382
Szczegóły |
Tytuł |
382 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
382 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 382 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
382 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tadeusz Konwicki
Ma�a apokalipsa
Oto nadchodzi koniec �wiata. Oto nadci�ga, zbli�a si� czy raczej przype�za m�j w�asny koniec �wiata. Koniec mego osobistego �wiata. Ale zanim m�j wszech�wiat rozpadnie si� w gruzy, rozsypie na atomy, eksploduje w pr�ni�, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty, ostatnie okr��enie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w d� albo w g�r� po drabinie bezsensu.
Zbudzi�em si� o tej mrocznej godzinie, kt�ra zaczyna beznadziejny dzie� jesienny. Le�� i patrz� w okno pe�ne chmur, a w�a�ciwie pe�ne jednej chmury, jak sczernia�a ze staro�ci tapeta. To jest godzina podliczania kasy �yciowej, godzina codziennego obrachunku. Kiedy� ludzie podsumowywali si� o p�nocy, przed ci�kim za�ni�ciem, teraz bij� si� w piersi nad ranem, obudzeni �oskotem zdychaj�cego serca.
Obok, w szafce, le�y czysty papier. Nitrogliceryna wsp�czesnego literata, proszek narkotyczny obola�ego indywiduum. Mo�na zanurzy� si� w p�ytk�, bia�� czelu�� stronicy, schowa� si� przed sob� i przed prywatnym wszech�wiatem, kt�ry ju� nied�ugo eksploduje i scze�nie. Mo�na t� biel bezbronn� zbruka� z�� krwi�, w�ciek�ym jadem, cuchn�c� flegm� - a tego nikt nie lubi, nawet sam autor. Mo�na na t� biel bezmy�ln� wys�czy� s�odycz sztucznej zgody, ambrozj� fa�szywej otuchy, ckliwy syrop pochlebstwa - a to wszyscy lubi�, nawet sam autor.
W kt�r� stron� skr�ci� na tym ostatnim okr��eniu? W gorzkie lewo czy w s�odkie prawo? Za oknem ta sama chmura albo kolektyw ujednoliconych chmur. Przelecia� po zardzewia�ym parapecie deszcz na d�ugich, cienkich nogach. Co� tam kiedy� by�o. Gwa�towny ruch kszta�t�w, barw, okruch�w emocji. Moje �ycie albo cudze. Najpewniej jakie� wymy�lone. Ulepiec z lektur, niespe�nie�, starych film�w, nie doko�czonych roje�, zas�yszanych legend, nie wy�nionych sn�w. Moje �ycie. Kotlet z bia�ka i kosmicznego py�u.
W tej chmurze albo w tych kilku scalonych chmurach jesiennych nurza si� Pa�ac Kultury, kt�ry kiedy�, za m�odu, by� Pa�acem Kultury i Nauki imienia J�zefa Stalina. Ogromna, szpiczasta budowla budzi�a strach, nienawi��, magiczn� zgroz�. Pomnik pychy, statua nie-wolno�ci, kamienny tort przestrogi. A teraz to tylko wielki barak, postawiony na sztorc. Z�ar�y przez grzyb i ple�� stary szalet zapomniany na �rodkowoeuropejskim rozdro�u.
Mruga do mnie kilkoma w�t�ymi p�omyczkami okienek. Kokietuje z oble�n� poufa�o�ci�. A kto mnie postawi� na sztorc? Mnie po�o�ono na boku. Od�o�ono na bok. Le�� na lewym boku i s�ucham swego serca, kt�rego nie s�ycha�. I my�l� o tym w�t�ym �a�cuszku reakcji chemicznych, kt�ry powoduje, �e unosz� powiek�, �e burczy mi w �o��dku, �e marszczy si� sk�ra na czole, �e skwierczy st�umionym b�lem ordynarny p�cherz, �e w g�owie albo poza g�ow� odbywa si� ruch s��w, wyobra�e�, kt�re nazywamy my�lami, �e pojawia si� ob�ok fal, kt�ry jest t�sknot� albo spazmem nienawi�ci, �e wystrzeliwuje si� w przestrze� kosmiczn� pocisk l�ku przed wiecznym nieznanym albo nab�j rozkoszy poznania okruchu prawdy. U wielu moich przyjaci� p�k� nagle jednego dnia ten �a�cuszek reakcji chemicznych i nie wiem, gdzie oni teraz s�, czy pokutuj� przy gar�ci fosforu wietrzej�cej w ziemi cmentarnej, czy oddalaj� si� w konwulsjach drga� w�a�ciwych falom, czy p�dz�
6
w g��b niesko�czono�ci i odbij� si� od czarnej �ciany ko�ca tej niesko�czono�ci, i wr�c� tu, gdzie mnie ju� nie b�dzie.
W domu s�ycha� pierwsze odg�osy �ycia. Ta wielka lokomobila w postaci czynszowej kamienicy rusza powoli w codzienno��. Wi�c i ja si�gam po pierwszego papierosa. Najsmaczniejszy jest ten papieros przed �niadaniem. Skraca �ycie. Od wielu lat mozolnie skracam sobie �ycie. I wszyscy ukradkiem skracaj� swoj� egzystencj�. Co� w tym musi by�. Jaki� wy�szy nakaz albo mo�e prawo natury przeludnionego globu.
Lubi� ten mglisty zawr�t g�owy po mocnym zaci�gni�ciu si� gorzkim dymem. Chcia�bym si� godnie po�egna� ze �wiatem. Bo ja od dziecka rozstaj� si� z �yciem i nie mog� rozsta�. Marudz� na przejazdach kolejowych, chodz� pod �cianami, gdzie spadaj� dach�wki, upijam si� do utraty przytomno�ci, napastuj� chuligan�w. I tak zbli�am si� ju� do mety. Jestem na finiszowym odcinku. Chcia�bym jako� po�egna� si� � wami. Pragn� zawy� nieludzkim g�osem, �eby mnie us�yszano w najdalszym zak�tku planety, a mo�e nawet w s�siednich gwiazdozbiorach, a mo�e nawet w siedzibie Pana Boga. Czy to pr�no��? Czy to obowi�zek? Czy to instynkt, kt�ry, jak rozbitkom, jak rozbitkom kosmicznym, ka�e nam krzycze� przez wieki w rozgwie�d�on� przestrze�?
Spoufalili�my si� z wszech�wiatem. Kosmosem wyciera sobie g�b� sprzedajny poeta, g�upkowaty humorysta, zdradziecki dziennikarz, wi�c dlaczego i ja nie mog� zadziera� g�owy do g�ry, gdzie szybuj� zardzewia�e sputniki i zamarzni�te na ko�� odchody kosmonaut�w.
Wi�c chcia�bym si� jako� po�egna�. Ca�� noc �ni�em z�by. Trzyma�em w gar�ci kup� z�b�w, jak ziarna kukurydzy. W jednym tkwi�a nawet plomba, warszawska tania plomba ze sp�dzielni dentystycznej. Co� powiedzie� o sobie do ko�ca. Ani ku przestrodze, ani ku na-
uce, ani nawet ku rozrywce. Po prostu co� powiedzie�, czego nikt inny nie mo�e wyjawi�. � Bo ja przed snem, albo mo�e w pierwszym przelotnym ob�oczku snu, zaczynam rozumie� sens egzystencji, sens czasu i sens bytu poza �yciem. Rozumiem t� tajemnic� przez u�amek sekundy, przez mgnienie dalekich wspomnie�, przez kr�tk� chwil� koj�cych albo strasznych przeczu� i natychmiast spadam na kamieniste dno z�ych sn�w. Wszyscy z jako tako ukrwionym m�zgiem napinaj� ostatek si�, �eby zrozumie�. A ja jestem blisko. To znaczy bywam blisko. I odda�bym wszystko, co posiadam, do ostatniej okruszyny, a przecie� nic nie posiadam, wi�c odda�bym wszystko nic, z�by zobaczy� tajemnic� w ca�ej jej prostocie, zobaczy� za jednym razem i zapami�ta� j� na zawsze.
Jestem dwunogiem sp�odzonym nie opodal Wis�y przez starych rodzic�w, to znaczy, ze odziedziczy�em w genach ca�e ich dwuno�ne do�wiadczenie. Sam widzia�em wojn�, to znaczy straszny amok ssak�w, kt�re morduj� si� wzajemnie a� do ostatecznego wyczerpania. Obserwowa�em rodzenie si� �ycia i jego kres w postaci tego aktu, kt�ry nazywamy �mierci�. Pozna�em ca�� zwierz�co�� swego gatunku i ca�� niezwyk�� aniel-sko��. Przeszed�em t� ciernist� drog� pojedynczej ewolucji, kt�r� zowi� losem. Jestem jednym z was. Jestem doskona�ym anonimem homo sapiens. Dlaczego wi�c kaprys przypadku nie mia�by mnie zawierzy� tajemnicy, je�li w og�le jest przeznaczone jej ujawnienie.
