazie... Pan pozwoli? Najpierw krygował się przez dobrą chwilę, a potem sprawdził wreszcie w rzeczonym wykazie, który był długą, czarną książką, cenę wypisaną słownie i cyframi — myślałby kto: kasa ogniotrwała albo jeszcze gorzej — i wynikało, że... Pan Marco-Polo szacował wzrokiem płaszcz, parasol, jedwabną podszewkę kapelusza, który Aurelian trzymał w ręce... tak, dokładnie pięć tysięcy... pięć tysięcy... tak! Cena była szalenie wygórowana. I jeżeli chodziło o Zamorę, i jeżeli chodziło o Aureliana. Leurtillois liczył na jakieś tysiąc pięćset... Nie, w ogóle nie liczył. Żałuję bardzo... Nagle poczuł, że się czerwieni. Co on robi? Targuje się o Berenikę! Zrobiło mu się wstyd. — To ostatnia cena? — zapytał. Pan Marco-Polo wykrzyknął, że ostatnia, jeżeli rysunek w ogóle nie jest już sprzedany, jeżeli... Ostatecznie, co w naszych czasach można mieć za pięć tysięcy? I to jeszcze Zamora! Urwał nagle, osłupiały. Klient wyciągnął książeczkę czekową i wieczne pióro. — Wystawić na nazwisko Marco-Polo? Tak jest, naturalnie. Rysunek prześlemy szanownemu panu do domu po zamknięciu wystawy, za dwa tygodnie, nie, za siedemnaście dni... — Czek gotówkowy? Jeżeli szanowny pan zechce... to nie ma znaczenia... adres szanownego pana... Pan Marco-Polo nie mógł ochłonąć z wrażenia. Kręcił się z czekiem w upierścienionej dłoni. Kiedy klient wyszedł, zawołał: — Pani Belly-Fontaine! Pani Belly-Fontaine! Pani Belly-Fontaine wyrwała się ze swych rejestrów jak z porannego snu. — Pani Belly-Fontaine, proszę pod numerem pięćdziesiątym siódmym umieścić natychmiast kartkę „Sprzedane"... Natychmiast... pod pięćdziesiątym siódmym... „Sprzedane"... To od razu poważniej wygląda! L „Piszę do pana — mówił list — bo nie mogę już dłużej znieść tego milczenia..." Aurelian otrzymał go z wieczorną pocztą. Po raz drugi widział pismo Bereniki. Jakby to była jakaś nowa twarz. Nieumiarkowane, niby duże, ale trzymające się ściśle linii, z odstępami między jednym wierszem a drugim większymi, niż tego wymagała wysokość liter. W niczym nie przypominało tego jednolitego pisma, jakie mają na ogół kobiety, bo wszystkie zachowują z czasów szkolnych i z czasów dzieciństwa nie wiedzieć jakie luksusowe piętno wpajanych im od pierwszych lat nauki wyobrażeń o tym, jak powinna pisać kobieta. Pismo Bereniki dziwnie było niewymanikiurowane. Pełne przeciągów i jakby uderzeń serca. To pismo nieznane skakało Aurelianowi przed oczami, czytał je najpierw nic nie rozumiejąc; za bardzo był wzruszony. Musiał powiązać to jakoś, przetłumaczyć sobie, że to Berenika mówi do niego, tym niebieskim atramentem, na tym papierze bladozielonym. Berenika... ale która? Ta z oczami otwartymi, czy ta z oczami zamkniętymi? W każdym razie Berenika. Myślałam najpierw, że jak nie będę pana widywać, to będzie, jakbym spała, a kiedy człowiek dobrze śpi, jest szczęśliwy. Ale cóż, ja śpię źle. To przypomina raczej bezsenność. Nic nie może odwrócić moich myśli od pana, nic nie może ich zagłuszyć. Weszłam w to milczenie i duszę się nim. Nie słyszeć pana głosu — to znaczy nic nie słyszeć. Nigdy nie myślałam, że to tak będzie. Przysięgłam, że nie zobaczę pana więcej, ale kiedy dostarczono mi tę maskę, nie było innego wyjścia, musiałam ją panu zanieść. Mogła się potłuc, a ja nie miałam jej komu powierzyć. Słowem, tysiące powodów... Mówiłam sobie, że ją zostawię u stróżki. Ale stróżka wyszła, wie pan, wisiała taka mała wywieszka... Więc poszłam na górę. Pana nie było. Służąca powiedziała mi, że wyszedł pan przed chwilą. Tak się więc stało, że dotrzymałam obietnicy. Nie mogę przyjść do siebie od tej pory. Nie powinnam także pisać do pana. Mówię sobie, że podrę ten list, że go nie wyślę. To daje mi smutną odwagę płakania przed panem. Aurelianie, Aurelianie, wszystko to jest ponad moje siły! Zapadam się chwilami w straszliwą przepaść. Jak sobie pomyślę o tym okropnym posłannictwie, jakim obarczyłam wuja Błażeja! To było zaraz po tym, jak dałam tę szaloną obietnicę — miałam w sobie jeszcze rozpęd, działałam w uniesieniu. Blanchette jest tak strasznie nieszczęśliwa! Wytłumaczyłam więc sobie, że czuję do pana jedynie pociąg, któremu wystarczy się oprzeć. Ogarnął mnie szał poświęcenia. W najlepszej wierze mogłam powiedzieć panu Amberieux, że pana nie kocham. Uwierzył mi, jestem tego pewna. Czy był u pana? Teraz się boję. Boję się, że pan też w to uwierzył. Że pan cierpi, że pana utracę. Och, nie, to niemożliwe, mój najmilszy, mój najmilszy! Co za ulga napisać „mój najmilszy"! Tak, skłamałam, tak, kocham pana. Nie podrę tego listu, bo napisane w nim jest, że kocham pana. Albo zatrzymam go sobie, albo wyślę. Co jest dobre, co jest złe? Blanchette musi żyć; są dzieci. Mój kuzyn myśli, że to z zazdrości o niego, ale kiedy ona znów się chciała truć, ledwo tylko przyszła do siebie, ja, która wiedziałam po tej naszej nocnej rozmowie, poczułam się mordercą. Musiałam walczyć z nią, wyrywać jej fiolki siłą. „Daj mi umrzeć, daj mi umrzeć!" — mówiła. Wymogłam na niej obietnicę, że nie będzie już tego robić. Ale obietnica za obietnicę. Wtedy wydawało mi się to naturalne, możliwe. Stchórzyłam przed jej śmiercią. Stchórzyłam przed naszym życiem. Może znienawidzi mnie pan teraz, mój miły. Może utraciłam pana całkiem i pogardza mną pan, i może to kłamstwo, to ponowne kłamstwo, może to wszystko wzbudzi w panu tylko obrzydzenie, odsunie pana ode mnie. Tej myśli także znieść nie mogę. Cóż znaczy dla mnie pana miłość, nasza miłość — nawet jeżeli nie mamy zobaczyć się nigdy więcej, i nigdy już więcej nie ujmie pan mojej dłoni w swoje ręce — tego nikt nie potrafi sobie wyobrazić. W całym moim życiu nie było i już nie będzie niczego, co miałoby dla mnie takie znaczenie. Kiedy zobaczyłam pana po raz pierwszy, nie miałam już żadnej nadziei. Udawałam, że się śmieję, że interesuję się różnymi rzeczami, że żyję. Ale już nie żyłam. Moje życie nie miało żadnego celu, żadnej racji. W nic już nie wierzyłam. Zżerała mnie nuda, pewność, że na zawsze jestem sama. Została po prostu codzienna rutyna, zobowiązania życiowe, których trzeba było dotrzymać. Żyłam, ponieważ przyszłam na świat. To wszystko. Wszystko, czego oczekiwałam jako dziecko, jako młoda dziewczyna, rozsypywało się powoli, wyblakło. Nie istniała żadna szansa odmiany. Skąd mogłam się jej spodziewać? Chyba że miałabym wierzyć w te drobne odmiany losu kobiety... Co stanowi szczęście w ich oczach? Mieć ładne sukienki, nie mieszkać na prowincji czy jak? W to także nie wierzyłam, jak i w resztę. Niegdyś wydawało mi się, że kocham. Później, kiedy uświadomiłam sobie moją omyłkę, przyrzekłam sobie raz na zawsze, że się z tym nie zdradzę. Że chociaż temu drugiemu człowiekowi dam szczęście, skoro sama nie mogę być szczęśliwa. Bo miłość, ta, o której marzyłam, istniała tylko w książkach. Bardzo piękna. Ale ja nie byłam do niej zdolna. Jeżeli będę kiedykolwiek tak szalona, że wyślę do pana ten list, to niech pan wie, że robię to dlatego, że mam do pana zaufanie i wiem, że spali go pan zaraz, zniszczy. To w ogóle szaleństwo pisać do pana o tym wszystkim. Nigdy dotąd nie ośmieliłam się nawet pomyśleć tego wyraźnie, przyznać się do tego przed sobą. Niech pan zrozumie, Aurelianie, to nie chodzi tylko o Blanchette. Blanchette obudziła po prostu we mnie świadomość czegoś, co odsuwałam od siebie, co zagłuszyłam na chwilę. Blanchette przysięgłam i Blanchette wyrwała ze mnie to straszliwe zobowiązanie, ale to nie o nią chodziło jednak. Ani nie o jej życie. Ani nie o jej dzieci. Chociaż myśl o małych jest dla mnie rozdzierająca. Dzieci to moje miejsce najbardziej bolesne. Nie prosiły się na świat, a my... Tutaj następował cały ustęp pieczołowicie zamazany. Aurelian nie mógł rozróżnić poszczególnych słów, tylko tu i ówdzie wystawały laseczki jakichś l czy f, węzełki sekretu. ...Wolę nie mówić o tym. Ale jest jeszcze Lucjan. Pan go nie zna. Nie wie pan, czym on był dla mnie. Swobodą najpierw, a później upojeniem młodością, tym, że żyję, że jestem kimś. On pierwszy zwrócił się do mnie jak do istoty ludzkiej, on pierwszy otworzył mi na świat inną perspektywę niż ten smutny widok, jaki miałam z domu ojca. Jest między mną i Lucjanem i ten cień także — cień mego ojca, nieszczęście mego ojca. Nie wiem, czy i co zapamiętał pan z tych długich historii z mego dzieciństwa, z tych moich wspomnień o domu, o odejściu mojej matki. Trudno jest być sprawiedliwym. Od czasu, kiedy pana kocham... jak ja to piszę! Nie do wiary, piszę: „od czasu kiedy pana kocham", jakby to była rzecz najzwyklejsza w świecie, jakbym napisała: „od czasu kiedy wyszedł mi pierwszy ząb mądrości"... od czasu kiedy pana kocham, Aurelianie, zaczęłam mieć wątpliwości co do pewnych rzeczy. Przez całą moją młodość obwiniałam ojca, tego ojca niepohamowanego, milczącego i nieszczęśliwego, który zatruł mi życie. Pamiętam, jak z całym romantyzmem małej marzycielki powiedziałam mamusi: „Idź!" Kochałam miłość, zawsze miłości przyznawałam rację, przeciwko wszystkiemu, przeciwko memu ojcu w pierwszym rzędzie, temu ojcu znienawidzonemu. Ale nie kochałam wtedy jeszcze, nie wiedziałam, co to znaczy cierpieć. Później, teraz — zmieniłam się. Zrozumiałam. Ta wieczna, aż do śmierci, ponurość mego ojca, ta burza, która w nim wybuchła i nigdy się nie uciszyła, to właśnie była miłość, naprawdę miłość. Moja matka odeszła w imię miłości, ale czy kochała? Nie wiem. Wiem, że ojciec ją kochał, na zawsze. Zrozumiałam to, od kiedy nie widzę pana, Aurelianie, mój Aurelianie, mój miły. Czy wolno postąpić tak z drugim człowiekiem? Czy mnie wolno postąpić tak z panem? Ale czy pan mnie tak kocha?... Któż to może wiedzieć! On, Lucjan, kocha mnie na swój sposób. Nie wie, nie może wiedzieć, że ten sposób różni się od innego, od innej miłości, od miłości. Gdybym jednak odeszła, gdybym go opuściła — w imię miłości — wiem, że nic, nic nie wymazałoby z jego życia wspomnienia o mnie. Jego życie byłoby skończone. Ja jestem jego młodością, tą chwilą, która zadecydowała dla niego o wszystkim. Od tamtych czasów zmienił się nie do poznania. Dramatycznie. Nie może powtórzyć się w jego życiu po raz wtóry to, co było wtedy. Od jednego razu wyczerpał, ze mną, całą swą możliwość szczęścia. Gdybym odeszła... ach, pan go nie zna, Aurelianie, pan nie może mnie zrozumieć... A ja myślę o moim ojcu, którego tak nie cierpiałam ze wszystkich dziecinnych sił, o tej krzywdzie, jaką mu wyrządzałam nieświadomie, i nie chcę, żeby któregoś dnia z Lucjanem miało stać się tak, jak z nim, żeby on z kolei mnie miał zawdzięczać to codzienne cierpienie, ten smutek, który nie ma końca. Jeszcze mój ojciec miał chociaż mnie... Nie kochał mnie. Tak robił, jakby mnie nie kochał. Byłam dla niego straszliwym wspomnieniem o żonie, która odeszła z innym. Ale mógł mnie przynajmniej nienawidzić, a to też znaczy kochać i żyć. Myśl, że Lucjan miałby zostać zupełnie sam, jest dla mnie nie do zniesienia. Mój biedny Lucjan... Ja nie mam dziecka, które mogłabym mu zostawić. Czy wobec pana okażę więcej siły niż wobec niego? Aurelianie... Nie miałabym tyle energii, żeby walczyć przeciwko nam samym, gdybym nie wiedziała, że jest pan o tyle silniejszy, o tyle ładniejszy, że o tyle bardziej się pan może podobać niż on! Jest pan kochany. Nawet wbrew pana woli. I ja sama też pana kocham. I w przyszłości też będzie pan kochany. Nie będzie pan sam. Ta myśl ze wszystkiego jest najgorsza. Nie wyślę tego listu. Za bardo pana kocham. Musiałam to powiedzieć. Nie mogłam zostawić tego kłamstwa... Kocham pana, kocham pana, Aurelianie, będę kochać pana zawsze! I żegnam pana, najmilszy, niech pan nie usiłuje zobaczyć się ze mną! Nie zapomnę o panu nigdy. Będę myśleć o panu zawsze, pośród obcych, na ulicy. Pana jednego tylko będę kochać. Tym przynajmniej możemy się pocieszyć, że naszej miłości nie spotka żaden upadek. Aurelianie, po raz pierwszy i po raz ostatni zamykam pana w mych ramionach, tulę pana do siebie, mój maleńki, mój maleńki, mój ukochany! LI Czego Aurelian oczekiwał po takim kroku? W zamęcie uczuć, jaki wywołał w nim list Bereniki, sto razy postanawiał, że tego nie zrobi, i sto razy zmieniał postanowienie. W końcu nie mógł się wreszcie oprzeć niecierpliwości, rozdrażnieniu, potrzebie zobaczenia Bereniki. I stał teraz w drzwiach mieszkania przy ulicy Raynouard, naprzeciw służącego w białych, bawełnianych rękawiczkach, który mu otworzył. Aurelian zapytał o Edmunda. Pana nie ma w domu ani pani też nie... A pani Morel? Pani Morel wyszła z panią, ale jeżeli pan Leurtillois życzy sobie zobaczyć się z panem Morel... Nie, nie... Aurelian wycofywał się skwapliwie, kiedy otworzyły się drzwi w głębi i ukazał się w nich mężczyzna, raczej niski, gruby opięty w popielaty garnitur, bardzo jasny jak na tę porę roku, wyciągając na przywitanie lewą rękę: — pan Leurtillois! Proszę, niechże pan wejdzie!... Ogromnie się cieszę, że mogę pana poznać... tyle słyszałem o panu... jestem mężem pani Morel. Było w tym pojawieniu się jednocześnie coś groteskowego i jakiś zgrzyt. Aurelian nie wiedział, jak wykręcić się z tej historii. Zaczął bąkać jakieś „Nie chciałbym...", ale sam się go zawstydził: poczuł, że jest równie śmieszny, jak jego rozmówca, dał więc za wygraną i pozwolił wprowadzić się do salonu. Kiedy Morel ustępował mu pierwszeństwa w drzwiach, Aurelian dostrzegł jeden tylko szczegół tej postaci, na którą ledwo dotąd rzucił okiem — prawy rękaw marynarki Morela zwisał pusty. — Proszę bardzo, niechżeż pan siada... — Wpadłem tylko na chwilkę, żeby zobaczyć się z Edmundem... w interesach... — Wiem, wiem, jestem au courant tej sprawy... Kuzyn wyszedł, ale doprawdy niezmiernie jestem rad, że traf pozwolił mi... Nie pozostawało nic innego, jak usiąść; w trakcie wymiany wzajemnych uprzejmości Aurelian spoglądał na Lucjana Morel ze zdziwieniem, na dnie którego tkwił niepokój. „Tyle słyszałem o panu"... To się tak zawsze mówi, ale na myśl o tych rozmowach, w czasie których jego nazwisko padało w obecności męża, czuł się nieswojo. Lucjan Morel mógł mieć jakieś dwadzieścia sześć lat, ale patrząc na jego wyłysiało czoło, ciemne włosy zaczesane do tyłu i mocno już przerzedzone, na tę pękatą postać śmiało można by mu było dać trzydziestkę, gdyby nie dziecinny nieco wyraz twarzy o wydatnych wargach, dużych, wyłupiastych oczach, zakrzywionym nosie.. Nie był nawet brzydki, miał tylko przesadny jakiś wyraz dobroci i cerę dosyć tłustą, błyszczącą, szczególnie na nosie i na skroniach, i bardzo gęste, brązowe brwi. Na policzkach ślad pudru trochę za jasnego. Dosyć dbały o swój wygląd. W każdym razie, jeżeli chodzi o ubranie. Ale jakie to dziwne, że Berenika nie wspomniała nigdy o tej amputowanej ręce... — Zamierza pan zostać jeszcze jakiś czas w Paryżu? Aurelian boi się teraz, że zdradził się tym zwrotem. Co też go podkusiło, żeby przychodzić tutaj... — Wyjeżdżamy zaraz po Nowym Roku i Berenika mówiła właśnie, że tak żałuje, że nie mogła się więcej z panem zobaczyć... — Miałem wiele obowiązków towarzyskich ostatnio... i Liczyłem jednak... — Ach, niechże się pan nie tłumaczy! To zupełnie zrozumiałe. Berenika żałowała tylko... doprawdy, był pan taki miły dla niej przez cały czas jej pobytu... a ona tak potrzebowała jakiejś rozrywki... To było nie do zniesienia. A jeszcze na dodatek nie mógł się powstrzymać, żeby nie spoglądać co chwila na pusty rękaw... Aurelian nie umiał na ogół mówić z ludźmi. Nie należał do rozmownych. Co mógł mieć do powiedzenia Lucjanowi Morel? Tamten wydawał się dziwnie swobodny. Naiwność albo hipokryzja. — Cieszę się bardzo — mówił — że zabieramy ze sobą dziewczynki... Berenika uwielbia dzieci... — Zabierają państwo dziewczynki? — odezwał się Aurelian, żeby coś powiedzieć. — Tak, Edmund i Blanchette wybierają się w góry... a dzieci zostawiają nam... Cieszy mnie to ze względu na Berenikę... Ona tak chciałaby mieć dzieci... — westchnął i przeciągnął ręką po czole. Potem popatrzył uważnie na Aureliana z tym wyrazem wielkiej dobroci, który był taki żenujący: — Zastanawiam się czasem, czy nie powinniśmy adoptować jakiegoś dziecka. Bo tak, Berenika nie jest szczęśliwa. Nie, nie jest szczęśliwa! — Znów westchnął: — Myśli pan sobie pewno, dlaczego ja mówię panu o tym? Mówi sobie pan... Kiedy, naprawdę, ja tyle słyszałem o panu, że wydaje mi się zupełnie, jakbym pana znał, serio… Ale ja tu się rozgadałem o własnych sprawach i zapominam panu powiedzieć, jak się czuje moja kuzynka! Już dobrze, już zupełnie dobrze... _ Ach! Tak przypuszczałem... skoro mogła wyjść... —_ Och, wychodzi już od kilku dni... Jest już w dobrym stanie, może niezupełnie jeszcze pewnie czuje się na nogach... Jeszcze się trochę chwieje... W każdym razie nie mówi się już o tym... Inna rzecz, że stale jest smutna; tak, stale smutna... Wyjazd w góry, świeże powietrze, śnieg powinny doskonale jej zrobić... Czy mam powtórzyć, że był pan zapytać się o jej zdrowie? — Ależ... oczywiście... — Powtórzę... albo lepiej Berenika jej to powie... Blanchette tak łatwo ulega jeszcze wzruszeniom! Kobiety lepiej potrafią... Berenika bardzo się ucieszy, że pan przyszedł... Wie pan, ona sama nie zna siebie... Byłem przekonany, że nie lubi Blanchette... a tymczasem, w tych okolicznościach... Straszliwa dyskrecja, jaką starał się zachować ten człowiek, wyjaśniała wreszcie całe to qui pro quo. Wszystko, co Morel wiedział o Aurelianie, tyczyło Blanchette. Ta dwulicowość Bereniki wdarła się do serca Aureliana gwałtownie, jak światło. Wyobraził sobie młodą kobietę w jej życiu codziennym; ten dom, tutaj, zbyt wspaniały, i ten mąż, który zjawił się w najnieodpowiedniejszym momencie, szaleństwo Blanchette, ironia Edmunda i ta okropna zabawa w ciuciubabkę, bez przerwy. — Żałuję bardzo — odezwał się z pewnym trudem — że nie udało mi się złapać Edmunda... Zrobił się nieuchwytny ostatnimi czasy... — Istotnie, istotnie! Właściwie i ja sam mało co go widziałem. Ale mówił mi o wyrobach „Melrose"... Wiem, że i pan także... — To znaczy... — Jedziemy więc na tym samym wozie, drogi panie! To będzie doskonały interes... a jeszcze jak mój kuzyn wziął to w swoje ręce! Pan był z nim, zdaje się, razem na froncie, prawda? Trzeba było odpowiedzieć, że tak, i aptekarz wdał się wtedy w diatrybę przeciwko wojnie. Aurelian znał już zresztą skądś te formułki. — Komuś takiemu jak pan — przerwał tamtemu uprzejmie — wolno mówić takie rzeczy... Tamten zamilkł, zdumiony. Później, spoglądając na swój rękaw, wykrzyknął wesoło: — Komuś takiemu jak ja? Och, wie pan, na upartego można to wprawdzie nazwać okaleczeniem wojennym... Ale w rzeczywistości to zwykły wypadek... Berenika nie opowiadała panu? Przechodziłem po prostu ulicą, w Paryżu, szedłem po gazety do kiosku przy Gare de 1'Est i „Berta"... No, więc niby inwalida... ale niekoniecznie na polu chwały! A później z nagłym zainteresowaniem: — Więc Berenika... Nie mówiła nic panu o mojej ręce? Mogłem się założyć! Co za dziwna kobieta z tej mojej żony! Nigdy nie mówi tego nikomu i potem, jak ktoś mnie zobaczy, od razu można odczytać na jego twarzy ten wyraz zdziwienia! Aurelian spoglądał na niego zaskoczony i przerażony. Sam się dziwił, skąd w nim to uczucie obrzydzenia i zgrozy w stosunku do aptekarza. Takich ludzi jak on są tysiące; nie dostrzega się ich, mają żony i dzieci, siada się obok nich w autobusie... Ale więź, jaka istniała między nim a Bereniką, obdarzała jakimś odstręczającym dla Aureliana istnieniem tego sapiącego grubaska z jego tłustą cerą, niezbyt czystymi zębami, jego zadyszką i tłuszczem. Toto miało nogi, brzuch, wydzieliny; jadło, pociło się, skore było z pewnością do śmiechu. Oczy Leurtillois spoczęły raz jeszcze na pustym rękawie i Aurelian nie dokończył myśli, której sam by się potem wstydził... Tamten uparcie powtarzał swoje: Berenika będzie żałować... Kuzynostwo także, oczywiście, ale Berenika tak chciała... I proszę nie zapomnieć, jeżeli kiedykolwiek zawita pan w nasze strony... mieszkanie jest nieduże, ale dla przyjaciół zawsze łóżko się znajdzie... Ależ tak, koniecznie... zapraszamy raz na zawsze... Na schodach ogarnął Aureliana nerwowy śmiech... LII — Stawia się po dziesięć, jedenaście słupów dziennie... to się nazywa robota!... I jeszcze mówią, że mało! Za każdym razem trzeba przenosić wszystkie urządzenia... dźwignice... i wszystko... Oczywiście, jest specjalna ekipa, która betonuje, potem... Ale i tak! Ja robię Saint-Etienne — Grenoble... Kelnerzy zbierali głębokie talerze. Złotawe światło padało na stoły, przy których towarzystwo zachowywało się już z tą swobodą i zadowoleniem, jakie dają aperitif, pierwsze wino — beaujolais — i widok menu. Przyjęcie odbywało się w dalszej sali restauracji, której taras wychodził na Paryż, na dachy domów, na noc, ale nic z tego nie było widać spoza zielonych firanek z falbanami. W tej części lokalu, gdzie siedzieli codzienni goście, stały stoliki i kasa, było prawie pusto; dochodził stamtąd tylko odgłos wydawanych poleceń i zjawiały się półmiski przeznaczone dla gości „La Cagni". W głębi sali stał kredensik i pianino. Ilu ich się tu zeszło? Dwudziestu pięciu, trzydziestu? Fuchs, spąsowiały już na twarzy, którą obejmowały rude faworyty, w kołnierzyku pod samą brodę, wstał i zwrócił się do swego sąsiada, przedsiębiorcy robót publicznych, grubego jegomościa z brodawką na policzku i z olbrzymimi czarnymi brwiami: — Wcinaj, Chapelain, gadać będziesz później... Kelner, jurancon! Co jest?! Jurancon! Szczęk widelców, brzęk porcelany... — Nie znałem tej knajpy — odezwał się rosły brunet przy końcu długiego stołu; sztywne włosy, zaczesane z przedziałkiem, rozsypywały mu się na wszystkie strony. Zwrócił swe błyszczące, niesymetryczne oczy, swoje rozognione policzki i mały wąsik w stronę sąsiada z lewej. — Przepraszam — powiedział tamten głosem bardzo cichym, kontrastującym z jego wyglądem jasnowłosego atlety; pochylił kędzierzawą czuprynę, wyłupiaste oczy i gładząc złotawego wąsa, który tworzył mu wachlarz nad wargą, powtórzył: — Przepraszam... nie dosłyszałem pańskiego nazwiska... nie przypominam sobie, żebym znał pana w pułku... — Dupuy, Stefan Dupuy — odparł tamten. — Ja nie byłem w waszym pułku... Ja byłem w artylerii dywizyjnej, ale znałem Fuchsa z cywila... Ruchem, który wszedł mu w nawyk, jedną brew unosząc do góry, odrzucił włosy opadające na skronie. Jego rozmówca przyjrzał mu się z uznaniem — chłop na schwał z tego artylerzysty; widać, że i do tańca, i do różańca, z tymi swoimi mięsistymi wargami, ledwo domykającymi się na białych zębach, i z tym ciągłym śmieszkiem, któremu towarzyszy ruch ramion. — Ja też nie... — odparł — piechociniec jestem tylko z przypadku... Byłem w dragonach, przenieśli mnie w szesnastym... Marsolleau, porucznik Marsolleau... z drugiego batalionu... najpierw w kompanii Millota... O, widzi pan, tam, ten, co przewodniczy, kapitan Millot... a potem byłem oficerem informacyjnym u majora Pierreguise... Ach, to było całkiem co innego! Bo co do Millota, tak między nami mówiąc... Szkoda, że major nie mógł przyjść dzisiaj... Hałas był diabelski, wszyscy mówili naraz, śmiali się głośno, pokrzykiwali do siebie. Brzęczały kieliszki ustawione przed każdym, po pięć na osobę. Z jednego końca stołu do drugiego dawano sobie znaki; wznoszono, bezładnie trochę, indywidualne toasty. Jakiś wysoki, chudy gość obok Chapelaina, z serwetką zatkniętą za kołnierzyk i z galijskim wąsem, zakrztusił się nagle. Najbliżej siedzący stukali go w plecy, dali mu coś do popicia. — Proszę — zauważył Marsolleau, który dopiero spostrzegł tamtego — Blanchard tutaj? Dziwny pomysł... — Kto to taki? — zapytał Dupuy. — Och, podoficer! I wcale nieciekawy... — Marsolleau przygładził wąsa i zaczął mówić o czym innym. — Nie — podjął Dupuy — wcale nie wiedziałem o tej knajpce, tak na schodach, pod samym nosem Sacre-Coeur. Ten łajdus Fuchs wszędzie nosa wtryni! — On już był taki i na froncie — szepnął Marsolleau. — Podobno to jego pisemko doskonale idzie, co? Bądź co bądź, możemy być dumni, że to u nas się urodziło! — Och, wie pan, Fuchs to człowiek interesów; nikt nie wie dokładnie, jak tam jest z tą jego „La Cagna"; grunt, że jest ruch w interesie... Ma abonentów na kopy w koloniach... pośród urzędników, którzy się tam nudzą na śmierć... w jaki sposób dobrał się do nich, nie mam zielonego pojęcia, ale co to kogo obchodzi, nie? Grunt, że wszystko idzie jak z płatka... — Tak myślisz? — zawołał poprzez stół Cusse de Ballante, grubas o wyglądzie szynkarza. — To dlaczego w takim razie nie płaci ani grosza rysownikom, co? Ten nasz Fuchsio! Winien mi jest kupę forsy! Przy drugim końcu stołu Lemoutard, dawny agent obyczajówki, już pod dobrą datą, chciał koniecznie coś śpiewać, a że po winie robił się smutny i skłonny do wspomnień, zaczął na melodię Pod mostami Paryża: — Na moście w Minancourt... Uciszono go. Do porządku przywołał go jakiś mężczyzna niski, czarniawy, zabawnie łysy i różowiutki, mówiący z fantastycznym, południowym akcentem. Lemoutard wybełkotał: — Tak jest, panie kapitanie!... — i usiadł. — Kto to? — zapytał doktor Aureliana. Mąż Róży Melrose znalazł się tutaj na dokładkę tylko, jako współpracownik „La Cagni". Fuchs brał od niego kiedyś jakieś artykuły o ciekawostkach medycznych na przestrzeni wieków, tak coś w stylu doktora Cabanesa, bo to pozwala wypisywać rozmaite świństwa, akurat w sam raz dla czytelników z Gabonu czy z Madagaskaru... Aurelian spojrzał na tego, którego nazwano panem kapitanem, i uśmiechnął się. Jak wytłumaczyć doktorowi, kto to jest Bompard? To jedyny spośród tych wszystkich tutaj, z którym spotkanie sprawiało Aurelianowi przyjemność. Wcale nie miał ochoty przychodzić tu dzisiaj, ale sam nie wiedział, co robić ze sobą, a Fuchs przypiął się do niego jak rzep i nudził, i nudził! Ale i tak nic by nie wskórał, gdyby nie przysiągł na wszystkie świętości, że Edmund obiecał przyjść także... No i gdzie jest? Fuchs twierdził, że jeszcze przyjdzie, choćby tylko na kawę! W tym zamęcie, w jakim się znajdował, wśród tej klęski ostatnich dni popijawa z dawnymi kolegami z wojska i z jakimiś kumplami Fuchsa wydawała się Aurelianowi absurdem. I pomyśleć, że Fuchsowi całe życie schodziło właśnie na organizowaniu historyjek w tym stylu. Czy on miał w ogóle jakieś życie osobiste, Fuchs? Szukanie reklamy dla „La Cagni"... — Aurelian uczepił się doktora, bo było w tym człowieku coś z topielca, coś z rozbitka na morzu. Pewne między nimi pokrewieństwo. Obaj mogli mówić byle o czym, wiedząc, że drugi i tak myśli o czym innym, choć nie piśnie o tym ani słowa. — Kapitan Bompard... — odparł Aurelian. — Dla mnie zresztą to jest zawsze porucznik Bompard. Trzeci galon dali mu dopiero in extremis, w osiemnastym, jak ja byłem już na Wschodzie. Oczywiście, rezerwista. Teraz mu zresztą cofnęli stopień z tej racji. Wściekał się!... Co do mnie, to ja widzę go zawsze pijanego jak bela, w piwnicy jakiegoś takiego niby pałacu w Soissonnais; pałacu już nie było, ale piwnica została... Fryce wzięli pałac, ale porucznika Bompard nie znaleźli... Kiedy o świcie ruszyliśmy do kontrataku, Bompard wynurzył się spod ziemi, z ręcznym karabinem maszynowym, i sprzątnął wszystko, zanim jeszcze myśmy zdążyli przyjść. A potem zapadł się na powrót pod ziemię. Myślałem, że jest ranny, wśliznąłem się tam do niego, pochylam się nad nim: „Panie poruczniku! Panie poruczniku!" A ten chrapie w najlepsze... Spojrzał na zegarek. Nie, Edmund już nie przyjdzie. Miał ochotą zapytać doktora, ale bał się okazać niedyskretny, popełnić gafę. Co właściwie doktor wiedział o swojej żonie? Bo jeżeli wiedział, to dziwny z niego jegomość. —Pani Melrose gra dzisiaj, Dok? — Nie... ale co to ja słyszę, Leurtillois? Jest pan naszym komandytorem? Stanowczo wszyscy przyjmowali to jako fakt dokonany. Aurelian nie odpowiedział, że nie, bo pomyślał o Lucjanie Morel i jego pustym rękawie. Sprowadził rozmowę z powrotem na tego gościa naprzeciwko, którego zgarbione plecy, ręce długie jak u małpy i owłosione przypominały mu inne czasy. — Niech mu się pan przyjrzy, doktorze... z tą serwetką wetkniętą za kamizelkę, z tymi swoimi oczkami, całymi w zmarszczkach, z tą naiwną miną... można by pomyśleć, że on w ogóle do trzech nie zliczy... nie wiem, czego... ale że nie zliczy... a tymczasem zliczy, i to jak! To chłop z głową na karku! — Co on robi w cywilu? — Ach, teraz? Mówi, że nie ma takiej rzeczy, której by nie robił... Widzi pan tę kamizelkę, pod serwetką? Tak... tę kamizelkę w paski żółte i czarne... Nie rozstawał się z nią przez całą wojnę... Włożył ją dzisiaj specjalnie dla nas... Twierdzi pewno, że nosi ją co dzień... „Kamizelka — powiada — którą nosiłem, jak byłem lokajem w Nicei..." Czy rzeczywiście był lokajem? Wcale nie powiedziane. Ale co szkodzi zagrać trochę ludziom na nosie? Nikt nie mógł złego słowa na niego pisnąć, bo był odważny, aż strach! Tylko lubił się właśnie chełpić na odwrót. Przed wojną sprzedawał oliwę i żeby to jeszcze dobrą, mówił, ale złą!... Mieszkał w Marsylii... Jego ludzie mieli z nim krzyż pański, ale lubili go mimo to. Swojego ordynansa częstował kopniakami w tyłek, ale potem szli się urżnąć razem... Pachniało fryturą; Aurelian nie przestawał mówić, mówienie o tych sprawach zagłuszało jego myśli, a Aurelian bał się swoich myśli. Uciekał przed Bereniką, uciekał przed tym wszystkim, co nie pozwoliło mu zasnąć poprzedniej nocy; dławił w sobie to łkanie, nad którym nie potrafił zapanować i które podchodziło mu do gardła, gdy tylko popuszczał sobie wodzy. — Pańskie zdrowie, panie poruczniku! — zawołał do niego z przeciwka jakiś postawny chłopak, dosyć pospolity w typie, jasnowłosy (korzystne dla urody), o nieokreślonych oczach i za dużej brodzie, która psuła wszystko. Aurelian podniósł swą szklaneczkę z białym jurancon. — Nawzajem, sierżancie! — Kto to jest? — zapytał go doktor. — Becmeil... jeden z niewielu podoficerów tutaj oprócz Lemoutarda, Blancharda, no i samego Fuchsa... taki paryski cwaniak... mistrz od dekowania się... Ale za to co za głos! Występował zawsze, jak były jakieś odwiedziny... Założę się, że zaraz będzie śpiewał O Królu miasta Ys! — ...albo Serenadą dla Manon — wtrącił sąsiad Aureliana z lewej — w każdym razie albo jedno, albo drugie! No, może być wdzięczny tym swoim serenadom, świeczkę im powinien postawić jak nic: wiecznie tylko trzymali go po jakichś kancelariach, nie było takiej siły, która by go mogła wyciągnąć na linię! Spoza Aureliana doktor spojrzał na mówiącego — oczy kozie, szczęka ośla, bardzo młody, ale otłuszczony tym niezdrowym tłuszczem, jaki daje siedzący tryb życia młodzieży nie stworzonej do tego, włosy krótko przystrzyżone. Doktor przypomniał sobie, że — nałóg zawodowy — zwrócił uwagę na jego chód: prawdopodobnie jedna noga z drewna. Aurelian przedstawił ich sobie: — Doktor Decoeur... Husson-Charras... Doktor znał jego kuzynów z banku Husson. Nawiązała się rozmowa, w której Aurelian mógł nie uczestniczyć. Kolej była na pieczyste. Okrzyki powitały trzecie wino. To już mu trzeba przyznać, że na urządzeniu porządnej popijawy ten diabeł Fuchs znał się jak nikt! — Panowie... Rozległy się nawoływania. — Cicho! Cicho! Ten który siedział na honorowym miejscu, usiłował dojść do głosu, potrząsał ręką. Cicho, kapitan chce coś powiedzieć... — Panowie... Zakaszlał lekko, była w tym mieszanina dobroduszności i poczucia własnej powagi. Kapitan Millot musiał uchodzić za pięknego mężczyznę w Tuluzie, gdzie przed wojną miał zakład fotograficzny. Postawny, ale trochę już ociężały i mocno teraz łysawy, pod starannie zaczesaną czarną pożyczką. Ach, minęły czasy elegancji, na jaką mu pozwalały żołd i mundur! Ile on potrafił wydawać na gabardyny i whipcordy! Charakterystycznym dla siebie ruchem przejechał palcem między nosem a rudą szczoteczką wąsów. Bardzo już skapcaniał ten donżuan z dziewięćset piętnastego roku i mocno przyblakł. — Panowie! — powiedział. — Nie będę wznosił zdrowia pułku, lecz wznoszę zdrowie drugiego batalionu, którym miałem zaszczyt dowodzić, wprawdzie czasowo tylko, ale zawsze! Wszyscy prawie, jak tu jesteśmy, byliśmy w tym batalionie, nie żadnym pierwszym lepszym, ale tym naszym, w batalionie zuchów! Żałujemy, że major de Pierreguise nie mógł przyłączyć się do nas dzisiejszego wieczora... chociaż co do mnie, to, prawdę mówiąc, nie żałuję tego, bo tak mogę przynajmniej zabrać głos i powiedzieć panom... Mowa snuła się jak nić z kłębka, pretensjonalna, oblepiona miękkim ciastem tej twarzy, która musiała niegdyś podobać się kobietom. Dla każdego znalazł się jakiś kwiatek, słówko o zmarłych, o nieobecnych, ukłon w stronę Fuchsa, jako organizatora bankietów; wszystko razem przyprawione odrobiną Francji, zręczne zdanko o próżnych obietnicach czynionych kombatantom. Ludzie wzruszali w tym miejscu ramionami, mówili jeden do drugiego coś w rodzaju: — Och, co to... to racja... Wiadomo — P.C.D.F.*/ */ Pierwsze litery słów znaczących mniej więcej: „Największe d..y Francji." Husson-Charras, któremu było niewygodnie, wiercił się, żeby odsunąć protezę od sąsiada. Becmeil westchnął: — Ach, niech to wszystko...! Marsolleau zaś, ukryty za swymi pulchnymi dłońmi, spoza palców jak wałeczki, rozstawionych, żeby było bardziej dystyngowanie, mruknął szyderczo do Stefana Dupuy, .poświstując z lekka przez swe białe zęby: — Biedaczysko! Niech pan tylko na niego spojrzy... Zero... Dla takich jak on wojna to była jedyna szansa. Przedłużyła im młodość... Trzeba go było widzieć u dziewczynek! Boki zrywać! A jeszcze na dodatek to przeświadczenie, że żadna mu się nie oprze!... Właśnie przy takiej okazji nadepnąłem mu kiedyś na odcisk... Gdyby nie major de Pierreguise, który nie mógł go ścierpieć... Tłuste dłonie dokończyły tej historii, a Marsolleau zagłębił się we wspomnieniach o tej k....... którą zdmuchnął kapitanowi sprzed nosa w Alzacji, jakże, u diabła, jej było na imię? — Nadal jest fotografem w Tuluzie? — zapytał Stefan Dupuy, którego ta nie kończąca się mowa przyprawiała o ziewanie. — Ależ skąd! — odparł Marsolleau z miną uczniaka rozmawiającego na lekcji. — Kiedy się raz zakosztowało życia na szerszą skalę... Gdzie by mu tam teraz mogła wystarczyć Tuluza! Stolicy mu się zachciało, ot co!... A że jeszcze żona go rzuciła, więc się wszystko świetnie złożyło. Przeniósł się do Paryża, a w każdym razie tak jakby: do Vaugirard... Okazja była wyjątkowa — zakład kompletnie urządzony! No i robi teraz zdjęcia od pierwszej komunii, od ślubu, fotografuje sklepikarzy. Serce nie bardzo mu już dopisuje. Pięć lat na wojskowym wikcie, cóż! Łyka różne proszki, cudeńka, pigułki. Niech pan na niego spojrzy — twarz obrzmiała, oczy wysadzone... Tylko w Vaugirard, w kawiarni, nazywają go jeszcze panem kapitanem... A żeby go tak pan widział w Zagłębiu Saary, jak dowodził batalionem! Co tam król wobec niego!... Rozległa się wrzawa. Oklaskiwano przemowę kapitana. Lemoutard, mocno podchmielony, chciał koniecznie przemawiać sam. Bompard osadził go na miejscu krótkim: — Przymknij się, Bebe — co wzbudziło ogólną wesołość. Przedsiębiorca robót publicznych aż płakał ze śmiechu. — Dlaczego major nie przyszedł? — szepnął Bompard do Hureaux. — Ten by palnął lepszą mówkę. Porucznik Hureaux pokręcił płową czupryną, łypnął okiem spoza okularów. — Za niskie progi dla pana D E Pierreguise... — syknął. — Strasznie tu gorąco! — odezwał się Husson-Charras. — Aż trudno uwierzyć, że to Sylwester. Masz ze sobą samochód? Nie? Liczyłem, że będziesz mógł mnie podwieźć do domu ze względu na moją nogę... Trudno, Fuchs sprowadzi taksówkę... Kto to jest ten typ koło Marsolleau? Znasz go? Aurelian rzucił okiem na koniec stołu. To jest Stefan Dupuy. Kiedyś się tam pętał w artylerii. Współpracuje z „La Cagna". Sceptyk z zacięciem społecznika. Psy wiesza na kobietach i nie żeni się ze swoją kochanką, która szyje bluzki i której wytyka każdy grosz, jaki jej da; jego ojciec jest przewodniczącym trybunału i on mieszka u rodziców... ma garsonierę na parterze. Głuchy jest na jedno ucho: od huku... — Kładł mi coś w głowę, zanim jeszcze siedliśmy do stołu — powiedział Husson-Charras — o socjalizmie, o Rosji i bo ja wiem, o czym tam jeszcze! Uważa, że wielkie domy handlowe już się przeżyły, a od szyldów świetlnych bolą go oczy. Trochę stuknięty, nie uważasz? Przez cały ten czas doktor z uporem mówił coś do Aureliana. Pozornie pochłonięty był całkowicie sprawą firmy „Melrose" i udawał, że traktuje Aureliana jako akcjonariusza. Czy Barbentane mówił mu o tych planach sprzedaży perfum na wagę? Razem z panią de Perseval... firma nazywałaby się „Mary-Rose", z racji Mary i Róży, rozumie pan... Róża będzie miała swój teatr. Róża nie ma miejsca należnego jej talentowi, jej geniuszowi. Kiedy będzie miała swój teatr, jak Rejane, jak wielka Sarah... Podano sałatę. — Jak się miewa twoja żona? — zapytał Aurelian Husson-Charrasa. Ten ożeniony był z kuzynką. Cóż innego mu pozostało? Traktował ją jak pielęgniarkę. Nie mógł już jak niegdyś, po E.O.R.(Szkoła Oficerów Rezerwy) w Bleau, i na kwaterach polować na kobiety z tym zacięciem kłusownika, z którego słynął. Ten ordynans, którego sobie wyszukał, prawdziwy wyżeł! Aurelian przypominał sobie tamtego żołnierza; nazywał się Miraud i pochodził ze wsi; nikt jak on nie potrafił przygotować łóżka panu porucznikowi... Słuchał smutnych, martwych słów sąsiada, który opowiadał mu o żonie, o domu, o pracy, jaką wynaleziono mu w banku Husson. Ulokowali go jakoś, cóż, razem z jego kulasem. Musiał nie cierpieć swojej żony. Roztył się. Niegdyś zamierzał zostać adwokatem, zrobił już rok prawa, zanim go powołali... potem wojna... Bez przerwy ruszał protezą pod stołem, nie mógł jej jakoś ułożyć, jak trzeba. To nasuwało wciąż Aurelianowi myśl o Lucjanie Morel. — Kiedyś ty to oberwał? — zapytał. — Znaczy tę... — Nogę? — odparł tamten. — Takie moje szczęście! Całkiem już na końcu, wyobraź sobie! W październiku osiemnastego roku. W drodze na Maubeuge, jakeśmy się wynosili z Malmaison. Mieć za sobą trzy lata frontu — i to jak! bez jednej — po to, żeby... Ty wiesz, że ja nie byłem z tych, co się pchają w każdy bigos. Miałem boja, no, co tu dużo gadać, byłem pewien, że nie wyjdę z tego wszystkiego cało i ciągle tylko sprawdzałem, czy trzymam się jeszcze kupy, czy już nie... Jak tylko siknęło trochę gęściej, pociłem się jak mysz. Zawsze mi się wydawało, że to musi być widać... Jak już raz człowiek wylazł z okopu, jakoś to szło. Ale cały sęk był w tym, żeby jakoś wyleźć. Nie wiem; po was jakoś nigdy nie było poznać, żebyście... ale ja! Jakem poczuł, że dostałem, zacząłem sprawdzać: głowa, ręce, nogi... Trzymały się jeszcze obie, ale jedna, wiesz, tak dziwnie, jakby mi się zrobiło w nią zimno... Nie było rady, nie wytrzymali do deseru: Becmeil wstał i — umazany oliwą na wargach i brodzie, bardziej jeszcze płowy niż kiedykolwiek, z ręką na sercu — śpiewał na ogólne żądanie: Jeżeli Rosenn się nie zjawi Niestety! Umrę wnet... — Miałeś rację! — powiedział Husson-Charras. — Ale nie bój się, Serenada będzie zaraz potem, zobaczysz... — Nie — odparł Aurelian — podpuścimy Ballante'a, ten jak zacznie, to już go nic nie zatrzyma. — Co za jeden, Ballante? — Cusse de Ballante... malarz... ten gruby, tam... och, ten potrafi zabawić całe towarzystwo! O ile nie mówi o malarstwie, rzecz jasna... — To ciekawe, Leurtillois — potrząsnął głową doktor Decoeur — zna pan tutaj wszystkich... Nie przypuszczałem nigdy... Miałem pana za samotnika, a tymczasem widzę, że utrzymuje pan całkiem nieoczekiwane stosunki towarzyskie, proszę! Aurelian spojrzał na niego i uśmiechnął się. Poczuł swoją samotność. Mimo woli odwrócił się. Siedział tyłem do drzwi, którymi — może — wejdzie za chwilę Edmund, Edmund, który nie powinien był poznać, że on tu na niego tylko czeka, Edmund, który powie mu coś o Berenice. Nagle dotarły do jego świadomości wszystkie absurdalne szczegóły otoczenia: mosiężne lampy ścienne, z elektrycznymi świecami w różowych plisowanych abażurkach, obraz przedstawiający rozszalałe morze, który stanowił pendant do drugiego morza, spokojnego, z czerwonymi skałami, kredensik zastawiony najrozmaitszymi butelkami, kubełkami z szampanem, nakryciami na zmianę. Pluszowy laufer z pomponami na pianinie i duży wazon w stylu sewrskiej manufaktury, a w nim sztuczne kwiaty i liście. Uderzała dysproporcja drugiej salki, małe stoliczki i ci ludzie, jakby z innej jakiejś gliny ulepieni, spoglądający z zażenowaniem na ucztujących, niby jakieś plemię afrykańskie, które trafiło akurat na huczny kiermasz flamandzki. Hałaśliwa radość. Przerywane oklaskami śpiewy, śmiechy, krzyki. Wyraźna u wielu ochota, by wstać i potańczyć. Lemoutard, kompletnie pijany, wymachujący widelcem. Oczekiwanie na następny numer programu. W trakcie jednak, kiedy podawano krem mrożony, wstał, po Becmeilu, nie Ballante, ale Bompard, porucznik Bompard w swej kamizelce w czarne i żółte paski. Aurelian pomyślał: „Ach, teraz będzie to... Jak pod Eparges." Bompard stał i poruszał rękami. Zrzucił marynarkę; w samej tylko koszuli i sławetnej kamizelce do złudzenia przypominał małpę. Aurelian odnajdywał w nim dawnego Bomparda z frontu, brakowało tylko zsuniętego w tył hełmu... Przechadzał się zupełnie tak jak wtedy, brodę wysuniętą miał do przodu, plecy zgarbione, ręce opuszczone. Na dziesięć minut przed atakiem paradował tak w swojej ubrudzonej kurtce po przedpiersiu, żeby go ludzie widzieli, jak najspokojniej w świecie przygląda się frycom przez lornetkę. Teraz prowokował swych partnerów: — Marsolleau! Ohe, Marsolleau! Chodź tu zaraz, leniu jeden, i rób toreadora! — A potem zwracając się w stronę innego: — Hureaux, mój maluśki, zagraj nam na fortepianku! Śmiali się. To im przypominało tyle rzeczy. Hureaux kazał się prosić, trzeba go było zaciągnąć do pianina. Dąsał się; wiecznie się dąsał ten chłopak, młody, w binoklach wyciętych półkoliście górą, z wąsami, które tu i tam miały puste placki, i tak wąski w ramionach, że jeszcze trochę, a zwracałoby to uwagę. Kiedy siadał do pianina krzywiąc się, że takie zakurzone, Bompard i Marsolleau" stanęli naprzeciw siebie. Marsolleau nie potrzebował wiele: z serwetką zamiast mulety, już był gotów, już nią wymachiwał, już unosił się na palce. Kiedy tak stał, widać było, że z nim to nie przelewki; dawny dragon przypominał Murzyna, tyle że blond; na czole miał pręgi, czuprynę kędzierzawą i rozrzuconą, zbudowany był jak Apollo, bary o mało nie rozsadzały mu ubrania. Tak, tego kobiety musiały dobrze zachowywać w pamięci! Siedzący na honorowym miejscu kapitan Millot odwrócił się, lekko poirytowany; wulgarna uroda dawnego podwładnego przywodziła mu na pamięć rozmaite historie. — Popatrz tylko na Bomparda! — wykrzyknął Husson-Charras. — Już znalazł, czego mu trzeba! W istocie Bompard złapał sztuczne liście z niebieskiego wazonu na stoliczku. Przymocował je sznurkiem, jak olbrzymie rogi, i teraz dawał susy w lewo i w prawo, komicznie rozjuszony, zaś porucznik Hureaux przygrywał ma fortepianie coś z hiszpańska, Lemoutard klaskał w ręce i wołał: „Toro! Toro!", ku wielkiej uciesze pozostałych. Kelnerzy, którzy przynosili szampana, przystanęli, żeby popatrzyć, goście wstawali od stolików, żeby zobaczyć, co to się dzieje. Fuchs przyskoczył i gestykulując jak clown odgrywał rolę arbitra między bykiem Bompard i toreadorem Marsolleau. To nie należało do dawnego ceremoniału drugiego batalionu, kiedy w jakimś malutkim schronie na linii lub w przypadkowej kantynie, w czasie odpoczynku, odbywały się walki byków. Innowacja spodobała się i Becmeil z Ballante'em wystąpili zgodnie w roli opiekunów. Opiekun byka to olbrzymie pole do popisu: można masować mu rogi, czyścić ogon, słowem, wystarczy puścić wodze fantazji, coś w sam raz dla Ballante'a, który czuł się nieszczęśliwy, kiedy nie był w centrum uwagi. Fuchs kręcił się, hałasował, to jednego, to drugiego z zawodników brał za rękę i prowadził jak narzeczoną, którą chce przedstawić publiczności, i odgrywał na migi, jak niegdyś Rigadin w kinie, następną walkę. Wreszcie wycofał się przesyłając pocałunki. Hureaux brał się do Carmen — „...strze-e-ż się, strzeż!" Podjęli melodię chórem. Doktor Decoeur potrząsał głową. Spoglądał na Leurtillois ze zdziwieniem; Aurelian był wzruszony. Coś podobnego! — Wydaje się pan wzruszony, mój drogi! Aurelian odwrócił się. — Tak, to trochę niemądre... ale widzi pan, Dok, ta bzdura, teraz, to jednak wojna, nasza wojna... Marsolleau manipulował muletą, a czaszka Bomparda połyskiwała wśród liści, kiedy rzucał się na niego, cofał, rozpędzał się w stronę widzów i zatrzymywał nagle przed nie istniejącą barierą, wzdłuż której zaczynał dreptać. — Toro! Toro! — Ostatnim razem, kiedy to widziałem, Dok — ciągnął Aurelian — byka robił, jak zawsze, Bompard, ale toreadorem był mały Vanderpyle, podchorążak, młody chłopiec z Lilie, tak jasnowłosy, że wyglądał na dziewczynę. Pod Eparges. Podchorążak zginął następnego dnia, w czasie wypadu... Och, ja wiem, że to historia w okropnie złym smaku! Towarzystwo nie posiadało się z uciechy; Bompard był nieoceniony, wciąż jeszcze pełen werwy, kiedy tymczasem Marsolleau, bądź co bądź o jakieś piętnaście lat młodszy od niego, ledwo już dyszał. Hureaux z uporem bębnił wciąż to samo, coraz głośniej. Gdzieś w kątku, za stołem, Lemoutard tańczył taniec hiszpański, strzelał palcami; serwetka służyła mu jako szal. Nikt nie zwracał na niego uwagi. — Zabawna rzecz ta wasza wojna — mruknął doktor — my, dekownicy, nie mamy o tym zielonego pojęcia... Walka kończyła się śmiercią byka, Bompard padał na ziemię, a toreador, wśród oklasków, składał usta do pocałunków. Przy stole kelnerzy po raz drugi nalewali szampana. Pianista, który miał już dosyć, wychylił , duszkiem czarkę i skrzywił się: — Daj spokój, Fuchs, co za szampan! Słodki! Jedni wolą słodki, inni wytrawny, bronił się Fuchs. Człowiek sam nie wie, kogo słuchać. Zresztą, dla niego, szampana może w ogóle nie być, gdyby nie to, że dzisiaj Sylwester... — To racja, ten Hureaux wiecznie jest czegoś niezadowolony! — zawołał kapitan Millot. — Co za usposobienie! — Ale, panie kapitanie... Szampan... — Kapitan nie ma tu nic do rzeczy! Chce szampana, to mu dać! Wzięli się do niego we czterech czy w pięciu; Hureaux wyrywał im się, a oni poili go wprost z butelki. Szampan wylewał się, lepki, ohydny. Nie tylko Lemoutard miał już w czubie. Becmeil także: chciał śpiewać, ale Ballante, który czyhał na swoją chwilę, ostro wziął się do rzeczy. — Oho — zagdakał Stefan Dupuy — Ballante odstawia listonosza! To był jego numer popisowy. Jak tylko podpił sobie trochę, odgrywał listonosza. Obnosił się ze swoją torbą, kłaniał uprzejmie przechodniom, wspinał po piętrach, zachodził do pewnej damulki, która otwierała mu drzwi całkiem na golasa, do jakiegoś księżula, który... I do stróża, i na wieś, na rowerze... Nie wszystko rozumieli, ale należało do dobrego tonu śmiać się. Ballante biegał po całej restauracji, wciągał do swojej pantomimy gości siedzących przy stolikach, wracał et caetera... Wreszcie udało mu się zagłuszyć tamten piękny głos, który z lekka tylko chwiał się ciągnąc: „To słońce, Manon!" Robił się bałagan, ludzie dzielili się na grupki, które pokrzykiwały coś do siebie. Podano kawę, likiery, przyszła pora 'na cygara. Stół wyglądał dość niechlujnie, coś tam poprzewracane, popiół w roztopionych resztkach lodów, herbatniki pokruszone nerwowymi palcami kapitana... Ballante, bardzo podniecony, śpiewał teraz swoją popisową arię La Tonkinoise i wszyscy, Dupuy, Hureaux, Blan-chard, Marsolleau, podejmowali chórem refren: „O Annana, o Annana, o moja Annamitko..." — W gruncie rzeczy wasza wojna — powiedział doktor do Aureliana — to była wojna oficerów, wojna tych z galonami... Ani jednego żołnierza tutaj... Aurelian wzruszył ramionami. — Nic pan z tego nie rozumie, mój drogi. Istnieją związki byłych kombatantów... To dzisiaj to po prostu zebranie koleżeńskie... Rzeczywiście, traf chce, że mieliśmy galony: trudno to zmienić teraz... Zwłaszcza że galony nic nie przeszkadzały w drodze na tamten świat... tak to wygląda, widzi pan... a teraz spotykamy się od czasu do czasu... — Ej, tam, Leurtillois! — zawołał Husson-Charras ze swego krzesła, z nogą sztywno wyciągniętą. — Nie śpiewasz z nami? Doktor spojrzał na Aureliana. Aurelian śpiewał. Decoeur przygryzł lekko wargę. Wcale nie to, żeby mu się chciało śmiać. Ta otchłań w ludziach. Jakże różnią się od obrazu, jaki sobie o nich wytworzyliśmy lub jaki oni wytworzyli sobie sami. Ten duży chłopak, dystyngowany, flegmatyczny, którego spotykało się na Montmartrze lub u Mary de Perseval, albo u Barbentane'ów... zawsze doskonale ubrany, milczący: to on właśnie śpiewał teraz, twarz miał lekko spoconą i po raz pierwszy zdawał się nie pilnować siebie; doktor zrozumiał, że Leurtillois wreszcie jest w swoim żywiole. Pomyślał z głęboką goryczą, że nie tylko, jeżeli chodzi o Aureliana, robił tego rodzaju odkrycie; ile on by mógł powiedzieć o Róży, o wielkiej Róży, która recytowała Rimbauda. Ech, Boże! Poczuł, że ktoś ujmuje go za ramię. Był to Stefan Dupuy, czerwony; kosmyki włosów coraz bardziej wpadały mu do oczu, przygryzał końce wąsów to z prawej, to z lewej strony, podenerwowany jak futbolista. — Fuchs szepnął mi właśnie słówko na temat tych nowych zamierzeń, doktorze... To bardzo oryginalna myśl... Wyroby „Melrose" powinny mieć diabelne powodzenie... Fuchs chciałby, żebym zrobił wywiad... Ach, tak? Ten zawsze znajdzie się tam, gdzie zalatuje groszem. Decoeur znał tę sztuczkę z wywiadami. Dyrektor „La Cagni" wstąpi do Barbentane'a. Tak się to odbywa. Ustalili datę. Dupuy, którego myśl o Róży bardzo podniecała, skakał na dwóch łapkach przed jej mężem. To musiał być gość, który wiele mógł, ten Decoeur. Stefan chciał pokazać się jakoś, zaczął mówić o książce, którą pisał, powieść; temat — rozczarowanie kombatanta, któremu po tym alkoholu niezwykłym: przyzwyczajeniu do zabijania, no, słowem, po wojnie życie wydaje się rozpaczliwie puste. Ta pospolitość, ta duchota... — Pan sam wiele zabijał? — zapytał doktor bezbarwnym tonem rozmowy towarzyskiej. Tamten śmiał się przez chwilę, żeby pokryć skrępowanie, poruszył ramionami, odrzucił włosy. — Och, wie pan, ja byłem w artylerii... Ale znałem niejednego... choćby z tych tutaj... Wskazywał na zebranych, którzy potworzyli grupki, jedni wokół kapitana Millot, inni wokół Fuchsa i Lemoutarda pokazujących sztuczki z zapałkami; Becmeil, sam, śpiewał Marzenia mijają: Widzicie huzarów, dragonów i straże... — Tak — odparł Decoeur — pan wie, co chcę powiedzieć. Ja, który w czasie wojny tylko się dekowałem... Jego usta, gdy to mówił, przybrały wyraz prowokujący. Dupuy był zaszokowany, ale zaimponowało mu to. Niewiele brakowało, a byłby powiedział, że on sam w gruncie rzeczy, jako artylerzysta... Rozwinął szerzej przed doktorem treść swojej książki, drugą jej stronę, stronę rewolucyjną, bunt bohatera, wstręt, jaki budzi w nim ten Paryż handlarzy, politykierów, kombinatorów... No a poza tym poezja, oczywiście, ucieczka na wieś, samotność, rozczarowanie... — Rozumie pan, nie mogę wysłać Boule'a, tak się nazywa mój bohater, na Tahiti. Tak jak wszyscy... Harrar... No, słowem, wyjedzie do Bretanii, w jakieś okolice odludne i tam wśród wysp, polowania, rybaków... Kończy się to mniej więcej tak, jak Pan Knuta Hamsuna się zaczyna... Lubi pan Hamsuna? Oczywiście, doktor lubił Hamsuna. Czego doktor nie lubił? Przerwał im Hureaux: — Nie uważacie panowie, że brak tu kobiet? Kto by przypuszczał, że takie rzeczy chodzą po głowie temu cherlawemu śledziennikowi, z tym jego głosem wysokim, nieprzyzwoitym, nieoczekiwanym u tego urzędnika przeciętnego wzrostu, o przeciętnej twarzy i przeciętnej wielkości butów. Jest księgowym w wielkim sklepie muzycznym — wtrącił się do rozmowy Husson-Charras, który czuł się trochę poza nawiasem, z tą swoją nogą. Czy dlatego właśnie grał na fortepianie, że pracował W sklepie muzycznym, czy na odwrót? — Ach — powiedział doktor — to prawo przyczynowości! No, w każdym razie to mu daje pewne poglądy na sztukę i nie żeni się, bo chce chodzić na koncerty, jak twierdzi. — Pamiętasz, Leurtillois — Husson wciągnął do rozmowy Aureliana — Hureaux pod Mort-Homme? — Jak mu zabili jego buteleczkę z syropem od kaszlu? Zaczęli się śmiać. Co za maniak! Jego mania utrzymywania porządku, nawet w okopach, graniczyła ze skandalem. Na powierzchni choćby i pięćdziesięciu centymetrów kwadratowych musiał mieć wszystko zorganizowane racjonalnie: manierka, menażka, nóż. — I szalik, Husson, zapomniałeś o ciepłym szaliku! Podstawowy środek zapobiegawczy przeciwko śmierci, nie licząc syropu... Ta jego mina, jak mu kulka stłukła butelkę... — To nie była kulka, to był odłamek! Na tym punkcie zaczęli się spierać. — I pomyśleć, że to on właśnie dopomina się dziś o dziewczynki! — Bo też swoją drogą... — odezwał się doktor. — Ostatecznie, jeżeli chodzi o Leurtillois i mnie, to wiem, dlaczego przyszliśmy tu sami... Ale reszta? Co zrobili ze swoimi paniami? I to jeszcze w dodatku w Sylwestra! — Och! — odparł Dupuy. — Większość prosto stąd wraca święcić Sylwestra w rodzinnym gronie! I niejeden bardzo jest zadowolony z tej chwili swobody! — Tak? Ciekawe... — Doktor wskazał Marsolleau: — On nie jest żonaty? — Nie — odpowiedział Husson — ma przyjaciółkę... która kupuje mu krawaty. A Bompard zostawił małżonkę w Marsylii, jest tu przejazdem. Pamiętasz, Leurtillois, zdjęcia pani Bompard? Obnosił się z nimi: gładko uczesana, złoty krzyżyk na szyi, oczka małe, poczciwa mieszczka bez retuszu... Co nie przeszkadza, że na kwaterze nie można sobie było z nim poradzić, taki miał apetyt na dziewczynki... Pamiętasz? Jego połowica musi mieć z nim krzyż pański! A znów Becmeil ma troje bachorów, bracia mu polegli, musi teraz utrzymywać matkę, żona mu płacze od rana do wieczora, bo dzieciaki ciągle chore! Trzeba go zrozumieć: tu odnajduje swoją młodość. Ile on się musi nachodzić, do ilu drzwi nastukać, ile razy kapelusz zdejmować, żeby wyżywić tyle osób jako przedstawiciel firmy pończoszniczej! Blanchard sprzedaje opony gdzieś koło bramy Maillot; w domu pięć córek, żona dała drapaka... Doktor potrząsnął w milczeniu głową i zwrócił się w stronę Stefana: — Tak, ma pan rację, świat jest źle urządzony i szkoda, że nie zawsze .może być wojna! Husson wydał jakiś pomruk i pomacał udo. Aurelian spojrzał na Decoeura nie rozumiejąc. Tylko Dupuy od razu wiedział, w czym rzecz. — Tak... kto wie, czy to nie były właśnie dobre czasy... LIII Ta mała uroczystość przybrała bardzo zły obrót. Jak się zaczęła bójka, nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć. Jedno jest pewne, że szedł kieliszek za kieliszkiem, po burgundzkim marcu armagnac, a potem piorunująca wódka, po której rozmowa zeszła na rozmaite alzackie anegdotki z czasów po zawieszeniu broni, i to właśnie była ta kość niezgody. Nie wykluczone, że Lemoutard, pod bardzo już dobrą datą, sprowokował Blancharda, którego nie lubił. Ale co właściwie takiego powiedział Blanchard, na chwilę przedtem, nim się to zaczęło? Ten drągal czarny i chudy, o zwisających wąsiskach, skórze ogorzałej i ruchach, którymi przypominał wiatrak, siedział przez cały czas jak trusia, ale w końcu wszyscy znali jego przekonania; Fuchs miał idiotyczny pomysł z tym zapraszaniem go. Wystarczyło, żeby powiedział byle głupstwo, i już mógł doprowadzić Lemoutarda do pasji. Wykrzykiwał, że nikt nie będzie go uczył patriotyzmu; wszyscy wiedzieli, że ma Croix de Guerre, i to jaki, ale to jeszcze nie powód, żeby mówić pewne rzeczy. W nieopisanym zamęcie, jaki powstał z chwilą, kiedy ktoś tam uderzył kogoś drugiego, zupełnie nie można się było wyznać, a taki Marsolleau, który nie żywił zbytniej czułości dla eksinspektora, nie mógł patrzeć spokojnie, jak grzmocą Lemoutarda w tym stanie, w jakim się znajdował. Trudno jednak było, żeby Marsolleau bił się z takim drabem jak Blanchard, dysproporcja była zbyt wielka; zamiast więc Blancharda wybrał sobie Becmeila, któremu — na trzeźwo — nigdy nie przyszłoby do głowy skakać do oczu swemu byłemu porucznikowi, ale teraz sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Usiłowano ich rozdzielić, rozległy się wołania: ,,Panowie, dajcież pokój!", tym bardziej że Marsolleau miał przytłaczającą przewagę, znał boks i kiedy jego przeciwnik siknął krwią z nosa, wszystkich to oburzyło. Hureaux piszczał. Aurelian złapał Marsolleau za ramię i odciągnął. Tamten protestował, ale dało to czas kapitanowi Millot i Bompardowi, dowódcom, żeby interweniować. Kapitan udał, że nie wie, od czego wszystko poszło, zganił Marsolleau, na którego nie mógł patrzeć i który powinien był przypomnieć sobie swój stopień, zanim zaczął bójkę z sierżantem, powtórzył uświęconą formułkę: — Zwarci, jak na froncie — i zatopił wszystko w przemówieniu. Na stole leżały potłuczone kieliszki, obrus poplamiony był alkoholem, na podłodze poniewierały się jakieś świństwa, jakieś brudne talerze. — Co za łajdak! — powiedział Hureaux. Dupuy, ze swoją długą gębą, udawał tego, co to nie zdążył — co takiego się właściwie stało? — i prężył bicepsy. Pewno zawsze musiał stosować tę metodę. Każdy myślał tylko o tym, żeby jak najprędzej się wynieść. Husson-Charras prosił Fuchsa, żeby mu sprowadził taksówkę. Inni odbierali płaszcze z szatni. — Jesteś pan gdzieś umówiony na Sylwestra? — zapytał doktor Aureliana. Leurtillois potrząsnął głową. Zostaną więc razem. Husson-Charras miał ochotę, żeby Aurelian pojechał z nim, ale deszcz przestał padać i dobrze było przejść się trochę, żeby rozproszyć resztki oparów. Tak się złożyło, że Aurelian i doktor schodzili schodami przed Sacre-Coeur razem z Hureaux i Bompardem. Bompard ujął poufale Aureliana pod ramię. — Cieszę się, że cię widzę, chłoptasiu... Przy stole nie sposób było spokojnie porozmawiać... Jak tam ci leci? Ożeniłeś się? Nie? Masz rację. Nie żeń się. Nie żeń się nigdy... Ponad nimi biała bazylika, u ich stop miasto we mgle świateł. Było zimno; podnieśli kołnierze, otulili się szczelniej paltami. Hureaux dławiła złość, jak zawsze. — Marsolleau, oczywiście, Marsolleau... Ten zawsze znajdzie powód... Też lepszy numer... kiedy był adiutantem majora, cały czas nic tylko szpiegował to tego, to tamtego... — Opowiadasz... — odparł Bompard. — Fakt, że gdyby major był dziś z nami, nie doszłoby do tej historii... Millot nie ma autorytetu... — Już ty nie musisz bronić Marsolleau, Bompard... Wiecie, że byłem z majorem, zanim przyszedł Marsolleau, a potem pułkownik wziął mnie ze sobą... Cenił moje zamiłowanie do porządku. Tak, że miałem okazję dowiedzieć się tego i owego... Jak myślisz, dlaczego aż dwa lata nie mogli się zdecydować, żeby ci dać galon, co, Bompard? Tamten podskoczył i zatrzymał się z ręką na poręczy; byli w połowie schodów. Bompard klepnął Hureaux po ramieniu. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że?... Marsolleau? Nie?! Schodzili dalej w milczeniu. Na dole, wśród nocy, słychać było muzykę i klaksony. Doktor powiedział coś o Montmartrze i kończącym się roku. Aurelian myślał o Berenice. — Ty w to wierzysz, Leurtillois? — wybuchnął nagle Bompard. — Marsolleau... żeby Marsolleau mnie podstawiał stołka! Facet, który wiecznie potrzebował forsy i wyciągał to od tego, to od tamtego... Nigdy zresztą nie oddawał... umizgał się na nasz koszt, a potem... Menda! — Żebyś zobaczył moje zapiski... — zazgrzytał Hureaux. — Mam specjalną kartę Marsolleau... Pamiętasz pod Eparges... — Jakże! Byłby się miał z pyszna, gdyby" nie ja! Jego ludzie chcieli mu dać szkołę, bo się zadekował w czasie ataku... Uratowałem drania, a on!... — Kto by pomyślał, że to tak wyglądało na froncie — westchnął doktor. — My wszyscy na tyłach przekonani byliśmy... Powiało od tego chłodem. Ale Hureaux nie potrafił się już powstrzymać. Za dużo się w nim nagromadziło urazy, złości, piekły go wargi. — Właśnie... Zwarci, jak na froncie... Słyszał pan tego durnia Millota! Jak dziad z babą — tacy byli najpierw nierozłączni, on i Marsolleau... a potem tamten poderwał mu dziewczynkę i od tej pory huzia na Marsolleau!... Ale gdyby nie ta rywalizacja... Czy mnie się może nie należała Legia, co? Wiecie, kto mi ją sprzątnął? Kapelan, jasna rzecz, któż by jak nie ta pluskwa! Pułkownik mnie cenił, ale jak jezuici wtrącili swoje trzy grosze... Mam zapisane lepsze rzeczy o tym ojczulku Beliard! Ach, gdybym tak kiedyś mógł opublikować te moje zapiski! Schodzili ulicą Lepic. Była ludna, odświętna, mimo zimna; wszystkie lokale oświetlone. Na placu Blanche, w ogniu świateł buchającym z wielkich kawiarń, zatrzymali się. Bompard pomrukiwał: — Swoją drogą, coś podobnego! I pomyśleć, że ja się z nim zabawiałem w walkę byków! Weszli do Weplera. Niehumor Hureaux bawił doktora. Zadawał mu podchwytliwe pytania, ciągnął go za język; Bompard wciąż nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia po tym odkryciu. Więc to dlatego tak późno dostał swój trzeci galon i już mu go nie uznano. Przeżuwał ten afront od blisko trzech lat. Nadal handlował kiepską oliwą. Gorzka mu była, nie otrzymał od życia tego, co mu się należało. Pragnął być kapitanem tak naprawdę. Aurelian miękko tylko uczestniczył w rozmowie. Jego zresztą także przepełniało poczucie niesprawiedliwości. Z chęcią byłby skierował swój żal przeciwko jezuitom czy wolnomularzom. Ale nie mógł, on nie mógł. Kochała go. I nie rozwiązywało to niczego. Kochała go i wkrótce miała od niego uciec. I nigdy nie miała do niego należeć. — Czym on jest w cywilu, ten Blanchard? — wypytywał doktor. — Handluje oponami? — Och — zachichotał Hureaux — handluje, handluje! Odprzedaje raczej... Gdzieś tam koło kolei obwodowej... Nie przelewa mu się... Rodzina na utrzymaniu, żona mu nawiała... Biedny rogacz, ot co! — Jak my wszyscy — powiedział doktor. Bompard zachichotał. Hureaux zacisnął usta i zaprotestował: — Bez uogólnień... bez uogólnień... każdy we własnym imieniu. A co do Blancharda, to jego prawo myśleć, co mu się żywnie podoba... Prawa Człowieka... Ale to jeszcze nie powód, żeby przychodził robić agitację wśród nas... Całe nieszczęście w tym, że takie typy jak Marsolleau mieszają się do tych rzeczy! Ja też jestem takim samym pacyfistą, co nie przeszkadza, że... Ale uważam, że to obrzydliwe robić z pacyfizmu sztandar... O co chodziło? Doktor miał taką minę, jakby się w tym wyznawał. Aurelian był o sto mil od całej tej rozmowy; widział przed sobą bolesną twarz o zamkniętych oczach, twarz zamkniętą, twarz z masy perłowej, jasne włosy w nieładzie, jakieś światło ślepe, usta... Ach, co chwila zmieniał się rysunek tych ust! Czy takie właśnie były usta Bereniki? Rysunek warg układa się według naszych pożądań: Aurelian mieszał w swym wspomnieniu o Berenice wszystkie usta, jakie dotąd znał; Berenika była nie tylko tą miłością dnia dzisiejszego, była jego miłością w ogóle, miłością, którą kochał inne kobiety, obsesją kobiet, którą nosił w sobie w wielkiej nocy wojny, jego marzeniami młodzieńca, jego niepokojem mężczyzny. A potem nagle odnajdywał w myślach tę wypukłość policzków, wystające kości policzkowe Bereniki, i oczy otwierały się powoli, oczy mroczne, skośne oczy wspomnienia. — Żarty na bok, mój mały... — powiedział Bompard. — Czy możesz mi przysiąc, że Marsolleau...? — Coś podobnego! — zapiał księgowy. — Że też tobie trzeba wszystko łopatą do głowy! Mało ci jeszcze tego, coś usłyszał? Ach, gdybym ci opowiedział... ale przecież ty byłeś wtedy... ach, nie, prawda, byłeś ranny kilka dni przedtem... Kiedyśmy przyszli nad Ailette... jak się nazywało to miasteczko, zapomniałem... No, dość, że płasko tam było jak na stole; pozycję wziął Migle... wiesz, ten ze wsi, co miał takie różowe policzki, taki duży chłopak z kręconymi włosami, nosił wąsy... Musisz wiedzieć, znałeś go... Był podporucznikiem, wybierał się na nauczyciela... I z resztką piątej kompanii... To było akurat potem, jak zabrali Rouquesa na tyły, więc nie było nikogo, kto by się za nim ujął... major był w pułku, pułkownik akurat poszedł... Millot i Marsolleau ukartowali wszystko między sobą... Millot dowodził batalionem... No, słowem, Marsolleau wyszedł z tego z palmą, chociaż go nikt na linii nie widział... Migle musiał się obejść smakiem... Ech, szkoda słów... Biedny chłopak, nie miał szczęścia. Był zaręczony, tam u siebie, w Charente, z jakąś studentką z Ecole Normale... I jedenastego listopada rano... rozumiecie, jedenastego listopada osiemnastego roku! Francuski szrapnel, na dodatek. Przed samym już końcem... opróżniali jeszcze... i jakiś dureń artylerzysta... Rozniosło Migle'a, rozniosło go w drobny mak! Nic z niego nie zostało... Ja zebrałem jego rzeczy, przeczytałem jego listy... Ach, ach! Zwarci, jak na froncie! Paradne! Hureaux także wypił za wiele. Doktor ujrzał w oczach Aureliana wyraz zniecierpliwienia. Bompard wciąż żuł to czego się dowiedział. Rosła przed nim góra podstawek pod kieliszki. Po winie robił się smutny. — Nie pojmuję — szepnął — dlaczego major nie przyszedł... Jest przecież w Paryżu. W ministerstwie... — Spędza Sylwestra w rodzinnym gronie — odparł Aurelian. — Akurat! — zaśmiał się szyderczo Hureaux wychylając duszkiem kieliszek koniaku. — Tak jak ja, co? A doktorek? Też w rodzinnym gronie? Barbentane? Po prostu przestali nas znać, i koniec... Za niskie progi, jak na ich nogi... A my za mało obrośnięci w piórka! Do restauracji napływali ludzie; stoliki w głębi były pozamawiane. Decoeur nachylił się w stronę Aureliana. — Chodźmy zakończyć rok gdzie indziej... Tamci nie zauważyli nawet, że płacił. I nie zorientowali się, że doktor z Aurelianem odchodzą. Hureaux powtarzał: — Ach, gdyby można było opublikować moje zapiski! Wśród zapachów welchs i piwa, w kuchennym gorącu rozpoczynała grać jakaś orkiestra argentyńska. Aurelian pozwolił się prowadzić i na placu, pod „Moulin-Rouge" z jego żyrandolami, odetchnął głęboko. — Co robimy? — zapytał. A na to Decoeur, który przez cały wieczór czyhał na tę neurastenię Leurtillois, po ojcowsku: — Co by pan powiedział na ,,Lulli's", mój drogi? Po prostu, żeby jakoś wrócić do cywila... jeżeli ma pan ochotę... Do diabła! Ten okrzyk stąd, że gdyby nie szarpnął Aureliana za ramię, szalona mała bugatti, z dwiema pannami upchanymi obok jakiegoś młodego człowieka, sprzątnęłaby Aureliana na zakręcie... Słychać było jej parskanie wśród nocy. LIV I znów wąski, zadymiony bar o różowych światłach; znów mahoń i mosiądz, wysokie taborety, butelki, shakery, słomki, na ścianach śmieszne obrazki z proporczykami Yale i Harwardu; znów muzyka dobiegająca z mauretańskiej sali tanecznej i gwar, i śmiechy, i historia mężczyzn pijanych i namaszczonych, Amerykanie i kurwięta, wydekoltowane damy w towarzystwie ciemnoskórych kawalerów, stałe bywalczynie, Suzy, Georgette, Yvonne... I znów bezsenność i alkohol, jako tło, i ten ciężar nocy, nieustępliwy ciężar wszystkich myśli, przed którymi chciałoby się uciec, wszystkich myśli niepotrzebnych; taniec tych, co boją się zasnąć, co boją się nie zasnąć... Między własnym profesjonalnym uśmiechem a cudzym znużeniem biali barmani potrząsali jakieś napoje. Gruby Lulli obnosił między grupkami gości swój wenecki kałdun, klaskał w dłonie, wołał: „Ole! ole!" Jakaś opasła, stara baba, farbowana na rudo, w różowej sukni bez rękawów, z wielkim kołnierzem obwisłym jak jej piersi, przy barze, ani na chwilę nie przestała mówić do pani Lulli, w kasie, i potrząsała przy tym torebką naszywaną perłami i całym swym dygocącym ciałem. — A swoją drogą, gdyby minie pan nie pociągnął za rękę — powiedział Leurtillois — to w tej chwili... ' — Myśli pan, że dałbym tak sprzątnąć sobie sprzed nosa komandytora! Naturalność tego żartu ugodziła Aureliana. Już dosyć miał tego refrenu, wciąż. Uczepiła się .go ta historia ze spółką. Postanowił raz wreszcie postawić sprawę jasno. — Niech pan posłucha, Dok — zaczął... — Wiem, wiem — przerwał mu tamten... — Nie dalej jak dziś widziałem się z panem Morel... Czarujący. To musi mu przeszkadzać w robieniu syropów, że nie ma jednej ręki... Inteligentny przy tym... To znaczy, jak na aptekarza... Będzie nam bardzo przydatny. Wzruszył mnie, robi to nie dla siebie. Jest całkowicie bezinteresowny. Chodzi mu o panią Morel. Czego on by nie zrobił dla niej... Przyjemnie popatrzeć. W naszych czasach! Bardzo rzadko spotyka się takie uczucie. Ludzie zapomnieli, co to znaczy dobre małżeństwo. Trzeba jechać na prowincję, żeby jeszcze znaleźć... Wciąż tym głosem bezbarwnym, gorzkim. Nie potrafił powiedzieć ani jednego słowa ten doktor, żeby od razu nie zarysował się profil Róży, cień Róży i — dramat czy komedia — ich życie; Aurelian zastanawiał się czasem... W tej chwili jedna tylko myśl nie dawała mu spokoju. — Widział się pan także z panią Morel? — Och, nie. Wyszła. Ostatnie sprawunki. Jutro wieczorem wyjeżdżają. Zanim zagrzebie się na prowincji, każda kobieta musi najpierw pomyszkować po sklepach... — Jutro wieczorem? — Tak... spędziwszy najpierw Nowy Rok... w rodzinnym gronie. Przez długi czas Aurelian czepiał się nadziei, że Edmund przyjdzie na tamto koleżeńskie zebranie, wszystko jedno kiedy, w trakcie, po, przy kawie, przy likierach... Że się od niego dowie... Edmunda mógł zapytać. Teraz przyszła mu do głowy myśl szalona. Przyszła mu właściwie od razu, kiedy Decoeur zaproponował „Lulli's". Skoro nie Edmund, w takim razie Berenika sama... Było przecież zupełnie jasne, że Aurelian będzie tu tej nocy. Gdzież miałby być? Więc przyjdą. O północy... na pewno. Przyjdą. Nagle zobaczy ją w dużej sali, tam gdzie trzymał ją za rękę. Berenika znajdzie jakiś pretekst: czyż nie chciała pokazać Lucjanowi lokalu, w którym spędziła taki miły wieczór... w ogóle Montmartru. Czy aptekarz znał Montmartre? Z Edmundem albo bez Edmunda. Ten był prawdopodobnie z Różą! Doktor mówił coś o Róży, o niezwykłej subtelności Róży!... o prawach, jakie mają istoty wyższego pokroju... nie można przykładać do nich tej samej miary co do innych, sądzić podług tych samych norm... Słowo „norma" podobało się doktorowi. — Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy rzucili okiem na dansing? — Ależ nie, skądże, bardzo chętnie... Ta atmosfera, gęsta, że kroiłbyś nożem. Tłum przybywających, drzwi nieustannie w ruchu, gorliwa usłużność boyów, kwiaciarki i wreszcie duża sala oświetlona niebiesko, do walca; plamki światła na ciele kobiet, na pajetkach u sukien; mężczyźni na czarno, gorsy, serwety tego koloru co blask reflektora... Oświetlenie zmienia się wraz z płytą... teraz jest lilaróż... Na parkiecie między stolikami i butelkami szampana zwarta masa tańczących, rozmarzone miny... Alhambra, bez fontann wprawdzie, ale z taką ilością almei, że aż obrzydliwość. Na modłę ciastek z kremem... Aurelian spogląda na zegarek. Kręgi światła obiegły salę, balkony, tancerzy, kiedy orkiestra rozszalała się w finale. Brzęk talerzy i gwar śmiechów w ciszy, która zapanowała, tancerze oklaskują orkiestrę, jakby plaskały kijanki... Orkiestra posłusznie podejmuje walca i wszystko robi się niebieskie, niebieskie, niebieskie... Aurelian sonduje głębię jasności i ciemności. Zahacza wzrokiem o miękką linię czyjejś ręki, ramię kobiety, która zasłania sobie -twarz, otoczone innym ramieniem; kelnerzy kręcą się nieustannie i przysłaniają mu widok, przesuwa się więc, by widzieć lepiej... Wyraz twarzy jakiegoś płaskonosego mężczyzny obok różnokolorowego filaru obnaża żądze, które muzyka osłania. W kącie, gdzie pali się papierowy obrus, chichoty kobiet dźwięczne jak monety. Nie... nikogo. Spojrzenie na zegarek. Wskazówki zbliżają się do północy. Przyjdą, przyjdą na pewno. Jak olbrzymi czarny owad, gruby Lulli, rozcapierzywszy pokrywy skrzydeł, przedziera się przez mrowie; kołysanie się tancerzy zamyka drogę za nim, a on woła do orkiestry coś, czego nie słychać. Do sali weszła grupka panów we frakach i pań w sukniach długich, jasnych, spokojnych, majestatycznych, zadziwiająco pretensjonalnych. Nadbiegają kelnerzy. Żeby zmieścić stolik dla nowo przybyłych, część gości zostaje bezceremonialnie upchnięta w głąb. Orkiestra, stojąc, gra Starsprangled banne*(/*/ Amerykański hymn państwowy. Gwiaździsty sztandar.) Panowie, którzy przyszli, pozdrawiają, przechodząc, zaskoczonych tancerzy, nagle znieruchomiałych. — To z ambasady amerykańskiej — szepce jakaś ruda dziwka obok doktora i Aureliana. Wskazówki posuwają się ku północy. Z kuchen wyjeżdżają dymiące półmiski. Znów zaczął się taniec, walc kolorowych smug. Wskazówki... Aurelian nie spuszcza oczu z nadgarstka. Krew mu pulsuje. Przyjdzie! Jakże miałaby nie przyjść? Nie może w to uwierzyć. Co mówi Decoeur? Czort wie, co on tam ględzi! Widok się mąci, mrok zaczyna się mienić, rozlegają się oklaski: to popisowy numer ,,Lulli's", zapożyczony z Muzeum Grevin — świetlisty śnieg, blade płatki, które zdają się spadać na to fałszywe pati(podwórze)l, płatki roztapiające się na ziemi, padające z łukowatych sklepień, poezja dwunastej za dwie, w wydaniu Pigalle, ku zachwytowi gości przy stolikach, przy dźwiękach walca Irvinga Berlin... Gruba baba z baru, ta z różowym kołnierzem, stanęła obok nich, żeby się przyjrzeć. — Co za kolos! — mówi doktor, który myśli zapewne o funkcjonowaniu gruczołów opaślucha. — Podług ostatniej maniery Picassa — dorzuca. Aurelian coś pomrukuje. Może w tej chwili właśnie na dworze, na zmokniętej ulicy, Berenika wysiada z taksówki... Cymbały, bębny, okrzyki. Ciemność. W ciemności Aurelian dostrzega słaby blask cyfr na zegarku — północ... Jakaś radość czarna omotuje tych wszystkich zagubionych, rozdzielonych, bo się nie widzą, szukających się zajadle; jakieś nawoływania, śmiechy, wenecki głos grubego Lullego winszującego po angielsku: — Happy new year! Happy new year! ( Szczęśliwego Nowego Roku.) Aurelian czuje nagle czyjeś ramiona na swojej szyi, czyjeś nagie ramiona oplatają go, czyjeś palce szukają niezgrabnie jego twarzy. W grzmocie bębnów, który dominuje nad ciemnością i zgiełkiem i zamyka ich na pustyni, w samotni miłości, Aurelian odwrócił się, pochyla się teraz, obejmuje ją i po raz pierwszy tuli ją do siebie, dotyka jej twarzy, odnajduje jej nieprzytomne usta pulsujące krwią, całuje ją, gryzie, sam już nie wie, co się. z nim dzieje, nie chce myśleć, że za chwilę zapali się światło, że jej mąż stoi może tuż obok — Berenika, Berenika, tylko jej imię zostało, tylko ona, którą. rozpoczyna się Nowy Rok, nowa era, Berenika... Światło jest jak trąby i wykrzykuje głośno sekret tej chwili szaleństwa; ludzie odsuwają się od siebie, kobiety przesuwają dłonią po wargach, machinalnie poprawiają włosy. Aurelian z żalem rozwiera ramiona i widzi w nich Simone. A Berenika? Nie było Bereniki... LV — Jeszcze jedną butelkę! Kubełek do szampana fruwa .nad głowami. Niezmierna dystynkcja maltre d'hótel podkreśla wulgarność innych twarzy, ciał bezwładnie opadłych na kanapki. Trzecia nad ranem. Mają za sobą „El Garon", gdzie tłok był taki, że nie sposób było przecisnąć się poza bar, a potem „Chateau Caucasien", gdzie taniec z nożami lekko Aureliana zirytował. Teraz wylądowali w nowym lokalu, na modłę francuską; goście skandują piosenki Maurice Yvaina i bawią się laleczkami, które sprzedawała wysoka dziewczyna, niebieska i jasnowłosa; w tej chwili dziewczyna ziewa w kącie i zsuwa ukradkiem srebrny pantofelek, który ją uciska. Szampan lał się cały czas strugami, doktor przyjmował to bez protestu, a Simone, zakochana i macierzyńska, upijała się powolutku. — Nie jesteś w sosie; kiedy widzę dobrze, kotku, że nie jesteś w sosie... Masz, napij się... Może chcesz już do domu? Nie chciał jeszcze do domu. — Co to za ziółka, co? Wy to nazywacie ayala? A to sprytnie!... Nadbiegł zarządca, zaczął się tłumaczyć. Po pierwsze. szampan jest ciepły, ile razy trzeba wam mówić, że szampan może być tylko z lodu... Panowie zechcą wybaczyć... Srebrny kubełek zawirował nad głowami, — Pan się rujnuje — szepnął doktor. Aurelian zrobił nieokreślony ruch. — Ja — powiedziała Simone — jak mam chandrę... Nie dowiedzieli się, co robi, jak ma chandrę. Głaskała Aureliana po karku i obmacywała obrus. — Lubię ładną bieliznę stołową — szepnęła — och, lubię ładną bieliznę; nie ma co gadać, lubię ładną bieliznę... Skąd przyplątał się do nich ten wyskrobek w za niskim kołnierzyku, o szyi, która nie miała końca i po której wędrowało bezustannie jabłko Adama, nieproporcjonalnie duże w stosunku do głowy, do nędznych ramionek? Był to jakiś znajomy Decoeura. Czy w „Chateau Caucasien" też go już mieli? Wyrósł nagle koło nich na krześle, ni stąd, ni zowąd. Smoking musiał mieć za kusy, obciągał spodnie, zakładał nogę na nogę, to tak, to na odwrót... — Za mało ma pan jeszcze w czubie, młody człowieku! — powiedział Aurelian i nalał mu. Smoking na manekinie znów podjechał za wysoko, zatańczyła grdyka, facjata zatopiła się w szampanie. Wyskrobek czuł się w obowiązku zabawiać Simone, która wcale nie wiedziała dlaczego. Czekała cierpliwie, aż Leurtillois, to znaczy jej Roger, zechce pójść do łóżka. Weźmie go do siebie, u niej się wyśpi i koniec, ale rano... Miała ochotę się kochać, miała ochotę wziąć go sobie. Jedna z miejscowych pań, w pistacjowej sukni, przysiadła się do nich, żeby było więcej; kto ją zaprosił do stolika — Decoeur, młody człowiek z grdyką czy ona sama się zaprosiła? Perorowała, domagała się precli. Otoczenie tutaj przypominało odrobinkę tort: kanarkowożółte ściany i różowi Grecy ze swymi damami o na wpół obnażonych piersiach w. stylu „Phi-Phi"... Grdyka tamtego stawała się obsesją; ta szyja zbyt gruba u tego chudziny miała w sobie coś sprośnego. Aurelian pochylił się nad kanapką koloru oberżyny, wymierzył palec w tę żyrafią chrząstkę i zawołał do doktora: — Rozumie pan, o co chodzi? — Nie bardzo... Za długo byłoby tłumaczyć. A gdyby tak dać w zęby żigolakowi? Irytujący z tym swoim chwytaniem spodni za kant, żeby je podciągnąć, to znów, żeby je obciągnąć. Jak z tą grdyką... — Widziałeś, kto wszedł? — zaskrzeczała pistacja do Decoeura. Zrobił taką minę, jakby widział. Co go to mogło obchodzić, kto wszedł? Grupka ludzi, mężczyźni brzydcy, niemłodzi i zaraz kobiety wokół nich — istne muchy. Szczytem idiotyzmu były te abażurki w kolorze tango(żółtoczerwone), przy kanapach, na stolikach... Jako tło, orkiestra grała jawę. Fortepian, harmonia, flet. — Niech pan sam powie, Dok... Zapomniał, co chce, żeby doktor sam powiedział... — Rzeczywiście — mówił Decoeur do pistacji. Co: rzeczywiście? Śmieszne, jak tak ludzie gadają ze sobą... Chciał powiedzieć, że... Wyglądało, że łapiduch i pistacja doskonale się rozumieją. Powiedziała: — Voline... To musiało być nazwisko tego typa z czarnymi wąsami, któremu wszyscy kłaniali się po pas. — A gdybym tak dał mu w zęby? — dumał na głos Aurelian. Reszta towarzystwa zaczęła go natychmiast uciszać, Simone zwróciła mu głowę w inną stronę. Simone także zdawała się być au courant... — Dać w zęby Voline'owi! On nie wie, co mówi! — Pistacja zadygotała z wrażenia. Przypudrowała się: — Znam takiego, co mu zdmuchnął jedną małą, i już go potem więcej nikt nie widział. Doktor pochylił się nad stolikiem i wyjaśnił młodemu człowiekowi, nie Aurelianowi: — Zna go pan? Voline'a? Nie?... To jest ktoś... Alfa i omega... Największy handlarz narkotykami na Chiny, przez Syberię, w pudełkach od czarnej pasty... Ma stajnię wyścigową... Jakaś pani w marynarce, z włosami obciętymi po męsku, trochę zbyt oblepiona spódnicą, ale o pięknych oczach i śmiesznym zadartym nosku, przeszła przez salę, od strony orkiestry. Na jej widok Voline podniósł się, jak posąg nagrobny. Kobieta śmiała się i wyglądała jednocześnie na onieśmieloną. Usiadła i założyła nogę na nogę. Wąska spódnica podjechała jej do ud. Aurelian spojrzał na swoje vis a vis; chłopak szarpał dół spodni, żeby je obciągnąć. — To Manon Greuze — objaśniała dalej pistacja... — Zaraz ją usłyszycie... dobrze śpiewa... — Lesbos? Tamta wzruszyła ramionami. Nie wchodziła w te szczegóły. Harmonista grał solo na intencję Voline'a. Kobiety skupiły się za nim jak zmieniający walutę za krupierem w kasynie. — Jeszcze jedna butelka! — zawołał Aurelian. Simone westchnęła — będzie w ładnym stanie! Miała ochotę, żeby ofiarował jej kwiatki. Wzrokiem powiedziała: „Nie", kwiaciarce. Bała się zawodu. Typ z grdyką rozmawiał o literaturze. — Czytał pan ostatnią nagrodę Goncourtów? Dać nagrodę Goncourtów Murzynowi! Mnie osobiście wcale się ta Batoula nie podoba... To jakieś nieporozumienie... Coś zupełnie przeciętnego, a poza tym co za pomysł w ogóle; co o nas pomyśli zagranica? Jeżeli nawet powieści nie potrafimy pisać sami... — A pan jaką książkę by nagrodził? — zapytał Decoeur. — Ja... O, choćby Epitalamium, na przykład! W dwa lata po Prouście — Murzyn! Młody człowiek wspomniał również o Robercie de Montesquieu, który niedawno umarł. — Chętnie dałbym w zęby — mruknął Aurelian. Dama w marynarce podniosła się. Rozległy się dźwięki fortepianu. Zaczęła śpiewać. Głosem spod latarni, ochrypłym, głębokim; trzymała się za szyję powyżej sztywnego kołnierzyka, dłoń miała nieoczekiwanie piękną, długą. Śpiewała pod Damia, romance o rozstaniach — pokoik z oknem na port, kochanek, co śmiał się, kiedy odchodził... Leurtillois poczuł się nagle poruszony do łez, Simone przesunęła mu palcami po twarzy i przeraziła się — były wilgotne. Aurelian wychylił czarkę jednym haustem. Ludzie klaskali. Kiedy śpiewaczka miała zacząć drugą piosenkę, do sali wszedł jakiś mężczyzna, raczej niski, gruby, z siwiejącą brodą i wyrazem zakłopotania, że się tu znalazł; za nim szła szatniarka i pomagała mu zdjąć płaszcz. Mężczyzna był w marynarce, miał biały jedwabny szalik, wstążeczkę Legii Honorowej... Pieśniarka zwróciła się w jego stronę; złożył jej ukłon. Od stolika Voline'a ktoś podniósł się, żeby go zawołać: — Panie senatorze! Grubas okręcił się i pospieszył ku stolikowi. Uścisnął rękę Voline'a. Z wyrazem służalczej gorliwości. — To przyjaciel Manon Greuze — szepnęła pistacja doktorowi. — Senator, szyszka... Manon Greuze nie żałowała gardła. Teraz było coś w stylu apaszowskim — klient obskubany z gotówki przez dziewuszkę, tancbuda i bukiecik za dwa su... Senator klaskał i podniósł kieliszek w stronę Voline'a. Tamten, ze swą białą twarzą przekreśloną czarnym wąsem, uśmiechał się, ale nie wypił. Doktor chichotał: — Niech no pan spojrzy... niech pan spojrzy... — Przeszkadzało mu to, że nie może nazwać Leurtillois Aurelianem, bo on był Roger dla Simone... — Niech pan tylko spojrzy, Leurtillois... Dużo go obchodziło ględzenie doktora! Przypomniał sobie to, co się nie udało, to coś, co unosiło się w powietrzu i od czego udawało mu się uwolnić od dwóch godzin. — Nie poznaje pan... ten gość zaproszony do stolika Voline'a... przyjaciel Manon Greuze? Niech się pan przypatrzy lepiej... senator, to jest pewien senator... — No to co? — powiedział Aurelian. — Może być i papież... — Jest pan pijany, mój drogi, ale niech się pan przyjrzy, to go pan pozna... Senator... senator Barbentane... papcio Edmunda! Prezes pana rady nadzorczej... Nazwisko Barbentane ugodziło Aureliana w otwartą ranę. Jęknął, podniósł się, spojrzał. Manon Greuze siadła właśnie obok nowo przybyłego wśród oklasków gości i miejscowych panienek. Nie mogło być wątpliwości. Ta gęba. Tak, to był papcio Barbentane, czcigodny Barbentane. O czwartej nad ranem przy ulicy Frochot. Nieźle! I to jeszcze za mało powiedziane... Aurelian przycisnął dłoń do serca i złożył uroczysty ukłon tamtemu, ponad stolikami, kelnerami, gośćmi. Senator zwrócony był w ich stronę. Przymrużył oczy, poszukał w pamięci, poznał Decoeura. Poruszył się na krześle. Manon Greuze macała go po udach, odsunął ją trochę, odpowiedział na coś, co mówił do niego Voline, wreszcie nie wytrzymał. Zachybotał jak duży bąk, potem wziął rozpęd, znów opadł na pięty, cofnął się o krok, przeprosił Voline'a, poklepał ukradkiem po policzku śpiewaczkę i odłączył się. Jego broda ukazała się w całej okazałości. W niej uśmiech. Senator zmierzał w stronę doktora i jego przyjaciół. Udawał zdziwionego, mile zdziwionego i uradowanego, promieniał uprzejmością, z odległości trzech metrów szykował już ten ton półłobuzerski, a półkonfidencjonalny, jakim miał wypowiedzieć pierwsze słowa: — Witam pana, doktorze... panie Leurtillois... szanowne panie... Czy zamierzał złożyć im życzenia szczęśliwego Nowego Roku? — Niechże pan siądzie, panie senatorze... To Aurelian zapraszał go, by usiadł. Barbentane wziął krzesło, uśmiechnął się do pistacji, ukłonił się dwa czy trzy razy Simone, której go nie przedstawiono. Nie znał tej dziewuszki. Zerkał spod oka na jej piersi. — Pan de Malemort... senator Bar... Senator przerwał doktorowi gwałtownie. Nie spodziewał się, że zostanie przedstawiony temu młodzieńcowi z monstrualną szyją, o niedopasowanym nazwisku. — Proszę, mili panowie, nikt z panów nie widział mnie dzisiaj! Panowie mnie pojmują? Nikt mnie dziś nie widział. Nie ma mnie tutaj. Jestem w Pałacu Luksemburskim! Do tego porozumiewawcze śmieszki i ten akcent południowy, że aż się czarki trzęsły! Nie odmówił jednej. Piana spływała mu po brodzie. Podszczypywał swoją sąsiadkę, którą musiał znać przychodząc tutaj dla Manon Greuze. — Tak, więc umowa stoi... Nie ruszałem się tej nocy z Senatu... A noc jest, można śmiało rzec, historyczna! Po raz czwarty od roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego budżet republiki uchwalony został na czas, bez dwunastu tymczasowych! Tak więc... Dzięki temu wybiegowi jurysdykcji, który pozwala przedłużyć rok o kilka godzin... O jedenastej pięćdziesiąt woźny zatrzymał zegar na sali obrad, a około wpół do czwartej zostawiłem moich kolegów, którzy żyją wciąż jeszcze w roku przeszłym, nad ostatnimi paragrafami... Ale dobrze będzie, jeżeli uporają się z nimi na jakąś szóstą, wpół do siódmej... Wymknąłem się więc... pojmują panowie... Po raz czwarty od osiemset siedemdziesiątego! Ze względu na panią Barbentane lepiej byłoby, gdyby nie mówili panowie memu synowi... Wiem, że mogę mieć do panów całkowite zaufanie... Proszę mi wybaczyć, czekają na mnie... Wrócił spiesznie do stolika Voline'a. — No, proszę, mój drogi — powiedział Decoeur — można niemal powiedzieć: zebranie akcjonariuszy wyrobów „Melrose"... tylko bezrękiego było brak! Ach, nie, niech pan nie każe przynosić następnej butelki! — A jeżeli mi się tak podoba? — powiedział Aurelian niedobrym głosem. — Po raz czwarty od osiemset siedemdziesiątego! Kelner! — Powinieneś się położyć, Roger — westchnęła Simone. Spojrzał na nią. Siedział tu z nią, a ona czekała, aż zechce wreszcie... Zaśmiał się. Całkiem prosta rzecz — życie. Senator, szampan i Simone... Dobrze. Prześpi się z nią. Położył na jej nagich ramionach rękę posiadacza. — Kelner! Ach, ale nie wcześniej, aż da w zęby temu pajacowi; i złapał pana de Malemort za krawat. Wywrócone kieliszki, brzęk tłuczonego szkła, szamotanie, doktor usiłujący ich rozłączyć; młody człowiek coś tam bełkotał, ludzie się oglądali... Aurelian cisnął banknot tysiącfrankowy na stół. Młody człowiek mówił: — On nie odpowiada za to, co robi! A Simone: — Reszta, Roger, weź resztę... Zgarnęła pieniądze i zostawiła napiwek. — Mieszkam w tej małej uliczce koło „Moulin-Rouge", wiesz... Chodź do mnie... mam gaz, będzie ciepło... Sam nie wiedząc jak, znalazł się w konnym fiakrze. Kołysało się to. Nie było już doktora ani typa z grdyką, ani pistacji, nikogo, tylko Simone, łagodna, przymilna, która go całowała; usta miała miękkie, wilgotne... I znów ugodziły go niejasno światła na placu Blanche... Tędy, tędy, oprzyj się, i czarnymi wąskimi schodami doszli do jej pokoju. Jedyne, co się w nim rzucało w oczy, to łóżko. Obok okna różowa gmatwanina fotografii; firanki z frędzlami. Aurelian poczuł, że ktoś zdejmuje mu buty. Nic nie rozumiejąc spoglądał na różowego naguska leżącego na poduszce, w ramkach z muszelek. Za kwiecistym parawanem bidet i kuchenka, zielona maszynka... Wszystko to było jak zły sen. Co tu robi senator? I ta lesbijka... — Możesz mi nie wierzyć... ale ja już od miesięcy taką miałam chrapkę na ciebie... a ty nigdy nie chciałeś przyjść... Ta kobieta na klęczkach przed nim... to miękkie łóżko, półmrok... Co to wszystko ma znaczyć? Była wojna, Hureaux, Bompard, Saloniki... Marzenia, które nigdy nie przyoblekły się w ciało... lata, które uciekają... Kto to jest — ta dziewczyna? Brutalnie rozwichrzył jej włosy. Spojrzała na niego ze zdziwieniem; wydała cichy okrzyk. Zaplątany w ubranie, które zaczęła z niego zdejmować, rzucił ją na łóżko. — Roger — jęknęła — Roger... A to co znów za jeden? Porachuję mu zęby. Naprzeciw łóżka było lustro. Zobaczył w nim nagle cały ten spektakl, nieład, grubiaństwo ich miłości. I wtedy zabrał się do niej z pasją. LVI Musiało być już po dziesiątej, kiedy Aurelian wracając do domu zobaczył auto Edmunda na nadbrzeżu. Cóż to miało znaczyć? Czyżby przyjechał złożyć mu najlepsze życzenia? Leurtillois czuł się fatalnie — wrażenie suchości na całym ciele. Idąc po schodach przeskakiwał po cztery stopnie. Przed wejściem do mieszkania czekało go interesujące widowisko. Słychać było podniesione głosy, a Barbentane we wspaniałym sportowym płaszczu, szarym, przetykanym barwną nicią, w pilśniowym kapeluszu trochę przekrzywionym, stał dokładnie w pozycji inspektora policji, który chce wedrzeć się siłą do czyjegoś mieszkania — wsunął nogę między drzwi, żeby mu ich nie zamknięto przed nosem. Pani Duvigne, której widać było tylko rękę i trochę włosów, odpowiadała mu bardzo cierpko przez szparę. — Cóż to ma znaczyć, pani Duvigne? Proszę wpuścić pana Barbentane! Popychał go za ramiona. Pani Duvigne cofała się, bardzo wzburzona, z zaciśniętymi ustami, i wskazywała przy tym swego pana: — Proszę, wielmożny pan nie chciał mi wierzyć, że pana Leurtillois nie ma w domu! Dopiero w saloniku Aurelian zauważył wypieki i zakłopotanie na twarzy gościa. Pierwsza rzecz jednak: — Pani Duvigne, proszę mi zrobić herbaty, bardzo mocnej, z cytryną... — Herbaty, rano? Wielmożny pan chyba żartuje, jest kawa... .— Powiedziałem: herbaty... Więc co się stało? Niechże nas pani zostawi... Kiedy zostali sami, Edmund wybuchnął: — Gdzie jest Berenika? — Berenika? — Nie udawaj głupiego! Ona jest tutaj... To było zbyt zabawne. Ale wcale nie wyglądało na to, żeby Edmund żartował. Ujął Aureliana za ramiona. — Zwariowałeś? Zachowujesz się jak zazdrosny mąż... Tamten cofnął się o krok. — Nie zechcesz chyba twierdzić, że nie wiesz, gdzie ona jest? — Daję ci słowo... A dlaczego szukasz jej tutaj? — A gdzie mam jej szukać? Oszczędź mi zbytecznych słów! Dopóki wszystko pozostawało w pewnych granicach... ale to już przesada! — Absolutnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Jeszcze parę takich replik, aż wreszcie Aurelian uświadomił sobie, że Berenika naprawdę zniknęła, że mogło stać się jej coś złego... — Wytłumacz mi — powiedział — co jest z Berenika... Co się stało? — Nie, to już jest szczyt! To ty mnie pytasz? — Odpowiedz, co się stało? — Nie wiedziałem, że masz taki talent aktorski! Edmund usiadł, zsunął kapelusz do tyłu; coraz bardziej wyglądał na flika. — Berenika zostawiła nas wczoraj parę minut przed północą, ponieważ jej mąż uniósł się trochę... Myśleliśmy, że zastaniemy ją w domu... Byliśmy w „Byku"... Tymczasem w domu nikogo... Minęła cała noc... Rano Bereniki nadal nie ma. Więc przyjechałem. Jemu wydawało się to całkiem naturalne. Ale niepokój Aureliana nie był udawany. Ironia Edmunda wyprowadziła go z równowagi. — Niby dlaczego? Ostatecznie ja nie jestem kochankiem pani Morel! — Nie? Żałuję... Ten ton szyderstwa był nie do zniesienia. — Gdyby nie to, że jesteś u mnie... — Och, przestań, jesteś komiczny! Niewiele brakowało, a byliby się pobili. O ile jednak Edmund był czerwony, o tyle Aurelian był blady. Nie mógł opędzić się od myśli o Sekwanie, tam w dole, o topielicach, które z niej wydobywają, o nieznajomej i o tej kobiecie z obciętym palcem. — Tak, ale ostatecznie to do niej niepodobne — powiedział. — To nie jest ten rodzaj kobiety, która pozwalałaby sobie na eskapady... — Podoba mi się ten rodzaj. Twoja znajomość kobiet podług kategorii... — Mam ochotę dać ci w twarz... Drzwi od kuchni otworzyły się. Pani Duvigne przyniosła herbatę. Ustawiła ją. I dwie filiżanki. — Wielmożny pan poczeka, aż trochę naciągnie. Miała minę kogoś, kto ma coś do powiedzenia. Aurelian odesłał ją, zniecierpliwiony. — Proszę nas zostawić! — A potem do Barbentane'a: — Napijesz się? — Nie, dziękuję... rano nie... podzielam zdanie twego cerbera... Herbata nie była jeszcze dość mocna! Aurelian nalał trochę na plasterek cytryny i odstawił. Barbentane ciągnął swoje: — To znaczy: nie widziałeś Bereniki od wpół do dwunastej w nocy? Śledztwo. Dał za wygraną. — Nie. Byłem u „Lulli's" z całą kupą ludzi. Urżnąłem się ohydnie. Potem przespałem się z małą Simonką... Nie ma się czym specjalnie chwalić... No, jesteś zadowolony? Powiedział to jednym tchem, z pasją. Sposób, w jaki obchodził się z imbryczkiem i wyciskał plasterek cytryny końcem łyżeczki, dowodził niezbicie, iż musiał być pijany tej nocy. Edmund pokręcił głową. — Dziwne! Byłbym przysiągł... Więc gdzie ona się mogła podziać, ta smarkula? Jeszcze na dodatek mam teraz na głowie tego durnia Lucjana. Beczy. To wszystko, co znajduje do zrobienia. Beczy... — A co byś chciał, żeby robił? — Żeby przyszedł porachować ci żebra! — Dziękuję pięknie, ale skoro... — Och, może jej tu i nie ma, ale to na jedno wychodzi... — Powiadam ci, że nie jestem kochankiem pani Morel, zrozumiałeś? Raz na zawsze, dobrze? Zęby miał zaciśnięte, twarz złą. — A teraz trzeba ją odnaleźć... Mogło się jej przytrafić jakieś nieszczęście... Nigdy nie wiadomo... — Chcesz może, żebym wstąpił do trupiarni? — Gadasz głupstwa! Ciebie to nic nie obchodzi. Skoro nie ma jej u mnie. Ciebie to nic nie obchodzi... Ale ja... — Ty, sądziłem, nie jesteś kochankiem pani Morel?... — Ja ją kocham, głupcze, kocham ją, rozumiesz?! Edmund śmiał się. Jeszcze tylko tego brakowało! Wielkie uczucia! Paweł i Wirginia. Romeo i Julia. Ale wracając do dzisiejszej nocy, to gdzie ją spędziła? — Wielmożny pan mnie wołał? Pani Duvigne znów zjawiła się w progu. Bała się widać, żeby się nie pobili. Musiała podsłuchiwać pod drzwiami. — Niechże nas pani zostawi, do licha ciężkiego! Wycofała się spiesznie, mrucząc coś pod nosem. Edmund zbierał się do wyjścia. — Dasz mi znać, jak będziesz coś wiedział, zadzwonisz, dobrze? Wyraz trwogi na twarzy Aureliana rozśmieszył Edmunda. — A jakże... a jakże... kłaniaj się ode mnie Simone, pamiętaj... pięknie się kłaniaj... Leurtillois pił trzecią filiżankę herbaty. Wziął do ust plasterek cytryny i smakował jej kwas. Och, tak się urżnąć! Weźmie tusz. Był już na środku sypialni, kiedy zobaczył przed sobą Berenikę. LVII Była w sukni wieczorowej, w sukni „Lotos", którą miała u Mary, nagie ramiona i ręce wynurzały się z bieli, jakby drżące od chłodu, i z długich, czarnych rękawiczek, które się zsunęły; u jej nóg leżało futro z popielic, zrzucone widać przed chwilą. Na twarzy miała wyraz zmęczenia i jakby lęku przed światłem dziennym; jasne włosy w nieładzie. Patrzyła na Aureliana. Milczał. Nie mieli sobie nic do mówienia. Wszystko było powiedziane. Wszystko było straszliwie jasne. Pomyślał patrząc na nią, że jest jak uosobienie nieszczęścia. Usta jej drżały jeszcze bardziej niż zawsze, bez szminki jeszcze bardziej były prążkowane. A Berenika myślała: „Nie muszę wyglądać zbyt korzystnie." Mężczyzna westchnął. Uczucie poniżenia. — Słyszała pani? — zapytał. — Każde słowo... To nie upraszczało sprawy. Chciał jej wytłumaczyć, że to z Simone nie ma żadnego absolutnie znaczenia... Nią owładnęła bez reszty nienawiść do kuzyna... Oboje powiedzieli nie to, co było trzeba. On: — Przysięgam, że panią jedną tylko kocham... A ona: — Nie musiał wobec pana nazywać Lucjana durniem! Będąc dobrym psychologiem można z takich słów jak te wyczytać wiele rzeczy natury ogólnej. Na przykład, do jakiego stopnia dwie istoty pozbawione są możności porozumienia się. Toteż każde, żeby naprawić tę ułomność, starało się pójść za biegiem, myśli drugiego. I stąd Berenika na swoje: — Kłamał mi pan — usłyszała w odpowiedzi: — Ach? To o nim pani myśli. Z sąsiedniego pokoju dobiegały niewyraźne odgłosy krzątaniny pani Duvigne. Zniecierpliwiony Aurelian podszedł do drzwi; posługaczka sprzątała po herbacie. — Niech pani to zostawi, pani Duvigne, niech pani nas zostawi! Pani Duvigne odstawiła z wyrazem protestu pełną już tacę i wyjaśniła spoglądając na filiżanki: — Chciałam powiedzieć wielmożnemu panu, ale wielmożny pan nie dał mi mówić... — Dobrze, pani Duvigne, dobrze... — Ta biedna młoda pani... spała na fotelu... nie mogłam jej tak zostawić na schodach... Zaczekał, aż wyszła. Kiedy wrócił do sypialni, Berenika siedziała u stóp łóżka. Popielice narzuciła na ramiona. Twarz miała odwróconą. — Spała pani tam na fotelu... przed drzwiami? Przytaknęła. Trudno jej było mówić. Wreszcie z wysiłkiem, głosem zmienionym, sztucznym: — Kiedy przyszłam, musiała być północ... Pana nie było. Chciałam zaczekać... Czas mijał, usnęłam... Posługaczka zastała mnie tam... Zauważył, że suknię ma zgniecioną... Przypomniał sobie północ, „Lullfsa", ramiona zarzucone mu na szyję... — Więc przyszła pani naprawdę — szepnął. Cisza zapadła bez dna, a oni oboje na jej brzegu obejmowali myślą rozmiary nieszczęścia, tej rzeczy okrutnej, nieodwołalnej, tego, co się nie udało. W oczach Bereniki była cała ta długa noc, oczekiwanie, zgroza, słabość wreszcie. Nie wiedzieli, że myśli ich spotkały się znów na chwilę, jak o północy. Aurelian wiedział, że nie wybaczy mu tej zdrady, tego fałszywego kroku... Simone... nie, naprawdę to było zbyt głupie! — Wytłumaczę pani... Ukryła twarz w dłoniach. Płakała. — Pani płacze? Bereniko... Bereniko... — Nie, niech pan mnie nie dotyka, niech mnie pan zostawi... Zostawił ją. Byłby się zabił za to, co zrobił. Nie mógł zaprzeczyć. Zrobił to. I stał tu, żywy. A ona przyszła do niego. — Przyszła pani do mnie, a ja... a ja... — A pan! Cóż było do powiedzenia więcej? Czyż wszystko nie było doskonale jasne? Jak nieszczęście. Zbuntował się. — Ale przecież pani wie, że panią kocham... że tylko panią kocham... że jest pani moim życiem... No, wszystkie te biedne, wielkie słowa! Pozwoliła im spadać, jakby to były kamienie. Z głośnym pluśnięciem. Zaczął chodzić tam i z powrotem. Wsadził ręce do kieszeni. Wzruszył ramionami. Westchnął. Zatrzymał się przy oknie. Pogłaskał głupio firanki. Spojrzał na swoją dłoń, która to robiła, i gwałtownie schował ją z powrotem do kieszeni. A później rzucając się w stronę kobiety („KOBIETY" — pomyślał) wykrzyknął niemal: — Ach, niechże się pani odezwie!... Niech pani powie coś wreszcie! Nie mogę znieść pani milczenia... Niech mnie pani lży, niech mi pani plunie w twarz... Wszystko, co pani chce, ale niech pani tak nie płacze... w milczeniu... niech pani coś powie! Raz jeszcze potrząsnęła głową i popatrzyła na niego. Na tego, który wszystko tak ślicznie, gładko zdeptał. Ich dwoje. Miłość. Życie. Nie widziała go nigdy w takim stanie, wyprowadzonego z równowagi. Jeszcze trochę, a zacznie jej wymyślać... okaże się, że to ona jest winna. Nie był już blady. Zarost wyrósł mu przez noc, granatowy. Na twarzy miał sine placki, które porobił sobie przyciskając bezwiednie palce i których wstydziłby się, gdyby spojrzał w lustro. — Mój Boże — powiedziała — co pan zrobił z nami! — Ale przecież to można naprawić; tak, wiem, przepraszam panią, wszystko przemawia przeciw mnie, ale w rzeczywistości... Zobaczył w oczach Bereniki sarkastyczną uwagę: postąpił źle, ale znowu nie tak bardzo źle jak inni... jak wszyscy imani... Usłyszał to, jakby wypowiedziała te słowa; urwał i podjął znów z tym głębokim, beznadziejnym rozdrażnieniem w głosie: — Plotę głupstwa... to moja wina... moja wina! Ale przecież... Czy nie możemy zacząć od nowa... Niech pani coś powie, niech pani powie, pani milczenie doprowadza mnie do szału! Zrobiła chwalebny wysiłek, by się przezwyciężyć, żeby przezwyciężyć fatalną siłę, w której byli władzy. Spróbowała mu wytłumaczyć... — Ja zawsze byłam taka... jeżeli tylko coś jest splamione, wyszczerbione, nadłamane... nawet, żeby było najpiękniejsze w świecie... nie mogę na to patrzeć... Nadaje się tylko do wyrzucenia.. Nie znoszę już tego... Poznał ten jej gest, jakby zziębła. Nie mógł zgodzić się na ten wyrok bez odwołania. Nie mógł. — Chce pani wyrzucić naszą miłość? Otuliła się szczelniej futrem, przekładała bezsensownie jedną dłoń na drugą, jakby je sobie polerowała. Słowo „Miłość" wprawiło ją w zadumę. Zagubiła się w myślach. Równie ciężko było przerwać milczenie jak przed chwilą. — Bereniko, tej nocy... czy chce pani tego, czy nie... zrobiła pani rzecz wielkiej wagi, opuściła pani męża dla mnie... Spojrzała na niego i usiłowała się roześmiać. To było straszne. — I nie zastałam pana... to wszystko! Przejęła go nagle świadomość, że nie zostało w niej nic z tej małej dziewczynki, którą znał, którą tak kochał. Miał przed sobą kobietę nieszczęśliwą, zmęczoną, o oczach podbitych, czerwonych... Dostrzegał to z okrucieństwem, które w pierwszym rzędzie obracało się przeciw niemu samemu... Nie wiedział, jak ma mówić do tej kobiety... do tej nieznajomej... nieznajoma... Ostatecznie nad czym się tu tyle rozwodzić! Przespał się z Simone... zgoda... i co z tego? Te tłumione łkania Bereniki! Nie do zniesienia! Zareagował jak mężczyzna, jak wszyscy mężczyźni: żaden z nich nie wątpi, że w jego ramionach tkwi czar. Bez żadnych wstępów wziął Berenikę w objęcia. Nie wyrywała się. Tulił ją do siebie, dłońmi przebiegał jej ciało, jakby to była rzecz, która do niego należy, odrzucił jej głowę do tyłu, poszukał ust, całował ją... Całował umarłą... przyzwalała mu na to z ohydną biernością, o wiele gorszą od buntu, od walki... Uparł się, przedłużał ten uścisk, w którym obejmował pustkę; nie chciał zgodzić się na to, że poniósł porażkę... Powiedziała tylko: — To mnie boli... — a on zawstydził się i puścił ją. Znów zapadło milczenie. Zawrotne. Tym razem przerwała je Berenika dławiąc tę ciszę, którą Aurelian przedłużał na złość. — Jedną po drugiej... Dopiero co rozstał się pan z nią... pachnie pan jeszcze jej perfumami... Wybąkał coś. Czy to możliwe? Z tymi perfumami to musiał być wymysł Bereniki... Później ogarnęła go głupia radość: była zazdrosna! Powiedział to: — Jest pani zazdrosna? Aj, tego też nie trzeba było mówić! Co zresztą trzeba było mówić! A może właśnie im więcej słów, tym lepiej; może trzeba było zatopić w nich Berenikę, zalać ją nimi, unieść? Przy tym wszystkim ból głowy zupełnie diabelski. Wiedział, że gra o własne życie niedobrymi kartami. Chęć, żeby je odrzucić i poprosić o nowe... — Co zrobi pani teraz? Prowokował ją tym zdaniem. Nie odpowiedziała. — Wróci pani, wróci grzecznie — ciągnął — przeprosi pani może... zda się pani w każdym razie na poczucie taktu, delikatność pani męża... — Proszę, niech pan nie mówi o moim mężu ani o delikatności... Powiedziała to sucho. Rzucił się jej do kolan: — Bereniko... jestem grubianin... ale kocham panią... ale pani mnie kochała, a w każdym razie bliska była pani tego albo mnie się tylko tak wydawało... przyszła pani do mnie tej nocy... co mam pomyśleć? Nie mogę sobie wyobrazić, żeby ta niedorzeczność, ta omyłka... niech pani to nazwie, jak pani chce... — Ja nie chcę... ja wcale nie chcę... słowa tu nic nie zmienią... czy nazwiemy to tak, czy inaczej... Czy myśli pan, że dla mnie to jest mniej przerażające niż dla pana? Czekałam na pana tej nocy, w fotelu... długie godziny... miałam czas przemyśleć wszystko... Przerażające, ale tak jest... a nie inaczej! I nie dlatego wcale, że, koniec końców, wrócę i czeka mnie kilka godzin, a może kilka dni które będą okropne... wyjaśnienia albo gorzej jeszcze — żadnych wyjaśnień... ta wielkoduszność milczenia, najgorsza ze wszystkiego... to stąpanie przez życie na palcach... jakby to był pokój chorego, którego nie chcemy budzić... Zrobiła ruch, który wyrażał wściekłość i bezradność, potem opanowała się: — Nie... ale dlatego, że będzie całe życie, Aurelianic. całe, długie życie, wszystkie jego dni... ach, nie mogę o tym myśleć! Zamilkła i przygryzła wargi tak mocno, że dziwne było, iż nie zaczęły krwawić. — Więc — powiedział — więc... — z tym męskim uporem, żeby z każdej rozpaczy wyciągnąć optymistyczne konkluzje, żeby dowieść przez sprowadzenie do absurdu, żeby impas traktować jako dowód błędnie obranej drogi. Był koło niej jak duży pies, gotów łasić się i zmartwiony. Spojrzała na niego i zobaczyła to niezrozumienie totalne, niezrozumienie płynące z odmienności natury ich dwojga, i to zabolało ją bardziej niż wszystko inne. Krzyknęła: — Ależ pan nie rozumie chyba, co ja mówię — całe życie, całe życie! Nie zrozumiał jej, to pewne. Kiedy tak uporczywie zapatrzeni byliśmy w kogoś, iż w końcu zostało nam w oczach to tylko, co odróżnia go od innych, to, co jest jemu tylko właściwe, jest rzeczą wstrząsającą stwierdzić — a wstrząs jest tym silniejszy, iż zdążyliśmy zapomnieć o tym — że zasadnicze w nim jest to właśnie, co upodabnia go do innych. By dobrze odczytać jego myśli, ważniejsze jest, że Aurelian zbudowany został podług tego samego wzorca, jaki znajdujemy w encyklopediach — odarty ze skóry, ze zgiętym łokciem i nogą na stopniu — niż wszystko to, czym Aurelian był dla Bereniki. Aurelian nie mógł oderwać myśli od tej pewności, że Berenika przyszła do niego w nocy. To w nim utkwiło. Kiedy kobieta przychodzi do samotnego mężczyzny w nocy, wiadomo, co to znaczy. Gdyby zastanowił się głębiej, zrozumiałby, że to głupota. Ale tak na pierwszy rzut, bez zastanowienia się, była to oczywistość. Każdy na jego miejscu wyciągnąłby te same wnioski. Nie wyobrażała sobie przecież przychodząc do niego, że nie... Grubiaństwo tego stwierdzenia nie podważało jego słuszności. Było to jakby upoważnienie, które otrzymał. Od chwili kiedy kobieta pomyśli o mężczyźnie w pewien określony sposób, daje temu mężczyźnie do siebie niezaprzeczalne prawo. Cała reszta to było tylko zwykłe nieporozumienie. Czy mogło się liczyć? Była tu, u niego; wystarczy, by zasunął zasuwkę. Nagle, brutalnie, doznał uczucia, że to niedelikatność. Co oni mówią? Słowa krzyżowały się; ta bitwa, w której słowa mniejsze mają znaczenie od przemilczeń. Wyobrażał sobie gesty, które nastąpią, opór Bereniki, porwaną suknię, suknię „Lotos"... Przyszła do niego, w nocy... I jeszcze to wszystko, co rzuciła dla niego, ta odwaga, ten skok prosto do wody... Czy Edmund nie poznał się na niej? I mąż także... Cisnęła precz całe swe życie. Toteż nie mógł uwierzyć w swoją klęskę. Nie po to zrobiła to wszystko, by zwykły przypadek mógł to przekreślić. Odczuwał wielką dumę z tego, co uczyniła dla niego. Duma jest uczuciem właściwym mężczyźnie. Bardziej jeszcze niż ręce, nogi czy pożądanie ta duma właśnie upodabniała Aureliana do innych. Berenika opuściła Lucjana, zorganizowane życie, dom, przyzwyczajenia. Upajał się odwagą Bereniki. Nie myślała o świecie, o ludziach. Albo lepiej jeszcze — myślała. Przepełniło go nagle uczucie wdzięczności. Powiedział: — Nie, Bereniko, nie wróci pani do domu... nie, nie wróci pani do tego człowieka... nie powie pani, że przegrała... nie będzie pani prosić o przebaczenie... dlaczego miałaby pani to zrobić? Wie pani, że panią kocham, i pani mnie kocha, kocha mnie pani! Nie może pani powiedzieć, że mnie pani nie kocha... Zamilkła. Aurelian triumfował. — Widzi pani! Trzeba spojrzeć życiu w twarz! Dobrze jemu było to mówić! — Rozwiedzie się pani — wyjaśnił — zostanie pani moją żoną... Berenika zaczęła się śmiać. To już szczyt! Jak on sobie wyobrażał, że z kim ma do czynienia? Ci panowie, kiedy mówią o małżeństwie, wyobrażają sobie, że to z punktu rozwiązuje wszelkie problemy. Ona nie jest ani strwożoną dziewuszką, ani Simoną... I już to zna... Że też każdy mężczyzna potrafi od razu przenieść wszystko na płaszczyznę, na której robi się to śmiechu warte! Przestała się śmiać. Nie było w tym nic zabawnego. Objawił jej się cały jakiś świat, cała przepaść. Ten świat, ta przepaść — to był świat, który nosił w sobie Aurelian... Człowiek nie jest sam. Jego sposób myślenia to sposób myślenia tego świata, innych ludzi, wszystkich tych ludzi, z którymi się styka, rodziny, kolegów, jakichś istot przypadkowych, pani Duvigne... Przestała się śmiać, bo to Aurelian pomyślał, że... i Aurelian... tak, kochała Aureliana. Znów zaczęły się łzy. Pociągała nosem. Jak ona musi wyglądać, miły Boże! Wzrokiem poszukała lustra. Był tuż koło niej. Trzymał ją za ręce. Pytał: — Nie chce pani zostać moją żoną? Nie było nic złego w tym pytaniu. Ofiarowywał, co miał. Usiłowała wyobrazić sobie — pani Aurelianowa Leurtillois... Wszyscy uznaliby, że to zupełnie zrozumiałe: człowiek uroczy, a tamten — aptekarz w jakiejś prowincjonalnej dziurze... Do czego wszystko się sprowadza! Upajająca historia miłosna. Trafiła dziś do tej sypialni („do tej garsoniery" — pomyślała nawet) i była tu w jasny dzień, w wieczorowej sukni, z tym dużym chłopcem, który wrócił prosto od prostytutki, ale który mimo to rozściele łóżko, będzie głaskał jej piersi... a potem przeprosi, zawiąże krawat, pójdą na śniadanie „Pod Wodniaka" albo gdzie indziej. I zostanie panią Leurtillois. Zebrało się jej na mdłości. A jeszcze w dodatku Aurelian nie przestawał mówić. Obiecywał wszystko, co tylko można. Wyjadą na wieś. Albo do Ameryki. Albo może woli na Tahiti. Był żałosny. Naprawdę, więc to to zrobiła swoim bóstwem? Niegdyś omyliła się także, w próbie z Lucjanem. Poczuła ucisk w sercu. Lucjan... Ach, ta niewola! Cokolwiek miałoby się stać, nie wolno jej nie brać w rachubę Lucjana, musi wiedzieć, co stanie się z Lucjanem. Nie kładłby się spać. Przestałby jeść. Tak robił w takich wypadkach. Ohydny szantaż. Ale nie mogła znieść tej myśli. Jak on będzie wyglądał po trzech, czterech dniach, z tym swoim biednym, pustym rękawem... Na próżno Aurelian trwonił skarby wymowy. Oczy Bereniki zamykały się powoli. Parę razy poderwała się, otwierając je szeroko. — Niech się pan nie gniewa — powiedziała — ale ja zasypiam, jestem nieżywa ze zmęczenia... Ułożył ją na łóżku, zmieszany. Pozwoliła mu, ufnie, wziąć się w ramiona. Wszystko się zmieniło. Podsunął jej poduszkę pod głowę. Już spała. Okrył ją pledem. Nie śmiał na nią spojrzeć. Znów była małą dziewczynką. Kiedy raz była potrzebna, pani Duvigne akurat musiała się wynieść! Urażona, prawdopodobnie. Zostawiła liścik na stole w kuchni. Przyjdzie jutro o zwykłej porze. Masło jest w skrzynce. Naczynia zmyła, ale mieszkania nie posprzątała. Zamiast podpisu widniało: „Szczęśliwego Nowego Roku." Tego także nie pozwolił jej powiedzieć. Trudno, poradzi sobie sam. Wyszedł kupić coś do jedzenia; zjedzą na zimno. Ale kupić coś w dzień świąteczny na wyspie to nie była taka łatwa sprawa. Musiał skoczyć na lewy brzeg, tam była dobra masarnia. Pogoda była paskudna. Śnieg z deszczem i wiatr taki, że piekły uszy. Sekwana płynęła swoją drogą, wciąż tak samo skomplikowaną i okrężną. Kiedy wrócił obładowany paczkami — nie miał równego sobie w organizowaniu takich improwizowanych posiłków, a jeszcze dzisiaj diabelnie chciało mu się jeść — zląkł się, że obudzi Berenikę, bo puszka rolmopsów upadła mu na podłogę. Podszedł do drzwi sypialni i spojrzał na łóżko, z rozczuleniem. Nie było nikogo na łóżku ani w sypialni, ani nigdzie. Ale Berenika nie zostawiła liściku, jak pani Duvigne. LVIII Przy ulicy Raynouard panowała konsternacja. Blanchette jak wilczyca krążyła po pokojach, a Lucjan wodził za nią błędnym wzrokiem; na jednej stronie pucołowatej twarzy wystąpiły mu czerwone plamy, jakby miał się rozchorować na zapalenie płuc. Edmund zjawiał się kilkakrotnie. Czuł się idiotycznie wmieszany w to wszystko, a poza tym dosyć miał już Bereniki i Lucjana. Przyjechała na dwa tygodnie, a potem... I to akurat w samym dniu ich odjazdu. Przyjemność! On chce jechać w góry, i koniec. Najgorszy kłopot teraz z dziećmi, Morelowie mieli je zabrać... Och, zostaną w Paryżu z mademoiselle'. A jeszcze na dodatek nie wiem, co takiego zrobiła Witusia, ale matka dała jej klapsa. Płacze, krzyki. Dosyć. Po raz trzeci telefonował do Aureliana. Nadal nic? Zakrył ręką słuchawkę. — Blanchette! Przywołał ją ruchem. Dał jej słuchawkę. Aurelian mówił, że nie, nic... Teraz on się dziwił: — Nie wróciła naprawdę? Która to godzina? Nic nie rozumiem... Tak, Blanchette Aurelian wydał się dziwny. Dlaczego myślał, że powinna już wrócić? Na Lucjana przykro było patrzeć. Dokuczył jej, więc niech tylko wróci, a on nie będzie już o niczym wspominał... o niczym... — To właśnie twój system! — wybuchnął Edmund. — I widzisz, co daje! Nie wspominać o niczym... Zostawić własnemu losowi... Udawać strusia! — A co powinienem był zrobić? — pyta żałośnie aptekarz. Edmund wzruszył ramionami. Ach, ten Lucjan! Póki co jednak, mieli go na karku. A tu on akurat umówił się na herbatę z Różą... Wreszcie jakiś posłaniec przyniósł list do Lucjana. Edmund skoczył. Skąd ten list? Kto go dał? Jakaś pani, w kawiarni, boyowi... Nie, już poszła... Dajcie mu pięć franków! Berenika pisała do Lucjana, żeby wyjechał. Żeby wracał do domu, do pracy. Czuje się dobrze... Niech się o nią nie martwi. Jest sama. Nie zrobi żadnego głupstwa. Potrzeba jej samotności. Później zobaczy, napisze do niego, uprzedzi go o swoim powrocie. Ale tylko pod tym warunkiem, że teraz zostawi ją w spokoju. Przyjdzie na ulicę Raynouard, kiedy on już wyjedzie. Tylko niech nie próbuje jej oszukiwać, czekać tam na nią, zostać. Mogłoby się to bardzo źle skończyć. Chce być sama. Potem wróci, jakby nic się nie stało. Nie chce, żeby był przez nią nieszczęśliwy, a gdyby zobaczyła się z nim teraz, mogłoby stać się coś nieodwołalnego, nie odpowiada za siebie... — Mój Boże, mój Boże! — jęczał Lucjan. — Co ja jej takiego zrobiłem! Pot spływał mu kroplami. Z czerwonymi plamami na twarzy wyglądał jak błazen. Edmund od razu wiedział, co myśleć o tym bileciku; oczywiście mała ma rację. Niech Lucjan wyjedzie, chociaż tyle. — Myślisz, że powinienem wyjechać? — Słuchaj! Albo masz jej dość i w takim razie nie rób z siebie pajaca — zbieraj manatki! Albo też zrobisz wszystko, co ona zechce, i w takim razie rób, co ci każe: zbieraj manatki. Tak czy tak, wychodzi na jedno: zbieraj manatki! A poza tym, to niech jego kuzyneczka nie wyobraża sobie, że jeszcze długo będą zajmowali się jej sprawami. On wyjeżdża do Megeve, on wyjeżdża do Megeve. Blanchette wolała, żeby Lucjan został. Kto to może wiedzieć? Wesołej zabawy! Ja wychodzę. Zostawił ich w bibliotece śledzących się nawzajem spod oka, krążących wokół telefonu. Oboje mieli ochotę zadzwonić do Aureliana. Ale nie w obecności drugiego. Nagle telefon. Blanchette wzięła słuchawkę. Dzwonił Aurelian. Spojrzała na Lucjana i nie odpowiedziała na jego: „Kto to?" — To pani, Blanchette?... Jeszcze nie wróciła? Co to może znaczyć?... Pozwalała mu mówić, pozwalała mu cierpieć; niech i on także... Upijała się tą goryczą. W każdym razie nie byli razem. Nie powiedziała mu, że był liścik od Bereniki. Nie mówiła nic takiego, co by zdradziło Lucjanowi, że rozmawia z Leurtillois. Jak on ją kochał! Nie zadawał sobie teraz trudu, żeby udawać. Nie miał żadnej litości nad Blanchette. Ale dlaczego tak się dziwił, że nie ma jej z powrotem? To „nie ma z powrotem" było dziwne. Nagle zrozumiała. Widział się z nią, zostawiła go i myślał, że wróciła na ulicę Raynouard. — Czy mówiła panu, że wróci wprost tutaj? — spytała. — Nie — odparł bez zastanowienia. Zdradził się. Lecz ona także, wobec Lucjana, który się zbliżał teraz, żeby wziąć słuchawkę. Odłożyła ją. — To był pan Leurtillois? Nie ma co kłamać, Blanchette. To był on. Zadzwonię do niego. Muszę wiedzieć. Ostatecznie mam prawo wiedzieć... Dlaczego tylko wy oboje macie coś robić pomiędzy mną tutaj i nimi... — I nimi? Zdał sobie sprawę, co powiedział. Co wyznał. Co potwierdził. Zagryzł usta. Jęknął. Oni! Myśleć o Berenice i o kimś drugim „oni". Od niego zależało, by tego nie robić. Nie było „ich". Co jemu chodzi po głowie! Miał ochotę wypytać Blanchette: Leurtillois kocha się w Berenice, prawda? Ale przypomniał sobie o jej przejściach, nie mógł sprawić jej tego bólu, sama dosyć musiała o tym myśleć... To niedoszłe samobójstwo nabierało teraz innej wymowy... Jakiż ja byłem ślepy! Blanchette nie miała wobec niego tych skrupułów. Spojrzała na niego i powiedziała z nienawiścią: — I owszem... kochają się... i co z tego? Nie wiedziałeś o tym? Cóż możesz na to poradzić? Czy na to coś można poradzić? Kochają się. — Co ja ci zrobiłem, Blanchette? — Ty? A to dobre! Ty! Ty nic mi nie zrobiłeś! Ale nie widzę powodu, dla którego miałabym nie mówić ci prawdy. Nie jesteś już dzieckiem. Dorosłeś do cierpienia. Boli cię to? Naprawdę cię boli? Pragnęła widać wspólnika niedoli. Telefon. Znów Aurelian. Dzwonił jeszcze raz. Wyczuł, że Blanchette nie mówi mu wszystkiego. Dlaczego miałaby mówić mu wszystko? Zresztą, co — „wszystko"? Ach, starała się wydobyć maksimum z tego swego sekretu. Mściła się pośród tych dwóch udręczonych mężczyzn. Tym razem nie udało jej się przeszkodzić, by Lucjan wziął słuchawkę. Cofnęła się parę kroków. Patrzyła, jak rozmawia z tamtym. Widziała jego drżące wargi, niespokojną dłoń, pusty rękaw, dreptanie, napływ krwi do 'twarzy i ten ruch, jakby zawadzał mu kołnierzyk, jakby chciał uwolnić szyję... — Tak... mówi Lucjan Morel... Nie, żona nie wróciła... Napisała parę słów... — Metalowa płytka zadźwięczała od krzyku, jaki rozległ się po drugiej stronie przewodu. W twarzy aptekarza coś zgasło: — Ależ nie... to zupełnie naturalne... rozumiem... Pisze mi... Mam właśnie... Zapewniam pana, że... Wierzę panu... Pisze mi... Blanchette śledziła tę niewiarygodną rozmowę. Nienawidziła Lucjana. Ten człowiek bez charakteru! Rozmawia z kochankiem żony jak gdyby nigdy nic, nie podniesie nawet głosu, wygląda, jakby brał udział w jego niepokoju, słowo daję! Ach, gdyby to była ona! Powinien go zabić, zabić Aureliana!... Ta myśl opanowała ją nagle: spojrzała podejrzliwie na rozmawiającego mężczyznę. A jeżeli ten jego spokój to kłamstwo? Podstęp? Trzeba, żeby wyjechał, tak jak chce tego Berenika. Mój Boże, nie pomyślała o tym! Kiedy odłożył słuchawkę, powiedziała: — Chcesz, żebym ci pomogła spakować walizkę? — Walizkę? — No, co się tak dziwisz... przecież zdecydowałeś, że wyjeżdżasz... — Kiedy... Sama mówiłaś, że... — Gdzie ty masz głowę? Skoro Berenika prosi cię o to! Widzisz chyba, że między nimi skończone... a jeżeli niezupełnie jeszcze, to ty sam jesteś temu winien... twoja niezręczność... twoje nieszczęsne odezwania... tak jak wczoraj... Gdyby nie ty, byłaby już wyjechała, nie byliby się zobaczyli jeszcze raz... — Tak sądzisz? Nie wiedział, co robić, co myśleć. Blanchette twarz miała niedobrą. Usta, zaciśnięte. Ten wyraz zdecydowania, który odziedziczyła po ojcu. Lucjan bardzo mało znał starego Quesnela, przypominał sobie jednak... — No więc... pakujemy? Ustąpił. Lucjan nie wyjechał tego wieczora. Nie mógł się zdecydować. Siedział jeszcze dwa dni i przez te dwa dni Berenika dzwoniła trzy razy. Skąd? Nie chciała powiedzieć. Zgodziła się pomówić z Lucjanem, by nakłonić go do wyjazdu. To go ostatecznie przekonało. Te dwa dni, pełne niehumoru Edmunda i niepokoju Blanchette, przygniotły Aureliana. Poczucie winy wobec Bereniki, fałszywej sytuacji wobec Barbentane'ów wtrąciły jego myśli w nowy chaos, w którym nie poznawał już siebie. Pustka, oczekiwanie. I coś, co nie było rozpaczą, ale brakiem nadziei, jakiejkolwiek nadziei. Nie pragnął niczego. Nie do zniesienia tylko było nie wiedzieć, gdzie jest Berenika, co robi. Pierwszy dzień spędził cały spacerując po mieście z tą szaloną myślą, że spotka ją gdzieś może przypadkiem. Drugiego dnia nie śmiał odejść od telefonu. Edmund nie chciał już z nim gadać, bo Aurelian wiercił mu dziurę w brzuchu wciąż tym samym wypytywaniem. A tu jeszcze diabli nadali ojca; zjawił się podniecony plotkami krążącymi w kuluarach, możliwością upadku Brianda, a Poincare obiecał mu... Gdyby rzeczywiście, lepiej byłoby wstrzymać się na razie z zakładaniem spółki, żeby nie dawać powodu... Co?! Edmund podskoczył. Jak to? Że ojciec jest podszyty strachem, o tym wiedział nie od dziś. Ale akurat ten jeden raz, kiedy mógł wyświadczyć mu przysługę! I wszystko to dla tego periodycznego mirażu fotela obitego marokinem; nie, co za dużo, to niezdrowo! Trzeba było słyszeć, jak objechał senatora! I przy nim zadzwonił do Adriana z poleceniem, by przyspieszył założenie spółki. Co ten znów wygaduje? Nie, nie będzie słuchał żadnych wyjaśnień ani tłumaczeń. Dosyć marudzenia! Odłożył słuchawkę. Senator patrzył ze zdziwieniem na tę furię syna. — Wiesz — powiedział — że ja ciebie nie rozumiem... Ostatecznie... wydaje mi się, że moja kariera... Twój ojciec ministrem to chyba jednak... czy chociażby podsekretarzem stanu! Komiczny był. Edmund zobaczył się w lustrze; był czerwony, włosy miał w nieładzie. Potłuścił sobie palce, tak je targał. A tu jeszcze do kompletu Berenika, Lucjan i cała reszta! To już przechodzi ludzką wytrzymałość! Nie mówiąc o Blanchette, która robi się coraz dziwniejsza. Wszystko uspokoiło się nad wieczorem, wraz z wyjazdem Lucjana. Następnego dnia Berenika zjawiła się po rzeczy... Miała na sobie sukienkę z „Galeries" i wyglądała nienadzwyczajnie. Gdzieżeś ty się podziewała, moja panienko, zapytał ją kuzyn. Odpowiedziała wymijająco. U przyjaciół. Przyjaciół? Milczała. Och, w końcu jest w tym wieku, że nie trzeba jej prowadzić za rękę! Spotkanie z Blanchette było raczej cierpkie. Chociaż nic specjalnego nie zostało powiedziane. Berenika przepraszała z powodu Lucjana i z powodu dziewczynek. Żałowała, że nie może ich zabrać... Blanchette drżała. Starała się dać odczuć tamtej, że jedno tylko włada nią uczucie. Jedno jedyne. Inne definicje są zbyteczne. Rodzaj gorzkiej pogardy. Berenika dała słowo i nie dotrzymała go, prawda? Tylko to ma znaczenie. Nie chodzi wcale o pana Leurtillois. O panu Leurtillois nie było mowy. A propos — telefonował parę razy. Milczenie. A... kiedy myślisz wrócić do Lucjana? Nie wiem. Zobaczę. Później. Jedziecie do Megeve? Edmund wybuchnął. Och, co to, to tak, jadą do Megeve... I to już. Dosyć tego Paryża, ludzi, rodziny! Śnieg, narty... Jeżeli gabinet upadnie, nie mam ochoty być tutaj. Po to, żeby oglądać mego czcigodnego papę, jak robi z siebie błazna, jak poci się z nadziei po antyszambrach kandydatów na premiera! Natura, czyste powietrze! W górach zapomina się o małostkach. — Zastanawiam się, kto to są ci przyjaciele, u których... Jak myślisz? Berenika zabrała już swoje manatki i Blanchette zastanawiała się. — Ja? — odparł Edmund. — Nie mam pojęcia. Chyba żeby... — Tak sądzisz? Powiedziała to tak szybko, że aż się zaczerwieniła. Edmund zachichotał. — A ty... tak sądzisz? — Że co? Nie rozumiem. — No, kochanie, wiesz dobrze, co chcę powiedzieć... Podły! Oboje przychwycili się na tym, że spoglądają na telefon. Stał na stole, jak współczesne bóstwo, czarne i groźne. Edmund posunął swą agresywność tak dalece, że go pogłaskał. — Słuchaj... Głos Blanchette kazał Barbentane'owi podnieść oczy. Spojrzał na nią pytająco. — Słuchaj... w Megeve... Spotkamy panią Melrose? Po raz pierwszy mówiła o tym tak bezpośrednio. Edmund był człowiekiem wysportowanym. Miał dobry refleks: — Nie, kochanie, tym razem nie... Ma engagement. Poruszył ramionami, jakby uciskała go marynarka. Ten człowiek nigdy nie dawał się zaskoczyć. Przy każdej okazji zyskiwał punkty. Blanchette zawsze przegrywała. Chcesz, żebym zaprosił do towarzystwa Aureliana? — zapytał od niechcenia. — W slalomie jest wcale nie najgorszy... — Dlaczego mi to mówisz? Przed chwilą mówiłeś... — Och, żartowałem! Zresztą, skoro nie sprawiłoby ci to przyjemności... A i ja nie mam ochoty na towarzystwo karawaniarza, a wyobrażam sobie, że po tej historii z Nisią... Nie odpowiedziała. Usiadła i machinalnie rozcinała książkę, którą poleciła jej pani Cruppi. Cantegril, ostatnią nagrodę „Femina-Vie Heureuse". LIX Od kiedy Barbentane'owie byli w Megeve, Aurelian nie miał już nikogo, o kogo mógłby się zaczepić, od kogo mógłby szczęśliwym trafem dowiedzieć się czegoś o Berenice. Gdzie była? Czy została w Paryżu? Chwilami byłby niemal wolał, żeby wróciła do R. z mężem. Z początku wydawało mu się, że wymyślna tortura tego milczenia, tej tajemnicy wokół Bereniki, tego całkowitego zniknięcia nie może trwać długo, że nie potrwa. Wystarczyło trzy, cztery dni, by wystawić jego cierpliwość na ciężką próbę. To, co nie do zniesienia, zmieniło się w cierpienie. Odwrotnie niż to bywa z cierpieniami fizycznymi. Ach, jeżeli kiedyś wątpił, teraz nie mógł już wątpić w swą miłość do Bereniki. Nie można wątpić w żywą ranę. Najgorsza, nie do rozgryzienia, była zagadka jej postępowania... Aurelian myślał, że uspokoi się trochę, że łatwiej to zniesie, jak będzie się starał zrozumieć, jak zrozumie. Przetrząsał więc bliskie ciemności tych kilku niezwykłych tygodni, tego, co nazywał już swoim szczęściem, jakby... A przecież, do czego się to sprowadzało ostatecznie? Dręcząc pamięć, rozdzierając serce odtwarzał Leurtillois minuta po minucie ten okres już zamknięty, tę przygodę, której krótkość wciąż od nowa zaskakiwała go i zadziwiała. Rozpoczął pielgrzymkę do miejsc, gdzie byli razem. W kawiarni na bulwarach, gdzie któregoś ranka trzymał jej dłoń, lepiej niż gdziekolwiek doświadczył nieobecności Bereniki. Od tej pory wstępował tam co dzień. Ale w nocy, jakże miał wrócić do „Lulli's"? Nie, żeby bał się zobaczyć Simone; wydawało mu się jednak, że to nie byłoby w porządku w stosunku do Bereniki, gdyby tam wrócił. Nie brakowało miejsc mogących ugościć jego bezsenność. Nie przeszkadza to, że wracał teraz do domu niewiele po północy. Jakiż dziwny przesąd, jakiż niezrozumiały rytuał, któremu, w swoim pojęciu, podporządkowywał się, mógł wytłumaczyć to zerwanie z dawnymi nawykami? Naruszało to równowagę jego życia i nabrało rzeczywiście charakteru kary, którą sam sobie naznaczył. Cierpiał, że siedzi w domu, że nie jest w mieście, że pozbawiony jest muzyki, kobiet, likierów, świateł, całego tego sztucznego raju, bez którego trudno mu było zasnąć. Był jak narkoman nagle odcięty od narkotyku. Zrobił się nerwowy, nabrał jakichś tików. Chodził po mieszkaniu jak niedźwiedź w klatce. Pani Duvigne nie mogła go poznać. Nie istniały już dla niego żadne ustalone pory; zdarzało się, że padał na łóżko koło południa, koło pierwszej, nagle zmożony snem, w ubraniu; a później wracała noc, światła, wspomnienia i. niemożność zmrużenia oka. W ciągu tygodnia zaszły dwa wydarzenia. Pierwsze — to była paczka, którą mu przyniesiono któregoś ranka. Portret Bereniki robiony przez Zamorę, przysłany po zamknięciu wystawy. Pani Duvigne była akurat w domu — jej pytania, okrzyki, komentarze! Aurelian byłby ją zamordował. Kiedy powiesił portret w sypialni, naprzeciw gipsowej maski, można już było zupełnie oszaleć. Kiepski żart. Ten ruchomy grymas dwóch rysunków nałożonych na siebie; Aurelian, który