Kurland Lynn - Marzenia z gwiezdnego pyłu
Szczegóły |
Tytuł |
Kurland Lynn - Marzenia z gwiezdnego pyłu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kurland Lynn - Marzenia z gwiezdnego pyłu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kurland Lynn - Marzenia z gwiezdnego pyłu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kurland Lynn - Marzenia z gwiezdnego pyłu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Kurland Lynn
Marzenia z gwiezdnego pyłu
Występują:
Anglia, rok 1227
Rhys de Piaget, lord Artane Gwennelyn, żona Rhysa Ich dzieci: Robin
Anne, żona Robina
Nicholas
Amanda
Miles
Isabelle
John
Montgomery
Berengaria, uzdrowicielka Christopher z Blackmour, paź Robina
Anglia, rok 2005
Jackson Aleksander Kilchurn IV
Kendrick de Piaget, lord Seakirk
Genevieve, jego żona
Ich dzieci:
Phillip
Robin
Jason
Richard
Strona 2
Christopher
Adelaide Anne
Edward de Piaget, earl Artane Helen, jego żona Gideon, ich syn
Megan MacLeod McKinnon, jego żona
Aleksander Smith, earl Falconberg, powinowaty Gideona
Ród de Piagetów poznasz w książce „Czas na marzenia"
Prolog
Artane, Anglia
Wczesna wiosna roku 1227
Co ty tutaj robisz?
Amanda de Piaget spojrzała na nóż, który trzymała w ręce, i rzuciła przekleństwo. Niech to diabli, czy
dama nie może się czasem uciec do drobnego podstępu, nie narażając się na takie niepożądane
najścia? Zmitrężyła niemal godzinę pod drzwiami zbrojowni, starając się nie zwracać na siebie uwagi,
póki nie nabrała pewności, że w środku nikogo nie ma. Nikogo, kto mógłby pospieszyć i donieść jej
ojcu, że Amanda przebywa w niedozwolonym miejscu.
Kiedy nadarzyła się okazja, bez wahania przystąpiła do intensywnych poszukiwań w dostępnym ar-
senale. Właśnie wpadła jej w ręce doskonała broń, gdy usłyszała nieprzyjemny głos najstarszego
brata. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do Robina z najniewinniejszym spojrzeniem, na jakie
było ją stać.
- Nic - odrzekła, chowając klingę za plecami. - A co ty tutaj robisz?
- Przyszedłem zobaczyć, czy nie znalazłby się jakiś sztylet.
Strona 3
- Do czego? Robin zamrugał.
- Potrzebuję jednego.
*3*
Strona 4
- A gdzie jest twój dawny sztylet?
- Czy nie można mieć dwóch?
- To dla mnie marnotrawstwo - rzuciła Amanda z powątpiewaniem.
Robin podrapał się w głowę, jakby właśnie zastanowiło go marnotrawstwo przyszłego lorda Artane,
który miałby posługiwać się więcej niż jednym sztyletem.
- Nie masz czym się zająć? - naciskała Amanda. - Nie wzywają cię żadne obowiązki w donżonie?
Niezawodnym sposobem, by zdekoncentrować Robina, było żądanie odpowiedzi na pytania, które nie
wymagają głębszego namysłu. Zwykle wprawiało to jej brata w zakłopotanie.
Waha! się chwilę, potem zmarszczył brwi.
- Mam zajęcie tutaj - oznajmił w końcu. - Zamierzam poszukać sztyletu. Nie rozumiem jednak, co ty
masz nadzieję tu znaleźć.
Amanda pozbierała myśli. Obawiała się, że brat zrobi się podejrzliwy i wyśledzi jej knowania, ale z
drugiej strony, mógłby jej pomóc i wybrać dla niej lepszą broń. Czyż nie był to dostateczny powód, by
okazać odrobinę uczciwości? Niedbałym ruchem wyciągnęła zza pleców sztylet, jakby nie można
było na nią liczyć, że dokładnie wyjaśni, skąd się tam wziął.
- A co sądzisz o tym? - spytała. - Nadawałby się? Robin wytężył wzrok.
- Przydałby mi się, jak najbardziej.