To, co powiadam, wygl�da na jak�� od�wi�tno��, na luksus nieroba albo na dewiacje zbocze�ca. Ale przecie� wy wszyscy, kt�rzy uruchamiacie od czasu do czasu swoje leniwe zwoje m�zgowe, podlegacie takim samym pragnieniom i ambicjom. Takim samym strachom i odruchom samozag�ady. Takim samym buntom i rezygnacjom.
Dwie pijane roznosicielki obali�y wysok� kolumn� skrzynek z butelkami mleka. Teraz, zamar�e w bezru-
8
chu, obserwuj� skutki kataklizmu prze�ywaj�c skomplikowany, a zarazem prosty proces transformacji zgrozy w lekkomy�lne rozradowanie. Przezroczysty deszcz zawadzi� skrzyd�em o^nasz dom truchlej�cy ze staro�ci. O nasz warszawski dom z epoki p�nego stalinizmu, z ery dekadenckiego stalinizmu, z okresu spolszczonego i zeszmaconego stalinizmu.
Trzeba wstawa�. Trzeba podnie�� si� z ��ka i wykona� pi�tna�cie czynno�ci, nad kt�rych sensem nie wolno si� zastanawia�. Naro�l automatycznych przyzwyczaje�. B�ogos�awiony rak bezmy�lnego �adu tradycji. Ale ostatnia wojna nie tylko zabi�a kilkadziesi�t milion�w ludzi. Ostatnia wojna zdruzgota�a niechc�co i przypadkowo wielki pa�ac kultury europejskiej moralno�ci, estetyki i obyczaju. W rolls-royce'ach, mercedesach i moskwiczach ludzko�� wjecha�a z powrotem do mrocznych pieczar i lodowatych jaski�.
Za oknem moje miasto pod chmur�, jak stara, sczernia�a tapeta. Miasto, do kt�rego zap�dzi�o mnie przeznaczenie z mojego w�asnego miasta, co go ju� nie pami�tam i coraz rzadziej �ni�. Los mnie przegna� tylko kilkaset kilometr�w, ale oddali� od nie spe�nionej egzystencji o ca�� wieczno�� reinkarnacji. To miasto jest stolic� narodu, kt�ry wyparowuje w nico��. O tym te� trzeba powiedzie�. Ale komu? Czy tym, kt�rych ju� nie ma albo kt�rzy odchodz� w niepami��? A mo�e tym, co po�eraj� pojedynczych ludzi i ca�e narody?
Miasto zaczyna szumie� jak pas transmisyjny. Ruszy�o z nocnego letargu. Ruszy�o ku swemu przeznaczeniu, kt�re ja znam i kt�remu chc� zapobiec.
Paj�k zje�d�a na niewidocznej nici spod sufitu. Schud� biedak, zmizernia�, bo much coraz mniej. Wsp�yje tak ze mn� od wiosny. U�atwia�em mu swego czasu polowania. Zaprzyja�nili�my si� z konieczno�ci. On czemu� nie ma koleg�w, a moi wyekspirowali.
Wi�c najpierw si� pomodl�. Za siebie, za bliskich i za zmar�ych przyjaci�. Moja modlitwa, u�o�ona prakty-
9
cznie i spoi�cie przeze mnie, wygl�da jak p�aczliwe ulu matum. Same ��dania i niewiele kurtuazji. Kiedy -.'� modl�, p�ochliwe blu�niercze my�li pobzykuj� \\ok' � g�owy. Odp�dzam je gorliwie, cho� one tylko przym �' rzaj� moj� skromn� wiedz� do ogromnej i staros\\ ckiej konstrukcji aksjomat�w religijnych winkrusto^' nych w to pos�pne i melancholijne gmaszysko v, 7 n s�one przez ludzi z epok �wiat�ych i ciemnych, dobr\ i okrutnych. Potem d�ugo si� �egnam, rozpaczliwie , nam si� bez ko�ca, �eby tym gestem rytualnym o' dzi� z�e my�li, z�e pragnienia i z�e duchy.
Jestem wolny. Jestem jednym z niewielu ludzi nych w tym kraju przezroczystego zniewolenia / wolenia pokrytego niechlujnie lakierem nowoczessr Walczy�em d�ugo i bezkrwawo o t� marn� wolno�� bist�. Walczy�em o moj� wolno�� z pokusami, z �' cjami i z g�odami, kt�re wszystkich gnaj� na osie;
rze�niom. Ku niby nowoczesnym rze�niom godno^ dzkiej, honoru i czego� tam jeszcze, o czym da\vn pomnieli�my.
Jestem wolny i sam. Bo samotno�� jest dosy� i cen� za ten m�j niewielki luksus. Wyzwoli�em ^.. ostatnim okr��eniu, kiedy ju� go�ym okiem wida� t�. Jestem wolnym anonimem. Moje wzloty i up> odesz�y w czapkach-niewidkach, moje sukcesy i gr/. chy po�eglowa�y w korwetach-niewidkach i moje film.) oraz ksi��ki polecia�y w przepa�� w sejfach-niewid-kach. Jestem wolnym anonimem.
Zapal� sobie wobec tego jeszcze jednego papierosa. Na pusty �o��dek. Oto nadchodzi m�j koniec �wiata. To wiem na pewno. M�j przedwczesny koniec �wiata. Kto b�dzie zwiastunem? Czy nag�y przeszywaj�cy b�l pod mostkiem w piersiach? Czy przera�liwy wizg opon hamuj�cego samochodu? Czy wr�g, a mo�e przyjaciel?
A te baby za oknem ci�gle jeszcze omawiaj� katastrof� z mlekiem. Przysiad�y sobie na zabytkowych pojemnikach z ciemnoszarego plastiku, zapali�y papiero-
10
s� i obserwuj�, jak wodniste mleko �cieka do ulicznej studzienki, z kt�rej bucha para, bo pewnie znowu przez pomy�k� do rur wodoci�gowych puszczono gor�c� wod� z elektrociep�owni. I nagle u�wiadamiam sobie, �e ju� od lat nikt nie roznosi mleka, �e taki widok robotnych bab w nieokre�lonym wieku, pchaj�cych w�zki z butelkami mleka, �e taki widok ju� dawno zapomnia�em, �e ten obrazek kojarzy mi si� w mojej �wiadomo�ci z dawnymi laty, kiedy ja by�em m�ody i �wiat by� m�ody.
Pewnie kr�c� film kostiumowy, my�l� sobie i przytykam czo�o do wilgotnej szyby. Ale za oknem normalna, codzienna, zab�ocona ulica. Niewielkie t�umki ludzi spiesz� pod �cianami dom�w do swoich zaj��. Z Pa�acu Kultury, jak zwykle rano, kiedy wzrasta temperatura, odrywa si� zmursza�y blok kamiennej ok�adziny i leci z hukiem na d� po szczerbatych �lebach budowli. Dopiero teraz spostrzegam na �cianie tego gmachu wielkiego or�a na czarnym tle, to znaczy na czerwonym, ale sczernia�ym od deszczu. Bia�y nasz orze� trzyma si� nie�le, bo od spodu wspiera" g�r ogromna kula ziemska opleciona ciasno sierpem i m�otem. Jaka� rynna odzywa si� g��bokim g�osem okaryny. To wiatr, mo�e jeszcze letni, a mo�e ju� zimowy, gna z placu Defilad i obraca topole srebrn� stron� do s�o�ca, kt�re uwi�z�o w mokrych chmurach.
Sko�czy�y si� papierosy. A jak si� sko�cz� papierosy, wtedy ogarnia cz�owieka raptowna ch�� zaci�gni�cia si� dymem. Wi�c otwieram kolejne szuflady mojego skarbczyka, w kt�rym chowam obel�ywe listy i stare rachunki, popsute zapalniczki i kwity urz�du finansowego, fotografie z m�odo�ci i proszki nasenne. A tu, mi�dzy k�akami waty i rolkami banda�y z dawnych dobrych czas�w, kiedy jeszcze op�aca�o mi si� poddawa� operacjom, wi�c w tym omsza�ym staro�ci� zakamarku znajduj� z��k�a stron� sprzed wielu lat, stron� jak kartusz pomnika albo jak p�yta nagrobna, stron�,
11
na kt�rej kiedy� rozpocz��em now� proz�, nigdy ju� nie doko�czon�. A rozpoczyna�em prac� w owej �wietnej epoce na Nowy Rok, zaraz po sylwestrze, jeszcze z mi�ym kacem pulsuj�cym w zdrowej g�owie. A rozpoczyna�em na Nowy Rok dlatego, �e ho�dowa�em wtedy przes�dom i chcia�em nowy cykl biologiczny i astronomiczny uczci� prac�. P�niej zrozumia�em, �e m�j w�asny Nowy Rok zaczyna si� w ko�cu lata albo na pocz�tku jesieni i dlatego pewnie przerwa�em pisanie i nigdy ju� wi�cej nie napisa�em ani s�owa.