bynajmniej nie lubił sztuki współczesnej, zaczął jej nienawidzić. Że ten Zamora nie dawał mu spokoju, niczego jeszcze nie dowodziło. Wszystko działo się tak, jakby „sztuka współczesna", osoba podstępna, postąpiła w stosunku do niego nielojalnie. Wydobywać na jaw tę dwoistość Bereniki, i to akurat w tej chwili, znaczyło grać z nim nieuczciwymi kartami, z góry mając pewność wygranej. Zamora miał teraz w ręku atuty, które zawdzięczał wcale nie tylko swemu malarstwu. Aurelian nie był na tyle filozofem, by pomyśleć, że tak jest zawsze z dziełami sztuki. Tak czy owak, ten zagmatwany portret nękał Aureliana i w jego myśli najbardziej sekretne, najboleśniejsze wprowadził zamęt rozważań nie związanych z jego bólem i jego sekretem. Później, z wolna portret utracił swą władzę, a maska naprzeciw odzyskała swoją; prześladowała go od nowa. Drugim wydarzeniem był liścik od Adriana Arnaud, który prosił pana Leurtillois, by wstąpił do niego do biura przy ulicy Pillet-Will. Aurelian wstąpił. Z bijącym sercem, że dowie się czegoś, że trafi na jakiś ślad. Ale nikt nie mówił z nim o Berenice. A mimo to dla niego o nią właśnie chodziło w tym, o czym była mowa. Zawsze uważał tę dziwną sprawę zamiany Saint-Genest na akcje „Melrose" za związaną z Bereniką. Dlaczego, nigdy jasno sobie nie uświadamiał. Adrian Arnaud rozmawiał z nim o tym, jako o sprawie już przypieczętowanej. Pan Barbentane uważał ją za taką. Była to zresztą propozycja z gatunku niewiarogodnie korzystnych. Kiedy mówił, Arnaud wyglądał zawsze tak, jakby klaskał przy tym językiem, moralnie. Bo poza tym, jeżeli chodzi o godność i powagę, trudno było znaleźć kogoś lepszego do załatwiania spraw urzędowych niż Adrian Arnaud. Jakże Aurelian mógł się od tego uchylić? Czyż nie miał win do naprawienia wobec Bereniki? Poświęcał jej swą mieszczańską pewność jutra. Saint-Genest stanowiło ofiarę przebłagalną. Byłoby coś brudnego, gdyby zechciał się jeszcze zastanawiać. A poza tym — w danej chwili — był to dobry interes. Wszystko plątało się w głowie Aureliana — dobry interes, ofiara, Berenika i Saint-Genest. Tak samo jak z portretem Zamory. Czynniki nie związane z rozważaniami pieniężnymi rzucały na całą sprawę światło, które przyprawiało o zawrót głowy. Może robił głupstwo. Pogardzałby sobą, gdyby go nie zrobił. Przyszło mu do głowy podejrzenie, że jest chciwy. Czyż nie nabierał trochę Edmunda? Ale ostatecznie nie on wysunął ten projekt. Wyraził zgodę. Adrian poprosił, żeby przyszedł nazajutrz, dokumenty będą gotowe. Pan Barbentane zostawił upoważnienie podpisane in blanco. Co do gwarancji, potrzebny jest jedynie podpis pani Melrose. Ach, prawda, i ta jeszcze! Aurelian zapomniał o niej. Kiedy zjawił się na Pillet-Will następnego dnia, zastał tam wielką Różę w czarnym, jedwabnym kostiumie, po którym od razu było poznać, że jest najlepszej firmy; do tego białe goździki, pęk goździków w klapie, i te nogi... Siedziała mając założone jedną na drugą, krótka spódniczka podjechała do góry i nie było nic widać, tylko te nogi. Wspaniałe. Aurelian odwrócił oczy. — Myślałem, że nie ma pani w Paryżu — powiedział, żeby coś powiedzieć. — Doktora nigdzie ostatnio nie widać... Róża roześmiała się odsłaniając piękne zęby. — Decoeur ma teraz urwanie głowy: perfumy, laboratorium, reklama, urządzanie lokalu... Na Champs-Elysees, niech pan sobie wyobrazi, nareszcie... słowem... Arnaud przerwał im. Tu podpis, tam podpis. Wyjaśnił mechanizm całej operacji. Aurelian usiłował podążać za jego słowami. Głowa odmawiała mu jakoś posłuszeństwa. Tracił wątek. Prawdę mówiąc, przez ostatnie trzy noce niewiele co spał. Zadał kilka pytań. Dla formy. Żeby nie wyglądało, że to go nie interesuje. Wzrok jego nieodparcie opuszczał się ku tym długim nogom, jedwabistym, takim młodym, takim żywym... Nogom, które zdawały się wiedzieć, że ktoś na nie patrzy. Mój Boże, jakież to jest nagie, nogi kobiece! Nawet w pończochach. Bibuła osuszała podpisy. — Ma pan samochód? — zapytała Róża. Miał samochód. — To niech pan będzie tak dobry i podwiezie mnie do Hellensterna. Nie mogę sobie z nimi poradzić. Już trzeci raz do nich jadę, a nie mam co włożyć na nogi do tej sztuki Cocteau... Jak to, pan nie wie? Będę grała w sztuce Cocteau... ależ tak... No, już załatwione. Saint-Genest przestało należeć do rodziny Leurtillois. Ciekawe, co powie Armandyna! Och, miał się czym martwić... Kiedy byli już w samochodzie, Róża odezwała się: — Nie przeszkadzam tak panu w przełączaniu biegów? Poczuł jej nogę przy sobie, kiedy przełączał na trzeci. Wydało mu się, że opiera się o jego dłoń. Cóż za zwierzę z niego! Żeby teraz Róża robiła na nim takie wrażenie! — Wydaje mi się — dodała — że w gruncie rzeczy my oboje... Jesteśmy teraz trochę osamotnieni... Paryż zrobił się pusty! Trudno byłoby to przypuścić sądząc po samochodach. Aurelian coś tam wybąkał. — Zjedzmy razem obiad — powiedziała jeszcze Róża. Aurelian zatrzymał samochód na placu Vendóme. Czuł coraz silniejszy zawrót głowy; robiło mu się gorąco, a nogi miał zimne. Źle spał ostatnio i to na pewno dlatego... — Niech się pani nie gniewa, ale nie czuję się dobrze... Patrzył na nią, jak wchodziła do tego wytwornego sklepu z obuwiem. Cóż za ruchy! Były już wieczorne gazety, sprzedawcy krzyczeli. Aurelian kupił „Intran". Gabinet leżał. Po roku sprawowania władzy. Dokładnie, co do dnia. Poprzednim razem powinęła się noga Leyguesowi. Tym razem to był Briand. Dlaczego, nie było zresztą dość jasne dla kogoś, kto nie był au courant. Rok... nie byle gabinet... Teraz to będzie gabinet znakomitości... Prezydent wezwał Poincarego. Aurelianowi wszystko zaczęło wirować przed oczami. Wzrok mu się mącił. Chyba nie upadek gabinetu zrobił na nim takie wrażenie? Dreszcze. Do diabła, znów atak! Z największym trudem doprowadzał wóz na Wyspę Świętego Ludwika. W domu zastał parę słów od wuja Błażeja, który prosił go, żeby wpadł do nich. Nie da rady. Tak jak stał, rzucił się na łóżko i owinął pledem. Trzęsła nim gorączka. LX To się zdarzało po raz pierwszy, żeby dawny prezydent republiki obejmował ponownie stanowisko premiera. Stefan Dupuy, w krawacie papillon i w fantazyjnych spodniach, z niesforną czupryną, szarpiąc wąsa, czekał od godziny u Decoeura na powrót Róży, z którą miał przeprowadzić wywiad. — Poincare — mówił — dlaczego nie Deschanel? Skoro już są u władzy! Gdyby wiedział, jak to gruntownie nic nie obchodziło doktora! — Zabawna składanka... Maginot i Barthou, a w koloniach Sarraut... Fuchs przygotowuje numer o malarstwie... — Co to ma wspólnego? — Jak to? Skoro Sarraut został ministrem kolonii! Fuchsowi zależy na prenumeratorach... Minister interesuje się sztuką... ach, Fuchsio ma głowę na karku! — Klepał się po udach. — A wasz prezes, co?... Pan senator wylądował w marynarce handlowej! Coś w sam raz dla lekarza! Ale wyrobom „Melrose" na pewno wyjdzie na zdrowie! Ach, już jest! Weszła Róża, zmęczona, zachwycająca. Tylko ta bruzda koło ust. Musiała zostać dłużej u Mary, dodać jej trochę ducha. Wstąpiły do takiego małego baru. W przypadku Mary trochę whisky nigdy nie zaszkodzi. — Co jej jest? — zapytał doktor, który straszliwie schudł od jakiegoś czasu; ale to naprawdę. Ostatnio jednak poprawił się nieco. Sporty zimowe mu służą, powiadał. — Opowiem ci potem... Przepraszam pana na chwilę, panie Stefanie! Idę się rozebrać. Niestety, to się tylko tak mówi. A co do Mary, to, prawdę powiedziawszy, nikt nie przejmował się tym, co ją spotkało. Ona pierwsza też nie. Zabrała Różę na whisky, ale nie tyle do baru co do Leurtillois. Nic do ukrywania. Leurtillois był chory, zadzwonił do Mary i Mary go pielęgnowała. Trzeba było rozerwać go jakoś. Mary wpadła na pomysł, żeby przyprowadzić mu Różę i przynieść ptifurki. Jak ten chłopak wyglądał! I wszystko dla tej dzierlatki. Człowiek się nieraz zastanawia, dlaczego niektóre kobiety są tak kochane. Nic do ukrywania, ale Róża lubiła kłamać. W sypialni, zdjąwszy suknię, przyglądała się swoim piersiom. Sięgnęła po kwiecisty peniuar, od Babaniego, i zrzuciła pantofelki. Wzięła ranne, czerwone, bez pięt. Ten peniuar wyglądał zawsze, jakby się rozchylał. — No, więc jak z tym wywiadem? Stefan patrzył na nią, na wielką Różę, jak uczniak, któremu dano pewien adres. — Chce pan, żebym panu mówiła o perfumach? Czy o moim czerkieskim masażyście? Czy o sztuce Cocteau? Niech pan nie liczy, że usłyszy pan ode mnie plotki o Gabrieli! Nie widziałam jej już od... od... nie powiem, bo wcale mnie to nie odmładza! — Uśmiechnęła się, przyniosła kwiaty i układała je w wazonach. — Ach, nie? Chce pan wiedzieć, czy perfumy są zadowolone z nowej rady ministrów? Wie pan co, niech pan napisze ten swój wywiad, a potem mi go pan pokaże. Jak będzie dobry, to ja go podpiszę... Zgoda? Da pan na wstępie: „Róża Melrose, niezapomniana Gioconda, nie kryje zazdrośnie sekretu swej młodości itd..." Zresztą, co ja panu będę mówić; ostatecznie to pana zawód!... Nikt nie pytał o mnie dzisiaj? To do doktora. Ten zrobił grymas. I owszem, pytał. Kto taki? Twój malarz... Zaczęła się śmiać. — No, chyba o Bebe nie jesteś zazdrosny? Nie, nie był zazdrosny o tego starego poczciwca Amberieux. Ale ostatecznie... — Więc czekałem na próżno? Dupuy przygryzał tego wąsa, aż wstręt brał patrzeć. — Jakby to powiedzieć... i tak, i nie... zobaczył mnie pan, mój mały! A że jest pan dziennikarzem, więc... O, najlepiej idźcie panowie razem na obiad, ja mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia, przed teatrem... Nie będę jadła... Och, proszę cię, nie rób takiej boleściwej miny! Idź, zjedz ze Stefanem, niech ja mam te pół godziny dla siebie... Wyobrażasz sobie, jak ja bym wyglądała na scenie, na tle tych niebieskich dekoracji, z taką twarzą! Spotkamy się w teatrze... Na placyku przed teatrem „Montmartre" było zimno, ale sucho, a poza tym dosyć ciemnawo. Kiedy doktor ze Stefanem przybyli tam, zobaczyli jakieś poruszenie, grupki młodych ludzi wykrzykujących coś, wymachujących laskami. Klika! Ach, jeżeli to przeciwko Róży! Stefan zahaczył któregoś z manifestantów. Byli to przyjaciele Pawła Denis, którzy nie mogli ścierpieć Cocteau. Ponieważ wiedziano, że chcą mącić wodę, nie wpuszczono ich na salę. Awanturowali się więc na zewnątrz. Paweł Denis stał z jakimś grubasem i odłączył się, kiedy spostrzegł Decoeura. Rzucił się ku niemu. — Doktorze! To niesłychane! Wykupiliśmy bilety! Nie chcą nas wpuścić! Niech pan powie pani Melrose... Doktor wzruszył ramionami. Wiedzą przecież, że ich zamiary są znane. — To nie do wiary! — krzyczał bardzo głośno Paweł Denis. — To wstyd! Poetów wyrzucają z sali! — A potem ciszej: — Nikt nie będzie występował przeciw pani Melrose, zapewniam pana... może jej pan powiedzieć. — Ta, ta, ta, drogi panie... To nie moja funkcja... Nie zobaczę się z Różą przed antraktem... — Niech pan posłucha, doktorze, niech pan to zrobi dla mnie, proszę pana... Inaczej będę musiał czekać aż do końca, żeby porachować kości Cocteau... — Ho, ho, proszę! — Będę zmuszony... wcale nie dlatego, żeby miało mi to sprawić przyjemność... ale oni by nie zrozumieli, gdybym tego nie zrobił... żaden... nawet Fryderyk... — Wcale nie dlatego, żebym chciał panu odmawiać, ale niech pan to załatwi z Mary... Ona prędzej niż ja... Na dźwięk imienia Mary twarz młodego człowieka spochmurniała. — Jak to, nie wie pan? Między Mary i mną skończone. Takim tonem, jakby się dziwił, że doktor nie wie o zmianie gabinetu. — Właśnie dlatego muszę koniecznie... Zerknął na Stefana. Tamten źle zrozumiał jego spojrzenie. — Stefan Dupuy... — przedstawił się — spotkaliśmy się kiedyś w „La Cagni"... Paweł skłonił się sucho i odciągnął doktora na bok. — Muszę panu wytłumaczyć... Może mi pan oddać wielką przysługę... Zdarzyła mi się historia całkiem nieprawdopodobna... Zakochałem się... — Moje gratulacje! — Dziękuję, niech się pan nie śmieje. Zakochałem się naprawdę. To coś cudownego. Cisnąłem wszystko: starą, Instytut Oceanograficzny, moje studia, rodzinę... Wyjedziemy gdzieś razem... Anywhere out of the world...( gdzie oczy poniosą). Tylko że... są jeszcze inni... — Jak to, inni? Skoro cisnął pan wszystko? — Cisnąłem wszystko... cisnąłem wszystko... ale przecież w końcu nie poezję, przyjaciół... nasz ruch... to jest tak samo jak miłość... z tego nie wolno żartować! No i właśnie, widzi pan... oni mnie nie rozumieją, nie wierzą, że to jest na serio... a poza tym pan ich zna, prawda? Tyrania. Wystarczy, żeby wymknąć im się trochę z rąk, a od razu te wątpliwości. No i teraz ta sztuka... Skandal! Nic nie pomoże, że pani Melrose... Pan wie, prawda, kto to finansuje? Więc właśnie. Słowem, zapadło postanowienie, że przyjedziemy tu jutro, przerwiemy spektakl, nawet gdyby się to miało dla nas skończyć w ciupie! Tymczasem ja się akurat zakochałem. Dramat! Zeszliśmy się w kawiarni, o siódmej. Menestrel zrobił mi scenę, ale jaką! Nie chcę cię widzieć więcej! Podejmę kampanię przeciw tobie. Powiem to i powiem tamto. Nie o to idzie, żebym ja się bał, co on powie. Ale nie chcę pokłócić się z nimi... To wszystko moi przyjaciele... Mój najlepszy kolega. Jan Fryderyk Sicre, muzyk... On też przyznaje rację Menestrelowi... Poszliby za nim wszyscy! Pan nie ma pojęcia, jakim on się cieszy autorytetem! Więc powiedziałem: ,,Dobrze, niech będzie dzisiaj... trudno... stawiam wszystko na jedną kartę... jutro mnie już nie ma... ale dzisiaj...", no i tymczasem nie chcą nas wpuścić! Nadjeżdżały samochody. Z taksówki wysiadło parę osób. Jakaś grupka młodych zaczęła potrącać je w przejściu. Ruchliwa twarz Pawła Denis przybrała nagle wyraz tak dziwny, że doktor odwrócił się. — Ach, to pan, doktorze! Z tym paniczykiem? Niechże pan idzie, Róża czeka na nas w garderobie! Była to Mary de Perseval w swoich szynszylach. Paweł Denis stracił całą pewność siebie. — Mary... — szepnął. — Czego? — odparła. — Świntuch z pana i nie mam panu nic do powiedzenia. Pociągnęła za sobą Decoeura. Menestrel, drab okutany szalikiem, z laską, którą trzymał pośrodku, jakby zamierzał walić nią kogo popadnie, w towarzystwie trzech przyjaciół, równie odmiennych wzrostem i wyglądem, jak to tylko było możliwe, rzucił się między Mary i Pawła nie zważając, ani z kim ten rozmawia, ani co robi. — Więc po kiego licha my tu jesteśmy?! — powiedział tonem oburzenia. — Cocteau może śmiać się w kułak! Ośmieszasz nas! Wcale nie żartuję. Ośmieszasz nas! Za nim dreptał grubasek.. Fryderyk, alter ego Pawła, z tymi swoimi wyłupiastymi oczami, które zdawały się go wyprzedzać. Paweł wzniósł ręce do nieba. A na to wszystko dzwonek i fałszywa jasność, i tłumy znajomych, dziennikarze, śmietanka paryska. Przed wejściem rozległy się krzyki. Nie bardzo można było zrozumieć, co krzyczą. Ale Menestrel też zaczął krzyczeć. Robił młynka laską. Szalik fruwał wokół niego. Reszta wrzeszczała zgodnym chórem. Denis razem z nimi. — Co oni wołają? — zapytał krawiec Karol Roussel Mrs Goodman, której ukłonił się właśnie. Nie wiedziała. „Niech żyje Baudelaire", zdaje się. „Niech żyje Baudelaire!" Dlaczego? Ach, skąd ja mogę wiedzieć! — Zastanawiam się — powiedział krawiec — co Baudelaire może mieć wspólnego z tą młodzieżą, która... Nagle wrzawa. Ludzie zaczęli uciekać. Zamieszanie. Grupa Menestrela cofała się pod naporem. Policja. Kto ją wezwał? Nikt, byle kto. U wejścia do teatru widać było biletera we fraku. Denis gnał jak trąba powietrzna, o mało nie wpadł na Roussela. Ten, dosyć przestraszony, złapał go za ramię. Paweł musiał porządnie oberwać, z nosa leciała mu krew. Krawiec zabrał go co prędzej do kawiarenki naprzeciwko. Na dworze tamci kotłowali się w najlepsze. Roussel popatrzył na małego Denisa z pewnego rodzaju podziwem. Chłopiec dyszał, kołnierzyk miał porwany, krawat splamiony krwią. — Młodzież, która... Czy nie zechciałby pan napisać mi króciutkiej notki, do mojej biblioteki, o tym ciekawym wieczorze? Mam manuskrypt sztuki, kupiłem go od Cocteau... Kazałbym oprawić razem z pańską notką... To posiadałoby wymowę, która... Paweł Denis doprowadzał się do ładu. Poprosił o kieliszek koniaku. Nagle przyszła mu pewna myśl i zwrócił się do swego rozmówcy: — Panie Roussel... — powiedział. — Co takiego, drogi przyjacielu? — Panie Roussel, przeżywam niezwykłą chwilę w życiu... nie szukałem pana... ale skoro już pan jest, to... — To? — Mógłby pan zrobić rzecz wielkiej dla mnie wagi... Widzi pan, panie Roussel: zakochałem się. Krawiec okazał gwałtowne zainteresowanie. — Czy nie myśli pan, że dobrze byłoby, gdybyśmy usiedli? o, tutaj... niech mi pan opowie swoją historię... Przez okno widać było, jak policjanci prowadzili dwóch manifestantów. Jednym z nich był grubasek z wyłupiastymi oczami, muzyk Jan Fryderyk Sicre, przyjaciel Pawła. LXI — Coś fantastycznego! — powiedziała Diana. Ślicznie jej było w tym jasnym futrze, które rozchylało się ukazując czarną sukienkę, bardzo prostą, z fiołkami parmeńskimi u paska, i w zabawnym toczku nasuniętym na oko. Schoelzer był bardzo dumny z pani de Nettencourt. Zwiedzanie Instytutu „Melrose" nie pasjonowało go specjalnie, ale ostatecznie, skoro Diana miała na to ochotę... Panna Agathopulos robiła honory domu; Mary umieściła ją jako rodzaj superintendentki. Zoe odmówiła bowiem ojcu powrotu do Grecji; kiedy urwał się dopływ gotówki, trzeba było wziąć się do roboty, ale jakiej, pytam? Wyglądała jak katalog wyrobów ,,Melrose": niebieskie powieki, czernione rzęsy, puder w odcieniu ochry, wiśniowe paznokcie. Nie była przez to wprawdzie ani odrobinę mniej koścista, a o jej nos, tak jak dotąd, można było sobie oko wybić, ale w tej swojej różowej sukience pielęgniarki, w zawoju — wszystko to wymuskane, uniform sprzedawczyń oczekujących w salonach — robiła wrażenie czegoś gładkiego, luksusowego; czego chcieć więcej? Instytut mieścił się w jednym z tych apartamentów dwukrotnie wyższych niż normalnie, jakie spotyka się na Polach Elizejskich, apartamentów, w których banki bardzo szybko robią plajtę zająwszy je po lokatorach, którzy wyprowadzili się gdzie indziej. Z monumentalnej klatki schodowej, otoczonej windami w drewnianych obudowaniach, wchodziło się do rotundy z lukrowymi ozdóbkami w kolorze szarym, wyłożonej lilaróżowym mokietem, gdzie stały zielone fotele, wszystko według projektu Pawła Iribe, który umieścił nad drzwiami Juan Grisy, zakupione na wyprzedaży Kahnweilera (Picassy były jednak bądź co bądź za drogie!). Stamtąd rozchodziły się promieniście drzwi do trzech salonów z balkonami, wychodzącymi na Pola, a za salonami, wzdłuż korytarza, w pokojach, między którymi wyburzono ściany, mieściły się biura, księgowość et caetera. Przy końcu małe wewnętrzne schody prowadziły do tego, co Zoe nazywana „kliniką", to znaczy do górnych pomieszczeń, gdzie wszystko było wylakierowane; nic, nic, tylko nikiel i farba, gdzie znajdowały się właściwe urządzenia Instytutu, gabinety do masażu, gimnastyki, salony fryzjerskie, kosmetyczne, parówki, elektryzacja, bo ja wiem co tam jeszcze. Z drugiej strony, na dole, widzą państwo laboratoria i administrację... Tu już oczywiście nikt się nie wysilał na urządzanie salonów; wszystko zostało tak, jak było, tapety w paski albo ściany malowane na beżowo, i tu, odwrotnie niż tam, poustawiano żółte, woskowane parawany, lady, przepierzenia do wysokości pół ściany. Tu był inny rodzaj kobiet, nie umalowanych, w szarych fartuchach, ze szpilkami w klapie, i posłańcy, a obok nich paczki, mnóstwo eleganckich, kartonowych pudełek z podpisem Róży dziesięciokrotnie powiększonym. — Ale najbardziej — powiedziała Diana — podoba mi się mały salonik! Ten środkowy. Cały złoty. Meble chińskie, czarne, i trzy Fudżity, jeden między oknami, jeden nad kominkiem w stylu Ludwika XV, a trzeci na sztalugach, na które x. pozorną niedbałością zarzucony był stary brokat hiszpański. Perfumy, w dwóch witrynach jubilerskich, były w salonie białoczerwonym, gdzie wisiało duże płótno pani Marval, kobiety pod jabłoniami. Zoe najbardziej lubiła obrazki Marii Laurencin z trzeciego saloniku, całego obitego na różowo i niebiesko. Nie kryła się z tym. — Czy pani Melrose będzie dzisiaj? — zapytała Diana. — Och, wie pani — odparła panna Agathopulos — widujemy ją tak rzadko... Ale jeżeli pani sobie życzy, to doktor jest u siebie w gabinecie, na górze... i między jedną konsultacją a drugą... — Nie, dziękuję pani. Spieszy nam się bardzo... Jakieś śmiechy, ktoś wszedł do rotundy. Jedna ze sprzedawczyń pospieszyła w tamtą stronę. Zoe rzuciła okiem. Była to właśnie Róża z jakimś panem, który głośno kichał; pogoda była wciąż pod psem. — Własnym oczom nie wierzę — wykrzyknęła Diana. — Pan Leurtillois! Słyszałam, że był pan cierpiący... Niech mi pani wybaczy, droga Różo, moją ciekawość... Rozkosznie tu u państwa. Zna pani Schoelzera? Wszyscy się znali. Mimo swych śmiechów Róża wydawała się smutna. Diana zauważyła to od razu i spojrzała na Aureliana. No, ten nawet nie usiłował udawać dobrego humoru. Diana zachowała dla niego pewną słabość. Znała go dobrze. Przy wyjściu — tak im się spieszyło! — powiedziała do swego towarzysza: — Myślisz, że sypiają ze sobą? Schoelzera niewiele to obchodziło. — Mego kuzyna Barbentane'a nie ma w Paryżu... — odparł. A Diana: — Wiesz... po Róży zaczyna być widać jej lata... Aurelian usiadł w pokoju z Fudżitami. Róża poszła na górę do doktora, a poza tym chciała umówić z Czerkiesem pewną śpiewaczkę brazylijską, którą spotkała u ministra... Mówiła: „u ministra", bo trudno mówić: ,,u podsekretarza stanu"... W Ministerstwie Marynarki Handlowej odbyło się przyjęcie. Róża deklamowała na nim Zaproszenie do podróży. Od razu widać, że to kupione na wyprzedaży! Aurelian nie znosił tej pretensjonalnej dekoracji. Nie lubił obrazów Fudżity, ale modelka, na wszystkich ta sama, podobała mu się. Od czasu tego ostatniego nawrotu zimnicy w rozpaczliwy sposób odczuwał pustkę swego życia. Zabawne: człowiek nie dostrzegał, że nic nie robi, i nagle pewnego pięknego poranka to staje się nie do zniesienia... Gdyby nie Róża... Pani Melrose wróciła z ostatnim numerem „Vogue", który znalazła na górze. — Nie jest pan głodny? Bo ja jak wilk! Wie pan, że to już blisko pierwsza? Mięsa! Zresztą panu bardzo go potrzeba, mój mały... musi pan wrócić do sił... Pogłaskała go po policzku. Rzeczywiście, nagle widać było po niej lata... nie, to może za dużo powiedziane... ale widać było, że nie jest już taka całkiem młoda. Jakieś znużenie w twarzy. Fałda koło ust już zawsze. Szminki, kremy zdawały się teraz zakrywać skórę Róży, a nie zespalać się z tym życiem, które jeszcze dwa tygodnie temu wyczuwalne było w jej policzkach. Musiała zmęczyć ją ta sztuka Cocteau, rola bardzo wyczerpująca. Było też coś dziwnego w tym jej nagłym afiszowaniu się z zainteresowaniem dla Aureliana Leurtillois. Można powiedzieć: leciała na niego, a to nie było w jej stylu. — Powiedziała mi pani... Miała mi pani coś powiedzieć? Aurelian siedział z nią w barze przy ulicy Washingtona nad porcją spaghetti al sugo i nad pękatą butelką chianti, oplecioną w słomę; nad nimi wisiały fotosy aktorów w lustrzanej ramie, Róża westchnęła, przymrużyła oczy z wyrazem jak najbardziej krótkowidza i odłożyła widelec pracowicie owinięty makaronem. — To szczególne, drogi panie... zastanawiam się, co się stało... Przypuszczam, że to tylko przejściowy niż... ale mimo wszystko... — Ale co takiego? — Pan mnie się pyta? Przecież w końcu nie jestem ani taka brzydka, ani jeszcze taka stara... Niech pan pomyśli, że to już dwa tygodnie... tak, co najmniej dwa tygodnie... i nic! Nic! Nie, czy pan myśli, że chociaż raz, chociaż jeden razik zdarzyło mi się coś takiego przed panem? Nie... niech pan siedzi cicho! Mam ochotę mówić. To zaczyna mnie nawet interesować. Gdybym nie znała Diany... no i Mary... pomyślałabym, że pan nie jest... no, że nie jest pan normalny... Wzruszył ramionami. Więc Mary opowiedziała Róży... Wszystkie kobiety są takie same. Przybrał wyraz galanterii i powiedział: — Przysięgam pani, że od niej tylko zależy... — Bez błazeństw, dobrze? Nie jest pan uczniakiem, a ja nie jestem przyjaciółką pańskiej nieboszczki mamy! Nie mam zwyczaju gwałcić nieletnich chłopiąt, jeszcze nie! Sercem jest pan gdzie indziej, sercem jest pan gdzie indziej, ot, w czym rzecz! Ale tak czy owak, po raz pierwszy zdarza mi się coś podobnego: w gruncie rzeczy bardzo mi się to podoba, tylko że zbija mnie z tropu... zastanawiam się też... Zamyśliła się. Przyniesiono sznycle. Przyglądała się, jak kelner, piękny brunet, nakładał je na talerze. Wątpliwej czystości rękami podlewał je tłuszczem, z taką miną, jakby robił poufne zwierzenia. — Niech mi pan powie, Aurelianie — podjęła Róża — ale tak bez blagi, dobrze... czy myśli pan, że można mnie jeszcze kochać? Niech się pan nie śmieje... Może jestem bezwstydna, ale są takie dni... Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Znał co najmniej trzech mężczyzn, którzy byli w niej zakochani. Doktora, Edmunda i wuja Błażeja. Powiedział jej to. Wzruszyła ramionami. Akurat o to chodzi! I jeszcze, oczywiście, młodzi chłopcy, którzy znają mnie z teatru, prawda? Czy to się liczy? Nie, chodzi o kogoś, kto by jej nie znał. Kto by ją zobaczył po raz pierwszy, nie wiedząc, kto, co, jak. — Dawniej — powiedziała — wystarczyło, że spojrzałam na mężczyznę, a gotów był rzucić wszystko... Aurelian dobrał puree z kartofli. — Inaczej mówiąc — szepnął — zachowuję się jak ostatni grubianin... — Niech pan nie plecie głupstw... Nie chodzi o uprzejmość. O, na przykład kiedyś we Florencji... Słuchał jednym uchem. Wiedział, że co innego ma mu do powiedzenia. Powiedział jej to. — No, więc tak, mam — przyznała — ale lubię mówić o sobie. Czy wie pan, że Bebe... znaczy Błażej... widziałam się z nim wczoraj... Nie powinnam mówić panu o tym! Kazał mi przysiąc... Aurelian zmarszczył nos. Co wuj miał tu do roboty? — Jakby pani przysięgi miały jakieś znaczenie! — roześmiał się urągliwie. Nie rozgniewała się; wzięła go za rękę. — To zabawne jednak, że mi się pan tak podoba... W gruncie rzeczy nie jest pan ani taki znów przystojny, ani taki inteligentny... — Co przysięgała pani wujowi Błażejowi? — Że nie powiem panu... Ach, co tam! To u niego mieszkała pani Morel, jak uciekła od Edmunda... Aurelian przestał żartować. — Jak to? U wuja? Dlaczego nie dał mi znać? Jest u niego jeszcze? Już nie. Wyjechała. Najpierw przyrzekł jej, że nic Aurelianowi nie powie. Ale potem jednak zostawił u niego parę słów. Żeby Aurelian wpadł na plac Clichy. — Nie wiedziałem dlaczego... byłem chory... wie pani przecież! Oczywiście. Ale tymczasem ta mała zdążyła owinąć sobie Amberieux koło palca. Miał łzy w oczach, jak o niej mówił. Niewiele brakowało, żeby uznał Aureliana za nikczemnika. Co ona mogła mu takiego powiedzieć? Z pewnością nie wróciła teraz do męża... — Kelner, płacić! Niech się pani nie gniewa, Różo... Rozumie mnie pani, mam nadzieję? Rozumiała go. Co nie przeszkadza, że poprosiła jeszcze o kawę. I coś do kawy. Aurelian poszedł. Zamyśliła się. Tyle rzeczy odezwało się w niej naraz, podchodziły do gardła, do głowy. Ten armagnac niewiele był wart. Zakazany świat! Jak w teatrze: światła, dekoracje, scena... a przyjrzyjcie się potem aktorom w garderobie! Ach, trzeba będzie trzymać się mocno. Nie da wykończyć się jak inne. Ma jeszcze trochę czasu przed sobą. Olśniewać do końca. Siostrzyczko, pieszczotko, Ach, pomyśl, jak słodko...*/ */ Ch. Baudelaire, Zaproszenie do podróży; przełożył Adam M-ski. Ach, g....! Zgniotła zapalonego przed chwilą papierosa. Na kanapce naprzeciw siedział jakiś młody człowiek, bardzo elegancki, blondyn piegowaty i płaskonosy. Patrzył na nią tym nieruchomym wzrokiem, który znała dobrze. I ona spojrzała na niego także swym wyzywającym spojrzeniem krótkowidza. Zaczerwienił się, a potem zbladł nagle. Wtedy przypomniała sobie, jak patrzyła na Hipolita, kiedy grała Fedrę — i uśmiechnęła się do niego. LXII — To pewien świat, który odchodzi... epoka, która... pan Roussel był bardzo wzruszony. W jego wieku! Ostatecznie to był jego świat. Jego epoka. Przypomniał sobie suknie, które robił do Nagiej kobiety. Poza tym Bataille był jego sąsiadem. Sąsiadem, który... no, ale ostatecznie... Było już jakby trochę słońca i pola zabarwiły się świeżością; blada zieleń przebijała zorane atłasy — beż, białe, brązowe i różowe; pierwsze białe kwiaty na drzewach owocowych. Krajobraz opierał się z jednej strony o pobliskie wzgórza uwieńczone zaroślami i poprzecinane wykopami, skąd wywożono piasek; prowadziła tam kolejka wąskotorowa. Przed nimi była droga, pola i gęstwa drzew, za którą kryła się Sekwana. Z drugiej strony doliny wszystko się zacierało — musiało tam być równo, płasko, jak okiem sięgnąć. Wielka limuzyna stała na drodze biegnącej w dół do ,,Młyna"; szofer w granatowej liberii i w płaskiej czapce z daszkiem wyglądał, jakby czekał na koniec przedstawienia w Operze. Krawiec i Paweł Denis szli dróżką wzdłuż pól, niedaleko tej posiadłości, gdzie było tyle kwiatów. — Przypominam sobie — mówił Roussel — tam... to jest Epte, prawda? Byłem tu kiedyś, w... Och, bardzo dawno temu... przyjechałem wtedy do Oktawa Mirbeau. To był człowiek, który... Końcem zamkniętego parasola, służącego mu jako laska, odrzucił jakiś kamyk. Paweł Denis poszedł wzrokiem za kamykiem i spojrzał na stopy swego gościa — jasne getry na czarnych bucikach. — Skąd panu przyszło do głowy, żeby przyjechać właśnie tutaj, mój mały Denis? Och, wie pan... tu czy gdzie indziej! Mam przyjaciela, Amerykanina, młodego pisarza, który zakopał się tu z żoną, żeby pisać pracę o Diderocie... Więc pomyślałem sobie... Nie miałem wiele czasu do namysłu, trzeba było znaleźć jakiś kąt... Zjawiłem się u nich bez uprzedzenia... i oni od razu powiedzieli, że najlepiej będzie we „Młynie"... Archibald przedstawił mnie gospodarzom... tej młodej parze, którą pan widział... i doszliśmy do porozumienia... — Jedzenie znośne? — Bah! Ostatecznie... nie to było dla nas najważniejsze. Chcieliśmy przede wszystkim znaleźć jakiś kąt całkiem Spokojny. Tylko Archie i Molly wiedzą, że tu jesteśmy... A z Amerykanami, wie pan... widujemy ich, kiedy mamy ochotę... raz na tydzień... Wielka samotność. — Szczęśliwy? — Och, tak, co to, to tak. Bardzo szczęśliwy. Zamilkł. Nikt by go nie poznał; bez marynarki, w szarym pulowerze, bez kołnierzyka, opalony już marcowym słońcem. Ani śladu dawnej nerwowości. Kiedy się mówiło do niego, uciekał gdzieś wzrokiem. Myślał o czym innym. Poruszał się zwinnie, jak człowiek, który dużo chodzi, wdrapuje się na górki, zapomina, że pora wracać, kiedy jest w lesie. — Powinien się pan ostrzyc, mój mały — zauważył krawiec, a Paweł przytaknął głową: — Pójdę jutro do Vernon... Powtarzał to pewno co dzień od... A swoją drogą, winien był Rousselowi nie lada wdzięczność — tysiąc franków miesięcznie piechotą nie chodzi! I to tak bez żadnego namysłu, nic. Wystarczyło, że Paweł powiedział: „Jestem zakochany, chcemy wymknąć się gdzieś na wieś." W gruncie rzeczy to bardzo porządny gość ten Roussel, razem ze wszystkimi swoimi śmiesznostkami, z tym swoim sposobem... Ludzie śmieją się z niego: ciekawe, ilu zrobiłoby to samo? W zamian za korespondencję literacką do swojej biblioteki. Dziesięć do piętnastu stronic miesięcznie. Nie, naprawdę, bardzo porządny gość. Inna sprawa, że w końcu nie wytrzymał. Ciekawość wzięła górę i przyjechał zobaczyć, jak żyje jego młody protegowany. A także prawdopodobnie zobaczyć tę tajemniczą kobietę, o której tamten mówił jedynie metaforami. Kiedy samochód zatrzymał się przed „Młynem", Karolowi Roussel mignęła pod drzewami jakaś jasna sukienka... zaraz jednak pojawił się Paweł Denis, krawiec zaś rozmawiał tymczasem z młodym człowiekiem w knickerbockerach, siedzącym okrakiem na motorze; był to prawdopodobnie właściciel pensjonatu. Niewysoka, blondynka, ta kobieta, która mu mignęła. Z pewnością żadna piękność. Przerywając sam to, co mówił o śmierci Henry Bataille'a — mimo że był nią naprawdę poruszony — krawiec zapytał: — A pana przyjaciele? Menestrel et consortes? Paweł zrobił wymijający gest. W tym pejzażu niemal wiosennym, z Sekwaną tam w dole, w której niedługo już będzie można się kąpać, z ostatkiem zimowych kałuż, które nie wsiąkły jeszcze w wiejskie błoto, z pąkami na drzewach, wiele rzeczy, które dawniej wydawały mu się konieczne, nieodzowne do życia, teraz przestało być ważne dla młodego człowieka. Wczoraj zrobili czterdzieści kilometrów, tam i z powrotem... Roussel zauważył, że Denis mówi stale w liczbie mnogiej. — No dobrze... ale nie starali się z panem zobaczyć? Wiedzą, gdzie pan jest? Jeden tylko zna jego adres, wyjaśnił Paweł. Jeżeli ktoś chce do niego napisać, tamtemu musi oddać list. Nie, tamten nic nie powie. Przysiągł. Oczywiście że Menestrel jest wściekły. Ale miłość ma swoje prawa i oni to szanują. Miłość jest jedynym dostatecznym wytłumaczeniem... — A Menestrel zna panią... znaczy pana przyjaciółeczkę? — Och, nie. Obejdę się bez jego dezaprobaty. — Co za tyran, który... Denis zazgrzytał z lekka zębami. Nie lubił, żeby ktoś nazywał Menestrela tyranem. Albo dyktatorem. Tego określenia używano właśnie najczęściej: dyktator. Kiedy ktoś mówił a propos Menestrela o dyktaturze, oznaczało to przeważnie, że powinęła mu się noga. Menestrel miał zawsze rację. Paweł zmienił temat. Opowiedział Rousselowi, jak jest we „Młynie". — Tak... młode małżeństwo... On coś nie bardzo z płucami... Osiedli tutaj; jej wuj pochodzi z Vernon... Garaż przy wejściu. Ona jest bardzo miła... Ta blondyneczka w kraciastej sukience, która uciekła na pana widok, bo nie była zupełnie gotowa... Ach! Więc to nie była osoba, o którą idzie. — Trochę to jest taki kącik z operetki. W stylu wiejskim, czasem nawet za wszelką cenę, wszędzie angielskie sztychy, fajanse. Ale rozumie pan: nikt się tu niczego nie czepia, nikt nikogo nie umoralnia. Większość gości — malarze. Dosyć Montparnasse. Czasem na weekend duży pokój na dole wynajmują dwie kobiety. Lesbijki. Ale co mnie to może obchodzić! — Utrzymuje pan stosunki towarzyskie z tymi ludźmi, którzy tu przyjeżdżają? — Oczywiście... to znaczy, stosunki towarzyskie to nie jest właściwe określenie. Jadamy przy wspólnym stole. Więc pogada się zawsze. Poza tym jest gramofon. Czasami wieczorem tańczymy. Tamtej nocy, kiedy była ta wielka burza... światło zgasło... kobiety się bały... trzeba było zapalić świece i zeszliśmy wszyscy na dół, muszę panu powiedzieć, że tam jest pianino... grat okropny... na ogół wolę się do niego nie zbliżać... ale tej nocy... aż do drugiej nad ranem... Karol Roussel zawczasu przygotował swoje wystąpienie. — A co by pan powiedział, gdybyśmy się wybrali na śniadanie do Vernon? Znam doskonałą restaurację... Paweł Denis oniemiał... Nie śmiał odmówić. — Nie jestem sam — szepnął. — Ja wiem, ja wiem, ale jeżeli tylko pani się zgodzi... Och, to przecież nie... Z takim starszym panem jak ja... Nie sposób było odmówić. Roussel przyjechał tutaj, żeby się z nim zobaczyć, no i on ostatecznie dawał Denisowi pieniądze. Paskudne uczucie, swoją drogą — jakby nagle otwierał na oścież drzwi do swego szczęścia. Że też wścibski ten staruch, to wścibski! Prawdziwy podglądacz. Nie mógł wytrzymać, że jej nie zna. Trzeba ją będzie przekonywać: ,,Rozumiesz, nie mogę odmówić panu Roussel... musimy zrobić to dla niego"... I Paweł z góry słyszał odpowiedź, tę ironię w głosie. Ach, cóż za głupia historia! Tymczasem nic podobnego. Wszystko poszło jak z płatka. Może po pięciu tygodniach pobytu na wsi świerzbi nas, żeby pobyć trochę w towarzystwie? A może miała ochotę zobaczyć Roussela? Albo zjeść trochę lepiej niż we Młynie". Żeby tylko ten Roussel zamówił szampan nie musujący! — Kochasz mnie, powiedz? Potrząsnęła głową. — Nie umiem kłamać... A on: — Wiesz, umarł Henry Bataille! — No to co? — Tak, prawda, to co? Ale mówią, że chociaż nic o tym nie wiedziała, gdzieś daleko... na prowincji, o tej samej godzinie, w tej samej chwili Berta Bady, wiesz: Bady... jego pierwsza żona... więc mówią... Schodziła akurat po schodach. Serce jej pękło. Umarła. Nie uważasz, że to niebywałe, Petit-Beurre? — Nie — odparła Berenika — uważam, że to zupełnie naturalne. LXIII Unosił ją czas. Przestała opierać się temu, co się z nią działo, zamętowi zdarzeń i myśli. Wszystko zaczęło się jak kradzież... Berenice wydawało się najpierw, że to nie może trwać. Z początku było jak włóczęga, która coraz się przedłuża. Znacie to uczucie — powinniśmy być w tej chwili gdzie indziej, na przykład w domu, ale niekoniecznie, coś, jakby czekał na nas obiad, a my nie wracamy, zwlekamy, ze wzrastającym poczuciem winy. Jeszcze pięć minut, dwie minuty, minutę. Nie wracamy. To jest właśnie czas ukradziony. Czas niepodobny do innych. Bywa także, że strwoniony, zmarnowany. Głębokie przyzwyczajenie do obowiązków miesza się z dziwnym poczuciem oszczędności, niezrozumiałej oszczędności minut. Jak gdyby nie żyło się wtedy, kiedy nie robi się tego, co nam jest pisane w pojęciu innych, co powinniśmy robić. .Wszystko jedno, nie pójdziemy na ten obiad. Nie znaczy to, by zależało nam specjalnie na tej naszej włóczędze, na tym, by być akurat tu, gdzie jesteśmy. Po prostu jesteśmy tu. To wszystko. Upojeni nieposłuszeństwem. Berenika przypominała sobie, jak będąc dzieckiem, kiedy robiła babki, nosiła piasek w niebieskim wiaderku z drugiej strony alei i po drodze, z jakąś niewytłumaczoną perwersją, sama sobie robiła na złość i rozsypywała piasek, prawie wszystek. Trzeba było iść po niego znów; nazywało się, że bawi się w robienie babek, ale sama przed sobą się nie przyznając bawiła się w rzeczywistości w noszenie piasku. Wszystko powracało do niej teraz, kryjąc w sobie niejasne, nie ustalone jeszcze analogie w tym życiu, które rozpoczęło się w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim. Wszędzie czuło się już wiosnę. Tutaj, na pograniczu Normandii, nie zjawia się ona tak jak w R..., nagle, raptownie. Ani jak w Prowansji, gdzie często zdarza się ją przeoczyć, bo od razu robi się lato. Ani jak w Paryżu, który rozjaśnia się pewnego pięknego poranka według tej konwencji teatralnej, która każe zapalać całą rampę, kiedy na scenę wchodzi aktor ze świeczką. Nie. Wiosna dobywała się tu z głębin ziemi i z wilgoci pól. Była jak wznoszący się opar. Powolna i ociężała jak letnia woda. To nie była jeszcze wiosna, ale już wiosenny niepokój. Dziwne. Berenika pragnęła być sama. Zbliżanie się wiosny dzieliło ją od Pawła bardziej niż cokolwiek innego. Bo w tym wszystkim był jeszcze i Paweł. Niemniej dziwne. Ten młodzik o śmiesznych ustach i ciemnych włosach płowiejących już od przebywania na powietrzu, chudy i po dziecinnemu nerwowy. Paweł... Nieznajomy, który wszedł w jej życie przypadkiem i został w nim. I nabrał nieproporcjonalnego znaczenia... Och, co to, to prawda — nieproporcjonalnego. Lubiła jego poranne marudzenie przy ubieraniu, potem schodził nie umyty na śniadanie, zajadał chleb z masłem i pił kawę; lubiła też, jak rzucał się na płask na łóżko i obłożony mnóstwem karteluszek pisał coś bez ładu ni składu, coś, co później dopiero nabierało sensu... Lubiła zostawiać Pawła rano i korzystając z tego rozleniwienia, z tego rozmarzenia, którym zawdzięczała poczucie, że jest na wakacjach, odbywać samotne spacery po polach teraz, kiedy już było można, w mocnych butach, bez kaloszy, w brązowym płaszczyku, który był prawie nieprzemakalny; zresztą wcale nie musiało padać bez przerwy — zdarzały się połaci słońca zupełnie zawrotne, obezwładniające. Był Paweł, ale był i ktoś inny jeszcze, o kim się nie mówiło. Wystarczyło zejść tamtędy, za drzewami, po zieleniejącym zboczu, gdzie ziemia była lepka i wielobarwna, by znaleźć się na dróżce zasłanej opadłymi liśćmi, poczerniałymi od jesieni, dróżce, którą łatwo było iść mimo wielkich, kolczastych gałęzi wyskakujących od czasu do czasu z jakiegoś niskiego krzaka i czepiających się twarzy czy nóg; tą dróżką można było iść w górę lub w dół, zależnie od dnia, ale zawsze w tym towarzystwie cichym i hałaśliwym, pieszczotliwym i wrogim, w obecności tej wody żółtej i białej, czasami zielonej, nagle potykającej się wirem o jakieś odarte z ciała korzenie, wody długiej, wody myślącej, wody, w którą można wpatrywać się bez końca, która do ciebie mówi, która cię kołysze, która ci śpiewa. Był Paweł, ale była także i Sekwana. Ta sama Sekwana. Śmiesznie pomyśleć — ta sama Sekwana... Niedługo, jak się tylko trochę ociepli, Paweł będzie się chciał kąpać. Często o tym mówił. Przywiózł ze sobą nawet kostium kąpielowy, wyjmował go czasem z walizki i przyglądał mu się, jak sukni balowej. Co za dzieciak! Nie można było mieć do niego pretensji, że jest, jaki jest. Zaskakujący nieraz. I miły... Kiedy siadał do pianina zwłaszcza, był naprawdę wspaniały... pod warunkiem oczywiście, że nie grał swego najdroższego przyjaciela, Jana Fryderyka Sicre... bo wtedy... Gdyby tylko Paweł nie był taki nieobecny czasem... Wtedy, kiedy nie trzeba... Sekwana nie znała takich nieobecności. Ta jej ciągłość myśli, właściwa rzekom! Tak płynąć stale w tym samym kierunku, nigdy nie zapominając, nigdy się nie myląc... Idąc brzegiem w dół rzeki mijało się po drodze zakątki zieleni, gąszcze, które Berenika nauczyła się powoli rozróżniać, jak przyjaciół, jak dobrych znajomych... Drzewa kłaniały jej się, gdy przechodziła, każde na swój sposób, odrębny, indywidualny. Najpierw była ta jakby plaża, gdzie trochę piany osiadało zawsze na kamieniach, później duże pole, staczające się wprost do rzeki, potem brzeg się załamywał, rosła wierzba... I tak dochodziło się niepostrzeżenie do miejsca, gdzie Epte wpływa do Sekwany, i trzeba było cofnąć się trochę w górę rzeki, jeżeli chciało się iść dalej, w stronę śluz, za tą opuszczoną posiadłością i jej drewnianym domem o zamkniętych okiennicach, jej ogrodem zarośniętym smutkiem chwastów i mrocznym, miejsce jak z kroniki wypadków — słychać tu było, jak statki przepływały przez śluzę, i widać było zaporę piany i żelazne barierki przechodzące nad wodą w stronę budyneczku po drugiej stronie, całkiem malutkiego, odległego, na lewym brzegu, tam gdzie biegnie szosa, a po niej samochody w tę i z powrotem, tajemnica wiecznego ruchu. Ta sama Sekwana. Krypy sunące w jakiś niewytłumaczony sposób. I życie na nich, niezrozumiałe. Ludzie, którzy zdają się spędzać je całe stojąc tak nieruchomo, unoszeni przez wodę. I suche gałęzie, które chwyta wir. Czasem jakby jakieś szczątki. Ta sama Sekwana. Hipnotyzująca. Która przybywała z Paryża i oddalała się ku morzu. Zawsze. Nigdy inaczej. Przybywała z Paryża. I oddalała się. Ku morzu. Tutaj Berenika była naprawdę sama. Zdumiewające, jak dalece na polach jest pusto. Kiedy czasem pojawi się w oddali sylwetka wieśniaka, zawsze pochylona nad bruzdą jakby obierał ją z liszek, jeszcze mocniej odczuwa się dzięki temu przestrzeń wokół siebie, pustkę, cudowną pustkę. Nikomu nie przychodziło do głowy wędrować brzegiem rzeki. Bo i po co? I komu? Ludzie są rozsądni. To nie ma sensu iść wzdłuż Sekwany. Potem trzeba wracać Więc co za pożytek? A Pawełek marudził jak zawsze. Minie jeszcze z godzina, zanim włoży skarpetki... Berenika była wolna. Lubiła Pawła, naturalnie. Ale nie można być zawsze razem. On miał na to ochotę. Wyjąwszy, kiedy stawał się nieobecny. Prawdę mówiąc, chciał być razem wtedy kiedy jemu to odpowiadało. No, może to nie całkiem sprawiedliwie tak mówić, ale z grubsza biorąc... Berenika rada była, że nie ustąpiła na punkcie pokoju. Wzięli dwa we ,,Młynie". Paweł nie chciał. Wspólny pokój, małżeńskie łoże. Wysuwał nieodparte argumenty: po pierwsze cena, a poza tym komu to niby miało imponować? I tak wiadomo było, co i jak, i kto jak kto, ale Vanhoutowie na pewno nic by nie mówili, że niby Paweł i Berenika nie są małżeństwem. Bardzo miła para ci Vanhoutowie... Zabawni i bardzo dyskretni. Berenika postawiła jednak na swoim; była nadal żoną Lucjana; z jakiej racji miała mu to robić, wolała nawet, żeby to ona chodziła do sypialni Pawła wieczorem, kiedy służąca już spała, z pewnymi ostrożnościami, żeby nikt jej nie zobaczył. To miało tę dobrą stronę, że mogła wrócić do siebie, jeżeli chciała. Chociaż lubiła spać z Pawłem, doskonale się do tego nadawał i nie był brzydki, jak spał. Ale jednak, gdyby wzięli wspólny pokój... nie, tak było o wiele lepiej. Koło śluzy stała ławka. Stara, pokryta pleśnią ławka, ale zawsze drzewo nie jest takie zimne jak kamień. Berenika usiadła na niej i przyglądała się opuszczaniu stawideł. Holownik płynął w dół rzeki po jakąś krypę pewno. A potem pociągnie ją pod prąd, jak dziewczynę za włosy. Każe jej pójść tą drogą przeciwną naturze. Zaprowadzi ją gdzieś siłą. Może do domu. Kto wie, może będą płynąć koło Wyspy Świętego Ludwika. Najpóźniej jutro musi koniecznie iść do Vernon. Na pocztę. Odbierała tam listy od Lucjana i wrzucała swoje. W ten sposób przynajmniej wiadomo było, że nie spotka jej żadna niespodzianka. Jeżeli chodzi o Lucjana, miała się na baczności. Z tą jego chęcią pokazania, że wszystko rozumie. Z tym sentymentalizmem. Ach, akurat o Lucjana chodziło! Ale pisywać musiała regularnie, raz na tydzień. Po prostu żeby uniknąć katastrof, szantażowania niepokojem. Są ludzie, którzy tyranizują nas samym tylko faktem swego istnienia. Na próżno odgradzamy się od nich setkami kilometrów, nic nie pomoże. Oczywiście nie napisała mu o Pawle. A Lucjan, byle tylko nie była z Aurelianem... Więc po cóż dawać mu nowy powód do udręki? I bez tego umiał dostatecznie zatruć sobie życie... Nie mówiąc już, że zdolny był przystać na małego. Tego byłoby już za wiele, Berenika nigdy by mu może nie wybaczyła. Więc po co doprowadzać do jakichś rzeczy nie do naprawienia? Albo może zacząłby z nią dyskutować: „Czy pewna jesteś, że go kochasz? Czy on kocha ciebie naprawdę? Czy zdolny jest dać szczęście kobiecie!" Taki mąż to gorzej niż matka. Tam na Sekwanie jest wyspa. Dużo jest wysp na Sekwanie. Na tę nikt nigdy nie jeździ, nie służy do niczego. Jest długa i wąska, rośnie na niej parę drzew i prześwituje przez nią rzeka, po drugiej stronie, tam gdzie płyną statki. Odgradza od nich, stwarza taką przytulność. Berenika zastanawia się, czy potrafiłaby dopłynąć aż do wyspy, jak się będą kąpać. Paweł dobrze pływa, podobno. Berenika nie wyobraża go sobie w wodzie. Trochę jest o niego niespokojna. Doskonale za to wyobraża sobie Aureliana, jak pływa. Opowiadał jej o tym, długo. To nawet jedna z niewielu rzeczy, o których umie opowiadać. Nie należy do zbyt wymownych. Berenika widzi go w Sekwanie. Jak płynie. Jak on dobrze pływa! Dla niego dopłynąć do wyspy to byłby drobiazg. Brzeg tam musi być pewno błotnisty. Stąd byłoby widać, jak brnie po błocie, po wyjściu z wody. Ta duża, niezręczna postać. Usiadła tu na ławce, żeby lepiej go widzieć, tam na wyspie. To człowiek stworzony do życia na wyspie. Nic dziwnego. Holownik miał już za sobą próbę śluzy i rzucając chrapliwe okrzyki oddalał się dumnie. Był czarny, a na kominie miał pas brązowo-biały. Ach mój Boże, musi być już późno! Śniadanie! Paweł znów upnie minę, że go zostawiam! LXIV — Ależ tak, oczywiście!... jeżeli nie poszłam do łóżka z Leurtillois, to tylko dlatego, że nie chciał! Edmund rozzłościł się. Jakiż on był ładny, jak się złościł! Róża zaśmiała się swoim teatralnym śmiechem. Odbywało się to w pokoiku biurowym obok salonów, w instytucie. Ten diabelski Barbentane wrócił cudownie opalony, jak pierwszej jakości garnek, prosto z pieca. Gładziutki. I te białe ęby. Poemat, w tym swoim szaro-różowym garniturze, w którym każdy inny mężczyzna traciłby na męskości. Róża, w obcisłej czarnej sukni, z peleryną, w długich, czarnych rękawiczkach, czarnych pantoflach i w ekstrawaganckim zielonym żabocie, nakrochmalonym, przybrała ton, jakim się mówi do dzieci: — Nie będziesz chyba zazdrosny i nie połamiesz zabawek? — Dosyć żartów, moja droga. Dlaczego nie miałbym być zazdrosny? Wracam i, pierwsza rzecz, słyszę... Miły powrót! — Wolałbyś, żebym ci nie mówiła, jak jest? Wracasz, a ja ci mówię, co się działo, jak ciebie nie było. Kiedy miałam to zrobić? Szanowny pan wyjeżdża na trzy tygodnie, w góry, jak twierdzi, na narty... potem siedzi miesiąc, nie wraca, jedzie na Lazurowe Wybrzeże, czeka na karnawał, spędza go tam... wszystko to z żoną... a potem pozwala sobie na zazdrość! — Wiesz dobrze, że moja żona się nie liczy... — Tak się zawsze mówi... Ale ja nie poszłam do łóżka z Leurtillois, a tymczasem ty, jeżeli nie poszedłeś z żoną... to tylko dlatego, że poszedłeś z kim innym! Edmund wytłumaczył jej, że musiał rozerwać jakoś Blanchette. Nie miał ochoty na rozwód, w każdym razie jeszcze nie teraz... — Ach, nie — przerwała mu Róża — tylko bez głupstw, mój drogi! Jeżeli się rozwiedziesz... nie dam sobie z tobą rady! Jeszcze jak masz zajęcie z żoną, jakoś to ujdzie! Edmund raczył się roześmiać. Śmiał się kwaśno, z powodu Aureliana. Dlaczego Aurelian? Wiecznie Aurelian! Najpierw żona, teraz kochanka... Nie, to już trochę za wiele! — Nie radzę ci się pieklić — powiedziała Róża. — Widziałam twoje zdjęcie w „Town and Country..." A pageant on the French Riviera'... *(/ Malownicza grupa na francuskiej Riwierze) a jakże, diuk de Connaught, oboje państwo Barbentane, a z drugiej strony piękna pani Quesnel... Otóż, mój drogi, z żoną — proszę bardzo, ale z teściową — nie! Jeżeli chodzi o Carlottę, nie jestem spokojna... — Zabawne — mruknął Edmund. — Blanchette powiedziała mi: „Z panią Melrose, ile tylko chcesz... Ale o Carlottę się pogniewam!" Róża gwizdnęła: — Ach tak, proszę! Więc mam błogosławieństwo twojej żony? Blanchette uważa, że jestem dostatecznie stara dla ciebie! — Niemądra! Pocałował ją w rękę. — W czymże wystąpiłeś w karnawale? — W niczym szczególnym. Kostiumy kopiowane z Masaccia. Carlotta ma przyjaciela artystę... Więc to z powodu Bereniki nie chciał piękny Aurelian? Ciekaw jestem, gdzie ona może być... Leurtillois w żałobie? Róża odwróciła rozmowę. Czy panu komandytorowi wszystko się podoba? Salony, dekoracje, kwiaty, maszynistki, masażysta, fryzjerki... — Nie masz pojęcia, w jakim to wszystko było pośpiechu! Zupełny wyścig... Ale gdybym nie zdążyła na koniec stycznia, cały sezon byłby stracony. Przychodzą tłumy! — I jeszcze tego ci mało? Musiałaś mieć jeszcze inne zajęcia? — Nie zawracaj głowy! Ja, mój kotku, wierna jestem tym, co są pod ręką: życie jest krótkie, a ja to lubię. Co masz zamiar robić teraz? Odpowiedział sprośnością taką, że nawet Róża się zaczerwieniła. Ale rozpłynęło się to pod różem. — Jeżeli chcesz — westchnęła — chociaż to nie jest szczyt moich marzeń... a w każdym razie nie dziś... Dziś chciałabym cię prosić, żebyś zabrał nas oboje, Amberieux i mnie. Masz samochód? — A to dobre! Zabrać jaśnie panią i jej malarza! Jeżeli myślisz, że po to wracałem, to się mylisz! Mam rezerwy do upłynnienia... przejażdżki będą potem! — Głuptasie! Głuptasie! Nie uprzedziłeś mnie... Obiecałam Bebe... — No to dasz znać swojemu beniaminkowi, że nic z tego, i już. — Niemożliwe. Jesteśmy umówieni z... Już od dawna miałam ochotę... Bebe umówił mnie z Klaudiuszem Monet... — Z Monetem? Czy uważasz, że jesteś lilią wodną? — Nie pleć! Amberieux jest starym przyjacielem Moneta i obiecywał mi zawsze... nie odwołuje się spotkania z Monetem... a on mieszka na wsi... — Żałuję bardzo. Jeden samochód ma w tej chwili Blanchette, a drugi stoi w garażu, w reperacji. Co za pomysł dziwaczny! — Dobrze. W takim razie poproszę Leurtillois. Upchniemy się jakoś w jego samochodziku, i już! — Słuchaj no, zrobisz mi tę przyjemność... — Zrobię ci tę przyjemność jutro... jak mnie... Wyraziła swą myśl żołnierskim gestem. Edmund piorunował, a ona tymczasem wzięła słuchawkę. — Halo? To ty? Zejdź na chwilę. Jest Barbentane, chce się z tobą przywitać. — A zwracając się do tamtego: — Mój mąż. Edmund burknął, że ma w nosie rogacza. — Och — powiedziała — jakie brzydkie słowo! A gdyby przyniosło ci nieszczęście? LXV — Nie do wiary! Niemal gorąco!... Do pokoju, w którym znajdowały się najniezbędniejsze tylko meble i którego okno, umieszczone w dachu, wychodziło wprost na zbrązowiałe ze starości dachówki, poranne słońce przyniosło ze sobą młode, przedwczesne osy. Wiadro pełne wody niebieskiej od mydła, ubranie rzucone byle jak, otwarta walizka i krawaty wyciągnięte z niej, do wyboru, wszystko to, na co Berenika siedząc na nie posłanym łóżku spoglądała krytycznym okiem, zdawało się wirować wokół ubierającego się Pawła. — Lepiej byłoby, gdybyś się ogolił — powiedziała. — Tak myślisz? Paweł zatrzymał się raptownie przed lustrem sosnowej szafy. Przeciągnął ręką po policzku i dodał: — Vanhout mówi, że jak mężczyzna goli się rano, to znaczy, że coś jest nie w porządku... — Vanhout tak mówi? On goli się co drugi dzień... Nie będziesz nigdy gotów, a przecież mają do ciebie przyjechać. — Tak myślisz? Co za czelność! Wcale ich nie zapraszałem. — Nie zapraszałeś, wiem... Ale jednak postaraj się wyglądać przyzwoicie na ich przyjęcie... Zapadło milczenie. — Nie upoważniałem Fryderyka, żeby dawał mój adres... — Nie upoważniałeś go, ale adres mu zostawiłeś, więc... — Ktoś musiał mieć mój adres, prawda? Żeby przeadresowywać listy... a poza tym gdyby się coś stało... — Ach, tak, gdyby się coś stało... Zresztą to nie ma znaczenia. Ale nie dziw się, że nie dają ci spokoju; to było do przewidzenia. — Gniewasz się, Petit-Beurre? Zamrugała oczami. Nie znosiła, kiedy nazywał ją Petit-Beurre. Nie, nie gniewała się. Po prostu wymknie się z domu, i to wszystko. — Naprawdę nie chcesz ich zobaczyć? Nie chcesz zobaczyć Menestrela? — A po co? Nieraz jej mówił, że nie chce, by się poznali. Bał się ryzykować... Ale czego się bał? Co pomyśli ona o Menestrelu czy co pomyśli Menestrel o niej? Uśmiechnęła się bez słowa. Wiedziała dobrze, iż lękał się sądów tego przyjaciela-tyrana. Tak czy owak, koniec z samotnością, z odcięciem od świata. — Ilu ich będzie? — Piętnastu. W depeszy jest, że piętnastu albo szesnastu. Powiedziałem Vanhoutom, że piętnastu. Bo ostatecznie... zresztą jak będzie dla piętnastu, będzie i dla szesnastu. Depesza leżała na stole. Berenika sięgnęła po nią i przeczytała. Paweł zaczął się golić. Zaczynał zawsze od podbródka. Maszynką. Za chwilę będzie szukał kawałka gazety, żeby wytrzeć w nią mydło. — I pomyśleć, że ja mogłem żyć bez ciebie! Ten rodzaj nieoczekiwanych wyznań irytował zawsze Berenikę. Cóż poradzić! Paweł taki już jest. — Miałeś Mary... — Och, ta!... — Co chcesz? Była bardzo miła dla ciebie. — Tak... ale ja jej nie kochałem, wiesz o tym. — Przez dwa tygodnie wydawało ci się, że ją kochasz. Sam mi to mówiłeś... a poza tym miałeś Paryż, studia... Jesteś pewien, że nie żałujesz Instytutu Oceanograficznego, aksolotlów? — Że nie żałuję? Coś takiego! Zaciął się i wykrzywiał teraz na wszystkie strony swoje zabawne usta. Roześmiała się mimo woli. — Co takiego? Śmiejesz się ze mnie? Zaciąłem się... Przyglądała się tej odrobinie krwi koło wargi. — Masz ładną krew — powiedziała, a on odwrócił się; pochlebiło mu to. Gdyby nie mydło, byłby ją pocałował. — Aksolotlów mam żałować? I Asnieres, mamy, zasmarkanej dzieciarni, ciasnego mieszkania, gdzie papier armeński ma zagłuszać zapach kapusty? — Tak, ale była też kawiarnia przy placu Pigalle, Menestrel i inni... Nie jesteś taki bardzo zły, że się z nimi zobaczysz, co? Nie odpowiedział od razu. A po chwili, obojętnym totem: — Och, wiesz, pewno, że z przyjemnością dowiem się, co tam u nich słychać... Przez pięć tygodni na pewno zdążyli wymyślić coś nowego... przestali już mówić o wierszach automatycznych... Podobno odziedziczyli jakiegoś kleryka, co rzucił seminarium... Fryderyk napisał tango na okaryny... O, musiał dostać jakiś list, o którym mi nie wspomniał. „Kocha mnie — myślała Berenika — ale na swój sposób. Uszom by nie wierzył, gdyby usłyszał, co ja o tym myślę. Gotów byłby zrobić, nie wiem jakie szaleństwo, żeby mi dowieść, że kocha mnie naprawdę. A czego by to dowodziło? Dla tych ludzi miłość to korzystne tło. Ale on kocha mnie jednak." — Rozumiesz — mówił Paweł — cóż ja mogę poradzić? Depeszują do mnie. Stawiają mnie przed faktem dokonanym. Nie mogę przecież zatrzymać ich w połowie drogi. To zupełnie podobne do Menestrela! Nie mam wyboru! Menestrel z pewnością znaczył dla Pawła więcej niż cały świat razem wzięty. Ale wypadało udawać niezależność. Berenika nie miała najmniejszej ochoty spotkać się z przyjaciółmi Pawła. Nie zamierza uczestniczyć w tym masowym zjeździe ani być przedmiotem ciekawości tych piętnastu czy szesnastu par oczu, dziękuję! Wiedziała poza tym, że Menestrelowi brakowało Pawła. Po co mieli patrzeć na nią jako na tę okropną osobę, przez którą Paweł przestał chodzić na tradycyjny mandarin curacao przy placu Pigalle i zabawiać się w pisaninę u Menestrela? I pomyśleć, że to właśnie z tym chłopcem chudym i bladym, którego bladości nawet obecna opalenizna nie potrafiła całkowicie zatrzeć, związała się tak ni stąd, ni zowąd. Chwilami zadawała sobie pytanie, czy to rzeczywiście prawda. Była taka znużona, tak u kresu sił, kiedy go spotkała przypadkiem tamtego styczniowego dnia błąkając się po nadbrzeżach od strony ulicy Bonapartego. Patrzyła na Sekwanę, wciąż na Sekwanę... myślała o Nieznajomej, o kostnicy... Nie chciała wracać do Lucjana jako skruszona grzesznica... Tamten... Ach, po cóż torturować się myślą o tamtym! W pierwszej chwili niezadowolona była, że spotyka kogoś... Od tygodnia nocowała u Amberieux i dosyć już miała morałów starego Błażeja... Sekwana... Ale w końcu trzeba było komuś powiedzieć... Słuchała własnych słów, zdziwiona, nie poznawała siebie... Paweł ujął jej ręce. Nie, nie, nie zabije się pani... to szaleństwo! Czy powiedziała, że chce się zabić? Nie przypomina sobie. W każdym razie tak się to właśnie zaczęło... Był ładny, dobrze ogolony, zadowolony z siebie. — Poproszę o nagrodę! — zawołał rzucając się na nią. — Pawełku, przestań! — Och, Petit-Beurre, to będzie tak długo! Rozstajemy się! Na całe popołudnie, pomyśl! Pierwszy raz!... To okropne! — Ależ nie, zobaczysz... czas szybko minie... będzie ekskleryk, Menestrel, historie z Cocteau... ani się spostrzeżesz, jak nadejdzie wieczór! Pokręcił przecząco głową. Patrzył na nią i oczy mu błyszczały. Nie wydawał się wcale smutny. Wyciągał do niej ramiona. — Och — powiedziała — nie tak bez przerwy! Zachmurzył się. Ale nie na długo. — Słuchaj, Nisiuniu, ponieważ rozstajemy się na popołudnie... chodźmy się przejść... dobrze?... Wstąpimy do Murphy'ch... Uśmiechnęła się. Potrzeba mu było Murphy'ch, jako celu... Ale w końcu, dlaczego nie? Pomyśleć, że, podług niego, jak tu przyjechali, to było co najmniej jak ucieczka gdzieś do Harraru... Murphy'owie byli zresztą bardzo mili, on z tą swoją wielką głową i powierzchownością gracza w baseball... — Poczekaj na mnie na dole... muszę pójść na chwilę do mojego pokoju... Trzeba było zejść o jedno piętro, skręcić w ciemny korytarz, uważać na stopień. W pokoju Bereniki pełno było firaneczek w czerwono-białą kratkę, meble na modłę normandzkich. Jasne walizki ze świńskiej skóry przypominały, iż jest to dekoracja tymczasowa. Berenika uperfumowała chusteczkę. Przejrzała się w lustrze. Musi się przypudrować. Paweł ciągle ścierał jej puder. To szczególne, jak taki pokój, za dnia, posprzątany, mało ma wspólnego z tym samym pokojem przy świetle, w nieładzie wieczoru i miłości. Bo to także nazywa się miłość. Przypomniała sobie pierwsze dni. Najpierw szukała jakiejś ucieczki, chciała także zepsuć coś, zniszczyć... położyć między sobą i tamtym... Uległa błaganiom małego i dlatego także, iż wierzył tak święcie, że jest zakochany... Może i był... Kiedy spotkał ją po raz pierwszy, wtedy u Mary, nie przyszło mu do głowy — ani wówczas, ani później — żeby umizgać się do niej czy żeby popatrzeć na nią chociaż... Lubili rozmawiać o muzyce... Aż do dnia, kiedy zobaczył ją opartą o murek przy nadbrzeżu Malaquais, Paweł nie dostrzegał jej w ogóle... dosłownie: nie dostrzegał... Dlaczego szalona miłość, jeżeli taka istnieje, musi zacząć się koniecznie od pierwszego wejrzenia? Może się zdarzyć, że zacznie się z opóźnieniem. Berenika mówiła sobie czasem, że widocznie musiał mieć tego dnia dosyć wszystkiego, własnego życia, pani de Perseval, Asnieres, aksolotlów, a nawet Menestrela... Pokłócił się z całą kawiarnią przy placu Pigalle o Wiktora Hugo... Na nią przeniósł swoją zdolność entuzjazmowania się... Nie mogła zdobyć się, żeby zejść na dół. Nie miała też zbyt wielkiej ochoty zobaczyć się z Archibaldem i z Molly. Rozejrzała się po pokoju, po tym, co było jej pokojem... Pierwszego dnia pozwoliła Pawłowi na wszystko. Skoro po to właśnie przyjechała. Wydawał się taki szczęśliwy. Był jak szalony. Zapomniał o jakimkolwiek umiarze, aż do absurdu. Nie pozwalał jej spać. Nie pojmował zupełnie, że istnieją pewne granice własnych możliwości. Dziwił się nagle temu, co było zupełnie naturalne. Płakał jak dziecko. Trzeba go było pocieszać, łagodnie. A później w pewnej chwili zapadał w sen. Jak w jakiś dół. I Berenika zostawała sama przy nim. Naprawdę sama. Wtedy właśnie doszła do wniosku, że woli, by to się odbywało u niego. Bo mogła go zostawić, jak zasnął, i wrócić do siebie. — Co ty robiłaś? Czekam na ciebie na dole od godziny z małą Vanhout, która przyczepiła się do mnie... Opowiadała mi o swoim nieszczęśliwym dzieciństwie, wyobrażasz sobie! — Myślałam o tobie — odparła w najlepszej wierze. Rozanielił się. Było naprawdę ślicznie. Zupełnie jak w maju. Przy końcu ogrodu rosły bzy. A dróżka za ogrodem przesycona była jakimś słodkim, upartym zapachem, którego Berenika nie potrafiła skojarzyć z żadnym kwiatem. — Pamiętasz... w ten dzień, kiedy była burza? — szepnął Paweł. Zadrżała. Ach, tak, to było to. Ten zapach, który niósł ze sobą wiatr przed deszczem. To widocznie stąd. Paweł rozczulił się: — W ten dzień, kiedy była burza... Objął ją wpół. Szli przytuleni. Berenika zmieniła nogę, żeby iść równo. Paweł nigdy nie szedł w nogę. Tak... nieprędko zapomni ten wieczór... burzę... Po obiedzie wrócili wtedy na górę. Było parno. A potem się zaczęło. Trzaskanie drzwi. Wiatr. Hałasy. Błyskawice, jakich w życiu jeszcze nie widziała. Huk, od którego dom się trząsł. Ten deszcz rozwichrzony. Spalone korki. Głosy w ciemności. To idiotyczne brzdąkanie na dole. Czy wszystko to odegrało jakąś rolę? Możliwe... Ale tego, czego zaznała w jego ramionach, nie zaznała jeszcze nigdy dotąd... Takiego uniesienia... Nie podejrzewała tego w sobie... tej możliwości. I że właśnie ten dzieciak, którego obecność znosiła od tygodni nie zwracając na nią właściwie większej uwagi, że właśnie ten dzieciak potrafi dać jej taką rozkosz... Trudno było w to uwierzyć. Nie wierzyła w to zresztą. To musiała być burza. Pomyślała wtedy. „Kto wie? Może będę miała dziecko..." Wiedziała dobrze, że to niemożliwe. Paweł lubił mówić o tej burzy. Berenika tak była wtedy zaskoczona tym, co się zdarzyło, że mu to powiedziała. Jakże był dumny! Nie pominął odtąd żadnej okazji, by o tym wspomnieć, zrobić jakąś aluzję. Trzeba powiedzieć, że Berenika była wtedy do tego stopnia szalona, iż szepnęła mu: „Kocham cię..." Cóż poradzić? Wyrwało jej się. Na próżno odwoływała te słowa później; jasne było, że Paweł jej nie wierzy. To „kocham cię" utkwiło mu w sercu. Nie była na tyle okrutna, by całkowicie je stamtąd wyrywać. Ale miała teraz do życia o jeden żal więcej: jeżeli to mogło być tak... jakżeby mogło być z tamtym... gdyby mogła wierzyć w niego. Paweł nie mówił nigdy o Aurelianie. Szli teraz koło tego pięknego ogrodu. Co za luksus — te kwiaty! Ogrodnicy zmieniali je nocą, żeby właściciel nigdy nie widział zwiędniętych. Dziś od świtu były niebieskie. Poprzedniego dnia klomby były pomarańczowe. Paweł udawał, że uważa to za ekscentryczność. Ale on przecież lubił ekscentryków. W rzeczywistości imponowało mu to. Droga, którą szli, przecinała posiadłość; ciągnęła się ona po drugiej stronie, gdzie wiła się rzeczka i stał przerzucony przez nią półkoliście drewniany most. — Skończyłam czytać Wuthering Heights — powiedziała Berenika. — Zastanawiam się, jak można by przetłumaczyć ten tytuł na francuski... Miałam odnieść książkę Murphy'm i zapomniałam ją wziąć... — A ja? Nie czytałem jej jeszcze. — Ty i tak jej nie przeczytasz. — Dlaczego nie przeczytam? Mówiłaś, że to świetne. O miłości? — Tak, o miłości. Murphy'owie mieszkali przy końcu miasteczka. W domu pani Fraise, episjerki. W wiejskim domku, ogrodzonym wysokim murem, bez ogródka — podwórze dla kur, nawóz. Po schodach przypominających drabinę szło się na pierwsze piętro do dwóch wielkich pokoi w amfiladzie, wysokich strychów przerobionych na pracownie, gdzie materac ustawiony na podpórkach, najprostsze meble, przepierzenie, a za nim kuchnia z wielką, czarną rurą, która wychodziła przez dach, wystarczały do szczęścia Archibaldowi Murphy i Molly, jego żonie, zabawnej osóbce o spiczastym nosie, nieładnej, ale z pieprzykiem. Archie serdecznie nie znosił Menestrela. Zieleniał na samo wspomnienie o „grupie". Wyjątek robił dla Pawła Denis, który go bawił, bo widział w nim typowego Francuza, niepodobnego za naszych czasów do owego majora Rogimbot z filmów, wąsatego, z bródką w szpic, w obcisłym surducie, co chwila podtykającego komuś pod nos swoją kartę wizytową. Molly przyrządzała jakąś dziwną potrawę zaklinając się, że jest to w połowie królik. Stół, na którym stała butelka koniaku, przykryty był ceratą, jako że byli we Francji; i tak dobrze, że ominęła ich chociaż wisząca lampa, nieodzowna w każdym mieszkaniu. Zatrzymali Berenikę na śniadaniu. Zamierzała wprawdzie przejść się w stronę La Roche-Guyon, ale dała się namówić. Paweł nadąsał się: więc ma wracać sam? Całą tę drogę... Lubiła go jednak. Do widzenia, malutki. — Zapomniałam odnieść wam Wuthering Heights... Czy nie ma pan nic dla mnie do czytania, Archie? Archibalda Murphy cechowało upodobanie do nienoszenia marynarki i to, że koszula stale wychodziła mu ze spodni. Założył ręce (te solidne ramiona dobrze świadczyły o wychowaniu Yale), ujął podbródek i namyślał się. — Chwileczkę... Czytała pani Moby Dick? Tak się złożyło, że Berenika nie czytała akurat tej książki. — Do stołu! — wołała Molly ze swym akcentem jeszcze bardziej niż francuskim. — Do stołu, panowie i panie! Rabbit wam się kłania, a rzodkiewki czekają! Wirowała z półmiskiem. — Darling! Your pipe! You will smoke later!1 1 Kochanie, odłóż fajkę! Zapalisz później! Nieporządek tutaj był całkiem innej natury niż u Pawła Denis. Molly posiadała geniusz sprzeczności. Wszędzie, którędy przeszła, przedmioty dobierały się na jakiejś monstrualnej zasadzie — znaczki pocztowe w kieliszkach do jajek, widelce w książkach i tak dalej. Molly zwróciła się do Bereniki i nieoczekiwanie uszczypnęła ją w rękę. — Seat down!