Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz1

Szczegóły
Tytuł Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

+tanczac+ POWIEŚĆ NANCY KRESS Tańcząc w powietrzu (1) (Dancing on Air) Przełożyła Ewa Łodzińska Kiedy człowiek popełnia błąd, bądź to w sprawie prywatnej, bądź w zarządzaniu państwem, bądź w dowodzeniu armią, czyż nie mówi się wtedy, że taki-a-taki zrobił fałszywy krok?A czyż zrobienie fałszywego kroku nie wynika tylko i wyłącznie z braku umiejętności tańca? MOLIERE 1. Niekiedy rozumiem słowa. Niekiedy słów nie rozumiem. Eryk prowadzi mnie na plac ćwiczeń. Stoją tam kobieta i mężczyzna. Mężczyzna jest wysoki. Kobieta jest niska. Na głowie ma długą, czarną sierść. Po zapachu czuję, że jest zła. - To jest Anioł - przedstawia mnie Eryk. - Anioł, to są John Cole i Caroline Olson. - Witam - mówię. - I ja mam zrozumieć to warknięcie? - irytuje się kobieta. - Równie dobrze mogłoby być po chińsku. - Caroline - odzywa się prosząco mężczyzna - obiecałaś... - Pamiętam, co obiecałam. - Kobieta oddala się. Czuję, że jest bardzo zła. Nie pojmuję. Powiedziałem "witam". "Witam" to jedno z łatwych słów. - Witaj, Anioł. - Mężczyzna uśmiecha się. Obwąchuję jego buty i szczekam. Pachnie przyjaźnie. Czuję dwa koty i hot doga, asfalt i samochód. Cieszę się. Lubię samochody. Wraca kobieta. - Skoro musimy to zrobić, zróbmy to, na miłość boską. Podpisujmy te papiery i wynośmy się stąd. - Prawnicy i reszta, wszyscy czekają w pokoju Eryka - mówi do niej John. W pokoju Eryka czuję zapachy wielu osób. Idę na swoje miejsce koło drzwi. Kładę się. Może później ktoś weźmie mnie do samochodu. Jakaś kobieta przegląda papiery i zaczyna czytać na głos: - Kontrakt zawarty pomiędzy Agencją Psiej Ochrony "BIOMOD", zwaną dalej stroną pierwszą, i Baletem Miasta Nowy Jork, zwanym dalej stroną drugą, jako spełnienie wymogów Towarzystwa Ubezpieczeniowego Kolumbia, zwanego dalej stroną trzecią, zawartych w polisie 438-69, w dziale 17, dotyczącym primabaleriny Caroline Olson. Strona pierwsza zapewni Caroline Olson ochronę przez dostarczenie genetycznie zmodyfikowanego psa, pod następującymi warunkami... Słowa są trudne. Ja myślę słowami, które rozumiem. Nazywam się Anioł. Jestem psem. Bronię. Eryk każe mi bronić. Nikt prócz "swoich" nie może dotknąć tego, kogo bronię. Kocham ludzi, których bronię. Teraz śpię. - Anioł - odzywa się Eryk ze swojego miejsca. - Obudź się. Musisz bronić. Budzę się. Eryk podchodzi do mnie. Siada obok. Jego głos wlewa się do mojego ucha. - To jest Caroline. Musisz pilnować Caroline. Nikomu nie wolno skrzywdzić Caroline. Nikomu, prócz "swoich", nie wolno ruszyć Caroline. Anioł - broń Caroline. Czuję zapach Caroline. Jestem bardzo szczęśliwy. Bronię Caroline. - Jezu Chryste! - Caroline niecierpliwi się. Wychodzi. Kocham Caroline. * Jedziemy samochodem. Bardzo daleko. Dużo ludzi. Dużo zapachów. John prowadzi. John jest "swój". Wolno mu ruszać Caroline. Zatrzymuje samochód. Wysiadamy. Dużo wysokich budynków i dużo samochodów. - Jesteś pewna, że wszystko będzie w porządku? - pyta John. - Zabezpieczyłeś inwestycję, prawda? - rzuca drwiąco Caroline. John odjeżdża. Przy drzwiach stoi mężczyzna. - Dobry wieczór, panno Olson. - Dobry wieczór, Sam. To mój nowy pies obronny. W teatrze nalegają, żebym go trzymała, po tym... no, co się ostatnio wydarzyło. Twierdzą, że w firmie ubezpieczeniowej oszaleli. Chyba tak. Potrzebny mi ten pies, jak uraz kolana. - Tak, proszę pani. To doberman? Wygląda na poczciwe stare psisko. Hej, brytanie, jak ci na imię? - Anioł - odpowiadam. Mężczyzna podskakuje jak oparzony. Caroline się zaśmiewa. - Biologicznie udoskonalony. Prywatne życie mam załatwione. Nic przy nim nie można powiedzieć. Rover, Sam jest "swój". Słyszysz, co mówię? Sam jest "swój". - Nazywam się Anioł - przypominam. - Nie bój się, Sam - mówi Caroline. - Nie ma powodu. Atakuje tylko na rozkaz albo kiedy krzyknę, albo kiedy nie powie mu się, że ktoś jest "swój", a ten ktoś mnie dotknie. - Tak, proszę pani. - Pachnie strachem. Czuję, że się boi. Patrzy na mnie krzywo. Szczekam i macham ogonem. - Chodź, Fido! - woła Caroline. - Czas rozpocząć karierę szpiega. - Nazywam się Anioł - powtarzam. - Racja. Wchodzimy do budynku. Do windy. - Sam ma kota - mówię. - Czuję zapach jego kota. - A kogo to, u licha, obchodzi? - ucina Caroline. Jestem psem. Muszę kochać Caroline. 2. Dwa dni po tragicznej śmierci drugiej baleriny wezwał mnie do siebie mój szef, Michael Chow, starszy wydawca czasopisma "New York Now". Wiedziałam już czego chce, ale wiedziałam również, że ja tego nie chcę. On też to wiedział. Oboje wiedzieliśmy, że to niczego nie zmieni. - Jesteś reporterką, Susan - powiedział zza biurka, co zawsze źle wróżyło. Kiedy spodziewał się, że chętnie przyjmę zadanie, stawał oparty o nie niedbale, od frontu. Na biurku panował straszliwy bałagan. Cały blat był zasłany wydrukami, wglądówkami oraz zdjęciami szóstki jego dzieci (wszystkie wyglądały tak samo jak Michael -miały proste, czarne włosy i twarz gładką, jak obrane ze skorupki jajko). Na wierzchu leżał egzemplarz "Timesa" z godziny 3.00 po południu. Wielki tytuł głosił: AUTOPSJA UJAWNIA BIOMODYFIKATORY W CIELE TANCERKI MIEJSKIEGO BALETU. - Masz tam wejście - ciągnął beznamiętnie Michael. - Nawet Anton Privitera musi z tobą mówić. - Ale nie o tym. Ten temat wyczerpał podczas konferencji prasowej. - No i co z tego? Idź do niego jako zatroskana matka, a dalej już sobie poradzisz. Moja córka Debora jest uczennicą Amerykańskiej Szkoły Tańca, młodocianej prowincji królestwa Antona Privitery, który od trzydziestu lat rządzi Miejskim Baletem Nowego Jorku jak namaszczony tyran. Czasami wydawało się, że nawet mógłby nakładać podatki i wystawiać armie, tak świetną cieszył się reputacją w świecie tańca, i tak zręcznie jego dyrektor zarządzający, John Cole, gromadził fundusze i pozyskiwał mecenasów i sponsorów. Z Europy, z