Wi�c le�a�a ta kartka, dawniej bia�a, dzi� ��ta, przez d�ugie miesi�ce, kwarta�y i lata nie doko�czona, nie zape�niona, z wyblak�ym mottem, co mia�o b�ogos�awi� rzewnym scenom, podnios�ym my�lom i �licznym opisom przyrody. Zdmuchuj� proch warszawskich fabryk z tego woskowego trupa mojej wyobra�ni i czytam s�owa, kt�re by�y dewiz� �yciow� starego magnata polskiego z XIX wieku: "Je�eli interesy Rosji na to pozwalaj�, ch�tnie zwracam uczucia ku swojej pierwotnej ojczy�nie."
O co mi wtedy chodzi�o? Czy chcia�em ka�dego ranka, na czczo, odczytywa� to wyznanie swoim dzieciom? Czy zamierza�em rozes�a� je na �wi�tecznych kartkach do wsp�czesnych sobie magnat�w nauki, literatury albo filmu? Czy pr�bowa�em pozyska� wzgl�dy cenzora dla prozy umar�ej ju� w �o�ysku anemicznego natchnienia?
Szyby w oknach brz�kn�y bole�nie. Wyskoczy� gdzie� z przecznicy histeryczny sygna� woz�w milicyjnych. Spojrza�em na zegarek przywieziony mi kiedy� przez przyjaciela, Stanis�awa D., z wycieczki do Zwi�zku Radzieckiego. Dochodzi�a �sma. Wiedzia�em, co to znaczy. Jak codziennie o tej porze, p�dzi�a przez miasto w asy�cie karetek milicyjnych pancerna ch�odnia z artyku�ami �ywno�ciowymi dla ministr�w i sekretarzy partyjnych. Kawalkada maszyn przelecia�a pod moim domem rozbryzguj�c ka�u�e mleka na jezdni. Archaicz-
12
ne mleczarki, wydobyte na ten dzie� z jakiego� domu starc�w, zadeptywa�y pety w b�ocie chodnika �egnaj�c si� ukradkiem.
Nagle odezwa� si� gong przy moich drzwiach. Zamar�em ko�o okna, nie wierz�c w�asnym uszom. By�em przekonany, �e to urz�dzenie nie funkcjonuje ju� od wielu lat. Ale wytworny d�wi�k ksylofonu powt�rzy� si� natarczywiej. Wci�gaj�c na grzbiet stary szlafrok, prezent od szwagra, Jana L., ruszy�em czujnie pod pr�g. Uchyli�em drzwi. Na pode�cie schod�w stali Hubert i Rysio,,obaj w od�wi�tnych garniturach pami�taj�cych �rodek pogodnych lat siedemdziesi�tych. Hubert w prawej r�ce trzyma� lask�, a w lewej gro�nie wygl�daj�c� czarn� teczk�. Zacz�o mi bi� szybko serce, i nie bez powodu, bo obaj przychodzili do mnie jakie� dwa razy do roku i ka�da ich wizyta oznacza�a radykalne zmiany w moim �yciu.
- Mo�na? Nie za wcze�nie? - spyta� jowialnym tonem Hubert.
Zna�em dobrze te ich sztuczne u�mieszki, za kt�rymi kry� si� cios wymierzany w moj� wygod�.
U�miechn��em si� te� swobodnie, rozwar�em go�cinnie drzwi i kiedy wchodzili ceregiel�c si� do korytarza, ja b�yskawicznie w my�lach odgadywa�em cel ich odwiedzin, j Dzi�ki nim podpisa�em dziesi�tki petycji, me' moria��w i protest�w kierowanych przez lata do naszego ma�om�wnego w tym wzgl�dzie re�ymu. Kilka razy traci�em prac�, wiele razy by�em cichcem pozbawiony praw obywatelskich, prawie codziennie podlega�em jakim� drobnym, niewidocznym szykanom, o kt�rych wstyd nawet wspomina�, ale kt�re, zsumowane przez lata, mocno zniech�ca�y do �ycia. Wi�c �ciskali�my si� kordialnie przepychaj�c si� w ciasnym korytarzu, ci�gle z tymi u�mieszkami starych kumpl�w, ale ja ju� by�em dobrze napi�ty i zasycha�o mi w gardle.
Wreszcie znale�li�my si� w moim pokoju i usiedli�my w drewnianych fotelach, w jednym rz�dzie niczym
13
w samolocie lec�cym ku nieznanym i podniecaj�cym przygodom.
- Dobrze wygl�dasz - rzek� Hubert stawiaj�c obok siebie t� z�owr�bn� teczk�.
- Tobie te� niczego nie brakuje - powiedzia�em �yczliwie.
Chwil� przygl�dali�my si� sobie ze skr�powaniem. Hubert opiera� �ylaste d�onie na lasce. O�lep�e oko by�o nieruchome, drugie zmru�y� i przygl�da� mi si� ni to przyja�nie, ni to ironicznie. jKiedy� w zamierzch�ych czasach zosta� skatowany mo�e przez podziemie antykomunistyczne, a mo�e przez oficer�w �ledczych z Bezpiecze�stwa i od tego zapomnianego ju� przez wszystkich incydentu chodzi� zawsze o lasce i szwankowa� na zdrowiu. Rysio, kt�rego pami�ta�em jeszcze jako z�otow�osego anio�ka, by� teraz przytytym �ysawym blondynem, kap�anem afabularnych powie�ci bez znak�w przestankowych i bez dialog�w.
Dobrze wygl�dali�my, jak na starych pryk�w, to fakt. Ale ta pauza milczenia troch� si� przed�u�a�a i nale�a�o co� powiedzie�.
- Mo�e napijecie si� kielicha?
- Kielich nie zaszkodzi - rzek� Hubert. - A co masz?
- Czyst�. Kartoflan�. Z importowanych kartofli.
- To tym bardziej nie mo�na odm�wi�. - G�os Huberta by� tubalny, jakby ustawiony na wi�ksze pomieszczenie ni� m�j zagracony pok�j.
Kiedy wydobywa�em z szafki flaszk� i kielichy, obaj z Rysiem rozgl�dali si� dyskretnie po pokoju. Zabulgota� p�yn z importowanego surowca, przycupn��em na brze�ku fotela. Papieros na czczo to niezdrowo, ale seta kartoflanki to po prostu �mier�. Mo�e i lepiej. Unios�em kieliszek do g�ry.
- Za pomy�lno��.
- Twoje zdrowie - odezwa� si� wreszcie Rysio i szybko prze�kn�� zawarto�� kieliszka.
14
Za oknem ucich� na chwil� wiatr i topole odwr�ci�y si� dojrza�� solidn� zieleni� w nasz� stron�. Dom by�, jak na z�o��, wyj�tkowo cichy i nasze milczenie stawa�o si� coraz g�o�niejsze. Ale postanowi�em twardo nie odzywa� si� i zmusi� ich do odkrycia kart.
Hubert odstawi� z rozwag� kieliszek.
- Ma�o wychodzisz z domu - powiedzia�.
- A tak. Jesie� mnie rozstraja.
- Depresyjka?
- Chyba co� w tym rodzaju.
- Piszesz co�?
- W�a�nie rozpocz��em.
Przygl�da� mi si� jakby z niedowierzaniem. Rysio nala� sobie nast�pnego dzioba.
- I co to b�dzie?
- Nic rewelacyjnego. Przysz�a mi ochota napisa� troch� g�upstw o sobie.
- Zawsze pisa�e� o sobie.
- Mo�e masz racj�. Ale chcia�em o innych.
- Najwy�sza pora.
- �eby si� zag�uszy�.
Wszystko to wygl�da�o na egzamin. I ja czu�em si� jak maturzysta. Ale przecie� ca�e �ycie czu�em si� jak maturzysta, najwy�ej jak student.
- No co, Rysiu - rzek� raptem Hubert. - Czas chyba przyst�pi� do rzeczy. Rysio skin�� g�ow�.
- Co� podpiszemy? - odgadn��em us�u�nie, zerkaj�c na czarn� teczk�.
- Nie, tym razem mamy inn� spraw�. Mo�e ty, Rysiu, zaczniesz?
- M�w, m�w, skoro zacz��e� - powiedzia� skwapliwie Rysio.
Jakie� g�upkowate ciep�o ros�o we mnie. Machinalnie si�gn��em po butelk�. Chcia�em przy okazji nala� Hubertowi.
- Dzi�kuj�. Wystarczy - powstrzyma� mnie jakby
15
odrobin� oficjalnie. A ja pomy�la�em, �e to niedobry znak.