- Ależ nie tobie, półgłówku, tylko mnie! Zmrużył oczy.
- A po co, na wszystkich świętych, tobie sztylet?
- Żeby wbić go w ciebie, kiedy mnie zbytnio zirytujesz - odcięła się. - A do czegóż by innego?
*4*
Robin sprawiał wrażenie, jakby już miał zripo-stować złośliwą uwagę, lecz Amanda dostrzegła, że
wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze, a potem przetrawił słowa, zanim starannie dobrał te, które
ostatecznie z siebie wyrzucił.
- Do czego jest ci potrzebny? - zapytał spokojnie.
Strona 5
- Żeby się bronić.
Robin parsknął śmiechem, potem wyciągnął rękę.
- Pokaż.
Amanda zjeżyła się.
- O nie, na pewno nie...
- Jest nieodpowiedni - przerwał jej głośno. - Na takich tęgich zawadiaków jak ci, którzy na ciebie
niedawno nastawali, będziesz potrzebować czegoś dłuższego. I ostrzejszego. Pozwól, że zrobię małe
rozpoznanie, czym tutaj dysponujemy.
Amandę tak bardzo zaskoczyły słowa brata, że bez oporów pozwoliła sobie odebrać broń. Robin
przebiegł wzrokiem po orężu rozłożonym przez płatnerza do wglądu pana i jego ulubionych gwar-
dzistów. Zadumał się, potarł podbródek, odchrząknął raz lub dwa, a potem zdecydował się i podniósł
jeden ze sztyletów.
- Ten się nada - powiedział, podrzucając broń w powietrzu i zręcznie łapiąc dwoma palcami za ostrze.
- Widzisz, jak jest doskonale wyważony? Dobry do dźgnięcia w górę, kiedy wywiąże się zaciekła
walka z bliska.
- I jaki piękny klejnot w rękojeści - dodała Amanda.
Prychnięcie brata prawie zamknęło dziewczynie usta.
- Na wszystkich świętych, Amando...
*9*
Strona 6
- Stroję sobie żarty, Robinie! - wykrzyknęła. Zabrała mu sztylet. - Jestem pewna, że pomoże mi w
nocy w ciemnych zaułkach, gdzie będą na mnie czatować jacyś mężczyźni.
- Czyżby którykolwiek tego próbował? - Oczy Robina wyraźnie pociemniały.
- Udaje mi się ich przepędzić, zanim wyrządzą mi krzywdę - zapewniła brata.
- Bez wątpienia. Lecz po cóż ci sztylet, skoro potrafisz wygarbować skórę swoim kąśliwym językiem?
Spojrzała na niego zdumiona. A po chwili mimowolne, zupełnie niepożądane łzy napłynęły jej do
oczu. Wściekle zamrugała. Przeklęty Robin, bezduszny gbur...
Jednak mimo przekonania Amandy o bezgranicznej tępocie brata Robin przewrócił oczami i zaczął
przepraszać. Szybko znalazł dla siebie sztylet w pochwie, który wsunął za cholewę buta, a następnie
wziął siostrę za ramię i pociągnął w stronę drzwi.
- Jesteś mniej nieznośna, niżbym sądził - przyznał szorstko. - I każdy mężczyzna miałby szczęście,
gdyby mógł cię nazwać swoją.
- Gdyby mógł nazwać moje złoto swoim - poprawiła brata z goryczą.
- Mężczyźni to głupcy, siostro. Ty potrzebujesz kogoś z własnym majątkiem, kto nie będzie po-
trzebował twojego bogactwa.
- Upłynęły już cztery lata, Robinie, i wciąż przewija się ten korowód kandydatów, a ja nie spotkałam
żadnego zalotnika, który by się tu pojawił tylko ze względu na moją osobę.
- Cztery? - powtórzył. - A mnie się zdawało, że to już niemal cztery dziesiątki! - Rzucił jej spojrze-
* 10 *
nie z ukosa. - Być może można by ci wybaczyć ten cięty język, gdyby wziąć pod uwagę to, co musisz
znosić.
- Być może - zgodziła się Amanda, ale tak naprawdę cięty język był jej najmniejszym zmartwieniem.