(Siadaj!) To według przepisu pani Fraise. Rabbit Fraise... Aperitif, prawda? Z dołu dochodziły jakieś krzyki. — Niech pani nie zwraca uwagi! To pani Fraise się kłóci... Tak się mówi? Siedzieli we troje przy gerydonie trochę dla nich za małym i Mrs Murphy, żeby nie musieć wstawać, poustawiała naokoło na podłodze wszystko, co mogło być potrzebne do posiłku — pieprz, musztardę, masło, talerze jedne na drugich. — Pani nie zna Menestrela, Bereniko? — zapytał Archie swoim grubym głosem. Śmiesznie było słuchać, jak wymawiał jej imię, z amerykańska „Berenajko". Zaczął mówić o Menestrelu. Nie przypominało to portretu nakreślonego przez Pawła. Nieznośny, nadęty pedant. Wykorzystujący przyjaciół. Zazdrosny o nich. Basza, otoczony dworem, i intrygi wszystkich tych ludzi wokół niego, żeby zyskać sobie przychylność władcy. Zabawne, że tego samego człowieka można odmalować w tak różny sposób. Zabawne, ale i nieprzyjemne. Archibald mówił powoli, z przestankami, opuszczając brodę. Miał takie śmieszne włosy, ciemne, kręcone, i małą bliznę pod lewym okiem. Nalewał czerwonego wina do szklanek nadludzkiej wielkości. „Jestem tu — myślała Berenika. — Jestem tu i słucham, jak Archie mówi o Menestrelu. Molly kopie mnie pod stołem. Pani Fraise awanturuje się na dole. Kwiaty w ogrodzie były pomarańczowe, a dziś są niebieskie. Skąd ja się tu wzięłam? Co to wszystko ma znaczyć? Paweł jest przekonany, że mnie kocha, i pobiegł zobaczyć jakiegoś ekskleryka. Lucjan pisze do mnie grzecznie na poste restante i wzdycha sprzedając aspirynę. A ja nie myślę o niczym innym, tylko o Aurelianie. Po cóż się oszukiwać? O niczym innym, tylko o Aurelianie. A przecież między Aurelianem i mną wszystko skończone. Skończone, zanim się zaczęło. Bo — żeby w ogóle być — musiałoby być tak wysokie, tak wielkie, tak doskonałe... Mogłabym... i nie mogłabym... nie, -nie mogłabym... nie z Aurelianem... Paweł to co innego... To się nie liczy"... Archibald Murphy zamilkł. Przykładał się teraz pilnie do jedzenia. Jak ktoś, kto nie gra już w baseball, ale czuje jeszcze głód w rękach. Molly korzystała z zamyślenia Bereniki i dokładała jej królika. Dziwny był ten królik według przepisu pani Fraise. Klasyczna podeszwa. Archie nalał czerwonego wina. I nagle powiedział: — Niech się pani nie gniewa, Bereniko... Dlaczego pani nie kocha Pawła? Zapanowało milczenie, i to jakie! Berenika wsłuchiwała się w echo, jakim odzywało się w niej to pytanie, stając się nieoczekiwaną afirmacją. Zwróciła oczy w stronę Archiego. — Więc to widać? — odezwała się. Nie odpowiedział. — On tak nie myśli, wie pan... — podjęła. Archie schylił się po jarzynę. Sałata. Wymieszał ją z powagą. A potem: — Nie trzeba mu robić krzywdy. To bardzo dobry chłopiec... Berenika nie zdziwiła się. Ta rozmowa tak dalece stanowiła przedłużenie jej własnych myśli! Jestem tutaj, gracz w baseball miesza sałatę, Molly ogryza paznokcie, rozmawiamy o Pawle Denis, młodym poecie rokującym wielkie nadzieje, moim kochanku. Wzdrygnęła się. Nigdy dotąd nie pomyślała, że ma kochanka. — Nie trzeba robić mu krzywdy... — powtórzył Archie. — Paweł wart jest więcej niż wszyscy ci goście z placu Pigalle. Nie wie jeszcze, kim jest. Bierze wszystko straszliwie na serio. O wiele bardziej, niż się to wydaje. Myśli, że to naprawdę, pani i on... Jeżeli go pani zostawi, to będzie dla niego straszny cios... Molly sprzątała jedno, stawiała drugie. Podając deser wywróciła się jak długa, konfitury znalazły się pod skrzynią, jabłka rozsypały się po podłodze. Berenika schyliła się i podniosła jedno. — Co wobec tego mam robić, według pana? — powiedziała spoglądając w ziemię. — To nie będzie mogło trwać wiecznie... Nie obiecywałam mu niczego... — Wie pani dobrze, madame, że nie o to idzie... Wymówił to madame z amerykańską emfazą i skłonił się przy tym całym ciałem. Umiał jak nikt obierać jabłka jednym ciągiem, tak że obierzyna tworzyła spiralę. Zagryzał jabłko serem. Gorgonzola, mocno niebieskim. Wychylił szklankę. — Paweł — powiedziała Berenika — ma przyjaciół... Nie jest stworzony, by mieszkać na wsi. Musi mieć pisma, wszystkie pisma; oburzać się na wiersze, które mu się nie podobają, na ludzi, którzy mają nos inny niż on, wynajdywać nowe mody, zapoznane książki, niedorzecznych bohaterów. Lubi fortepian, krawaty, kino. Jest bardzo czuły na pochlebstwa, skłonny mniemać, że podoba się kobietom. Zapomina, dlaczego płakał przed chwilą, bo wszystko go interesuje. Mógłby się nawet pasjonować polityką. Ja jestem tylko epizodem... — Niech pani w to nie wierzy! Molly krzątała się teraz gorączkowo przy kawie. Wszystko, co robiła, przypominało jakiś numer z music-hallu. Młynek w jej rękach obracał się jak rumak czystej krwi. Ceremonia filtrowania miała przebieg nabożeństwa. W rezultacie zamiast kawy była lura. — Niech pani dużo osłodzi! — rozkazała Molly. — Kawa jest niedobra! Dorzuciła jeszcze dwie kostki do filiżanki Bereniki. Zrobi się z tego gorący syrop. — Sam pan widzi — powiedziała Berenika — że zostawia mnie już, żeby zobaczyć Menestrela... W jego życiu liczą się nie kobiety, ale grupa. Archibald powtórzył: — Grupa! — i zaklął bardzo dosadnie, po szekspirowsku. Sam roześmiał się ze swych przekleństw. Wytłumaczył je Berenice tonem bardzo doktorskim; pod brodą tworzyła mu się fałda tłuszczu, tak obciskał sobie szyję. Zaczął mówić o teatrze elżbietańskim. Berenika nie czytała The Spanish Tragedy. Z wyrazem ojcowskim, głosem, który dobywał się z pięt, przetłumaczył: — Tragedia hiszpańska... Wymawiał każdą sylabę z osobna: hisz-pań-ska... Wytłumaczono mu w Yale, że we francuskim nie ma akcentu fonicznego i wszystkie sylaby wymawia się jednakowo: ta-ta - ta - ta... Berenika nie spostrzegła, że to ona sama wracała do Pawła, nie on. — Jeżeli go nie kocham... to znaczy, oczywiście, mam dla niego wiele uczucia... ale to nie to, czego on by pragnął... — W co on wierzy. — W co on wierzy. Ale ja też istnieję, Archie. Też mam serce. — I jest ktoś w tym sercu? Nie odpowiedziała. Molly osunęła się na ziemię i sięgnęła po jakiś przedmiot ciężki i lekki, który zrobił ,,bang" spadając. Było to banjo i teraz akompaniowała cicho tej rozmowie, której pozostawała dziwnie daleka. — A jeżeli jest ktoś w moim sercu? Berenika zbladła mówiąc to. Archie szepnął szeptem grzmotu: — Biedny Pawełek... Banjo grało Old Kentucky... Oczy Archiego zwilgotniały. Najwidoczniej z powodu muzyki. A może koniaku. Nie żałował go sobie. — Jeżeli jest ktoś w pani sercu... Bereniko, to dlaczego uległa pani Pawłowi, a nie swojemu komuś? Dlaczego? Berenika nie znała prawie Archibalda Murphy. Widziała go wszystkiego pięć czy sześć razy, po parę minut, po godzinie... Ile mogło być tego razem? Jakim prawem ją wypytywał? Nie zastanawiała się nad tym. Dlaczego uległa Pawłowi, a nie... — Wie pan — powiedziała z wyzwaniem w głosie — o wiele łatwiej jest przespać się z kimś, kogo nie kocha się naprawdę, niż z kimś, kogo się kocha... Murphy spojrzał na nią i pokiwał głową. Powiedział bardziej do siebie niż do Bereniki: — Dziwny z was naród... Dlatego tak trudno nam zrozumieć Racine'a... Jego kobiety... Pociągają nas, a jednocześnie budzą lęk... jak pani... Tutaj banjo umilkło i Molly, której nikt by nie podejrzewał, że słucha naprawdę, zawołała: — Archie! You silly old dog! */Ty stary bęcwale! I coś przeleciało w powietrzu, co wyglądało na pantofel. Ale później muzyka rozległa się na nowo, sentymentalna, z całą swoją tęsknotą znad południowych rzek. To, co Molly grała, musiało trafiać do serca Murphy'emu, gdyż ledwo uniknąwszy pantofla zaczął poruszać do taktu głową i śpiewać, wywracając oczami... Berenika została sama i mogła rozmyślać dalej, gubić się w swych myślach wraz z muzyką... Wreszcie podniosła się: — Dziękuję, Archie, że mi pan powiedział to, co mi pan powiedział. Postąpił pan jak prawdziwy przyjaciel. Rozważę to. Niech się pani nie gniewa, Molly, ale chciałabym wyjść teraz trochę na powietrze, przejść się, pomyśleć nad tym... Odprowadzili ją na dół pod pretekstem obrony przed panią Fraise. Od drzwi, które jej otworzył, Archibald zawołał do Bereniki: — Niech się pani nie spieszy do „Młyna"! Menestrel zjadłby panią! I roześmiał się grubym głosem w swój otłuszczony podbródek. Uśmiechnęła się do niego. Zdał sobie sprawę, że koszula trochę za bardzo wychodzi mu ze spodni: tym razem to już była przesada. Pójdę do Vernon — powiedziała sobie Berenika. — Może jest list od Lucjana. Pójdę dołem. Nikt mnie nie zobaczy z «Młyna». Pewnie są teraz wszyscy w ogrodzie i zabawiają się w gry towarzyskie, jak to oni potrafią." Przemknęła między ślepymi murami miasteczka. Było pięknie. Tak pięknie, że o wszystkim można było zapomnieć. Ruszyła drogą pod górę, w stronę ,,Młyna". Promienie słońca czepiały się młodej zieleni drzew. Zaczynało się już kurzyć. Przejechał wóz. Wieśniak, człowiek młody, popatrzył na nią natarczywym wzrokiem. Trochę dalej jakaś dziewuszka powiedziała jej dzień dobry. Fruwały żółte motyle. Kiedy znalazła się przed tym ślicznym ogrodem, który droga dzieliła na dwoje, zatrzymała się i spojrzała w lewo na most, wodę, powiewność drzew, świeżość pąków, rośliny wodne. Później odwróciła się w stronę domu, gdzie mieszkał ten wysoki starzec, którego widywała nieraz z daleka i o którym mówiła cała okolica. Starzec, który nie mógł patrzeć na zwiędłe kwiaty. Zobaczyła kwiaty niebieskie. Wyrastały ze świeżo poruszonej ziemi. Wszędzie niebieskie kwiaty. Alejka wiodąca do domu. Jasny gazon. I inne kwiaty niebieskie. Oparła się o żelazne ogrodzenie i zadumała. Gdyby tak można było w sobie, kiedy kwiaty zaczynają więdnąć, wyrwać je zaraz i posadzić inne; zmienić kolor serca w ciągu nocy... zachować na zawsze tę chwilę doskonałego kwitnienia... zapomnieć... nie, nawet nie zapominać... nie mieć czego zapominać... Światło kładło się tak pięknie na kwiatach... Co to za kwiaty? Mówią, że nie ma kwiatów naprawdę niebieskich. A jednak... Kto wie, czy starzec z tego domu widzi je niebiesko? Podobno oczy ma chore. Grozi mu ślepota. Strach pomyśleć. Człowiek, dla którego całe życie zawarte jest w oczach. Ma już przeszło osiemdziesiąt lat. Gdyby oślepł... Można sobie wyobrazić, jak rozkazuje wyrwać te kwiaty, zanim zwiędną, te kwiaty, których tak czy owak miał nie widzieć już więcej... Niebieskie ustąpią miejsca różowym. Potem będą białe. Za każdym razem jakby cały ogród był przemalowany. Jakaż nostalgia może zmusić do wydawania takich poleceń? W głębi ogrodu widać było ogrodników. Wydawało się, że nic nie robią i że są niespokojni. Jakby przeprowadzali inspekcję wśród kwiatów. A jeżeli przypadkiem zostawili którąś z tych wpadających w pomarańczowy margerytek z dnia wczorajszego? Gdzieś w jakimś kącie?... Czy można wiedzieć, co utaiło się gdzieś w sercu? Jakie listy poniewierają się po szufladach? Berenika przyciskała twarz do żelaznych prętów. Dom, za bukietami kwiatów, był cichy i jakby pusty. Może domownicy spali. Te zielone okiennice, czerwony dach... Przypominało to trochę jakiś domek w koloniach. Od kwiatów padał niebieski odblask na kamyki na ścieżce. Może nie było tu nikogo prócz cieni ogrodników stąpających cicho?... I Bereniki. I marzeń Bereniki. Nic teraz nie powściągało tych marzeń. Nikt. Ani Paweł, ani Archie, ani porozumiewawczy uśmiech Vanhoutów, ani banjo Molly; Berenika marzyła. Niepomna swego żalu. Urzeczona piosenką nigdy nie śpiewaną. Pośród kwiatów niebieskich i wytwornych alejek, przed domem takim samym, jak wszystkie domy ze snów. W tym, który śniła Berenika, był jeszcze mężczyzna, wysoki mężczyzna, powolny i niezdecydowany, kołyszący się lekko w ramionach, czarnowłosy... mężczyzna, który zabierał serce, który mówił niewiele, który umiał się uśmiechać... Aurelianie... najmilszy mój... Aurelianie... — Bereniko! Zadrżała. Kto ją wołał? Z głębi ogrodu. To niemożliwe! Stał tam, z gołą głową, uśmiechał się i zwracał ku niej wilgotne oczy... Wysoki mężczyzna, powolny i niezdecydowany... Aurelian... Przesunęła ręką po czole. — Bereniko! Powtórzył jej imię. To nie był sen. Aurelian stal w ogrodzie Klaudiusza Monet i patrzył na nią, i oczy miał pełne łez. Kwiaty były niebieskie, z pewnością. Słońce dotknęło jego ciemnej skóry. Berenika poczuła, że serce jej bije. Bała się. Trzeba uciekać. Dłonie nie puszczały żelaznych prętów. Nagle zobaczyła, że Aurelian idzie w stronę furtki. Pędem pobiegła drogą. LXVI Biegł za nią. Czy serce biło jej za mocno, czy poczuła bezcelowość swej ucieczki, czy też uświadomiła sobie nagle bezsens, absurdalność swojej reakcji? Odwróciła się, zadyszana, i oparła o zbocze. Aurelian zbliżał się do niej; widział, jak pierś jej wznosi się w szybkim oddechu, widział drobniutkie kropelki potu na skroniach, twarz uniesioną ku górze, odrzuconą głowę, włosy opadające na jedną stronę! Oczy podbite, zmęczone były jeszcze bardziej niepokojące i to drżenie ust, i zęby ścisłe jak u kota i takie białe... Zatrzymał się. Stał tuż koło niej. Górował nad nią. Nigdy dotąd nie widział jej tak ubranej; miała beżową spódniczkę i żółty dżemper. Wsłuchiwali się nawzajem w swoje oddechy. Nie mówili nic. To ona, z tym kobiecym zmysłem obrony, odezwała się pierwsza, bo to dawało jej przewagę: — Więc przyjechał pan tu za mną, śledzi mnie pan... — Przysięgam pani... — zaprzeczył. A ona: — Niech pan nie przysięga... — To przypadek, Bereniko... — Przypadek! Wolne żarty... Ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, ona prowadziła grę. Odwróciła pozycje. Gdyby pobiegła o trzy kroki dalej, byłby ją wziął w ramiona. Zaczął wyjaśniać gorączkowo: — To nadzwyczajne... przyznaję... niewiarygodne, ale to przypadek... cudowny przypadek.. nie wiedziałem, nie miałem najmniejszego pojęcia... Przywiozłem tu Różę i wuja Błażeja, samochodem, do Moneta... Róża chciała zobaczyć go chociaż raz... poznać go... Wuj od dawna już jej obiecał... Róża tyle słyszała o Monecie od Charlotty Lyzes... To największa nasza aktorka, według niej... Są teraz w domu, oboje... Nie chciałem się narzucać... Pełnię tu tylko funkcję szofera... Przechadzałem się po ogrodzie, kiedy... Ostatecznie dlaczego miałby kłamać? Ale chodziło o to, by nie stracić tej przewagi, jaką zyskała nad nim. — Przypuśćmy, że tak było — przerwała. — Ale co znaczy ta nagła zażyłość z panią Melrose? Przypuszczam, że to o nią chodzi, tak? Przygryzła wargę. To brzmiało jak zazdrość. — Ach, zresztą! — podjęła. — Pani Melrose czy Simone! To nie było zręczniejsze. Nawet Aurelian to wyczuł, i powiedział: — Bereniko... Bereniko... dlaczego ucieka pani przede-mną? Kocha mnie pani jeszcze... Spojrzała na niego. Miała na twarzy wyraz takiego lęku, że wprowadziła go tym w błąd. — Nie dotknę pani, Bereniko... niech pani tylko powie, że kocha mnie pani jeszcze... To nie jego się bała, to siebie. Była jak ścigane zwierzę. Szukała rozpaczliwie jakiegoś wybiegu. Wiedziała aż za dobrze, że go kocha. W tej chwili to jedno uczucie górowało nad wszystkim, to było jedyne niebezpieczeństwo na świecie... ten, którego kochamy, to przeciwnik, jedyny groźny przeciwnik, mężczyzna. Berenika sama już nie wiedziała, co się z nią dzieje, była już tylko kobietą, spłoszonym instynktem kobiety... — Po co pan przyjechał? Czy wzywałam pana? Więc nie może mnie pan zostawić w spokoju? — Przysięgam pani, Bereniko... • — To wszystko, co potrafi pan powiedzieć... Czy pan nie widzi, czy pan nie rozumie, że coś się zmieniło, że coś pękło między nami? — To niemożliwe... Z powodu jednego wieczoru, jednej nocy, nieszczęścia jednej nocy, tej dziewczyny, pijaństwa, byłem taki nieszczęśliwy... czy może być pani tak nieludzka? — Nie... to nie przez tę dziewczynę... gdyby tylko ta jedna noc była między nami... — Och, w takim razie kocha mnie pani jeszcze! Przebacza mi pani! Potrząsnęła głową. Teraz jego z kolei ogarnął lęk. — Więc co w takim razie? Co innego mogłoby nas dzielić? Nie widzę nic... — To nie ta noc — odparła — to całe życie... wszystkie dni i wszystkie noce tego nowego roku... moje dni, moje noce... — Co pani chce powiedzieć? To nie ma sensu, Bereniko! — Moje dni, moje noce... I owszem, wybaczyłam panu tamto, co było, tamtą zdradę... Ale ja... nawet gdyby mi pan wybaczył, to i tak nie zmieniłoby nic dla mnie... Chciał wziąć ją za rękę, przyciągnąć do siebie, gdyż wyczuwał niejasno, że wszystkie te wybiegi, wykręty kryją za sobą nie tyle jakąś rzeczywistość, co podstępne machinacje kobiety, jakieś meandry pierwotnego lęku. Rozległ się głośny warkot, kurz wzbił się w powietrze... — Uwaga! — krzyknęła. Uskoczył w bok. Był to motocykl, a na nim jakiś młody człowiek w kaszkiecie, jak na angielskich obrazkach. Pomachał wesoło do Bereniki i zawołał coś do niej. Uśmiechała się z przymusem, wyraźnie zdetonowana. — Ktoś znajomy? — zapytał Leurtillois. — Tak, niezręcznie to wyszło... co on sobie pomyślał, jak nas tak zobaczył... samych... jakeśmy się kłócili... Nie wiedział, co odpowiedzieć, taki był zaskoczony. Znaczyło to, że Berenika utrzymuje tu w Giverny stosunki towarzyskie, widuje różnych ludzi... Nie przedstawiał sobie jej życia tutaj, wyobraził sobie, że jest sama tu, gdzie ją odnalazł... nie mógł wiedzieć, że ten motocyklista to tylko Vanhout. Motocyklista otwierał cały świat pytajników... Widzi pan sam — powiedziała — że nie możemy rozmawiać dłużej... Nowy wybieg. Chciała wymknąć się ze swym sekretem. Aurelian tracił grunt pod nogami. Ale zbity chwilowo z tropu, uchwycił się brutalnie ostatnich słów, jakie powiedziała, nim nadjechał motor. — Co pani takiego mówiła... że to nic by nie zmieniło dla pani... co miałoby się zmienić dla pani? Zamrugała oczami. — Już nie wiem, co mówiłam... Osaczona, starała się zyskać na czasie. Nie miała żadnego planu. Nie wiedziała, co chce powiedzieć. Nie wiedziała, czy chce kłamać. Teraz on brał górę. — Gdzie pani mieszka? Spakuje się pani zaraz. Zabiorę panią gdzieś, gdzie nikt pani nie zna, nawet motocykliści... gdzieś, gdzie będzie pani mogła swobodnie wybierać... gdzie zadecyduje pani o naszym życiu... — Nie, nie zabierze mnie pan... Było w jej głosie takie poczucie bezpieczeństwa, że stracił pewność siebie. — Dlaczego? — szepnął. — Kto mi przeszkodzi? Kto? Zawahała się. Miała odpowiedzieć: „Mój kochanek." Ale prowokacja zamarła jej na ustach. Dlatego też, że było jej wstyd. Chociaż czy to zbrodnia? I owszem, miała kochanka, i co z tego? — Ja — odpowiedziała po prostu. Zamilkli. Muchy brzęczały. Gdzieś zza drzew dobiegał chrapliwy głos jakiejś barki. Oboje pomyśleli o Sekwanie. Tak widać było pisane, żeby towarzyszyła im nieubłaganie. — Kłamie pani — podjął Aurelian — kłamie mi pani... dlaczego kłamie mi pani, Bereniko? Wzdrygnęła się. Nie mogła uwolnić się od obrazu wody, topielców. Paweł pytał co dzień Vanhoutów: „Myślą państwo, że woda jest jeszcze za zimna, żeby się kąpać?", aż to było irytujące. Ujrzała przed sobą kręgi, jakie tworzą się wokół kąpiącego się. Zamknęła oczy i powiedziała: — Aurelianie... ja nie jestem tu sama... Nie zrozumiał w pierwszej chwili. To co? Potrząsnęła głową. Ciągle potrząsała głową. Nie? Lucjan? Nie Lucjan? Milczenie rozpostarło się nad nimi jak płótno, które się rozdziera. Leurtillois spuścił wzrok na kamienie. Uciekał myślą od jasnego sformułowania sobie tego, co przed chwilą przecież od niej usłyszał. Ale to formułowało się powoli samo w ociężałym powietrzu wiosennym, nieustępliwe jak pulsowanie krwi w skroniach. Niebo przestało być niebieskie, choć trudno było określić, w którym momencie się to stało, nasiąkło przedburzową mgiełką. Słońce zwracało się tam, w stronę, dokąd odpływa Sekwana... Przez wyłom, jaki tworzyła zatoczka, widać było pola, wzgórza, odległe kępy drzew. Aurelian chciał zapytać: „Kto to?" Ale nie przeszło mu to przez gardło. Nie wierzył jeszcze w tę postać, w swoje nieszczęście na tyle, by naprawdę usiłował nadać mu rysy jakiegoś mężczyzny. Zamiast tego zapytał: — I... pani go kocha? Wówczas Berenika podniosła oczy na poszarzałe niebo. Wszystko wokoło było nieznośnie wilgotne. Och, za wiele żądano od niej! Nie mogła odpowiedzieć: „Nie", na to pytanie Aureliana. Co ją do tego „nie" upoważniało? Nie miała prawa powiedzieć „nie" Aurelianowi, kiedy Paweł wierzył w nią jeszcze. Uwikłana w pragnienie lojalności nie dostrzegała, jak dalece jej postępowanie jest nielojalne. W stosunku do siebie samej przede wszystkim. Lękała się też pogardy Aureliana, gdyby przyznała się, że nie kocha tego, z kim poszła... Ponieważ tak było łatwiej, powiedziała: — Tak — odwracając głowę. W tym momencie ktoś zawołał: — Aurelianie! Aurelianie! — i jakieś postaci pojawiły się w ogrodzie Klaudiusza Monet. Jakaś jasna suknia, jakiś mężczyzna... Róża i Błażej wracali. — Pańscy przyjaciele wołają pana... Nie mogę się z nimi spotkać... Żegnaj, Aurelianie! Patrzył, jak uciekała. Skuliła ramiona, udawała, że idzie normalnym krokiem... zerwała jakąś trawkę... zniknęła za zakrętem... Kochała, powiedziała, że kocha... Kto to jest? Chciał krzyknąć za nią: „Kto to jest?" był obezwładniony tym nieprawdopodobnym wyznaniem. Kłamała, to niemożliwe! Nie. Nie kłamała. — Cóż to, mój drogi — powiedziała Róża — zamienił się pan w słup soli? Czy spotkał pan kogoś? Zdawało mi się, że widziałam... — Nic podobnego — odparł. — Jestem do pani dyspozycji. Wracamy do Paryża? LXVII Kiedy Adrian Arnaud oglądał się wstecz, nie mógł powstrzymać się od pewnego rozgoryczenia. Nie, żeby jego zarobki były niewystarczające albo żeby nie miał widoków na przyszłość. Miał dwadzieścia osiem lat, blisko dwadzieścia dziewięć, to jeszcze nie starość; Barbentane oddał mu diabelną przysługę, kiedy wyciągnął go z biedy zaraz po wojnie, po tej ojcowskiej plajcie; i od tej pory Adrian powoli, ale stale posuwał się naprzód przy jego boku; mógł sobie pozwolić na przyjemności mieszczące się w granicach rozsądku, mieszkał u kuzynów, czysta oszczędność; Izabela, żona jego gospodarza, była, w sumie biorąc, kochanką wygodną, dbającą o siebie, którą można będzie puścić kantem bez żadnego skandalu, kiedy Adrian przeprowadzi się gdzie indziej. Po ojcu, po którym nie wziął ani żółtej cery, ani cherlawego wyglądu, odziedziczył Arnaud solidny zmysł oszczędności. Umiał zadowolić się tym, co miał, oszczędzał nawet jeszcze, kupował akcje Royal Dutch i Mexican Eagle i patrzył z radością, jak idą w górę. Wszystko to nie przeszkadzało rozgoryczeniu. Czas mija i potem okaże się, że było się tylko tym, doszło się tylko do tego... Z tym poczuciem, że zasługiwało się na więcej. Bądź co bądź, kiedy grał w kule w Serianne i kiedy był jeszcze spadkobiercą ,,Nouvelles Galeries", i kiedy rej wodził w „Pro Patria", którą założył, i wśród młodzieży w mieście, Adrian Arnaud zdawał się rozpoczynać swoją życiową drogę opromieniony blaskiem; ku czemu miała go zaprowadzić ta droga, którędy, tego nikt jeszcze nie potrafił powiedzieć... W każdym razie na pewno nie miała to być kariera zausznika młodego Barbentane, jego kolegi, w gruncie rzeczy o wiele mniej obiecującego, nawet jeżeli był bardziej pracowity, chłopaka, o którym mówiono, że zostanie pewno następcą ojca i nic więcej. Kto by przypuścił, że sprawy przyjmą później taki obrót! Trzeba zresztą oddać sprawiedliwość Edmundowi: umiał sobie radzić w życiu. I nie zapominał o kolegach. Co Adrian byłby zrobił bez niego? Ale wszystko jedno, to i tak nie było sprawiedliwe. A wojna? Nie każdy miał za sobą taką wojnę jak on. Takie odznaczenia, jak jego, można było policzyć na palcach. Jako śmiałek i zabijaka niewielu miał sobie równych. Tak się składało, że znalazł się zawsze tam, gdzie było najgoręcej, pod Mort-Homme, pod Vauquois, pod Eparges, pod Verdun... Chętnie byłby pozostał w wojsku, ale żeby na drodze mieli stawać mu ci, co pokończyli Saint-Cyr, nie! Powrót do cywila był diabelnie ciężki. Gdyby nie Edmund... Ale nawet z Edmundem. Czy nie musiał naginać się do wszystkiego? Do fantazji Edmunda? Kiedy pomyśleć, że pracował jako szofer... ni mniej, ni więcej! Teraz, oczywiście, wszystko ułożyło się bardziej normalnie, no i poza tym zyskał zaufanie szefa. Szefa! Żeby ten gość, któremu oddawał punkty, jak grali w kule, miał być jego szefem, to też! Ot, życie... Z początku czuł się dosyć upokorzony... Teraz już nie. Przyzwyczaił się. Poza tym — mógł się porządnie ubrać. Izabela dbała o jego bieliznę. Jakoś to wszystko skromniutko, powolutku, ale układało się. Gdyby tak ktoś mu powiedział, w Szampanii... Adrian nie był awanturnikiem. Miał ambicje, ale nie był awanturnikiem. Nigdy nie byłby stawiał wszystkiego na jedną kartę. Wystarczy, że raz spadła mu na łeb ojcowska plajta. Poza tym doświadczeniem, po papie odziedziczył także jego zmysł praktyczny, tak że Edmund, który przejął to wyrażenie od Mary de Perseval, mówił o nim: ,,Adrian jest zawsze matter of fact". Wszystko jedno: kiedy tak patrzył z bliska na Edmunda, robiło mu się ciężko na sercu. Bajeczka o „człowieku interesów" dobra była dla innych, ale nie dla niego; Barbentane nie miał zielonego pojęcia o interesach. Zielonego! Gdyby nie ludzie, którymi się posługiwał... I ten jego idiotyczny dandyzm, na popis. Ta filozofia od siedmiu boleści. Wszystko, żeby zamaskować własną nicość. Adrian miał poczucie, że powoli staje się niezbędny. Oddał szefowi jedną i drugą przysługę. Tamten był mu zresztą za to wdzięczny. Albo tak przynajmniej sądził. Trzeba go było widzieć w biurze, na Pillet-Will, jak perorował... Niedobrze się robiło człowiekowi. Jasne, że do tego, co miał, nie doszedł dzięki geniuszowi do interesów. Jasne. Podobał się kobietom. Na te sprawy Adrian miał swój własny pogląd. Ostatecznie nieraz zaglądali razem do „Kwiecistego Koszyczka" w Serianne. Więc i pod tym względem też znał możliwości pryncypała! Całkiem mierne. Adrian zadumał się nad tą minioną epoką — Maria Reboul, ta mała z kręconymi włosami, z ,,Koszyczka"... Przypominał sobie wizyty tam. Nie. Z tej strony, tak samo jak od strony interesów, nie widział żadnego powodu, by Edmundowi miało wieść się lepiej niż jemu. Wszystko kwestia szczęścia. A szczęściu nie zawadzi troszkę dopomóc... Czy on, Adrian, nie podobał się kobietom? W końcu nie jest przecież ślepy! Izabela nie jest wyjątkiem. Ciekawe tylko, że miał powodzenie na pewnym określonym szczeblu i dalej ani rusz. Górny pułap nie do przebicia. Podobał się przede wszystkim ekspedientkom, maszynistkom. Tego nie da się wytłumaczyć — dlaczego. Tak jest i już. Trzeba to sobie powiedzieć, że tak jest. Na przykład ta mała, sekretarka na Pillet-Will, wiedział dobrze, że wystarczyłoby mu kiwnąć palcem. Nie robił tego z racji Izabeli i nie dlatego, żeby smarkula była od rzeczy, nie, ale tak mu było akurat na rękę. Nietrudno sobie wyobrazić jej desusy: znamy to. Co nie przeszkadza, że uśmiechał się do niej jednak. Zaczynała wtedy stukać prędziutko na maszynie, bardzo zmieszana. Żałosne. Ach, dosyć miał już dziewuszek w tym stylu! Zwłaszcza że dla rewanżu, kiedy czuł się zbyt już dotkliwie pokrzywdzony, nie raz, nie dwa ulegał milczącemu wezwaniu dziewczyn tego pokroju, chęci udowodnienia sobie, że jest nieodparty... Sięgając po tanią satysfakcję pognębiamy się tylko, potwierdzamy własny los, los, z którego nie jesteśmy zadowoleni. Człowiek jest tym, czym sam siebie zrobi, z kobietami tak samo jak i ze wszystkim innym. Popatrzcie na Edmunda — Carlotta, potem żona, a zauważcie, że żona wcale nie jest znowu taka piękna... ani się nie umywa do Carlotty... ale on wiedział, czego chce, braciszek... i miał to... a na dodatek jeszcze wszystkie dziwki, mężatki... Adrian widział ich już całą galerię! Edmund miał tę diabelską manię, żeby mu je pokazywać. Och, nie mieszając go oczywiście do niczego, tyle tylko, żeby go upokorzyć prawdopodobnie. Stare przyzwyczajenie, jeszcze z „Kwiecistego Koszyczka"... Obecna babka, ta aktorka, zupełnie nie była w typie Adriana. Ale to nic, byłby się z nią nawet chętnie przespał, z tą Różą, nie musiała być chyba zbyt trudna... Trochę się przypochlebić... Tyle że to byłoby jednak grube ryzyko, Edmund z pewnością nie byłby zachwycony... a dla takiej tyki w wieku przejściowym... Swoją drogą, sroce spod ogona nie wypadła. Mimo wszystko rozumiał Edmunda. I swoje umieć też musiała. Nie leniła się w łóżku, to pewne. Takie rzeczy od razu widać. Wszystkie te myśli nie dawały spokoju Adrianowi. Tym bardziej iż z każdym dniem coraz lepiej orientował się w interesach szefa. Wiedział doskonale, jak on sam by je poprowadził. Tymczasem musiał wysłuchiwać, jak tamten udawał starego wygę, zawalonego pracą i przytłoczonego odpowiedzialnością. Czyste kpiny. Od czasu utworzenia firmy „Melrose", razem z tym wszystkim, co się z nią wiązało, zaczął wyczuwać pod pozorną pewnością siebie Barbentane'a głuchy niepokój, który szef mógł ukryć przed innymi, ale nie przed nim. Partyjka kul musiała zapowiadać się nie najlepiej. Już on go znał, och, i jak go znał! Nietrudno było dociec, gdzie jest ten słaby punkt. Mieszczański makiawelizm Edmunda nie był znów tak trudny do odszyfrowania. Adrian interesował się tym z początku tylko dlatego, że kłopoty pryncypała traktował jako sekretny rewanż. Wkrótce jednak zdał sobie sprawę, że mogły one fatalnie odbić się na jego własnej pewności jutra. Oczywiście pomagał towarzyszowi z lat dziecinnych, jak mógł. Ich interesy wiązały się ze sobą. Gdyby Edmundowi powinęła się noga, co stałoby się z nim, z Adrianem? Ale na tę samą rzecz można spojrzeć z rozmaitych punktów widzenia. Trzeba być głupcem, żeby wszystko stawiać na jedną kartę. Powtarzam, że Adrian miał wprawdzie wielkie ambicje, ale nie był awanturnikiem. Niepostrzeżenie wdał się w rozmyślania, co by się to stało, gdyby tak Edmund spadł któregoś dnia z pieca na łeb. Nie byłoby to zabawne. Dla nikogo. Ale ostatecznie, skoro taka możliwość istnieje, nie ma sensu udawać strusia. Trzeba spojrzeć rzeczywistości prosto w twarz. Stało się to dla Adriana tematem ciągłych rozmyślań. Najpierw zastanawiał się, jakby tu zabezpieczyć własny grosz wobec takiej ewentualności. Później, z wolna, jak obrócić rzecz całą na własną korzyść, znaleźć się od tej dobrej strony, z niepowodzenia wyciągnąć pożytek. W sumie biorąc, groziły Edmundowi dwa niebezpieczeństwa: poczynania grupy Palmede'a w Konsorcjum, czym szef zdawał się bynajmniej nie przejmować, a bardzo możliwe, że nie miał racji... a drugie to to, co — jak się zdaje — nie dawało mu spokoju... jego żona... fakt, że ich majątek był właściwie majątkiem Blanchette... a prędzej czy później... Całe to posunięcie z perfumami „Melrose" i ta dziwaczna kombinacja z Aurelianem Leurtillois oświeciły Adriana Arnaud w tej materii. Wytknęły jego zadumom pewien określony kierunek. Utrzymywał dobre stosunki nie z Palmede'em, ale z zięciem Palmede'a, gościem bardzo przebiegłym, doskonale wprowadzonym w politykę. Nie mógł nie utrzymywać z nim dobrych stosunków. Zetknęli się przy okazji tej historii ze stacjami benzynowymi; Adrian omawiał z nim to wtedy. Prędzej czy później taka znajomość mogła się przydać. Zwłaszcza że tamten prowadził inną trochę grę niż jego teść, nie był całkiem głuchy na pewne propozycje natury handlowej... Barbentane nie mógł oczywiście układać się z nim bezpośrednio; było więc rzeczą całkiem naturalną, że Adrian wystąpił w roli pośrednika... Ale jeszcze więcej do myślenia dawały mu sprawy między Edmundem a jego żoną. Jeżeli pani Barbentane zda sobie kiedyś sprawę... To nic, że kocha męża; ostatecznie to jest jej majątek, pieniądze jej córek. W głębi serca Adrian uważał, że Edmund postępuje bardzo nieładnie. Był po stronie Blanchette, nie dlatego akurat, by czuł dla niej sympatię, ale dlatego że opowiadał się za rodziną, dziećmi, ogniskiem domowym. Podnosiło go to we własnych oczach, iż mógł sobie powiedzieć, iż opowiada się za tym właśnie. Dawało mu to możność potępiania Edmunda na tej płaszczyźnie. On był tu ten uczciwy, ten przyzwoity. Lubował się tym trochę. Może tym właśnie należało tłumaczyć jego większe, niż to uzasadniały okoliczności, zainteresowanie sprawami Edmunda? Perfumy „Melrose" stanowiły wygodny pretekst. Jeżeli chodzi o „Immobiliere", był zasadniczo dostatecznie au courant, jednakże pewne rzeczy pozostawały jeszcze dla niego niejasne. Wiele zawdzięczał sekretarce, pannie Marysi, która pozwalała mu wertować akta na Pillet-Will w ciągu nie kończących się godzin czekania na szefa, który miał przyjść i albo przychodził, albo nie przychodził. Więc dla zabicia czasu... A ponieważ uchodził za prawą rękę szefa, wydawało się to zupełnie naturalne. To, co odkrył w złożoności, gmatwaninie interesów Edmunda, dość prędko zaczęło go pasjonować. Nieprawidłowości było wiele. Chodziło przede wszystkim o oszukanie urzędu skarbowego. Och, to nie była specjalność jedynie biura przy Pillet-Will! Tak się robiło wszędzie. W każdym razie niektóre machlojki były całkiem niezłe. Adrian zagłębiał się w te rzeczy w przeświadczeniu, że robi to przez ciekawość. W pewnej sprawie związanej z taksówkami znalazł zresztą broń przeciwko grupie Palmede'a. Nikt na to nie wpadł dotąd, a to może się kiedyś przydać Edmundowi... albo samemu Adrianowi, jak będzie pertraktował z zięciem w sprawie stacji... Im głębiej w to wszystko wchodził, tym większego nabierał szacunku dla tej olbrzymiej maszynerii, jaką jest społeczeństwo, i tym większego lekceważenia dla amatorów, dla partaczy w rodzaju Edmunda, którzy wtrącają się do tego, a nic nie rozumieją; wszystko idzie swoim trybem, niezależnie od nich, a oni są przekonani albo udają, że są przekonani, że to oni kierują. Żałosne! Pasożyty. Naprawdę, gdyby tak ni stąd, ni zowąd pani Barbentane wystąpiła o rozwód, co zostałoby z tego niby to wielkiego człowieka, z tej osobistości paryskiej, która uchodziła za rycerza przemysłu. I to w czyich oczach, zresztą? — Panno Marysiu, poproszę o te akta... Wie pani, sprawa terenów w XVIII dzielnicy... w różowej teczce, zdaje mi się... Sekretarka patrzyła na niego, musiał powtórzyć. Niebrzydka dziewuszka. Kiedy pochyliła się szukając różowej teczki, nie mógł powstrzymać się, by jej nie pogłaskać po szyi. Zadrżała. Nie uchyliła się. Szukała różowej teczki. Zamknął powoli dłoń na kruchym karku, gdzie wiły się blond loczki. Dłoń władcy. Tego dnia to było naprawdę z winy Edmunda. Adrian koniecznie musiał się z nim zobaczyć, potrzeba mu było podpisu, a tamten nie przychodził. Więc Arnaud rozsiadł się wygodnie w gabinecie dyrektora i czytał, czytał. Robił notatki. — Nie wiem — szepnęła panna Marysia — czy powinnam… Co miała na myśli? Te drobne sprawy prywatne, przed chwilą, czy też akta, które wyjęła z szafy, zanim ją jeszcze o to poprosił. Inteligentna dziewczyna. Wiedziała, o co mu chodzi, i uprzedzała jego życzenia. Uśmiechnął się do niej. — Niech pani będzie spokojna, panno Marysiu, biorę na siebie odpowiedzialność... Wyszła z gabinetu dosyć zmieszana. Ponieważ Edmund znów nie przyszedł, chociaż się umówili, Adrian postanowił polować na niego w domu. Potrzeba mu było powietrza, spaceru. Poszedł bulwarami, placem de la Concorde, Cours la Reine... Tak czy owak, Barbentane'a w domu nie zastanie... Więc po co idzie? Nie zastanawiał się nad tym. Popychały go jakieś niejasne myśli, z którymi łączył się obraz Blanchette. Zabawne; musiał widać nigdy nie przyjrzeć się dobrze żonie Edmunda. Absolutnie nie potrafił zobaczyć jej wyraźnie, jej twarzy. Ani ładna. Ani brzydka. Trochę ciężka. Może nie umiała się ubrać. Gdyby miała kogoś, kto by jej doradził... Kto wie, może Edmund będzie akurat w domu. Ten Paryż wiosenny miał niebywały urok. Gdyby nie te wszystkie samochody! W ogrodach Trocadero pełno było dzieci jeszcze o piątej. Adrian szedł nadbrzeżem nie spiesząc się. Im później przyjdzie, tym większe są szansę... Lubił tę dzielnicę ludzi naprawdę bogatych. Przy stacji metra w Passy wszedł na górę po schodach. A jednak, gdyby miał dużo pieniędzy, nie chciałby mieszkać tutaj. Poszukałby czegoś bardziej arystokratycznego niż ulica Raynouard. Na lewym brzegu może. Sapnął zerkając krytycznie na dużą kamienicę, w której mieszkali Barbentane'owie. Te luksusowe więzienia... Poza tym ulica ciasna... Wystarczy ciężarówka, żeby ją całą zatarasować, o, tak jak ta, co nadjeżdża. Nagle puścił się biegiem, zanim sam zdążył pomyśleć, co robi. Ludzie zaczęli krzyczeć. Pochwycił w ramiona ten tłumoczek batystów, koronek, uskoczył w bok przed potworem, pośliznął się, poczuł uderzenie... Niebo zachwiało się nad nim, rozległ się straszliwy zgrzyt hamulców, zapachniało kurzem i smarem... Podniesiono go. Nie, dziecku nic się nie stało. Mała Witusia płakała, guwernantka wymachiwała czarnymi ramionami, struty szofer wyjaśniał policjantowi... Aj! Straszliwy ból w nodze... słabo... upadł z powrotem. Nie mógł iść. Mężczyzna w bluzie, który go podtrzymywał, zaczął się dopytywać. Adrian zacisnął usta, potem uśmiechnął się. — Głupstwo — powiedział — mam wrażenie, że złamałem nogę. Patrzył na guwernantkę i na dzieci Edmunda. Uratował dzieci szefa. Znów zrobiło mu się słabo. — Nie może ustać na nogach — rozległ się jakiś głos męski. A drugi: — Trzeba go zanieść do apteki... Na to jakaś kobieta zaczęła krzyczeć, pewno guwernantka: — Ależ to pan Arnaud! Przyjaciel pana! Klęczała obok niego; otworzył oczy. — Głupstwo — odezwał się — to przejdzie... — Uratował pan małą... Tak, to prawda, uratował małą. Czuł rodzaj upojenia, że tak się stało. Lubił dzieci. A poza tym... Był jeszcze zbyt słaby, by wyciągać wnioski z tego faktu nowego, nadzwyczajnego, decydującego... — Nie — piszczała guwernantka — nie do szpitala, skądże! To przyjaciel pana! Proszę zanieść go do nas! Pani nigdy by nie wybaczyła! Uratował małą! Niech mi pan pomoże... Ktoś wziął Adriana pod ręce, ktoś inny chciał wziąć go za nogi i poruszył tę złamaną. Adrian krzyknął. Z mnóstwem ostrożności trzej mężczyźni, których nie widział dobrze, zanieśli go do domu akurat naprzeciwko. Była cała historia, żeby umieścić go w windzie. Guwernantka wołała: — Ja pójdę na górę, żeby przygotować łóżko, zadzwonić po doktora! Ból w nodze był nie do zniesienia. Traf, cudowny traf... LXVIII Nie trzeba, żeby Vanhoutowie zorientowali się, co się stało. Paweł Denis zaczerpnął głęboko powietrza, otarł czoło chusteczką. Biegł tutaj, biegł na próżno. Irytowała go ta ażurowa koszulka, guzik u kołnierzyka odleciał. Zbierało mu się na płacz, ale się powstrzymał. Nie będzie płakał. Nie płakać jest niespodziewanie łatwo. Ale siąść do stołu ze wszystkimi... Trzeba już wyjść z pokoju z firaneczkami w czerwoną kratę. Gdyby mógł, zostałby tu przed tą otwartą szafą, pustym flakonem na toaletce, jakimiś papierami rozrzuconymi po podłodze, łóżkiem jeszcze nie posłanym. Zamknąć się tu ze swym nieszczęściem. Ale co by pomyśleli gospodarze? Zszedł z powrotem na dół. Mała pani Vanhout podała mu listy: — Zapomniał pan poczty... Miał wrażenie, że patrzy na niego z litością. Ach, nie, tylko nie to! Były dwa listy, jakiś przegląd, gazeta. — Pani wybaczy, ale nie będę dziś na śniadaniu... Czy nie uprzedzam za późno? — Nie, nie, nic nie szkodzi, panie Denis... Cóż za kwiecień przedwczesny i pieszczotliwy! Tego ranka Paweł po raz pierwszy mógł się wykąpać. Nie było wprawdzie tak całkiem gorąco, ale co za rozkosz — woda, trawa, nawet błoto na brzegu, w którym grzęzły bose stopy! Słońce przypiekało i Paweł opalił sobie skórę w wycięciu koszuli. Miał ochotę zabrać Berenikę nad rzekę, tam gdzie w miejscu otoczonym ze wszystkich stron krzakami można było wylegiwać się na słońcu bez obawy skandalu. Podkradnie jej książkę angielską, a da jej za to do czytania rękopis Czarnych przechadzek, które właśnie skończył, a które Berenika znała tylko we fragmentach. Rozsłonecznioną drogą puścił się pędem do „Młyna"... I tu zastał pokój pusty i liścik: Odchodzę, Pawełku. Nie chciałabym sprawić ci bólu. To była omyłka — my dwoje. Nie wolno mi jej przedłużać. Nie płacz za bardzo, pomyśl o czym innym — masz własne życie, to, co piszesz (pamiętaj, że ja bardzo lubię to, co piszesz), przyjaciół... Nie zostawaj sam. Wracaj do nich. Nie zależy ci na mnie tak bardzo, jak sądzisz. Menestrel na pewno wymyślił coś interesującego, na pewno zaszło coś nowego przy placu Pigalle... Nie próbuj się ze mną zobaczyć. Czy nie lepiej rozstać się tak od razu, bez krzyków, bez scen, przyzwoicie? Moje postanowienie jest nieodwołalne. Odchodzę na zawsze; zrozum to dobrze. Spędziliśmy razem blisko trzy miesiące, koniec zimy, oczekiwanie wiosny. Już nadeszła. Rozstajemy się. Zawsze bardzo czule wspominać będę te trzy miesiące. Nie psujmy ich, dobrze? Nie wykrzywiaj twojej śmiesznej buzi. Zostaw mnie mojemu życiu. Dziękuję, że dałeś mi swoje na cały ten czas, że pomogłeś mi naprawdę w trudnej dla mnie chwili. Teraz to już przeszło. Jestem silna i odchodzę. Całuję cię serdecznie. Berenika Co powiedziała Vanhoutom odjeżdżając? Czy przypuszczają, że on wie o przyczynie jej wyjazdu? Jak tłumaczą sobie jego nieobecność, kiedy odjeżdżała? I to, że nie odprowadził jej do Vernon? Znosić cudzą litość! Trzeba zachować się tak, jakby wszystko było naturalne, wspólnie ułożone. Udawać, że o wszystkim dobrze wiedział. Którym pociągiem mogła pojechać? O wpół do pierwszej? Jest kwadrans po dwunastej. Co za pech! Gdyby wrócił o dziesięć minut wcześniej, jeszcze by ją może dogonił na rowerze. Ale tak... A gdyby wziął motor Vanhouta?... Ale ona mogła wyjechać tym o jedenastej czterdzieści siedem. Nie może zapytać, a poza tym ona pisze, żeby nie próbował się z nią zobaczyć... „To była omyłka — my dwoje." Wciąż jeszcze myśli o Leurtillois! Proszę bardzo. Jeżeli taki właśnie ma gust! Niech sobie idzie do swego Leurtillois! Powtarzał w myślach to nazwisko, które sprawiało mu ból. Nie, to niemożliwe! Czy można się tak omylić? Kochała go, jakże, kochała go przecież, swojego Pawełka... „Całuję cię serdecznie"... Przygryzł wargi. Niewiele brakowało, a byłby się rozpłakał. Tutaj, gdzie wisiały grawiury angielskie, stały cynowe dzbanki, półka z rzędem fajek, meble kryte różowym i zielonym perkalem. Pani Vanhout udawała, że wyciera kurze, i zerkała na niego spod oka. Uświadomił sobie, że nie czyta poczty, która nadeszła, i że trzyma w ręku otwarty list od Bereniki. Rozerwał jedną z kopert i wyszedł. Był to list od wydawcy, który domagał się Czarnych przechadzek; pisał, że świetnie byłoby puścić to z jakimś rysunkiem Picassa, a w wydaniu luksusowym zamieścić jeszcze... Wyszedł na dwór. — Wie pan, panie Denis — zawołał Vanhout przykucnięty przy motorze w przybudówce, która służyła mu jako garaż — kazałem nastroić pianino! Dziś po południu przyjeżdżają te panie... Liczę, że pan pogra nam wieczorem! Te panie to znaczy lesbijki. Była sobota. Paweł mruknął coś pod nosem. Za często... Odszedł polem, przez koniczynę. Chciał, żeby wyglądało, że idzie na śniadanie do Murphy'ch. Co ma teraz zrobić? Pozostać w Giverny? Robić dobrą minę do złego losu? Grać na pianinie dla lesbijek, grać w szachy z Vamhoutem, pisać do Picassa z prośbą o obiecany rysunek, do Roussela z rozważaniami na temat świeżo powstałych pism literackich... Ach, g....! Wszedł na drogę. Czuł, że zbiera mu się na łzy. Patrzył w ziemię, na krzyżujące się koleiny, na zachwaszczone zbocze, na motyle brązowe i niebieskie... Na zakręcie przeszkodził dwojgu zakochanym: jakiś rosły zuch w czarnej kurtce i zsuniętym do tyłu kaszkiecie, o roześmianych oczach i rudym wąsie, przyciskał do zielonej bariery wiejską dziewczynę. Mężczyzna spojrzał na Pawła porozumiewawczo. Paweł odwrócił głowę... Czym zapełni sobie czas... życie? Wszedł do ogrodu Moneta i na jego widok zrobiło mu się ciężko na sercu. Długo i niejasno rozmyślał o starości i o sławie. Ostatecznie, to nie było takie najgorsze — Monet, impresjonizm... Kiedyś... w pewnym określonym momencie... miało olbrzymią wagę... Ileż on się tu nasłuchał o tych ludziach i ich młodości... może i anarchiści... ale całkiem porządni... A na zakończenie wszystkiego — nieduża posiadłość, kwiaty. Muszę koniecznie iść do Orangerie w Paryżu, zobaczyć te wielkie Lilie wodne... coś zupełnie nieprawdopodobnego, podobno... Jeżeli trzeba będzie operować Moneta na kataraktę, to to wcale me będzie dla niego wesołe... On ma jakiegoś siostrzeńca, który robi batiki: Paweł spotkał go kiedyś u Murphy'ch, taki drągal... Dokąd pojechała? Do Paryża? Nie zostanie przecież w Paryżu. Bo u kogo, u Barbentane'ów? U Amberieux? No więc... Nagle pomyślał o Aurelianie. Zobaczył Aureliana. Ucisk w sercu. Ale nie, nie; wszystko było skończone między nimi. Wiedział dobrze, że Berenika nie uciekła od niego po to, by wrócić do Aureliana. Nie. Wracała do męża. To było oczywiste. Próba buntu, eskapada. Mały nawias... Trzy miesiące. Nawet niecałe... Powrót do domowego ogniska. Zachichotał... Mieszczka jak inne. Nie przywiązywać do tego wagi. Miałby za nią lecieć? Niedoczekanie! Tego tylko chciała przecież! Życie miała zbyt bezbarwne, potrzebna jej była jakaś przygoda. Dramat, teraz, też by się przydał. Ale on nie będzie taki głupi. Ach, nie! Zresztą sama powiedziała, ma przyjaciół, Menestrela, to, co pisze... to ładnie z jej strony, że kładła na to taki nacisk... „Pamiętaj, że ja bardzo lubię to, co piszesz." Umiała być miła. Ach, Petit-Beurre, Petit-Beurre! Jego zaduma przybrała nagle charakter okrutnej precyzji, cielesnej. Doszedł nad Sekwanę, tam gdzie kąpał się niedawno. Patrzył na wysepkę naprzeciw, ale nie wysepkę widział. Zaczynał lękać się nocy. Może Berenika miała rację — nie zostawać w Giverny, wrócić do Paryża, do kawiarni przy placu Pigalle, do mandarin curacao, do przyjaciół... Kiedy już naprawdę trudno wytrzymać, można uciec do kina, wieczorem są światła... Koło północy, koło pierwszej, u ,,Lulli's", spotkałby Leurtillois, mógłby przekonać się przynajmniej, że Leurtillois jest sam i smutny... Kto wie? Napiłby się z nim może... Tam gdzie się kąpał, woda wcale nie była czysta. Niosła jakieś kawałki drewna. Widać było, jak wody Epte, bardziej zielone, zimne, wpływają do Sekwany i nie chcą się z nią połączyć. Za drzewami, od zatoczki, gdzie rozbierał się rano, Paweł ruszył w stronę prowadzącą do mostu, przy końcu miasteczka, którędy szło się do śluzy, tak jak lubiła chodzić Berenika. Berenika... czy to możliwe, na miły Bóg, żeby wróciła do swego Lucjana? Z całą brutalnością przypomniał sobie słowa, od których zadrżał, kiedy je usłyszał. Słowa Bereniki. Którejś nocy. W jednej z. tych chwil oddania, kiedy była dla niego jak sama ciemność naokół, ciepła i miękka. Przytuliła się do niego, niezupełnie jeszcze oprzytomniałego z rozkoszy, i szepnęła z uniesieniem: „Nie wyobrażasz sobie, jakie to cudowne — mężczyzna, który ma obie ręce!" Słowa okrutne; jeszcze dziś, słysząc je w myślach, dostawał gęsiej skórki. Wróciła do swego Lucjana. Bezwiednie kierował kroki w stronę domów zamilkłych w południe. Słońce zwracało ku niemu głowę. Pokazały się już wielkie muchy; słychać było, jak gdzieś w stajni koń stuka kopytem. Paweł odruchowo wszedł na drogę, która prowadziła do Murphy'ch. Zorientował się, że otworzył tylko jeden list i że resztę poczty trzyma w ręku. Drugi list to był rachunek od dentysty: pięćset sześćdziesiąt pięć franków, a w gazecie był artykuł o zmarłym przed paroma dniami Deschanelu, pod tytułem: ,,Wielki szkalowany". Paweł rozerwał opaskę ,,La Cagni" i rzucił okiem na komunały, zdjęcia wojenne, wspomnienia o królowej Ranavalo, artykuł o piosenkach w „Chat Noir". Numer zawierał artykuł Fuchsa przeciwko Menestrelowi, artykuł, który dowodził niewiarygodnej wręcz złej woli i złośliwości. Paweł zaciskał zęby w pasji. Żeby taka menda jak Fuchs ośmielała się... Menestrel był oczywiście ponad tym, to jasne, ale jednak... A szczytem już było, że ten sam artykuł zawierał parę pochlebnych słów pod jego, Pawła Denis, adresem. Jedna z tych ich dziennikarskich sztuczek — różnić, aby rządzić, rzucać cień podejrzenia między przyjaciół. Co Menestrel sobie pomyśli? Paweł układał w głowie list do Fuchsa: „Szanowny panie..." Czy tytułować go szanownym panem? Odpowiedniejsze byłoby: „Ty łajdaku"... „Szanowny panie i drogi łajdaku" — tak będzie najlepiej. Więc zaraz: „Szanowny panie i drogi łajdaku, kto upoważnił pana do przypisywania mi talentu..." Nie, to za słabe... „Zastanawiam się, kto w mamrze, gdzie zamawiacie sobie wasze artykuły po zniżonej cenie, pozwolił sobie wystawić mi cenzurkę..." Coś w tym rodzaju... a potem: „Między Menestrelem a mną nie ma miejsca na pański brudny ryj..." To się ułoży w miarę pisania. Takie listy to było źródło wielkich sukcesów Pawła. Zawsze potem były jakieś katastrofy, chryje. Twierdził, że to uwielbia. W rzeczywistości nie znosił tego. Ale trzeba było podtrzymać swoją reputację. Tym razem myśl o awanturze była mu nawet miła. Przynajmniej będzie jakaś rozrywka. A poza tym miał już po dziurki w nosie tych tonów byłokombatanckich w „La Cagni". A co mu to mówili o tym szachraju Fuchsie w „Deux Magots"? Że wystawiał czeki bez pokrycia, podrabiał podpisy. Z opałów wydobyła go podobno jedna z jego ofiar, ktoś, kogo oszuści zawsze bawili... Oczywiście, jak zawsze, tacy właśnie ludzie pozwalają sobie atakować Menestrela! Kiedy pomyśleć! Co to Berenika opowiadała mu kiedyś o Fuchsie? A swoją drogą, że Berenika znała Fuchsa, to też było jedno z tych szaleństw, możliwych tylko w Paryżu. Skąd ja wezmę pięćset sześćdziesiąt pięć franków? A gdyby posłać rachunek od dentysty Rousselowi? Ostatecznie, pewno zapłaci. A ja mu ofiaruję jakiś rysuneczek Kislinga, mam tego na kopy... wprawdzie Kisling go pewno nie interesuje, ale zawsze to będzie mniej krępujące... — Hop, hop!... Można? Grube buty Archiego zastukały po czarnych schodkach pani Fraise, Murphy wychylił się na półpiętrze i zawołał: — Paweł! — z tym amerykańskim przydechem, który sprawiał, że Paweł Denis, Francuz, zawsze miał wątpliwości, czy to o niego chodzi. — Do come up,(wejdź) Buddy! Prosimy! Molly leżała na sofie, z głową owiniętą ręcznikiem, z fajką w ustach, wśród poduszek i książek, między którymi stała filiżanka kawy i kieliszek; Molly studiowała drobne ogłoszenia w „Intransigeant". Resztki posiłku porozstawiane były na stoliku i na podłodze. Pełno było dymu i pachniało smażoną rybą. — Jadł pan śniadanie?... Did you really?(naprawdę?)... Bo to żaden kłopot... Niech pan sobie służy... — Dziękuję... już jadłem... — W takim razie coffee? Kieliszeczka też pan nie odmówi, co? I know you!(Znam pana!) Mały palec wzniesiony do góry, „ha, ha", z głębi gardła, szerokie gesty wielkiej .damy, porozumiewawcze kiwanie głową, oczy na pół przymknięte... Molly z całym przejęciem występowała w roli gospodyni... Kieliszka się, rzecz prosta, nie odmawia... Archibald Murphy siedział w kucki na podłodze — obok niego kartki papieru poukładane w cztery czy pięć stosów, na tym stare książki — i mówił o Diderocie. Dopatrywał się podobieństwa między Kubusiem fatalistą i Czarnymi przechadzkami. Spoglądał na Pawła sponad nie istniejących okularów. — Jest tylko ta różnica... ta różnica... że Kubuś fatalista nie jest dziełem młodości... i dlatego kiedy chcę porównywać Diderota i pana, usiłuję najpierw wyobrazić sobie... wyobrazić sobie Diderota lat dwudziestu dwóch... albo Pawła Denis lat czterdziestu pięciu... Jak też pan będzie wyglądał mając lat czterdzieści pięć, co? Z brzuszkiem... szpakowaty... kiedy będzie pan już zupełnym mężczyzną... I mean*... (Chcę powiedzieć) kiedy przestanie pan już być chłopcem... — Ja nie będę nigdy miał czterdziestu pięciu lat — powiedział Paweł. Molly podgrzała kawę. Zdjęła ręcznik z głowy, ale włosy nie wyschły jej jeszcze całkiem i wyglądała żałośnie, jak zmoknięta kura. Usiłowała ułożyć je jakoś, żeby były bardziej puszyste, ale bez większego rezultatu. — Jak się miewa cna dama Berenika? — zapytała. Paweł -nie odpowiedział. Przed kawałkiem lustra Molly rysowała sobie brwi. Zdziwiło ją to milczenie i odwróciła się. Archie pochłonięty był układaniem, swoich papierków. Nie widział, jak Paweł zmienił się na twarzy. Ale Molly rzuciła się ku niemu: — But, don't you see hę is crying? l Pawełku, Pawełku, kochanie... Co się stało? You brute2, z tym twoim Diderotem! Pawełku, niech pan pije kawę, podczas kiedy jest ciepła... Nie, nie, niech pan nic nie mówi... Have an other drink!3 Ze mną... Take it easy4... Ach, Archie! Ty nigdy nic nie widzisz! Diderot! I ask you...5 Paweł stał zupełnie bezradny. — Odeszła? — zapytał Murphy i Paweł przytaknął głową. Zapadło głębokie milczenie. Molly wzruszyła poduszki, podsunęła jedną Pawłowi pod głowę, pocałowała go w czoło. Czuć było od niej alkohol. — Poor child!6 — szepnęła i wzięła go za ręce. Na dworze ktoś na próżno usiłował zapuścić motor. Zaszczekał pies. — Teraz — powiedziała Molly — niech pan nam powie każdą rzecz na ten temat... 1 Nie widzisz, że on plącze? 2 Ty brutalu! 3 Jeszcze jeden kieliszek! 4 Niech się pan nie przejmuje! 5 Pytam się ciebie. 