W�a�ciwie wszystko mi jedno. Jestem wolnym cz�owiekiem, kt�ry zawis� wysoko nad tym miastem i z oddali z �agodnym zdumieniem przygl�da si� dziwnym ludziom oraz ich dziwnym poczynaniom. Bezmy�lnie w��czy�em stoj�cy na stole telewizorek. Odezwa�o si� wycie wiatru, �opot jakich� p��cien, a po chwili wyp�yn�� ze srebrnego punkciku obraz uroczy�cie udekorowanego lotniska. Kompania honorowa marz�a w poprzek ekranu, jacy� cywile os�aniali si� paltocikami przed wiatrem, a nad t� kompani� i nad cywilami wzdyma�y si� jak �agle czerwone flagi przetkane gdzieniegdzie, jakby wstydliwie, bia�o-czerwonymi sztandarami.
- W�a�nie - zdecydowa� si� przerwa� milczenie Hubert. - Dawno z tob� nie rozmawiali�my.
Odetchn��em wstydz�c si� tego odetchni�cia. Siad�em g��biej w fotelu.
- Tak. Tracimy ze sob� kontakt - powiedzia�em tonem �wiatowca. - A coraz nas mniej.
- Ka�dy sobie rzepk� skrobie - doda� Rysio.
- Ale ja obserwuj� wasz� dzia�alno��.
- Jaka tam dzia�alno�� - machn�� r�k� Hubert. -Podtrzymujemy tl�cy si� p�omyk.
- To fakt. Mam wra�enie, jakby ten kraj naprawd� umiera� - rzek�em nie wiedz�c, do czego zmierzaj�.
- Tyle �at szarpaniny. Zestarzeli�my si�, skapcanie-li�my wydaj�c te nasze p�legalne biuletyny, periodyki, odezwy, kt�re ma�o kto czyta. Owszem, m�odzie�. Ale m�odzie� �eni si�, p�odzi dzieci, kupuje ma�ego fiata, wydzier�awi� dzia�eczk�, sadzi pomidory. Zalewa nas mieszcza�stwo, sowieckie mieszcza�stwo.
- Koniec. Mogi�a - doda� Rysio nalewaj�c sobie kielicha.
Przez nieszczelne drzwi balkonowe s�czy si� na pod�og� woda. Powinienem znale�� �cierk� i zapobiec szko-
16
dzie, ale troch� mi si� nie chce, a troch� si� wstydz� koleg�w. Ci�ko nam idzie ta mowa. Niesporo gi�dzi� o sprawach, o kt�rych my�limy ca�y bo�y dzie�, o kt�rych nawet �nimy w kiepskie noce. Kiedy� wygl�da�o to lepiej. Byli�my dzie�mi XIX wieku. Ojcowie nasi nale�eli do legion�w albo do POW, my byli�my w AK albo w ZWM-ie. To znaczy, jak to dzi� powiedzie�, to znaczy, jak to po latach obja�ni�, to znaczy, to nic nie znaczy, do diab�a, w ko�c�wce naszego wspania�ego XX wieku, wieku tyranii i rozpasanej demokracji, g�upkowatej �wi�to�ci i genialnego �ajdactwa, skapcania�ej sztuki i rozwydrzonej grafomanii.
Widz� utkwione we mnie zdrowe oko Huberta.
- S�yszysz? - pyta.
- Tak, oczywi�cie.
- Chcemy ci co� zaproponowa�. W imieniu koleg�w. Czuj� jaki� mr�z na plecach. Odstawiam bardzo wolno nie dopity kieliszek.
- Co chcecie zaproponowa�?
- �eby� dzi� o �smej wieczorem spali� si� pod gma-i.'hem Centralnego Komitetu Partii.
W obrazie telewizora nic si� nie zmieni�o. Wiatr, <^\va�towny �opot flag i oczekiwanie. Dopiero teraz wy--.up�uje si� muzyka nadawana ze studia, czcigodna i uroczysta.
Prze�ykam ci�ko �lin� zmieszan� z w�dk�.
- �artujesz, Hubert?
- Nie. Nie �artuj�. - I ociera z czo�a niewidoczny pot.
- Ale dlaczego ja? Dlaczego do mnie z tym przychodzicie?
- No a kto? Kto� musi to zrobi�.
- Rozumiem, wszystko rozumiem, tylko nie rozumiem dlaczego ja?
Hubert spogl�da na Rysia.
- M�wi�em, �e tak b�dzie.
- S�uchaj - odzywa si� wreszcie z m�k� - -my�my d�ugo rozmawiali. Przeanalizowali�my wszystkie kandydatury. Wysz�o na ciebie.
Na oknie stoi moje drzewko szcz�cia. Dopiero teraz widz�, jak wybuja�o ostatnio, jak obros�o w m�ode, silne listki. Tyle lat cherla�o, a teraz nagle bez �adnej zewn�trznej przyczyny �mign�o w g�r�, pu�ci�o na boki wiele mocnych w�lastych ga��zek.
j- Widzisz - powiada cicho Hubert - taki czyn b�dzie tylko wtedy mia� sens, je�li wstrz��nie lud�mi tutaj w kraju i wsz�dzie za granic�. Jeste� znany naszym czytelnikom, a i na Zachodzie gdzieniegdzie s�yszano o tobie. Tw�j �yciorys i tw�j charakter jak najbardziej pasuj� do tej sytuacji. Oczywi�cie my ciebie nie mo�emy namawia� i nie b�dziemy tego robi�, to jest twoja sprawa i twego sumienia. Chc� ci tylko przekaza� opini� nie tylko moj� czy Rysia^ ale ca�ej spo�eczno�ci, kt�ra pr�buje walczy�. ^Wybacz, �e nie u�yj� wi�kszych s��w. ~*
- Mam w�tpliwo�ci, czy moja �mier� spe�ni t� rol�, jakiej si� po niej spodziewacie. Ja widz� takich, kt�rych ta ofiara uczyni�aby symbolem na miar� �wiatow�.
Popatrzyli na mnie z ciekawo�ci�. Hubert uporczywie rozciera� siniej�ce palce.
- Pewnie my�lisz o Janie? - spyta�.
- A chocia�by. Jego filmy zna ca�y �wiat i jego ksi��ki s� czytane w wielu krajach na prawach uniwersalnej literatury. Co roku czekamy z biciem serca, �e zostanie nagrodzony Oscarem albo Noblem.
Hubert u�miechn�� si� ledwo dostrzegalnie.
- To za du�y koszt, za du�a cena dla tego kraju i tej spo�eczno�ci. Sam sobie odpowiedzia�e�.
- Dobrze. A nasi filmowcy, a nasi kompozytorzy? Mog� zaraz wymieni� kilka nazwisk godniejszych ode mnie.
- Ty jeste� w sam raz, stary - powiedzia� Rysio
18
i si�gn�� po butelk�. Odczu� wida�, �e s�abn�, nabra� nowej otuchy.
- �yciem i krwi� trzeba szafowa� rozs�dnie - odezwa� si� zm�czonym g�osem Hubert. - Oni maj� do spe�nienia inn� rol�. W tym zmasakrowanym narodzie ka�dy samorodek geniuszu posiada najwy�sz� cen�. Ich �mier� niewiele by nas wzbogaci�a i straszliwie zubo�y�a.
- A dlaczego nie ty, nie Rysio? Spojrzeli na siebie z niesmakiem. Zawstydzi�o ich moje mazgajstwo.
- Po c� mieliby�my wtedy do ciebie przychodzi�? -spyta� Hubert. - Powiedzmy sobie otwarcie: twoja �mier� jest o ca�� skal� bardziej spektakularna. Czy tego nie rozumiesz?
- Stary, ty jeste� w sam raz - doda� Rysio, kt�ry mia� mi�kkie serce i m�czy� si� teraz razem ze mn�.