Martwiło ją, że przez ostatnie kilka lat przyglądała się wielu mężczyznom i nie spotkała ani jednego,
który by się jej spodobał. Lecz jak miała któregokolwiek z nich wybrać, skoro wyraźnie widziała, że
Strona 7
każdy z konkurentów miał przed oczami jedno: wizję siebie samego wyjeżdżającego z zamku z
workami złota pobrzękującego przy strzemionach.
A teraz ojciec ponaglał ją, by, nim skończy się lato, podjęła wreszcie jakąś decyzję.
- Znajdziemy ci kogoś, kto będzie ciebie wart - pocieszał Amandę Robin, obejmując ją ramieniem w
rzadkim geście przyjaźni. - A dopóki nie pojawi się w bramie zamku, nauczę cię paru przydatnych
sztuczek, na wypadek gdyby przyszło ci stanąć z kimś w szranki.
Zaskoczona podniosła brwi. Robin nigdy nikomu nie proponował nauki. Nigdy. Bez wysiłku mogłaby
sporządzić aż nadto długą listę mężczyzn, którzy przybywali, by prosić go o coś podobnego.
Zawracali już na progu zamku, niedopuszczeni choćby raz do ćwiczeń, i bez cienia satysfakcji.
Zmrużyła oczy. Na pewno sobie drwi. A poza tym, nawet jeśli nie był teraz skory do żartów, w ciągu
miesiąca miał wyruszyć do warowni swojego teścia. Ledwo wystarczyłoby czasu na naukę od-
różniania rękojeści od czubka miecza. Spojrzała na brata wilkiem.
- Czyż nie wybierasz się wkrótce w drogę?
- A czyż ty nie uczysz się szybko?
*7*
Strona 8
Ach, więc o to chodzi, uznała.
- Zaczniemy od jutra - powiedział Robin. - Musisz zadowolić się tym, czego będę miał czas cię na-
uczyć.
Mocno ścisnął Amandę, omal nie gruchocząc jej ramion, a na dokładkę klepnął po plecach. Dziew-
czynie udało się nie przewrócić na twarz, chociaż niewiele brakowało. Złapała równowagę i popa-
trzyła, jak brat pomknął gdzieś w niecierpiących zwłoki sprawach. Sama była wciąż dość zaskoczona
propozycją Robina i przepełniona wdzięcznością. Gdyby wiedział, co ona naprawdę zamierza...
Jednak nie wiedział i nie powinien się dowiedzieć. Nie była dość ostrożna tego ranka, ale już więcej
nie popełni podobnego błędu.
Amanda stała na dziedzińcu i patrzyła na Artane wznoszące się nad nią niczym skrzydlaty drapieżnik.
Doprawdy, zamek onieśmielał, lecz kochała go z całego serca. Najmilsze wspomnienia Amandy były
związane właśnie z tym miejscem, wspomnienia dotyczące rodziny, którą kochała tak bardzo, że
sprawiało jej to ból. Sama myśl o tym, co zamierzała zrobić, chociaż wiedziała, że nie ma wyboru,
wystarczała, by rozerwać jej serce...
Robin pojawił się przed nią tak niespodziewanie, że aż pisnęła. Mocno marszczył brwi.
- Zamierzasz tylko bronić się przed zalotnikami, prawda? - spytał ostrym tonem.
- A cóż innego miałabym robić?
- Hm, tak też sądzę. Poza tym, do czego innego potrzebna byłaby ci umiejętność władania bronią.
Do czegóż innego, zaiste, pomyślała.
Robin w zamyśleniu znów poklepał siostrę po ramieniu, po czym odwrócił się i zajął swoimi
sprawami.
*8*
Strona 9
Amanda westchnęła. Czuła wdzięczność za wiele rzeczy, a zwłaszcza za to, że brat się oddalił, nim
pomyślał sobie coś jeszcze. Była wdzięczna za pomoc z nieoczekiwanej strony. A najbardziej za to, że
ta strona przestała zadawać pytania.
Gdyby Robin miał jakiekolwiek pojęcie o jej planach, Amanda nie maszerowałaby z nim ścieżką na
skróty w nauce szermierki. Popędzono by ją do lochu, a Robin bez wątpienia byłby niezwykle
szczęśliwy, pełniąc rolę strażnika.