Azji, z Ameryki Południowej oraz poważnych szkół baletowych ze strzeżonych stref wymierających miast Ameryki tłumnie napływali tancerze. Dopóki nie wymyślono biologicznego udoskonalania tancerzy, Miejski Balet Nowego Jorku był niekwestionowaną mekką międzynarodowego świata tańca. Teraz, naturalnie, to się zmieniało. Privitera chętnie współpracował z prasą, jednak każdą rozmowę ciągnął tylko tak długo, jak długo byliśmy zadowoleni z tego, co on chciał nam ujawnić. Z pewnością nie zechce rozmawiać o tragicznej śmierci dwóch tancerek, z których jedna należała do jego własnego zespołu. Nicole Heyer, primabalerinę Amerykańskiego Teatru Tańca, znaleziono miesiąc temu w Parku Centralnym, uduszoną. Ciało Jennifer Lang odkryto w jej skromnym mieszkaniu trzy dni temu. Heyer była biologicznie zmodyfikowaną tancerką, która przeniosła się do ATT z baletu w Stuttgarcie. Lang, drugorzędna solistka Miejskiego Baletu była, oczywiście, naturalna. Lub tak właśnie myślano do czasu autopsji. Jak oświadczył prasie dyrektor artystyczny Privitera, cały zespół poddano bioskanowaniu nie dalej jak trzy tygodnie wcześniej, lecz najwyraźniej te szczególne viro-modyfikatory były tak nowe i nietypowe, że nie zostały wykryte przez skaner. Zastanawiałam się, jak przekonać Michaela o mojej głębokiej niechęci do całej tej sprawy. - Nie rób z tego raportu policyjnego - instruował mnie Michael - ani naukowej rozprawy o biomodyfikacji. Skoncentruj się na ludzkich reakcjach, to świetnie ci wychodzi. Jaki efekt wywołują te zabójstwa u innych tancerzy? Czy mają wpływ na ich taniec? Czy Privitera utwierdził się w swojej polityce, czy może jest na tyle poruszony, by rozważyć zmianę? Co robi, by ochronić swoich tancerzy? Co czują rodzice dzieci szkoły baletowej? Czy zatrzymają je w domu do czasu schwytania mordercy? - Michael, jesteś całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości - powiedziałam z niesmakiem. - Susan - odrzekł cicho - twoja córka ma siedemnaście lat. Skoro do tej pory nie udało ci się wyperswadować jej baletu, tym bardziej nie zmusisz jej do odejścia teraz. Napiszesz ten artykuł? Jeszcze raz spojrzałam na porozrzucane na biurku zdjęcia dzieci Michaela. Najstarszy syn studiował prawo na Harvardzie. Drugi był szczęśliwym mężem prowadzącym dom i wychowującym trójkę dzieci. Trzecie dziecko, córka, odsiadywała wyrok w Rock Mountain, stanowym więzieniu o najsurowszym rygorze. Szósty rok, z dziesięciu, za zbrojne włamanie i rabunek. To było nie do pojęcia. Powiedziałam, że pójdę do Privitery. - Dobrze - odrzekł, nie patrząc w moją stronę. - Tylko uważaj na metafory. Ciągle masz do nich słabość. - W "New York Now" przydałoby się kilka metafor. Czasopismo to nie informacyjny klip telewizyjny. - Czasopismo nie jest też sztuką - odparował. - Miejmy to wszyscy na względzie. - Masz szczęście - zakpiłam - bo tak się akurat składa, że nie jestem fanatyczną miłośniczką sztuki. Nie mogłam się zdecydować czy powiedzieć Deborze, że zgodziłam się napisać o balecie. Będzie wściekła, że opisuję jej świat poddany presji strachu. Był to argument zarówno za, jak i przeciw. * Wrześniowe gorąco walczyło z długimi, chłodnymi cieniami o władzę nad rozległym placem przed Centrum Lincolna. Cicho szemrała fontanna otoczona turystami, studentami, przechodniami i obibokami. Uważałam, że Centrum Lincolna to architektoniczne brzydactwo. Pudełka po butach porozstawiane wokół pozbawionej wdzięku kamiennej pustyni, której nawet plusk wody nie dodawał uroku. Michael twierdził, że odbieram to w ten sposób ponieważ nienawidzę Nowego Jorku. Gdyby Centrum Lincolna wybudowano w Kentucky, na pewno bym je podziwiała. Pamiętałam, żeby wydobyć z Debory elektroniczne hasło. Od dnia pierwszego zabójstwa Stanowy Teatr Nowego Jorku zmieniał je co tydzień. Późne popołudnie było porą intensywnych prób. Zespół korzystał ze wszystkich sal oraz sceny. Słychać było hiszpańskie bolero z drugiego aktu "Coppelii". Debora ćwiczyła je od tygodni. To właśnie rola Swanildy, dziewczyny udającej lalkę, uczyniła ze znakomitej Caroline Olson supergwiazdę. Gabinet Privitery pełen był programów tańca, wzorów kostiumów i komputerów. On sam zaś kazał mi czekać na siebie dwadzieścia minut. Siedziałam i zastanawiałam się, co wiem o biologicznie zmodyfikowanych tancerzach prócz tego, że tacy w Miejskim Balecie, z całą pewnością, nie występują. Istniało kilka rodzajów biomodyfikacji. Wszystkie dopiero w fazie doświadczeń, w Stanach zakazane, podlegające ciągłym zmianom w miarę jak nowe odkrycia pojawiały się na rynkach Europy, Ameryki i Japonii. Była to nauka nowa, chaotyczna i pełna sprzeczności, podobnie jak fizyka w początkach XIX wieku albo leki na raka w początkach obecnego. Żadna z modyfikacji nie powstała wyłącznie z myślą o tancerzach, którzy stanowili nieistotną część populacji. Jednakże tancerze europejscy poddawali się eksperymentom, podobnie jak ci amerykańscy, których stać było na podróż do Berlina, Kopenhagi lub Rio, by tam dostąpić kosztownego przywileju szpikowania swych ciał drobniutkimi, nie sprawdzonymi, biologicznymi "urządzonkami" Niektóre "nano-urządzonka" wyszukiwały słabe punkty w ciele i reperowały je, by dorównały otaczającej je tkance. Przyspieszało to nieco gojenie niektórych urazów, czasem nierównomiernie, czasem wcale, zależnie od tego komu się wierzyło. Jennifer Lang poddała się takiej terapii, próbując zmniejszyć liczbę kontuzji idących w parze z tańcem w balecie. "Nano-urządzonka", reprodukujące się w ciele człowieka i reagujące z jego DNA, mogły powodować długofalowe powikłania, ale nikt nie potrafił powiedzieć jakie. Sprawa była więc mocno niepewna. "Urządzonka" budujące tkankę kostną okazały się mniej skomplikowane, lecz zarazem bardziej niebezpieczne. Stanowiły je zmutowane wirusy, przeprogramowane tak, by zmieniać kształt lub gęstość kości. Większość prac doświadczalnych przeprowadzono na starych