- Pos�uchaj mnie, Hubert. Nigdy nie ingerowa�em w funkcjonowanie naszego organizmu artystycznego. Do waszych spraw, spraw udr�czonej opozycji w nikogo nie obchodz�cym kraju, do tych waszych spraw tak�e nigdy si� nie wtr�ca�em. Ale teraz musz� ci powiedzie�, co o tym my�l�. Wyhodowali�cie g�uchych i �lepych demiurg�w. Takich, kt�rzy w cudownym artystycznym uniesieniu, produkuj� pi�kn� sztuk� uniwersaln�, nie zauwa�ali ani nas czo�gaj�cych si� w b�ocie, ani codziennej m�ki spo�ecze�stwa. Oni pilnowali skrz�tnie buzuj�cego w nich ognia genialno�ci i skwapliwie korzystali z klaki masowej propagandy re�ymu, kt�ra codziennie si� nimi chwali�a i ich rozg�osem �wiatowym karmi�a swoje kompleksy. Wy, zabiedzona opozycja, r�wnie� nie szcz�dzili�cie im klaki, namaszczaj�c charyzm� aprobaty moralnej. Oni utuczyli si� z naszej poniewierki, z naszych upokorze�, z naszej anonimowo�ci. Oni hasali swobodnie po uroczyskach sztuki narodowej, bo nas stamt�d wyp�dzono albo sami odeszli�my z dobrej woli. Kiedy chodzili�cie �ebra� o ich pod-
19
pis pod najskromniejszym apelem humanitarnym, kt�ry nie podoba� si� rozwydrzonej ekipie rz�dz�cej, oni was arogancko odprawiali z kwitkiem, mrugaj�c do swoich orszak�w dworskich, �e jeste�cie prowokatorami, ajentami Bezpiecze�stwa. Ich wielko�� wzi�a si� z naszego dobrowolnego skarlenia. Ich geniusz wyr�s� na naszych mogi�ach artystycznych. Dlaczego kt�ry� z nich nie ma zap�aci� okrutn� fizyczn� �mierci� za dziesi�ciolecia skradzionej, nadludzkiej wielko�ci?
Wy��czy�em telewizor, w kt�rym cywile i wojskowi czekali na kogo� i nie mogli si� doczeka�. Po balkonie przelecia� grad, str�caj�c w przepa�� prezerwatyw� wi�dn�c� na �elaznej balustradzie. Te prezerwatywy to by�y bukieciki konwalii, kt�rymi obdarowywali mnie s�siedzi z g�rnych pi�ter w dni wolne od pracy.
- Ka�dego z nas w mniejszym albo wi�kszym stopniu dr�czy zawi�� - powiedzia� z za�enowaniem Hubert. By� blady i coraz gorliwiej rozciera� siniej�ce palce. - Ale o tym dzi� nie m�wmy, mo�e kiedy indziej.
- A kiedy ze mn� porozmawiasz, je�li teraz us�ucham twego rozkazu?
- No wiesz, stary - odstawi� kieliszek Rysio. - To nie�adne argumenty.
- Nigdy nic nie m�wi�em, chocia� przewraca�y si� we mnie flaki. Mam ci, Hubert, wymieni� tych, kt�rzy szli ca�e �ycie pod r�k� z rz�dem udaj�c, �e id� osobno? A swe dzie�ka co sprytniejsi przyoblekli w szatki m�d uniwersalnych, �wiatowych frustracji, zachodnich melancholii i niby to lewicowych newralgii. Kiedy zso-wietyzowali�my si� do tego stopnia, �e i u nas wybuch� kult niedozwolono�ci, dwuznaczny g��d lizania zabronionego, �a�osna rozkosz z pornografii politycznej ubranej w desusy aluzji, kiedy i u nas pojawi�o si� to zboczenie udzia�u w wychytrzonej kontestacji dla sa-mousprawiedliwienia si� za wszystkie grzechy kolaboracji, to oni pierwsi, chciwi poklasku, ��dni powodzenia, chwycili si� nowej koniunktury i za�miecili sztuk�
20
fa�szywymi gestami szczwanych Rejtan�w, sko�owali t� nasz� biedn� sztuk�, zadeptali w niej resztk� sumienia. Dlaczego ty przed nimi padasz plackiem, kiedy oni po twoich krzy�ach wspinaj� si� po z�ote jab�uszka, kt�re syc� ich pych�? Po co kadzisz uwielbieniem, kiedy ich los jest przeciwko twemu losowi?
- Sam wybra�e� sw�j los. To nie pora na takie dyskusje. C�, Rysiu, chyba na nas ju� czas? - Hubert pochyli� si� ci�ko i wyci�gn�� spod sto�u t� czarn� teczk�, kt�ra mog�a zawiera� apel o zniesienie kary �mierci, tom niecenzuralnych wierszy albo zwyk�� bomb� domowego wyrobu.
- Zaczekaj, Hubert. - Przytrzyma�em jego r�k�. - Powiedz mi prywatnie, jak cz�owiek cz�owiekowi, dlaczego wyznaczy�e� mnie?
Wyrwa� r�k� z mojej d�oni.
- Ja nikogo nie wyznaczam. Mam takie same prawa jak ty. I obowi�zki te same.
- Ale musi by� co� we mnie takiego, �e ja si� nadaj�, a inni mniej si� nadaj�.
Deszcz zamgli� szyby. Jakie� dziecko w s�siedztwie gra�o jednym palcem melodi�, kt�r� pami�ta�em z dawnych, bardzo dawnych lat.
- Przecie� ty �yjesz obsesj� �mierci - szepn�� Hubert ochryple. - Ja nigdy twego kompleksu nie traktowa�em jako maniery literackiej. Ty z t� �mierci� jeste� najbardziej spoufalony, ty si� jej nie powiniene� ba�. Najstaranniej przygotowa�e� siebie i nas do swojej �mierci. O czym my�la�e�, zanim tu przyszli�my?
- O �mierci.
- Widzisz, ona jest przy tobie. Wystarczy poda� r�k�.
- Wystarczy poda� r�k�.
- Tak, tylko tyle.
- Dzi�?
- Dzi� o �smej wieczorem, kiedy sko�cz� si� obrady zjazdu partii i delegaci z ca�ego kraju wyjd� przed gmach.
21
- A oni wszyscy?
- Kto?
- Ci, potrzebni narodowi.
- Oni w grzechu i �wi�to�ci, w konformizmie i buncie, w zdradzie i odkupieniu przenios� w wieczno�� dusz� narodu.
- � ��esz. Ud�awisz si� t� bredni�. Ju� wychodz� ci oczy z orbit.
Rysio zerwa� si� z fotela przewracaj�c kieliszek.
- Zostaw go! - krzykn�� i zacz�� szpera� w zanadrzu Huberta, kt�ry zesatywnia�, wyci�gn�� nogi, jakby chcia� obejrze� w�asne zab�ocone buty. Rysio j�� wpycha� mu w zsinia�e usta bia�e grochy tabletek. Przemoc� wla� mi�dzy zaciskaj�ce si� z�by kilka kropel w�dki. Hubert ruszy� �uchwami, przymkn�� powieki, potem rozgryz� jedn� tabletk� i spr�bowa� prze�kn��.
Kto� dzwoni� do drzwi. Otworzy�em zatrzask trz�s�cymi si� r�kami. W progu sta� podchmielony go�� trzymaj�c si� futryny.
- Niech pan nabierze wody, bo zamykamy. - Buchn�� k��bem nie strawionego alkoholu.
- Mnie ju� woda niepotrzebna.
- Do wanny prosz� napu�ci� i gdzie si� da. Na ca�� dob� odcinamy.
- Dzi�kuj�. Pewnie rura p�k�a?
- Wszystko p�ka. Mo�na u pana posiedzie� z kwad-ransik, bo ledwie na nogach stoj�?
- Przepraszam, ale przyjaciel zas�ab�. Musz� sprowadzi� pogotowie.
- Wszyscy s�abi w dzisiejszych czasach. Nie b�d� przeszkadza�. Zdrowia �ycz�.
- Nawzajem.
Poszed� stuka� do s�siad�w. Wr�ci�em biegiem przez korytarz. Hubert siedzia� ju� wyprostowany w swoim fotelu. U�miecha� si� bole�nie, �eby ukry� nag�y pop�och.
- Zadzwoni� po lekarza?
22
- Nie trzeba. Ju� dobrze. To na czym stan�li�my? Jak wielki latawiec p�yn�� przez dachy miasta sp�a-che� s�onecznego �wiat�a. Znajomy wr�bel wskoczy� na pr�t balustrady i dziwi� si�, �e go nie witam.
- Hubert, czy jest sens? Czy ty wierzysz w ten sens?
- Dzisiaj dopiero pytasz?
- Dlaczego ca�e. �ycie by�e� taki zajad�y? W ka�d� stron�. To sprawa hormon�w czy wy�szego nakazu?
- Zostaw go, on musi wraca� do domu - odpycha� mnie Rysio.
- A nie bli�ej do gmachu partii?
- Widzisz, �mier� �mierci nier�wna - rzek� zd�awionym g�osem Hubert. - Nam wszystkim potrzebna podnios�a, majestatyczna, �wi�ta. Ty tak� nam mo�esz ofiarowa�.
- Za grzechy, stary - doda� Rysio i spr�bowa� si� u�miechn��. - Masz sporo swoich i naszych grzech�w' na sumieniu. --/
- Ale oni wszyscy maj� tyle samo - powiedzia�em z rozpacz�, bo i mnie udzieli�a si� histeria tego paskudnego, jesiennego dnia.
- Ich ju� nie ma. Zostajesz sam na sam z Bogiem albo, je�li wolisz, ze swoim sumieniem.
- A gdzie si� podzieli?
- Zostali daleko na ma�ej nieszcz�liwej planecie.