Strona 10
,1-
Londyn, Anglia Wczesne lato 2005 roku
Jackson Aleksander Kilchurn IV stał ze wzniesionymi rękami na parkingu samochodowym w
podziemiach szpanerskiego londyńskiego biurowca. Podczas napadu zastygł w pozie największej
uległości, na jaką było go stać. Dokonywał przeglądu wydarzeń tego ranka, aby zorientować się, gdzie
i kiedy popełnił błąd.
Po pierwsze obudził się. Obudził się i jego oczom ukazał się niemiły widok nachylonego nad nim
wściekłego ojca, już w pełni ubranego - ojciec był gotowy, a on sam bynajmniej - który krzyczał, że
się spóźnią, jeżeli Jake natychmiast nie zwlecze z łóżka swojego żałosnego tyłka. Tak, to był wy-
starczający sygnał, który powinien skłonić Jake’a do ponownego zarzucenia kołdry na głowę.
Oczywiście, rano nie był w najlepszej formie.
Po drugie, nie posłał ojca do wszystkich diabłów. Drugi błąd. Gdyby to zrobił, mógłby sobie oszczę-
dzić nie tylko nieprzyjemności wstawania przed świtem, by zawieźć obrzydliwie bogatego, ale
znanego ze skąpstwa ojca na lotnisko, ale i wysłuchiwania kolejnego irytującego ojcowskiego kazania
na temat mankamentów syna. Zarzuty dotyczyły (ale nie wyłącznie) stanu cywilnego Jake'a (wolny),
pragnienia ruszenia śladami ojca w świecie biznesowych
* 10 *
Strona 11
wpływów (brak kroków podejmowanych w tym kierunku także wzbudzał niepokój) oraz obecności w
londyńskim biurze ojca (w najlepszym razie niedostatecznej).
Kiedy ojciec zaczął porównywać swojego syna do skorupiaka przyczepionego do jachtu dobrobytu,
Jake zatrzymał się przy krawężniku, szybko wysadził starego i wystawił jego walizkę na chodnik.
Następnie błyskawicznie wsiadł z powrotem do samochodu, by nie powiedzieć, czego mógłby potem
żałować, czegoś w rodzaju: „Jasne, wezmę tę cienką manilową* kopertę i doprowadzę do tego, że
jakiś ogromny bezduszny koncern, z którym właśnie prowadzisz interesy, podpisze te papiery w
środku... Jeśli tylko dasz mi wreszcie spokój".
Co jednak praktycznie zrobił, gdy ojciec rzucił kopertę na siedzenie pasażera, zanim Jack zdążył
zamknąć drzwi.
A to doprowadziło do błędu numer trzy: skąpstwa. Tak, to była trzecia, ostatnia i zapewne najbardziej
katastrofalna decyzja, jaką podjął tego fatalnego ranka, kiedy wszystko szło na opak. Skąpstwo było
widocznie cechą odziedziczoną po wyżej wymienionym obrzydliwie bogatym ojcu. Jake wolał jednak
pomyśleć o tym później, kiedy będzie mógł wszystko spokojnie przemyśleć. Może kiedy indziej
nazwałby to zapobiegliwością i przeszedłby nad tym do porządku dziennego.
W tej chwili musiał jednak przyznać, że był skąpy i zgodził się być chłopcem na posyłki ojca, zamiast
wybulić 50 funtów na kuriera - te same 50 funtów, które prawdopodobnie straci na rzecz
Szczególny rodzaj brązowawego papieru pakowego wyrabianego z konopi rosnących na
Filipinach (przyp. tłum.).
* 16 *
bandziora, który właśnie wciskał mu lufę między łopatki.
Czy to był pistolet? Trudno powiedzieć. Mocno znoszona, ale jednocześnie bardzo droga skórzana
marynarka nie pozwalała precyzyjnie określić prawdziwego charakteru śmiercionośnej broni.