kobietach z zaawansowaną osteoporozą. Niektórym z nich na skutek terapii tkanka kostna się zagęściła. Innym - nie. W balecie wymaga się, by noga obracała się w stawie biodrowym o 180 stopni. To słynne "wykręcanie" zniszczyło tancerzom wiele bioder i kolan. Gdyby można było zmienić układ kości tak, by "naturalnie" obracały się w panewce o 180 stopni, "wykręcanie" powodowałoby daleko mniejsze obciążenia i dezintegrację stawu. Podnoszenie nogi też byłoby wtedy wyższe, a widowiskowe arabesques i grand battement łatwiejsze do wykonania. Gdyby udało się przeformować kości stopy, zmalałaby liczba urazów powstałych w nienaturalnym akcie tańca na palcach. Biologicznie wzmocnione mięśnie nóg pozwalałyby wyżej skakać, szybciej tańczyć i więcej wytrzymywać. Wszystko, co wspomagałoby metabolizm i zwiększało pojemność płuc, pomogłoby tancerzom panować nad ruchami. Można by też stabilizować niską wagę tancerek, oszczędzając im popadania w anoreksję, tę sekretną słabość świata baletu. W Europie tancerze zaczęli próbować biologicznej modyfikacji. Początkowo ostrożnie i skrycie, obecnie zaś otwarcie i dumnie. Tancerzy zespołów "Royal", "Bolszoj" czy "Nederlands Dans", którzy nie poddali się modyfikacji, uznawano za mało oddanych ruchowi. Tancerzy Miejskiego Baletu Nowego Jorku, którzy poddali się modyfikacji uznawano za mało oddanych sztuce. Privitera, bez słowa przeprosin za spóźnienie, wpłynął majestatycznie do gabinetu. - A, tutaj pani jest. Czym mogę służyć? - Mówił prawie bez akcentu, wyczuwalne jednak melodyjne tony jego rodzinnej Toskanii, nadawały wypowiedziom zwodniczą intymność. - Przyszłam w sprawie mojej córki, Debory Anders. Jest w klasie D szkoły baletowej. To ta... - Tak, tak, wiem która to dziewczynka. Znam wszystkich moich tancerzy, nawet tych bardzo młodych. Oczywiście. Ale czy nie powinna pani pomówić raczej z madame Alois? Jest dyrektorką naszej szkoły. - Ale to pan podejmuje ważne decyzje - przekonywałam, uśmiechając się zwycięsko. Privitera usiadł na poręczy fotela. Musiał być już po siedemdziesiątce, lecz poruszał się jak młody człowiek. Proste, silne plecy, lekkie ruchy. Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi słynnymi niebieskimi oczyma. Jego witalność i fizyczna obecność na scenie uczyniły zeń legendarnego tancerza, teraz był po prostu legendą. W Miejskim Balecie Nowego Jorku spełniano każdą jego zachciankę. Nie podobał mi się. Niepokoił mnie absolutyzm jego władzy, choć była to władza tylko nad formą sztuki oglądanej przez grupkę miłośników wielokrotnie mniejszą od na przykład rzesz kibiców piłki nożnej. - Mam trzy pytania związane z Deborą - zaczęłam. - Pierwsze, i jestem przekonana, że słyszy je pan bardzo często, dotyczy szans Debory na zrobienie kariery w zawodzie tancerki. Tej jesieni będzie musiała starać się o miejsce na uniwersytecie. Proszę o ocenę jej możliwości. Jeśli bowiem miałaby odejść, będziemy musiały pomyśleć o czymś innym, chociaż taniec zawodowy to jedyna rzecz, którą ona chciałaby się zajmować. Jeżeli miałoby być inaczej... - Tak, tak... - odezwał się Privitera, odrzucając moje pytanie jako zupełnie bezsensowne. - Ależ moja droga pani Anders, taniec nigdy nie może być alternatywą. - Matthews - poprawiłam - Susan Matthews. - Anders to nazwisko Debory. - Jeżeli Debora ma być tancerką, będzie nią. Jeżeli nie... - Privitera wzruszył ramionami. Ludzie, którzy nie byli tancerzami, przestawali dla niego istnieć. - To właśnie chcę wiedzieć. Czy ma w sobie to coś, co pozwoli jej być zawodową tancerką? Jej nauczyciele twierdzą, że ma dobre wyczucie rytmu, jest muzykalna, lecz... - Zacisnęłam ręce tak mocno, że zrobiły się szare. - Być może, być może. Musi pani zdać się na mnie. Ocenię ją, kiedy przyjdzie właściwa pora. - Ależ to właśnie mówię - odezwałam się tak przymilnie, jak tylko potrafiłam. - Nadeszła właściwa pora. Wyższe studia... - Nie można poganiać sztuki. Jeżeli Debora ma zostać baletnicą, zostanie nią. Moja droga, proszę pozostawić to mnie. "Moja droga". W ten sposób zwracał się do wszystkich tancerzy. "Pozostaw to mnie. Ja wiem lepiej". Jak często powtarzał to w klasie, na próbie, podczas sesji choreograficznych, przed spektaklem? Przez ścianę było słychać przytłumioną muzykę z "Coppelii". - W takim razie pozwoli pan, że zadam drugie pytanie Jako matka, niepokoję się o bezpieczeństwo Debory, od czasu tych strasznych zabójstw. Jakie kroki podjął Balet Miejski, aby zapewnić bezpieczeństwo swoim uczniom i tancerzom? Przenikliwe oczy ściągnęły się i zamieniły w niebieskie, nieprzeniknione szkiełka. Dostrzegłam jednak moment, w którym zdecydował, że jako matka mam prawo takie pytanie zadać. - Policja uważa, że uczniowie nie są zagrożeni. Ten... proszę pani, ta bestia najwidoczniej atakuje tylko dojrzałych artystów, tancerzy i solistów, którzy usiłują okiełznać sztukę drogą medycyny, a nie przez taniec. Moi baletmistrzowie wierzą w to, w co i ja wierzę: wyżyny sztuki można osiągnąć tylko przez talent i pracę, przez otwarcie się na taniec, a nie za pomocą mechanicznych środków. To co robią w ATT - nie jest sztuką! Poza tym - dodał nagle, zniżając się do praktycznej strony zagadnienia - uczniów nie stać na biomodyfikację. Idealizm wzmocniony realizmem - zrozumiałam kombinację leżącą u podłoża sukcesu Miejskiego Baletu, pomimo braku w jego zespole technicznie lepszych tancerzy biozmodyfikowanych. Zdawało mi się, że słyszę zgodne unisono tancerzy i sponsorów: "Jedyny prawdziwy balet. Taniec, który podtrzymuje złudzenie, że ciała występujących i oglądających są, w swej istocie, takie same. Moja droga, to po prostu cudowny człowiek! Zachowuje drogocenne tradycje, które sprawiły, że taniec jest taki wspaniały. Przekazaliśmy 20 000 dolarów". Zdecydowałam się nacisnąć. - Ale Jennifer Lang najwyraźniej znalazła środki na nielegalną modyfikację, która... - To nie ma nic wspólnego z pani Deborą - uciął Privitera, podnosząc