6 Biedne dziecko! LXIX Sekret Pawła i Bereniki nie na długo był sekretem. Podobnie jak ze stertą słomy podpaloną ze wszystkich stron — wskaż tu potem na podpalacza! Był Karol Roussel — nic gorszego od dyskrecji krawca, od jego min porozumiewawczych. Jedyne, czego nie mówił, to nazwisko owej pani, ale że Paweł Denis był w Giverny z pewną osobą... z towarzystwa... mężatką... i tak dalej; słowem, dość, by wzbudzić ciekawość Mrs Goodman, która była u niego na śniadaniu z Zamorą; chcieli się przekonać, jakie wrażenie robi Rajfurka hermafrodyta oprawiona przez Legraina i umieszczona w łazience, na zawiasach, jak okiennica, by pani Roussel mogła ją zamknąć i nie patrzeć na nią w trakcie ablucji. Zamora spytał, kto to taki, Menestrela, który był w Giverny, ale nie widział tej pani. Ale Jan Fryderyk Sicre, muzyk i powiernik Pawła Denis, dał do zrozumienia, że Zamora zna ją; więcej nic nie mógł powiedzieć, żebyście go nawet posiekali w kawałki. Ten wyraz tajemnicy, jaki przybierały jego wyłupiaste oczy, kiedy to mówił! Kto miał czelność wspomnieć o tym Mary de Perseval? Diana de Nettencourt, bodajże, ale jaką drogą doszło to do niej? Dość na tym, że Mary opowiedziała o tym później Róży, i pani Melrose zadumała się... Giverny, polna droga, ta sylwetka i kłamstwo Leurtillois — nie trzeba było wielkiej fantazji... Jakże mogła nie powiedzieć o tym Edmundowi i Decoeurowi? W Instytucie doktor powtórzył to Zoe Agathopulos, która co prędzej uzupełniła informacje swej serdecznej przyjaciółki, Mary. Blanchette, poinformowana przez Edmunda, parsknęła gorzkim śmiechem. Ta mała Berenika! Śliczna historia, doprawdy! Opowiedziała to zaraz Adrianowi, który następnego dnia miał mieć zmieniany gips. Złamanie okazało się jednak brzydkie; byle tylko noga nie była potem krótsza! Boże, kiedy przypominała sobie swój powrót do domu tamtego dnia! Wrażenie, jakie to na niej zrobiło... jej mała Witusia... Mademoiselle miała rację: jakże można było odsyłać do szpitala tego, kto uratował Witusię? W domu dość było miejsca, a przewożąc go można mu było sprawić ból. Zresztą, czyż Adrian nie był najdawniejszym z przyjaciół Edmunda? Podwójne złamanie, przebicie arterii odłamkiem kości, bo ja wiem, co tam jeszcze! Nie mówiąc już, że winni mu to byli chyba; obecność Adriana nic zupełnie nie zawadzała. To znaczy nie byłaby zawadzała. Gdyby nie ta kuzynka... Wysoka brunetka, nijaka, o tęsknych oczach, która byłaby chętnie usadowiła się na stałe przy łóżku pana Arnaud, gdyby jej na to pozwolić, gdyby nie dało się jej do zrozumienia — och, w sposób bardzo delikatny! — że nie można nachodzić tak co chwila obcych ludzi. Oczywiście, co innego w szpitalu, tam są wywieszone godziny przyjęć, to upraszcza sprawę; ale trzeba mieć też trochę taktu. Coś tam musiało być między nią i jej kuzynem, to niemożliwe. Z jej strony zwłaszcza, bo co do niego, to wydawał się raczej mieć tego zupełnie dosyć. Zabawnie było słuchać, jak rozmawiają ze sobą, Edmund i Adrian. Kiedy Edmund był w domu, przechodzili zazwyczaj na kawę do pokoju przyjaciela. Łączyło ich dzieciństwo, miasteczko na południu, w którym obaj wyrośli, partie gry w kule na wałach ochronnych i młodzieńcze wybryki. Blanchette przysłuchiwała się zaskoczona; odkrywała Edmunda innego niż ten, który był jej mężem, młodego, sympatycznego chłopca, którego nie znała, a szkoda; mimo woli utożsamiała w pewnym stopniu Adriana z tamtym Edmundem. To był zresztą bohater, ten Adrian... Edmund mówił jej o tym — wspaniale zachowywał się w czasie wojny. Nic dziwnego zresztą, sądząc po tym, jak rzucił się pod ciężarówkę, żeby uratować małą! W tym wszystkim Blanchette wracała myślą do Aureliana. Z goryczą, ale i z satysfakcją; że go ta historia z Bereniką strąciła z piedestału. I że Berenika należała do innego, do tego smarkacza... Uczucia, jakiego doznała Blanchette, nie można było nazwać zazdrością; było to przeciwieństwo zazdrości. Zstąpił w nią wielki spokój. Nagle przestało jej cokolwiek przeszkadzać; że wprost od niej Edmund szedł do Melrose. Absolutnie przestało jej to przeszkadzać. Czuła się dobra, dobra. Dziękowała Panu, że modlitwy jej nie były daremne. Dziewczynki, rzecz prosta, świata nie widziały za panem Arnaud. Starsza zwłaszcza, która tak kochała siostrzyczkę, że nie posiadała się z wdzięczności dla wybawcy. To wprost nie do wiary, jaki Adrian był cierpliwy dla małych! Nie były do tego przyzwyczajone z ojcem. W ogóle Adrian Arnaud okazywał równość usposobienia wręcz zadziwiającą. A właśnie w takich okolicznościach człowiek zdradza, kim jest: proszę tylko pomyśleć, taki przymusowy odpoczynek dla chłopca, który nie ma jeszcze trzydziestki i jest taki aktywny; a jeszcze te wszystkie drobne upokorzenia wynikające z nieruchomości, nie będę się już rozwodzić dokładniej. A sama noga! Te wyciągi to coś okropnego, trzeba jednak było, żeby kości zrosły się prosto. Przy zwykłych złamaniach taki aparat nie jest tak dokuczliwy. Ale przy ranie, opatrunkach... Za nic na świecie Blanchette nie pozwoliłaby nikomu innemu tym się zajmować. Była pielęgniarką w czasie wojny, prawda? Życie Blanchette przeobraziło się. Dom przestał być pusty, dzieci przestały być dokuczliwe jak muchy, czekanie na Edmunda przestało być torturą. A najważniejsze, iż cień grzechu zdawał się odsuwać od niej. O Aurelianie myślała bardzo już rzadko i ze spokojem. Niewątpliwie, dużą rolę odegrał obrót, jaki przyjęła cała sprawa; ta niefortunna przygoda z Bereniką odarła Leurtillois z poezji. Ale trzeba przyznać, że obecność pana Arnaud grała tu rolę jeszcze większą. Ona właśnie uwalniała jakby Blanchette od tamtej obsesji. Adrian chronił Blanchette; samą swoją obecnością uspokajał ją. Kiedy czuła, że dawna udręka odzywa się w niej na powrót, pod pierwszym lepszym pretekstem szła odwiedzić swego unieruchomionego gościa. A jemu twarz od razu się rozjaśniała. Zdawał się zawsze rad, że ją widzi. Jakby na nią tylko czekał. Potrafił przy tym rozmawiać bardzo interesująco. Niejedno w życiu widział, niejedno poznał, choć nie wyglądał na to. Zawsze przy tym pełen szacunku, nigdy żadnych żarcików, żadnych powiedzonek nie na miejscu. Tylko wymowne spojrzenie, które odprowadzało aż do drzwi żonę Edmunda, kiedy odchodziła, kiedy go zostawiała. Tymczasem przyszedł odwiedzić Adriana pan minister. Senator Barbentane był zacności człowiekiem, uwielbiał swoje wnuczki, dla których nigdy nie miał czasu. Ta historia z ciężarówką wstrząsnęła nim. A jeszcze akurat ten Arnaud... zaraz... ależ tak, naturalnie... To chłopak z Serianne, przypominam sobie... syn właściciela „Nouvelles Galeries"! Jego ojciec był moim przeciwnikiem politycznym, a nawet wypłatał mi niezłego figla w związku z wprowadzeniem autobusów zamiast tramwajów... to było w 1913... albo w 1912... już nie pamiętam dokładnie... w każdym razie przed wojną. Dawne dzieje! Zdaje się splajtował potem czy coś takiego... Ostatecznie, syn nie odpowiada za ojca, prawda? A poza tym zawdzięczamy mu życie naszej Witusi! Spotkanie odbyło się w wielkim stylu. Minister miał co najmniej taką minę, jakby przypinał krzyż na piersi Adriana. — Młody człowieku, pana rodzina zwalczała niegdyś moją. Wszystko poszło w zapomnienie... Między porządnymi ludźmi... Wszyscy jesteśmy Francuzami... Kiedy wróci pan do zdrowia, niechaj odwiedzi mnie pan w ministerstwie. Jeżeli tylko będę mógł zrobić coś dla pana... więc umowa stoi? Adrian był wprawdzie trochę czuły .na śmieszność. Akcent senatora robił na nim mniejsze wrażenie niż na innych — to był jego własny akcent, tyle że wyraźniejszy, bo od czasów wojny Adrian robił wszystko, żeby swego akcentu się pozbyć. Bardziej jednak niż śmieszność senatora robił na nim wrażenie fakt, że podsekretarz stanu fatygował się, by go odwiedzić. Wprawdzie mówiło się ,,minister", bo to lepiej brzmi, ale dla Adriana podsekretarz stanu to było coś zarazem bardziej tajemniczego i bardziej rzeczywistego. Od najdawniejszych czasów Adrian miał zawsze głęboki szacunek dla wszystkiego, co oficjalne, dla władzy, państwa, rządu. Błogosławił wypadek, któremu zawdzięczał te niezwykłe wakacje, te długie godziny zamyśleń, tę przygodę, której zakończenie przeczuwał. Przeszkadzała mu Izabela, to trochę dawnego życia trzymające się go uparcie w swej miernocie. Po kiego licha nachodziła go tutaj? Kiedy porównywał pokój, w którym leżał, z tym, który miał u kuzynów! A jeszcze na dodatek czyhała tylko, by zostać z nim sama, i bał się, że ktoś wejdzie niespodziewanie, drzwi się otworzą, ktoś ze służby, pani Barbentane... Nie robi się tego u kogoś. Że też ta Izabela ani rusz nie mogła tego zrozumieć. Nic, tylko by się cmokała i cmokała. Lepiej więc było uprzedzić fakty. Gdyby pani Barbentane spostrzegła coś... Adrian zaczął jej się zwierzać. Nigdy nie byłby się ośmielił... ale ze względu na kuzyna... wrodzona mu dyskrecja... lecz, pani rozumie, z mojej strony... proszę, niech pani nie myśli o mnie źle, to byłoby dla mnie straszne. Izabela nie zdaje sobie sprawy. Cała wina jest więc po jego stronie. Ale Adrian ma zaufanie do Blanchette. Całkowite, ślepe zaufanie. — Nie zna mnie pan — powiedziała. Podniósł na nią wymowne spojrzenie. Och, i owszem, zna ją lepiej, niż jej się wydaje! Stosunki między nimi ułożyły się w sposób tak niekonwencjonalny. — Więc dobrze — powiedziała — niech mi pan opowie o swojej kuzynce... Kocha ją pan? Byłoby wielkim błędem powiedzieć, że jej nie kocha. Oczywiście miał dla Izabeli wiele sympatii, choć nie wolnej od irytacji. Ciągnęło się to już od dawna. Adrian nie należał do mężczyzn przeskakujących z kwiatka na kwiatek. Ale wierność wyczerpuje się, gdy nie jest oparta na miłości, na prawdziwej miłości. Trzeba powiedzieć, że wszystko to stało się trochę dlatego, że musiało się stać. Mieszkali razem. Kuzyn często bywał nieobecny. Pracował w wielkim przedsiębiorstwie handlu zbożem, w przedsiębiorstwie importowym, i często musiał wyjeżdżać do Marsylii, do Saint-Nazaire... I wtedy zostawali w domu sami, mężczyzna i kobieta, oboje młodzi... — Przepraszam — powiedziała Blanchette — muszę wydać polecenia służbie... LXX — Och... och, to się dopiero nazywa przyjemność! Na tarasie, w kołującym świetle reflektorów, pełno było ludzi. Część lokajów w złotej liberii tworzyła szpaler, reszta czekała z drugiej strony sadzawki; nowo przybywający wysiadali na piasek koloru lilaróż. Cały ten pejzaż: gazon przykryty olbrzymią złotą narzutą i malowane drzewa, wszystko to wy dawało się nierzeczywiste i na tym tle piękno odsłoniętych ramion kobiecych i dziwaczne postaci mężczyzn w najrozmaitszych przebraniach bez trudu przyprawiły o zawrót głowy Blanchette, którą Edmund ściągnął tutaj dla jakichś sobie znanych celów. Nie zajmował się nią wcale, zostawił ją jakiemuś Anglikowi, którego przed chwilą jej przedstawiono; Anglik był z plemienia oksfordzkiego, tłusty i rudy, w nieokreślonym wieku; dosyć goławy, miał włócznię, tarczę i wielką, złotą sieć. Jak się nazywał? W każdym razie musiał być szalenie bogaty. Już od trzech miesięcy nie mówiło się w Paryżu o niczym, tylko o tym przyjęciu; komu mogło nie zależeć, by być na balu u diuka de Valmondois? Jego posiadłość — jego „Folie", jak powiadał — sąsiadowała niemal z posiadłością Coty'ego w Louveciennes. Valmondois kazał cały dom zakryć złotymi płycinami, a sfinksy przy schodach pomalować miedzianym proszkiem. Wnętrze było jeszcze bardziej fantastyczne. Koło północy tłok doszedł do szczytu. Co tu były za klejnoty! Toteż całą posiadłość otaczały jakieś niepokojące cienie, wszędzie policjanci, tak że goście, którzy mieli ochotę wypić szampana w którymś ze złoconych gaików, narażeni byli na niespodziewane indagacje ze strony jakichś osób wynurzających się nagle ze słomianych chatek wśród krzewów. To wszystko dlatego, że ludność, rozjątrzona tym balem, zgromadziła się tłumnie przy wejściu do parku, a niektórzy krążyli wokół niego, chcąc dojrzeć coś przez ogrodzenie. Powiadano, że wszystkie te nadzwyczajności nie poszły w smak ludziom; w prefekturze obawiano się jakichś zamieszek. Kobiety bez kapeluszy obrzucały obelgami nadjeżdżających gości. Mąciło to spokój balu i nie pozbawione było uroku. Kiedy, zgodnie z wszelkimi prawidłami, dwanaście wysokich kobiet w strojach walkirij weszło honorowymi schodami na górę śpiewając: ,,Hejotocho! Heja! Ha!", jakiś doża podbiegł do Blanchette wymachując rękawami. Był to Cusse de Ballante w płaszczu, który fruwał na wszystkie strony. — A droga pani czym jest? Danae, założę się, tak? Czy nie mogła pani włożyć czegoś mniej uroczystego? Ja się już cieszyłem na zapas, że będę miał przynajmniej okazję napatrzyć się, ile dusza zapragnie! Spojrzał na szczególnego towarzysza pani Barbentane. Tamten przedstawił się: — Hugh Walter Traveylan... Dla Cusse nazwisko to miało pewną wymowę: —Czyżby przypadkiem ten Traveylan? — We własnej osobie. — Och, a ja myślałem, że tu wszystko dzisiaj sam tombak! Czy nie uważacie państwo, że jak na takiego Valmondois pomysł urządzenia złoconego balu diabelnie zalatuje ulicą du Sentier? Opuścił ich równie niespodziewanie, jak się zjawił. Najchętniej byłby się zabawiał w listonosza, jak zazwyczaj, ale to nie pasowało do całego otoczenia i do tego weneckiego płaszcza. Wszystko zalewał jazz; przez otwarte okna widać było orkiestrę. W salonach na parterze tańczono. Cały dom był oświetlony, na balkonach na piętrze stały jakieś pary, rozlegał się ich śmiech. Teatr. — Ma pani zachwycający strój — powiedział Traveylan. — Jedyny tutaj niedziwaczny i niekarnawałowy. Blanchette uśmiechnęła się na tę przesadę. Przesunęła ręką po dużych, tekturowych cekinach, które opływały ją zewsząd, i upewniła się, że jej teatralne klejnoty: kolia, bransolety, diadem, wszystko trzyma się dobrze. Te świecidełka to był gust Chanela. Suknia była od Chanela. Przed wyjściem na bal Blanchette poszła pokazać się Adrianowi. Ubawił ją swym zachwytem. Przyzwyczaił się już do pani domu, w którym gościł, lecz to uosobienie bogactwa, ta Danae okryta złotem i drogimi kamieniami trafiła mu prosto do serca. Blanchette była wzruszona jego okrzykami. W gruncie rzeczy o wiele chętniej zostałaby z nim zamiast przyjeżdżać tutaj. Co miała tu do roboty? W końcu wystarczyło rzucić okiem. Ale musiała czekać, aż Edmund zechce zabrać ją z powrotem. Traveylan wziął dwa kieliszki z tacy, którą obnosił służący. Usiedli pod oknem, trochę na uboczu. Rozmawiali po angielsku. Tamten dziwił się, skąd Blanchette tak dobrze zna jego język. — Ależ pani jest Amerykanką! Roześmiała się z lekka: — Myślałam, że wyzbyłam się już akcentu... Przez jakiś czas mieszkałam w Ameryce... Nagle przestała słyszeć, co do niej mówił. Przed nimi przechodziła jakaś para: Diana de Nettencourt jako Diana łowczyni, z gwiazdami we włosach, prowadząc dwa duże, rude charty, i mężczyzna, jeden z niewielu tu mężczyzn we frakach, w złotej masce na twarzy i w złoconej peruce. Ukłonił się Blanchette. Wyciągnęła do niego zimną rękę. — Pan, Aurelianie... — szepnęła. Więc po to przyszła tutaj. Było rzeczą nieuniknioną, iż spotkają się kiedyś. Dziwnie było tak widzieć go w masce, bez twarzy. — Rozumie pani — powiedział — nie mogłem pozwolić, by pani de Nettencourt zjawiła się tu sama... Prosiła mnie... Jakub miał towarzyszyć żonie... Z czego się usprawiedliwiał? Przypomniała sobie, że jest kuzynką Bereniki. Wchodząc tu widziała panią Schoelzer na stopniach tarasu, czyniącą niemalże — ze szczególnym bezwstydem — honory domu, i doprawdy Aurelian nie musiał występować w roli przyzwoitki u boku kochanki Jakuba Schoelzera, kiedy jego żona obwieszczała publicznie swój związek z Valmondois. — Więc wraca pan do świata, drogi panie — odparła — nigdzie nie można było spotkać pana tej zimy... Skłonił się jeszcze raz, na pożegnanie. — Długo nie było pani w Paryżu... Patrzyła, jak oddalał się z Dianą i jej psami, — Kto to jest ten śliczny chłopak? — zapytał Traveylan. Odpowiedziała byle co. Cały ciężar rozmowy spoczywał na Angliku. — Nie wyobraża sobie pani, jaki Paryż wydał mi się zmieniony... Dosłownie nie poznaję Francji... Bardzo dawno nie było mnie tutaj... tak... Rozumie pani, w chwili wybuchu wojny byłem w Afryce. Tam wszystko jest bardzo proste... bierze się sobie boya... czy co innego, wedle woli... Uwielbiam ludzi mieszkających w koloniach... Szerokie natury... Lubią zdrowo popić; nie zadają pytań... Wracam z Kenii... Nie poznaję Francji. Doprawdy, jakaż zmiana od przed wojny! Żeby coś powiedzieć, powiedziała, że przed wojną musiał być bardzo młody. Roześmiał się bardzo głośno; pochlebiło mu to. — Mam czterdzieści osiem lat! Czterdzieści osiem lat! Nie przypuściłaby pani, co? Nogi niezbyt jeszcze sfatygowane jak na te lata? Rzeczywiście trudno było uwierzyć, że ma czterdzieści osiem. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć. — Cóż — zapytała — tak zmieniło się we Francji? My sami nie zdajemy sobie sprawy... — Tak, jak się samemu w tym jest, to się nie dostrzega. Ostatecznie, nie mnie prawić morały, ale co za rozpusta zapanowała w tym kraju! Aż własne zepsucie przestaje być dla człowieka przyjemnością! — Rozpusta? — Jakże... Te rzeczy w Lasku Bulońskim... i inne... nawet do kina nie można pójść bez obawy... Albo jest się u kogoś z wizytą, dom jak najbardziej godzien szacunku, i nagle propozycja, żeby zakończyć wieczór, nie mogę powiedzieć gdzie... wynaleźliście wspaniałe słowo, te partouzes l... (Wspólna rozpusta z udziałem większej ilości osób). W Kenii nie mają pojęcia o czymś takim... — Przepraszam pana bardzo — powiedziała Blanchette — muszę powiedzieć parę słów mężowi... Udała, że idzie za Edmundem, który minął ich w towarzystwie jakiegoś nie znanego jej starszego pana. Weszła na taras, a potem do wnętrza domu krzyczącego jazzem; przeszła przez salony, gdzie tańczono; otoczyła ją pstrokacizna strojów, nagłe ciepło, atmosfera, której nie oczekiwała, a która była jakby dalszym ciągiem tego, co mówił Traveylan. — Jestem tu, Blanchette — odezwał się jakiś głos za nią. Wiedział, że go szukała. I przyznał, że wie. Podniósł maskę, pod tą dziwaczną miedzianą czupryną wydawał się jeszcze bardziej smagły. Usiedli w niskich fotelach w samym środku hałasu i nieustającego ruchu. Był to wysoki pokój otwarty na wszystkie strony, wychodzący na ogród i na salony, rodzaj centralnej kajuty, z różami i posągiem dłuta Coysevoxa w niszy. Aurelian znów zaczął mówić, że jeżeli jest tutaj, to dlatego że Diana go o to prosiła, a ponieważ była w niezręcznej sytuacji... Blanchette zauważyła ironicznie, że chyba tak piękna osoba mogłaby bez trudu znaleźć sobie innego kawalera niż ten Aurelian o smutnej twarzy. — Wszyscy twierdzą, że musi pan mieć jakieś wielkie zmartwienie, skoro tak nigdzie się pan nie pokazuje... Puścił te słowa mimo uszu. Z Blanchette nie musiał udawać. Wiedziała dobrze, czego oczekiwał od niej. Naprawdę? Ależ ona nie wie nic więcej niż inni... — A co wiedzą inni? — Och, niech pan nie będzie dzieckiem. Chyba dosyć mówi się na ten temat. Chociaż prawda, zapomniałam, że pan nie widuje nikogo... Mary mówiła mi... — Dlaczego pani to mówi? Pani de Perseval jest jedną z nielicznych osób, z którymi widywałem się tej zimy... — Doprawdy? Pocieszali się państwo wspólnie? Spoglądał na Blanchette, na tę Blanchette w przebraniu, agresywną. Wszystko przeniosło się na tę płaszczyznę towarzyską. Uczucia, których doznawali, owinięte były w złocony papier jak drzewa w ogrodzie. Nagle przypomniał sobie, że nie tak dawno temu ta kobieta chciała popełnić samobójstwo. Nie widział jej od tej pory. Ujął jej dłoń. — Blanchette... czy nie możemy być przyjaciółmi? Cofnęła dłoń sucho. — Nie, drogi panie, to nigdy! Szczególne. Czy to była kwestia tej absurdalnej peruki, czy otoczenia? Patrząc na niego nie doznawała już tego poruszenia, które — przyznawała przed sobą — kazało jej zostawić Traveylana. Mogła patrzeć na Aureliana bez drżenia. Co się takiego w niej stało? Czuła w stosunku do niego tylko pewnego rodzaju urazę, zapiekłą niechęć. Chwilę przedtem nic jeszcze o tym nie wiedziała. Dziwne wrażenie. Może jej było i żal. Pomyślała, że nie tak dawno temu chciała umrzeć... — Ależ to przedmieście Saint-Germain zalatuje balem pacykarzy! — zawołał do nich w przelocie Cusse de Ballante, który tańczył farandolę z walkiriami. Aurelian wzruszył ramionami. — Nie ma pani wiadomości, żadnych wiadomości...? Nie wymienił imienia. — Wiadomości od kogo? — spytała prowokująco. Przezwyciężył się: — Od Bereniki... I w tym otoczeniu absurdalnym i nieprawdziwym obojgu im, dla różnych przyczyn, ścisnęło się serce na dźwięk tego imienia ukochanego, tego imienia znienawidzonego. — Ostatnio... nie. Wie pan, że była gdzieś koło Vernon? Wiedział. Tak. Spotkał ją tam, przypadkiem. Blanchette zdziwiła się — spotkał? Nie przypuszczała, że zrobi to jeszcze na niej wrażenie. Szczególna rzecz, myśl o Berenice nadal była dla niej przeżyciem, gdy tymczasem obecność Aureliana była jej już obojętna. Aurelian opowiadał, jak pojechał do Giverny z przyjaciółmi, zobaczyć Moneta, nie śmiał powiedzieć: „z panią Melrose", przez delikatność... Czuł straszliwą potrzebę opowiedzenia tego komuś. I akurat musiało to popaść na Blanchette. Słuchała go. Nie była jeszcze zupełnie wyleczona. On, kiedy był u Moneta, nie spodziewał się tego spotkania. Ale ona, uprzedzona, oczekiwała go przy końcu tej opowieści, bardzo powolnej. Mówił jej o ogrodzie... p niebieskich kwiatach, o tym wysokim starcu o oczach przysłoniętych mgłą, i potem nagle za ogrodzeniem... Demon Bereniki był z nimi. Aurelian mówił o niej tak, jak nie mówił nigdy jeszcze. Do nikogo. Nawet do siebie. Była tu w swej beżowej spódniczce, czarnooka, z rozwichrzonymi włosami. Złoty oddech balu muskał ich, ale oni nie zwracali na to uwagi. Stali na polnej drodze, koło mostku nad senną wodą, w której lilie dla nikogo już nie miały dawnej swej piękności. Rzeczy, których wtedy nie zauważył, teraz powracały do Aureliana — splątany cień gałązek na ziemi, zielona bariera i to skulenie się, to podniesienie ramion, kiedy zobaczyła, że idzie w jej stronę... Jakże drżały jej usta, te usta, których nigdy nie miał! Odezwało się to w Blanchette wielkim głosem. Ten gniew. Odezwał się słowami jakby wersetu z Biblii. Nienawidziła Bereniki, tej małej hipokrytki! Czy ma powiedzieć Aurelianowi, że Edmund dostał rano list od Lucjana, nieprzytomny ze szczęścia, obwieszczający powrót żony do R.? Ach, ten nie był zbyt wymagający! A ona, z takim mężem, któremu wszystko było w smak! Blanchette słuchała Aureliana. Egoistycznego, niemiłosiernego Aureliana. Ludzie słyszą tylko swoje własne serce. Przysięgała sobie, że od tej pory ona też tak będzie robić. Nagle, nie wiadomo skąd, wyczuła, że Aurelian nie wie, kto był kochankiem Bereniki. Jak to było możliwe? — Więc — odezwała się — Mary nic panu nie powiedziała? Nie wie pan, że to mały Denis? Ach, przepraszam, jeżeli sprawiłam panu ból... ale tak, właśnie ten chłoptaś bez znaczenia, w gruncie rzeczy woli pan pewno... Przyglądała się jego cierpieniu. Dlaczegóż miał woleć tego czy innego? Paweł Denis... Nadać jakieś imię, jakąś twarz temu nieznajomemu... Zacznie teraz wyobrażać sobie rzeczy, których wyobrażania tak surowo sobie zakazywał. Blanchette spostrzegła nagle, że Edmund stoi przed nimi. Nie spuszczał z nich oczu. Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy podchwytując to spojrzenie nie czuła się winna. LXXI Wszystko, czego Edmund domagał się od życia, to, żeby się nie nudzić. Stale był o krok od tego. Zależało mu na pieniądzach i nie zależało mu na nich. Bał się, że wraz z nimi utraciłby tę cudowną do wszystkiego gotowość, jaką daje bogactwo, a jednocześnie zadawał sobie pytanie, do czego niby on taki był dzięki niemu gotów? Było coś z tego, coś z tej sprzeczności w tej straszliwej rozgrywce, jaką sam ze sobą prowadził wokół Blanchette. Blanchette, jego pewności jutra. Lubił igrać z ogniem, lecz lubił także tłumić go, ledwo go podsycił. Lubował się w tym. Przyjemność zdradzania żony nie była nigdy pełna, o ile ona nie wiedziała, że ją zdradza; o ile nie miał tego poczucia odniesionego zwycięstwa, jakie dawała mu Blanchette naginająca się za każdym razem od nowa, przyjmująca swą klęskę. Ale to stanowiło tylko drobną monetę jego snów, najsłabszy z tych środków podniecających, w których zasmakował jak w kokainie; w końcu przestały go bawić te ciągłe podboje, które stanowiły osnowę pierwszych lat po ślubie. Z chwilą gdy miał poza Blanchette jakąś kobietę biegłą w miłości, nie pociągało go już, tak jak dawniej, to przefruwanie z kwiatka na kwiatek, to bezcelowe rozpraszanie się. Wracała nuda. Nie można powiedzieć, że był zmęczony Różą Melrose. Przeciwnie, był z niej zadowolony jak z jakiegoś luksusowego przedmiotu, który — za każdym razem, gdy się nim posługujemy — wprawia nas w uzasadnioną dumę. Róża była doprawdy doskonała. Tym właśnie doskonalsza, iż nie była już młoda. Podobnie jak garnitur już noszony czy walizka, która ma już za sobą parę podróży, są w lepszym smaku, bardziej rozkosznym i wypróbowanym, niż garnitur prosto od krawca, walizka prosto ze sklepu. Ludzie mający pełną szafę pogardzają tymi, którzy ubierają się w rzeczy zbyt nowe. Czy to będzie zrozumiałe, gdy powiem, że przez swą doskonałość właśnie Róża przywiodła go z powrotem do Blanchette o wiele bliżej niż którakolwiek z dotychczasowych kochanek? Sama dla siebie Róża — niezależnie od tego, jak bardzo był z niej dumny, i niezależnie uroku, jaki wywierał na niego teatr, to życie, przez które wymykała mu się zawsze trochę — sama dla siebie Róża byłaby go znudziła. A poza tym była trochę zbyt wymagająca, czuł się zmęczony. Nie miał nic przeciwko temu, by odsapnąć trochę pod pretekstem wyjazdu do Megeve. Dało mu to znów możność obserwowania Blanchette, śledzenia jej jak muchy w sieci, którą on utkał, wynajdywania nowych tajemnic, których była punktem centralnym, i pełnym dla niego nowych niebezpieczeństw. Zajmowała go. W gruncie rzeczy to okrucieństwo wobec niej to był rodzaj miłości, jedyny, do jakiego był jeszcze zdolny. Pozwalał sobie na luksus zazdrości, podsycania i przyoblekania w ciało tej zazdrości paradoksalnej. Był nawet Blanchette w pewnym sensie wdzięczny za tę jej wrodzoną skrytość i podejrzliwość, za tę jej hugonocką rezerwę, która odróżniała ją od innych kobiet. Czy — bez Blanchette — Róża mogłaby interesować go naprawdę? Blanchette nadawała wszystkiemu ten posmak grzechu, grzechu, na który była tak wyczulona, co zachwycało Edmunda dlatego właśnie, iż w nic nie wierząc nie mógł w sobie samym odnaleźć tego dziwnego, egzotycznego smaku. Nie tylko pieniądze Blanchette stanowiły dla Edmunda klucz do tego wyższego świata, do tego królestwa ducha, do którego, w jego przekonaniu, ubodzy nie mieli dostępu; sama Blanchette, przedmiot jego subtelnych prób i dociekań, psychologicznej delektacji, była dla niego źródłem rozkoszy, których nigdy nie dałaby mu taka Róża. Niewiele brakowało, by dzięki Blanchette pojął, co to jest Bóg, religia... Ta zimowa podróż obfitowała dla niego w szczególne rozrywki; w gruncie rzeczy, nie przyznając się do tego przed sobą, jak najlepiej przyjął to usiłowanie samobójstwa ze strony Blanchette, które przywróciło sens i aromat ich wzajemnym stosunkom. Edmund bawił się teraz w męża oszczędzającego żonę po tym straszliwym wypadku, dbałego o stworzenie jak najlepszych warunków jej uczuciowej rekonwalescencji. Mógł w ten sposób znęcać się nad nią rozkosznie swym taktem. Jakiejż maestrii wymagało, by do sumienia Blanchette wprowadzić na powrót cień Aureliana nie wymieniając przy tym nigdy jego imienia! I jakiego wyrafinowania! Edmund pochylał się nad tą duszą spłoszoną, jak nad manekinem, i jakąż delikatną pożywkę szykował dla tej trucizny cienia! Czyhał na chwilę słabości. Nie prowokował jej. Miał czas. Każde jego słowo było niewinnie dwuznaczne i nigdy nie cieszyło go bardziej, jak gdy żona uświadamiała to sobie z pewnym opóźnieniem. Dozował wyrazistość swych aluzji. Nie spieszył się. Wciągał nieszczęsną w mroczny las, który na pierwszy rzut oka wydawał się oazą świeżej zieleni, miejscem wypoczynku. Nie spieszył się. Przedłużył nawet te wakacje. Ani przez chwilę nie było mu nudno. Nie dlatego nawet, że spotkał na Wybrzeżu Carlottę, która główny wątek jego perwersji wzbogaciła o łagodną nutę żalu, wytworny motyw wspomnień... Nie. A jeszcze przy tym naprawdę wypoczywał mogąc przez tych kilka tygodni ograniczyć się jedynie do rozkoszy ducha. Po powrocie do Paryża, poza urozmaiceniem, jakie stanowiła Róża, Instytut „Melrose" i wszystkie zabawne kombinacje z nim związane, Edmund długo i starannie przygotowywał to spotkanie Blanchette z Aurelianem. Wszystko układało się cudownie, łącznie z wyeliminowaniem Bereniki, która odegrała już swoją rolę i teraz zawadzałaby tylko. Edmund widział Aureliana, ale nie chciał przyspieszać tego spotkania, które było nieuniknione i którego oczekiwał. Było w Edmundzie coś boskiego — to dysponowanie losem drugich. Z góry przyjął jako termin płatności bal u diuka de Valmondois. Jakaż sceneria mogła być bardziej sztuczna i bardziej stosowna, by przemówić do wyobraźni, niż nowa „Folie" Valmondois przystrojona złotem? Edmund z tajoną przyjemnością widział w tym pewien symbol, który obejmował zarazem Blanchette i bogactwo, zuchwalstwo ryzykowania w osobie Blanchette własnej fortuny itd. Ślad nie kończących się na ten temat medytacji, którym oddawał się przy tej okazji z lubością, odnaleźć można w owym stroju wybranym przez niego dla pani Barbentane. Umyślił, że wystąpi jako Danae, i z niezwykłą gorliwością zajął się przygotowywaniem odpowiedniej sukni; zdecydował, że Blanchette zamówi ją u Chanela, sam przeprowadził długą rozmowę z wielką krawcową i z zadziwiającym zapałem asystował przy miarach. Znał Blanchette jak nikt. I jak nikt wiedział, w czym jej jest dobrze, a w czym źle. Rozkoszował się, że — polecając zmienić jeden jakiś szczegół — może zadecydować o tym, czy w tej sukni jego żona będzie kobietą bez wdzięku, czy też pięknością, i że może zrobić to tak, iż ani Blanchette, ani krawcowa nic nie spostrzegą. Podniecało go to trochę, zadręczał uwagami pannę do przymiarek i mącił spokój Blanchette, która zastanawiała się, skąd i dlaczego to zainteresowanie szczegółami; udawał przed samym sobą, że waha się jeszcze, czy tą suknią ma zniszczyć definitywnie wszelkie szansę Blanchette u Aureliana, czy też, przeciwnie, ma je wzmóc... Doprowadzał do rozstroju Blanchette, która, jak zwykle, najchętniej byłaby spuściła się we wszystkim na Chanela i dla której ten złoty bal w Louveciennes był jedynie męczącym obowiązkiem towarzyskim, występem, bez którego doskonale by się obeszła. Jakże jednak została wynagrodzona za swą udrękę, i to w sposób zupełnie nieoczekiwany, tego właśnie wieczora, kiedy poszła się pokazać Adrianowi Arnaud, tak jak ją o to błagał. Oczywiście, wiedziała, że wygląda korzystnie, nie mogła tylko pojąć, dlaczego Edmundowi zależało na tym? Nie zauważyła u niego dotąd tego rodzaju snobizmu. Czy nagle tak mu to pochlebiło, że mieli być u Valmondois? Czy miał ochotę, żeby jego żona figurowała w ,,Vogue" i żeby rozpisywano się o jej toaletach? To tak nie pasowało do Edmunda... Ale kiedy Adrian przyjął ją z tym zachwytem, tak szczerym, tak spontanicznym... Zapomniała o Edmundzie i o obawach, jakie wzbudzało w niej to nagłe zainteresowanie jej sukniami. Poczuła, że czerwieni się pod różem. Nie miała ochoty iść na bal. Najchętniej byłaby została przy łóżku Adriana, w swej pięknej sukni, złotych cekinach i różnobarwnych klejnotach. Nikt nie dowie się nigdy, że — przebrana za Danae — jest Blanchette, zarówno dla męża, jak i dla tego Adriana trawionego ambicją, lecz pewnego, że dopnie wszystkich swych zamierzeń, tym samym wizerunkiem upojenia. Że w tej właśnie minucie ma rzeczywiście wszystko, czego kobieta mogłaby pragnąć od tych dwóch mężczyzn — bezinteresowny podziw. Nie będzie on z pewnością długotrwały. Ale w tej minucie jest kochana dla samej siebie. To kulminacyjny moment jej życia kobiety. Nic o tym nie wie. Nikt nic o tym nie wie. Najdziwniejsze, iż trzeba było do tego tej sukni; tej sukni, która, będąc dla tych dwóch chciwców widomym znakiem upajającego bogactwa, czyni tę, która jest w nią ubrana, kobietą niepokojącą, słowem, kobietą po raz pierwszy, a może i ostatni. Kiedy Edmund otulił ją płaszczem, miał przez chwilę chęć powiedzieć żonie: „Co tam przyjęcie!... Zostańmy." Sposób, w jaki zamknął ją w ramionach, przejął Blanchette drżeniem. Bała się go tego wieczoru. Co kryło się za maską względów, które jej okazywał? Lecz Barbentane wiedział zbyt dobrze, iż więcej przyjemności daje odmówić sobie kobiety, kiedy ma się na nią ochotę, niż wziąć ją, gdy jest na każde zawołanie. Za nic na świecie nie byłby zepsuł tego wieczoru. Wszystko już z dawna przygotował. Czyż nie przekonał sam Diany de Nettencourt, że konwenanse wymagają, by do kochanka pani Schoelzer przybyła w towarzystwie kogoś, kto niegdyś publicznie był jej przyjacielem? I czy nie podsunął Aureliana zamiast na przykład Wisnera? Zapomniałem powiedzieć, jak był ubrany Edmund Barbentane. Miał strój wenecki, z obcisłym kaftanem, dosyć nieprzyzwoitym; gdyż jedyną jego dumą były nogi. Wszystko złocone, rzecz jasna: najbardziej pikantne było jednak to, że pomalował sobie na brązowo twarz i ręce, tak że wyglądał jak Murzyn, i włożył perukę z kręconymi włosami. Był Otellem — fakt, którego pikanterii nikt poza nim samym nie mógł docenić. I tak to właśnie wśród najlepszej zabawy przyłapał się na tym, że przyłapał Blanchette i Aureliana pod niszą Coysevoxa. Wydali mu się przed chwilą tak pochłonięci sobą, że nie zauważyli go wcale. Z miejsca, w którym stał, w wirze tańczących par, w zamęcie jazzu, wśród rozpasania i śmiechu kobiet nie mógł dosłyszeć, co mówią do siebie żona i Leurtillois. Pragnął uwiecznić tę chwilę, by ani jeden odcień jego uczuć nie przepadł. Uczuć prawdziwie szekspirowskich. Blanchette podniosła jednak oczy. Stała się wtedy rzecz nieoczekiwana, wstrząsająca — zamiast zblednąć, uśmiechnęła się. To niweczyło wszystkie plany, wszystkie obliczenia Edmunda. Patrzyła na niego spokojnie i uśmiechała się. Może niepotrzebnie tak się wymalował, i to z tego Murzyna śmiała się Blanchette? Nie, nie. Odczuwał niejasno, że w grę wszedł jakiś czynnik psychologiczny, którego nie przewidział. I naprawdę zabiło mu serce. Jednakże twarz Aureliana, nieobecna, wydana na pastwę jakichś zagmatwanych myśli, uspokoiła go. Ta peruczka z wiórów, którą miał na głowie, przekrzywiła się lekko, jak u angielskiego urzędnika często włożona na bakier, z uszczerbkiem dla godności odsłaniając prawdę natury. Aurelian nie wyglądał na triumfatora ani na mężczyznę, który odniósł sukces. Po namyśle Edmund doszedł do wniosku, że to właściwie może być jeszcze jednym źródłem niepokoju więcej. Zamierzał najpierw podejść do rzekomej pary zakochanych, nieco teatralnie, i odegrać scenę, której repliki przewidział, utrzymane w tonie wesołym, obojętnym, odrobinę zgrzytliwym. Uśmiech Blanchette powstrzymał go. Z daleka tylko śledził tamtych dwoje; zobaczył, że się rozeszli. Wahał się, na kim skupić uwagę — na Blanchette czy na Aurelianie. Aurelian robił wrażenie szczątków unoszących się na powierzchni tego balu, człowieka bezradnego. Blanchette najwyraźniej nie interesowała się nim. Czy był w tym jakiś podstęp? Najzręczniej, jak potrafił, unikał Edmund żony. Nie chciał spotkać się z nią zaraz po tym uśmiechu, a poza tym miał wrażenie, że Blanchette stara się do niego dotrzeć. Znał ją. Wiedział, że ma dosyć balu i że będzie go prosić, by wracali do domu. Wymykał się jej, prosił do tańca Dianę de Nettencourt akurat w chwili, kiedy Blanchette podchodziła do niego. Skoro nie może torturować jej w inny sposób, niechże chociaż skaże ją na całą tę długą noc, na czekanie, na senność i znudzenie, a jak ona potrafiła się nudzić! Mścił się na niej sam nie wiedząc dobrze za co. Trwało to do czwartej rano. Zobaczył wreszcie, że dając za wygraną tańczy z Traveylanem, prowadzi rozmowę z Cusse de Ballante'em, z Jakubem Schoelzerem. Jakże musiała być znudzona, by rozmawiać z Jakubem! Zlitował się nad nią i poszedł ją wyzwolić. — Nie odmówisz mi tańca, moja droga? Podniosła na niego błagalne spojrzenie. — Och, proszę cię... ja już ledwo trzymam się na nogach! Lecz on obstawał przy swoim: — Ten jeden raz, doprawdy, kochanie... — z przymilną miną zakochanego męża. Schoelzer zauważył to i cofnął się o krok z udaną dyskrecją. Blanchette położyła prawą dłoń na ramieniu Edmunda i pozwoliła się poprowadzić. Nowa orkiestra grała bluesa. I pomyśleć, że kiedyś dałaby nie wiem co za taki taniec jak ten, za naleganie i względy Edmunda! Teraz jednak wyczuwała w tym coś podejrzanego i niebezpiecznego. W jakichś drzwiach przytulił ją do siebie. Podniosła oczy ku jego twarzy i przeraziła się do reszty. Ten teatralny Murzyn podobny do Edmunda... Pochylił się nad nią i szepnął jej do ucha: — Naprawdę chcesz już wracać? — takim tonem, że nie miała odwagi odpowiedzieć: „Jestem taka znużona..." Poprowadził ją ku wyjściu. Wśród nocy przeobrażonej światłami reflektorów, wśród złotych drzew i piasku, które miały teraz w sobie coś z koszmaru, tłum gości zaczynał rzednąć, służba otwierała drzwiczki podjeżdżających samochodów. Ich nazwisko rozlegało się gdzieś bardzo daleko: „Barbentane... Barbentane"... jak echo sądu ostatecznego. Duży wisner podjechał przed taras. Zniknęli w jego wnętrzu. Edmund polecił szoferowi, żeby przyspieszył, jak będą wyjeżdżali z parku; powiadano, że przed chwilą jacyś ludzie wskoczyli na stopień samochodu i rozdarli suknię pani Rino, bogatej Peruwianki. W przejeździe dojrzeli wymizerowane twarze ludzi, którzy nie mogli się zdecydować, by pójść spać, dopóki „Folie" Valmondoisa jarzyła się blaskiem wśród swych doceń. Bez przeszkód jednak dostali się ma mroczną drogę, która prowadziła w stronę Nanterre. — Czy naprawdę tyle jest nędzy wokół nas? — szepnęła Blanchette. Powiedziała to przede wszystkim po to, by przerwać to namiętne milczenie, jakim otoczył ją Edmund, by odsunąć pewne myśli, których odczuwała ciężar. — Nie wiem — odparł. — Byłaś dziś cudowna... Objął ją. Drżała od stóp do głów. Przybliżał do niej twarz, zdawał się nie pamiętać, że jest poczerniony. Szyderstwo tego umalowania, niezwykła precyzja każdego gestu, wszystko to odstręczało Blanchette. — Proszę cię... Posłuchał jej zbyt gorliwie, by nie zrozumiała, że odkłada to tylko na później. Kiedy byli już w domu i kiedy Edmund przyszedł do niej, w milczeniu, do łazienki, która dzieliła ich sypialnie, i wziął ją w ramiona, wpadła w prawdziwą panikę. Od dawna niczego od niej nie żądał. Zaczęła bronić się słabo. — Czy nie jestem twoim mężem? — powiedział. Za oknami dniało; ten umalowany mężczyzna w negliżu miał w sobie coś śmiesznego i ponurego. Rzucona na krzesło suknia Danae, naszywana cekinami, przypominała umarłą. Z odkręconego kurka płynął strumyk ciepłej wody do wanny z czarnego marmuru. Co się w nim działo? Edmund pożądał żony z jakąś zwierzęcą zajadłością. I nie osłabła ona wcale, gdy blady świt ukazał mu twarz Blanchette zmienioną, niemal brzydką. Przeciwnie. LXXII Już od przeszło czterech miesięcy Aurelian pozwalał znosić się fali. Prąd czasu i trwania niósł statek Wyspy Świętego Ludwika bez celu i bez widocznego sensu, osadzał na każdej po kolei mieliźnie, a potem znów zrywał się wicher pamięci i statek znów ruszał dalej. Co było cięższe: nieobecność cielesna czy ta obecność w wyobraźni, obie zresztą splątane ze sobą? Aurelian nie potrafiłby na to odpowiedzieć, podobnie jak topielec nie wybiera: wodę woli czy wodorosty? Ten, kto sam nigdy nie był pastwą obsesji, nie zrozumie Aureliana. Aurelian też jej nie rozumiał, doświadczał jej tylko. Wydawała mu się karą za jakiś grzech niepojęty, po którym nie zostało śladu. Torturował się wyciąganiem nauk moralnych z czegoś, z czego żadnej nauki wyciągnąć się nie da. Za wszelką cenę usiłował przenieść wszystko na płaszczyznę moralną, by móc powiedzieć sobie: „Stało się dobrze." Wierzył, że to przyniosłoby mu spokój. Skądże wzięła się w nim ta bierność, ten brak odwagi, jeżeli nie z tajonego poczucia, że to, co mógłby ofiarować Berenice, nie jest jej godne? Tak musiało być za wszelką cenę, gdyby nawet miał wydać w ten sposób wyrok na siebie, wbrew nawet tym ukąszeniom żalu, które czuł w głębi serca. Aurelian szukał sposobu, by nie cierpieć. Był przekonany, że to musi być bardzo łatwe. Łatwo — myśleć o czym innym, łatwo — odrzucić cierpienie. Tak jak łatwo jest nie kochać. Rozumował w ten sposób po to, by u celu swych wywodów wpaść znów w to, co było nie do zniesienia. Przyjął od razu, że poniósł porażkę, i właśnie z tym nie mógł teraz dojść do ładu. Wiedział z wszelką pewnością, że utracił Berenikę na zawsze. Z kobietą podobnie jest jak z ojczyzną — kiedy ją utracimy, ogarnia nas osłupienie. Człowiek, który zgłębił te zapadliny losu, może umrzeć, jeśli jednak przeżyje, nie jest już tym samym człowiekiem. Jedni popadają w jakieś dziwactwa, 'drugich ta burza powala jak zboże, które nie może się już podnieść. I jedni, i drudzy oczekują słońca, na które nie ma co czekać. Skąd mógł Aurelian spodziewać się tego ciepła, tak mu potrzebnego, tego promieniowania? W Boga nie wierzył, z ludźmi nic go nie łączyło. Wszystko, co posiadał, to ta krucha tratwa — mieszkanie, skromna renta, bezczynność. Gdyby musiał zmagać się z życiem, może byłby odnalazł drogę do Bereniki albo chociaż zapomnienie. Lecz ta egzystencja bez przeszkód pozostawiała mu jedynie walkę z cieniem, niczym więcej, tylko cieniem. Obraz, gipsowa maska — oto były zwierciadła, w których przeglądał się nieustannie ten dym. Nie bez powodu Bóg Żydów zakazał wizerunków ciosanych w kamieniu. Odtwarzanie rysów istoty z krwi i kości jest w jakimś stopniu operacją magiczną. Zwłaszcza dla tego, kto nie trzyma w ręku jej klucza. Aurelian był ofiarą podwójnego urzeczenia. Utracona ojczyzna... U schyłku dnia swej klęski pokonany zadaje sobie pytanie, na co zda się teraz jakikolwiek wysiłek? Dla czego, dla kogo miałby pracować, jaki sens miałoby wytężać siły; boi się, że będzie odtąd tylko igraszką w rękach zwycięzcy, że ten wydrze mu jego energię, tak jak wydarł mu ziemię; czuje się zepchnięty do rzędu zwierząt jucznych. Ale Aurelian? Nigdy przedtem nie pracował, niczym nie musiał płacić za poniesioną klęskę; zarówno potem jak i przedtem miał tylko swoją pustynię. Próbował szukać bezcelowego zmęczenia, wysiłku, zdrowego snu, jaki dają sporty. Ogarniało go wtedy poczucie, że tchórzy. Pustka własnego życia objawiała mu się w każdej minucie, monstrualna. Jakżeż więc, miał różnić się od innych tylko szansą szczęścia, tak kruchą, tak mizerną, i godził się na to? Kiedy zabrakło Bereniki, odsłoniła się sekretna rana, którą jej obecność taiła. Miłość zakryła na kilka tygodni, na kilka tygodni tylko, ten wstyd, który w nim wzbierał. Usiłował przedtem dopatrywać się w nim stanu łaski, gotowości na przyjęcie uczucia, które miało przyjść, które przyszło. Lecz dzisiaj, w swej udręce, jak o profanację oskarżał się, że miłość miała mu służyć jako żałosne usprawiedliwienie tego, co usprawiedliwić się nie da. Czyż nie dlatego właśnie, że nie dorastał do życia, nie dorósł do miłości? Obojętnie, czy Berenika uświadomiła sobie, czy też nie to jego niedorastanie. To nie z powodu Simone odeszła; zwątpiła w niego. Poza nic nieznaczącymi faktami i słowami, które padły, tkwił wyrok większej wagi. Aurelian stanął wówczas przed niewidzialnym trybunałem. Został skazany, przegrał. Wiedział doskonale, że nawet gdyby stało się to niemożliwe, gdyby dane mu było dotrzeć do Bereniki, ugłaskać ją, odzyskać, podźwignąć ich miłość, byłyby to jedynie sklejone po wierzchu szczątki. Berenika powiedziała mu, że nie znosi, kiedy coś jest potłuczone, pęknięte czy wyszczerbione, że to jest dla niej nie do wytrzymania, jak ciągły wyrzut. Ach, czy da się posklejać miłość? Tę ich miłość, którą oboje ustawili zbyt wysoko, z której oboje byli zbyt dumni, by pozwolić jej przeżyć samą siebie z pomocą ustępstw, zapomnień, po zniżonej cenie. To tak jak rysunek bez namysłu rzucony na papier; celny; jeżeli czystość jego linii zmąci się nagle, jeżeli ręka zacznie drżeć, nie pozostaje nic innego, jak podrzeć go; poprawiany, nie byłby już ten sam, nie byłby już niczym w ogóle. Rozmyślając o tym Aurelian słyszał jednocześnie, jak odzywa się w nim jakiś głos, który mówi, że może jednak dałoby się przystosować jakoś do tych żywych szczątków; jemu, może... ale jej... Berenice? Czy nie dość jasno wyczytał w jej oczach to upojenie absolutem? Nigdy — przyjąwszy nawet, że z jego strony możliwa byłaby ta słabość, ten gest litości wobec ich dwojga — Berenika nie przystałaby na takie wstydliwe szczęście, kupione za cenę obniżenia wymagań; jej był obcy wszelki duch ustępstw. Chwilami Aurelian buntował się, chciał być szczęśliwy, chciał Bereniki, nie godził się, by została mu odmówiona, zapominał, że poniósł klęskę, i układał jakieś szaleńcze plany, zuchwałe przedsięwzięcia. Później świadomość porażki brała górę. Wydawało mu się wówczas, iż wszystko nakazuje, by utwierdził się w przekonaniu, że ją poniósł, by nim nasiąknął i starał się zaaklimatyzować w tej porażce, przystosować się do niej. Swoje życie i myśli ograniczyć do ram tej rzeczywistości. Nie zapominać o niej ani na chwilę. Podług tego upokorzenia wyznaczać miarę swym ambicjom, swemu działaniu. Od nowa ustawić całe swe życie na platformie tego upokorzenia właśnie. Kto wie? Może poznanie własnych granic pozwoli mu odbudować sobie jakąś znośną egzystencję? Najpilniejsze to odegnać obraz Bereniki. Łatwiej to było powiedzieć niż zrobić; zdjęte ze ściany maska i obraz po dwu dniach znalazły się tam z powrotem. Aurelian był jak naród, który skazał na banicję swych bohaterów; odradzają się przy każdej sposobności i z posągów przeistaczają się w widma. Podejmował jedną decyzję po drugiej, pogrążał się w coraz nowe otchłanie. Postanowił, że weźmie się do jakiejś roboty, wybierze sobie jakiś zawód, w swych dumaniach wybierał co bardziej liryczne, na otwartym powietrzu — tłuczenie kamieni, prowadzenie samochodów ciężarowych, może nawet uprawa roli. Wszystko to było ostatecznie tylko fantazją. Nadal żył z renty, chodził do restauracji, do kina. Czekał niejasno, aż ból ucichnie. Nie miał przed sobą ani wstrząsów, ani perspektyw. Wszystkie drogi wiodły z powrotem do Bereniki. Nawet lektury jak najbardziej od niej odległe. Przez kilka 'dni pasjonował się na przykład Balzakiem — Kawalerskie gospodarstwo narzucało mu bliską halucynacji wizję żołnierzy na półżołdzie i zaczął rozmyślać, że on też jest na takim półżołdzie miłości. Ten straszliwy, powolny upadek żołnierza napoleońskiego wydawał mu się zapowiedzią własnego losu. We wszystkim zresztą potrafił teraz dopatrzyć się siebie, wszystko służyło mu, by jeszcze bardziej się pogrążać. Nic jednak tak skutecznie jak Berenika. Ta niepokaźna kobietka o włosach jasnych i bez wdzięku, o twarzy kanciastej, o oczach lękliwych i czarnych. Miał ją wciąż W pamięci na drodze w Giverny, tak jak widział ją po raz ostatni. W tej beżowej spódniczce, u której z boku brakowało zatrzaska, w białej bluzce z bufiastymi rękawami... i jak oddaliła się udając, że nie biegnie, zrywając trawy ze zbocza, pochylona, z głową w ramionach. Ta chwila to była naprawdę chwila jego porażki, przyjęcie porażki. Po to, by doczekać jej właśnie, przeszedł przez niebezpieczeństwa wojny, przez Vauquois, Verdun, Saloniki... Śmierć go nie chciała, przeznaczona mu było coś znacznie gorszego niż odłamek szrapnela. Przeznaczona mu była pogarda samego siebie. Wszystkie sposoby ucieczki okazały się na nic. Nie pomogły ani książki, ani alkohol, ani samotność. Kiedy Diana zaproponowała mu, żeby towarzyszył jej na bal do Valmondois, zachichotał. Było w tym coś absurdalnego. Ale później powiedział sobie, że, ostatecznie, dla zabicia czasu... Będzie się mógł nasycić śmiesznością tego życia towarzyskiego. Kogo zobaczy tam w Louveciennes? I będzie mógł się przebrać. W gruncie rzeczy to ostatnie właśnie nakłoniło go, by towarzyszyć Dianie. Historia księżycowa. Ludzie, którzy okres wzrostu mają już za sobą, wszystkie gruczoły w pełni działania i -nagle pewnej nocy przebierają się, jak komu serce dyktuje, i żeby tylko to! Jeszcze się muszą pozłocić! Choćby dla samej tylko goryczy trzeba było tam być. Kiedy człowiek bardzo sobą pogardza, odnajduje poczucie własnej godności w głębiach tego, co niegodne. Bal u Valmondois był dla Aureliana okazją, by poczuć się ponad innymi dzięki świadomości ich nieświadomości. Któż potrafiłby odmówić sobie takiej satysfakcji, zwłaszcza jeśli jest pogrążony w wątpliwościach i wstydzie? Z podobnym uczuciem mógł Aurelian pójść do burdelu. Myślał o tym zresztą. Kazał sobie zrobić perukę z miedzianych wiórek podług wskazówek Diany, która posiadała przedwojenny zmysł maskarady i pewne upodobanie do przebierania się w cudze szatki. Pisane byłe, że Aurelianowi nie uda się uciec od Bereniki. To ją właśnie spotkał w osobie Blanchette i jakież znaczenie mogła mieć od tej chwili cała sceneria, gwar, ludzie! Skoro nie żywił żadnej nadziei, czegóż szukał wypytując panią Barbentane? Nie umiałby powiedzieć, ale z pewnością nie tego, co znalazł. Potrafił bowiem od czasu Giverny odsuwać stale od siebie ten cień cienia, tego nieznajomego, w istnienie którego w końcu niemalże nie wierzył. Ostatecznie, może Berenika wymyśliła tylko tę postać, by położyć między nimi nieodwołalne, wykopać rów. Skłamała. Wmawiał sobie, że skłamała. Tak czy owak zresztą, ta istota bez twarzy, ten abstrakcyjny kochanek nie dorzucał do zniknięcia Bereniki żadnego bolesnego obrazu więcej, niczego, co przedtem już nie było zawarte w mężu, którego poznał, w tym Lucjanie bezrękim. Tamten drugi nie miał twarzy ani wieku. Świadomie i rozmyślnie Aurelian zaprzeczał jego istnieniu. I nagle w rytmie jakiegoś ragtime'u ten fantom ucieleśnił się. Inni go widzieli, nie był już, jak dotąd, jedynie omamem drżących warg Bereniki. Miał nazwisko, wygląd. Aurelian poznawał go, wyłaniał się z jego pamięci. Paweł Denis. Ten mizerak... Aurelian widział w myślach, jak wtedy u Mary, tego wieczora, kiedy Róża mówiła Rimbauda, ściskał dłońmi kieliszek, z twarzą zbielałą od nienawiści... Widział Berenikę obok Pawła przy fortepianie... Przypomniał sobie, jaki był zazdrosny tego dnia, kiedy Berenika i Paweł poszli razem do Picassa... Jakże ta historia głęboko sięgała korzeniami, jakże jaskrawa była dwulicowość Bereniki... Cierpiał okrutnie, że to ten szczeniak właśnie musiał ukazać mu się w blasku Bereniki, w smudze, jaką zostawiła za sobą... Nie wiem co byłby dał, żeby to był kto inny, wszystko jedno kto, byle nie Paweł Denis! Każdy, byle nie on. Zamora. Decoeur, stary Błażej, obojętnie czyja postać wywołana w pamięci wydawała mu się mniej nieznośna od tego smarkacza, łatwiejsza do strawienia. Zgodziłby się wyobrazić sobie Berenikę zdobyczą pierwszego lepszego bydlaka, stręczyciela, zdrowego bysia, jakiegoś prowincjonalnego poczciwca z jej stron, kogoś spotkanego w pociągu, kochanka z przypadku. Ale Paweł Denis... Paweł Denis wystawiał dumę Aureliana na próbę cięższą, niż doświadczył dotąd kiedykolwiek. Świat cały odmienił swój kształt. Tancerze, Blanchette, Edmund, wszyscy goście to były teraz cienie, a spoza tych cieni wyłaniała się dopiero wizja stokroć bardziej rzeczywista. Berenika na zawsze związana z tym smarkaczem, który trzymał ją w ramionach, z tym smarkaczem, którego usta, pełne i dziwaczne, niezwykle ruchliwe, nasuwały się przed oczy Aureliana, a wraz z nimi bezlitosny wizerunek rzeczy, których, wydawałoby się, nie widzieliśmy nigdy... Blanchette odeszła. Ktoś zwracał się do niego, jego bezsensowne odpowiedzi wywoływały zdziwienie. Dobił do końca tej nocy pijąc z Hughem Walterem Traveylanem, który opowiadał mu jakieś historie z Kenii i anegdoty o ostatnich latach Oscara Wilde'a. Po co pałętał się tu jeszcze o świcie z tym anglosaskim pogromcą zwierząt, na którego owłosionej piersi światło dnia ukazało ślady drobnych ukłuć owadzich czy też blizny po nożyczkach do paznokci? Miał wrażenie, że czeka na Dianę, która od dawna już zniknęła z Jakubem Schoelzerem. Nie zależało mu na tym. Mówił sobie, że inaczej byłoby niegrzecznie. Niektórzy z gości spali na aubussonie w różowej sali, dymiły świece w profitkach, pod kryształowymi, elektrycznymi świecznikami. Służba zbierała kieliszki, talerze. Z dworu słychać było gwizd pociągu, pianie koguta, odjeżdżały ostatnie samochody. Valmondois, jako gospodarz, którego nic nie dziwi, podszedł do Traveylana i ze szczególną poufałością ujął go pod brodę: — Jeszcze trochę szampana, mój drogi? Aurelian słyszał wprawdzie o młodości diuka, ale wypadło mu to z głowy. Gdzieś tam, zdaje się, polował na słonie; świt nie był łaskawy dla pięćdziesiątki Traveylana, a niepewne ruchy jego rąk czyniły wszystko to szczególnie odstręczającym. Aurelian wymknął się. Samochód stał na dole w .parku. Rozwidniło się już całkiem. Złocony papier na drzwiach połyskiwał nieprzyjemnie. Szosą mknęły ciężarówki w stronę Paryża. Rozległ się buczek jakiejś fabryki, a trochę dalej tupot nóg ludzi w roboczych ubraniach. W oczach Aureliana, nieprzytomnego ze zmęczenia nad kierownicą, jakieś sceny ze wspomnień splątały się z obrazem tej zakurzonej drogi. O mało nie przejechał jakiejś kobiety. Z trudem walczył ze snem. LXXIII Paryż znów pełen był marynarzy amerykańskich. W te piękne wieczory kończącego się maja, zaskakujące już znienacka słodyczą i intensywnością późno zaczynającej się nocy, ich białe mundury wnosiły jakieś rozgorączkowanie zwinne i wesołe. Ci rośli chłopcy zdawali się wysiadać na ląd na każdej kondygnacji miasta, wędrowali grupami, które rozdzielały się i schodziły jak wycieczka szkolna latem. Wyglądało, że wszyscy znają się nawzajem, spotykając się wybuchali głośnym śmiechem. Zwiedzali wielką zabawkę dziecinną. Widywało się też pojedynczych, najczęściej pijanych. Pełno ich było w kawiarenkach na Montparnassie i na Montmartrze, gdzie na dodatek odbywały się akurat zabawy wśród wielkich huśtawek, karuzeli i strzelnic. Amerykanie poruszali się po paryskim bruku — jak po cudownie wypucowanym pokładzie jakiegoś wielkiego statku — krokiem elastycznym, milczącym, rozkołysanym. Wyśpiewywali do samego rana i darli się na całe gardło w ciemnych ulicach. Ilu ich było? Nie tak znów wielu. Dosyć jednak, by paryżanie przestali czuć się jak u siebie w domu. — Ciebie już nie było, jak oni przyszli w osiemnastym? Prawda, ty byłeś w Salonikach... No więc to było coś właśnie w tym stylu! Dłoń Cusse de Ballante'a wskazywała Aurelianowi gromadę białych marynarzy szturmem zdobywających rozpędzoną karuzelę. — Wyobrażasz sobie? Jakbym jeszcze widział, niedaleko Chateau-Thierry... Pustynia, więcej ci mówić nie muszę... Więc rozumiesz, że jak przyszli człowieka zluzować, był jak ta mysz pod miotłą i wycofywał się na czubkach palców... Aż tu ci nagle wrzask diabelski... Gwizdanie, śpiewy, śmiechy, łoskot, jakby garnki leciały, przekleństwa... No i te ich faje! Wołaliśmy do nich: „Stulić faje!" Właśnie! Dużo rozumieli! Śmiali się. Mówili do nas: „Niech żyje Francja!" Niedługo tego było. Zasr... takie luzowanie! Mieliśmy za swoje! Ledwo się znaleźli na linii, a już wracali samochodami niezgorzej urządzeni... Od dawna już kręcili się po rozbawionym Montmartrze. Ballante w jednym z tych swoich garniturów jasnobeż, które zawsze wyglądały na nim, jakby za chwilę miały trzasnąć w szwach. I w kanotierze na bakier. Takie zabawy jarmarczne to był dla niego raj. Czuł się w swoim żywiole. Nie ustąpił, dopóki nie obejrzeli walk rzymskich, i sam jeden zorganizował klakę wśród publiczności, którą natychmiast sobie pozyskał. A co się nastrzelali! W „krążki" wygrał butelkę, a w „noże" dwie lalki w stylu Billeken. Gdzie zarobił te papierowe kwiaty, które zawiesił sobie na szyi, pozostałe trofea trzymając pod pachą? Jego rozmowy z dziwkami o świniach były oszałamiające. To się nazywał kompan, jakiego potrzeba było Aurelianowi tego wieczora! Zdolny wepchnąć go siłą do labiryntu albo do pcheł. Chociaż on sam, Ballante, najbardziej lubił oczywiście teatr psów, z weselem, i rozstrzeliwanie dezertera. Wylądowali wreszcie w jakimś bistro niedaleko d'Anvers, na tarasie, nie takim znów za bardzo oświetlonym, stoliki żelazne, ludzi kupa, wewnątrz lokalu fonograf — melodie trochę już staromodne. Za to piwsko bez ograniczeń. Stoliki, ledwo wytarte, natychmiast ociekały nowym. Kufle wirowały nad głowami gości, kelnerzy nie wyglądali na promieniejących. Tacka. Ile panowie życzą? Machnięcie ścierką. Trzy pięćdziesiąt... Odsuwanie krzeseł, zmiana gości. Ballante umieścił swoje lalki, butelkę i kwiaty przed Aurelianem. Nawiązywał przyjazne stosunki z miejscowymi paniami przy sąsiednim stoliku. Niestrudzony. Aurelian dawał się unosić temu machinalnemu strumieniowi. Nagle doszły go strzępy rozmowy sąsiadów. Czterech osiłków trochę za dobrze ubranych jak na uczciwych ludzi. Pośród nich jakaś wysoka kobieta, nieruchoma, milcząca, uśmiechnięta, w wielkim, białym kapeluszu. — Jak im się nie podoba, to won! — pienił się jeden z mężczyzn. A drugi: — Łajzy jedne! Tu nie Chicago, tu jest Francja! Brzęk kufli zagłuszył dalsze słowa. Aurelian znów rozmyślał ukradkiem o ogrodzie Moneta, o tym świetle popołudnia kładącym się na kwiatach... — Po pierwsze — wrzasnął drągal, który trzymał tłustą i upierścienioną łapę na ramieniu kobiety — co za zasrane typy, ci Sammies! Senegalczycy to Murzyni czy nie Murzyni, pytam się? No więc! Senegalczycy bili się za nas! W tym momencie Cusse de Ballante zaczyna gwałtownie wymachiwać rękami. Potem składa je w trąbkę przy ustach, woła... Cała paczka znajomych!... Co za traf! Im więcej, tym weselej! Aurelian niekoniecznie był tego zdania. Jak chcesz, proszę bardzo, przyłącz się do nich... Ballante nie chciał zostawić kumpla z chandrą. Tamci podeszli do stolika, Ballante przedstawiał. Pięć czy sześć osób, dwie kobiety. — Później ci wytłumaczę — szepnął malarz do ucha Aurelianowi. Jeden z panów opowiedział, jak poprzedniego dnia w pewnym lokalu, gdzie pija się szampana, Amerykanie... nie, nie marynarze... bardzo eleganckie towarzystwo, kazali wyrzucić za drzwi pewnego Murzyna, który siedział przy stoliku... Śmiesznie się to złożyło: jakby ciąg dalszy tamtej rozmowy obok... Były jakieś zajścia na ulicach, z marynarzami... — Na Martynice... Martynice... Martynice!... — zaśpiewał półgłosem Cusse de Ballante, bardzo a propos. Dla niego Murzyn to znaczyło golas, co najwyżej w tyciuśkich majteczkach... I zaraz zaczął po murzyńsku: dobry biały nie robić krzywdy czarnemu i chatka bambu, bambu... ostatecznie przyłączyli się jednak do przyjaciół Ballante'a i zeszli razem w stronę Pigalle. — Pan mieszka w domu księcia R., nieprawdaż? — odezwała się jedna z kobiet, długa liana o pięknych dłoniach, w sukni ogniście czerwonej, idąca pod rękę z mężem. — Mieszkamy obok, to znaczy niezupełnie... na d'Anjou... Widuję pana często. Ach, doprawdy, Leurtillois rozpływał się nad tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Co miał robić zresztą? Zastanawiał się właśnie, skąd on zna... człowiek ma czasem w oczach taką znajomą sylwetkę... i nie potrafi jej umiejscowić... Przy wejściu do Cyrku Zimowego tłok, policja, rozgardiasz, oślepiające światła... Panie pospieszyły w tamtą stronę. Co się stało? Kręcono jakiś film. W blasku sunlights umalowani aktorzy czekali cierpliwie, zaaferowani mężczyźni rzucali jakieś polecenia, odsuwano tłum, aby sfilmować nadjeżdżającą taksówkę... Sąsiadka z nadbrzeża d'Anjou szepnęła do Aureliana: — Niech pan spojrzy na niego, jaki śliczny! Był to wspaniały Murzyn w szarym, flanelowym ubraniu, w pierwszym rzędzie gapiów. — I co za talent do muzyki! — dodała. Leurtillois nie bardzo zrozumiał. — To muzyk? Nie odpowiedziała. Nazywała się pani Floresse. Była czarująca. Paryż pełen jest kobiet, których nie znamy. — Musi pan nas odwiedzić... — mówił mąż. Ależ oczywiście, oczywiście. Cusse de Ballante wręczył lalki paniom. Sam wymachiwał butelką. A gdybyśmy tak poszli popić do Ernesta? Ernest to był jeden z tych panów. Garsoniera — palce lizać! A że cała chałupa i tak nie cieszy się najlepszą sławą, więc człowiek nie musi się tam krępować, można tupać, drzeć się na całe gardło, tłuc naczynia... Ernest śmiał się; był to niski jegomość, czerwony na twarzy, pod czterdziestkę. Aurelian przeprosił — wraca. Nie, daj spokój, tak się nie robi! Zostawiasz nas? Ballante protestował. No, to masz przynajmniej kwiaty! Włożył mu papierową girlandę na szyję. Rozśmieszyło to panie. Aurelian pożegnał się. Ruszył sam przez plac Pigalle. Zostawił ten różnobarwny wieniec na ramionach. Pokpiwał z tego w duchu. Szedł przed siebie, nie wiedząc, co robić. Jak zawsze, jak zawsze. Gdyby był normalnym człowiekiem, takim jak wszyscy, byłby został z Ballante'em i z tamtymi. Byłby się umizgał do pani Floresse. Kobieta, która mieszka o krok od niego, pomyślcie tylko, co za okazja! Jak na jego upodobania, miała trochę za mały biust, ale za to pewno... Usiłował wyobrazić sobie pośladki pani Floresse... — Mógłby pan uważać trochę! — krzyknął ktoś z pasją. Ach, Aurelian gotów był natychmiast przeprosić. Zepchnął tego przechodnia na brzeg chodnika dlatego, że ludzie cofnęli się nagle, samochód przejechał przez plac tam, gdzie tłum przyglądał się dynamometrowi, jakiś marynarz amerykański uderzał młotem, białe rękawy podwinięte miał na ogorzałych ramionach... Nagle ten, który krzyknął, i Aurelian spojrzeli na siebie. Obaj doznali pewnego osłupienia; Aurelian zerwał kwiaty od Ballante'a i rzucił je na ziemię. — W porę się pan zjawił... — powiedział Paweł Denis. — Szukałem pana... LXXIV — Nie — powiedziała Blanchette — nie wydaje mi się... Wie pan, kiedyśmy się pobierali, przyznałam mu w umowie pewną sumę... no, sporą sumę pieniędzy... Niewygodnie panu? Coś poprawić? Może poduszkę? Po raz pierwszy Adrian mógł przyjść tego wieczora do jadalni na obiad z Blanchette. Jak zazwyczaj, Edmunda nie było. W tym eleganckim pokoju Adrian doznał dziwnego uczucia; był tu z Blanchette już nie w intymnej atmosferze choroby, ale poniekąd oficjalnie, na oczach służby, obsługiwany przez lokaja w białych rękawiczkach; Blanchette miał naprzeciw; i srebra od Puyforci, mnóstwo różnych, wyrafinowanych szczegółów, jak choćby wino (skosztowawszy, dyskretnie klasnął językiem), podane mimo to w karafce... Blanchette przebrała się na jego cześć: suknię miała bardzo prostą, czarną — w czarnym było jej tak do twarzy — z przodu pod szyję, z obcisłym kołnierzykiem, za to poniżej tego czarnego kołnierzyka nagie plecy; plecy miała wspaniałe. Adrian przyzwyczaił się do grubych nieco i bez wdzięku rysów twarzy Blanchette. Znajdował w nich nawet pewien urok. Myślał: „Gdyby nie ściągała tak mocno włosów... nauczę ją." Miała swoje perły. Po obiedzie przeszli do biblioteki. Okno otwarte na taras, duży niebieski Picasso w mroku, światła nisko — w tej ściszonej atmosferze pulsował ledwo wyczuwalny Paryż. Byli sami, we dwoje, lecz wielkie miasto za oknem sprawiało, że ich samotność była zarazem godna szacunku i trochę nabrzmiała podnieceniem... — W sumie biorąc — powiedział Adrian w zamyśleniu, strząsając powoli popiół z cygara do wielkiej, niebieskiej popielniczki — Edmund jest więc panem samego siebie... w sumie biorąc... Blanchette westchnęła. Co innego miała pewno na myśli. — W pewnym sensie... — szepnęła. Spoza tych szarych słów musiał wyzierać dla niej wypracowany uśmiech pani Melrose. Okrucieństwo męża. Wszystkie wieczory, podobne do tego, kiedy siadała do stołu sama. Dzieci, które nie przychodziły ucałować ojca do tego uroczego pokoju, do którego Adrian wszedł przed chwilą. — W pewnym sensie... — powtórzyła. Musiała gorzko żałować tej niezależności Edmunda, którą sama ugruntowała. Jak gdyby odgadując myśli Adriana, powiedziała: — Człowiek jest przekonany, że robi jak najlepiej... a tymczasem własnymi rękami kręci bicz na siebie... Zatrzepotał długimi rzęsami, przymknął oczy. W ten sposób łatwiej mu było ją obserwować. — Myśli pani, że to by coś zmieniło? Nie spytała ani co — „to", ani co miało zmieniać... Taka rozmowa nie zważa na składnię. — Boję się — odparła — że to była od początku do końca tragiczna omyłka... — Pani dzieci nie są omyłką... — Tak, prawda... Dzieci... gdyby nie dzieci... Kiedy pomyślę, że gdyby nie pan, Witusia... Dłoń Adriana poruszyła się, prosząc jakby: „Ach, nie mówmy o tym", i trochę popiołu spadło na podłogę. Udał, że chce się schylić. — Niech pan da spokój — powiedziała cicho. — To głupstwo. Ten wieczór taki rozkoszny... — Rozkoszny... Spojrzała na niego. Jakież on miał rzęsy! Prawie jak kobieta. Przybladł trochę od niewychodzenia, bezruchu. Nie miał już w sobie nic z malowanego żołnierzyka, co jej się dawniej tak w Adrianie nie podobało. Muskał wąsa. Zastanawiała się, jak wyglądałby Edmund z wąsami. To znów skierowało jej myśli na tę dotację na jego rzecz i wyjaśniła: — Mam do mojej dyspozycji pieniądze na dom, na dzieci, na ubranie... ale cały majątek we właściwym tego słowa znaczeniu, tamtymi pieniędzmi obraca Edmund... w „Immobiliere", przede wszystkim, w Konsorcjum... — Wiem... — Och, w porównaniu z tym, co mamy, żyjemy na bardzo skromnej stopie... Trzeba myśleć o przyszłości... o dzieciach... Słyszała to pewno od Edmunda. A poza tym ta skromna stosunkowo stopa życiowa musiała w jakiś sposób schlebiać temu, co było w niej z hugonotki. Adrian pomyślał o teczce, którą podsunęła mu panna Marysia. Poczuł się nieswojo. — Ostatecznie biorąc... przepraszam panią... Gdybym jednak mógł poprosić o poduszkę... — Och, trzeba było powiedzieć od razu! Poderwała się, by mu usłużyć. Uniósł się, a ona wsunęła mu poduszkę pod plecy i wtedy policzkiem musnęła jego wąsy. Poczuła, że wstrzymał oddech, i nie cofnęła się tak od razu. Patrzył na jej pochylony kark i na linię pleców, które straszliwie nęciły dłoń. Jeszcze nie teraz. Trzeba było na gwałt coś powiedzieć. Cokolwiek. Coś, co nie miałoby żadnego związku z tymi plecami, z tym wzburzeniem. — Nie rozumiem Edmunda... zrobił się nienasycony... — Nienasycony? Co pan chce przez to powiedzieć? Nigdy nie prosi mnie o nic... Wyjąwszy w zeszłym roku o packarda... Bagatelka, powiedział w duchu Arnaud. To wyjąwszy w zeszłym roku dawało proporcje rzeczy. Odchylił się nieco do tyłu. Dotknął ręką gipsu. — Boli pana? — Mnie? Och, nie... myślałem tylko... O czym myślał w istocie? Zobaczył, że Blanchette zadaje sobie to pytanie. Wbrew woli głos jego zdradzał wewnętrzne poruszenie. Poruszenie, którego sam nie potrafi dobrze zanalizować: czy ta kobieta przyprawiała go o zawrót głowy po tym długim okresie wstrzemięźliwości... czy fortuna... marzenia o fortunie... Pewno i jedno, i drugie po trosze. Oczywiście starał się ukryć to poruszenie. Zarazem jednak doznawał niejasnego uczucia, że nie ma nic przeciw temu, by Blanchette dostrzegła je, wyczuła... Co do niej, przesadnie akcentowała swój spokój. — Zabawne, Adrianie, ale nie jest pan dziś taki sam jak zawsze... Czy była to nieostrożność? Znów zatrzepotał rzęsami i dobył z głębi ten głos i te słowa, rozmyślnie banalne: — Może dlatego, że tak pięknie jest dzisiaj... tak pięknie, że... Urwał. Blanchette zapytała nieco oschle, z oschłością niezbyt przekonywającą: — Tak pięknie, że co? — ...tak pięknie, że można by uwierzyć w Boga... Było to w bardzo złym smaku, bardzo nie na miejscu, bardzo dziwaczne w trakcie tej rozmowy o finansach państwa Barbentane. Dla Blanchette to był szok. — Pan nie jest wierzący? — Jestem... oczywiście... byłem... wychowano mnie... ale czasem ogarniają człowieka wątpliwości... a w taki wieczór... Ona, która tyle wycierpiała przez szyderczą niewiarę Edmunda! Zapytała z powagą: — Pan jest katolikiem? Przytaknął. Jeszcze jedna trudność między nimi. Ale innego rodzaju. Blanchette wyobrażała sobie długie, poważne rozmowy, w których odsłoni zakamarki własnej duszy nie odsłonięte dotąd przed nikim. No bo przecież nie przed Edmundem! Istniała tajemnica katolików — to ich upodobanie do kościołów, witraży, organy, Matka Boska... przede wszystkim właśnie kult maryjny krępował Blanchette... ostatecznie przyjęłaby jeszcze Rzeczywistą Obecność... Zlękła się tej otchłani i wróciła do Edmunda: — Ile lat miał Barbentane, jak pan go poznał? Mówiła „Barbentane", a nie „Edmund", żeby stworzyć większy dystans. Zrozumiał to inaczej: — Och, już nie pamiętam, jako dziecko jeszcze... — Swoją drogą, dziwne, że on nigdy w nic nie wierzył... nigdy. — Jego ojciec, wie pani... Pani Barbentane wiele wycierpiała z tego powodu... Na myśl o świekrze Blanchette zacisnęła usta. Po raz chyba pierwszy w życiu pomyślała o Esterze jak o istocie ludzkiej. Te same przeżycia przenoszą się z pokolenia na pokolenie — niezbyt miło to stwierdzić. Czy na pewno jednak nieporozumienie między Edmundem i Blanchette było natury religijnej? W każdym razie najwygodniej było przyjąć, że tak... Co mówił Adrian przez ten czas? Opowiadał o Serianne, o partiach gry w kule, o grupie „Pro Patria", którą założył, żeby pomóc kuzynowi Schoelzerów, który miał fabrykę czekolady... I owszem, Blanchette zetknęła się z Barrelami... Jacqueline, która miała tę historię... — W gruncie rzeczy pan doskonale orientuje się w interesach Edmunda... Niech mi pan powie, tak między nami... może mi pan to powiedzieć... jaki jest właściwie jego udział w wyrobach „Melrose"? — Mój Boże, stawia mnie pani w bardzo kłopotliwej sytuacji... mówiłem pani, Blanchette, że wolałbym nie mówić o tym... — Śmieszny pan jest... Cóż to ma za znaczenie? Czy sądzi pan, że ja rzeczywiście jestem zazdrosna? A co do pieniędzy, ostatecznie w grę może wchodzić tylko to, co należy do Edmunda... Ma prawo rozporządzać tym, jak mu się podoba... mówiłam już panu, że przyznałam mu w umowie dość wysoką sumę... — Mówmy o czym innym, dobrze? Jest mi bardzo nieprzyjemnie... — Nie rozumiem pana, to jest absolutnie śmieszne... musi pan mieć o mnie wyobrażenie jako o osobie bardzo małostkowej... — Blanchette! — A poza tym jak ja właściwie mam sobie tłumaczyć pańskie skrępowanie? Gotowa jestem pomyśleć... — Proszę... — To pan, zapewniam pana, pan sam broniąc tak Barbentane, którego nikt zresztą nie atakuje, nasuwa mi do głowy pewne przypuszczenia... — Zapewniam panią... Czy pani nie rozumie, że moja pozycja w stosunku do Edmunda jest podwójnie delikatna? — Podwójnie? — Jestem w istocie jego człowiekiem zaufania... — Podwójnie? Nie odpowiedział. Blanchette czuła, jak bije jej serce. Mieszały się w niej różne uczucia. Że Edmund wdał się w jakieś machinacje przeciwko niej, jakieś machinacje pieniężne na jej niekorzyść, tego była po każdej rozmowie z Adrianem coraz bardziej pewna mimo wielkiej