Jake błyskawicznie przeszukał arsenał znanych mu zabójczych technik samoobrony, próbując się
zdecydować, którą z nich zastosować, żeby nie wpakować się za kratki. Powinien był skonsultować
Strona 12
się z tym kosztownym ochroniarzem, którego najął w zeszłym roku dla swojej równie kosztownej
młodszej siostry. Nazywa się MacLeod, czy jakoś tak, pomyślał.
Cóż, nazwisko nie na wiele się zda, skoro go nie zanotował ani nie wpisał do telefonu komórkowego,
a ponieważ komórka właśnie opuszczała kieszeń marynarki Jake'a, podążając w nieznane, samo
nazwisko przyniosłoby mu jeszcze mniej pożytku. Gdzie się podziewa ten MacLeod, kiedy akurat jest
potrzebny?
- Niech to szlag, gdzie masz kluczyki, koleś? - spytał bandytą, zupełnie zbity z tropu. - Według mnie
powinny być tutaj - dorzucił, przeszukując po raz trzeci kieszenie marynarki Jake'a.
Jake odmówił komentarza. Było już dostatecznie źle, skoro go napadnięto. A teraz okazało się, że
napadł go kretyn. Posłał ojcu nieżyczliwą myśl. Gdyby nie starał się go zadowolić, zanosząc papier-
kową robotę biznesowemu wspólnikowi, który pracuje w tym samym budynku... no właśnie, to teraz
na pewno, do cholery, nie stałby teraz tutaj obmacywany przez jakiegoś nicponia. Wygrzebywałby się
z łóżka, żeby ruszyć do swojego biura, gdzie zajmował się zarabianiem pieniędzy na swój sposób.
* 12 *
Strona 13
I do czego by się zabrał natychmiast, gdyby tylko zdołał z wdziękiem wydostać się z tej niefortunnej
sytuacji. Odchrząknął.
- Jakieś kłopoty? - zapytał uprzejmie. Bandzior westchnął ciężko.
- Taaaak, trochę mnie to denerwuje. Nie sądzę, byś miał coś ciekawego w tej swojej wypasionej to-
rebeczce, co?
- To aktówka i faktycznie nie ma w niej nic godnego uwagi.
- Tak właśnie myślałem. Aaa, tu coś jest - wyjął portfel Jake'a z wewnętrznej kieszeni marynarki. - No,
a co będzie z tymi kluczami?
- Przednia kieszeń spodni - poinstruował go Jake.
- Już się robi - powiedział bandyta z kolejnym szczerym westchnieniem i wsunął dłoń do wskazanej
kieszeni.
Skoro niedoszły napastnik zaczął macać nie tylko klucze, Jake postanowił, że nadeszła odpowiednia
chwila. Błyskawicznie się odwrócił przy akompaniamencie głośnego, rozdzierającego odgłosu
kieszeni porzucającej towarzystwo spodni i bardzo drogą aktówką zdzieltf złodzieja w twarz. Potem
dołożył mu jeszcze pięścią w szczękę. Bandzior osunął się bezwładnie na ziemię.
Jake schylił się, żeby odzyskać telefon i portfel i nagle sam zobaczył gwiazdy.
- Cholera - zaklął, łapiąc się za nos. Krew kapała przez palce, gdy rzucił spojrzenie przeciwnikowi,
gotów oddać cios.
Ale niedoszły rabuś leżał na ziemi, śliniąc się w ciszy i spokoju.
Jake zastanawiał się, jak, do diabła, napastnikowi udało się przemieścić jeden ze stawów, łokieć albo
kolano, w okolice jego twarzy, lecz po chwili
* 18 *
uznał, że nie zasługuje to na dalsze dochodzenie. Upewnił się, czy odzyskał wszystkie dobra, a na-
stępnie wyciągnął z teczki jeden z najmniej formalnie wyglądających papierów i wytarł nim nos. Nie
Strona 14
był idealną chusteczką, ale to wystarczyło. Jake wepchnął pokrwawioną kartkę do kieszeni, a potem
ruszył przez parking w stronę wind.