się płynnym ruchem. Niebieskie oczy spojrzały lodowato. - A teraz, pani wybaczy, wzywa mnie wiele spraw. - Ale nie powiedział mi pan, co faktycznie robicie dla bezpieczeństwa uczniów. - Nie podniosłam się z krzesła, próbując przekonać go, że moja troska jest wyłącznie rodzicielska. - Proszę, muszę wiedzieć. Debora... Privitera z trudem powstrzymał westchnienie. - Wzmocniliśmy zabezpieczenia. Nadzór elektroniczny, obejmujący tak szkołę, jak Centrum Lincolna, został wyposażony w dodatkowe elementy, których nie mogę ujawnić. Wynajęliśmy dodatkową ochronę dla uczniów, którzy wykonują drobne solówki i opuszczają Centrum Lincolna po dziesiątej wieczorem. W programie nauczania młodych tancerzy kładziemy wielki nacisk na istotę i absolutną konieczność ćwiczenia ciała, a nie polegania na lekach i zabiegach, które mają do zaoferowania zaledwie namiastkę prawdziwego doświadczenia sztuki. Wątpiłam czy Miejski Balet rzeczywiście zrobił to wszystko. Od śmierci Jennifer Lang upłynęły dopiero trzy dni. Ale retoryka Privitery pomogła mi zadać ostatnie pytania. - Czy jacyś rodzice zabrali swoje dzieci ze szkoły? A tancerze, czy znaleźli się tacy, którzy zmienili swój harmonogram? W jaki sposób te wydarzenia dotknęły Miejski Balet jako zespół? Privitera spojrzał na mnie z absolutną pogardą. - Proszę pani, jeżeli tancerz, nawet uczeń szkoły baletowej, opuszcza mnie, ponieważ jakaś bestia morduje wykonawców, którzy robią to, czego ja moim tancerzom robić zabroniłem, to taki niby-tancerz powinien odejść. Dla takiego tancerza nie ma miejsca ani w mojej szkole, ani w teatrze. Czyż nie rozumie pani, pani Anders, że to jest Miejski Balet Nowego Jorku?! Wyszedł. Przez otwarte drzwi muzyka dochodziła czysto i wyraźnie. Ciągle jeszcze hiszpański taniec z "Coppelii". Historii o dziewczynie, która zamieniła się w piękną lalkę. Michael miał rację mówiąc, że zdecydowanie za bardzo ulegam metaforom. Idąc korytarzem, uświadomiłam sobie, że Privitera nie wspomniał nawet słowem o nasileniu badań bioskanowaniem. Tak byłoby najsensowniej - sprawdzić, którzy tancerze osiągają swoje wysokie skoki i mocne developpés na skutek biomodyfikacji, a następnie wyeliminować ich, zachowując nieskazitelny zespół. Zanim jakaś bestia zrobi to pierwsza. Wiedziałam, że Debora ma teraz dodatkowe zajęcia w studio numer 3. Nie powinnam tam wchodzić, pchnęłam więc drzwi do studia numer 3. Usiadłam na małym, twardym krzesełku, pośród baletowych mam, czekających na koniec lekcji. Wiedziałam, że lepiej nie wdawać się w rozmowę z żadną z nich. Wszystkie chciały, by ich córki zrobiły baletową karierę. Było już po rozgrzewce przy drążku. Ciepłe powietrze pachniało kalafonią, tancerki ćwiczyły na środku sali, a pot spływał z ich wirujących i skaczących ciał. Bourées, pirouettes, entrechats. - Non, non! - wołała nauczycielka, emerytowana francuska baletnica, na której twarzy nigdy nie widziałam uśmiechu. - Kiedy skaczecie, ramiona muszą pomagać. Muszą was przeciągać z lewa na prawo. O tak. Debora wykonała ruch źle. - Non, non! O tak! Debora znowu zrobiła to źle. Skrzywiła się. Poczułam skurcz w żołądku. Spróbowała jeszcze raz. Znowu źle. Madame zrobiła gest wskazujący koniec sali. Debora podeszła do drążka, by powtórzyć ćwiczenie, podczas gdy reszta klasy nadal skakała. Plié, relevé, i jeszcze... nie znam nazw tych wszystkich kroków. I tak robiła je źle. Próbowała od nowa, i jeszcze raz od nowa. Jej twarz się ściągnęła, nie mogłam na to patrzeć. Kiedy Debora miała czternaście lat, uciekła z domu w St. Luis do nory, w której mieszkał jej ojciec w Nowym Jorku. Ojciec, którego nie widziała od dnia gdy skończyła trzy lata. Oświadczyła, że chce tańczyć u Antona Privitery. Zażądałam, by Pers, z którym wzięłam rozwód, ponieważ mnie porzucił, odesłał ją z powrotem. Odmówił. Zamieszkała z nim przy 110 Ulicy Zachodniej, w szczurzym zaułku, położonym daleko poza strzeżoną strefą Manhattanu. Nie odstraszał jej ani brak policyjnej ochrony, ani brudna wspólna ubikacja, ani śmierć dziesięciolatka, którego postrzelono na stopniach sąsiedniego budynku, kiedy handlował trawką. Płakała, gdy przyleciałam do niej do Nowego Jorku, ale powiedziała, że do domu nie wróci. Chciała tańczyć u Antona Privitery. Nie można siłą wsadzić czternastoletniej pannicy do samolotu. Można przekonywać, krzyczeć, straszyć i grozić, prosić i płakać, ale nie można użyć siły. Nie - bez wyroku sądowego. Wystąpiłam do sądu o pozbawienie ojca władzy rodzicielskiej. Pers zrobił najskuteczniejszą rzecz, jaką można zrobić, kiedy chce się wygrać w sądzie Nowego Jorku. Nie kiwnął palcem. Ponieważ był biedakiem, od czasu do czasu na państwowym zasiłku, sąd wyznaczył mu obrońcę z urzędu. Ten miał sto pięćdziesiąt cztery sprawy i z miejsca poprosił o trzy kolejne odroczenia. Terminy rozpraw w rejestrze sędziego były zajęte na sześć miesięcy naprzód, zaś Deborze, do ukończenia szesnastu lat, kiedy już mogłaby legalnie sama opuścić dom, brakowało mniej niż półtora roku. Poszła na przesłuchanie do Privitery i została przyjęta do Amerykańskiej Szkoły Tańca. Zastrzelono następnego dzieciaka, tym razem w metrze, tuż przed stacją Persa. Dziewczynka miała dwanaście lat. Zasztyletowano chłopaka, zgwałcono młodą matkę, podpalono kilka domów. Adwokat Persa poprosił o zwolnienie go z obrony. Sędzia wyznaczył następnego, który od razu złożył wniosek o przełożenie sprawy na dalszy termin. Zrezygnowałam z pracy w "St. Luis On-Line" i przeprowadziłam się do Nowego Jorku pozostawiając za sobą awans, ukochany dom i mężczyznę, na którym właśnie zaczynało mi zależeć. Dostałam pracę w czasopiśmie Michaela. Zapewniała mi połowę prestiżu i trzy czwarte mojej poprzedniej pensji, w mieście dwa razy droższym, za to trzykroć bardziej niebezpiecznym. Wynajęłam mieszkanie, trzy pokoje, dość przyzwoite, choć odrapane, przy 75 Ulicy Zachodniej, położonej jeszcze w strefie patrolowanej. Z