szlachetności, lojalności Adriana, który nie chciał jej nic powiedzieć. Lecz jednocześnie z załamywaniem się zaufania, jakie pokładała w ojcu swych dzieci, inne uczucie dochodziło w niej do głosu, w popłochu. Może to ona właśnie nie była zbyt lojalna. Zdziwił ją własny zmieniony głos, kiedy zapytała: — Nie jest pan zmęczony? — Nie — odparł. — Niech pani posłucha... Ten nostalgiczny dźwięk w ciemnościach nocy to było metro przejeżdżające przez Sekwanę. Więc był czuły na poezję, ten Adrian, który wyglądał na oficera po cywilnemu. Przypomniało jej się, co Edmund opowiadał jej o Adrianie w czasie wojny. Bohater. — I pomyśleć — westchnęła — że mogłam była poznać pana niegdyś... pierwszego... — Blanchette! Krzyknął to niemal. Zapomniał o nodze. Rzucił się ku niej. — Och, niech pan nie wstaje! Zabolało pana? Adrianie... Adrianie... szalony... Objęła go obiema rękami, by nie upadł. Mimo woli przycisnęła go do siebie, a jego dłonie, jego gorące dłonie .przebiegały wzdłuż tych nagich pleców, wsuwały się w wycięcie sukni... Wąsy... zapach cygara... Nikt nigdy tak jej nie całował... Przytuliła wreszcie policzek do ramienia mężczyzny i jęknęła... Adrianie... Wreszcie, wreszcie ktoś ją kochał... — Pana biedna noga — powiedziała. Pomogła mu usiąść z powrotem w fotelu. Był jak duże dziecko, szeptał jakieś czułe słowa, przeproszenia, obietnice. Kiedy się podniosła, perły połaskotały twarz Adriana. LXXV — Po pierwsze, co to jest miłość? — Nad czym tu się zastanawiać? Albo się kocha, albo nie... — No dobrze, a jeżeli się człowiek omyli... jeżeli nie było miłości... Rozmawiali jak pijani. A przecież upili się tylko własnymi słowami, upalnym wieczorem, późną godziną i tą nienawiścią pomiędzy nimi, najpierw, która ucichła jak wicher. — Gdyby pan kochał Berenikę — powiedział Paweł Denis — nie zadawałby pan sobie takich pytań. Patrzył tamtemu w oczy, prowokujący i blady, z jakąś rozmyślną złośliwością, której już w nim nie było, która go już odeszła. W gruncie rzeczy nie potrafił nie cierpieć Leurtillois. Ta sama kobieta sprawiła im ten sam ból. Mógł był dać mu w zęby, kiedy go zobaczył, ale jak już zaczęli rozmawiać... Ta kawiarenka na placu Saint-Georges, lustra ze wszystkich stron, mosiężne pręty przy oparciach, salki malutkie jak przedziały w jakimś dziwacznym pociągu, mnóstwo świateł... niemal pusto... i kelner ziewający nad wieczorną gazetą... — Myślisz — powiedział Aurelian — myślisz, malutki, że ja jej nie kocham? Powiedział to powoli, niepewnie, inaugurując to szorstkie „per ty", bo ostatecznie to był przecież dzieciak, ten jego rozmówca, dzieciak rozedrgany i chudy; wyglądał jak nie z tego świata, a światło podkreślało jeszcze ten jego wygląd, ale to był dzieciak... — Zabraniam panu mówić do mnie „malutki"! — zaperzył się Paweł. Aurelian wzruszył ramionami. I pomyśleć, że byłby go zabił w pierwszej chwili, tego smarkacza. Dziwne, powiedzieć sobie, że to jest kochanek Bereniki. Dziwne i nie do przyjęcia. Jakby się zobaczyło uczniaka palącego ukradkiem papierosa. Wolała takie coś niż jego. To znaczy... wolała. Rozzłościł się na siebie, fakt jest faktem. — Może się i nie mylisz, m a l u t k i... — z naciskiem wymówił zabronione słowo, ale Paweł Denis zdawał się nie pamiętać już o swoim zakazie — może jej nie kocham... może to nie to — miłość... ale w takim razie, co to jest? Sądzisz, że opowiadałem sobie bajeczki? Zapadło milczenie, a później Aurelian: — Ty uważasz, że ona jest ładna? Mały odwrócił z wściekłością głowę. Miał teraz te swoje „śmieszne usta", jak mówiła Berenika. Wyglądało, jakby miał się rozpłakać. — Ja nie — dokończył Aurelian. Denis walnął pięścią w marmurowy blat. Podskoczyły łyżeczki. Kelner podniósł oczy znad gazety, zorientował się, że to omyłka. Paweł syknął: — Pan jej nie kocha, pan jej nigdy nie kochał... — Może masz rację... To uprościłoby wszystko... Zamknął oczy. Bolało. Widział przed sobą gipsową twarz na ścianie i kobietę z krwi i kości, światło na jej policzkach, głowę odrzuconą do tyłu. Zupełnie nie mógł wyobrazić sobie jej całej, znaczy: nie chodzi o szczegóły, ale całej sylwetki, na ulicy, o parę kroków. Widział ją tylko wciąż w Giverny, jak odchodziła, i ten ruch ramion... Paweł Denis coś mówił, mówił... Siedzieli tak już parę godzin. — ...a poza tym, czy to jest to samo? Pan jej nie miał, nie miał... — stukał się w piersi — ...pan nie... I jak tu można porównywać! Ach, i owszem, miłość bez posiadania, miłość, którą się ma w głowie, i inne brednie! Niech pan tylko spojrzy w lustro, taki gość jak pan, czy to w ogóle trzyma się kupy? Ja ją miałem, rozumie pan, i nie mam! To to coś znaczy... Kiedy się budzę i widzę, że jestem sam... Kiedy pomyślę, że ona jest gdzie indziej... wszystko jedno gdzie... Ale pan, u cholery, co to może mieć za znaczenie dla pana? Aurelian słuchał. W gruncie rzeczy czuł szacunek dla tego cierpienia. Może, gdyby mały dobrze sobie podpił, byłoby po wszystkim. Ale Paweł Denis cierpiał; to było pewne. — Nie unoś się tak... — szepnął Aurelian. — Jeszcze nie wszystko zostało powiedziane... Spojrzeli na siebie jak dwaj bokserzy między jedną rundą a drugą. Pewna myśl zadźwięczała nagle w głowie Leurtillois. — Ale jednak — powiedział — odeszła od ciebie... Świństwo. Cios poniżej pasa. Paweł spuścił głowę, dostał. Parada: — Mąż... Prawda! Zapomnieli o nim obaj. Wyskoczył teraz tyleż ku zdziwieniu Pawła, który to powiedział, co Aureliana. Mąż! — Musi ładnie wyglądać w kalesonach — rzucił Aurelian. Zachichotali, a Paweł — z niedobrą twarzą, obrzydliwie — podniósł lewy łokieć udając pingwina. Obaj czuli potrzebę tego szyderstwa. Gorączkowy bieg myśli. Obaj musieli wyobrażać sobie intymne chwile tej pary, Berenika ze swoim jednorękim... tą drogą mogli ześliznąć się bardzo nisko, w zupełne sprośności... Paweł powtarzał, przeinaczając je, słowa Bereniki, rzeczy, które mówiła w chwilach oddania. Zdawał się lubować w tym sprzeniewierzeniu. Może chciał też ugodzić mężczyznę, którego miał przed sobą, tym pośrednim echem intymnych przeżyć dotkliwych dla niego? Przebrał nawet miarę. Zapanowało między nimi wielkie skrępowanie. — A jeżeli — odezwał się Aurelian — ona go kocha mimo wszystko? Łajdak. Wcale tak nie myślał. Powiedział to tylko, żeby dręczyć Pawła. Paweł się zemścił: — Musi pan być diabelnie zazdrosny, żeby mówić takie rzeczy... Tak. Aurelian był zazdrosny. Zazdrosny do nieprzytomności. Podeszło mu to do głowy nagle, jak fala. Berenika z tym smarkaczem. Ach, k...., k....! — Siedzimy tutaj — zauważył tamten — i rozmawiamy o niej... to coś monstrualnego... po prostu monstrualnego... Leurtillois sprawiała przyjemność ta rozmowa, jak zdzieranie strupa. Wiedział, że każde słowo, każda myśl, każde spojrzenie uczyni jeszcze bardziej nieznośnym ciąg dalszy, nieunikniony ciąg dalszy tych godzin w kafejce, powrót do samotności, ciemności, dni, które przyjdą. Chyba że nagle wszystko ustanie, że postanowi więcej o tym nie myśleć. Gdyby postanowił więcej o tym nie myśleć? Kto jak kto, ale ten Denis nie ułatwi mu tego na pewno. — Więc pan nie rozumie? — mówił tamten. — Żadna inna kobieta nie liczyła się przedtem w moim życiu... żadna inna... śmiech mnie ogarnia, kiedy pomyślę... brałem, co miałem wziąć, i koniec... Pogardzałem nimi... Ich miny, ich sposobiki... Pierwsza rzecz — nie wdawać się w rozmowę... Zawsze znajdą jakiś powód, żeby ci ulec... całkiem dla czego innego... dla jakichś własnych celów... Nie dać się nabrać... — No a tym razem, masz, wpadłeś, co? — Powtarzam panu, że to nie ma nic wspólnego. Kocham ją. Rozumie pan? Zabawna rzecz. Miłość. Ani jeden, ani drugi nie wiedział, co to właściwie znaczy. Aurelian usiłował pomyśleć: „Ja jej nie kocham." Nie potrafił. Nie da wykręcić się bluźnierstwem. — Ty ją kochasz, ja ją kocham, my ją kochamy... Mąż kocha ją także, na swój sposób... Ale ona?... Co ona myśli? Powiedz. Co ona może myśleć? Byłbym przysiągł, że mnie kocha. I poszła do łóżka z tobą... — Byłbym przysiągł, że mnie kocha... — ...i czmychnęła od ciebie. — To panu sprawia przyjemność, ranić mnie? — Może. — Zabraniam panu wyobrażać sobie, że jest pan do tego zdolny! To ona mnie zraniła, rozumie pan? Ona, a pan babrze się tylko w... — Głupcze! W sobie samym się babrze!... Obecność Bereniki między nimi stała się nie do zniesienia. Odwrócili się od siebie. Z ulicy słychać było klaksony. Widać akurat kończyły się przedstawienia. Paweł Denis z oczyma utkwionymi w pustkę snuł jakieś czarne myśli. Jego śmieszne usta zadrżały i powiedział wprost przed siebie, wcale nie pod adresem Aureliana: — Skończę ze sobą. Aureliana dziwnie to poruszyło. Ten malec! Ach nie, ta kobieta nie była tego warta. — Cicho bądź, mały, oszalałeś? Można zabić się dla kogoś, kto jest tego wart... Ale ona, która przechodzi z rąk do rąk... — Po pierwsze, zabroniłem panu mówić do mnie „mały"... a po drugie, co pan znów wygaduje? Z rąk do rąk? A co mnie to może obchodzić, kto był w jej życiu przede mną? Jeżeli w ogóle ktoś był... — Tym razem nie chciałem pana urazić, Pawle, niech mi pan wierzy, ale przysięgam panu... — Może pan przysięgać, co się panu żywnie podoba! Na śmiech mi się zbiera w końcu... Więc pan jest z tych, co to uważają, że kobiety ubywa, jak przechodzi od jednego do drugiego, tak? A pana nie ubywa, co? — To nie to samo, wie pan dobrze. — Nic nie wiem. Rzygać się chce od tej pana męskiej moralności! — Nie jest pan dzisiaj w normalnym stanie. Leurtillois powiedział to bardzo sucho. W słowach Pawła natknął się na coś, czego nie bardzo lubił. Cały jakiś świat. Wyobrażenia tych ludzi, którym się wydaje, że wszystkie rozumy zjedli, to rozwichrzenie, ta zabawa w superpostępowość. Jakby mężczyzna i kobieta to było to samo. — Może rzeczywiście nie jestem dzisiaj w normalnym stanie — szepnął Paweł i Aurelian natychmiast poczuł z powrotem pewny grunt pod nogami. — Człowiek wyobraża sobie, że kocha... tak bardzo pragnąłby kochać... po prostu potrzeba mu miłości i już. A czy to padnie na tę, czy na inną... nie wybiera się , przecież. Powiadam ci, że nie podobała mi się nawet. A kochałem ją. Ty też. Ważna jest nie kobieta. Ważna jest miłość. Mówił tak, żeby przekonać samego siebie. Słuchał własnych słów. Nie wiedział, że myśli to wszystko. Formowało się to w jego ustach. Zastanawiał się, co powie za chwilę, co będzie myślał... Paweł usiłował niejasno przeczyć. Aurelian przerwał mu wpół słowa. — Człowiek ukształtował sobie pewien obraz kobiety... nosił go w sobie... I później spotkał Berenikę... Obraz i Berenika musiały .do siebie pasować... Za wszelką cenę... więc dopasowało się je na siłę... Wcale nie twierdzę, że ta, której szukaliśmy, to musiała być koniecznie kobieta absolutnie dziewicza... dla której nigdy żaden mężczyzna, nie!... Ale, ostatecznie, co ty wiesz o niej? Myślisz, że jesteś jej pierwszym doświadczeniem? Życie w małym miasteczku na prowincji jest nudne... — Niech pan przestanie! — Och, najłatwiej zatkać sobie uszy! Ale przyznasz, że przerwa nie była zbyt długa... ode mnie do ciebie... i chciałbyś się zabić dla niej? Miły Boże! — Nie, pan nigdy jej nie kochał. Ja ją rozumiem, ja ją rozumiem. — Dlaczego nie kochałem? Dlatego że widzę ją, jaka jest? Nie daj się zwieść: człowiek widzi raz lepiej, raz gorzej, zależnie od dnia, a poza tym... może właśnie to jest tak, kiedy się kocha... No, ale w każdym razie, czy ten obraz noszony w sobie, przedtem, to było to? Bądź szczery! Nie, prawda? Miłość! Przepraszam cię, że patrzę na to z punktu widzenia mężczyzny... dla ciebie to jest obrzydliwe... ale ja nie mogę inaczej... Dla mnie Berenika to była niemal dziewczynka... widzisz, jaki człowiek może być głupi! Roześmiał się sztucznie. Tamten podniósł głowę i spojrzał na niego. Aurelian miał twarz zupełnie inną od tej, jaką Paweł dawał mu w myślach. Pokryta była potem. Nie musiał tego dnia ogolić się zbyt starannie. Nigdy dotąd Paweł nie zauważył, że Leurtillois ma takie wystające kości policzkowe i taką długą twarz. Niemal dziewczynka... co tak głupiego było w tym, że uważał Berenikę niemal za dziewczynkę? I ta moda na dziewczynki wśród tych ludzi, w pewnej sferze... — Więc — odezwał się Paweł — gdyby była... dziewczynką, jak pan powiada, kochałby ją pan naprawdę? Nie tylko na żarty? A ponieważ przespała się, bądź co bądź, ze mną, więc w takim razie już tylko na śmietnik, tak? Chciał powiedzieć zbyt wiele rzeczy naraz, wszystko plątało się ze sobą. Przypadkiem jednak Aurelian zrozumiał go, zrozumiał nutę gniewu zawartą w tym bezładzie myśli. — Po pierwsze, kto mówił o dziewczynce? — (Zapomniał, że to on sam). — Miłość to nie jest łóżko. — Nie. Ale to, co pan nazywa łóżkiem, nie brudzi miłości. Ja nie jestem istotą tak uduchowioną jak pan, szanowny panie. Aurelian wzruszył ramionami. Nie czuł się dotknięty. Tamten mówił dalej: — Ach, ja wiem. Pan i panu podobni przyznajecie jeszcze prawo do miłości kobiecie, która zdradziła męża, pod warunkiem, żeby to było tylko z jednym. Mąż się nie liczy. Kobieta zamężna to niemal jeszcze jak dziewica. Można szanować kobietę, która zdradza męża z jednym kochankiem. O ile, oczywiście, zapłaci za to łzami... i długo nie będzie mogła zapomnieć, później... Ach, dajcie spokój! I pomyśleć, że w Pawle Denis to obudziło taki sprzeciw! Aurelian nie myślał nigdy o tych sprawach, ale, rzeczywiście, taki był właśnie jego pogląd na małżeństwo, na zdradę małżeńską... Pogląd niezbyt nowy, niezbyt oryginalny, ale w końcu nie o to chodzi, żeby być oryginalnym. Fakt, że rzuciła się w objęcia jakiegoś niedorostka, jakiegoś Pawła Denis, wystarczał, by zgubić kobietę w jego oczach. Gdyby Berenika wróciła wprost do Lucjana, gdyby nie było Giverny, byłby zachował o niej wspomnienie inne, czyste, wspomnienie, które nie opuściłoby go może do końca życia. Mogłaby wówczas być, zostać jego miłością. Lecz ta Berenika zbrukana... Chociaż właściwie jakie znaczenie mógł mieć ten wymizerowany intelektualista? W dawnych czasach kobieta, która miała kochanka, była zgubiona. Czy to się nazywa postęp, że dziś pozwalamy jej na jednego? O czymże mówi mały Denis? Aurelian nie słuchał go. Myślał o swojej matce. W życiu matki był tylko jeden mężczyzna. Jeden mężczyzna poza mężem. Tak sądził, ale właściwie cóż on wiedział o tym? Zresztą matka nie była dla niego wzorcem, podług którego mierzył kobiety. Miał własne poglądy ma życie, na miłość. To znaczy... własne. Na pewno niejeden miał takie same. Któż jednak może mieć poglądy zupełnie własne? Sto osób jednocześnie myśli: ,,Świeci słońce." Po prostu dlatego, że słońce świeci. — A gdybyśmy tak poszli gdzie indziej? — powiedział. — Człowiek wrósł już w tę kanapkę... Skończyły mu się papierosy. Na dworze odnaleźli ciepłą obecność nocy. Jednej z tych mocy paryskich, kiedy nie chce się iść spać; każda ulica ma ciężar sekretu, głowy przechodniów wabią tysiącem opowieści, a każda kobieta — na tyle, na ile widoczna jest w mroku — ma wygląd zaskoczonej. Ulica Notre-Dame-de-Lorette, ulica Fontaine... Górą, w głębi, połyskiwał „Moulin-Rouge''. Jakaś nocna apteka, na skrzyżowaniu, znów sprowadziła rozmowę na męża. Minęli jakiś nocny lokal, panie z kwiatami, eleganckich panów. Plac Blanche jarzył się od świateł ze wszystkich stron i mimo późnej pory wszystkie tarasy były pełne. Na bulwarach jarmarczne budy, już wygasłe, ciągnęły się niby zbiegowisko zjaw. Koło „Moulin", w zasięgu jakby ognistego tchnienia, u wejścia na dansing, widać było białą naręcz marynarzy amerykańskich. — Nie wiem — powiedział Aurelian — ale ci ludzie mnie drażnią. I nie tylko mnie jednego. — Mam przyjaciół Amerykanów, wspaniali ludzie — oświadczył Paweł. — Co ma jedno do drugiego? Rzeczywiście, co miało jedno do drugiego? Zresztą kiedy zaczął mówić o Murzynach, Aurelian przekonał się, że Denis natychmiast bierze stronę Murzynów. I to jak gwałtownie. Od razu nasuwały się rozmaite problemy, jazz, niższe rasy. Leurtillois był zdania, że niektórzy Murzyni mogą osiągnąć pewien wyższy poziom rozwoju. Ten na przykład, co dostał nagrodę Goncourtów... ale to nie znaczy... W gruncie rzeczy nie był ani po stronie Murzynów, ani po stronie Amerykanów. — A Berenika, jak myślisz, malutki, co ona sądzi o tej sprawie? Powiedział to swym ironicznym głosem. W tej chwili uderzyło go przede wszystkim to, że pałęta się tu z Pawłem Denis. Dla tej jednej jedynej przyczyny, że mały sypiał z Bereniką. Bo gdyby nie to, nie mieliby sobie nic do powiedzenia. W knajpie, do której wstąpił kupić lucky strike, bar oblężony był przez marynarzy białych i granatowych; w jaskrawym świetle lamp ciała mleczne i rude, gromkie śmiechy; wszyscy mieli mocno w czubie, ich głosy przypominały nosowe dźwięki gramofonu; kilka dziwek czepiało się tych ramion olbrzymów. Aurelian pomyślał niejasno o Simonie. To musiał być dobry tydzień. Grupa Francuzów — miejscowego chowu — w bajecznie kolorowych koszulach przyglądała się temu widowisku z kanapek, kciuki zatknąwszy w wycięcia kamizelki pod pachą. Kasjerka, przystojna brunetka, nie wiedziała już, co robić najpierw. Przepraszała Aureliana wydając mu resztę z pięćdziesięciu franków. Z boku miała złoty ząb. Nagle wybuchnęła jakaś wrzawa na zewnątrz, jakieś krzyki. Jak pod ciśnieniem pompy lokal opróżnił się, ludzie wspinali się na palce, Paweł znalazł się na dworze; poprzez tę pstrokaciznę postaci Aurelian nie bardzo mógł zobaczyć, co się dzieje, musiał zresztą schować najpierw pieniądze. Jakiś marynarz, zupełnie pijany, wymachiwał marmurowym stolikiem na tarasie. Kobiety podniosły krzyk. Widać było, jak jakiś wysoki Murzyn, chudy i długi, w szarym, flanelowym garniturze, zasłaniał się zgiętą w łokciu ręką... Dostał stolikiem w twarz, trysnęła krew, stolik podniósł się po raz wtóry. Zakotłowało się; inni marynarze, którzy otoczyli napastnika, jacyś Murzyni, zaskoczeni, naokoło, i miejscowe chłopaki w zielonych i różowych koszulach, kołysali się w ramionach, gniewni, odsuwali granatowych marynarzy, popychając ich olbrzymimi dłońmi, malinowymi w świetle łukowych lamp. Aurelian znalazł się na zewnątrz. Zdawało się, że nad placem Blanche powiało wezwanie: ze wszystkich stron, niby ziarna piasku niesione przez huragan, sunęli mężczyźni w stronę knajpy. Za nimi zamykały się połaci pustki, dziwaczne jak jezdnia, na której dwie czy trzy przypadkowe taksówki miały wygląd ogłupiałych. Na chodniku naprzeciwko, na rogu, gdzie ulice dają nura w miasto, kordon kobiet, które podniosły krzyk, same nie wiedząc dlaczego. I pomruk wokoło, zbliżający się spomiędzy wygasłych bud jarmarcznych. Nad tym wszystkim światło mordu. Głosy Amerykanów górowały nad wrzawą, pętla białych mundurów zacieśniała się wokół pijanego, stolik opadł w ręce załogi; robiło to wrażenie jakiegoś zamieszania przy grze w rugby. Reszta instynktownie tworzyła kordon wokół tych, którzy zmagali się z szaleńcem wykrzykującym: — Bloody nigger\' Bloody nigger\(Przeklęty Murzyn). Placem wstrząsał czarny bunt, oburzenie dziwek i ich mężczyzn, lęk i wściekłość Murzynów; widać było, jak nieco z tyłu za nieoczekiwanymi obrońcami niektórzy wyciągali noże. — Jak zawsze — odezwał się kelner obok Aureliana — ani jednego flika! Tłum wokół marynarzy zacieśniał się, pchał, napierał z milczącym gniewem. Marynarze chcieli uprowadzić cichcem winnego. Przed „Moulin-Rouge" ofiara pokazywała okrwawioną twarz innym mężczyznom, ciemniejszym od niej. Dopiero przez porównanie można było stwierdzić, że krwawiący Murzyn jest bardzo blady. Ktoś przywołał taksówkę i czterech czy pięciu marynarzy windowało do niej nieprzytomnego kolegę, który powtarzał w kółko: — Bloody Niger! Tłum zablokował koła. Szofer wymachiwał rękami. Nie mógł ruszyć. Rozległy się krzyki: — Na śmierć! Taksówkarz zląkł się, zaczął parlamentować, nie chciał zabrać marynarzy mając cały tłum na karku. Jeden z marynarzy stanął w taksówce i chciał przemawiać. Posypały się obelgi. Śmignęły jakieś przedmioty. Tamten zasłonił się ramieniem. Prostota płóciennych mundurów wzmagała jeszcze dziwaczność tej nocy Świętego Bartłomieja. Nagle z przeciwległej strony chodnika, z rogu ulicy Blanche i Fontaine, puścił się pędem jakiś Malabarczyk, jakich kręci się tam pełno, wzrostu powyżej ludzkiego, z głową wciśniętą w ramiona, barczysty, w beżowej marynarce... Biegł tak szybko, że ledwo ruszył, już stał na stopniu taksówki. Nie stało się to jednak tak prędko, by setki patrzących nie zdążyły zdrętwieć z przerażenia; wszyscy mieli tę pewność, że są świadkami zbrodni, zanim jeszcze zobaczyli wzniesioną rękę, zanim błysnęło ostrze. Nikt nie odważył się rzucić, wmieszać się do tego, odparować ciosu. Niema zgroza ze snów. Nikt? A jednak! Jakiś chłopiec chudy i drobny, dziecko niemal w porównaniu z tymi tytanami w płótnie i z tym mordercą w jasnej marynarce. Wybiegł z tarasu przed knajpą i zanim ktokolwiek zdążył pojąć, co się dzieje, znalazł się między uzbrojonym mężczyzną a marynarzami. Kiedy wzniesione ramię opadło, rozległ się straszliwy krzyk, potem milczenie. I nikt nie zatrzymał mężczyzny, który zadał cios, kiedy prześliznął się poza tłumem w mrok, w noc, w stronę ulicy Lepic. Lecz Aurelian zobaczył, jak pośród białych marynarzy opada jak łachman na ziemię biedne ciało Pawła Denis. Sam nie wiedział, skąd wziął się nagle obok taksówki, klęczał, tulił do siebie głowę chłopca, który jęczał: — To nic... zostawcie mnie... to nic... Dłonie całe miał we krwi; ktoś usiłował rozwiązać krawat Pawłowi; jeden z marynarzy mówił: — He is'nt dead, is'nt he? (On nie umarł, prawda?) I ta straszliwa rana na szyi — krew, krew — to ciało bezwładniejące w jego ramionach, kiedy wreszcie zjawiły się fliki. — To twoja wina! — krzyknęła w pasji jakaś kobieta w jasnoniebieskiej sukni i czarnych rękawiczkach do łokci i plunęła w twarz szoferowi. LXXVI Wszystko to było straszne. Małego przewieziono taksówką do Beaujon. Do tej starej budowli, która tyleż wyglądała na więzienie co na szpital. Aurelian, który przyjechał razem z nim, sam nie wiedział, co jest pilniejsze — formalności wpisowe, informacje dla lekarza dyżurnego, zeznania dla policji, telefony. Postanowił zadzwonić do Mary; niezupełnie rozbudzona, z trudem mogła go zrozumieć: tak, ma adres rodziców, zatelefonuje, mają telefon... Lekarz dyżurny był przyjacielem tego przyjaciela Aureliana, brata pisarza, tego studenta, co zgolił sobie wąsy, żeby spodobać się kobiecie; umieścił Leurtillois w pokoju lekarskim, małej klitce, zadymionej, z podwórza na prawo, ozdobionej sprośnymi malowidłami w kolorze soku tytoniowego. Po chwili wrócił; mały dostaje sól fizjologiczną, ale, ale... Pierwsi zjawili się Menestrelowie, on i żona — Mary dała im znać. Pani Menestrel, ładna dziewczyna, szczupła i jasnowłosa, była wstrząśnięta, zadawała mnóstwo pytań — ale jak to się stało? Skąd przyszło mu do głowy mieszać się do tej historii? Menestrel chodził tam i z powrotem i ściskał oburącz laskę. Niepotrzebnie tu przyjechali, oświadczył. I tak nic nie pomogą. Lekarz dyżurny był człowiekiem oczytanym i przybycie Menestrela zmieniło dla niego postać rzeczy. Ale akurat przyszła po niego pielęgniarka. Aurelian nie mógł uwolnić się od tych słów Pawła: „Skończę ze sobą." Bezpośrednio przed tym, co się stało. Usiłował to opowiedzieć. — Więc to samobójstwo! — wykrzyknęła pani Menestrel, a na to jej mąż: — Zaraz, zaraz... są pewne słowa, których nie mówi się tak sobie... Później zjawiła się Mary. Dyżurka zamieniła się w salon... Na Mary przykro było patrzeć. Tak wyrwana w środku nocy — miała sto lat. Porwała pierwszy lepszy kapilutek. Powtarzała: — Ten głuptas... ten głuptas... Wrócił lekarz, z miną okolicznościową. Ranny... Czy nie ma nikogo z rodziny? Słowem, Paweł Denis umarł. Za bardzo wykrwawił się po drodze, a poza tym... tu szczegóły anatomiczne... W tej właśnie chwili weszła matka. Kobieta lat około pięćdziesięciu, twarz zupełnie bezkrwista, włosy przyprószone siwizną, chuda, w ciemnym kostiumie. Usprawiedliwiała się, że przyjeżdża tak późno. Z Asnieres tutaj kawałek drogi — to pani była łaskawa mnie zawiadomić? Zwracała się do pani Menestrel. Nie. Mary wysunęła się, ujęła ją za ręce. Dopiero teraz spostrzegli, że za panią Denis wszedł jakiś wysoki mężczyzna o jasnych, zwisających wąsach, w nieokreślonym wieku; miał długi płaszcz nieprzemakalny, żałobną opaskę na ramieniu, czarny kapelusz w ręce i trądzik na policzkach. — Mój brat — przedstawiła pani Denis wszystkim zebranym — mój brat, pan Jan Piotr Bedaride... Uff, ta scenka. Mamusia najwyraźniej nie rozumiała. Ta mała mieszczka z Asnieres, wdowa po jakimś urzędniku, rzucona nagle między tych wszystkich ludzi, pewna była, że jej synalek znów coś zbroił, gotowa skarżyć się, dać mu burę. I nagle okazało się, że nie ma komu dawać bury. Że to coś więcej niż paskudny psikus. Jedna z tych historii, o jakich pisują w gazetach, bójka uliczna. Był raniony? Nie dawała nikomu dojść do słowa. Bliska wybuchu zwróciła się do pana Jana Bedaride: — Na pewno znów ten Menestrel! Wszyscy poczuli się jeszcze bardziej nieswojo. Dla pani Denis Menestrel był najwidoczniej złym duchem syna. Nagle Mary wybuchnęła łkaniem. W zamieszaniu, jakie powstało, lekarz i Aurelian szepnęli wreszcie wujowi, że mały nie żyje... Pan Bedaride drżącą ręką podniósł kapelusz, by zakryć twarz. — Janeczko! — westchnął; siostra spojrzała na niego i zrozumiała. Miała takie same usta jak syn, śmieszne usta. Wuja zaprowadzono na górę, gdzie leżał umarły. Lepiej może, żeby matka go nie widziała albo chociaż nie tak od razu... Ale chciała pójść także. Aurelian, Mary i Menestrelowie zostali sami. — Najlepiej chodźmy stąd. Nic tu po nas — powiedział Menestrel. To idiotyczne oskarżenie matki zrobiło na nim szalone wrażenie. Jego żona nalegała, by zaczekać, aż wróci lekarz i będzie się można dowiedzieć szczegółów. Płakała cicho. Gdyby mogli byli zawiadomić Fryderyka... Na pewno chciałby zobaczyć przyjaciela... Menestrel odparł, że po co, że i tak na nic by się to nie zdało... Mary osunęła się na krzesło. Aurelian, z twarzą przytkniętą do szyby, spoglądał w noc. Wrócił wuj z lekarzem. Zdążył już przybrać ton śledztwa. Sprawę trzeba wyjaśnić. Ach, to pan był z Pawłem? Teraz Leurtillois stał się przedmiotem rodzinnych podejrzeń. Odpowiedział coś wymijającego. Po cóż dawać pożywkę szaleństwu lada chwila gotowemu wybuchnąć? Powrót matki niczego nie zmienił na lepsze. Chciała zabrać małego, nie zostawiać, go w tym okropnym szpitalu, takim smutnym, takim smutnym. Zawieźć go do domu, żeby niczego nie zabrakło, kwiatów, świec, przyjaciół przy trumnie i dobrych łez, które mogą popłynąć tylko wśród własnych czterech ścian. Odmawiano jej. Policja nie pozwoli. Trzeba poczekać do jutra, załatwić formalności. Syn padł ofiarą zabójstwa: Jak to, zabójstwa? Więc to nie był nieszczęśliwy wypadek? Tragicznym ruchem odwróciła się i objęła wzrokiem obecnych — kto jest zabójcą? Pani Menestrel, drżąca, lecz z ogniem w oczach, jakby w uniesieniu ujęła ją za ręce i usiłowała wytłumaczyć: — Pani syn to bohater... Chciał bronić Murzynów... Bronić Murzynów? Pani Denis zupełnie traciła głowę. Wyproszono ich uprzejmie, ale stanowczo. Na ulicy grupka rozłączyła się żałośnie, w zamęcie uczuć. Matka odwracała się, by popatrzeć na mury szpitala, na olbrzymie sklepione wejścia, wąskie i wysokie, na okna; za którymś z nich leżało ciało jej dziecka, zostawione tutaj... Jej głos załamujący się od łkań rozlegał się wśród nocy; mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu ciągnął ją do taksówki, która zatrzymała się na dany znak. Odjechali ulicą de Friedland. Menestrel wzruszył ramionami: „Jak sobie pomyślę, co Denis opowiadał o swojej rodzinie!" Dochodzili do przystanku. Aurelian miał odwieźć Mary, Menestrelowie wracali na Montmartre. — Myślisz — zapytała pani Menestrel męża — że Fryderyk będzie miał adres tej kobiety?... Trzeba by dać jej znać. Menestrel wzruszył ramionami. Nazajutrz Leurtillois musiał złożyć zeznania w komisariacie. Sprawa była prosta. Wszystko odbyło się bardzo przyzwoicie. Ale rzecz przedostała się do gazet. Wystarczyły trzy wiersze w porannych wydaniach. Zajście na placu Blanche rozdmuchano, postarano się o zdjęcia Pawła Denis, mówiono o grupie Menestrela. Ach, to ucichnie samo z siebie. ,,Petit Parisien" następnego dnia rano znów wałkował ten temat, a wieczorem ukazała się jeszcze wzmianka w „Intran" u dołu strony. Po czym całe wydarzenie stało się zamierzchłą przeszłością. Odzywały się jeszcze głosy na temat zajść między marynarzami amerykańskimi i Murzynami na Montmartrze, ale raczej dyskretne. Ze względu na ambasadę. Potem był pogrzeb; Aurelian nie zapomni tak prędko tego pogrzebu. Czuł się obowiązany wziąć w nim udział. Asnieres... upał, histeria kobiet W welonach, otaczających matkę... panowie należący do rodziny... i około czterdziestu innych osób, znajomi Denisów... Aurelian czuł się w tym wszystkim jak nagi. Głupie uczucie! To stado hałaśliwe, rozgadane i pochlipujące. Na próżno wypatrywał Menestrela; nikt z całej grupy nie przyszedł, dla zasady, nawet Fryderyk, byli przeciwko pogrzebom. Kto wie, czy nie mieli racji. Kiedy już zasypano trumnę i Aurelian skłonił się rodzinie Denis i wspólnikom, rozstawionym rzędem koło bramy cmentarnej, pan Bedaride zrobił pół kroku w jego stronę, zgiął się jak kawałek drewna, jego wąsy wyszeptały: — Dziękuję, że był pan łaskaw przybyć... Moja biedna siostra będzie się czuła zaszczycona... Za Aurelianem stało dwoje jakichś Amerykanów, których nikt nie znał, mężczyzna bez kapelusza, o dużej, smutnej twarzy, i malutka, spiczasta kobietka; przedefilowali zażenowani, nie ściskając nikomu rąk. Murphy'owie czuli się dziwacznie rozdwojeni między uczuciem żalu i zdziwieniem, jakie budziły w nich makabryczne obyczaje francuskiego drobnomieszczaństwa. Edmund udał się, pierwsza rzecz, po wiadomości do Mary. Biedaczka! Co z tego; że Paweł ją rzucił... Była w okropnym stanie nerwów, no, w okropnym. Wszystko leciało jej z rąk. Stłukła swoją czarę z opalinu, do której taka była przywiązana. — Powiem Róży, żeby odwiedziła panią... — Ach, nie! Bardzo lubię Różę, ale... istnieją okoliczności... Róża ma dobre serce, ale jest irytująca. Pan oczywiście... Ja nie mam teraz siły na teatr! Jaka niesprawiedliwa! Róża, która ma tyle taktu! Mówili o Róży, ale to nie o Różę wcale chodziło. Za nic na świecie Edmund nie byłby wymienił imienia kuzynki. To Mary wybuchnęła w pewnej chwili: — Ona go zabiła, Edmundzie, ona go zabiła! Pani de Perseval nienawidziła Bereniki. Ach, akurat Murzyni byli tu przyczyną! Rozmawiała z Leurtillois. Powiedział jej — niemal ostatnie słowa Pawła były: „Zabiję się." No więc! Samobójstwo. Z powodu tej kobiety. Tu nie idzie o zazdrość. Zabiła go i tyle. Barbentane chciał dowiedzieć się wszystkiego dokładnie, postanowił więc wziąć w obroty Aureliana. Miał sporo kłopotu, zanim go upolował — telefon nie odpowiadał albo też wciąż zajęty, zajęty, widocznie musiał wyłączyć. Zaskoczył go następnego dnia niemal jeszcze w łóżku, ale Leurtillois był w pieskim humorze i nic nie dało się z niego wyciągnąć. Nieszczęśliwy wypadek, bezsensowny odruch tego dzieciaka... Nie, nic do przekazania w jego imieniu pani Morel. Nic. „Dopiero byłaby zadowolona, że Paweł zabił się dla niej — myślał sobie na boku. — Chciała absolutu w miłości, to ma! Ohyda!" Zjawiła się też na Wyspie Świętego Ludwika delegacja przyjaciół zmarłego: Jan Fryderyk Sicre, Menestrel i jeszcze jakichś dwóch. Chcieli wyrobić sobie właściwy pogląd na to, co się stało. Położyć kres legendom... Fryderyk wydawał się szczerze poruszony, jego wypukłe oczy dawały mu wygląd osaczonej ryby... Mieli zamiar przeprowadzić dochodzenie również w Giverny, we ,,Młynie" i u Murphy'ch. Zwrócą się też do pani de Perseval. Aurelian uznał, że ten ton dochodzenia, który mógł być odrażający, dowodzi u nich pewnej prostoty ducha. Siedzieli u niego przeszło dwie godziny, nadymili jak nieszczęście, wszędzie leżały niedopałki. Później przyszła kolej na Fuchsa. Chciał pociągnąć Leurtillois za język. Miał u siebie nieduży rękopis Pawła Denis, nigdzie dotąd nie publikowany; można by go z powodzeniem zamieścić w następnym numerze ,,La Cagni", ale trzeba by parę słów wstępu — ty, który byłeś jego przyjacielem... Tego już było trochę za dużo! Widziałem go raptem parę razy. No dobrze, ale ta historia z Murzynami, co się pod tym kryje? Aurelian wyrzucił go za drzwi. Fuchs miał nieostrożność szepnąć parę słów o tym wszystkim Stefanowi Dupuy, który współpracował dorywczo z pewnym wielkim tygodnikiem teatralnym i literackim i któremu zawsze potrzeba było pieniędzy. Dyrektor tygodnika z rozkoszą poderwał temacik Fuchsowi i opublikował obok siebie artykuł Rene Marana na temat kwestii murzyńskiej i artykuł Dupuy pełen rozmaitych rozważań o grupie z placu Pigalle, o Menestrelu, pesymizmie i dadaizmie, monachijskich źródłach tego wszystkiego, aperitifach, jakie pił zmarły: czysty mandarin, i z jaką jeszcze dumą pokazywał, że to potrafi wyżreć marmurowy blat stolika! O psychoanalizie, Freudzie, Charcocie, lepiej już nie wspominać. Murzyni, jeszcze jedna forma kompleksu Edypa! U Menestrela odbyło się natychmiast zebranie nadzwyczajne. Wszyscy przyjaciele Pawła, a szczególnie Fryderyk, byli oburzeni. Co za szmatławiec! A ten Dupuy, prawdziwa ścierka... Proponowano, by skuć mu mordę. Ale to niczego nie rozwiąże. Wszystko to mogło mieć ciąg dalszy bardzo nieprzyjemny. A poza tym kiedy człowiek broni pewnych idei, nie może pozwalać samemu obrzucać się błotem. Menestrel miał już przygotowaną, punkt po punkcie, odpowiedź skierowaną do dyrektora pisma. Odczytał ją. Była dobra. Wspaniała. Ale to za mało. Paweł Denis powinien był umrzeć dla czegoś. Samobójstwo, przypadek, wszystko bardzo pięknie. Ale najważniejsze, iż był to akt spontaniczny. ,,Akt spontaniczny" to był ostatni konik grupy. Ostatecznie zadecydowano, iż nie można dopuścić, żeby ludzie, żeby byle kto wykorzystywał tę śmierć dla siebie. Ta śmierć to była ich własność! Oni mieli prawo nadać jej sens. Ogłoszą manifest. Zbiorą się we trzech czy we czterech i zredagują manifest. Na tym zebraniu jedna tylko osoba zachowywała się bardzo dziwnie. Był to Zamora. Brakowało mu powagi W sposób wręcz niesmaczny. Przerywał rozmowę, żeby wtrącić jakąś anegdotę, opowiadać o nogach jakiejś tancerki. No, słowem, nastrojony był na zupełnie, ale to zupełnie inny ton. Mrs Goodman nie mówiła wprawdzie przez cały czas ani słowa, ale za to jak odezwała się wreszcie pod koniec, to po to, by wszcząć rozmowę o Róży Melrose i o Karolu Roussel. Ale a propos Roussela! Krawiec zjawił się u Menestrela: chciał zakupić wszystko, co tylko jest w posiadaniu grupy pisane ręką Pawła. Manuskrypty, wiersze, listy, nawet nuty przez niego przepisywane... W pierwszej chwili wywołało to gwałtowny protest, ale później ktoś zauważył, że dla pamięci Pawła będzie może lepiej, jeżeli wszystko zostanie zgromadzone w jednym ręku. Roussel miał zapisać swe zbiory miastu. Zamora wybuchnął na to wielkim śmiechem, najzupełniej niestosownym. Menestrel powiedział mu to bez ogródek, a że malarz był dosyć złośliwy, rozmowa przybrała obrót jadowity. Zaczęto wywlekać nawzajem różne stare urazy, rzeczy, które — zdawałoby się — poszły już dawno w niepamięć lub wręcz minęły niezauważone. W zeszłym roku w czasie występów Baletu Rosyjskiego... Proszę bardzo. Menestrel nie ma na ten temat nic do powiedzenia, on, który... Rozstanie było raczej chłodne. Rezultat był taki, że w następnym numerze tygodnika teatralno-literackiego odpowiedź Menestrela ukazała się petitem, okrojona i gdzieś tam wciśnięta, natomiast na pierwszej stronie rozpościerał się wywiad z Zamorą, ilustrowany jego fotografią, reprodukcjami jego obrazów, rzekomym rysunkiem Pawła Denis i małym, migawkowym zdjęciem robionym przez Mrs Goodman jej Zeissem w ubiegłym roku w Touquet; na zdjęciu był Paweł Denis, Zamora i jakaś młoda Hiszpanka, u Mary de Perseval. Artykuł, utrzymany w tonie bardziej niż ironicznym, wyśmiewał, ile wlezie, „akt spontaniczny". Zamora twierdził, że co do psychoanalizy, znał to jeszcze na długo przed Freudem i przytaczał jakąś historyjkę o foksterierze. Było to zerwanie z Menestrelem i jego przyjaciółmi, z którymi, powiadał, przestawał czas jakiś, ponieważ zgnilizna może mieć czasem właściwości foniczne, zwłaszcza jeżeli wziąć potem porządną kąpiel. „Na ogół zmieniam przyjaciół jak skarpetki, bo tak jest bardziej higienicznie" — oświadczył malarz. Następnie mówił o śmierci Pawła Denis i wydobywał na jaw zamiar jego koleżków załgania tego, co się stało. W rzeczywistości nie chodzi tu o żadną obronę Murzynów ani cały ten pseudoromantyzm, stary jak lokomotywy. Paweł Denis popełnił samobójstwo dla kobiety, wszyscy o tym wiedzą, ale nikt tego nie mówi uważając, że to myszką trąci. Istotnie, trąci myszką, jak upodobanie do widokówek, do bazarów etc., jakie tkwi w tych fałszywych modernistach, w tych zapóźnionych estetykach symbolizmu. Paweł Denis był ofiarą, naturą słabą, która dała ukształtować się atmosferze placu Pigalle. Nie potrzeba nam tego ani też sztuki, która jest odzwierciedleniem tej zbiorowej onychofagii. Doskonała okazja, by porachować się z całą awangardą, która budziła w nim nieufność, i za jednym zamachem z Picassem, którego nie mógł ścierpieć. A do tego wszystkiego jeszcze Cocteau, żeby już nikt nie mógł się wyznać, o co idzie. Tu następowało pytanie: „A owa tajemnicza kobieta?"... Jeżeli, oczywiście, nie jest niedyskrecją... Zamora udawał galanterię, ale wyjaśniał en passant, że zna ją doskonale, że jest to osoba dosyć ciekawa, że robił jej portret i że przebywała ze zmarłym w Giverny. To mu dawało sposobność przypiąć mimochodem łatkę Monetowi. Widać doskonale, że tych młodych ludzi epatowały jeszcze lilie wodne i całe to malarstwo Bernheima! Według Zamory, ,,wszyscy wiedzieli", że od dawien dawna Bernheim (który pod nazwiskiem Jerzego Villiers uprawia malarstwo nie gorsze od innych) sam fabrykuje wszystkie obrazy, które sprzedaje, i podpisuje je nazwiskiem Moneta, Degasa, Seurata, Matisse'a. K. X. Roussela... zależnie od humoru. Zamora nie widzi w tym osobiście nic złego, jego obrazy też maluje czasem Mrs Goodman, więc jeżeli Bernheim ma ochotę zrobić jakiegoś Zamorę... Zresztą, by wyjść z tego wszystkiego, potrzeba jest sztuki nowej, jak sztuka Zamory, w której wszystko byłoby odświeżone, poniklowane, elektrochemiczne, z pulchnymi bobaskami wykarmionymi mączką Nestle'a, a przede wszystkim bez cienia żadnego kubizmu, impresjonizmu czy fowizmu! Na to ukazał się manifest Menestrela, ale było już za późno, by uwzględnić ten idiotyczny artykuł — rozpacz! Fryderyk Sicre zżymał się. W ten sposób posługiwać się Pawłem! — A najobrzydliwsze, zauważcie tylko, są te próby podlizania. się Bernheimowi! Łajdak ma nadzieję, że uda mu się zainteresować swoim malarstwem tego marszanda, do którego ani rusz nie może trafić! Pan Jan Piotr Bedaride wylądował na Wyspie Świętego Ludwika z całym materiałem dowodowym — gazety, tygodniki, manifest... i ze współtowarzyszem, którego zdawał się obdarzać wielkim poważaniem. Był to pan około czterdziestki, w spodniach w paski, stalowej marynarce i w kanotierze. Wygolony, twarz kanciasta, siwawy już, wygląd aktora z lewego brzegu, pierścionki i cały system gestykulowania. Był to Arnald de Pfister, ni mniej, ni więcej. Powieściopisarz de Pfister. Wielki psycholog. Przypadek wymagał psychologa. — Pan rozumie, dlaczego przyprowadziłem Arnalda de Pfister — powiedział pan de Bedaride zdejmując swój płaszcz nieprzemakalny. — Trzeba wszystko wyświetlić. Mam najwyższe zaufanie do autora Bestii o stu obliczach... — Lekki ukłon. Pan de Pfister zrobił swymi pierścionkami kilka ruchów, które miały wyrażać skromność. — Niech pan nie mówi, że nie, drogi przyjacielu, wie pan, że mam do pana zaufanie! Nieszczęsny Aurelian znalazł się między tymi dwiema marionetkami, jego dom ulegał najazdowi, na stole leżały rzucone gazety. Pan de Pfister odrzucił do tyłu swe włosy, dosyć długie, i przygładził je obu dłońmi. Powieściopisarz nienawidził Menestrela i jego przyjaciół; sprawa Denisa i różnorodność zdań w tym względzie stanowiły więc dla niego nie lada gratkę. W sposób bardzo uszczypliwy zaatakował gospodarza, który był z pewnością jednym z tych śmiesznych awangardzistów jak wszyscy przyjaciele zmarłego. Wynikły z tego nie kończące się nieporozumienia, a kiedy Aurelianowi, nie bez trudu, udało się wreszcie wyprowadzić z błędu swego rozmówcę, nasz psycholog poczuł się w gruncie rzeczy bardzo zawiedziony, ale zmienił ton. Nastąpił wykład o nieświadomym, świadomym i podświadomym. A panseksualizm, szanowny panie, panseksualizm! Po co nam to we Francji? To dobre dla cierpiących na obstrukcję Anglosasów albo dla oziębłych Germano-Skandynawów! Pan Bedaride potrząsał głową. Jego zdaniem rozmowa schodziła trochę na manowce. Jemu chodziło przede wszystkim o to, dlaczego Pawełek, jeżeli kochał się w jakiejś pani z towarzystwa, poświęcił, jak mówiono, życie dla Murzynów, a w rzeczywistości po to, by uratować jakiegoś tam Sammy! Ludzie opowiadają nieszczęśliwej matce... Arnald de Pfister przerwał mu. On osobiście uważa, iż należy zniszczyć nakłady wszystkich... nie chce powiedzieć „dzieł" tych młodych ludzi. Proszę, a co mówi Zamora, który zresztą tyle samo jest wart co i oni, ale ostatecznie zna ich i jest człowiekiem dowcipnym! Gimnastyki im potrzeba, raz, dwa, trzy! A ja bym jeszcze dodał: natrysków! Nagle znieruchomiał, z otwartymi ustami, wpatrzony gdzieś w przestrzeń, z wyrazem przebiegłości, z całą gamą uczuć na twarzy, tak jak można by sobie wyobrazić Platona wstępującego w świat idei. — To — powiedział — to! Pokazywał portret Bereniki. Ach, teraz już ten pan Leurtillois nie będzie się mógł wykręcać, nie będzie mógł twierdzić, że nie ma nic wspólnego z tymi degeneratami! — Widzi pan, drogi panie Bedaride, neuropatyczny charakter tego rysunku? Hipnoza, materializacja, narkotyki, dom wariatów, coś z tej parafii. Aureliana zaczynało to już gniewać i właśnie miał zamiar pozbyć się ich uprzejmie, kiedy psycholog doznał nagle olśnienia. Ależ ta tajemnicza dama! Oczywiście! Zamora malował jej portret! A więc... I to u świadka zbrodni... Bo ostatecznie to była jednak zbrodnia... — On jest nadzwyczajny! — westchnął pan Bedaride.— Sherlock Holmes z krwi i kości! Historia była nieprzyjemna. Berenika nie powinna być wmieszana w to wszystko. Gdyby Aurelian wyrzucił intruzów w tym momencie, naprowadziłby ich na ślad. Musiał więc znieść jeszcze przeszło godzinę tej maskarady, wywody poczciwca, jego manię psychologiczną, jego nienawiść, jego zgrywanie się. Tego samego wieczora sprawdził w Chaix, jakie ma połączenia; spakował walizki, upewnił się, że paszport nie jest przedawniony, i wyjechał do Tyrolu, gdzie wobec spadku korony mógł sobie pozwolić na wszystko, czego dusza zapragnie. Pierwsza rzecz — stracić z oczu całą tę bandę durniów, nie słyszeć o niczym więcej; no i nie musieć trzymać się zbytnio za kieszeń, żeby rozprostować się wewnętrznie, żeby zapomnieć. Są koło Insbrucku takie drogi, w górach, wysoko, gdzie można iść całymi godzinami i nic, tylko słońce i wiatr... słońce i wiatr... W pociągu, który go wiózł, powtarzał sobie te słowa jak pęknięta płyta: „Nic, tylko słońce"... Ależ on to już skądś zna, u licha! Co mu to przypominało? Nie sposób sobie uzmysłowić... nic, tylko słońce i wiatr... LXXVII — Popatrz no, ta smarkata Berenika, takie niby nic, a Murzyni się o nią biją! Edmund wzruszył ramionami; Róża przesadzała leciutko. W końcu jednak wolał, że wreszcie znalazła sobie inny temat — ostatnimi czasy nie dawała mu żyć z tym swoim teatrem. A to wcale nie było takie proste. Po pierwsze, trzeba było znaleźć ten teatr, potem pieniądze, potem jakiś uczciwy płaszczyk, kogoś, pod czyim nazwiskiem można by to załatwić... — O mnie nikt by się nie bił — powiedziała z żalem. — Ani nie zabijał... Jak się miewa twoja żona? Zaśmiał się. — Bo — powiedziała — podejrzewam, że mnie z nią zdradzasz. Och, nie mów, że nie! Ty masz perwersyjne gusta. Podaj mi kombinację. Pakowała walizki. Znów. Dopiero co wróciła z Dax, z dorocznej kuracji z Jicky'm, którego angażowano w zakładzie. Tam go też zostawiła. Dla Instytutu „Melrose" to był martwy sezon. Trzy tygodnie w Dax — ofiara na rzecz Decoeura wystarczająca. Potem kilka dni w Paryżu, Edmund i znów w drogę. Zabierała go ze sobą do Szwecji. Po raz pierwszy Edmund miał towarzyszyć takiemu tournee. Róża miała grać Giocondę w Sztokholmie. — Ten d'Annunzio — odezwał się Edmund — nie mogę go znieść! — Och, zazdrosny, uwielbiam cię! Ale pamiętaj o moim teatrze... — Adrian zajmie się tym, jak nas nie będzie. — Zdrów już całkiem? Jak noga? — Och, musi jeszcze chodzić o lasce, ale właściwie... — Swoją drogą, masz za co być mu wdzięczny; idzie nie tylko o małą, mój kotku! Ty sobie wyobrażasz ten koncert, jaki urządziłaby twoja żona, gdyby dzieciaka rozjechało? To by dopiero było! Wolę nawet nie myśleć! Ich związek nabrał innego charakteru; może to była przeciwwaga zimowego rozstania — stał się bardziej ścisły, zażyły. Edmund odchodził całkowicie od Blanchette, która była teraz bardzo spokojna, nie zadawała żadnych pytań. Nudził się z nią. Sierpień w Szwecji był wspaniały. Róża znalazła sobie tam chłopca oszałamiającej piękności, trochę mało męskiego, który się w niej zakochał. Na dodatek do niego właśnie należały wszystkie zapałki w tym kraju. Proponował, że kupi dla niej „Comedie des Champs-Elysees". W Sztokholmie mieli ten teatr na oku z racji Baletu Szwedzkiego Jana Borlina. Można by pokombinować z Rolfem de Mare w Operze, w dużej sali. — Słuchaj, moja mała — powiedział Edmund — jeżeli masz ochotę iść z nim do łóżka, proszę bardzo, to mi nie przeszkadza, ale jeżeli weźmiesz od niego forsę, koniec między nami. Na co ja bym wyglądał? Uściskała go. — Zabawny jesteś. Podobasz mi się. A poza tym nie zdradza się mężczyzny, który ma takie piękne bagaże. Co do bagaży, to prawda, czego on nie miał, ten Barbentane! W końcu jednak zatelegrafował do Adriana Arnaud, żeby przygotował, co trzeba, do kupna ,,Gymnase", jeżeli Bernstein go nie bierze. Mówi się trudno. „Gymnase" to coś lepszego niż „Comedie des Champs-Elysees". Okazało się zresztą, że mały zapałczarz do łóżka się nie nadaje. A poza tym Norwegia... Jakżeby taka artystka jak Róża Melrose mogła nie być w Norwegii! Chodzi o Ibsena, państwo rozumieją. Więc pojechali nad fiordy. Adrian pisał w listach, że sprawa stacji benzynowych na terenie Paryża nie przedstawia się w Konsorcjum zbyt pomyślnie: systematyczna opozycja ze strony grupy Palmede'a. Ba, niech Adrian się tym martwi. Konsorcjum interesowało Edmunda tylko w tej mierze, w jakiej gwarantowało mu swobodę. Ale żeby miało ją ograniczać? Niech sobie robią, jak chcą; nie jesteśmy tacy łasi na każdy grosz. Ale jakoś o „Gymnase" Adrian nic nie wspominał. Jak nie można mieć „Gymnase", to może lepiej nie wybrzydzać się na „Comedie des Champs-Elysees"? — No dobrze, ale skoro Ivar nie nadaje się do łóżka? — Nie nadaje, nie nadaje; ja nie jestem taka znów interesowna! W Narwiku dostali parę słów od Mary. Sprawy perfum na wagę przeplatała smutkiem z powodu śmierci Pawła. Coś dużo pisała o tym młodym muzyku, przyjacielu zmarłego, Janie Fryderyku jak-mu-tam. Musieli sypiać ze sobą. Ale doktor pisał do żony listy, od których krajało się serce. Róża chciała wracać. Przekonają się dokładnie na miejscu, jak to jest z „Gymnase", a i Jicky'emu też należy się parę dni. Ten prosiak Edmund — co za bagaże swoją drogą! — Słuchaj, człowiek nie ma z tobą chwili spokoju, myślisz tylko o tym swoim teatrze... — I o moim mężu. Martwi mnie. A poza tym co ty ze mnie chcesz zrobić, ja mam moją karierę. — A Instytut „Melrose"? To może nic? To powinno zająć twojego Jicky. — Nie mówię, że to jest nic, ale ja nie jestem stworzona na samą tylko etykietkę perfum... Kiedy wracali, we wrześniu, Blanchette nie było w Paryżu. Zabrała dzieci do Biarritz, gdzie mieli willę. Róża taskała wszędzie Decoeura ze sobą. Ten człowiek bez ustanku miał w ustach jakieś cyfry. Instytut prosperował, aż za bardzo. Wakacje, sezon w Dax w niczym jakoś nie umniejszały piekielnych obrotów. Potrzebne więc były nowe kapitały, napływało zbyt wiele zamówień. Nieświadomość ludzka! Sprawy „Gymnase" komplikowały się; lepiej byłoby wziąć coś mniejszego, ale gdzie tam, Róża urządzała sceny. Paryż latem jest do niczego, jeżeli chodzi o nerwy. Zwłaszcza jeszcze, że w Towarzystwie Przejazdowym utworzyła się grupka drobnych akcjonariuszy, którzy domagali się przedstawienia rachunków, chcieli wpychać nos wszędzie, występowali przeciwko rozmaitym „Immobilieres", gadali o kapitalizacji. — Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, niż ja tu zostanę! Zajmij się wszystkim! — powiedział Edmund do Adriana. — Aha, jak tam twoja noga? Po złamaniu nie było już śladu. Edmund czmychnął do Biarritz. Dziewczynki urosły. Ich matka była odległa, wydawała się pogrążona w jakimś śnie. W kasynie gra szła w najlepsze; Edmundowi dopisywało szczęście. Diana de Nettencourt, wspaniała, paradowała między stołami, niedaleko za nią Schoelzer. Można ją było często spotkać z jakimś toreadorem; krążyły już plotki. Ni stąd, ni zowąd zjawiła się Róża. Zatrzymała się w Saint-Jean-de-Luz. Kiedy zobaczyła, że Edmund gra, rozgniewała się. — Teatru mi odmawiasz, ale wyrzucać pieniądze potrafisz! I owszem, szczęście ci sprzyja jak rogaczowi. Ale wcale nie tak, jak myślisz! Spędził z nią tydzień w Saint-Jean. Blanchette przyjmowała wszystko z zupełną obojętnością. Ale te tłumy! Ludzie deptali sobie po piętach. A tu Hiszpania tak blisko i taka nęcąca! Róża w wolnych chwilach była bardzo barresowska. Kraina Basków bardzo jest piękna, ale, ale... A na Toledo miałabyś ochotę? W Toledo znów wierciła mu dziurę w brzuchu o „Gymnase". Spójrz tylko, co mi tu piszą, no, spójrz! Mnóstwo kłopotów, Palmede, dochodzenia w Towarzystwie Przejazdowym, bo ja wiem, co jeszcze? — Nie znam się na interesach — odparła. — Nic z tego nie rozumiem... Pojechali do Andaluzji. W Kordobie zjawili się w początku października; nad wąskimi uliczkami rozpięte były jeszcze toldos (Płócienne daszki). Było rozkosznie gorąco. Nad wieczorem — wieczory miały tu słodycz meksykańską — drzewa pomarańczowe pachniały tak ślicznie, wszystko było takie romantyczne, te niewidoczne ogródki i mężczyźni uczepieni krat okiennych, za którymi można się było domyślać ich ukochanych, i duenie o dwa kroki dalej. — Naprawdę — powiedziała Róża — gdybym jeszcze tylko wiedziała, że z ,,Gymnase" wszystko ułoży się pomyślnie, byłabym chyba zupełnie szczęśliwa. Nagle Edmund został wezwany telegraficznie do Paryża, Blanchette domagała się rozwodu. — Co ją ukąsiło? Załatwię to... Zostań tu, jeżeli chcesz; ja jadę... — Och, jaka szkoda! Ale taką mam chęć zobaczyć Kadyks. I Sewillę. Mówiłam ci, że twoja żona to zwykła mieszczka... Ładnie będziemy wyglądali, jak nas puści kantem! — Mówię ci, że ja to załatwię. — Nie zapominaj o ,,Gymnase". Akurat ,,Gymnase" było najważniejsze! Zdaje się nawet, że to „Gymnase" właśnie przepełniło czarę. W jaki sposób Blanchette dowiedziała się o wszystkim? Tak czy owak nie tylko domagała się rozwodu, ale wszczęła dochodzenia finansowe, pod pretekstem ochrony interesów dzieci. I co za natura podstępna! Wtedy w Biarritz, kiedy wyglądało, że nic ją to nie obchodzi, najęła detektywów, żeby mu deptali po piętach; w Saint-Jean-de-Luz uregulował rachunek w hotelu za panią Melrose, mieszkał w pokoju obok niej; były zeznania służby. A poza tym czyż nie wrócił dopiero ze Szwecji? Widziano ich w Hiszpanii. Szelma! Ta Blanchette, która udawała, że dopiero teraz odkrywa... To o swoje pieniądze tak się trzęsła! — Postępował pan bardzo nieostrożnie — powiedział adwokat. Barbentane udał się co prędzej do ojca. Czy minister zdaje sobie sprawę, co prasa zrobi z tego rozwodu, jeżeli to wypłynie na wierzch? A Towarzystwo Przejazdowe, a urząd skarbowy, który zaczyna historie z powodu głupoty małych akcjonariuszy, a Palmede... — Co tu ma do roboty Palmede? — zapytał senator. — Och, nie udawaj, że spadasz z obłoków, tłumaczyłem ci sto razy... — Palmede, mój mały, to jest partia... Na ostatnim kongresie głosowaliśmy razem. Nie będziemy sobie nawzajem podstawiać nogi, my, radykałowie, prawda? Dziad swoje, baba swoje; nie było na niego sposobu. Najbardziej zirytowała jego ekscelencję ślamazarność policji; jak to, jego synowa mogła wystąpić o rozwód, a on nie został o tym natychmiast poinformowany? — Poskarżę się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a jak miewa się pani Melrose? Do diabła! Edmund zupełnie zapomniał o Instytucie. Jeżeli i to jeszcze wygrzebią... — Jesteś prezesem rady nadzorczej, pamiętaj! Ojciec wzruszył ramionami. Pomówi o tym wszystkim z Poincarem. Na dobitek Adriana nie było w Paryżu. Ulica Pillet-Will była ponura jesienią. Simoneau absolutnie nie na wysokości zadania. To był doskonały urzędnik, człowiek, któremu można było ufać. Ale jeżeli chodzi o inicjatywę w jakichś przypadkach odbiegających od normy... W biurze panowała podejrzana konsternacja. Panna Marysia miała czerwone oczy. Edmund gubił się w papierzyskach. Czy Simoneau jest chociaż pewien, że tej operacji zeszłorocznej nie da się wywęszyć? Simoneau niczego nie był pewien. Nie zapomnieć o Instytucie „Melrose"... Trzeba by się zobaczyć z Mary, z Leurtillois i z tym poczciwiną jak-mu-tam, z tym malarzem Róży... Mary przeżywała miłość doskonałą z Fryderykiem; pojechała z nim do Londynu, gdzie dawał recital. Starego Amberieux nie można było nigdzie znaleźć dla tej prostej przyczyny, że i on także, jak Aurelian, postanowił skorzystać z okazji i pojechał odwiedzić starych przyjaciół w Monachium. Człowiek dosyć długo był rozłączony przez to całe świństwo!... Edmund żałował, że ich nie ma, z przyczyn bynajmniej nie towarzyskich. Trudno, będzie musiał radzić sobie bez nich... W Instytucie nic chociaż ma łeb nie spadło? Simoneau! Słucham pana? Wyśle pan depeszę do pana Arnaud, do Serianne... Powiedział, że jedzie do Serianne, tak? Napisał do Róży, żeby wracała. To nie była pora, żeby wyrzucać pieniądze na prawo i na lewo. Ach, właśnie, żebym nie zapomniał o Instytucie. Panna Agathopulos miała wrzodziankę na policzku—doskonała reklama dla instytutu kosmetyki! Księgowy wyjaśnił Edmundowi, że na piętnastego potrzeba sto tysięcy franków. Ludzie nie płacą. Wyśmienicie! Co do Decoeura, urzynał się jak świnia. Sezon w Dax minął i teraz znów przyjdzie mu czekać cały rok, aby mieć Różę naprawdę dla siebie. Zapytał Edmunda, co zrobił z jego żoną. Na wpół arogancko i z tą okropną pokorą. Rozkoszne miasto, Paryż! Żeby chociaż Aurelian był na miejscu, byłoby z kim spędzić znośny wieczór; to jest gość zupełnie pewny, przy którym można myśleć głośno. Ale nie. Leurtillois podróżował po Niemczech. Nasyciwszy się górami wyjechał z Tyrolu do Salzkammergut, z Salzkammergut do Wiednia, a stamtąd do Berlina. Wziąwszy pod uwagę, że marka wciąż leciała na łeb, na szyję, nie wróci pewno tak prędko. Przysyłał kolorowe widokówki. Edmund zastał trzy czy cztery przy ulicy Raynouard. Ładny gips. Pojechał do Biarritz. Blanchette nie było już w Biarritz. Umknęła do Antibes. Szukać opieki u macochy. Pęknąć można ze śmiechu. Blanchette u Carlotty. To znaczy nie tyle u Carlotty, co tuż obok, w domku, który kazali wybudować dla siebie. Co do Carlotty, w porządku: będzie miał wspólniczkę na miejscu. Droga z Biarritz do Antibes to jest koszmar, te przesiadki, te tutejsze pociągi, nie do wytrzymania! Bez końca! Żeby chociaż miał samochód! Przez cały czas podróży Edmund rozmyślał: im głębiej się zastanawiał, tym bardziej był rad, że znajdzie oparcie w Carlotcie. Tylko że, dla odmiany, Carlotta była w Egipcie. Ledwo zobaczyła pasierbicę z dziećmi, czmychnęła. No cóż, nie ma rady, trzeba będzie rozegrać tę wielką scenę z Blanchette. Zatrzymał się w Juan-les-Pins, poszedł do fryzjera, kazał zrobić sobie manicure, masaż. W październiku Juan-les-Pins drży od porywistego wiatru. Przegrał dziesięć kawałków w kasynie. Czyżby tchórzył przed przeszkodą? Zostawił sobie dwadzieścia cztery godziny czasu, zanim zobaczy Blanchette. Żeby nie w piątek... Nie miał już dawnej pewności siebie. LXXVIII Hotel, przystosowany do śnieżnych zim, miał grube mury i teraz, w pełni lata, było tu chłodno. Aurelian gubił się w mrocznych korytarzach; ściany bielone były wapnem. Przypominało to trochę klasztor, a trochę karawanseraj. Wojska napoleońskie stacjonowały tu niegdyś w okolicy i jakiś marszałek miał tu swoją kwaterę. Hotel znajdował się w samym środku miasteczka, na ulicy, która biegła dnem stromego wąwozu. Gości było mnóstwo. Wszystko cudzoziemcy. Leurtillois nie rozmawiał z nikim. Irytował go brak taktu u ludzi. Ten ich sposób wyciągania banknotów z portfelu, wywijania tysiącami koron przed nosem służby! Chociaż po prawdzie służba wcale się tym nie przejmowała. Koniec końców, nikt głodu nie cierpiał; było pod dostatkiem mleka, jaj, owoców, z mięsem też nie najgorzej. Podobno w miastach działy się straszne rzeczy. Ale na wsi! Na wsi zawsze można sobie jakoś poradzić! Cóż za piękna okolica! Te dolinki zamknięte ze wszystkich stron górami, w głębi potoki, zielone zbocza, tu i tam kościółki tak odmienne od naszych, białe z zielonym dachem, dzwonnice już orientalne, wszędzie wiejski barok... Domy drewniane, niskie — nic, tylko dach... Ludzie czyści, grzeczni, cisi. Aurelian lubił odpowiadać na ich „Gruss Gott!(Pochwalony) na drodze. Wrogowie? Doprawdy trudno w to było uwierzyć. Klasyczne wycieczki odbywszy w ciągu paru dni, Leurtillois bez przewodnika, na chybił trafił, wspinał się teraz — nie zważając na lękliwe rady właściciela hotelu — na szczyty wokół Steinach, spędzał całe dni w górach urwistych i dzikich, gdzie ścieżek nie było znać wcale albo prawie wcale. Wprost lasem wdzierał się na te oporne wysokości, na pierwsze, wyleniałe zbocza krainy wierchów. Wychodził rano przed świtem, by po trzech godzinach wspinaczki znaleźć się na polu szarotek, skąd, gdy się odwrócił, widział skrzyżowanie dolin aż po Innsbruck, na północy, i aż po Dolomity, na południu. To był rzeczywiście dach Europy — gdzieś tam majaczyła Szwajcaria, Włochy. Tu zaczynała się wielka samotność wysokich gór. Tutaj właśnie, nie przejmując się niebezpieczeństwami alpinizmu, z laską, do której przywiązywał koszulę, nagi do pasa, opalony na brąz, z jaśniejszymi śladami tam gdzie zeszła mu skóra po oparzeniach pierwszych dni, Aurelian uparcie trzymał się nieba. Nie zwracał uwagi na usypiska ani na ostrzeżenia hotelowego Baedekera i szedł wzdłuż któregoś z grzbietów; są one w tych stronach nagie jak ostrze noża, tu i tam przeobrażają się w mury; przechodzi się wtedy kominem, od ścian którego przy najlżejszym hałasie odrywają się duże kamienie. Za każdym znienacka napotkanym węgłem kryła się możliwość niespodzianki — odsłaniał się inny stok, dolina jak otwór kanału ściekowego, przepaść, dnem której wije się metalowy wąż, rozpryskujący się łuską kaskady pod lasem, na samym dole. Dalej znów piekło skał, olbrzymi lej udręki. Grzbiet górski wytycza linię podziału, tysiąc metrów z jednej strony, osiemset metrów z drugiej strony, cały świat rozdołów pod stopami, a nad tym wszystkim olbrzymie słońce, które ruchomym cieniem szczytów wędruje po gigantycznych wklęsłościach. Samemu nie czuje się niemal tego żaru z nieba, tak bardzo powietrze jest rześkie, a cień wydaje się niegodny, stworzony dla tego, co w dole. Człowiek upojony jest marszem, wysiłkiem, pokonywaniem trudności. Jakąż siłę daje samotność! Siłę, która tkwi w tym właśnie, że nie myślimy o niczym, że do tego stopnia nasiąkamy krajobrazem, oddajemy się w niewolę oczu i tego świata czystego i nie na naszą miarę, iż staje się on naszą myślą, naszym szaleństwem i zdaje się wyznaczać jednocześnie drogę nogom, rytm sercu i kierunek ideom. Każdy krok, jaki stawiamy, wymaga baczności, nieustannego pogotowia wszystkich mięśni; przewodnicy twierdzą, iż, by przejść z tej strefy góry w tamte rejony — zazwyczaj odbywa się to drogą okrężną, a nie szczytami — trzeba się tu urodzić. Wolne żarty! Chcieliby uchodzić za niezbędnych, jasne! Schronisk było tu mało. Trzeba było zejść z powrotem do drewnianego domku na modłę szwajcarską, jedynego w perspektywie, gdzie po czterech czy pięciu godzinach marszu można pokrzepić się jako tako. Wiadomo było, że spotka się tam turystów i wieśniaków, którzy najpierw każą się prosić, a potem będą jodłować ku wielkiej uciesze Angielek; i księży na czele stowarzyszeń gimnastycznych lub młodych ludzi zrzeszonych w coś w rodzaju cechów — wędrowali małymi grupkami, półnadzy, jasnowłosi i opalem, na szyi mieli medaliki. Naturfreund.