- Hubert, to jaki� g�upi �art. Kto� was podpu�ci�.
- Nie, to nie �art. Sam dobrze wiesz. Czeka�e� na nas wiele lat. B�d� wreszcie uczciwy i powiedz, czy czeka�e�.
Patrzy� na mnie d�ugo tym zdrowym okiem, a potem zacz�� szuka� teczki, kt�r� wkopa� pod st� w czasie ataku.
- Hubert, to ty mi odpowiedz, czy wierzysz, �e to jest potrzebne.
Podszed� z trudem, obj�� mnie i poca�owa� zimnymi ustami w oba policzki.
23
- B�d� o jedenastej na ulicy Wi�lanej 63. Tam czeka na ciebie Halina i Nadzie�da. One s� od techniki.
- Od techniki samopalenia?
- Nie utrudniaj, stary - wtr�ci� Rysio. Ogarn�a mnie nag�a w�ciek�o��.
- A co ty grasz tu jowialnego kmiecia spod kiosku z piwem? Zacznij lepiej, kurwa, stawia� przecinki i kropki.
Rysio zmiesza� si�, odst�pi� w stron� drzwi.
- Przeszkadza ci brak kropek? - powiedzia� niepewnie.
- Bo gdyby� u�ywa� znak�w przestankowych, to mo�e nie trzeba by by�o w tym kraju umiera� na pokaz.
Przetoczy� si� leniwy grzmot z jednego ko�ca miasta na drugi. Drzwi balkonu otworzy�y si� z j�kiem pod naporem wiatru. Chcia�em je zamkn��, ale oderwa�a si� klamka.
- Stary, to po�ycz jeszcze pi�� tysi�cy na taks�wk�. On nie dojdzie do domu w tak� pogod�. - Rysio odebra� Hubertowi zaczarowan� teczk� i spogl�da� ju� w mrok korytarza.
Wygrzeba�em z kieszeni pi�ciotysi�czny banknot. Wzi�li bez podzi�kowania, ruszyli do przedpokoju. A tu przywita�o nas jakie� buczenie, wysoki d�wi�k drut�w telefonicznych zwiastuj�cych niepogod�. Tak j�cza�y one szkli�cie przed wielu laty, kiedy �wiat by� jeszcze normalny i spokojny.
Hubert zatrzyma� si� przy g�rze starych kapci, kt�rych nazbiera�o si� nie wiadomo sk�d przez ca�e �ycie.
- Kiedy przesta�e� pisa�? Ju� nie pami�tam - powiedzia� spogl�daj�c z ukosa niewidz�cym okiem na te �miecie walaj�ce si� po pod�odze.
- Przecie� ja pisz�.
- Zacz��e� pisa� na nowo w tej chwili. Piszesz sw�j testament. Ale ja pytam o beletrystyk�.
- Nie pami�tam. Mo�e pi��, mo�e siedem lat temu.
24
Znios�em wtedy za jednym zamachem dwie cenzury, w�asn� i pa�stwow�. Napisa�em opowiadanie do podziemnego pisemka i to by� m�j ostatni tekst. Sta�em si� wolnym impotentem.
- Urodzi�e� si� na niewolnika. Niewola ci� wyemancypowa�a, przypi�a skrzyd�a i uczyni�a prowincjonalnym klasykiem. A potem za kar�, jak z�a czarodziejka, wszystko odebra�a.
- Niewola zawsze gin�a z r�k niewolnik�w - odezwa� si� Rysio. - Ty mnie rozumiesz, stary?
Ten dziwny d�wi�k, d�wi�k jakby do zabijania szczur�w, pojawi� si� w naszym domu kilka miesi�cy temu. Szuka�em tygodniami jego �r�de�, spenetrowa�em strychy i piwnice, ale nic nie znalaz�em. Odzywa� si� znienacka i raptem po kilku kwadransach ucicha�. W dzie� i w nocy. Utrzymywa� domownik�w w sta�ym histerycznym pogotowiu.
- Ale ten raport napisz� do ko�ca. Nie raport, tren �a�obny. Napisz� w my�lach i zaraz zapomn�. Dzie�o literackie dla jednego czytelnika.
- Oszcz�dzaj s�owa. Te najlepsze zachowaj na wiecz�r. Musisz tam krzycze� z ca�ych si�. Samymi z�otymi my�lami. Ludzie to zapisz� i przechowaj� jak wersety Biblii. Twoje arcydzie�o literackie.
Poszuka� w ciemno�ci mojej r�ki i �cisn�� j� mocno. Wyda�o mi si�, �e dostrzegam szybkie ironiczne b�yski w tym zdrowym jego oku. Ogarn�a mnie znowu w�ciek�o��.
- Kto was podkusi�? Jaki sukinsyn poszczu� na mnie?
- Kto� musi to zrobi�. Dajemy ci szans�. Ty b�dziesz pierwszy. Ubiegniesz wszystkich rywali. Oni cichcem b�d� pomniejsza� tw�j czyn. Pierwszy raz pokonasz ich bezapelacyjnie.
- Czy warto? Trzeba pali� si� codziennie tam w centrali, pod murami Kremla. Tamte po�ary zachwycaj� gapi�w na ca�ym �wiecie. A nasze regionalne zapr�szenia ognia irytuj� �wiatow� publik�, wprowadzaj� nie-
25
potrzebne komplikacje do emocjonuj�cego widowiska walki dobra ze z�em. S�uchaj, Hubert, a mo�e nasz system s�oneczny zszed� ze swego toru wyznaczonego przez opatrzno�� i p�dzi teraz w g��b wszech�wiata, gdzie wszystkich nas pogodzi nieznany, kosmiczny los? Mo�e nas czeka wsp�lna wygrana albo wsp�lna przegrana?
- C� mo�na wygra� albo przegra� poza tym, co tu mamy do wygrania albo przegrania?
- Dobrze, id�cie ju�.
Otworzy�em drzwi. Marudzili jako� z wychodzeniem. Hubert zacz�� czyta� wizyt�wk� s�siada. Zawsze byli troch� ciekawi mojego �ycia, cho� do dobrego tonu nale�a�o pogardzanie moj� egzystencj�. Czyta� wi�c t� wizyt�wk� jak szyld sekretarza KC i nie wiedzia�, �e za tymi drzwiami od dziesi�ciu lat umiera stary rencista, umiera z wysi�kiem co dnia i nie mo�e umrze�. Z g�ry, po stopniach i po kraw�dziach schod�w, spada�y brudne krople wody. To nasz dozorca, w dzisiejszych czasach nazywany ju� naczelnikiem domu, niepoprawny wariatu�cio, my� klatk� schodow�. Ju� go tyle razy pokazywano w telewizji, opisywano w gazetach, a on ci�gle z tym samym uporem my� co kwarta� nasze schody, jedyny naczelnik domu w ca�ym kraju, kt�ry to praktykowa�.
- Nie nawal, stary - odezwa� si� Rysio.
- Musz� si� namy�li�.
- One czekaj� o jedenastej. Halina i Nadzie�da -doda� Hubert.
- A je�li tego nie zrobi�?
- To b�dziesz �y� tak, jak �yjesz dot�d. Odchodzili w d� po schodach podtrzymuj�c si� nawzajem niczym dwaj �wi�ci, niczym Cyryl i Metody. A ja przecie� pami�ta�em Rysia z dawnych lat, kiedy byli�my m�odzi. Pami�tam tak� szalon� pijack� noc w jakim� dworze pod Warszaw� i wsp�lny nocleg pokotem na s�omie. Rysio by� wtedy ni to krytykiem, ni to
26
filmologiem i le�a� obok, a mi�dzy nami by�a pijana dziewczyna, kt�rej ju� potem nigdy nie spotka�em. Le�eli�my p�przytomni na moim zielonym, brezentowym p�aszczu, kt�ry rozes�a�em us�u�nie, dziewczyna poj�kiwa�a przez ci�ki pijacki sen, Rysio co� przy niej manipulowa� posapuj�c chrapliwie z raptownej chuci, wi�c ona odwr�ci�a si� twarz� do mnie, a plecami do Rysia. Czu�em teraz jej wilgotny, senny oddech na moim policzku. Rysio nie zrezygnowa�, nieprzytomny, ale robotny, gmera� co� tam przy niej, szarpa� jej odzie�, podk�ada� si� pod jej bezw�adne cia�o dysz�c histerycznie. A potem, kiedy ju� zapada�em w malign�, Rysio wida� dopi�� swego, bo zaskucza� raptownie, zaszamo-ta� si� w skot�owanej s�omie. Ona, nie�wiadoma ekstazy s�siada, owiewa�a mnie lekkim, spokojnym oddechem. Dopiero rano, kiedy w kacu zbierali�my si� wszyscy z tej wiejskiej po�cieli, naci�gn��em na grzbiet sw�j brezentowy p�aszcz, machinalnie w�o�y�em r�k� do kieszeni i ze zgroz� przekona�em si�, �e to moja kiesze� w ciemno�ciach nocnych sta�a si� ofiar� nami�tno�ci Rysia, �e moj� kiesze� kocha� m�odzie�cz�, zajad�� mi�o�ci�, mo�e nawet pierwsz� mi�o�ci�.