okna pokoju widziałam blask elektronicznych zasieków wyznaczających strefę. Ten blask skręcał, omijając wielką część miasta, na południe od 70 Ulicy. Kupiłam broń. Po kilku pełnych napięcia tygodniach, Debora przeprowadziła się do mnie. Zamieszkałyśmy pośród baletek i bandaży, suszących się wiecznie na przeciągniętym przez środek pokoju sznurku, trykotów i rajstop, pośród postrzępionych, pochodzących z trzeciej ręki egzemplarzy czasopisma "Taniec", które miały dostać się potem jeszcze komuś, z bolesnymi guzami na dużych palcach nóg, ścięgnami w stanie zapalnym i naciągniętymi wiązadłami. Mieszkały także z nami poczucie winy Debory i moja wściekłość. W nocy leżałam bezsennie na rozkładanej kanapie i wpatrując się w sufit, wspominałam jak to Debora poszła do przedszkola, a ja zaczęłam odkładać pieniądze na jej studia. Teraz nawet nie chciała myśleć o college'u. Chciała tańczyć u Antona Privitery. Jak dotąd Privitera nie zaproponował jej jeszcze miejsca w zespole. Kończyła właśnie siedemnaście lat i ostatni rok w szkole. Gdyby nie zaangażowano jej do corps de ballet w tym roku, mogła zapomnieć o Miejskim Balecie Nowego Jorku na zawsze. Siedziałam pośród baletowych mamuś i patrzyłam. Debora nie podnosiła nóg tak wysoko, jak inne dziewczynki, nie zawsze też starczało jej siły, by wykonać ten powolny, trudny ruch. - Czarujące! - piszczały baletowe mamuśki. - Piękne! To cudowne, że taka młoda dziewczyna wie, co chce zrobić ze swoim życiem! Baletowe mamuśki najwidoczniej nie dostrzegały uporczywych kontuzji, wyczerpania, współzawodnictwa, które każdą koleżankę zamieniało w śmiertelną rywalkę, zawężenia młodego świata do jednej tylko definicji sukcesu: "Czy uda mi się tańczyć u Antona Privitery?" Wszystko inne było fiaskiem. Decyzja życia i śmierci - w wieku siedemnastu lat. - Nie mam pojęcia co zrobię, jeżeli Jeannie nie otrzyma propozycji wejścia do zespołu - odezwała się mama Jeannie. - Chyba byśmy obie umarły. Chyba tak. "Jesteś taka niesprawiedliwa!" - krzyczała na mnie od czasu do czasu Debora w naszym małym, zagraconym mieszkaniu. "W ogóle nie widzisz dobrej strony baletu! Jesteś zawsze przeciwko mnie!" Czy to takie nieuczciwe mieć nadzieję, że coś zmusi twoje dziecko do zerwania z życiem, które może tylko zniszczyć mu ciało i złamać serce? Z życiem, w którym przyszłość będzie należała tylko do tych, którzy zechcą stać się królikami doświadczalnymi w nieludzkich, biologicznych eksperymentach. Nicole Heyer, nieżyjąca tancerka ATT, przyjechała z Niemiec do Stanów najwyraźniej dlatego, że nie mogła konkurować z zadziwiająco zmodyfikowanymi tancerkami w swoim własnym kraju. Jennifer Lang, zwyczajna dziewczyna ze zwyczajnej houstońskiej rodziny, nie miała pieniędzy na poważniejsze eksperymenty. Ażeby zdobyć pieniądze na biomodyfikację w europejskich laboratoriach, dorabiała jako czarująca i kosztowna call girl. Numerek z baleriną! Tak właśnie zabójca dostał się do jej mieszkania. W swoim kąciku w studio numer 3 Debora uporała się w końcu z sekwencją kroków, chociaż widać było, że jeszcze nie czuje się pewnie. Dołączyła do reszty. Tymczasem zrobiło się parno jak w tureckiej łaźni. Uczennice przemierzały całą długość sali, od rogu do rogu, biegając i skacząc, w grupach po sześć. - Grand jeté w trzeciej arabesque - wołała madame. - Non, non, wyżej podnosimy nogę, Lizo. Szybciej, Wiktorio, vite! Vite! Raz, dwa... następna grupa! Debora ruszyła, skoczyła i upadła. Wstałam. Mama Jeannie położyła rękę na moim ramieniu. - Nie może pani do niej podejść - oznajmiła. - Naruszyłaby pani dyscyplinę. Madame powykręcanymi dłońmi obmacała kostkę Debory. - Lizo, pomóż jej się odsunąć. Ninette, pójdź do biura i powiedz, żeby przyszedł doktor. Alors, następna grupa, grand jeté w trzeciej arabesque... Strząsnęłam z ramienia rękę mamy Jeannie i powoli podeszłam do miejsca, gdzie z twarzą wykrzywioną bólem siedziała Debora. - To nic takiego, mamo. - Nie ruszaj się, dopóki nie przyjdzie doktor. - Powiedziałam, że to nic strasznego. To było zwichnięcie. Doktor zabandażował kostkę i powiedział, że przez tydzień Debora nie powinna tańczyć. W domu pokuśtykała do swojego pokoju. Godzinę później zastałam ją przy drążku. - Deboro! Czy słyszałaś co doktor powiedział? Oczy miała lśniące od łez. Odetta w roli umierającego łabędzia. Giselle w scenie szaleństwa. - Mamo, muszę! Zrozum! Za dwa tygodnie obsadzają "Dziadka do orzechów". Muszę tam wtedy być i tańczyć! - Dziecko... - Dam radę tańczyć z tą kontuzją. Zostaw mnie samą! Debora nigdy jeszcze nie dostała roli w "Dziadku do orzechów" Privitery. Patrzyłam jak przenosi ciężar ciała ze zdrowej kostki na chorą, krzywi się, i plié. Nie spojrzała na mnie w lustrze. Pomału zamknęłam drzwi. Tego wieczoru miałyśmy bilety na "Coppelię". Caroline Olson muskała scenę, niemal nie dotykając ziemi. Jej grand jetés zapierały dech w piersiach wytrawnej publiczności baletu Nowego Jorku. W ostatnim akcie, kiedy Swanilda tańczy czułe pas de deux z ukochanym Franzem, publiczność wstrzymała oddech, a cały teatr zamarł w bezruchu. Franz obrócił ją wolno w płynnej arabesque, nieprawdopodobnie czysto, a potem pirouettes. Swanilda przechodziła płynnie z jednej pozy w drugą, a jej długie, okryte jedwabiem nogi tworzyły jedną linię z ciałem, lekkim, silnym i eleganckim jak sama muzyka. Czułam rozpacz siedzącej obok mnie Debory. 