Kilka minut później, po krótkiej wizycie w toalecie, wszedł do bardzo ekskluzywnego holu Artane
Enterprises Inc., amour du jour* ojca. Nie miał pojęcia, jakiego rodzaju złoty interes szykuje się
między oboma przedsiębiorstwami, jednak skoro nie wiedział nic o AE Inc. i nie miał zamiaru dowie-
dzieć się ani odrobiny więcej o koncernie ojca, uznał, że może radośnie błądzić w mrokach niewiedzy.
W końcu był tylko napadniętym chłopcem na posyłki, niczym więcej.
Podszedł do kontuaru recepcjonistki i uśmiechnął się.
- Jestem z firmy Kilchurn i Synowie - przedstawił się. - Mam przesyłkę dla szefa.
Kobieta spojrzała z powątpiewaniem na nos Jake'a.
- Mały wypadek na dole - wyjaśnił niechętnie. Najwidoczniej odniósł tylko nieznaczny sukces,
rozpraszając obawy recepcjonistki, gdyż szepcząc do słuchawki, przysłoniła usta ręką. Jake czekał
cierpliwie z niewinnym uśmiechem, dopóki nie zjawiła się druga kobieta, żeby go przejąć. Zlustro-
wała przybysza, a potem skrzywiła się, wyraźnie niezadowolona z tego, co zobaczyła.
- Spóźnił się pan - zbeształa go.
- Przepraszam.
- Ma pan krew na koszuli i dziurę w spodniach.
* Miłość dnia - fr. (przyp. tłum.).
* 14 *
Strona 15
- Napadnięto mnie na państwa parkingu - wyjaśnił bez skrępowania.
Spojrzała na Jake'a z powątpiewaniem, w sposób, jakiego pozazdrościłby jej Kilchurn senior, a potem
westchnęła.
- Najpierw interesy - mruknęła, po czym energicznym krokiem zaprowadziła go długim korytarzem w
stronę okazałych dwuskrzydłowych drzwi. Otworzyła je zamaszystym gestem, wpuściła gościa do
środka, a następnie zamknęła z dyskretnym trzaśnięciem.
Jake znalazł się w gabinecie, który w pewien sposób przywodził na myśl dawną epokę, a jednocześnie
był dość nowoczesny. Wrażenie wywoływał prawdopodobnie zapach pieniędzy. Nic dziwnego, że
ojciec lubił tę korporację. W tym miejscu zalatywało finansowym powodzeniem.
W gabinecie siedział mężczyzna o rudoblond włosach i pisał coś w firmowym notatniku.
- Spóźnił się pan - odezwał się, nie podnosząc wzroku.
- Byłem zajęty, gdyż napadnięto mnie na pana parkingu - wytłumaczył się Jake.
Mężczyzna uniósł głowę.
- Czyżby?
Jake pokazał jako dowód oddartą kieszeń.
- A nos?
- Nie mówmy o tym.
- Hm - mężczyzna przyglądał się Jake'owi przez sekundę lub dwie. - Jest pan z firmy Kilchurn i
Synowie.
- Zgadza się.
Rudowłosy mężczyzna wciąż badał Jake'a wzrokiem.
- Wie pan - zaczął w zamyśleniu. - Bardzo pan przypomina pana Jacksona Kilchurna III.
* 20 *
Zważywszy, że ojciec był wciąż przystojny, nawet przekroczywszy sześćdziesiątkę, Jake bez wahania
przyjął stwierdzenie jako komplement.
Strona 16
- Rzeczywiście - przyznał. - Tak szczęśliwie się składa, że jestem jego synem.
- Faktycznie - odpowiedział powoli mężczyzna, jakby nie mógł do końca w to uwierzyć.
- Proszę się tym nie przejmować. Dziś pełnię funkcję chłopca na posyłki.
- Dość drogiego chłopca na posyłki.
- Niespecjalnie, proszę mi wierzyć - podał rozmówcy manilową kopertę. - Proszę.
- Dziękuję - mężczyzna wstał, odbierając przesyłkę, a następnie wyciągnął dłoń. - Gideon de Piaget.
Zarządzam AE Inc. Dziwi mnie, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Miałem wrażenie, że spędzam
ostatnio w spółce Kilchurn i Synowie zbyt dużo czasu, ale nigdy tam pana nie widziałem.