A teraz Rysio pisze amorficzn� proz� bez znak�w przestankowych, adiutantuje Hubertowi i jest czcigodn� postaci� �wiata literackiego. Wr�ci�em do swego pokoju, �eby spojrze� na nich przez okno. W�a�nie jakim� cudem trafi�a si� wolna taks�wka, ale oni j� omin�li i poszli godnie w stron� Nowego �wiatu. By�em ciekaw, czy s� �ledzeni. Ale �adne auto nie ruszy�o si� z chodnika i nikt nie wybieg� za nimi z podcieni s�siedniego domu. Agenci mieli dzisiaj powa�niejsze sprawy na g�owie.
Hubert powiesi� si� swego czasu w szafie, jak go zaszczuto w jakiej� akcji, bo wtedy, pod koniec lat sze��dziesi�tych, jeszcze re�ym mia� si�� do widowisk okrutnych i akcji zbrodniczych. Wi�c ten Hubert si� powiesi�, ale uczyni� to pewnie pierwszy raz w �yciu i nie
27
mia� wprawy. Wieszak si� zerwa�, szafa si� przewr�ci�a, a Hubert wy�y�. Tak, wy�y�, aby po latach przyj�� do mnie z wyrokiem �mierci.
Znowu zagrzmia�o w tym ciasnym niskim niebie. Poszed�em do �azienki, �eby si� umy�. Rura zarz�zi�a bole�nie, czkn�a, ale posz�a jeszcze resztka wody. My�em si� machinalnie i my�la�em, czy dobrze robi�, myj�c si� i ubieraj�c wobec takiej perspektywy. Ale przecie� �mier� trzeba przyj�� jak komuni�, na czczo i schludnie. Czy jednak musz� umiera�? Czy kto� mnie si�� zepchnie z mostu albo obleje benzyn�? Decyzja jest przecie� w moich r�kach. Mog� z honorem umrze� i niehonorowo �y� dalej.
Znowu odezwa� si� gong. Pomy�la�em, �e Rysio i Hubert czego� zapomnieli albo wracaj� odwo�a� wyrok. Ociekaj�c sk�po wod� podbieg�em do drzwi. Na stopniu schod�w siedzia� staruszek z wielk� sk�rzan� torb�.
- Pan do mnie? - spyta�em.
- Tak, do pana. Mam polecenie odci�� gaz.
- Przecie� ju� w tym roku odcinali�cie trzy razy.
- Panie, ja tam nie wiem, ka��, to odcinam, ka��, to w��czam. Oni, panie, potracili g�owy. Codziennie jaki� dom wylatuje w powietrze, to �eby by�a podk�adka, ka�� odcina�. I tak szcz�cie, �e pana mieszkanie istnieje, bo tu, panie, mam numery, kt�rych nie ma w ca�ym domu. - I pokaza� mi brudn� karteczk�.
- No to niech pan za jednym zamachem i elektryczno�� odetnie. Mnie wszystko jedno.
- Panu wszystko jedno - rzek� z chytrym u�mieszkiem staruszek i zr�cznie wskoczy� do �azienki. - Ale mnie nie wszystko jedno. Ja mam uprawnienia tylko na gaz.
I rzeczywi�cie, w u�amku sekundy zakr�ci� zaw�r, zdemontowa� palenisko w piecyku i ju� siedzia� na kraw�dzi wanny zapalaj�c rozklejaj�cego si� papierosa.
- Dobrze si� wyk�pa� w ciep�ej wodzie, cho�by tyl-
28
ko, za przeproszeniem, ty�ek umy� - prawi� staruszek rozgl�daj�c si� po �azience. - Ale co robi�, jak rozkaz, to rozkaz. Chyba �eby pogada� z kierownikiem, pan rozumie. Przem�wi� do r�ki.
- Nie chce mi si� rozmawia� z kierownikiem. Ja dzi� umr�.
Staruszek hydraulik zachichota� weso�o.
- Co pan tak na dzisiejszy dzie� wycyrklowa�? Nie szkoda okazji? Dzi� ten ich ruski sekretarz przyje�d�a. Ca�e miasto udekorowane, od rana orkiestry wsz�dzie graj�. M�wi�, panie, �e jaki� festiwal si� odbywa, wielkie ichnie �wi�to, a mo�e i nasze. Rzucili towar na stoiska, wsz�dzie, panie, pod Pa�acem Kultury, nad Wis��, ludzie od rana stoj� w ogonkach, a pan wybiera si� umiera�.
- To umr� im na z�o��.
S�dziwy rzemie�lnik wyciera� �zy rado�ci.
- Panie, pan to komik. Jakby mo�na by�o im na z�o�� umrze�, to ju� by nie by�o Polak�w. Wiesz pan co, pod��cz� panu gaz, ale r�czki od zawor�w zaplombuj�. Zrobi� tak� szerok� p�tl�, �e pan b�dzie m�g� u�ywa� gazu, byle ostro�nie.
- Nie potrzebuj� gazu. Niech pan we�mie piecyk na pami�tk�.
- Obra�liwy pan. Jak nie, to nie. Prosz� tu podpisa�. Wyprowadzi�em go do korytarza. Przy okazji pomaca� m�j p�aszcz wisz�cy ko�o drzwi.
- Dobra we�na. Zagraniczna.
- Bierz pan na zdrowie.
- Co� pan, mog� zap�aci�. Dam pi��dziesi�t tysi�cy.
- Oddam darmo. Tylko niech pan nak�adaj�c ten p�aszcz westchnie nad moj� dusz�.
- Pan to chyba artysta, nie? Do �miechu pan lubi, nie?
Ale zr�cznie zwin�� p�aszcz, wpakowa� go do torby i ju� by� przy drzwiach s�siada. Z surowym wyrazem twarzy nacisn�� taster dzwonka.
29
Ja wr�ci�em do swego pokoju, siad�em na fotelu, kt�ry jeszcze nie wystyg� po Hubercie. Rzeczywi�cie, wiatr ni�s� nad miastem jakie� strz�piaste d�wi�ki muzyki. Dobrze, �e odda�em p�aszcz, ubior� si� l�ej, l�ej b�dzie przeskoczy� na tamten �wiat. Tak jakbym od nich otrzyma� �ycie i gniewnie im je zwraca�. Jaki� symbol. Jeszcze jeden symbol. Wobec wieczno�ci czy wobec idiot�w wsp�czesnych? Skomplikowany i nieczytelny gest. Gest pi�tnuj�cy nasz marionetkowy, uwik�any w serwilizmie re�ym czy gest oskar�aj�cy wieczn� Ru� ukryt� za butwiej�cym parawanem Zwi�zku Radzieckiego. Protest przeciwko niewoli spo�ecznej czy przeciw niewoli narodowej. O jak� wolno�� tu chodzi, za kt�r� z wielu wolno�ci wskocz� w ogie�, w �wi�ty ogie� �mierci?
Czy to b�azenada, czy wniebowst�pienie?
Zawsze mog� wskoczy� w ostatniej chwili w jak�� mysi� dziur�, powiadam sobie na pocieszenie, ale wiem, �e nigdzie indziej nie wskocz�, tylko tam, gdzie mi kazali. Ubieram si� skromnie, ale ch�dogo. Polecili krzycze�, a to dla mnie najgorsze. Ogie� mo�e znios�, ale wstydu nie prze�yj�. Bojownik musi by� nachalny i bezczelny. A ja wiele okazji erotycznych zmarnowa�em, bo wstydzi�em si� rozpi�� spodnie.
Zapalam telewizor, musz� co� zrobi�, trz�s� mi si� r�ce, nie mog� zebra� my�li. I na ma�ym obrazku widz� samolot, a pod nim dw�ch grubych facet�w ca�uj�cych si� w usta. To nasz sekretarz i ten ich ruski, car car�w, pan po�owy �wiata. Nasz ma dobroduszn� twarz kardyna�a albo dozorcy, dzi� nazywanego naczelnikiem domu. Tamtego historia i geny wyposa�y�y w fizjonomi� ka�muck�. Popie�cili si� i s�uchaj� hymn�w. A naszym hymnem jest teraz Mi�dzynarod�wka. Dostali�my j� po starszym bracie jak kamizelk�.