3. Caroline skacze. Tylne łapy ma proste i wyciągnięte, jedną w przód, drugą w tył. Biegnie w kółko i znowu skacze. Dymitr chwyta ją. - Nie, nie - mówi pan Privitera. - Nie tak. Promenade en couronne, attitude, arabesque effacé. Teraz podnoszenie. Dymitr, obchodzisz się z nią jak z workiem siana. Popatrz. Pan Privitera unosi Caroline. Stawiam uszy. Ale pan Privitera jest "swój". Pan Privitera może ruszać Caroline. Dymitr może dotknąć Caroline. Carlos może dotknąć Caroline. - To przez tego cholernego psa - mówi Dymitr. - Jak mam się uczyć roli, kiedy on gapi się na mnie, gotowy rozerwać mnie na kawałki? Jak ja, do licha, mam się skoncentrować? John Cole siada obok mnie. - Dymitrze - mówi - nic ci nie grozi. Cciebie Anioł nie zaatakuje. Jego biochip to arcydzieło programistów. Mówiłem ci już, że znajdujesz się w nim w zbiorze pod hasłem "swój". Musiałbyś naprawdę zaatakować Caroline, żeby Anioł zareagował. Chyba że Caroline powiedziała ci, że jest inaczej. Nie ma żadnego realnego niebezpieczeństwa, które przeszkadzałoby ci się skoncentrować. - A jeżeli upuszczę ją niechcący? Skąd mam wiedzieć, że w oczach psa nie będzie to wyglądało jak atak? Caroline siada. Patrzy na Johna. Patrzy na Dymitra. Na mnie nie patrzy. Uśmiecha się. - Upuszczenie to nie atak - mówi John. - Chyba że Caroline zacznie krzyczeć, a wszyscy wiemy, że nigdy tego nie robi, żeby nie wiem jaką odniosła kontuzję. Nie ma niebezpieczeństwa. Wierz mi. - Nie wierzę - mówi Dymitr. Zapada cisza, którą przerywa pan Privitera: - Caroline, kochanie, pozwól, że cię upuszczę. Wstań. Proszę, no już. Czuję, że Caroline się dziwi. Wstaje. Pan Privitera chwyta ją. Ona podskakuje. On podnosi ją ponad głowę. Ona spada twardo na dół. Stawiam uszy. Nie krzyczy. Nie jest ranna. Pan Privitera jest "swój". Caroline powiedziała, że jest "swój". - Widzisz? - Pan Privitera ciężko oddycha. - Żadnego niebezpieczeństwa. Na miejsca, proszę. Promenade en couronne, attitude, arabesque effacé, podnoszenie. Dymitr podnosi Caroline. Muzyka gra głośniej. - Anioł, czy Caroline wychodziła z domu wczoraj wieczorem? - pyta mnie szeptem John. - Tak - odpowiadam. - Dokąd? - Cztery przecznice w lewo, jedną w prawo. Dała pieniądze. - Piekarnia - domyśla się John. - Czy chodziła jeszcze w inne miejsca, czy wróciła do domu? - Caroline wróciła do domu wczoraj wieczorem.. - Czy ktoś przyszedł do Caroline wczoraj wieczorem? - Nikt nie przyszedł do Caroline wczoraj wieczorem. - Dziękuję. - John poklepuje mnie. Czuję się szczęśliwy. Caroline patrzy na nas. Jakaś kobieta wiąże jej długą wstążkę w talii. Podaje kawałek drewna. John mówi, że to wachlarz. Muzyka zaczyna grać szybciej. Caroline nie skacze. Wczoraj skakała z wachlarzem. - Caroline - mówi pan Privitera. - Zacznij od tego miejsca, moja droga. Caroline skacze. Ciągle patrzy na Johna. On patrzy na mnie. Jakaś kobieta pachnie jogurtem i suką w rui. * Caroline otwiera drzwi sypialni. Wychodzi. Na tylnych łapach ma dżinsy. Na głowie kapelusz, który zakrywa jej sierść. Idzie do drzwi. - Zostań, ty pchlarzu - mówi do mnie. - Słyszysz? Zostań! Idę do drzwi. - Chryste! - Caroline uchyla drzwi. Przepycha ciało przez otwór. Próbuje zamknąć. Przepycham się mocno, razem z nią. - Powiedziałam, zostań! - Znowu otwiera drzwi. Popycha mnie. Nie wchodzę do środka. Caroline wchodzi do środka. Idę za nią. - Zabawimy się - mówi po chwili Caroline. Otwiera drzwi. Wychodzi. Wraca. Zamyka drzwi. Otwiera drzwi. Zamyka drzwi. Odwraca się. Wychodzi i mocno zatrzaskuje drzwi za sobą. Jest bardzo szybka. Jestem w środku, sam. - Mam cię, Fido! - krzyczy zza drzwi. Wyję. Rzucam się na drzwi. Szczekam i wyję. W głowie zapala mi się światło. Wyję i wyję. Wkrótce Caroline wchodzi przez drzwi. Jakiś mężczyzna trzyma ją pod ramię. Pachnie żelazem. Mówi do skrzynki. - Podmiot zdecydował się raczej na powrót do domu, niż na moje towarzystwo do miejsca przeznaczenia, sir. Jesteśmy teraz u niej. Caroline wyrywa mu skrzynkę. - John, ty dupku. Jak śmiesz! Kazałeś podłączyć psu biopodsłuch. To jest pogwałcenie prywatności. Załatwię cię w sądzie. Odejdę z zespołu... - Caroline - słyszę głos Johna. Rozglądam się. Nie ma zapachu Johna. Nie ma Johna. Tylko jego głos. - Brak podstaw prawnych. Ten mężczyzna może ci towarzyszyć zgodnie z kontraktem, który podpisałaś. To ty go podpisałaś, moja droga. A co do odejścia z Miejskiego Baletu... to twoja decyzja. Dopóki tańczysz dla nas, Anioł ma być tam, gdzie ty. Jego zdenerwowanie spowodowane tym, że ciebie nie widzi, uruchamia biosygnał. A tak właściwie, dokąd się wybierałaś, że nie chciałaś wziąć ze sobą Anioła? - Na róg, pod latarnię! - krzyczy Caroline. - Założę się, że urządzenie naprowadzające też ma wbudowane, co? Pachnie wielką złością. Jest zła na mnie. Kładę się na podłodze. Nakrywam głowę łapami. Jest niewesoło. - Opuszczam mieszkanie, sir - mówi mężczyzna. Wychodzi. Zabiera skrzynkę. Caroline siada na podłodze. Opiera się o drzwi. Patrzy na mnie. Łapy mam ciągle na głowie. Czuję zapach jej gniewu. Nic się nie dzieje. - Wygląda na to, że nas urządzili - mówi nieco później. - Ja jestem skazana na ciebie, a ty na mnie. Nie ruszam łap. Ciągle jest zła. - No dobrze, spróbujmy inaczej. Rozbroić wroga od wewnątrz. Sabotaż psychologiczny. Nie masz pojęcia o czym mówię, prawda? Co oni ci dali, IQ pięciolatka? Anioł... Spoglądam na Caroline. Nazywa mnie moim właściwym imieniem. - ...opowiedz mi o kocie Sama. - Co takiego? - O kocie Sama. Pierwszego dnia, kiedy przyjechaliśmy do domu powiedziałeś, że Sam, dzienny dozorca, pachnie kotem. Czy ciągle go czujesz? Czy potrafisz powiedzieć, co to za kot? Jestem zdezorientowany. Caroline mówi miłe słowa, ale jest zła. Plecy ma zbyt sztywne. Sierść na głowie w nieładzie. - Czy to jest kocur czy kotka? Umiesz odróżnić? - Kotka - odpowiadam. Pamiętam ten zapach. Mięśnie mnie jeszcze swędzą. - Czy chciałeś ją gonić? - Nie wolno mi nigdy gonić kotów. Muszę bronić Caroline. Zapach Caroline zmienia się. Nachyla się do mojego ucha. - Ale czy chciałbyś ją pogonić, mój Aniołku? Czy nie chciałbyś zachować się jak pies? - Chcę bronić Caroline. - No, no, no. Napracowali się nad tobą, staruszku, co? Słowa są zbyt trudne. Czuję, że Caroline jest ciągle trochę zła. Nie rozumiem. - To jeszcze nic - mówi - w porównaniu z tym, co potrafią w Południowej Ameryce i Europie. - Wzdryga się. - Czy coś cię boli? - pytam. Caroline kładzie mi rękę na głowie. Ręka jest bardzo