- Staram się nigdy tam nie bywać - wyjaśnił Jake. - Mam trzech całkiem zdolnych braci, którzy
wytrwale walczą, by przynieść chlubę rodowemu nazwisku. Większość życia spędzają w biurach ojca
na Manhattanie, ale czasem pojawiają się także tutaj, w Londynie, by poświęcić firmie nieprzyzwoicie
długie godziny pracy. Jestem im za to niezmiernie wdzięczny, gdyż dzięki temu mogę swobodnie
realizować inne, całkiem nieodpowiednie zainteresowania.
- Hm... - Gideon wyglądał na niezbyt zaciekawionego.
- Takie tam amatorskie paranie się drogimi kamieniami - wyznał skromnie Jake.
Tak naprawdę to „paranie się" zawiodło go do wszystkich zakątków świata w poszukiwaniu tego, co
niezwykłe i kunsztowne, a także pozwoliło
* 16 *
Strona 17
mu opracować jedyne w swoim rodzaju klejnoty, które osiągały ceny szokujące nawet ojca. W
związku z tym nie miał ani czasu, ani chęci, by tracić osiemdziesiąt godzin tygodniowo w finansowej
machinie rodzica. I nie chodzi o to, że nigdy by się nie podjął czegoś takiego. Nie potrafił znieść myśli
0 tych wszystkich dniach spędzonych nad papierkową robotą wyłącznie po to, by się wykazać.
Fascynacja Gideona nieodpowiednimi zainteresowaniami najwidoczniej się ulotniła. Znów opadł na
fotel, skupiając uwagę na dokumentach, które trzymał w dłoni.
Jake również usiadł na chwilę. Nie chciał tracić czasu w korporacyjnej klatce, choćby najbardziej
luksusowej. Pragnął przedzierać się przez moczary opanowane przez moskity, poszukując
zapomnianej kopalni, gdzie mógłby odkryć jakieś rzadkie okazy. Miał już zaplanowaną taką podróż
na następny dzień - gdyby tylko mógł wyjść z AE, Inc.
1 udać się do biura ojca, żeby wykonać zadanie, nim umrze od korporacyjnej duchoty.
Wstał, zanim zdał sobie sprawę, że to zrobił. Gideon przewrócił tylko kolejną stronę i czytał dalej,
więc Jake uznał, że nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli on obejrzy sobie eksponaty w gabinecie.
Ku zaskoczeniu Jake'a biuro Gideona nie było zastawione znaczącymi, lecz bezosobowymi dziełami
sztuki wybranymi przez dekoratora wnętrz. Gabinet był ozdobiony całkiem niezłymi scenami sie-
lankowymi, które bez wątpienia miały wzbudzać tęsknotę za przyjemnym popołudniem, spędzanym
na łagodnych wzgórzach Lake District. Miłe, łatwe w odbiorze obrazy, które niczego nie wymagały i
tchnęły spokojem.
* 22 *
No, poza jednym obiektem, który zajmował ścianę na lewo od Jake'a.
Zatrzymał się gwałtownie, gdy spojrzał na olbrzymią fotografię zamku. Był przyzwyczajony do
oglądania zamków, biorąc pod uwagę fakt, że mieszkał w Anglii dobrze ponad połowę życia. Ale tu
chodziło o coś zupełnie innego.
Nie o faktyczny ogrom budowli ani o to, że robiła niesamowite wrażenie. I nie o to, że aż kłuła w oczy
czymś pierwotnym i surowym.
Strona 18
Sedno tkwiło w tym, że zamek wyglądał tak... znajomo.
Jednak Jake był przekonany, że nigdy przedtem twierdzy nie widział. Artane...
Nazwa zadźwięczała w jego duszy niczym powiew nadmorskiego wiatru, aż gwałtowne ciarki
przebiegły mu po plecach. Nigdy nie drżał, nawet w trzewiach dżungli Ameryki Południowej, stając
twarzą w twarz z pająkami wielkości jego głowy.
Przez moment zastanawiał się, czy to przypadkowe uderzenie w nos nie uszkodziło mu także
zdrowego rozsądku.
- Artane - odezwał się Gideon w roztargnieniu. Wiem, pomyślał Jake, zachłystując się niczym
topielec łapiący ostatni haust ukochanego powietrza, zanim ulegnie wciągającej go otchłani.