Chowam do kieszeni dow�d osobisty. Bez tego ani rusz. Nazwisko, imi�, data urodzenia, ojciec, matka, wzrost, oczy, wszystko niewa�ne. Wa�ny jest m�j kod,
30
kilka liter i rz�d cyfr. Takiego zna mnie policja, urz�d miejski, s�u�ba zdrowia. Takiego mnie znaj� komputery i pilnuj�, �ebym nie umkn��, nie schowa� si� przed ciemi�zcami, nie wykr�ci� si� od nachalnego protektoratu. Wyjd� z domu. Trzeba wyj�� z tych czterech �cian. Wyj�cie z mieszkania to jeszcze nie decyzja. Przede mn� ca�y dzie�. W ci�gu dwunastu godzin rodzi�y si� fortuny i ulega�y zag�adzie dynastie. W ci�gu dwunastu godzin powstawa�y i gin�y imperia.
Schodz�c po schodach, zajrza�em do skrzynki na listy, nawet j� otworzy�em na wszelki wypadek. Zazgrzyta�o, posypa�a si� rdza. W �rodku by�o troch� zwietrza�ej paj�czyny. No i chwa�a Bogu. Dobrych list�w poczta nie roznosi ju� od wielu lat.
Na ulicy uderzy� we mnie wielki zgie�k muzyki. Hucza�y gigantofony, poj�kiwa�y jakie� kapele, gdzie� grzmia� z ponurym uporem b�ben wojskowy. A pod Pa�acem Kultury, kt�ry mnie kiedy� tak fascynowa� jak uroczysko, jak straszny kurhan, w kt�rym pokutuj� z�e duchy, wi�c pod tym Pa�acem na estradzie hasa�o mn�stwo ho�ych par w kierezyjach i staniczkach obszytych cekinami, w pawich pi�rach i �ywieckich koronkach. A wodzirej przytupuj�c pod�piewywa� ze z�ym akcentem: "Krakowiak wot tak ja!"
Starym zwyczajem stan��em w ogonku do kiosku z gazetami, kupi�em paczk� papieros�w, ale gazet ju� zabrak�o. To te� z�y omen. Szcz�liwe kupno gazety rano by�o zawsze naszym pierwszym sukcesem. Z gazet� pod pach� cz�owiek zwraca� uwag�. Kiedy� nawet nawi�za�em intymne stosunki z dziewczyn�, kt�ra �akomie patrzy�a na moj� gazet�. Gazet nikt nie czyta�, cho� zdobycie ich kosztowa�o wiele trudu. Ale gazet� nale�a�o mie�. Taki si� wytworzy� obyczaj.
Z kamienicy po drugiej stronie jezdni wyszed� jegomo�� o troch� cierpi�cych oczach w chudej twarzy. Zna�em go ju� z widzenia i ca�a ulica go zna�a. By� to orygina� i dziwak, dygnitarz, kt�ry z niewiadomych powo-
31
d�w nie wybudowa� sobie zamczystej willi w rz�dowej dzielnicy i dalej mieszka� razem z nami, zwyk�ym byd�em peerelowskim. Spojrza� na mnie i ja spojrza�em na niego, nie uk�onili�my si� sobie, bo jemu nie wypada�o, a mnie honor nie pozwala�. Wsiad� do czarnego mercedesa i ruszy� w g��b ulicy, za nim pomkn�� w�z ochrony.
Zawsze mia�em jakie� dziwne przeczucie, �e m�j los splecie si� z jego losem. Podejrzewam, �e on r�wnie� �ywi� podobne obawy. Dlatego obserwowa�em ukradkiem ubogie �ycie dygnitarza, jego odjazdy i przyjazdy, jego nudne tasiemcowe przem�wienia w telewizji, �ledzi�em w gazetach jego podr�e s�u�bowe, �yczliwie przyjmowa�em pojawienie si� rz�dowej ch�odni, kt�ra przywozi�a mu serwolatk�, kark�wk�, podroby i twaro�ki niskot�uszczowe. Przypuszczam, �e on tak�e, tkni�ty jak�� z�� my�l�, dyskretnie interesowa� si� moim r�wnie nieciekawym �ywotem.
Wyszed�em na Nowy �wiat obro�ni�ty krzakami flag, flag czerwonych i bia�o-czerwonych. Ale w tych naszych bia�o-czerwonych przez lata czerwie� z wolna ros�a, a biel mala�a. I teraz nasze flagi te� by�y czerwone, ale z ma�ym bia�ym szlaczkiem u g�ry. Wi�c te stare domki, jak ceglane larwy ob�uskuj�ce si� permanentnie z kokon�w tynku, wypu�ci�y z siebie z�� krew �wi�tecznych flag i drzema�y nad w�skim kanionem ulicy, po kt�rej maszerowa�a dziatwa szkolna i za�ogi urz�d�w oraz fabryk. A nad �wi�tecznym t�umem �opota� gigantyczny transparent z napisem: "Niech �yje czterdziesta rocznica Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej".
Zaduma�em si� kontempluj�c ten slogan i to zwr�ci�o uwag� rencisty z gazet� pod pach�. U�miechn�� si� do mnie porozumiewawczo.
- Pan te� zauwa�y�?
- Przepraszam, co?
- No, niech pan nie udaje.
- My�li pan o czterdziestej rocznicy.
32
- Dodali sobie par� �adnych lat - zachichota�. - Ja mam dobr� pami��.
- My�li pan, �e dodali?
- Ja nie my�l�, ja wiem.
- Niech pan poka�e gazet�. Zobaczymy dat�.
- To pan ma�o spostrzegawczy. Od dawna daty w gazetach jakie� takie rozgniecione, jakby kto� na litery obcasem nast�pi�. Niech pan sam zobaczy.
I podsun�� mi gazet�, a ja chwyci�em j� mocno w gar��.
- O, co to, to nie! - zaprotestowa� rencista. - �ona jeszcze nie czyta�a.
- B�agam pana, musz� mie� gazet�. Zacz�� wyszarpywa� z mojej d�oni cienki zwitek "Trybuny Ludu".
- Pu��, pu��, bo zawo�am milicj�.
- Jestem ci�ko chory, mo�e p�jd� do szpitala albo w og�le umr�.
- Ka�dy tak m�wi.
W tym momencie gazeta rozerwa�a si� i w mojej d�oni zosta�a drogocenna po�owa z repertuarem kin, teatr�w, z programem telewizji, z ostrymi dy�urami szpitali i aptek, z zawiadomieniami o odczytach i zlikwidowanych liniach komunikacyjnych. Jemu przypad�a ta druga po�owa, kt�rej nikt nigdy nie czyta�: depesze polityczne, przem�wienia, tak�e przem�wienia mojego znajomego dygnitarza, eseje o rozpadzie kapitalizmu i apele o zwi�kszenie ideowo�ci.
- �ulik, �ulik! - wrzasn�� poszkodowany starzec, ale nikt na niego nie zwa�a�, poniewa� wszyscy co� krzyczeli tego �wi�tecznego dnia.
Wmiesza�em si� skwapliwie w t�um, unosz�c zdobycz. By�o mi jako� przyjemnie, �e zwymy�la� mnie tym starym wyzwiskiem, kt�re pami�ta�em z dzieci�stwa. Trzyma�em poza tym w gar�ci przewodnik po dzisiejszej Warszawie. Ale w tym momencie zasalutowa�o mi grzecznie dw�ch m�odych milicjant�w.
33
- Poprosimy pana do bramy. Weszli�my w kr�tki tunel o zasikanych �cianach. W sam� por�, bo znowu zacz�� pada� deszcz.
- Dow�d osobisty - rzek� wy�szy milicjant. Poda�em t� zniszczon� ksi��eczk�, kt�ra ju� w pierwszym kwadransie mojej podr�y okaza�a si� potrzebna. Podr�y dok�d? Zrobi�o mi si� zimno.
- Kt�rego dzi� mamy? - spyta�em.
- A po co to panu? - odezwa� si� nieufnie ni�szy.
- Warto wiedzie�.
Popatrzyli na siebie i ten wy�szy rzek� z naciskiem:
- Dwudziestego drugiego lipca.
- Jak to lipca? Przecie� ju� p�na jesie�. Grad pada. Wy�szy, nie odpowiadaj�c, zacz�� spisywa� moje personalia. Ni�szy obserwowa� mnie bez �yczliwo�ci. Kolega co� mu pokaza� w dowodzie, a on skin�� g�ow�, �e rozumie.
- Nie dziwi pana, �e spisujemy? - zapyta�.
- Mnie cz�sto spisuj�.
- To niedobrze. A dok�d pan idzie?
- Do "Familijnego".
- Co to znaczy?
- Bar mleczny, m�j ulubiony.
Chcia�em jeszcze zapyta� o rok bie��cy, ale czu�em, �e przeci�gn��bym strun�. Kto� nadchodzi� z mroku bramy.
- Zdarow, diadia. - Klepn�� mnie poufale. Pozna�em Kolk� Nacha�owa. - To m�j znajomy. O co chodz