(miłośnicy natury). Albo inni, z plecakami i w towarzystwie kobiet; Niemcy jak z obrazka; dziewiętnasty wiek z książek przyznawanych w nagrodę. Byli też i tacy — ni to nauczyciele szkół powszechnych, ni to co — w samych koszulach, wyróżniający się tym, że nie mówili „Griiss Gott" przy spotkaniu, jak wszyscy. Jakieś organizacje socjalistyczne, zdaje się. Aurelian wracał do Steinach najczęściej dopiero z zapadnięciem nocy; zjadał obiad w dużej sali, niemal zupełnie już pustej; ostatni turyści jedli deser, a w sąsiednim pokoju młodzi ludzie nastawiali gramofon. Pewnego jednak wieczora, ponieważ zanosiło się na burzę, która zresztą przeszła w końcu bokiem, wracał do miasteczka koło szóstej i na samym jego skraju zobaczył schodzącą z niewielkiej górki naprzeciw śmieszną parę, opromienioną operetkowym nimbem przez zachodzące słońce. Mężczyzna przebrany był za Tyrolczyka, miał zielone skarpety pod kolana, spodnie na szerokich szelkach, haftowaną koszulę, a na niej nie zapiętą kamizelkę, klasyczny kapelusz z piórkiem, co nie przeszkadza, że ze swoją czterdziestką na karku, wąsikiem, czerwonymi policzkami, metrem siedemdziesiąt wzrostu i sky-terierem na smyczy, czarnym, długowłosym, robakokształtnym i ostrouchym, był tak francuski, że już bardziej nie można. Duży Alpenstock w drugiej ręce dopełniał obrazu postaci. Kobieta, w czarnej sukni w kwiaty i słomkowym kapeluszu (jedno i drugie kupione w Innsbrucku), równie mało przypominała wieśniaczkę jak on górala; miała umalowane oczy i zrobione paznokcie, ale była to ładna dziewczyna, długa i giętka; wykręcała sobie obcasy na kamieniach. „Gdzie ja widziałem tych ludzi?" — zastanawiał się Leurtillois. Nie mogli zawędrować dalej niż jakieś trzysta metrów za miasteczko, to jasne. Nagle zaczęli wymachiwać rękami, dawać znaki, wołać. Nie ulegało wątpliwości — przyzywali Aureliana. Byli to Floresse'owie, ci sąsiedzi z nadbrzeża Anjou, których spotkał wtedy na Montmartrze z Cusse de Ballante'em. Samotność diabli wzięli. Było mu bardzo trudno wymigać się od ich towarzystwa. Mieszkali w wiejskim domku, urządzonym w ten sam sposób, w jaki się ubierali, mieli dwoje służby spośród miejscowych ludzi, pies jadał przy stole, i nudzili się śmiertelnie. Nie znali niemieckiego. Pani Floresse porozumiewała się ze służbą na migi. — Rozumie pan, Leurtillois — powiadał mąż — gdyby nie te ceny wszystkiego, zupełnie nie do uwierzenia! Jakże tu przepuścić taką okazję... Człowiek żyje za darmo... Wspomnienie na zawsze... taka chwila! Mówił stylem niemal telegraficznym. Miał dużą papeterię w centrum Paryża. Nudził się jednak. Aurelian zdawał sobie sprawę, co nastąpi. Nie mogło go to ominąć... Robił uczciwie, co się dało, żeby od nich uciec. Ale i tak skończyło się w łóżku. Nie sposób inaczej. Wszystko cichcem, od okazji do okazji. Nigdy nie znosił takich ukradkowych obścisków. Szczęście chociaż, że mógł się wyrwać w góry, potem... Robił dwu-trzydniowe wycieczki; dotarł do lodowców, ponad doliną; urządził wspinaczkę na Brenner i tam, na granicy włoskiej, uciął pogawędkę z bersaglieri w punkcie granicznym. Ach, tu czuło się, że była wojna... Nie myślał nigdy więcej o Berenice. Powoli jednak wzrastał w nim niepokój. Miał wrażenie, że to od czasu, jak zwalili mu się na kark Floresse'owie. Przecie tu już chyba miał pod dostatkiem wysiłku fizycznego! Ale pozostawały wieczory w Steinach, długie, opieszałe, urok ciepłych jeszcze nocy. Więc znów wyrywał się w wysokie góry, skoro świt. Nie żałował sobie wspinaczki. Dziwne jednak: coś musiało się zepsuć. Krajobraz nie wystarczał już, by zająć myśli. Zdarzało mu się dumać o pewnym miasteczku w południowo-zachodniej Francji, zakurzonym i banalnym, z apteką na głównej ulicy; wyobrażał sobie, jak to jest, kiedy u schyłku dnia ludzie wychodzą z pracy i przez dziesięć minut na głównej ulicy Jest szalony ruch, Berenika przechodzi i cała grupa mężczyzn kłania się jej: „Moje uszanowanie pani!" Nagle rozglądał się wokół siebie i nie było nic, tylko niebo, skały, a w głębi tego labiryntu, jałowego i poszarpanego, jakiś klasztor nie większy niż kopka cieciorzycy, z którym, nie wiadomo czemu, legenda wiąże osobę Karola V... Muszę wreszcie powiedzieć Reginie, że to mi jest nie w smak ze względu na Floresse'a. Wyśmieje mnie. Wyśmiała. — Dosyć głupstw, Aurelianie! Chcę teraz usłyszeć, co pan powie o moim nowym nabytku! Było to malowidło kościelne, mocno podasfaltowane, siedemnastowieczne, Ogrójec... Stanowiło kolejny z niezliczonych zakupów państwa Floresse; mieli już prymitywy wiejskie, obrazki święte na szkle, stare skrzynie, kolczyki itd... — Zastanawiam się — mówił Gontran Floresse — czy nie będziemy mieli nieprzyjemności na cle? Podobno Austriacy podjęli jakieś drakońskie środki, które mają uniemożliwić wywiezienie czegokolwiek... — Tylko tego by brakowało! — wykrzyknęła Regina z pasją. — Zapłaciliśmy czyśmy nie zapłacili? No więc! Co nasze, to nasze... Nieśmiałe próby Gontrana, by wytłumaczyć żonie, iż pojęcie własności zależne jest od biegu wydarzeń, pozostawały bez rezultatu. — Wszystko pięknie, ale kto w końcu wygrał wojnę? My! Pierwszy raz słyszał Aurelian takie słowa w ustach kobiety. Zrobiło to na nim dziwne wrażenie. A swoją drogą, nie zachwycały go te maniery handlarzy starzyzną u współrodaków. Nie był z nich zbyt dumny. I kiedy któregoś ranka, na drodze biegnącej szczytami, na północny wschód od Steinach, tam gdzie najbardziej lubił chodzić, zabłąkany znalazł się nagle sam, nagi do pasa jak zawsze, z zawiniątkiem na ramieniu, twarzą w twarz z jakąś dziesiątką Niemców, tych prawdziwych, wszystkich tej samej maści beż i szarozielonej, w towarzystwie paru kobiet, które poznawszy cudzoziemca w tym czarnowłosym turyście zaczęły mu wygrażać pięściami i wykrzykiwać, że tylko patrzeć, jak wygonią ich stąd wszystkich, gdy tymczasem mężczyźni uspokajali je, szeptali im coś do ucha, a on musiał minąć całą tę grupę na wąskiej ścieżce między dwiema przepaściami, z tym uczuciem, że wystarczy, by ktoś go mocniej trącił, a spadnie w dół na kilometr, Aurelian nie czuł się wcale zwycięzcą i było mu bardzo głupio. Tym bardziej że w głębi duszy miał to przeświadczenie, że na ich miejscu czułby to samo; i że tacy Floresse'owie na pewno nie przyczyniliby się do zmiany tych uczuć, przeciwnie. No, ale tego rodzaju incydenty zdarzały się bardzo rzadko. Najczęściej miejscowi byli samą uprzejmością. Aurelian miał przejściowe kłopoty z pieniędzmi: przekazano mu je z opóźnieniem; jakieś idiotyczne niedopatrzenie ze strony banku, a że korona wciąż spadała... Ach, jakoś tam sobie radził. Ale przyjął zaproszenie Floresse'ów i przeniósł się do nich. Dom, który zajmowali, był olbrzymi, a ich kosztowało właściwie tylko pranie. Poza tym Regina byłaby się obraziła, gdyby odmówił. Co nie przeszkadza, że z tym samym uczuciem, z jakim Livingstone przyjął ukazanie się na horyzoncie karawany Stanleya, powitał list od wuja Błażeja, który w drodze do Monachium chciał zawadzić o Innsbruck, żeby się zobaczyć z Aurelianem; prosił jednak, żeby tam do nich przyjechał, Steinach leżało za bardzo nie po drodze... Co za radość, kiedy zobaczył ich na dworcu niezmienionych, takich samych... Ach, znał doskonale ten stary garnitur z naturalnego jedwabiu, który Błażej wyciągał co roku na upały! A ciotka: w swoim szarym kostiumie, z wielką torbą, w której miała robótkę, w czarnym słomkowym kapeluszu. — Ciocia nic się nie zmienia, ciociu Marto! Pamiętam, jak byłem mały i wybieraliśmy się do cioci z mamą, i poney... — Wyglądasz jak Murzyn, mój mały — odezwała się swoim ochrypłym głosem — ale to nie jest miejsce dla nas... Ciotka była taka wystraszona, bo poprzedniego dnia odbył się rodzaj manifestacji. pod pomnikiem jakiegoś patrioty tyrolskiego, który dał się kiedyś we znaki wojskom napoleońskim. Wielu kupców w mieście zamknęło sklepy na znak protestu przeciwko cudzoziemcom. — Wygląda, że nie lubią nas tutaj... — westchnął Aurelian. A na to Marta: — Ale co nam mają do zarzucenia? Aurelian wzruszył ramionami, lecz wuj wyjaśnił: — Podobno w miastach przymierają głodem... Zawsze to samo, nie chodzi o żadną ideę, nie, wystarczy, że przemówi brzuch! Francja czy Niemcy, wszystko jedno, powiedział Aurelian, i tu, i tam ludzie są paskudni materialiści. No, ale na razie cieszymy się, że jesteśmy razem. Na dzień, na dwa? Och, dwa, wujku, wcześniej niż pojutrze was nie puszczę! LXXIX — Zapewniam cię, synku, że jesteś w błędzie... Błażej strzykał śliną przez parapet. Ciotka Marta nie wtrącała się do rozmowy, całkowicie pochłonięta swoją robótką; na tamborku napięte miałe szare płótno, a spodem czarno-zieloną ceratkę ze śladami nakłuć. — Mówię ci, że nie masz racji... Menestrel ma talent... zresztą to wcale nie jest najważniejsze... on ma coś więcej niż talent. W każdym pokoleniu są tacy. Oczywiście, zdarza się, że w ich otoczeniu znajdą się różne dziwadła... Pamiętam, jak jeszcze ja, za czasów symbolizmu... Och, zdarzało mi się wielbić nie lada cudaki, jak byłem młody! Człowiekowi się potem śmiać chce, jak sobie przypomni... Co nie przeszkadza, że Menestrel, mój mały, Menestrel... przekonasz się jeszcze! Jak to się stało, że zaczęli mówić o Menestrelu mając przed sobą ten niebywały krajobraz, to światło olśniewające? Wybrali się kolejką linową i teraz siedzieli na olbrzymim tarasie, skąd rozciągał się widok nie tylko na Innsbruck, ale na całą dolinę Innu, a nawet — podobno — widać było w dali dolinę Dunaju. Ciotka i Aurelian pili piwo. Błażej zażądał wielkiej szklanki mleka. — Ja tam — odezwała się ciotka Marta — nie rozumiem nic z tego, co oni piszą... Ale jeżeli twój wuj uważa, że to jest dobre, coś w tym musi być. Bo ja już zauważyłam: ile razy wszyscy lekceważą jakiegoś malarza czy pisarza, a on potrząsa głową tak jak teraz (o, spójrz na niego), murowane, że w dziesięć lat później będzie na odwrót... Tamci, co przedtem nie rozumieli, rozpływają się z zachwytu nad gościem, a mój Błażej psy na nim wiesza! Prawdę mówiąc, Menestrel nic nie obchodził Leurtillois. Chodziło o Pawła Denis, choć nikt nie wymienił jego nazwiska. Paweł Denis był dla Aureliana podwójną raną. Nawet we wspomnieniu. Może było to uczucie niskie, lecz cóż począć? Doznawał go. Potrafił nie myśleć o Berenice, ale śmierć tego Denis nie dawała mu spokoju. Idiotyczna historia, ta gorycz, która została i odzywała się czasem. — Żebyś ty wiedział, wujku, jak ten Bedaride przyszedł z Pfisterem! Te pytania... chociaż w gruncie rzeczy koleżkowie Menestrela razem z ich dochodzeniami to też było to samo... Obrzydliwość... Kiedy sobie pomyślę, że ten cały Sicre poleciał na wdowę Perseval! Uśmiać się można... Ale słuchaj... Wydawał się skrępowany. Błażej zachęcił go: co, słuchaj? — Tak mi przyszło do głowy... A do ciebie... a ty nigdy nie miałeś wiadomości od Bereniki? I owszem, pisała dwa czy trzy razy. Nic szczególnego. Żeby podziękować, dać znać, co u niej. O Aurelianie ani słowa. Raz wspomniała o mężu: „Lucjan zachował się bez zarzutu"... i to wszystko. Ach, Aurelian zadumał się. Coś mu doskwierało. Coś, co dźwigał dotąd sam, i był tym znużony. Co powracało do niego po wielokroć... Co musi wreszcie kiedyś zrzucić z serca... Dlaczego by nie przed wujem?... Spojrzał na ciotkę: jej obecność była trochę krępująca, chociaż.... Ostatecznie to niebezpośrednio... Rzecz intymna... och, no, więc jeżeli nawet! — Widzisz — powiedział i zamilkł na długą chwilę. — Widzisz, tego dnia, kiedy umarł, mały Denis opowiedział mi jedną rzecz... och, byłby lepiej zrobił, gdyby nie mówił nic! To świadczy, kim był, a poza tym.... Pomyśleć, że zwierzała się takiemu smarkaczowi! Kobiety są szalone! — Kobiety zostawić w spokoju! — zachrypiała ciotka. — Przerywasz mu — zauważył surowo Błażej. — Co mówiłeś, synku? Mam wrażenie, że wybierasz okrężne drogi. — Ja? Nie... Tylko... to znaczy... trudno pogodzić się z takimi słowami... może w końcu skłamał, bo ja wiem... — Każesz nam długo czekać... — Przepraszam. Tak, w dniu jego śmierci. Nie pamiętam już, jak na to zeszło. No, w każdym razie Berenika powiedziała mu... Musieli być chyba w łóżku... Przepraszam, ciociu! — A to co znów ma znaczyć? — zawołała ciotka. — Mnie się będziesz krępował? No, więc kochali się, i co? Aurelian zaczerwienił się pod opalenizną. — Powiedziała mu — podjął wolno — mam wrażenie, że to są jej własne słowa... a w każdym razie jego własne: „Nie wyobrażasz sobie, jakie to cudowne, mężczyzna, który ma obydwie ręce"... Zamilkł, a później powtórzył jeszcze, szeptem: — Nie wyobrażasz sobie... Dręczyło go to. Amberieux potrząsał głową. Był zaszokowany. W końcu nie bez przyczyny. Zapadło przykre milczenie. Panorama gór lśniła jak ławica jaszczurek. Wuj poruszył wargami, wydając dźwięk podobny do: „Ba, ba", a później podrapał się po nosie. Twarz całą miał w zmarszczkach, piegach i nierównościach. — Nie bardzo to było w dobrym smaku, żeby ci opowiadać takie rzeczy! Ciotka odłożyła robótkę na kolana i wykrzyknęła: — Ach, ci mężczyźni! Nie, spójrzcie tylko na tych dwóch! Co za hipokryci! Ja uważam to za zupełnie naturalne ze strony tej małej... Nie macie co robić wielkich oczu... To przerażające, jak wobec was kobieta nigdy nie może powiedzieć nic bezpośredniego, bo zaraz budzi wasz sprzeciw! I co takiego wielkiego — a gdybym ja na przykład powiedziała, co dla mnie jest, znaczy, co dla mnie było cudownego w jakimś mężczyźnie? Nie rób takiej miny, Błażeju! Zdążyłam już doskonale zapomnieć, co kiedykolwiek mogło mi się wydawać w was cudowne! Wuj zmienił temat. Ona była zdolna palnąć nie wiadomo co, a Aurelian... Aurelian w gruncie rzeczy otrzymał zupełnie inne wychowanie. — Słuchaj no, dostałem list od tego pana Arnaud... tak się on nazywa? W sprawie Instytutu... Nie powiedział: Instytutu „Melrose", i rzucił okiem na Martę, która mozoliła się nad igłą pomrukując, że ona na miejscu tej małej... Wuj przysunął się do Leurtillois. — Nic nie rozumiem, czego on chce ode mnie... ale mam wrażenie... och, wrażenie tylko... że tam coś nie jest w porządku... Co nie było w porządku dla Leurtillois, to to, że kazał sobie przesłać pieniądze przez bank... do Austrii nie przyjmowali przekazów pocztą... a tymczasem to trwało, tyle czasu, że zanim zdążył je podjąć — wypłacano nie we frankach, a w koronach i po kursie z dnia, kiedy dokonany był przelew — korona spadła na łeb na szyję... Obłupili mnie do szczętu. Kelner, który sprzątał kufle, zapytał bardzo poprawną francuszczyzną: — Czy panowie zamawiają coś jeszcze? Uśmiechnęli się. Od razu było widać, że to cudzoziemiec. Dopiero później, kiedy wracali do Innsbrucku, stary Amberieux odważył się zadać pytanie, które od dawna już mełł w ustach: — Powiedz mi, malutki... bardzoś to odcierpiał? I czy chociaż skończyło się już przynajmniej... — Tak; wydaje mi się, że tak... Nie myślę o tym nigdy. A w każdym razie bardzo rzadko... Aż dziwnie, jak łatwo jest wyjść z tego... zupełnie inaczej, niżby można przypuszczać... Przestałem o tym myśleć i koniec... — Zadumał się, a potem: — Ale kiedy o tym mówię, wraca... to tak jak z odłamkami szrapnela zostawionymi przez chirurga... człowiek nosi je w sobie i dobrze, a potem niespodziewanie naciśnie palcem i... Wuj zakaszlał. — Przepraszam cię, nie powinienem był... — Trzeba od czasu do czasu uświadomić sobie, jak to z nami jest. Niekiedy to zupełnie nie do zniesienia... nie wiedzieć nic o niej... — Dlaczego nie napiszesz? — A gdyby mi nie odpowiedziała? Nie chcę narażać się na to, nie chcę ściągać tego na siebie własnymi rękami... A poza tym to znaczyłoby wszystko rozbełtać, wszystko puścić w sobie w ruch na nowo... Ja sam nie wiem już, czego pragnę... W gruncie rzeczy mały Denis rozdzielił nas. — Nie możesz jej wybaczyć, że wzięła sobie kochanka? — Nie, nie mogę... cóż, nie różnię się w tym od innych; , byłbym jej pewno wybaczył, gdyby tamten nie umarł... ale ta śmierć... Cała przeszkoda to właśnie Paweł Denis zmarły... zmarły dla niej... Wydaje mi się, że nie mam prawa... — Mówisz głupstwa! Sam w to nie wierzysz. Przeciwnie, właśnie ponieważ umarł... Czy Aurelian mógł wyrazić te przeciwności, które obnosił ze sobą po górach? Wuj nic by z tego nie zrozumiał. To zaskoczenie, czas, który mija bezboleśnie, a kiedy nagle dotknąć — boli... Tak, z miłości wychodzi się, jak się w nią wchodzi, na mocy podjętej decyzji; stwierdzenie tego było dla Aureliana głębokim rozczarowaniem. Wyszedł z tej miłości z pustymi rękami i jego życie miało mniej sensu niż kiedykolwiek. Przypomniał sobie słowa doktora Decoeur. „Miłość to moja wojna"... Aurelian wyszedł z miłości, jak wyszedł z wojny. Z tym samym nieokreślonym uczuciem żalu, oszołomienia. Dziś, jak i wówczas, trudno mu było uwierzyć, że przeżył ten zawrót głowy. Robiło mu się niedobrze na wspomnienie tych dni w listopadzie osiemnastego roku, kiedy razem z innymi egzaltował się zwycięstwem. Zwycięstwem! Ładne zwycięstwo! Wystarczy rozejrzeć się wokół, tu, w Tyrolu... Zwycięstwo Floresse'ów ... Każdy temat był dobry, byle umknąć myślą od Bereniki. Co przyniesie przyszłość? Świat bez czci. Świat bez miłości, która by go usprawiedliwiała. Po jednej Reginie będzie druga Regina. Zima w Paryżu. Balet Rosyjski. Czy będzie mógł sobie pozwolić na sporty zimowe w Megeve? Potem golf w la Boulie, powrót wiosny. To się nazywa życie. To wszystko, co człowiek robi, przekonany, że robi dobrze... Pewnego pięknego dnia przychodzi zapłata. Trzeba było Eparges po to, by Floresse'owie mogli potem kupować antyki, które skonfiskują im na cle. Mały Denis zmarł po to, żeby Berenika... Po powrocie do Steinach Aurelian, wychodząc z dworca, wpadł prosto na Floresse'a. Tamten, widząc go, zaczął wymachiwać rękami. — Ach, drogi panie, jak mam pana przeprosić?! Nie mam pojęcia, co się stało... Był listonosz, zostawił pocztę na stole, znów jakieś rachunki! Mieliśmy mnóstwo chodzenia, bo ten wieśniak zdecydował się sprzedać nam cudowny, ale to cu-dow-ny kufer z szesnastego wieku... za bezcen! Po ostatnim kursie, oczywiście... Wydawało mi się, że było coś z poczty dla pana... Tymczasem jak kamień w wodę... Pytałem Reginy — nic nie widziała... Miły Boże! A jeżeli to był list od Bereniki? Jakim pismem adresowany? Gontran nie spojrzał na stempel pocztowy. List był z Francji — to wszystko, co mógł powiedzieć. Ponownie indagowana, Regina powtórzyła tylko, że nic nie widziała, i spytała dość cierpko, czy Aurelian spodziewa się listu od kobiety? Musiała go ściągnąć, przeczytać. Ale jeżeli to nie był list od Bereniki?... Nie może przecież napisać, pytać jej... Czyżby kochał ją wciąż jeszcze? Jakąż miłością lękliwą, utajoną... Więc zawsze będzie nosił w sobie ten ukryty niepokój, który odezwał się po wypadku z listem? Wystarczył ten zaginiony list, by wtrącić go z powrotem w już zapomniane. Trzeba być szczerym wobec siebie. Widok, który go otaczał, na długi czas odwrócił jego uwagę od Bereniki i oto nagle Berenika wróciła. Czy nie działo się to właśnie w chwili, kiedy ów widok naokoło stawał się odrażający? Bo stawał się odrażający... Aurelian przypomniał sobie tamten wieczór z Armandyną, kiedy zdecydował, tak, właśnie: zdecydował, że kocha Berenikę; to było po tym dniu z Riquetem. I jeszcze Armandyną... wcielenie rodzinnej ohydy, dzieciństwa... rzeczy, od których nie da się uciec... Postanowił wtedy, że kocha Berenikę. Berenika pozwoliła mu zapomnieć o ludziach, o życiu, o jego życiu. Kiedy później chciał zapomnieć o Berenice, przyzwał przeciwko niej świat, świat wysokich gór, rozsłoneczniony Tyrol, pusty .i swobodny. Nie tak znów jednak pusty, by nie miał swych dolin z Floresse'ami i — nawet na najwyższych ścieżkach — swych turystów i swych namiętności. Ten Tyrol rozrywkowy zaczął z wolna podsuwać Leurtillois, w innej tylko formie, te same pytania, które postawił mu niegdyś Riquet, a także i Armandyną. Nawet powietrze na szczytach stawało się z wolna nie do oddychania. I wtedy znów powrócił obraz Bereniki, by mógł zapomnieć o otoczeniu, o decyzjach, które należało podjąć... Trzeba być szczerym wobec siebie. To było tylko to. Miał już dosyć Reginy. Nie mógł jej darować tej historii z listem. Mieszkanie u nich było krępujące. Mógł wrócić do hotelu, następny przekaz dostarczono mu już sprawniej... Ale nie chciał, żeby wyglądało... To również było krępujące... Nie znosił, jak Regina co trochę zaglądała do niego na górę. Nadchodziła jesień, brzydka pogoda. Oznajmił, że wyjeżdża. Szwagier napisał mu... Szwagier nic mu nie napisał i Aurelian wyjechał wcale nie do Paryża, tylko do Salzkammergut, a stamtąd do Wiednia, a stamtąd do Berlina. Och, co za rozkosz nie mieć Floresse'ów na karku! Ten kalejdoskop krajów, miast, ten luksus, ta nędza i ta możność pozwolenia sobie na wszystko, jaką miał Aurelian — niemal nic, czego trzeba by było sobie odmawiać w tych dniach, kiedy zdyskwalifikowany pieniądz znosił wszelkie normalne granice zachcianek — wszystko to znów zamgliło obraz Bereniki, zaciemniło go, zatarło... Poruszony przez wuja Błażeja odłamek, który tkwił w sercu, znieruchomiał. W listopadzie Aurelian siedział w kawiarni przy Nollendorfplatz, kiedy policja rozpoczęła szarżę na tłum, akurat naprzeciw. Nigdy od czasów wojny nie widział równej zajadłości. Kelnerzy spoglądali z krytego tarasu bladzi i drżący. Wewnątrz orkiestra grała Bubchen... Mokka nadawała się nawet do picia. To były Niemcy. Na ścianach wisiały wielkie afisze z gotyckimi literami i obrazki mniej lub bardziej kubistyczne. „Ostatecznie, co ja się będę przejmował? — pomyślał Aurelian. — To zawsze tak wygląda, zwycięstwo. A tym razem my jesteśmy zwycięzcami"... LXXX Wszczęcie dochodzenia sądowego na prośbę pewnej grupy akcjonariuszy Towarzystwa Przejazdowego rozpętało burzę. I tak trudną pozycję Edmunda Barbentane pogorszyło jeszcze to, że musiał ustąpić miejsca przedstawicielowi interesów żony, adwokatowi, który prowadził grę przeciwko niemu. Jeżeli Edmund uczestniczył jeszcze w posiedzeniach Towarzystwa czy Konsorcjum, to tylko w imieniu pani Ouesnel. Carlotta nie cofnęła mu swego zaufania. Od czasu kiedy sprawa rozwodu dotarła do wiadomości publicznej, koło Edmunda zaczęło się robić pusto. Koniec kredytu. Nawet Leurtillois przysłał mu zaniepokojony list z Berlina... Ach, ten znowu! Edmundowi starczy jeszcze przez jakiś czas pieniędzy, żeby mu płacić. A później po prostu wciągnie go na hipotekę Saint-Genest... Bo w Instytucie sprawy przedstawiały się tak, że na skutek nieprawdopodobnych wydatków poczynionych przez Decoeura za niezrozumiałą zgodą Adriana Arnaud, trzeba było sięgnąć po nowe kapitały, ile tylko udało się zdobyć; to znaczy, zdobywała je wezwana z Andaluzji Róża, za pośrednictwem dosyć niewyraźnego jegomościa, nazwiskiem Mozart — ni mniej, ni więcej — Mozart, jak gdyby nigdy nic! Tenże Mozart znał się na muzyce. On i jego ludzie rozpanoszyli się w Instytucie, zaczęli wtykać nos w rachunki, kwestionować należności, usuwać personel (na pierwszy ogień poszła Zoe Agathopulos), a kiedy doszli, jakie sumy przekazywane są co miesiąc niejakiemu panu Leurtillois, podnieśli wielki krzyk i oświadczyli, że mowy nie ma — jeżeli ten pan jest akcjonariuszem, będzie odtąd dostawał normalne dywidendy... Cóż robić, Edmund musiał załatwić to jakoś z własnych funduszów. Nie było już mowy o teatrze „Gymnase" czy innym. Róża powinna być rada, że w ogóle nie skończyło się to jakimś krachem i skandalem. Ciekawe, po co Edmund wciągnął ją w to wszystko? A jeszcze na dodatek Jicky, który wygląda, jakby wrócił z tamtego świata, i wpada w neurastenię! Kiedy sobie pomyśli o tym ślicznym chłopcu ze Sztokholmu... Na pewno w sumie zabawniejsze by to było niż pan Mozart! Niewdzięczność Róży nie zaskoczyła Edmunda zbytnio. Zawsze wiedział, że jest taka, a poza tym co innego miał teraz na głowie. Trzeba było ratować, co się da. Rozwodził się, i owszem, ale że nie od dziś brał pod uwagę tę ewentualność, przygotował się na nią nie najgorzej. Niestety, pełnomocnik Blanchette był człowiekiem diabelskiej wręcz zręczności. Jedno po drugim niuchał wszystkie szachrajstwa, wszystkie sfingowane sprzedaże. Zupełnie, jakby ktoś udzielał mu informacji. I zaraz, jak tylko miał dowody w ręku, zawiadamiał Edmunda przez jego adwokata, Blutela, że jeżeli nie uzna tego czy tamtego, jeżeli nie pójdzie na takie czy inne ustępstwo, sprawa skierowana zostanie do sądu. Edmund, który miał nadzieję ocalić jeszcze niezłe kęski, kładł uszy po sobie, tak że w końcu ręce miał całkiem spętane, musiał przyjąć na siebie winę w sprawie rozwodowej i zdać się na więcej niż wątpliwą wielkoduszność Blanchette. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdził, że Adrian Arnaud okazuje mu w tym wszystkim chłodną rezerwę. Chłopak, którego postawił na nogi, stworzył mu pozycję! Kiedy Adrian zjawił się u niego i oświadczył, że odchodzi, że nie chce być wmieszany w to wszystko, Edmund uznał, że tego jednak już trochę za wiele. Róża — w porządku. Ale Adrian! Przyjaciel z lat dziecinnych! — Cóż chcesz — mówił tamten — nie mogę pochwalić twego postępowania... nie chcę, w razie czego, być zmuszony świadczyć przeciwko tobie... Wiem za wiele rzeczy, co do których mam poważne zastrzeżenia... Po tym, jak twoja żona mnie pielęgnowała... Nie, to już szczyt, powiadam wam, szczyt wszystkiego! On bierze teraz stronę Blanchette! Scena była burzliwa. Ale Adrian umył ręce, i koniec. W kilka dni później adwokat pani Barbentane zażądał, by obłożono sekwestrem dobra nabyte przez Edmunda pod rządem rozdzielności majątkowej, ale na skutek tego, iż jako pełnomocnik interesów żony nadużywał jej zaufania. Edmund nie zdążył zahipotekować Saint-Genest. Saint-Genest to tylko drobna cząstka całej afery, daje jednak pewne wyobrażenie. Gdzie się obrócić? Doprawdy, wszystko działo się tak, jakby ktoś, z dowodami w ręku, informował adwokata. Edmund mieszkał w „Carltonie". Uznał, że eleganciej będzie, jeżeli mieszkanie zostawi żonie. Z trudem usiłował rozeznać się w swoich interesach. W gruncie rzeczy sam wpadał teraz w pułapkę tych wszystkich zawikłań, które sam namotał. Nie mógł też liczyć na żadną pomoc ze strony Simoneau. Simoneau był starym pracownikiem Quesnela, rodzina Ouesnel mogła liczyć na niego. Gdyby chociaż Arnaud był pod ręką i pomógł mu w tych sprawach, które znał, z Konsorcjum, z Instytutem... Palmede szedł udry na udry. Trzeba było odprzedać ze stratą stacje benzynowe w całym Paryżu i na przedmieściach. Jasne było, że Palmede odkupuje je przy pomocy podstawionych ludzi. Edmund musiał opuścić „Carlton". Przeniósł się na ulicę de l'Observatoire, ponieważ senator i Estera mieszkali w ministerstwie. Senator nie był zachwycony tym obrotem rzeczy; otrzymał tendencyjne raporty o sytuacji syna; pojawiły się wzmianki w drobnej prasie. Nawet dziecko zrozumiałoby, że Edmund zmierza prosto do katastrofy. Poincare wziął swego podsekretarza stanu na stronę i uprzedził go: za tym wszystkim stoi Palmede, najlepiej będzie, jeżeli doktor Barbentane porozumie się z Palmede'em, który wcale znów nie jest taki nieużyty i bardzo wierny partii. Istnieją wskazania, które są rozkazami. Minister zobaczył się więc z Palmede'em. Ten okazał się taki właśnie, jak mówiono — wcale nie pragnął śmierci grzesznika, gotów był nawet pójść na pewną ugodę... Cały szkopuł w tym, że z racji Konsorcjum związany był wspólnotą interesów z panią Blanchette Barbentane, córką tego nieodżałowanego Quesnela; w wielu punktach doszli nawet do ścisłego porozumienia za pośrednictwem pewnego młodego człowieka, niezwykle inteligentnego, nazwiskiem, bodajże — Arnaud, któremu młody Palmede... Nie, coś podobnego! Co za łajdak! Edmund nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, kiedy ojciec opowiedział mu tę rozmowę. Teraz wszystko było jasne. Edmund nie należał do ludzi, na których takie odkrycia działają paraliżująco. Przeciwnie. Rozbudziło to w nim na powrót dawny instynkt walki, stępiony przez lata powodzenia i spokoju. Bardzo szybko zorientował się, iż jeżeli chce uratować choć część, nie może upierać się przy całości. Sprawy mogły zajść o wiele dalej, niż to sobie z początku wyobrażał. Trzeba było zmienić skórę. Po pierwsze, jak najprędzej skończyć z rozwodem. Przestał robić utrudnienia, jak to najpierw próbował. Przyspieszyć postępowanie. A potem... Depesza z Aleksandrii przyniosła mu odpowiedź na jego własną depeszę. Carlotta zgadzała się zostać jego żoną. To się nazywało pociągnięcie! Majątek Carlotty wart był majątku Blanchette i Edmund rozważał już w myśli swój triumf, powrót na scenę paryską z Carlottą przy boku. Cios, jakim to będzie dla Blanchette. Odzyska utraconą pozycję i zemści się na niej. Teraz mógł rozmawiać z Palmede'em jak równy z równym. Nie miał się czego obawiać. Trzeba tylko usunąć wszystkie ślady przeszłości. Byłoby nieprzyzwoitością przynosić drugiej pani Barbentane w posagu długi, przykrości i kłopoty męża Blanchette. Wystarczy zrzec się wszystkiego, Instytutu, „Immobiliere", Saint-Genest i reszty na korzyść matki swoich dzieci. Zatrzyma tylko to, co przyznała mu w umowie. No i jeszcze te parę drobiazgów, którym udało się jednak przeciec... Róża odbywała tournee po Ameryce. Zorganizowane przez pana Mozarta. Instytut, oparty na nowych podstawach, przeszedł w ręce niejakiego doktora Perlmuttera i innych osób bardzo zręcznych, które zorganizowały eksport kremu „Melrose", perfum ,,Melrose" do Europy środkowej i do Stanów Zjednoczonych. Doktor Decoeur został w Instytucie tylko dla formy. Aurelian, który wrócił do Paryża, spotkał go kiedyś wieczorem u ,,Lulli's" pod dobrą datą, z dziewczynkami. Przeraziły go zmiany, jakie zaszły w doktorze: jego chudość, wypieki. — Nie usiądzie pan z nami? Lucette, poproś pana, żeby usiadł!... Lucette trzymała na sznurku różowy balon i ktoś przytknął do niego zapalonego papierosa. — Ordynus, ordynus! — zawołała. A na to Decoeur: — To nie jest ordynus, Lucette, to młody człowiek... jakże on się nazywa? Aurelian poszedł do baru. Doktor przyłączył się do niego po chwili. — Cóż to, Leurtillois, nie chce pan już znać dawnych przyjaciół? A może z sercem coś nie w porządku, co? Wdał się w długą opowieść o sukcesach Róży w Nowym Jorku i zaletach pana Mozarta jako impresaria. — Ach — powiedział — bo pan może nie wie... Między Różą i mną skończone... fiuuut... skończone. Nie do wiary, co? prawda? Małżeństwo tak ze sobą zżyte, które wydawało się tak zżyte... Cóż pan chce... istota tak niezwykła jak ona... i taka kula u nogi jak ja... to nie mogło trwać wiecznie. A pan i ta wielka miłość? Bo to była wielka miłość! Wyglądał żałośnie. I niechlujnie. Kołnierzyk niezbyt czysty, na smokingu plamy. Z czego żył? Aureliana ogarnęła nagle wielka litość. Zobaczył, że Decoeurowi drżą race. To nie od pijaństwa tak dygotał. Musiał być bardzo chory. — Powinien pan wrócić do domu, Dok, położyć się. — Nie mogę — odparł tamten — dziewczynki... Lucette... Tak między nami, czy nie mógłby pan pożyczyć mi tysiąca franków? Nie, Aurelian nie miał już możności pożyczyć komukolwiek tysiąca franków. I bez tego ledwo wiązał koniec z końcem. Kiedy Saint-Genest przeszło w ręce Blanchette, Edmund dał mu do zrozumienia, że teraz nic już nie może dla niego zrobić, ponieważ Instytut „Melrose" gwarantował jedynie bardzo niewielką sumę rocznie, normalny procent od włożonego kapitału. Tylko więc Blanchette, w miarę, oczywiście, o ile uzna zobowiązania natury czysto moralnej... On, Edmund, nie może dać tego, czego nie ma. Rozmowa z Blanchette była sprawą niezmiernie delikatną. Ku swemu zaskoczeniu Aurelian znalazł kobietę zupełnie odmienioną, chciwą grosza tak, że to aż nie do wiary! — i tym bardziej skłonną do arogancji wobec mężczyzny, którego niegdyś myślała, że kocha, iż uważała go teraz za wspólnika Edmunda i przypisywała mu chęć oszukania jej; powiedziała mu to bez ogródek i odesłała do swego pełnomocnika. Kompromis, który z tego wyniknął — Aurelian był już pewien, że wszystko stracone — wydał mu się czymś nieoczekiwanym i wspaniałym. Ale nie przyniosło mu to ani połowy tego, co w roku poprzednim dawał mu dzierżawca Saint-Genest. A jeszcze Armandyna prosiła, by nie robił nic takiego, co mogłoby usposobić nieprzychylnie panią Barbentane, z którą Debrest ułożył się w sprawie fabryki... Jak wiadomo, Edmund umieścił w niej kapitały. Trzeba przyznać, że Jakub Debrest bardzo ładnie się znalazł wobec szwagra. Zaproponował mu skromne stanowisko w fabryce, które miało wyrównać niewystarczającą teraz rentę. Aurelian nie przyjął na razie tej propozycji. Musiałby opuścić Wyspę Świętego Ludwika, przenieść się do Lilie... Może będzie do tego zmuszony, ale chciał się najpierw zastanowić. Na razie wałęsał się znów po Paryżu. Od czasu kiedy spotkał Berenikę, upłynął rok. Wydawało mu się, że wszystko, co wywróciło jego los na nice, tu właśnie tkwi korzeniami, w tym spotkaniu. Stąpał po śladach sprzed roku, śladach jego i Bereniki. Nic nie wyglądało już tak samo, nic nie miało już tego samego ciepła. Zimy przychodzą jedna po drugiej... Nie był już zakochany w tej kobiecie, nie był już nią zajęty, mógł na to przysiąc. Pozostawała jednak na zawsze w jego życiu tęsknota za czymś, od czego nie mógł się uwolnić. Dręczył się odszukiwaniem śladów tej niepojętej miłości, scenerii minionych uniesień. Chciał sobie pokazać, jak dalece tego wszystkiego już nie ma, jak bardzo — gdy tamta woń się rozpłynęła — życie pozostało bez woni. Ani na moment, ani razu nie przyszło mu do głowy, że można by tę woń wskrzesić. Wsiąść do pociągu, starać się odzyskać tę kobietę. Nie. Co umarło, umarło. Ale zostaje grobowiec. Aurelian pomyślał, że będzie nosił w sobie zawsze tę zgasłą miłość jak brzemię zwiędłych kwiatów. Zresztą czasy się zmieniły. Miłość nie mogła już przesłonić konieczności zarabiania na życie. Tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci zapowiadał się ciężki. Aurelian z największym trudem uwolnił się jakoś od Reginy Floresse. Tym bardziej że i Gontran wmieszał się do tego, chciał za wszelką cenę wystarać się Aurelianowi o jakieś stanowisko. Co to, to nie; Aurelian miał pewne zasady. Z początkiem lutego napisał do szwagra, że po głębokim namyśle decyduje się pracować w fabryce. EPILOG Lekkimi pociągnięciami świt zarysował zwisające gałęzie, czarne listowie. Nie była to droga, co najwyżej leśna drożyna. Stanęli, gdzie kończyły się drzewa, i płowe, pasiaste pola uprawne po prawej stronie zdradzały bliskość człowieka. Ciężarówki z trudem mieściły się między żywopłotami. Olbrzymia, pokawałkowana gąsienica, zziębnięta z utrudzenia, znieruchomiała we wschodzącej jasności. Oficerowie zabijali ręce, przytupywali, chodzili wzdłuż kolumny, bardziej ze zdenerwowania niż dlatego, by mieli jakiś obowiązek do wypełnienia. Z samochodów, gdy je mijali, wychylały się jakieś twarze. Wszystko było szare, koloru bezsenności, pytające. Stłoczeni pod plandekami dragoni rozmawiali między sobą półgłosem; zaczynał połyskiwać metal, broń, menażki. Na co czekają? A kto to kiedy wie? Pierwszy samochód staje, stają i następne; tamten rusza, ruszają za nim — to wszystko. Te nocne marsze są zupełnie mordercze, zwłaszcza przez swoją powolność. Nie wysiadać, do ciężkiej cholery! Po obu stronach ciężarówek stały motocykle z przyczepami i bez. Przemieszanie kół i ludzi. Jakiś podchorąży spał w swojej przyczepie; dziurki w nosie wystawione wprost w niebo, gęba otwarta i blady jak ten świt. Reszta na siodełkach, z karabinem na ramieniu, padała z senności. Wielu drzemało na siedząco, zgiąwszy się we dwoje. Inni, korzystając z postoju, ułożyli się każdy na swojej maszynie jak w kołysce, kark oparłszy na siodełku, a. nogi na kierownicy. Ludzie młodzi, w hełmach tak już przyrosłych do głowy, że nie potrafili spać bez nich. Ludzie skórzani i metalowi, aż brało zdziwienie, kiedy świt odsłaniał ich zarośnięte policzki. Stali tak już ze trzy kwadranse. To długo — trzy kwadranse po całej nocy takiego pełznięcia w ciemności. Miasteczka, które mijali, i to miasto, co to było za miasto z tymi wysokimi murami? ludzie mówili, że tam są Niemcy — wszystko to: łoskot niewiadomych czołgów na jakimś skrzyżowaniu, zagubione ślady, obsesja białej plamki na błotniku poprzedzającego wozu, plamki, której nie wolno stracić z oczu, zmęczenie nieustającym oczekiwaniem, wszystko to: droga, ta obłędna marszruta, której trzeba trzymać się bez mapy, bez światła, to posuwanie się w milczeniu, te nie kończące się postoje, wszystko to zdawało się gubić w pamięci po tylu nocach takich samych i w oparach porannych myśli. Człowiek stracił rachubę mnóstwa rzeczy, świadomość geograficzną przede wszystkim; tyle się zjechało Francji, że nie sposób się już było w niczym wyznać; a co z ludźmi posianymi po drodze? Byle tylko kuchni nie posiali! Do tej pory najedli się przede wszystkim kurzu. Rozległy się jakieś bezdźwięczne głosy. Ktoś mówił, że zgubiły się radiowozy. W porządku, byle nie kuchnie! Powietrze było naelektryzowane, bo na jakimś skrzyżowaniu dróg dwie kolumny przetasowały się nawzajem, tak że nie można się było teraz połapać co i gdzie; tu szwadron przepołowiony, a za to służba medyczna w podwójnym składzie; a kto to są te łapiduchy? Typy z dywizji. Czyja znów ta pięciotonowa renault? Aha, żandarmerii. Ciekaw ja jestem, na co nam tu kanarki! A ci tam — co za jedni? To nie nasi ludzie, czego tu się pałętają? W samochodzie turystycznym, szarym jak i reszta kolumny, zamajaczyły jakieś postaci, czyjeś ramię uniosło koc. Czterech ich było pod nim, skulonych. Czyjaś żółta twarz przykleiła się do szyby i spojrzała w niebo. Dwóch piechurów odsunęło się, domyślając się, że to oficer. Żółta twarz z czarnym zarostem, łysiejące czoło. Zgięty w samochodzie, ugniatany butami śpiących, kapitan Leurtillois nie czuł się najlepiej. Nie należy do specjalnych przyjemności dostać ataku malarii w trakcie takiej zwózki. W tej chwili jakoś go nie trzęsło, ale kiedy człowiek nie rozbiera się całymi dniami, spocony, w brudnej koszuli, buty stale na nogach... ani kropli wody w manierce. Żeby chociaż zatrzymali się w tamtej mieścinie, a nie sterczeli tak w otwartym polu. Czoło kolumny może już tam było. Kiedy poruszać się samemu — to co innego, ale z całą dywizją na łbie... Ach, prawda, drzwiczki się nie otwierają, okręcili klamkę drutem, bo się popsuła. Trzeba było przełazić przez poruczników. — Pan kapitan wychodzi? — zapytał Blaisot, który drzemał nad kierownicą. — Chcę się trochę przewietrzyć — odparł Aurelian. Chłód go zaskoczył. Dotknięcie twardej ziemi. Noga tak mu zdrętwiała, że nie czuł zupełnie stopy. Mrówki, jak tysiąc świateł. Kiedy człowiek nie ma już dwudziestu lat... Ludzie załatwiali się w polu. Jakiś mały, przysadkowaty gość westchnął: — Ach, położyć się, i to już! Aurelian zatupał machinalnie, tak jak widział, że robią to inni. Zatrząsł nim chłód. Może powinien był dać się odstawić na tyły, jak tego chciał major? No, ale jakże, miał zostawić swoich ludzi? A poza tym wolał przejść Loarę z oddziałem. Tych odstawionych na tyły przenoszono to tu, to tam, jak popadło, i ci, którzy jeszcze wczoraj wydawali się tak daleko, w tak bezpiecznym miejscu, następnego dnia byli już zdystansowani... A dostać się w łapy Niemców, to dziękuję, wolał już tłuc się razem ze szczątkami kompanii. Uczepili się tej zmechanizowanej dywizji gdzieś pod Angers. Odcięci od innych. Leurtillois zarekwirował prywatną półciężarówkę, sam zreperował jakąś porzuconą ciężarówkę, wsadził do niej swoich pięćdziesięciu chłopa i dalej — jazda! Byli teraz zmotoryzowani jak i tamci. Kapitan i jego dwaj podporucznicy jadali z łapiduchami. Cóż, jakoś trzeba było sobie radzić. Jak się nad Sommą zaczęło... Co do dragonów, to wracali spod Dunkierki przez Anglię. Nie było takiego, który by nie czuł się dumny, że jest w kawalerii, nawet lekarze. Przygarnęli piechurów pod swoje skrzydła. Wojacy na piechotę! Jak za czasów wojny stuletniej, daję słowo! Aurelian był głodny. Tym niedobrym głodem o świcie. Żeby oszukać go jakoś, gawędził ze swoimi ludźmi; oddzielały ich od niego cztery ciężarówki, które ze swym kamuflażem rudym i zielonym wyglądają, jakby wiozły kawalerów na wiejskie wesele. Jakiś podoficer dał mu kawałek suchara. To ten sierżant, co miał takiego pietra przy przeprawie przez Sekwanę, nie bez powodu zresztą. Swoją drogą, zabawny los — dla piechurów — tak tłuc się w samochodach za kirasjerami i dragonami! W razie czego pójdą razem do akcji, mieli broń, nie tak jak wszyscy ci uciekinierzy, których widziało się na drogach — jedni na rowerach, inni pieszo, z żonami, rozmamłani. Kto by to mógł przypuścić! Dywizja utrzymywała styczność z nieprzyjacielem poczynając od dolnej Sekwany. Z początku myśleli, że obierają pozycję. Od jednej rzeki do drugiej. Będzie to bitwa o Eurę, bitwa o Loarę. Koniecznie musiała być bitwa o jakąś rzekę. Wieczorem w jakiejś opuszczonej szkole, gdzie na ścianach wisiały mapy Europy, na tablicy zostały jeszcze bohaterskie słowa wypisane kredą, naczelny lekarz bawił się w stratega. Moglibyśmy utrzymać się na linii Mainu, o, tak... tu daję czołgi. Kafejka „Du Commerce". Kiedy przekroczyli Loarę, linie rzek nie biegły już we właściwym kierunku. Nie można stawiać oporu wzdłuż. Nie było już racji, dla której to wszystko miałoby się zatrzymać. A przecież były miasteczka, linie zaznaczone na mapach Michelina, jedynych, jakie mieli, a i to nie wszyscy. Przejeżdżali przez okolice, gdzie ci oficerowie kawalerii zabawiali się niegdyś w wojenkę, w czasach, kiedy byli w Saumur: „Biali zajmą stanowiska naprzeciw niebieskich..." Wystarczyło podjąć teraz tamte fikcyjne założenia: tu daję straż boczną, karabiny maszynowe daję za wzgórzem... Ale nieprzyjaciel nie atakował... Wystarczyły pierwsze strzały, gdy w jakiejś miejscowości pojawiły się nieprzyjacielskie motocykle lub czołgi, by te zawróciły natychmiast. Można ich potem było czekać do wieczora — nie pokazały się więcej. Tamci macali, którędy najlepiej, omijali ośrodki oporu, oskrzydlali nas. Z prawa, to znaczy na wprost nich, była niezła dziura między armiami francuskimi, oddziały jakiejś D.L.M.(Lekka Dywizja Zmechanizowana), ale łączność z nimi była problematyczna. Chodziło o to, by powstrzymać napór zwycięzców; nie mówiło się jeszcze: zwycięzców. Od wielu dni oczekiwano zawieszenia broni. Wciąż jakoś nie było o nim słychać. Codziennie ginęło trochę ludzi. Byli nawet jeńcy. Gość z Dwójki z całą powagą brał ich w swoje obroty. Robił, co do niego należało. Wprawdzie uzyskane informacje na nic nie mogły się już przydać, ale to jeszcze nie powód, żeby ich nie zbierać. Niebo błękitniało z wolna. Znów zapowiadał się cholerny upał. Na razie nie czuło się go jeszcze. Wysoka postać Aureliana potrząsnęła ramionami. Sprawdził koalicyjkę, pas i — starym, koszarowym obyczajem — guziki u patek, chociaż gdyby teraz kto chciał wlepiać kary tym wszystkim, którzy nie mieli guzików... Miał ochotę przepłukać usta. Przeciągnął ręką po niebieściejącym zaroście nad wargą. Ogolić się też by nie zaszkodziło. Pomyślał łagodnie o Georgette, o dzieciach. Co za szczęście, że wysłał ich na Wielkanoc na Wybrzeże! Martwił się potem trochę, kiedy Włosi przyłączyli się do zabawy, ale koniec końców dzięki temu wyjazdowi oszczędził rodzinie ucieczki, tych straszliwych dróg. Kto wie, co dzieje się z Armandyną, ze szwagrem! Ciekawe, co zostało z fabryki. Ten gruby major ze sztabu generalnego twierdzi, że w tamtych stronach były niekiepskie walki... Nagle wyobraził sobie Mary de Perseval, która miała być w Touquet, gdzieś na drodze, w ucieczce. Biedna staruszka! W jej wieku... A inni. Aurelian zdziwił się. W gruncie rzeczy po raz pierwszy myślał w sposób osobisty o ludziach, o doli ludzi w tej klęsce. Do tej pory nie miał na to czasu i z kim zresztą — poza Georgette — czuł się związany? — Dzień dobry, panie kapitanie; jak się pan czuje dzisiaj? Lekarz, porucznik, z hełmem przytroczonym do pasa, w policyjnym pierożku, którego rogi wsunął do środka, z angielska, zwrócił ku Aurelianowi uśmiechniętą twarz Chińczyka z Marsylii. Przybywał od czoła kolumny. Zatrzymali się, żeby przepuścić czołgi. Teraz będą już jechać szosą. Kierunek nadal niepewny: zrobili siedemdziesiąt pięć kilometrów, żeby odciąć zmotoryzowane jednostki nieprzyjaciela, ale zwiad twierdzi, że nie ma nikogo. Znów cała dywizja poszła w ruch na skutek jakiejś nie sprawdzonej pogłoski... „Nie wiadomo, śmiać się czy płakać"... Fenestre tak samo brał udział w tamtej wojnie. To zbliżyło ich do siebie. Lekarz zapalił papierosa. — Żeby jeszcze chociaż można było posłuchać radia! Aurelian wzruszył ramionami. Nie lubił radia. — Przecież chyba lekarz naczelny ma jakieś wiadomości, jakieś wskazówki co do zakwaterowania... Gdzieś chyba niedługo odpoczniemy! Fenestre zaśmiał się cicho. Ach, ach, człowiek udaje zucha, ale potem okazuje się, że nie ma już tych dwudziestu lat. — I pomyśleć, że powinien pan być na tyłach! — Na tyłach! Ładne mi tyły... Więc co mówi lekarz naczelny? — Dziś rano zatrzymujemy się w R. i tam czekamy na dalsze rozkazy. Zdrętwiałość nogi przeszła. Ale w głowie Aureliana huczały dzwony. Dalekie, przytłumione. Chwytały go coraz silniejsze dreszcze. To niemożliwe, musieli chyba kręcić się w kółko w ciągu całej tej długiej nocy. Przekonany był, że są o wiele dalej na południe, na południowy zachód. Wczoraj zaglądał do Atlasu dobrych win, reklamowanego albumu, który wyniuchał gdzieś Pelissier, kucharz, i który służył im od Verneuil; mapki poszczególnych okolic, rysowane z grubsza, ozdobione były rysunkami domków, winnic, zajazdów. No, ale skoro nawet w szwadronach daremnie wzdychano do map Michelina... — W R.? Jest pan pewien, doktorze? Jak to, czy jest pewien! Niektórych rzeczy słucha się tylko jednym uchem. — Z tymi bałwanami! O małośmy trzy razy nie wpadli tej nocy... Ależ tak, tak, fryce byli w Saint-Maixent przed nami... — No, dobrze, doktorze, w jaki sposób cała dywizja... — W jaki sposób? A, tego ja już nie wiem! Byli w Saint-Maixent o szóstej. My przejeżdżaliśmy tamtędy koło północy. To wszystko, co wiem. A ta bzdura, wczoraj, żeby kazać nam trzy razy zawracać do Parthenay! To się mogło skończyć katastrofą... — Myślałem, że jedziemy wprost na Saint-Jean-d'Angely... — Aż do tej chwili tak jechaliśmy i porucznik Gros obiecywał nam nawet koniak ze swojej piwnicy... To mu się nos wydłuży, jak się dowie, że zbaczamy na wschód... Tam w miasteczku miejscowi notable wyszli naprzeciw czołgom... Mer przepasał się wstęgą. Kiedy zobaczył, że to tylko Francuzi, był wściekły... „Nie zamierzacie chyba się tu bronić? — powiada. — Przecież nas tu wszystkich zmasakrują przez was!" — Nie będziemy się tam chyba zatrzymywać, jeżeli mamy być w R. dziś rano... Ile to jeszcze kilometrów mniej więcej? — Chwileczkę, zapisałem sobie na karteczce... Dwadzieścia dwa... zaraz, dwadzieścia dwa i pięć — dwadzieścia siedem i dziewięć — trzydzieści sześć. Trzydzieści sześć kilometrów... Ja sam prowadzę, mój szofer zasypia za kierownicą... Trzydzieści sześć kilometrów. R... To przestaje już być czymś nierzeczywistym. Takim miastem jak Ys albo Bagdad. Trzydzieści sześć kilometrów. R. Trzeba było aż tego wstrząsu, tej klęski, niepojętej historii tych dwóch miesięcy, tego zdruzgotania, rozprzężenia, tego niesamowitego bałaganu, tej migracji całego narodu... Kiedy patrzył wczoraj na mapę Pelissiera, zobaczył na niej R., nie tak daleko, oznaczone rodzajem kościoła na wzgórzu, a obok małe butelki. Nie powiedział sobie wtedy nawet, że przejedzie tuż obok, że zahaczy niemal o to miasto, które tak długo gościło w jego snach, iż przestał wierzyć, że istnieje naprawdę. Nie. To nie leżało na osi ich marszu; myślał, że jadą w stronę Saint-Jean-d'Angely, więc dla niego to było tak, jakby to było jakieś miasto w Czechach, jakaś odległa kraina. Nazwa R. jest na mapie. W porządku. Mapy są po to, żeby były na nich nazwy miast. Ale to nie znaczy, że mamy przez nie przejeżdżać. Znów złapały go dreszcze. Drżał. To nie była gorączka, lecz młodość. Świat, po którym nie zostało ani śladu, ani popiołu. W samym sercu Apokalipsy otwierało się przed nim to miasto z wyobraźni. Trzydzieści sześć kilometrów. Jak dobrze pójdzie, będą tam za jakieś dwie, dwie i pół godziny. Zobaczył, że wszyscy na drodze rzucają się nagle do rowu — warkot motoru w powietrzu. Głowy zwracają się w niebo. Nic nie było widać. Samolot leciał widać na południe. Tak czy owak, wyprzedził ich. Ludzie podnosili się, jakby z żalem. Rozległy się śmiechy. Wzdłuż kolumny przeszedł szmer. Trzydzieści sześć kilometrów. Aurelian czuł, jak powoli, niepostrzeżenie kształtuje się w nim pewien obraz. Nie odpychał go. Nie ponaglał. Przestał widzieć wokół siebie samochody, motocykle, zatłoczoną drogę, pola. Fenestre odszedł i Aurelian został sam wśród tłumu żołnierzy i pojazdów, sam ze swoimi myślami, z oparem swoich myśli... Potrzeba było aż klęski. Teraz jest tutaj i ma jechać do R... do R., które omijał przez lat dwadzieścia. Nie ma sposobu, by tam nie jechał. Tryby maszyny trzymają go. Gdyby pozwolił odstawić się na tyły, nie byłby teraz znalazł się w tym miejscu, z którym go los powiązał. To nazywają przypadkiem. Przez dwadzieścia lat omijał R. A teraz jedzie tam. Nie Berenika przyszła mu na myśl, lecz Georgette. Nie ma rady. To nie od niego zależy. Georgette nie może mieć do niego żalu. Berenika. Bo to przecież jej obraz szamotał się w nim teraz, a nie Georgette i nie R.... Zagmatwane rysy Bereniki. Wyraz jej ust. Podwójna gra twarzy i oczu. Starał się od niej uciec, a jednocześnie cierpiał, że nie potrafi już odnaleźć w pamięci żywego portretu. Jej włosy bez wdzięku. Jak ona biegła, ta linia podbródka? Dziwna rzecz! Zobaczył ją nagle obok pani de Perseval — Róża Melrose deklamowała Rimbauda — w tej srebrnej sukni... nie, to nie była srebrna suknia... jej ramiona dziewczęce... Wszystko, co stało się od tamtego wieczora. Życie. Całe życie. Tyle istot rozpierzchłych. Nie wiadomo dlaczego pomyślał przede wszystkim o doktorze Decoeur i o Pawle Denis. O zmarłych. Nie tylko wojna zabija. Z zadziwiającą wyrazistością zobaczył nagle te postaci stłoczone w ciemnościach tamtego lutowego wieczora trzydziestego czwartego roku pod drzewami Pól Elizejskich, po lewej stronie idąc w górę rzeki... Clemenceau z pozieleniałego brązu niewiele górował ponad tłumem. Trzydzieści sześć kilometrów. Gwizdki. Dragoni wdrapywali się w pośpiechu do swych wozów koloru wiosny i jesieni. Nawoływania, pokasływanie włączanych motorów. Tap-tap motocykli gotowych do jazdy. Rodzaj podrygującego rozkołysania. Przebiegł Fenestre w stronę czoła kolumny. Ruszali. Sam nie wiedząc jak, Aurelian podszedł z drugiej strony do swego wozu. Otworzyli mu drzwiczki. Wgramolił się do środka. Podporucznik de Becqueville uśmiechał się do niego z tą swoją miną młodego psiaka. Zwinięte byle jak, nie poskładane koce nie pozwalały im usiąść wygodnie. Wóz szarpnął. Co za gruchot! Blaisot, mój chłopcze, troszkę ostrożniej... Kapitan Leurtillois powiedział „ach", jakby coś go zabolało, i Becqueville zaniepokoił się: — Coś panu dolega, panie kapitanie? — Mnie? Nie... Wydawał się nie bardzo rozumieć, o co tamtemu chodzi. Zobaczył właśnie przed chwilą, jak Berenika otwiera oczy. II Trzydzieści sześć kilometrów. Zmęczenie. Gorączka. Półsen Aureliana zaludniły zjawy. R., tak blisko. To, co kłębiło się w jego myślach, ciągnęło za sobą łańcuchy przeszłości. Jakieś obrazy mgliste, przywołujące siebie nawzajem, niknące. Edmund Barbentane w Maroku, ze swą drugą żoną, Carlottą, ich olbrzymie posiadłości, jacht. Blanchette Arnaud, której syn miał już chyba z piętnaście lat, jedna z córek zamężna, i Adrian wmieszany we wszystkie przemiany ostatnich lat, organizujący grupy szkoleniowe dla ugruntowania wzajemnego zrozumienia między robotnikiem i pracodawcą, maczający później palce w układach Matignon... Żałosny koniec doktora Decoeur i Róża Melrose jako kasztelanka, fundatorka domu starców dla aktorów, wystawiająca w swym parku, w Burgundii, Racine'a w kostiumach średniowiecznych. Wszyscy ci statyści odległego dramatu — czy to był dramat? A ten ostatni, jakie przeznaczył im role? Teraz, kiedy zbliżał się do R., Aurelian wiedział z wszelką pewnością, że nigdy, nigdy Berenika nie opuściła jego serca. Pokochał niegdyś, kochał nadal Georgette. Georgette nigdy nic nie wiedziała o Berenice i gdyby nie wojna, gdyby nie te okropności, nigdy nie byłby zobaczył Bereniki i nigdy może nie przejrzał jasno swego serca. Dziewiętnaście lat... Tak, osiemnaście i pół... Nosił w sobie to wspomnienie bardzo czyste, oczyszczone. Kochał Georgette, całe jego życie należało do Georgette i do dzieci. Ale kiedy zamykał oczy, widział Berenikę. Jego sekret? Nigdy więcej z nikim o tym nie mówił. Od czasu tej rozmowy z wujem Błażejem w Innsbrucku. Mój Boże, co się mogło stać z wujem w tym zamęcie? Miał już chyba co najmniej z osiemdziesiąt pięć lat. Nigdy z nikim. Gipsowa maska i rysunek Zamory schowane były głęboko w szafie i nikt więcej ich nie oglądał. Aurelian miał je w rękach w trakcie przeprowadzki w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym. Chętnie zawróciłby teraz do domu, żeby je zniszczyć — miał nieprzyjemne uczucie, że zostawił ten ślad za sobą. Kochał Georgette. Ale Berenika była jego sekretem. Poezją jego życia. Tym niespełnionym... Ileż to razy w decydujących chwilach zadawał sobie pytanie, co Berenika powiedziałaby na jego zamierzenia? Układał się z nią. Lękał się, że mógłby nie dorosnąć do tego bardzo wysokiego o nim mniemania, jakie jej przypisywał w legendzie ich miłości. W tej legendzie, która ukształtowała się w nim z wolna na nowo, wypłynęła na powierzchnię myśli, kiedy ucichł ból rozstania i poniesionej klęski. Nie od razu spotkał Georgette. Georgette była miłością jego lat dojrzałych. Pobrali się w trzydziestym. Lecz Berenika była jednością jego życia, była jego młodością, tym, co żyło w nim jeszcze z jego młodości. Kiedy się nad tym zastanawiał, uświadamiał sobie, że znał, widywał ją niewiele więcej niż dwa miesiące. A jednak właśnie te dwa miesiące były całą jego młodością, wyparły z miej wszystko inne. Panowały nad resztą jego życia. Blisko dwadzieścia lat. Kiedy zamykał oczy, odnajdywał Berenikę. Berenikę wyidealizowaną. Jego życie! Jakże dziwnie było wydobywać je z pamięci w tym samochodzie, gdzie siedzieli stłoczeni wśród koców, w gorączce, a za oknem ten brzask wczepiony w nijaki pejzaż dróg i miasteczek; jakże dziwnie było wydobywać z pamięci to życie, które w tak nikłej części sam sobie wybierał, w tak nikłej części przykroił według własnej woli! Nigdy Aurelian — ten, którego znała Berenika — nie byłby przypuścił, że ułoży się ono tak, jak się ułożyło. Berenika poznała tamtego Aureliana w momencie, kiedy dobiegał końca ów kryzys niezdecydowania, zrodzony z poprzedniej wojny. Z dziwnym uczuciem myślał o tym teraz. Ach, żeśmy umieli zmarnować zwycięstwo, tośmy umieli! Wydawało nam się, że to wystarczy — zwyciężyć... Że życie samo na nas czeka, gotowe już, ułożone... I trzeba było dopiero tej podwójnej klęski, odejścia Bereniki i krachu Barbentane'a... Aurelian musiał zorganizować sobie życie .zupełnie od nowa, spojrzeć na życie innymi oczami. Praca w fabryce, u szwagra, kierowanie fabryką — gdyż jak tylko przezwyciężył lenistwo, Aurelian okazał się człowiekiem, jak to mówią, bardzo rzutkim — wszystko to wywróciło do góry nogami jego dawne zapatrywania. Kiedy człowiek wciągnie się w życie praktyczne, to i swój sposób myślenia także musi przystosować do wymogów tego życia. Fabryka to był koniec dyletantyzmu. Koniec flirtów z uwodzicielskimi poglądami, które pociągały nas tym właśnie, co mają w sobie niebezpiecznego. Ale pora żartów minęła, hę? Człowiekowi potrzebna jest jednak pewna porcja chimery. Potrzeba mu marzenia, by mógł znieść rzeczywistość. Tym marzeniem była Berenika. Berenika utożsamiona ze wszystkim, co szlachetne, ze wszystkim, co w świecie może być dumnego, wyniosłego. Aurelian trzymał się jej kurczowo. Jej się radził i to ona także zaprowadziła go ku Georgette. Ach, któż by w tym mężczyźnie punktualnym, zajadłym w robocie, w tym mężu Georgette i ojcu dwojga dzieci, w dyrektorze przedsiębiorstwa, które bardzo się rozwinęło, dzięki, trzeba to przyznać, pomocy finansowej Arnaudów, któż by poznał w nim dawnego Aureliana, którego ze stuprocentową niemal pewnością można było spotkać u ,,Lulli's" koło drugiej w nocy?... Drogi od jednego do drugiego nikt nie śledził prócz tej Bereniki ukrytej pod jego powieką... Tej Bereniki, z którą prowadził długie rozmowy... W okręgu przemysłowym, jakim jest Lilie, przyszło mu zmierzyć się z problemami, jakich nie oczekiwał. Bardzo to pięknie powiedzieć sobie: „Nie mieszam się do pewnych spraw." Ale one i tak biorą nas za gardło, niezależnie od naszej woli. Na przykład polityka. Niechby ktoś powiedział Leurtillois, że pewnego pięknego wieczora w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym znajdzie się wraz z tysiącami innych pod drzewami Pól Elizejskich! Ten wieczór, ten Szósty Lutego, był jedynie rezultatem złudzenia. Kiedy wojna spustoszyła człowiekowi młodość... Kiedy człowiek nie miał młodości przez wojnę, nie trzeba się ostatecznie dziwić, że wierzy w akcje podejmowane przez byłych towarzyszy broni, że wierzy, iż wszystko, co wydaje mu się niedobre i zgniłe, da się odmienić wspólnie z tymi, z którymi było się razem w okopach... Na nieszczęście jednak nie było między nimi zgody... Nie wszyscy mieli te same poglądy... Wszyscy byli niezadowoleni, ale jedni zwracali się przeciw drugim... A jednak tego wieczora Aurelian przyjechał z Lilie do Paryża razem z innymi... Wszystko skończyło się rozruchami, strzelaniną, spaleniem kilku autobusów. Nie do pojęcia wprost. Następnego dnia, zaskoczony ofiarami w ludziach, przeświadczony, że porwali za sobą cały kraj, Aurelian wierzył jeszcze, że coś z tego wyniknie, że będzie jakiś ciąg dalszy. Nic. Absolutnie nic. Rodzaj przyduszenia. Potem... Przestał wierzyć w tę akcję patentowanych ugrupowań, oficjalnych głosicieli wojny. Potrzebne były inne metody. Niegdyś wierzył w inne metody. Nigdy nie te same. Wszystko go rozczarowało. Walki polityczne, przedwyborcze tam, gdzie teraz mieszkał, to była rzecz beznadziejna. Należał do ludzi, którzy uważają, że świat można odmienić tylko siłą. Dawał posłuch najpierw jednym, potem drugim. Nie lubił wracać myślą do tych ostatnich lat. Wszystko po to, żeby dojść do tego, do czego doszli. Może z wielkiego zła potrafi wyniknąć coś dobrego... Chwilowo oczy mu się zamykały i odnajdywał Berenikę... Co ten Becqueville tam gada? — I dokąd to ma się tak ciągnąć, panie kapitanie? Jeżeli mają podpisać zawieszenie broni, to już lepiej od razu... Wjeżdżali do jakiegoś bezkształtnego miasteczka, które rozpełzało się na wszystkie strony; jedna długa ulica wspinała się na ramię doliny. Pewno główna oś mieściny, ale ta przypominała gąsienicę z wieloma nogami po bokach; zaczęli krążyć po tych uliczkach. — Niech pan spojrzy, panie kapitanie — powiedział Blaisot — to coś starego... ta miejscowość, jakieś rzeźby... i kupa ludzi... Rzeczywiście. Kolumna rozsypywała się trafiając na zatory; nagle znaleźli się na jakimś szerokim, wyboistym placu, przed sobą mieli żelazne stoliki i domy, każdy w inną stronę. Na przestrzeni stu pięćdziesięciu metrów tłoczyły się ciężarówki, tyłem ustawione na chodniku, kręcili się żołnierze, stała grupa oficerów, przeszedł jakiś generał, a za nim malutki sztab. Cywile na progach domów wyglądali trochę tak, jakby cofali się, w roli widzów. Przejechali Senegalczycy, załadowani na samochody przeznaczone do zupełnie innych celów. Rozległy się głośne rozkazy, kolumna zatrzymywała się, spoza starych gruchotów widać było spieszonych dragonów. Z którejś ulicy wyjechał czołg i zawrócił na miejscu. Ludzie cofnęli się. — Gdzie jesteśmy? — zapytał kapitan Leurtillois. Według Blaisota to było R. — To R., panie kapitanie — potwierdził Becqueville. Trzeba było poszukać kwatery. III — Ach, pan Leurtillois... pan kapitan... Poznałbym pana wśród tysiąca innych!... Aptekarz roztył się potwornie, był niemal zupełnie łysy, została mu tylko kępka włosów i twarz dosyć jeszcze młoda. Jego pusty rękaw nabrał z biegiem lat pewnego heroizmu, zważywszy, że Lucjan Morel miał teraz jakąś bliżej nieokreśloną kolorową rozetkę w klapie. Upał był piekielny i zbyt wiele rzeczy do oglądania naraz. Dom Bereniki, ci ludzie, staruszka w trzcinowym fotelu, rudy pies, który szczekał, wysokie zielone rośliny... Apteka wychodziła na główną ulicę, dom był wysoki, stary, dach przypominał inne kraje; na rogu we wnęce figura Matki Boskiej; lecz młoda kobieta w białym fartuchu, brunetka o kręconych włosach — patrząc na nią miało się wrażenie, iż wyszła przed chwilą z kąpieli, tak jej ciało bliskie było pod bielą fartucha — wprowadziła kapitana bocznym wejściem, prywatnym wejściem Morelów, od uliczki, przez wysoką bramę, na mały, nieregularny w kształcie dziedziniec, zamknięty z jednej strony murem bez okien, a z drugiej ścianą domu. Środek trójkątnego dziedzińca wysypany był żwirem, po bokach biegł chodnik, w zielonych donicach rosły jakieś duże rośliny; nad wejściem do mieszkania rozpościerała się nieproporcjonalnej wielkości markiza, w białych i niebieskich naczyniach stały kwiaty, a trochę dalej leżaki. Zobaczył grupę ludzi, mundury, lekkie suknie, panów w koszulach. — Co takiego, Gizelo? — zapytał w pierwszej chwili aptekarz odrywając się od tej grupy. Od razu można było wyczuć, że Gizelę i aptekarza łączą bliskie stosunki; ten ton posiadacza... Równie oczywiste było, że ta zażyłość przykra była kościstemu i żółtemu młodzieńcowi w kraciastej koszuli, który podniósł się z krzesła; w ręce trzymał dużą gałąź o liściach jak z wycinanki, bardzo zieloną. Starsza pani w fotelu musiała, być prawie niewidoma. Wojskowi odwrócili się, był to doktor Fenestre i dwaj felczerzy z G.D.S. */ G.D.S. —Groupe Divisionnaire Sante — ambulans dywizyjnej służby medycznej. (Przyp. tłum.) Powitali Leurtillois z głośnym zadowoleniem. Dwaj panowie po cywilnemu, którzy, jak wyglądało, znaleźli się tu przypadkiem, wstali i złożyli ukłon. — Ach, coś takiego! Dom był stary, chyba jeszcze szesnastowieczny, mocno już połatany; na tym zasłoniętym dziedzińcu umieszczono klatki z ptakami. Zwyczajne kanarki. Ale Aurelianowi wydało się, że są najrozmaitszych kolorów. Kot bawił się kłębkiem wełny, starsza pani robiła szydełkiem; miała błękitną suknię, a klęskę szyi osłaniała szeroką, czarną aksamitką. — Zgadnij, kto to jest? — zawołał aptekarz do wycofującej się Gizeli. Gizela nie mogła zgadnąć. — Pan Leurtillois, wiesz, Aurelian Leurtillois... Zupełnie jakby mówił: ,,Wiktor Hugo". Aurelian poczuł się nieswojo. Bardziej pewno z powodu gorączki niż tej dziwnej sławy. Gizela wracała do apteki przez mieszkanie. Cofała się tyłem, żeby lepiej widzieć słynnego pana Leurtillois. Kościsty młodzieniec pospieszył przytrzymać oszklone drzwi, bo, poruszone niespodziewanym wiewem, miały za chwilę trzasnąć. — Pan zna kapitana? — zapytał Fenestre z osłupieniem. Premont, jeden z felczerów, ustąpił krzesła nowo przybyłemu. Co za przyjemność — usiąść! Zbyt wiele było rzeczy do oglądania i do słuchania. Męczące to jak przedstawienie w teatrze. Wszystko, co przewidywał, słowa zbyteczne i słowa potrzebne, druga broda aptekarza, starsza pani, która nie bardzo mogła zrozumieć — taki słaby ma wzrok! — i trzeba jej było powtarzać... — Pan Leurtillois? Nie przypominam sobie... Pan Leurtillois... Czy to nie kuzyn państwa Bresange? A na to Lucjan gwałtownie: — Ależ, mamusiu, pan Leurtillois... Aurelian! Wszystko się wreszcie wyjaśnia, nagły gwar. — Co za zbieg okoliczności, swoją drogą!