miękka. Żadnych słów. * Cieszę się. Caroline rozmawia ze mną. Opowiada mi o balecie. Caroline jest tancerką. Skacze i biega w kółko. Staje na tylnych łapach. Ludzie przyjeżdżają samochodami, żeby ją oglądać. Są szczęśliwi, kiedy ona tańczy. Chodzimy na spacery. Pilnuję jej. Chodzimy w różne miejsca. Daje mi ciasto i hot dogi. Jest dużo zapachów i czasami chodzimy za nimi. Widzimy dużo psów i dużo kotów. Mężczyzna ze skrzynką czasami chodzi za nami. John mówi, że facet jest "swój". - Co będzie, jeśli powiem Aniołowi, że pan nie jest "swój"? - pyta go Caroline. Mężczyzna towarzyszy nam w czasie długiego spaceru. - Co będzie, jeśli rozkażę mu rozerwać pana na strzępy? - Znowu czuję, że jest zła. - Musiałaby pani go przeprogramować, a takiej możliwości pani nie ma. Biochip wspomagający modyfikację Anioła jest bardzo specyficzny, panno Olson. Jestem wbudowany w niego na stałe. - No tak - Caroline się krzywi - a czy ktoś pytał Anioła, czy ma ochotę na takie życie? Mężczyzna uśmiecha się. Codziennie chodzimy do Centrum Lincolna. Caroline tam tańczy. Tańczy w dzień. Tańczy w nocy. W nocy więcej ludzi patrzy. John pyta mnie codziennie dokąd chodzimy. Mówię mu. Nikt nie próbuje ruszyć Caroline. Pilnuję jej. - Nie mogę - mówi Caroline do jakiegoś mężczyzny na ulicy. Stoi bardzo blisko. Warczę cicho, ostrzegawczo. - Na miłość boską, Stan, nie dotykaj mnie. Ten pies. I najprawdopodobniej ktoś mnie w tej chwili obserwuje. - Aż tak im zależy? - Mogłabym narobić hałasu wokół całej tej nieoficjalnej zabawy. - Czuję, że Caroline jest zmęczona. - Nieważne jakimi złudzeniami karmi się Privitera. Ale wtedy stracilibyśmy naszą szansę, prawda? - Dzięki za czas - głośno mówi mężczyzna. Uśmiecha się. Odchodzi. - Z kim rozmawiała Caroline? - pyta mnie potem John. - Z jakimś mężczyzną - odpowiadam. - On potrzebuje czasu. - Anioł - oznajmia później Caroline - dziś wieczorem jedziemy odwiedzić moją mamę. 4. Demonstranci zafarbowali na czerwono wodę w fontannie przed Centrum Lincolna. Maszerowali wokół makabrycznie krwawych strumieni wody, wykrzykując i opierając się aresztowaniom. Pomknęłam przez plac, chcąc zorientować się, o co im chodzi, zanim policja wszystkich wywiezie. Nawet ze sporej odległości można było poznać po krępych ciałach, że to nie tancerze. Elektroniczne tablice wyświetlały przenikające się hasła, od ILE OFIAR POCHŁONIE ODMAWIANIE PRAWA EWOLUCJI! przez ODEBRAĆ BADANIA MEDYCZNE RZĄDOWYM SZTYWNIAKOM! do MOJE CIAŁO NALEŻY DO MNIE! A więc popierają biologiczne udoskonalanie człowieka. Holograficzny projektor, z którym zmagał się jakiś mundurowy, wystrzelił w niebo trzymetrowymi postaciami Jane i June Welsh, sióstr syjamskich, które rozdzielono dopiero po tym, jak niemieccy naukowcy wymusili drogą biologicznej korekty zmiany w głównych organach ich ciał. Holograficzna pętla pokazywała obraz zrośniętych sióstr ciągających jedna drugą, a następnie te same, wesoło machające bliźniaczki już po udanym zabiegu. Gliniarz zrobił coś i Jane z June zniknęły. - Obie umarły - zwróciłam się do jednego z demonstrujących, szczupłego chłopaczka z dużym guzikiem z napisem: UWOLNIĆ CIAŁO! - Ostatecznie ani jedno, ani drugie serce nie wytrzymało szoku biomodyfikacji. Spojrzał na mnie przeciągle. - Jakieś ryzyko musiały przecież podjąć? - Iloraz inteligencji obu panienek razem nie przewyższał twojej wagi. Jak mogły ocenić ryzyko? - Proszę pani, to jest rewolucja. Każda ma swoje ofiary, które... Jakiś policjant złapał go za ramię. Chłopak wziął wielki zamach, lecz gliniarz przyłożył mu do szyi pistolet porażający system nerwowy. Chłopak osunął się spokojnie, uśmiechnięty. Nagle liczba zgromadzonych gwałtownie wzrosła. Pojawiło się wielu bardziej zapalczywych niż chłopaczek. Demonstranci stali z rękami na głowach, wyśpiewując slogany. Prasowe kamery-roboty filmowały zajście z powietrza, żywe załogi miały nadjechać lada chwila. Po drugiej stronie placu, przed budynkiem Metropolitan Opera, uformowała się grupa kontrdemonstrantów. Wycofywałam się powoli, z rękami na głowie, bez śpiewu na ustach, kiedy nagle, w samym środku tego chaosu, stanęłam jak wryta. Siedząca na wózku inwalidzkim starsza pani w największym skupieniu przyglądała się demonstracji. Nigdy nie widziałam takiego wyrazu twarzy. Wydawało się, że ogląda egzekucję, oceniając ją chłodno, jak sztukę. Ochroniarze murem otaczali wózek ze wszystkich stron. Kobieta miała na sobie kosztowny jasnoniebieski kostium i wielkie, idealnie dobrane perły. Jej pomarszczona, zimna twarz była mi doskonale znana. Tak właśnie mogłaby wyglądać za czterdzieści lat Caroline Olson, gdyby nie poddawać jej żadnym operacjom plastycznym. Przyłapała mnie na tym, że się jej przyglądam. Nie zmieniła wyrazu twarzy. Ominęła mnie wzrokiem, jakbym nie istniała. Pochwyciłam szansę: - Pani Olson? - Tak? - Jestem reporterką czasopisma "New York Now" i piszę artykuł o Miejskim Balecie. Chciałabym zadać pani kilka pytań o pani córkę, Caroline, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu. - Nie udzielam wywiadów. - Ach tak? Może więc tylko kilka nieformalnych pytań... Musi pani być dumna z Caroline. Ale czy nie obawia się pani o jej bezpieczeństwo w świetle ostatnich, tak zwanych baletowych zabójstw? - Nie, wcale. - Uśmiechnęła się. - Żadnych obaw?! - spytałam lekko zaszokowana. Spojrzała na załamującą się demonstrację. - Czy wie pani, co potrafią z ciałem tancerza zrobić w Berlinie? - Nie, pojęcia... - A więc po cóż zawraca pani głowę komukolwiek tym tematem? - Patrzyła jak policjanci zabierają ostatnich demonstrantów. - Miejski Balet Nowego Jorku jest skończony. Przyszłość sztuki kryje się w biologicznym udoskonalaniu ciała. Musiałam wyglądać jak ryba, kiedy wpatrywałam się w nią, poruszając bezdźwięcznie ustami. - Ależ Caroline jest primabaleriną, ma dopiero dwadzieścia sześć lat i... - Caroline miała niezłą passę. Jak na tancerkę. - Skinęła władczo