- Rodzinna posiadłość.
- Słucham? - udało się wydusić Jake'owi nadludzkim wysiłkiem, lecz nadal nie mógł oderwać wzroku
od fotografii. - Pańska rodzinna posiadłość?
- Właściwie tak - potwierdził Gideon. - Nigdy pan tam nie był?
- Nigdy.
- Dlaczego?
* 18 *
Strona 19
- Trudno mi powiedzieć.
Jeśli gwałtowna reakcja na to miejsce miała jakiekolwiek uzasadnienie, to może powinien być
wdzięczny za to, że nigdy nie postawił tam nogi.
- Nie słychać w pana akcencie silnych amerykańskich naleciałości. Długo pan mieszka w Anglii?
Jake z przyjemnością odwrócił się od zdjęcia Artane i oparł o etażerkę Gideona.
- Wiele lat. Ojciec wysłał mnie do Eton, gdy dowiedział się, że trochę za bardzo podoba mi się w
drogiej szkole z internatem w Nowej Anglii.
- A podobało się panu?
Jake już miał rzucić odzywkę typu „to było jedno piekło", ale fotografia zamku zbyt wytrąciła go z
równowagi, zdobył się więc z trudem na inną odpowiedź.
- Było w porządku - odrzekł w końcu.
- Studiował pan także w Anglii? Mieszka pan teraz tutaj, jak sądzę.
- Tak. Studiowałem i mieszkam.
Gideon wykonał gest w kierunku zamku za plecami Jake'a.
- Powinien pan złożyć tam wizytę.
- Naprawdę, nie bardzo mam czas...
- Jest pan żonaty?
- Na to również nie mam czasu, prawdę mówiąc
- odpowiedział Jake, prostując się i stanowczym ruchem zacierając ręce. - Tak naprawdę nie mam zbyt
wiele czasu na cokolwiek. Muszę już iść, jeśli pan skończył...
- Krążą pogłoski, że zamek jest nawiedzony
- ciągnął temat Gideon, nie zauważając, że Jake zrobił się nerwowy. - Artane - dorzucił, jakby myślał,
że rozmówca może nie być pewien, o który zamek chodzi.
* 19 *
Strona 20
- Ciekawe - rzucił Jake, szukając najbliższego wyjścia.
- Naturalnie w Artane nie ma duchów, jak w innych zamkach - przyznał Gideon. - Na przykład w
Seakirk.
- Co za pech - mruknął współczująco Jake, ruszając do drzwi.
- Ale czasami, o przypadkowych godzinach, dzieje się coś dziwnego.
Jake nie wierzył w duchy ani w nic, czego nie mógł zobaczyć, chyba że w grę wchodziła plotka o
okruchu szafiru czy opalu w jakimś tajemniczym kraju Trzeciego Świata. Plotka, która wymagała od
niego, by założył filcowy kapelusz i ruszył przez malaryczne dżungle albo trzęsawiska opanowane
przez pijawki. Mimo to nie mógł zaprzeczyć, że samo patrzenie na Artane wzbudzało w nim poczucie
déjà vu, i to bardzo niepokojące. A to wszystko przemawiało za tym, by wynosić się stąd, póki jego
zdrowie psychiczne pozostawało nienaruszone.
Tego ranka wstał zbyt wcześnie, to jasne. Odbiło się to na jego zdrowym rozsądku.
- Artane było domem rodu de Piagetów od początku trzynastego wieku - kontynuował Gideon,
najwyraźniej nieświadom zakłopotania Jake'a. - Całkiem przyzwoite dziedzictwo, ogólnie rzecz
biorąc.
- Jak miło...
- Mamy fantastyczną kolekcję średniowiecznych artefaktów - opowiadał dalej Gideon. - Wygląda na
to, że pochodzę z rodziny moli i nałogowych zbieraczy. Księgi, miecze, klejnoty. Jeśli interesuje się
pan starociami, wystarczy poprosić.
- Muszę już iść - powiedział Jake, zastanawiając się, czy byłoby bardzo nieuprzejme z jego strony,
* 25 *