—wtrąca jeszcze swoje trzy grosze Fenestre; mały felczer zadaje pytania, kościsty młodzieniec oświadcza z fantastycznym akcentem: — Trzeba dać znać Berenice! Popijali orszadę w niebieskich szklankach. Wszyscy zdawali się być au courant, nawet dwaj przygodni panowie, którzy — zasięgnąwszy informacji u aptekarza — skwitowali ją krótkim: „Ach!", i skierowali równolegle wzrok na nowo przybyłego. Jeden z nich miał kaszak na czole. Z sąsiedniego domu słychać było radio. Żwir miał dziwny kolor, niemal pomarańczowy, pewnie dlatego, że zmieszany był z miałko tłuczoną cegłą. Dom o spuszczonych żaluzjach wydawał się pełen cienia; przez otwarte drzwi połyskiwały jakieś mosiężne okucia. Starsza pani jęknęła i usiłowała lepiej przyjrzeć się przez okulary nowo przybyłemu. — Pan wybaczy — powiedziała — to wszystko przez te oczy... Więc pan jest Aurelianem naszej Bereniki? Leurtillois czuł się coraz bardziej nieswojo. Co to miało znaczyć? Chudy młodzaeniec zgiął we dwoje swą wybujałą postać i szepnął: — Niech się pan nie dziwi... jest pan tutaj postacią na pół legendarną... Podniecony śmiech Lucjana Morel. Zawołano służącą, dziewczynę szesnastoletnią, ale rosłą, żeby przyniosła jeszcze orszady. Orszada była mdła, lecz chłodna. Fenestre podjął swoją wojenną opowieść. Zdążył dojść gdzieś do Ablain-Saint-Nazaire. Czy ktoś go słuchał? Tak, wysoka, smutna dziewczyna, bardzo czarna, która siedziała nieco w tyle, i dlatego Aurelian z początku jej nie zauważył — płócienna suknia w brązowe paski, ręce gołe i brzydko opalone, biały pasek poniżej rękawa, widać rękawy u innych sukien miała dłuższe... Świat Bereniki, w który potoczył się hełm Fenestre'a, leżący teraz na ziemi obok zielonej skrzynki i źle złożonej mapy Michelina. — Wszystko zbiegło się razem — gdakał Lucjan z egzaltacją. — Wojna, klęska, te tłumy ludzi, które ciągną teraz przez nasze odludzie, i pan Leurtillois, po tylu latach! Wie pan, kogo mieliśmy tu u nas przed trzema dniami, nie, nawet nie przed trzema... człowiek traci już w końcu rachubę czasu... Edmunda... tak, Edmunda i Carlottę... Barbentane'ów... Samochodem, trzeba było to widzieć! Materace na wierzchu, różowe kołdry i walizki, walizki! Nie do wiary! Carlotta wiozła ze sobą wszystkie suknie... Ludzie poszaleli, potracili głowy! Ja, gdyby Niemcy weszli do R.... — Nie wejdą! — krzyknął kościsty młodzieniec. — Obawiam się... — wtrącił Fenestre. — Ja w każdym razie — ciągnął Lucjan — nie ruszam się stąd ani na krok; kto chce, niech sobie jedzie... Ale co się dzieje z Bereniką? Oszaleje, jak się dowie... Dwie marionetki w cywilu poruszyły się. Jedna miała płócienną, niebieską marynarkę, mocno spraną, druga (ta z kaszakiem) była jej cieniem pełnym godności, w stroju tak miejskim, że aż dech zapierało, i z małą bródką. — Nawet słyszeć nie chcę o tym, że ulokował się pan gdzie indziej! — wykrzyknął Lucjan. — Mowy nie ma! Ordynans przyniesie pana rzeczy... — Tym bardziej — odezwał się Fenestre — że kapitan jest niezdrów... Tylko tego jeszcze brakowało! Starsza pani także od razu miała coś do powiedzenia, zawołała, że gorąca kąpiel... Wszyscy okryci byli żółtawym potem. Aptekarz spostrzegł, że nie ma już herbatników... — Mój Boże, jak ja panów przyjmuję!... Mam maraskino... ależ tak, tak, koniecznie! A może dla pana lepszy byłby armagnac? Doktorze? Jak pan uważa? Armagnac? No, dobrze, a dla pana doktora — nie jako lekarstwo? Ja skoczę po armagnac, a ty, Gaston, zaprowadź pana Leurtillois do żółtego pokoju; któryś z panów powie ordynansowi, żeby przeniósł rzeczy. Obaj felczerzy poderwali się, gotowi do usług. Ja! Nie, ja! Po czym obaj jednocześnie usiedli. Na nic nie zdało się protestować. W gruncie rzeczy Aureliana straszliwie ciągnęło do łóżka. Poszedł za Gastonem, skoro to miał być Gaston. W świetle stonowanym przez żaluzje wnętrze domu wydało mu się pełne ciemnych materii i mebli w stylu wiejskim, serwantek z fajansami i talerzy na ścianach. Ach, prawda, aptekarz zbierał talerze! Chudy Gaston usiłował objaśniać po drodze co ciekawsze sztuki. Ukradkiem. Chciał widocznie ubiec pana domu, zepsuć mu efekt. Aurelian słuchał go jednym uchem. Ogarniało go uczucie zamętu, aż dziwaczne. Wszystko tu było za bardzo takie, jak być powinno, świeżo odnowione, jakoś zalatywało „Trois-Quartiers"; ten fałszywy zlepek nowoczesnościi z antykiem, ta prostota o tysiącu szczegółach, bibeloty, z których każdy z osobna był nawet całkiem niezły. Aurelian czuł się jakimś olbrzymem, gigantem przechodząc przez te pokoje ani wyższe, ani niższe niż gdzie indziej. Może dlatego, że miał brudne buty. Wydało mu się, że wystarczy jeden niezręczny ruch, by wszystko powywracać. Takie to było dziwne, teraz, w czasie wojny, kiedy dziś jeszcze rano tłukł się w samochodzie z kolumną i odbierał wiadomości o posuwaniu się nieprzyjaciela. Niemcy w R.! Koszmar! Jeszcze ich tu nie było, ale trzeba się liczyć... Stanęli w drzwiach do żółtego pokoju. — Proszę, panie kapitanie, niech się pan rozgości... Gdyby tylko potrzebował pan czegoś... proszę zaraz... Pani Morel nie darowałaby nam... Pokój musiał być narożny, jedno okno wychodziło na uliczkę, a drugie na główną ulicę nad apteką. Półki z książkami, encyklopedia Quilleta... Tapczan... Duże, pluszowe fotele z podgłówkami... Gaston otworzył drzwi w ścianie odsłaniając rodzaj toalety, umywalkę w szafie ściennej; odkręcił, a potem zakręcił obydwa kurki, jakby chciał pokazać, że działają. Bieżąca woda — co za rozkosz! Leurtillois zdjął pas. Wsadził głowę pod ten strumień chłodu. Gaston stał i patrzył. — Panie kapitanie... Czego chciał od niego ten robak z kości słoniowej? Spod kurka Aurelian zwrócił wzrok w jego stronę. Głos Gastona przykry był dla ucha, jak zdarta płyta. — Ja przepraszam, panie kapitanie, że wtrącam się do nie swoich spraw, ale... Zjawia się pan tu niespodziewanie, nic nie wiedząc... Chciałbym uprzedzić pana... ze względu na Be... ze względu na panią Morel, w pierwszym rzędzie... — Słucham pana — powiedział Aurelian i utarł nos do wody. Zobaczył, że Gaston ma całkiem ładne oczy wiernego psa, jedno z nich było poczerwieniałe, widać pękło jakieś naczynko. Gaston rozsiadł się na żółtym fotelu i skrzyżował długie nogi. Ręką unosił nogawkę, spod której wyglądała opadająca skarpetka, i głaskał się po owłosionej łydce. Na ramieniu białej koszuli w lilazieloną kratkę miał numerek z pralni. — Przede wszystkim — zaczął tonem zwierzeń — musi pan wiedzieć, że Morel i jego żona od wielu lat są dwojgiem ludzi sobie obcych... Widział pan Gizelę, praktykantkę w aptece, rozumie pan? Chrząknął. — Te sprawy nic mnie nie obchodzą — .powiedział sucho Aurelian. Tamten zamachał ręką. — Kiedy właśnie, że tak. Trzeba, żeby pan wiedział. Zaraz przyjdzie pani Morel, wyszła tylko na chwilę... nie wiedząc o niczym, jednym słowem może pan wszystko popsuć... Nie zważał na protesty Aureliana, jego głos zrobił się nagle piskliwy i zagłuszył słowa Leurtillois. — Od dwudziestu lat Berenika żyje wspomnieniem... Rozumie pan? Nie? Pan jest jej życiem, pan był całym jej życiem... — To absurd! Po co mówi mi pan takie rzeczy? — Dlatego, że tak jest, po pierwsze. A po drugie, trzeba, żeby uświadomił pan to sobie, zanim ją pan zobaczy. Kiedy całe życie kobiety... Za dużo było tego do myślenia. Aurelian usiadł na brzegu tapczanu; nie wiadomo czemu zwrócił jego uwagę wytłaczany deseń żółtego przykrycia. Bolały go nogi, i z trudem rozwiązywał sznurowadła. Buty spadły jeden na drugi, dziwacznie ludzkie, jak skrzyżowane dłonie. Leurtillois rozprostował udręczone stopy, wziął najpierw jedną, potem drugą w ręce; szare skarpetki były zbrudzone. Musiał się wyciągnąć. Tamten nie przestawał mówić: — Przez długi czas Lucjan starał się ją odzyskać, nie chciał pogodzić się z myślą... Później, cóż? Życie jest silniejsze... Miał przyjaciółki. Berenika została sama. Z początku przyjęła to jak błogosławieństwo... Teraz, ale przecież nie sposób, żeby pan sam tego nie zauważył. Gizela... Studiowała farmację w Tuluzie, przyjechała tu w zeszłym roku... To dziwna dziewczyna, wie pan, zuch dziewczyna... Wszystko to docierało do Aureliana poprzez mgłę, w jakimś świetle koszmaru, nieskoordynowane i logiczne, jak we snach. Mieszało się z goryczą ostatnich dni, z uczuciem zapadania w studnię, z tym upokorzeniem klęski, z niezrozumiałością tego, co się działo... Co aptekarz mówił o Edmundzie i o Carlotcie? Robak na fotelu wił się na wszystkie strony. W oczach miał młodzieńczą namiętność, wykrzywiał swoje nieszczęśliwe usta, z tych ust, których kobiety nie chcą. Co mówił? Że kocha? Kogo? Tę Gizelę... nie, czy możliwe? Kochał Berenikę... Ach, to dlatego... Co opowiadał o jej matce? Aurelian przypominał sobie niejasno, że wyjechała niegdyś do Afryki... Powiedział coś w tym sensie. — Ależ pan ją widział, na dole, ta starsza pani w niebieskiej sukni! Ach! Starsza pani była matką Bereniki! Wróciła. Według tego, co mówił Gaston, romans jej życia skończył się fiaskiem. Przyjaciel porzucił ją, kiedy się zestarzała. Wróciła do córki i u niej kończyła to życie skazańca. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie ciągnąć go za język, ten Gaston mówiłby tylko o sobie. Swędziało go, by opowiadać o własnym życiu, dzieciństwie, o ojcu, wybitnym matematyku... Z daleka dobiegł odgłos wybuchu. Gaston spojrzał z niepokojem w okno. — Co to? — Bomba — szepnął Aurelian i odnalazł się z powrotem na łóżku, z ręką na oczach. Najchętniej by zasnął. — W jej cieniu... Od sześciu lat żyłem w jej cieniu... mając przeciw sobie tę zjawę... cóż można zrobić zjawie... a teraz widzę pana, leży pan w żółtym pokoju... Nienawidziłem pana, ale ona pana kocha... Wszystko to było absurdalne. Georgette. Aurelian przyzywał na pomoc obraz Georgette. Ale obraz Georgette nie pojawił się w jego zamkniętych oczach. Jakby Georgette, dzieci zapadły się w jakiś mroczny dół pamięci. Ten świat wstrząsany hukiem... Uparty głos Gastona. Gastona... jak dalej? Jak on się nazywa? — Wtedy brałem samochód... Mam takiego starego wisnera, wie pan... i jechałem, gdzie oczy poniosą... Pan zna tutejsze okolice? Aurelian unosił się na ruchomej powierzchni ciemności. Z nieczystym sumieniem człowieka śpiącego, który wie, że nie powinien spać. Jak nocą, w czasie marszu. Kiedy siedząc obok szofera nie spuszczamy oczu z białego kwadratu na tyle poprzedzającego samochodu, z białego kwadratu, który to się oddala, to niebezpiecznie się przybliża, kwadratu, który tańczy przed naszymi szeroko otwartymi oczami, białego kwadratu, który swoje istnienie zdaje się zawdzięczać już tylko naszej myśli, naszemu oku, białego kwadratu bezsensownego obowiązku, niemożliwego czuwania. Gdzie był? Na tej szosie na północ od Arras mrowiącej się pokawałkowaną masą ludzką, wśród nocy hałd groźnych i żałosnych, gdzieś tam płonęła podpalona ciężarówka. Jakiś pijak rzucił się na stopnie wozu, chciał ich prowadzić. Aurelian oparł mu nogę na piersi i zepchnął... Nagle poczuł niezwykłość milczenia, które go okryło. Poruszył się, jakby mu było niewygodnie. Nie musiał otwierać oczu. Wiedział, że jest; wiedział, że Berenika jest. Otworzył oczy. Była. IV Byli sami w żółtym pokoju, Gaston znikł. Nie było już na co patrzeć prócz Bereniki, ale wszystko pchało się teraz przed oczy, odwracało uwagę od niej — jakiś sztych w czarnej ramce, burza i groty, ruiny rzymskie, rybacy i tonąca łódź... I to, co stało na etażerce po prawej stronie, jak przez mgłę... i Berenika... i deseń małego parawanu przed kominkiem, szafranowy brokat w paski, a między nie wplecione muszle i rogi obfitości pieniące się owocami i kwiatami... i Berenika... — Powinien pan iść do łóżka, Aurelianie — powiedziała — doktor mówi, że nie jest pan zdrów... Zadrżał słysząc ten głos, który pozostał znajomy. Tapczan usuwał się gdzieś spod niego jak statek. Wpółprzytomny podniósł się jakoś wreszcie i ujął ręce kobiety. Pozostawiła mu jedną, lecz drugą wyciągała już poduszkę i podsuwała Aurelianowi pod plecy... — Bereniko... Cóż mógł powiedzieć więcej niż to imię, w którym zawierały się wszystkie te rzeczy nie dające się sformułować? Zrozumiała go i odpowiedziała nikłym uśmiechem: — Tak... Aurelianie... tak musiało być... Zaczynał widzieć ją lepiej. Rysy nie zmieniły się, stwardniały może trochę; zarys szczęk stał się ostrzejszy. Wyraz pozostał ten sam. Lecz powieki były ciężkie, z lekka pociemniałe. Zwłaszcza że Berenika była opalona. Czesała się teraz inaczej — loczki na przedzie, wałek; znać w tym było rękę fryzjera. Może nawet rozjaśniała się trochę. Najważniejsze było nie to, że przytyła, najważniejsza była sama twarz — utracony sekret, blask może. Berenika o wiele mocniej malowała sobie teraz usta. Zanim weszła do żółtego pokoju, musiała podmalować je jeszcze. Aurelian spuścił oczy. — Tak musiało być... — powtórzył i zauważył w tej chwili, że jest bez butów; poderwał się jakby chciał wstać. — Niechże pan da spokój, co za ceregiele, ze mną... Byli starymi przyjaciółmi. Ostatni raz widział ją w Giverny wiosną dwudziestego drugiego roku, przeszło osiemnaście lat temu. — Moglibyśmy mieć siedemnastoletniego syna — powiedział, a ona odwróciła głowę. Skorzystał: — Bereniko... Dlaczego nie napisała pani do mnie nigdy.... dlaczego nie odpowiedziała mi pani ani razu? — Pana listy przyszły bardzo późno. Dostawałam je w rozmaitych okolicznościach. Gdybym nawet była panu odpisała, cóż by to zmieniło? Odpisywałam panu zresztą... Pisałam do pana, Aurelianie, dzień w dzień, przez cały ten czas... — Ależ ja nigdy nic nie dostałem! — Oczywiście, bo ja nigdy nic nie wysłałam... Nigdy... Musiała mieć teraz koło czterdziestu dwóch lat. W tej beż sukience, zupełnie prostej, bez rękawów, nie wyglądała korzystnie; ręce jej trochę schudły; mała pelerynka niepotrzebnie zaokrąglała ramiona. Rozgorączkowane palce Aureliana wspinały się powoli po jednej z chłodnych rąk. Dziwna rzecz! Zupełnie nie mógł już myśleć o Georgette. Nie przypominał sobie, jak wygląda. — Byłoby dobrze, gdyby pana pułk mógł zostać tu tak długo, aż przyjdzie pan do siebie... Wszystko powróciło w tych słowach — wojna, odwrót, Niemcy, którzy wejdą niedługo do R., o ile zawieszenie broni nie zostanie natychmiast podpisane; a jakoś każe na siebie czekać to zawieszenie... i świadomość, że nie jest zdrów, gorączka... Okoliczności, w jakich się spotykali, zalewały ich spotkanie jak fale przy porównaniu dnia z nocą. Okoliczności nabierały przesadnej wagi. Okoliczności. Chciał coś powiedzieć, a zamiast tego odezwał się: — Przejeżdżał tędy Edmund? Przytaknęła ruchem powiek, tych zbrązowiałych powiek, na których widniały jaśniejsze plamki, pajetki niemal. To nie była już młoda kobieta. Musiała wyczytać to w jego oczach; skuliła ramiona, jakby chciała osłonić piersi przed wzrokiem mężczyzny. — Nie zapomniała mnie pani? — zapytał. A ponieważ milczenie zaczęło ciężyć, musiał dorzucić: — Zmarnowaliśmy życie... A wówczas ona z pewną goryczą, najzupełniej jednak naturalnie, z tym wyrazem tak całkowicie tym samym co niegdyś, że aż zobaczył go na nowo, i kawiarenkę na bulwarach, i grudniowe światło paryskiego dnia: — Ma pan ładną żonę... pokazywano mi jej fotografię... i fotografię pana dzieci... Nie, doprawdy, jakże wygląda Georgette? Przypominał sobie tylko jej suknie. Dzieci... Jednym ruchem odsunął to wszystko. Gorączka pulsowała mu w skroniach. Jakaś siła kazała Aurelianowi mówić. Tak jakby to .nie on mówił, ale kto inny: — Może mi pani nie wierzyć, jeżeli pani nie chce, Bereniko. Nigdy nie kochałem nikogo oprócz pani... Nigdy nie rozstałem się z panią... Niczego z mojej młodości nie żałowałem prócz pani... prócz pani... Chciałem pani powiedzieć... Przez wszystkie te lata układałem sobie, co powiem pani w dniu... ale ten dzień okazał się tak różny od tego, co sobie wyobrażałem... Nie gniewa się pani, że jestem taki nieubrany? Roześmiała się dziecinnie, z zakłopotaniem: — To chciał mi pan powiedzieć, tak? Nie wyobraża pan sobie, jak bałam się o pana. Wiedziałam, że został pan zmobilizowany. Ale to było wszystko, żadnych wiadomości więcej. No, bo to już przeszło piętnaście lat, jak nie pisze pan do mnie... Kiedy Edmund i Carlotta przejeżdżali tędy... Nie wiedzieli nic o panu... Chodziły słuchy, że bił się pan nad Sommą... Mój Boże, co za koszmar! Trzymał wciąż to nagie ramię. Ścisnął je. Z największym trudem powstrzymywała łzy. Znów okoliczności brały nad nimi górę. — Co za bezsens — szepnął. — Zmarnowaliśmy życie. Nie tylko my dwoje. Wszyscy, wszystko. Zwycięstwo. Trzeba było... Słowa same podchodziły mu do gardła, te słowa, które od tygodnia i więcej powtarzali ci pokonani, ci oficerowie kończącej się kampanii pośród żołnierzy rozgoryczonych i zbuntowanych. Słowa ułożone w gotowe formułki, w pospieszne wyjaśnienia, usprawiedliwienia, w rodzące się komunały, słowa nowe, a już zakrzepłe, podawane z ust do ust, z jednej jednostki do drugiej, w tej armii, która bez przerwy miała przed oczami Pireneje, coraz to bliższe, i zadawała sobie pytanie: ,,A co dalej?", słowa podżegające i uspokajające, słowa, które zrzucały odpowiedzialność za tę zgrozę na jakieś manekiny, widma... Słowa, które pozwalały to przeżyć, wycofać się z tego jakoś... Berenika słuchała, jak mówił do niej nie o miłości. Może czuła niejasno, że łączył wszystkie te klęski, ich własną i wielką klęskę ogólną, i wszystkie niedokonania życiowe, że łączył je w tych słowach, które nie były jeszcze dla niej oklepaną śpiewką, nie nabrały jeszcze tej machinalności, jakiej miały nabrać, z którymi miała jeszcze ochotę dyskutować... Raz i drugi chciała obruszyć się na to, co mówił, ale to było trochę tak, jakby majaczył; nie wolno jej było zapominać, że Aurelian ma gorączkę... — Powinien się pan położyć... Z nagłą zaciętością, tonem rewindykacji, mówił teraz o łatwości życia. Po raz pierwszy Berenika słyszała coś takiego. Zapomniała, kto mówi, zapomniała o gorączce Leurtillois, o żółtym pokoju. — Nie rozumiem pana — powiedziała — dla kogo życie było łatwe i czy rzeczywiście było takie łatwe? Spojrzała na niego nagle jak na kogoś obcego, nie jak na tego Aureliana z jej snów, tego Aureliana z dawnych lat — miała przed sobą wysokiego, śniadego mężczyznę o włosach już przerzedzonych, posiwiałego na skroniach, o liniach twarzy mocno zarysowanych, długiego, chudego i węźlastego, oficera francuskiego, który dygotał w gorączce, rzucił na poręcz krzesła swą kapitańską kurtkę, zdjął wojskowe buty z mankietami i siedząc na żółtym tapczanie, podparty poduszką, mówił słowa trudne do przełknięcia, a na twarzy miał nieznane jakieś tiki. Czy to naprawdę był Aurelian? Ogolił się, zanim przyszedł tutaj. Źle ogolony, miał trochę błękitnawego zarostu na czubku brody. Teraz oskarżał politykę. Wzruszyła ramionami: —A my... my mówimy teraz o polityce, Aurelianie? Byli bardzo zmieszani. V Nad wieczorem gorączka spadła. Wbrew zaleceniom lekarza Leurtillois, którego umieszczono u Morelów, poszedł do sztabu dywizji zasięgnąć języka. Szedł pod górę długą ulicą, która wspinała się na wzgórze, obrośnięta po obu stronach nędznymi domkami wspartymi jeden o drugi; minął jakąś długą budowlę gotycką, a potem, niespodziewanie, mały pałacyk w głębi, za szarym ogrodzeniem oplecionym różami już trochę przekwitłymi. Kręciło się pełno żołnierzy rozmaitych broni, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru salutować oficerów. Na skrzyżowaniach ulic Senegalczycy. Grupa piechociarzy i jakaś gruba baba wymyślali sobie nawzajem; ze swego okna na parterze wykrzykiwała im głośno swoją nienawiść do wojska i pragnienie, żeby się to wszystko jak najprędzej skończyło, żeby wreszcie Niemcy zrobili z tym porządek. Cywile nie byli na ogół zbyt przyjemni. Przejeżdżały jakieś dziwaczne wehikuły. Sztab dywizji rozlokował się w trzech ciemnych pokojach w jakimś dużym domu pachnącym pleśnią, w mrocznym przedsionku stały naturalnej wielkości posągi żołnierza siedemdziesiątego roku i uśmiechniętego Incroyable'a, który podawał chusteczkę niewidocznej damie. — Ojciec pani de Grisery był artylerzystą — szepnął młody sierżant, który prowadził Aureliana do majora Bouillet. Major pochylił nad mapami swoją dużą, poczciwą twarz i siwą czuprynę i kreślił po nich z rozmachem czerwonym ołówkiem i niebieskim ołówkiem; mógłby kto pomyśleć, że to początek kampanii, jeszcze w Belgii. — Ach, to pan, Leurtillois... Przepraszam bardzo, trochę tu... — Odłożył ołówki i westchnął. — No, jak zdrowie? Aurelian odparł, że już w najlepszym porządku. Tamten potarł nos. Przypominał sentymentalnego doga; jego obwisłe policzki miały coś rozczulającego. — Znów ta sama kołomyjka... — westchnął. — Tak jest... Luzujemy dywizję, która luzowała nas wczoraj... Pchnęli nas na południe z powodu jakiejś zmotoryzowanej kolumny, która przedarła się gdzieś na zachód, według doniesień osób dobrze poinformowanych... Szukano później tej kolumny... ale tyle ją akurat widzieli co u mnie w... Zaśmiał się cicho, ale wydawał się zmęczony. Przyniesiono mu papiery do podpisania. — Będziemy w San Sebastian — wybuchnął z pasją — a jeszcze nam każą podpisywać papierzyska! — I zwracając się w stronę Aureliana: — No, więc walimy z powrotem... Siedemdziesiąt pięć kilometrów na północ, dziś wieczorem... Ciekawy jestem, kiedy, u pioruna, skończy się wreszcie ta bezcelowa mordęga? Każ tu ludziom nadstawiać skórę, kiedy i tak wiadomo, że wszystko stracone; w miastach tylko czekają, żeby wręczyć klucze Niemcom; cywile mieszają nas z błotem! Pana, Leurtillois, zostawiam tu z pańskimi ludźmi... Niepotrzebny mi pan do tej gimnastyki... Żywność pobierać będziecie od Senegalczyków... A jak znów nas przygonią tu z powrotem, dołączycie do naszej kuchni... Pewno jutro wieczorem... Pan widział już kiedy Bidassoę? Major Bouillet roześmiał się złym śmiechem. Skrzywił się, policzki opadły mu ze wszystkich stron wokół spłaszczonego nosa. — Pan brał udział w tamtej wojnie, co? Nie radzę panu specjalnie się tym chwalić... Dzień miał się ku schyłkowi, ale upał nie zelżał. Nasycony benzyną i kurzem. Tylko niebo między domami, tam gdzie ulice wychodziły na zachód, złagodniało, niewyczerpane w inwencji, atłasowo różowe, łososiowe w ostatnich odblaskach na szybie. Zza jakiegoś muru, który jakby dopiero co się ocknął, wyglądały drzewa. Aurelian wstąpił zobaczyć, jak ulokowali się jego ludzie. Trafili nawet nie najgorzej. Rano musieli dosyć długo czekać, zanim ich wreszcie wpuszczono, zanim mogli się oporządzić i jako tako przespać. Ale jakoś się w końcu poutykali. Becqueville dopilnował wszystkiego, kiedy kapitan dygotał pod pierzyną. — Niech się pan o nic nie martwi, panie kapitanie, mają wszystko, czego im trzeba... No i jak, ruszamy dalej? Nie, zostają. — Pan kapitan zje z nami? Stołówkę zrobiliśmy w szkole... Nauczycielka jest bardzo miła... Leurtillois nie mógł, Morelowie czekają na niego. Wolałby zjeść ze swoimi, dzielić los swoich. Ale może Becqueville pójdzie z nim na obiad do tamtych? Becqueville odmówił, z powodu nauczycielki. Był to Normandczyk dobrej tuszy, ściśle opięty mundurem; dla niego nie było żadnej tam klęski, to był urodzony myśliwy, którego zwierzynę stanowiły kobiety; i pomyśleć, iż odzywają się głosy, że Francuzi się degenerują! Jakże wolno wracał Aurelian do Morelów... Ten obiad — będzie ociemniała staruszka i mała praktykantka, i wielbiciel Bereniki, i aptekarz, i rozmowa... Poziom tego życia na prowincji... Aptekarz czytywał Duhamela i Giraudoux. Podziwiał Cezanne'a. Wiedział, co się liczy, a co nie. I jeszcze te talerze... Jakiś okaz włoski, przypisywany, nie wiem dokładnie komu, z Gubbio... Aurelianowi przypomniała się ulica de Wagram. Dlaczego ni stąd, ni zowąd ulica de Wagram? Pewnie z racji „Ceramic Hotelu" naprzeciwko „Empire'u"... Szczególne było, że Leurtillois absolutnie nie potrafił wyobrazić sobie, co będzie dalej, nic z tego, co miało być dalej, ani następnego dnia, ani nawet tego wieczora. To się zdarza dwudziestolatkom, ale kiedy się ma już pod pięćdziesiątkę... Nie wyobrażał sobie, ani że czeka go nadal to koczowanie, ani że się skończy. Georgette, dzieci... Ta odległość, jaka uczyniła się między Georgette i dziećmi a nim... Wydawało mu się, że nigdy już nie wróci do tego, co było przed wojną... Fabryka była zniszczona, nie żałował jej, ale nagle ten rozdział był już zamknięty. Georgette. A przecież to było bądź co bądź całe jego życie. Jakże porównywać Berenikę, Berenikę po czterdziestce, ze świeżością tej młodej matki, tak białej, tak zmysłowej, tak miłej dla oka... Uświadomił sobie nagle, że przez cały ten dzień bezwiednie zupełnie zachowywał się tak, jakby miał zabrać ze sobą Berenikę, rozpocząć życie z Bereniką, zapomnieć o wszystkim innym dla Bereniki. Dostał się w orbitę tej kobiety, w orbitę monstrualnej miłości tej kobiety. No, nie przesadzajmy! Na pewno nie on jeden istniał dla niej przez ten czas. A Paweł Denis to co? Na próżno mówił to sobie, nie pomagało. Był wstrząśnięty tym blisko dwudziestoletnim przywiązaniem. Czuł się winny wobec Bereniki. Chciał jej wynagrodzić. Na próżno kłuł się w oczy Pawłem Denis... Miłość Bereniki... Chciał dać miłości Bereniki tę konkluzję, tę apoteozę... Myśl, że wreszcie jest dla kogoś rajem, przyprawiała go o zawrót głowy. Wielkością tej niespotykanej przygody miłosnej przesłaniał w myślach egoizm mężczyzny pięćdziesięcioletniego, który nosi w sobie lęk przed młodością żony. Zresztą nie myślał już o żonie! Wszystko, co było w Berenice zwiędłego, stanowiło jeden argument więcej na rzecz tego romantycznego upojenia. Mówił w duchu: „Jakże się zmieniła!", i sam się nad sobą rozczulał. Przez otwarte okno usłyszał radio. Jakiś głos pełen gwałtownej nienawiści krzyczał: „Zbierzcie swoich ludzi, zastosujcie się do instrukcji posiadaczy żółtej karty!" O co chodziło? Aurelian wzruszył ramionami. VI Obiad jedli na dziedzińcu przy dużym, okrągłym stole nakrytym niebieskim obrusem; przed każdym stały trzy ciężkie, rżnięte szklanki. Nigdy żwir nie był bardziej pomarańczowy jak o tej godzinie zachodu; cienie granatowe jak smoła przecinały stół i postaci przy nim; wszystko światło, jakie jeszcze było, jaskraworóżowe, padało, jak na urągowisko, na niewidomą staruszkę. Dwie służące, rssła, urodziwa szesnastolatka, którą Aurelian już widział, i jakaś kobieta niemłoda, zniszczona, z czarnymi kosmykami opadającymi na zszarzałą twarz, krążyły wokół stołu w pachnącym obłoku znad wazy, obnosiły półmiski, podawały srebra. Gizela w czarnej spódniczce i przejrzystej bluzce z białego linonu, pod którą różowiły się jakieś jedwabne wstążki, miała tę świeżość brunetek bardzo młodych, która jest jak źródło w górach. Morel musiał świata za nią nie widzieć. Na próżno rozmawiał ze smętną panną o chudych rękach, w szarobrązowej sukni w paski — była to jakaś kuzynka i odpowiadała mu monosylabami — na próżno z podnieceniem w oczach zwracał się do kapitana, podawał półmiski Berenice, pytał o coś panów, widać było, że myśli tylko o Gizeli, o tym, co Gizela je, o szklance Gizeli, o osamotnieniu Gizeli w tym towarzystwie, w którym groziło jej, że zejdzie na plan dalszy. Morel był okrągły, nalany tłuszczem i przy każdym z jego żywych ruchów pusty rękaw kołysał się dziwnie. Naprzeciw niego Gaston, chudość Gastona, jego kości policzkowe opięte połyskującą skórą, cera niezdrowa i tłusta, w której zmierzch drążył głębokie, zielonawe cienie. Wszyscy mówili bardzo głośno i bardzo sztucznie, nawet niewidoma staruszka. Tylko Berenika, tylko przywiędła płowość Bereniki była milczeniem. Aurelian zauważył dwie bruzdy koło jej ust. Patrząc na matkę, można było sobie wyobrazić, jak wyglądać będą później te koleiny rozczarowań. Ale Berenika wygładzała je uśmiechem wymuszonym, zakrzepłym, ciągłym jak jej zachowanie od osiemnastu lat. Jej ociężałe powieki zakrywały czarne spojrzenie, którego można było się domyślać. Może przypudrowała powieki ochrą, która nie harmonizowała z jej cerą, może był to odblask zachodu. Twarz Bereniki była jedyną tu twarzą bez śladu potu. Nie dopatrzyłbyś się w niej już nic z portretu Zamory, a mimo to Aurelian z drżeniem przypomniał sobie ów wyraz gipsowej maski, wyraz topielicy. Berenika nie przebrała się do obiadu, włożyła tylko korale, pięć czy sześć sznurków różowych korali, bardzo banalnych, bez żadnej wartości, jakie pękami wiszą u sprzedawców pamiątek we Florencji. Robiło to wrażenie, jakby ciągnęły jej głowę do przodu. Rudy pies podskakiwał koło niej wesoło. Słowa nie miały wielkiego znaczenia, rozmowa nie kleiła się. Strzępy rozmaitych myśli, trosk życia, uczepione pustych słów krzyżowały się ze sobą. Aurelian jedno tylko widział w nich wspólne wszystkim, może refleks sekretnej zadumy na próżno spychanej na dno. Klęskę. Nikt nie mówił o klęsce, a jednak ona właśnie zabarwiała szklanki i nakrycia, odcień czyjegoś uśmiechu i obojętność słów. Owo: „Przecież to niemożliwe, na Boga!", które człowiek słyszał ciągle w sobie. Kto to powiedział przed chwilą do Aureliana; „Niech pan sobie wyobrazi, że to my byśmy zwyciężyli..." Z goryczą, w której było coś zawrotnego, wdrażał się do myśli, że to dopiero byłaby katastrofa, gdybyśmy zwyciężyli. Trzeba przyuczyć się do klęski. Metoda Couego. W jaki sposób przystosują się do klęski? Bo przystosują się przecież. Zadrżał — Berenika mówiła coś do niego. Co jej odpowiedział? To spotkanie po dwudziestu latach to też była klęska. W gruncie rzeczy nie bardzo mógł w tej obcej kobiecie rozpoznać samą istotę swojej miłości. Zachował w sobie wyobrażenie Bereniki, ale Berenika nie pasowała do tego wyobrażenia. Pomyślał z goryczą, że ze wszystkim było tak samo, życie przepłynęło między nim a jego porywami, uniosło go w krainę, gdzie niczego już nie można było poznać. Ani Bereniki, ani Francji. To ma być Francja jego młodości, Francja z poprzedniej wojny, ten pogrom, ta nieprzytomna ucieczka szosami, ci młodzi ludzie na rowerach, dziewczęta w szortach, nie, nie, nie... Republika, ale :nie Francja... Skąd ta myśl? Kto mu ją podsunął? Nie umiałby powiedzieć, ale pomagała mu przeżyć; była w powietrzu, dzięki niej mógł znieść jakoś ten wstyd. Podobnie z Bereniką. To nie była Berenika. Ta Berenika postarzała. Ta jego, jego Berenika to była tamta maska gipsowa, tamta młoda umarła, piękna wieczyście. Francja też, ta, którą kochał, to była umarła, a nie ta, na którą nie można było patrzeć. To szczęście kochać umarłą; można z nią robić, co się chce, nie odezwie się nagle i nie powie czegoś, czego wolelibyśmy, żeby nie powiedziała... — Czytał pan ogłoszenie mera? — pytała Berenika. Nie, nie czytał. Pani Morel ożywiła się. Była niemal brzydka, w oczach miała wściekłość. — Zapowiada, że Niemcy wkroczą niedługo do miasta, poleca okazywać im należytą uprzejmość i posłuszeństwo... i mówi, że tylko za tę cenę możemy spodziewać się od zwycięzców pobłażania, zrozumienia naszej sytuacji, względów nawet... Mężczyźni roześmiali się szyderczo. Mer nie był lubiany, to nie był mer z wyboru; tamten został odwołany ubiegłej zimy ze względów osobistych, obecny mer to był radykał z prawego skrzydła, który przez całe życie czyhał na okazję, żeby zostać merem, i został mianowany dekretem. Ach, radykał! Aurelian poczuł się niemal po stronie Bereniki. Nie lubił radykałów. Stary Barbentane, chociażby... Roześmiał się razem z innymi. — Mam wrażenie — powiedziała Berenika — że mówimy o różnych rzeczach... Spojrzał na nią — więc to była ta właśnie, która przez osiemnaście lat żyła wspomnieniem kilku dni ich młodości? Ta, dla której był jedynym słońcem? Znów przyprawiło go to o zawrót głowy. Jak zakazany alkohol. Zamknął oczy, pomyślał: „Nie jest już młoda... To co? Poświęcę jej życie... Niech ta historia zakończy się w ten sposób zadziwiający... Jak romanca"... Odczuł nagłe niezadowolenie z całego swego życia. Nie myślał o tym nigdy, teraz jednak podeszło mu do gardła. Żona, dzieci... Gotów był wszystko porzucić, by znów ożyło tamto dawne marzenie... A w każdym razie pozwalał mu się kusić, pozwalał przejmować się dreszczem. Powiadał sobie: ,,Zabiorę Berenikę... uczynię ją szczęśliwą"... i był z siebie dumny. W rzeczywistości wiedział dobrze, że nic takiego nie zrobi. Może to było tchórzostwo... — Niemcy zwyciężyli — powiedział — ponieważ mają lepszy sprzęt niż my, a przede wszystkim są bardziej od nas zdyscyplinowani... u nich nie ma tych nie kończących się popisów krasomówstwa... Każdy, kto chce rządzić... — Jaki wyciąga pan stąd wniosek? — zapytał Morel. Wzrok Bereniki powstrzymał Aureliana. Zaczął bawić się nożem. A Gaston: — Trudno, trzeba umieć przegrywać; co się stało, to się nie odstanie... Aurelian nie usłyszał, co wykrzyknęła Gizela. Podano likiery. Zarysowały się różnice zdań. Morel uważał, że zasadniczy błąd tkwił w tym, że w ogóle wdali się w tę wojnę. Leurtillois zanurzał się w ten gwar. Chciał ująć rękę Bereniki. Odebrała mu ją bez afektacji. Kto pierwszy wpadł na ten idiotyczny pomysł? Od dłuższego już czasu poniewierał się po brudnych talerzach, w nieładzie deseru. Musiało to wypłynąć ma samym początku obiadu. Kto to podsunął? Może Morel? Albo Gaston. Najpierw wszyscy puścili to mimo uszu. Mówiono o czym innym. Sprzeczano się. Ale potem znów tamto wydobyło się na powierzchnię. Nieustępliwie. Odrzucano tę myśl. Próżny trud; zdążyła się już zakorzenić. Wzięto ją pod rozwagę. — Ależ to nie ma za grosz sensu! — krzyknęła Berenika z gniewem. — Nie chcecie chyba... Aurelian jest jeszcze chory! — Ja? — odparł. — Broń, Boże!... Jak gorączka spadnie, jest po wszystkim. Rzekłbyś, zmowa. Zmowa oplątująca ich dwoje, usłużna pomoc. Kochankowie, którzy się odnaleźli. Morel pierwszy był nie od tego. Wypili sporo. Z tym uczuciem, że co wypiją, to ich; nie dostanie się w ręce wroga. Pili. Resztki światła rozpryskiwały się jeszcze w pustych szklankach. Wieczór nie przyniósł chłodu. Był ociężały jak ramiona zakochanej kobiety. Berenika broniła się rozpaczliwie: — Mówię wam, że nie... Aurelianie, niechże im pan powie, że to szaleństwo... Jest zakaz poruszania się po drogach... Gaston nalegał, przekonywał — wielkie rzeczy! — wezmą jego samochód; dajcie spokój, żandarmi mają teraz inne zmartwienia... — Pleciesz głupstwa! Aurelian jest kapitanem... a jeżeli będzie miał jakieś nieprzyjemności? Prawdę mówiąc, co to kogo obchodziło? Kapitan Leurtillois nie myśli chyba o karierze wojskowej, prawda? Tam jest tak ładnie, u Gastona, odezwała się Gizela. Najbardziej zajadły był Morel. Niewidoma staruszka potrząsnęła rozpaczliwie głową. — Czy jest jeszcze słońce? — zapytała. Te słowa, w hałaśliwym zamęcie innych, przy tej banalnej kawie, zabrzmiały rozpaczą głęboką, rzeczywistą, rozdarciem. Berenika popatrzyła na matkę i zadrżała. — Lepiej, żeby mamusia poszła do siebie na górę... Jej głos był inny od tego, który Aurelian znał. Sięgający pewno jeszcze czasów dzieciństwa, kiedy matka i córka rozmawiały ukradkiem, w tajemnicy przed tym strasznym ojcem, przed tym burzliwym duchem wielkiego domu. Cała ta historia odezwała się w Aurelianie tak, jak opowiadała mu ją Berenika przed dwudziestu laty... Gaston ujął go pod ramię: — Drogi panie, jeżeli pan powie Berenice, że ma ochotę... Aurelian spojrzał na niego pustym wzrokiem — czego oni chcą od niego wszyscy? A Morel: — Nie wyobraża pan sobie ogrodu Gastona... Coś cudownego... Rosną tam wielkie kasztany.i. wielkie kasztany... Co przeważa szalę decyzji, rozpętuje pragnienie? Aurelian spojrzał na Berenikę, która prowadziła matkę w stronę domu. Powiedział, że ma ochotę. VII Nikt nie zatrzymał samochodu. Małymi uliczkami Gaston wyprowadził go z miasta, ze zręcznością Siuksa czy pijaka. Żadnych Senegalczyków na służbie, od tej strony. Minęli ruiny, za którymi zaczynała się już głucha wieś, pola, wiejskie domki, winnice. Tyczki zielonawe były od siarczanu, jakby to od nich zaczynała się noc. Droga — w końcu była to jednak droga — pięła się na wzgórze, jak pies biegnący z boku, by nie dostać się pod koła. Rudy pies... Towarzyszył im przez jakiś czas, a kiedy ustał, Berenika wychyliła się i odprowadziła go wzrokiem. — Biedny staruszek, też już nie nadąża... Zbyteczne było pytać, kto jeszcze nie nadąża. Nie odnosiło się to do nikogo, do niczego. Rozumiało się samo. Aurelian czuł ją tuż przy sobie, wciśniętą między niego i Gastona, który prowadził. Obecność i nieobecność splecione. Położył od tyłu rękę na jej ramionach, żeby było więcej miejsca. Czuł, jak wstrzymuje oddech, jak sztywnieje w tej dziwnej pozie obronnej kobiety. Z głębi małego wisnera — Gaston musiał mieć go co najmniej z dziesięć lat i naprawiać pieczołowicie — dobiegał śmiech Gizeli, która siedziała między Morelem i smutną kuzynką. Morel wiercił się i gadał bez przerwy. Było parno. Co miała znaczyć ta niespodziewana wycieczka? Późnym wieczorem jednego z dni klęski — ptaki przelatywały nad winnicami — na wszystko opadał kurz. Jechali na winko do Gastona. To zakrawało na kpiny. Berenika ociężałą piersią wsparta o mężczyznę, którego kochała przez całe życie, ale piersią, w której zamieszkiwała obcość. Jaka obca ta noga przy mojej nodze, ta drżąca warga, ku której się nie pochylę. Do Gastona było niby tylko pięć kilometrów, ale wydawało się, że jadą bez końca. W milczeniu, tylko od czasu do czasu jakaś uwaga Gastona, jak nagła zmiana biegu. Jakież to życie za mną blade! Jakże nic się w nim nie zapisało, co warte byłoby zapisania. Czy to wszyscy tak samo? Bywają na pewno losy ludzkie nalane słońcem Jak ciemne winogrona. Dlaczego — nie mój? Dlaczego to mijanie na darmo, ten mylny tor przez tyle lat, moje życie? Jak ta absurdalna przejażdżka — klęska o pozorach wesołej włóczęgi... Przeszedłem obok wszystkiego. Czy nie można zacząć od nowa, cisnąć kart, zawołać, że źle rozdane? Francja, Berenika, Georgette... Za dwugarbnym wzgórzem krajobraz zmienił się; wjechali w nieckę pełną drzew; doliny i miasta nie było już widać. Wieczór przechodził po cichu w noc. Uścisk, w którym Aurelian zamykał powoli Berenikę, stał się proszący. Była jak martwa. Zdawała się nie dostrzegać tego objęcia. W pewnej chwili westchnęła. Pochylił się ku niej. — Wciąż taki upał — powiedziała, a on rozluźnił to bezcelowe błaganie, tę zwierzęcą prośbę, na którą odmowa wszelkich słów była dostateczną odpowiedzią. Głupawy śmiech Gizeli. Gaston pomstował na motor, nie mógł zwiększyć szybkości, droga szła pod górę; skręcili; drzewa wysokie i czarne złączyły nad nimi swe liściaste dłonie. Ich cień rozpoczynał prawdziwą noc. Znajdowali się na ziemi niczyjej. Skrzydło ciemności zamazywało różnicę między odłogami i skrawkami pól uprawnych jak części garderoby, na którą daremnie wyrzucono pieniądze. Była to również kraina opuszczonych domów. Wiejskich domów z kamienia, który zaczął się już wykruszać, widocznych tu i ówdzie pod nieładem spłowiałych dachówek. Chałupki były przeważnie wąskie, drzwi miały powyrywane, wiatr hulał po nich jak u siebie... Dalej znów drzewa, droga szła w dół i znów drzewa... szmer wody... Samochód zwolnił. Wulgarność Gizeli rozległa się donośnie jak okrzyk w kościele: — Gastońciu, u licha, pić! — A do Morela: — Och, ależ z pana grzejnik! Kraina spustoszona, pogrążająca się na powrót w milczenie. Spustoszona, ale nie przez wojnę. Kraina zżerana z wolna przez raka, którego nosiła w sobie. Który spustoszył najpierw pola, a potem sięgnął po domy. Pustynia. Pustynia, którą z daleka można by jeszcze wziąć za zamieszkałą. Pustynia z drzewami. I z wodą. Pustynia bez ludzi. Dziwne — znaleźć się tutaj nagle po tamtych drogach ucieczki, exodu. Te drzewa, te dróżki, te opuszczone ściany nic jeszcze nie wiedzą o katastrofie, o rzece, która rwie pobliską szosą i zalewa miasto omijając jednak puste domy tej krainy większej niż klęska. Można było pomyśleć, że ta ziemia przyjmie cofającą się falę ludzi, wojsk, każdą grudkę, każdy kamyk. Cóż znowu! Krajobraz potrafi kryć w sobie głębie nigdy nie docieczone. Aurelian rozmyślał o tym, co usłyszał od oficera zwiadowczego dragonów; mowa była o rządzie, w którego skład wszedłby Laval i marszałek, a tamten na to: „Każdy, ale nie Laval! Jeżeli w rządzie będzie Laval, ja uciekam w maquis, do konspiracji!" Jakiś wolnomularz prawdopodobnie. Dlaczego przypomniał mi się teraz? Ach, tak, głębie tej krainy... Czekają nas czasy konspiracji, rozmaitych historii... Głębie tej krainy... Wielkie przestrzenie, które niczego się nie dowiedzą... Albo wprost przeciwnie... Dla ludzi ściganych... Samochód stał na dróżce gęsto oblepionej liśćmi; przy końcu widać było drewnianą barierę, zbyt nową w porównaniu ze zniszczonym murem. Wysiedli, każdy rozprostowywał się i otrząsał. Berenika wymknęła się Aurelianowi jak niebezpieczeństwu. W ogrodzie więdły na krzakach .nie zrywane róże, widać było kwadratowy warzywnik, nawóz. — Zobaczy pan — powiedział Gaston — prawdziwy ogród jest z tamtej strony... Weszli do ciemnego domu. Elektryczności nie było. Gaston szukał po omacku lampy naftowej w jakimś pokoju szerokim i niskim. — Antonio! — zawołał. — Gdzie, u diabła, on mógł się podziać? Otworzył drzwi, okno wychodzące na ogród po drugiej stronie odcięło się jasną plamą. — Antonio! — To jego Hiszpan — wyjaśnił Morel. Jaki Hiszpan? Lampa oświetlała nikłym światłem pokój, który miał w sobie coś z wiejskiej kuchni i coś z biblioteki. Półki obarczone zakurzonymi książkami, w dużym kominku resztki popiołu... W tym świetle stosownym dla zjaw Aurelian ujrzał, że kuzynka — nareszcie w swoim żywiole — jest mniej smutna. Gizela jak osoba, która czuje się u siebie w domu, otworzyła jakąś szafkę, wyjęła szklanki, krzyknęła, bo nie było herbatników. — A nas jest ile? Pięcioro... sześcioro... sześcioro licząc ze mną! Przed małym lustrem w złoconych ramach w stylu Ludwika Filipa Berenika poprawiała w milczeniu włosy. — Tak — powiedział Morel — jego Hiszpan... Antonio... Republikanin, którego przygarnął, żeby zrobić przyjemność Berenice, po ich klęsce... Wymówił to ich z emfazą całkiem nową. Obaj poczuli się skrępowani. Aptekarz roześmiał się wstydliwie: — Teraz i my mamy naszą, co? Żeby zrobić przyjemność Berenice... — A dlaczego to miało zrobić przyjemność Berenice? — zapytał Aurelian. — Och, pan wie, jaka ona jest, zawsze w jakimś komitecie, w jakimś czymś... Bo co do Gastona, to to wcale nie było po linii jego przekonań; on, wie pan, jest w A. F.l... *(/ A c t i o n Francaise — nacjonalistyczne i naonarchistyczne ugrupowanie, zał. w r. 1899, rozwiązane oficjalnie w r. 1936. (Przyp. tłum.)) Ale Antonio bardzo mu się przydaje; pilnuje domu, uprawia ziemię... Gaston ma pokój w mieście... To jest dom jego ojca... wielkiego uczonego, wie pan... który pisywał również poematy w języku d'oc, tak, tak... Wrócił Gaston, a wraz z nim jakiś krępy, młody wieśniak o dobrej, łagodnej twarzy i czarnych oczach, niewysoki, ale krzepki, w rozpiętej koszuli khaki z podwiniętymi rękawami i w płóciennych, niebieskich spodniach. Szwargotał coś do Gastona, co ten zdawał się rozumieć, i niósł wielki kosz białych czereśni. — Dzień dobry, Antonio! — zawołała Gizela. Tamten skłonił się z uśmiechem od ucha do ucha. Aurelian patrzył na Berenikę i powtarzał w myśli słowa Morela: „Pan wie, jaka ona jest, zawsze w jakimś komitecie..." Nie tylko krajobraz tutejszy kryje w sobie nieoczekiwane głębie. Druga lampa rozweseliła niemal pokój ukazując jednocześnie jakiś portret kobiecy z czasów Feliksa Faure'a i dyplom Jeux Floraux, który kuzynka zaczęła komentować na intencję Aureliana. Ale Aurelian patrzył na Berenikę rozmawiającą z Hiszpanem. Wzruszył ramionami. Co on znów gotów sobie wyobrażać! Nagle rozległa się muzyka. To pianino ocknęło się w mroku tej kuchni, pod stosem nut, między którymi stała fajansowa żardynierka. Gaston grał Chopina, preludium z Minorki. — Ja chcę jazz! — zawołała Gizela, a zwracając się do Leurtillois: — Nie ma pan pojęcia, panie kapitanie, co za dziwak z tego Gastona, nie ma tu ani patefonu, ani radia! — Och, nie — zaprotestował tamten od klawiatury — tylko nie radio! To prawda, że człowiek miał teraz zupełnie dosyć radia! — Pamiętasz — mówił Morel do Gizeli — tamtej wiosny tutaj wszystkie bzy... Gizela pamiętała, oczywiście, ale gdzie to winko, co? Jakoś go nie widać! Gaston odparł od pianina, że posłał po nie Antonia. Ten zresztą zjawił się z nim właśnie, w towarzystwie Bereniki, która poszła z nim razem. — Od kiedy to Berenika mówi po hiszpańsku? — Och — odpowiedziała kuzynka — nauczyła się! Berenika stale się czegoś uczy... to stenografii... to hiszpańskiego... Czy kuzynka uważała, że to źle czy że dobrze? Nie sposób było się zorientować. Muzyka urwała się nagle. — Do stołu! — wołała Gizela. Były czereśnie, ciasteczka, niebieski ser i białe wino. Co do wina, to rzeczywiście warto było jechać, żeby się go napić. Gaston postawił na stole marc — pierwsza klasa! — i maraskino dla pań, maraskino od Morela zresztą, ale wszyscy byli zdania, żeby napić się jeszcze winka. A gdyby tak pan kapitan zechciał wziąć ze dwie butelki ze sobą? Tego się nie odmawia. Morelowi usta się nie zamykały. Mówił o wojnie, o fajansach, o wspomnieniach, jakie mieli już z Gizelą. Kuzynka, lekko wstawiona, nuciła melodię z jakiegoś filmu — jaki on miał tytuł, ten film? Z Henri Garatem. Jak on był studentem, a później wyjechał na prowincję... Gaston pokazywał Aurelianowi stary album rodzinny, fotografie ojca... Odrzuciwszy głowę do tyłu zaczął deklamować — „Pewno po prowansalsku" — pomyślał Leurtillois — jakiś wiersz; upajał się tą deklamacją... Aurelian udawał, że słucha, i patrzył na Berenikę, która milczała ze wzrokiem utkwionym przed siebie; kruszyła ciasteczko; palce drgały jej nerwowo. Gizela roześmiała się parę razy bardzo głośno. W drzwiach stanął Hiszpan i coś tam zagadał po swojemu, na co Gaston odwrócił głowę. Nie, nie, dziękuję, Antonio. Z dworu dobiegał głos niebieski, uparty. Żaby. — Strasznie gorąco, prawda? — odezwała się Berenika. Do kogo się zwracała? Do wszystkich i do nikogo. Nie do Aureliana w każdym razie, a przynajmniej nie jakoś specjalnie. Odpowiedział jej Gaston, ale zwracając się nie do niej, a do Aureliana: — Nie chce pan zobaczyć ogrodu? To prawda, że było gorąco. Białe wino szło do głowy. Aurelian minął drugi pokój, rozjaśniony tylko smugą światła z kuchni, puścił Berenikę przodem. Zatrzymali się w progu. Byli sami. Nikt nie poszedł za nimi. Znaleźli się wśród całkowitej nocy, nie było księżyca. Ogród przypominał studnię ciemności obrosłą kasztanami. Bardzo długi, po dwóch stronach zamknięty absurdalnym murkiem, za którym można było domyślać się pól. W jednym rogu rodzaj altanki, jak w podmiejskim szynku, z ławką i okrągłym stołem. Wszystko było zapuszczone, aleja zarośnięta trawą, kolczaste łupki kasztanów pod nogami. Szli w milczeniu, jakby oboje chcieli znaleźć się jak najdalej od domu. Przy samym końcu ogrodu kamienny murek tworzył balkon z widokiem na okolicę. Gmatwanina cieni nie pozwalała zorientować się w krajobrazie. Nie było wcale chłodniej. Brzęczały komary. — Jak to się dzieje — zapytał Aurelian — że ten Hiszpan nie jest w obozie koncentracyjnym? Nie zależało mu na odpowiedzi. Odezwał się, żeby odegnać niepokój. Wśród nocy Berenika stawała się na powrót małą Bereniką z 1921; wydawało się, że nie docierają do niej żadne słowa. Och, ale dotarły... Odpowiedziała jednak dosyć obojętnie: — Gaston ma znajomości... Zaręczył za niego... Wydawało się, że jedyną racją bytu wszystkich rzeczy jest teraz uzmysławiać im tę przepaść między nimi. Aurelian zadrżał. — Źle się pan czuje? To pytanie rozległo się w ciemności jak dźwięk instrumentu trąconego przypadkiem. Aurelian chciał jej powiedzieć... Czy mieli możność wyboru, i jedno, i drugie? Ich młodość już nie wróci; byli romancą jedno dla drugiego. Tego nie mogli zmienić. Powiedział: — Bereniko... — i to imię zagasło w milczeniu tego wszystkiego, czego już nie powie, czego na zawsze nie umiał powiedzieć. — Ma pan dzieci — odezwała się. — Jakie to dziwne i jakie cudowne... Zazdroszczę panu. Chciałabym je poznać. Może chłopiec jest do pana podobny, może dziewczynka ma pana ruchy. Szepnął: — Chłopiec jest do mnie podobny... Coś fruwało nad ich głowami. Domyślił się raczej, niż zobaczył, że Berenika podniosła ręce do włosów. Czy wyczuła — i jak? — że podchwycił jej gest? — To nie są nietoperze? — zapytała. Nie wiedział. — Chyba nie — odparł. Czy rzeczywiście marzyła o dzieciach? Było dość ciemno, żeby nie kłamać. Ileż rzeczy pragnął jej powiedzieć, by dorosnąć do sytuacji. Przez całe życie cierpiał, że nie dorasta do sytuacji, ale nigdy jeszcze tak dotkliwie... że nie dorasta... — Właśnie tutaj, Bereniko, w tym ogrodzie, wśród tych nocnych traw powinienem... Chciał powiedzieć: ,,Wziąć panią za ręce..." I nie powiedział. Nie poprosiła, by dokończył zdania. Może robiła to za niego, ale w takim razie — jak? Na co czekała, by zrobił, i w jaki sposób kończyła to zdanie, i co miał zrobić, a nie robił, i nie zrobi, bo nie wie, czy tego właśnie oczekuje od niego, a jeżeli nie oczekuje, to spodziewa się przynajmniej, że on zrobi! Chciał powiedzieć: „Powinienem wziąć panią za ręce." Nie powiedział. Teraz było już za późno, a poza tym inne słowa odepchnęły tamte, inne słowa nie wypowiedziane, opadające jedno na drugie jak płatki róży. Wciąż i wciąż. Odważył się wreszcie sięgnąć słów większej wagi. Tym razem nie powiedział już: „Bereniko", bo się bał, że to imię znów go powstrzyma, jak kamień zbyt ciężki, jak zapach, od którego stajemy nagle oniemiali. — Była pani tym, co w moim życiu najlepszego, najgłębszego... Nie, niech mi pani nie przerywa i tak dostatecznie trudno mi się zdecydować... Jest pani całym śpiewem mojego życia... i jeżeli chcę spojrzeć na nie... to znaczy... rozumie mnie pani? Człowiek stara się usprawiedliwić we własnych oczach... Starzeje się. To niemożliwe, byśmy zmarnowali nasz śpiew. Nie dopuścimy do tego, prawda? Mamy przed sobą tę noc, która nie może być bez marzenia... albo gorzej jeszcze, nie może go zabić... jedynego marzenia... Co właściwie chciał powiedzieć? Wydało się jednak, że ona wie co, kiedy po chwili odezwała się dalekim głosem: — Mówi pan tylko o sobie... Źle ją zrozumiał. Powiedział, że mówi także o niej. Ale ona chciała powiedzieć, że dziwi ją, że Aurelian myśli teraz o innych rzeczach, a nie o klęsce, nie o tym, co spadło ma wszystkich, nie o Francji... Słowo „Francja" zadźwięczało dla Leurtillois fałszywie, z patosem w tych niewidzialnych ustach, które pamiętał: miały jakby dwa prostopadłe nacięcia... Zobaczył w myślach tę maskę topielicy, niegdyś, te kości policzkowe... A teraz, proszę, mówiła: „Francja"... Drażniło go to, chociaż sam nie bardzo rozumiał dlaczego. Przeszkadzało mu, psuło obraz jego Bereniki, było wykładnikiem dystansu, jaki istniał między lalką z jego wspomnień a tą żywą kobietą, wykładnikiem tych dwudziestu lat z dala od niego... Wszystkiego, co działo się przez te dwadzieścia lat. Wszystkiego, co ich dzieliło. — Och, ja wiem — mówiła Berenika — pan tak samo jak inni... Skoro nadarzy się jakiś wygodny temat, jakże przepuścić okazję! Ja wiem... Byle tylko odwrócić uwagę, zabłysnąć... jak wszyscy mężczyźni... Macie tę satysfakcję, że spełniliście swój obowiązek... Zmobilizowano was... Zrobiliście, co do was należało... Więc czego chcą od was jeszcze? Przecież to koniec, koniec, i już: niechże wam dadzą święty spokój... To tak, jakbyście przestali się golić z powodu klęski... Zdjęliście marynarki i nie macie zamiaru ich wkładać... — Ależ... Bereniko, oczywiście, że to koniec... A co pani by chciała, żebyśmy jeszcze mówili, robili? Ostatecznie, głową muru nie przebijesz! — Dlaczego nie? No, w każdym razie, jeżeli nie zrobiliście tego teraz, nie ma najmniejszej obawy, byście zrobili to później! Wasze cenne głowy! Niech pan przyzna, że odetchnął pan z ulgą, kiedy zrozumiał pan, że to już koniec? — Po pierwsze, to jeszcze nie koniec! — Jeszcze nie? Nie słyszał pan tamtego? — Kogo? — Marszałka... Moje dzieci... ze łzami w głosie... ach, na samą myśl!... — Niech pani tak nie mówi. To było wstrząsające, ten starzec, a poza tym, co pani właściwie by chciała, żeby zrobić? Nie odpowiadała. — No, widzi pani! — zatriumfował. — Co ja bym chciała? — wybuchnęła. — Żeby stawić opór! Żeby walczyć! — A czy nie było walk? — Ach, tak, walczyli nieszczęśliwcy; co myśleli, że to naprawdę... A tymczasem... — Nie rozumiem; sama pani sobie przeczy... Uważa pani, że nie dość jeszcze ludzi zginęło dotąd? — Zginęło dosyć, abyśmy nie mieli prawa ich zdradzić, czynić ich śmierci daremną... — Więc trzeba się było dać wyrżnąć... — Walczyć, mówię panu, walczyć! Pomyśleć, że nikt nie bronił Paryża! — Pani uważa, że trzeba było narażać Paryż na zniszczenie? Tak? Dziękuję! — Lepiej było zniszczyć Paryż. — Łatwo to mówić, jak się mieszka w R. — Niech pan nie będzie niemądry! Można kochać Paryż mieszkając w R. równie dobrze jak w Lilie czy w samym Paryżu... a jeżeli jutro wejdą do R... — Chce pani zginąć pod gruzami R., tak? Sam był zaskoczony tą nutą szyderstwa. Chciał to naprawić: — O czym my mówimy? A Berenika: — O jedynych rzeczach, jakie możemy mieć sobie do powiedzenia dzisiaj... tej nocy... nie, niech pan nie przeczy, niech pan nie twierdzi, że powinien mi pan mówić o miłości... jak niegdyś! Ileż było goryczy w tych dwóch ostatnich słowach, które dorzuciła po pauzie. Jeżeli, jak twierdził Gaston, Aurelian był całym jej życiem przez wszystkie te martwe lata, jakże się to działo, że dzisiaj między nim a Bereniką był cały świat, nie tylko całe życie? Cały świat myśli również. Myśli, które wydały mu się śmieszne, uproszczone, ale które przez to były jeszcze bardziej dokuczliwe, uparte, jakby jakieś pospolite perfumy, których zapach przynosiłby jej ujmę, brukał wyidealizowane wspomnienie, które nosił w sobie. To Aurelian przerwał milczenie: — Bereniko... rozstając się z panią zostawiłem dziewczynkę pełną uniesień, świeżości przeżyć, dziewczynkę, która nic nie wiedziała o świecie, ach, tak zupełnie obca była temu światu, w którym ludzie biją się ze sobą, przeciwstawiają się sobie, ciskają sobie w twarz odmienne idee, za którymi kryje się po prostu interes albo intrygi... a teraz odnajduję kobietę, która z tym samym uniesieniem, z jakim niegdyś podchodziła do życia... podchodzi do tych spraw brudnych... lepkich... do tego, co było naszą chorobą... i równie łatwo pozwala upajać się frazesom dobrym dla tłumu, jak niegdyś tamta dziewczynka upajała się krajobrazem Paryża, jakimś wieczorem, piosenką... Skąd to błaganie w jego głosie? O co ją prosił? Sam nie wiedział. A Berenika wyczuła w tym jakąś nutę fałszywą, jakąś hipokryzję. Nie było już między nimi młodości, która mogłaby im dać złudzenie tej cudownej spójni, uświetnionej jeszcze we wspomnieniu. Berenika miała rację — o czym mieli mówić tej nocy? Słowa, których oczekiwali niejasno jedno od drugiego roztapiały się w ciemności jak mgławice. Te słowa wstrząsające, które, gdyby zostały wypowiedziane, zadźwięczałyby kłamstwem. Więc lepiej już było dać spokój. Spoza falującej jasności prostokąta drzwi jakiś głos zawołał: — Kto chce armagnacu? Zakochani, chcecie armagnacu? Słychać było śmiechy, dźwięki pianina trochę nieprzytomne, a później głos Gizeli, jeden z tych głosów, które nabierają pewności dopiero po kilku taktach. Piosenka trąciła z lekka myszką, łobuzerska, skandowana, w stylu francuskiego jazzu: Kto chce szczęśliwy być, niechaj nie czeka! — Nie myśli pan, że będzie padać? — zapytała Berenika. Rzeczywiście, było bardzo parno. Aurelian nie chciał zgodzić się, że to ma znaczyć: „Wracajmy", i powiedział tym szorstkim tonem, który przed chwilą wywołał w nim uczucie przykrości: — Dlaczego interesuje się pani tymi Hiszpanami, tymi czerwonymi, Bereniko? Wydawało się, że nie miała nawet czasu zastanowić się nad odpowiedzią, która padła natychmiast: — Bo są nieszczęśliwi... — odparła, a on się zirytował. — Nieszczęście tych, którzy nie mają racji — dorzucił — jest rzeczą zasłużoną i nic więcej... — To samo — odrzekła — mogliby powiedzieć dziś Niemcy o naszym... W czarnej koronce, która ich otaczała, milczenie zrobiło wielką dziurę. A później głos Bereniki z trudem, zdawałoby się, piął się po urwistym zboczu: — Doprawdy, nie ma już nic wspólnego między nami, mój drogi Aurelianie, nic już wspólnego... Czy pan tego nie rozumie? Zastanawiam się, dlaczego trzeba było, byśmy spotkali się w te dni... Może dlatego właśnie, byśmy dowiedzieli się o tym i ponieśli każde w swoją stronę... Słowa przeszły w niedosłyszalny szept. Aurelianowi biło serce. Mieszanina gwałtownych uczuć. Nieznośna świadomość, że został osądzony; pewność, że ma rację, a także i gniew, iż zamiast młodej kobiety ze wspomnień znalazł tę rezonerkę... Nie znoszę rezonerek... Jak ożywcze tchnienie pamięć podsunęła mu nagle obraz żony, młodość, świeżość żony. Ach, Georgette nie była taka przynajmniej! Kiedyś wydawała mu się trochę ograniczona, jeżeli chodzi o intelekt. Nie miał racji. Kobieta ma inny rodzaj inteligencji... Kiedy zaczynają wtrącać się do nie swoich spraw... — Zmarnowaliśmy nasze wspomnienia i to wszystko... Powiedział to obojętnym tonem. Odpowiedź ugodziła go jednak prosto w serce: — I to wszystko... Pomyśleć, że marzył, iż zabierze stąd tę Berenikę, że wszystko rzuci dla niej, dla tej starej historii sprzed osiemnastu lat! Miał gorączkę, to prawda... „Ale jednak — pomyślał — jakże to możliwe, żeby tak skończyło się klęską!" A potem uświadomił sobie z goryczą, z ironią, drugie znaczenie tych słów i roześmiał się sucho, krótko. — To pana śmieszy? — zapytała Berenika. — Nie... — przeprosił — to nie z tego... pomyślałem nagle... A pani to obojętne, że to jest wszystko? Tym razem pytanie unosiło się jakiś czas w ciemności. — Nie... tak... Moglibyśmy pomówić o tym spokojnie... gdyby nie ta niemądra duma męska, którą pan ma tak samo jak inni... mój drogi Aurelianie... I bardzo możliwe, że płakała. Zauważył, iż tym razem jak i poprzednio w szczególny sposób mówiła to ,,mój drogi", bez żadnej dezynwoltury czy agresywności — jakby mówiła do umarłego... — Mój drogi Aurelianie — powtórzyła. VIII Ten armagnac to była niespodzianka Gastona; zachował go na koniec, po maraskino i marcu, taki sobie artystyczny, teatralny efekt wieczoru. Skutki tego efektu były aż nadto widoczne. Poczynając od Morela, który zrobił się sentymentalny, aż nie do wiary, jaki zrobił się sentymentalny, a Gizela, fiu, fiu; o kuzynce nie mówię... Robiło się jednak późno i przerywając roztkliwione wywody męża na temat dziwnych okoliczności, niebywałych wydarzeń, których potrzeba było, by sprowadzić w te strony pana Leurtillois — wszystko to z nazbyt czułym błyskiem w oczach utkwionych w żonę — Berenika powiedziała, że robi się późno i że ostatecznie jest jeszcze wojna. Na to Gaston, że, istotnie, poruszanie się po drogach zostało zabronione, ale kto tam będzie teraz tego pilnował; kuzynka deklamowała zaś Polyeucte'a—dlaczego Polyeucte'a? Dlatego że właśnie Polyeucte'a umiała na pamięć, a nie Opiekuj się Amelią. Usadowili się w zakurzonym gruchocie, który ruszając rzucił ich na bok tak, jakby to były jakieś żarty. Zajęli te same miejsca co poprzednio. I jakby nic się nie stało, ramię Aureliana objęło panią Morel. Bez słów postanowili oboje robić wszystko, czego oczekiwano od nich, by uniknąć jakichkolwiek wyjaśnień. Morel szeptał: — Odnaleźli się, Gizelo, odnaleźli się! Człowiek gotów jest uwierzyć w Boga! Gaston poruszył na to dziwnie ramionami, a kuzynka usiłowała dotknąć szybki ochronnej twierdząc, że ponieważ tak błyszczy jak szkło, ma pewno jest tak samo tłukliwa... Krajobraz cofał się tyłem, ta sama droga tylko pod włos; z liściastego mroku wyjechali między drzewa nie tak zwarte, na pagórki, po których ich wisner wił się jak wąż. Pochłodniało, niebo było ciemne, gwiazdy musiały schować się za chmurami. Gaston prowadził trochę nerwowo. Nie to, że był pijany. Po prostu jak najprędzej chciał być już na miejscu i dlatego prowadził trochę nerwowo. Dziwna ta jazda powrotna drogą dobrze znaną wszystkim, ale którą Aurelian znał zaledwie na tyle, by denerwować się razem z tym, co ich wiózł. I ta czerń nieba. Zanurzali się w ciemności. Po tych wszystkich nocnych marszach uczucie, że jest się w niezależnym, kołyszącym się na wszystkie strony gruchocie, nieskrępowanym w swych nagłych susach przez wielkie, złożone z zazębiających się o siebie części ciało, gdzieś daleko poza nami zwrócone ku nieznanym niebezpieczeństwom, było zaskakujące. Aurelian usiłował nie myśleć. Wracał do R... i to wszystko. Zmęczenie i ta szczególna ociężałość, jaką daje alkohol, były mocniejsze niż dziurawa materia wspomnień, niż te martwe zalążki jakichś myśli. Ramię obejmujące Berenikę ścierpło. Palce u tej dłoni wydawały mu się jakby odległe i bolesne. Co działo się w tej milczącej kobiecie? To rozejście się ich, osłonięte bezsensownym kłamstwem, dwuznacznym rozczuleniem tamtych, nie wyprowadzonych z błędu... W pewnej chwili powiedział sobie, że ich historia, ta klęska miłości tak zupełna, to dementi życia dla miłości, a także to złudzenie miłości, niezrozumiałe po osiemnastu latach powolnego zapominania... powiedział sobie... ani jedna rzecz nie spełniona, ani jedna rzecz, która doprowadzona byłaby do końca, i obruszył się... Jakże można mówić o klęsce miłości z racji podobnej historii, urwanej na samym początku, i potem całe życie między nami, nie myślałem o tym nigdy... nie, to nieprawda, myślałem zawsze... Ale wszystko jedno, to nie jest to, co... Samochód zarzucał, wpadali na siebie, coraz bardziej skrępowani. Podobne uczucie, jak kiedy śpimy w jednym łóżku z kobietą, z którą żeśmy się pokłócili... I znów wóz zarzucił... Osiemnaście lat zapomnienia. Powolnego, ale zapomnienia... Mówił sobie... Mówił sobie: całe życie... całe moje życie... idiotycznie rozczulony nad sobą... jak tamci nad nimi dwojgiem, przez omyłkę... Może i on też przez omyłkę rozczulał się nad sobą. Takiej nocy jak ta. W tym wszystkim, co się działo. Czuł się jak zwierzę w czasie burzy, niedostatecznie skryte pod liśćmi w lesie. Jego własna historia w tej historii naokoło. Jednocześnie nie do zniesienia i niezmiernie ważna. Odwrócenie uwagi od pożaru. Jakiś głuchy warkot gdzieś daleko. Jechali w tamtym kierunku. Co to jest? Może odmarsz dywizji, a może opuszczamy miasto? Warkot, przez pewien czas głośniejszy, przycichł, tłumiła go wata ciemności. Musieli już być niedaleko R. Milczenie Bereniki pośród nich, jak ciężar. Ci z tyłu usiłowali coś mówić. Zmiana biegu, wjechali na szosę. I wtedy. — Co to jest? Co się dzieje? Co to znaczy? Okrzyki potrącały się nawzajem, załamały się w zgrzycie hamulców, nagły skręt... Karabiny maszynowe. Przepiórczy terkot karabinów maszynowych i błysk ognia po prawej stronie. „Dostałem" — pomyślał Aurelian. Rękę miał ciężką, ciężką. Nie bolało. Musiało krwawić. Ta ręka, która obejmowała Berenikę. Zawołał do Gastona: — Niech pan jedzie, niech pan nie zatrzymuje! Gaston pchnął wóz w polną drogę po drugiej stronie szosy, przedłużenie tej drogi, którą jechali... na szczęście starczyło mu przytomności umysłu i zamiast skręcić na szosę... Zabrzęczało szkło szybki ochronnej. Trochę szkła poleciało na nich. — Nic się wam nie stało? — zapytał z trwogą Morel, wytrzeźwiały. — Nie, nie — odparł Aurelian. Bał się, że Gaston stanie, jeżeli powie... — Berenika, Gaston? — A wy tam z tyłu? — sapnął Gaston. Z tyłu kuzynka śmiała się histerycznie, to wszystko. — Niech pan doda gazu, trudno — powiedział Aurelian do Gastona. — Wie pan, dokąd ta droga? Nie?... Najważniejsze zjechać im z oczu... — Im? Kto to był? Pytanie padło z. tyłu. Gizela podniosła się. Niechże pani siada, do diabła! Aptekarz pociągnął ją na dół. Samochód trząsł się nieprawdopodobnie. — Bosze... oczywiście! — powiedział Aurelian. Nie ruszał ręką. Musiał krwawić. To było z pewnością jedno z tych aut pancernych, które tamci wysyłają na chybił trafił przed siebie, żeby badały drogę. Robią tak, żeby uniknąć niepotrzebnych strat, nie atakują, kiedy trafią na przeciwnika, zmykają w lewo lub w prawo, okrążają nas... Chciał dotknąć ręki odrętwiałej w jakimś dalekim bólu... Gaston klął. — Czy oni za nami jadą? — wołali tamci z tyłu, przerażeni. — Chyba nie, może pan zobaczyć? Te ostatnie słowa pod adresem Leurtillois. Ten macając dłonią wyczuł wilgoć krwi, która spłynęła z jego ręki na ramię Bereniki. Gotowa spostrzec. — Niech się pani nie boi, Bereniko — powiedział. — To nic... — Ja się nie boję — szepnęła. Tym swoim dawnym głosem, jak niegdyś w taksówce, w Paryżu. Aurelian czuł, jak wzbiera w nim idiotyczna duma, że został ranny. — To nic — powtórzył bardzo cicho do swej sąsiadki. A ona: — Ja wiem... to nic... — aż go to podrażniło trochę; oczywiście chciał powiedzieć, że to nic, ale jak ona lekko to bierze! Oznajmił jej więc: — Jestem ranny... Ale Gaston usłyszał i, jak to było do przewidzenia, zatrzymał. — Ranny? — Och, lekko... Leurtillois poczuł, jak głowa Bereniki potoczyła się na jego ramię. — On jest ranny! — piszczała kuzynka. — Pan Leurtillois jest ranny! Gaston wyjął z kieszeni latarkę i żółtym pędzlem światła omiótł najpierw kolana, potem przejechał na twarze, szukając. — Ręka — powiedział Leurtillois, by wskazać drogę. I światło padło na tę dłoń zwieszoną bezwładnie, na ten uścisk fałszywych kochanków, na okrwawione ramię podtrzymujące Berenikę; głowa Bereniki była opuszczona, krew zalała suknię. — Berenika! Krzyknęli wszyscy razem. Władną dłonią Aurelian podźwignął tę twarz. Oczy miała przymknięte i uśmiech, uśmiech Nieznajomej z Sekwany... kule przeszyły ją ubierając w szeroki naszyjnik zbrodni. Nie żyła. Aurelian od razu .zobaczył, że nie żyje. — A ja mówiłem o mojej ręce! — powiedział. Na szczęście, nikt go nie dosłyszał. Gizela wybuchnęła łkaniem, gruby aptekarz jęczał i lamentował: — Nisiuniu, to nieprawda! Nisiuniu! Światło zgasło. Gaston powiedział bezbarwnym głosem: — Trzeba ją teraz odwieźć do domu.