dłonią, jeden z ochroniarzy zawrócił wózek i zaczął się wraz z nią oddalać. Ruszyłam za nimi. - Ależ, proszę pani, a więc uważa pani, że jej córka i cały zespół powinien zostać zastąpiony biozmodyfikowanymi baletmistrzami tylko dlatego, że udają im się wyższe podnoszenia, odnoszą mniej kontuzji, bardziej precyzyjnie "wykręcają" i... - Nie udzielam wywiadów - powtórzyła stanowczo i jeden z ochroniarzy stanął między nami. Patrzyłam za nią. Mówiła o Caroline tak, jakby jej córka była przestarzałym modelem buicka. Chwilę trwało, zanim wyjęłam notebook i zarejestrowałam to, co powiedziała. Wrzucono coś do fontanny, czerwień znikła, znowu trysnęła czysta woda. Biologicznie udoskonalony piesek podbiegł do fontanny i zaczął chłeptać wodę. Właścicielka cierpliwie czekała na drugim końcu smyczy, aż jej różowy, wielkooki pudelek napije się do syta. * Po godzinie spędzonej w terminalu biblioteki naszego czasopisma dowiedziałam się, że Anna Olson jest głównym sponsorem Amerykańskiego Teatru Tańca, a nie Miejskiego Baletu Nowego Jorku, gdzie spodobało się tańczyć jej córce. Ojciec Caroline nie żył. Wdowie pozostawił pałacyk na East Side, trzy Renoiry i fortunę zainwestowaną w peruwiański cukier, japońskie urządzenia do badania zjawisk atmosferycznych i niemieckie farmaceutyki. Zdaniem reporterów "Wiadomości Baletowych" matka i córka były sobie niechętne. By dowiedzieć się czegoś więcej, potrzebowałam pomocy zawodowca. Michaelowi to się nie spodobało. - Nie ma pieniędzy na takie działania. Że nie wspomnę już o etycznej stronie zagadnienia. - Och, przestań. Nie widzę w tym nic bardziej zdrożnego niż posługiwanie się informatorami ze świata przestępczego w każdej innej dowolnej historii. - Nie pracujesz w gazecie, jak poprzednio, Susan. Jesteśmy czasopismem, zapomniałaś? Nie posługujemy się informatorami i nie prowadzimy dochodzeń w celu zdobycia materiału do reportażu. - Oparł się o biurko z wielce zatroskaną miną na swej gładkiej i białej jak jajko twarzy. - Czasopismo nie będzie prowadzić żadnego dochodzenia. Daj mi tylko ten telefon. Wiem, że go znasz. Ja też bym go znała, gdybym przez ostatnie dwa lata pracowała jak należy, zamiast dąsać się, że nie lubię Nowego Jorku. Michael, tylko numer. To wszystko. Nie zrobię żadnej wzmianki ani o tobie, ani o czasopiśmie. Przeciągnął ręką po włosach. Po raz pierwszy zauważyłam, że trochę rzedną. - Zgoda, ale nie wpadaj w obsesję. Dla twojego własnego dobra. - Rzucił okiem na zdjęcie córki odsiadującej wyrok w Rock Mountain. Zadzwoniłam do Robin Hooda i zaaranżowałam spotkanie u niego. Był młody, jak oni wszyscy, miał może dopiero dwadzieścia lat. Działał z małego, zapuszczonego mieszkania w Tribecca. Nie potrafiłam ocenić sprzętu, którym się posługiwał. Poza podstawową wiedzą, z komputerami mam tyle do czynienia, co z tancerzami. Podobnie jak tancerze, każdy Robin Hood koncentruje się na jednym jedynym aspekcie świata, odsuwając od siebie całą resztę. Robin Hood przedstawił zwykłe dowody, że potrafi wejść do prywatnych baz danych, dotrzeć do rządowych archiwów, i że jego programy translatorskie poradzą sobie z bazami danych międzynarodowych linii lotniczych. Obiecał mi dwa dni poszukiwań. Cena usługi, według mojej oceny astronomiczna, według niego była prawdopodobnie niewielka. Przelałam na jego konto wszystkie moje oszczędności. - Czy wiesz - zapytałam - że prawdziwy Robin Hood rozdawał dobra za darmo? - Prawdziwy Robin Hood - odpowiedział bez chwili namysłu - nie musiał płacić za dekoder Seidmana-Nuwera. Tak naprawdę nie spodziewałam się, że będzie wiedział, kim był prawdziwy Robin Hood. Po powrocie do domu, zastałam Deborę śpiącą w poprzek łóżka, w kompletnym stroju do ćwiczeń. Rajstopy w okolicach palców stóp były poplamione krwią. Pomiędzy drzwiami i futryną tkwiła para nowych baletek. Najwyraźniej próbowała je zmiękczyć. W elektronicznej poczcie czekały na nią trzy wiadomości ze szkoły. Skasowałam wszystkie, przykryłam ją, zamknęłam drzwi i pozwoliłam się wyspać. * Dwa dni później spotkałam się z Robin Hoodem, który wręczył mi plik informacji. - Archiwa Miejskiego Baletu odnotowują dwie kontuzje Caroline Olson w ciągu ostatnich czterech lat. Dłużej akt się nie przechowuje. Jeden odprysk goleni, jedno naciągnięte wiązadło. Oczywiście, jeśli miała inne kontuzje i leczyła się prywatnie, to nie będzie o nich wzmianki w dokumentach Baletu. Jeżeli jednak gdzieś się leczyła, to na pewno nie u lekarzy polecanych przez Miejski Balet. Sprawdziłem to. - Tylko dwie kontuzje? Przez cztery lata? - Tak mówi archiwum. Tutaj oto, proszę, czteroletni spis wyników bioskanowań przeprowadzonych przez Miejski Balet. Wszystkie negatywne. U nikogo nie wykryto biomodyfikacji, nawet u Jennifer Lang. A tu, proszę, raport na temat popularności Miejskiego Baletu w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wraz z abonamentami i biletami na pojedyncze przedstawienia. Spadek popularności w ostatnich dwóch latach zaskoczył mnie zupełnie. Był o wiele bardziej dramatyczny niż donosiła prasa. - Tutaj, proszę, są deklaracje podatkowe Anny Olson za ostatni rok. Cały dochód, calusieńki, pochodzi z inwestycji i procentów. Żadnych funduszy powierniczych ani zabezpieczeń na rzecz spadkobierców. Kontroluje wszystko i wszystko może stracić, jeżeli będzie miała takie życzenie. Pytała pani o nadzwyczajne zbywanie udziałów w czasie ostatnich dziesięciu lat. Nic takiego nie znalazłem. Brak też funduszu powierniczego dla Caroline Olson. A to są deklaracje podatkowe Caroline - wyłącznie gaże z Miejskiego Baletu plus honoraria za występy gościnne. Sporo tego, ale nic, co dałoby się porównać z majątkiem, który starsza pani ma w swej pieczy. I na koniec te zestawienia z linii lotniczych, o które pani prosiła. Żadnych biletów na loty największymi pasażerskimi liniami lotniczymi poza granice kraju na nazwisko Caroline Olson w ciągu ostatnich sześciu lat,