Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu
Szczegóły |
Tytuł |
Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Magdalena Kowalczyk
Kwestia czasu
Urodziłam się w małej wiosce u podnóża gór. Nie wiem, kim
była moja matka. Odebrano mnie jej parę dni po urodzeniu. W
czasie porodu nikt nic nie zauważył. Wszyscy byli za bardzo
zajęci matką. Kiedy wydobrzała i chciała mnie nakarmić
piersią... - zaczęło się.
- Ona krwawi! Wynieście dziecko - krzyk piastunki
rozdarł ciszę małej izby.
Natychmiast zabrano mnie matce, która ze zdumieniem i
odrazą patrzyła na ugryzioną pierś. Po chwili i ona zaczęła
krzyczeć.
Następnego dnia wezwano wszystkowiedzącą.
- Kobieto, kto jest ojcem tego dziecka? - zapytała na
początku. Matka spuściła oczy. Kiedy ponownie spojrzała na
wszystkowiedzącą, wybuchnęła płaczem. - Nie płacz. Płacz nic
tu nie pomoże - to nie było pocieszenie, tylko rozkaz. Łzy
natychmiast znikły. - Stało się.
Następnym razem uważaj, gdzie chodzisz na grzyby. Dziecko
trzeba zabrać.
- Oddać ojcu? - zapytała matka z niepokojem.
- W żadnym wypadku! Ale tu, wśród ludzi, też zostać nie
może.
Jeszcze tego samego dnia czarownica zabrała mnie do
siebie, mówiąc, że lepiej by było, żeby matka nie znała
miejsca mojego pobytu. W ten sposób uratowała życie nie
tylko mnie, ale całej wiosce. Sama nie miała szczęścia.
Kiedy dwa dni później przytuliła mnie, małymi, ale ostrymi
pazurkami przecięłam jej tętnicę szyjną. Była moją jedyną
ofiarą, której żałowałam.
Kobieta ta rozumiała jedno - oddanie mnie ojcu
oznaczałoby, że stanę się taka jak on. Zwierzęciem z
odrobiną ludzkich uczuć skazanym na rychłą śmierć z jego
ręki. Zamiast tego znalazłam się w żeńskim zakonie
zapomnianej bogini. Niewielka część wychowanek stawała się
kapłankami, większość wyruszała w świat. Wszystkie były w
zakonie od urodzenia i żadna nie wiedziała, skąd pochodzi. Z
wyjątkiem mnie. Niemal od urodzenia rozumiałam ludzką mowę i
większość tych rzeczy, których dziecko uczy się dopiero po
roku życia. Miałam dobrą pamięć. Niestety, wiązały mnie też
ograniczenia każdego ludzkiego dziecka. Nie umiałam chodzić
ani mówić. Uczyłam się jednak szybciej od rówieśniczek.
Po pięciu latach mogłam uchodzić już za dobrze rozwiniętą
siedmioletnią dziewczynę. Wtedy dowiedziałam się, czego
naprawdę uczy się w zakonie.
Byłyśmy ćwiczone do walki. Każdego rodzaju. Oczekiwano od
nas dużej sprawności fizycznej i koncentracji siły życiowej.
Wiązało się to z wieloma godzinami ćwiczeń i medytacji.
Ważne były też umiejętności umysłu. Wszystkie uczyłyśmy
się ze starych ksiąg w różnych starożytnych językach.
Poznawałyśmy zioła i wiedzę medyczną. Siostry obdarzone
zdolnościami do używania Mocy brały dodatkowo lekcje u
starej czarownicy. Musiałyśmy się nauczyć kontrolować nasze
reakcje i kierunkować zdolności.
Pamiętam, że czarownica była zdziwiona rodzajem
drzemiącej we mnie siły. Nie dało się jej umiejscowić ani w
głowie, ani w dłoniach. Zdawała się wypływać z całego ciała.
Nauczycielka dobrze wiedział, czyją córką jestem, ale mogłam
też być kompletnym beztalenciem po matce. O moich
zdolnościach dowiedziała się przypadkiem, kiedy chcąc się
wymknąć nad jezioro rankiem, podniosłam z ziemi kłęby mgły,
przez którą nie było widać dalej niż na metr.
Kiedy miałam szesnaście lat, uznałam, że umiem już dosyć
i poprosiłam o pozwolenie opuszczenia klasztoru. Udzielono
mi go w pewnym sensie.
- Jesteś wyjątkowo krnąbrna, moje dziecko - powiedziała
matka przełożona. - Utemperujemy cię trochę. Pójdziesz na
naukę do Tragharta.
- Kto to taki? - zapytałam, chociaż dobrze wiedziałam.
- To czarownik, pustelnik mieszkający na skraju świata.
Od dawna prosił o kogoś do sprzątania i pomocy w
eksperymentach. Jest już, niestety, niemłody. Tam szybko
dowiesz się, jak mało naprawdę umiesz - to mówiąc wywołała
tunel przestrzenny i podając mi małe zawiniątko i pergamin
wepchnęła mnie doń bez pożegnania.
W istocie Traghart był stary, ale na mój widok odmłodniał
o dwieście lat. Oczywiście, nie miał zamiaru niczego mnie
uczyć. Chciał kuchty, ale nic z tego nie wyszło, bo nie
znoszę tej roboty. Miałam zupełnie inne plany.
Wiedziałam, że jako "dziewicza istota" nie znajdę dostępu
do pełni swojej mocy. To był pierwszy problem, który
współpraca z Traghartem miała rozwiązać. Aby nie nadwerężać
swoich oczu hipnozą, parę razy przeszłam się pod jego oknem
w czasie, gdy moje jedyne odzienie suszyło się na sznurku.
Ładny mi pustelnik. Zachowywał się jakby nie widział kobiety
od kilkuset lat. Z biegiem dni młodniał też, ale i chudł. No
cóż, mój organizm domagał się pożywienia po diecie w
klasztorze. Teraz kwitłam, a on, choć coraz młodszy i, muszę
przyznać, przystojniejszy, tracił siły. Do końca nie
wiedział, co się dzieje. Któregoś dnia okazało się, że
słońce bardzo go razi i został w łóżku. Wieczorem był zdrów
jak ryba. Przez rok uczył mnie wszystkiego, co umiał, choć
już nie z własnej woli. Kiedy uznałam, że wystarczy, o
świcie zakopałam go pod krzewem jałowca. To go skutecznie
zatrzymało w miejscu spoczynku.
Na zakończenie edukacji teoretycznej przesłałam
pozdrowienia matce przełożonej. Podobno na widok mego
podarku straciła rozum. Był to wyjątkowo piękny okaz
"rzekomej tarantuli", to znaczy czarnego włochatego pajączka
z ludzką głową. Chyba oczywiste, że miał on jej własne
oblicze.
Tak więc mając lat siedemnaście wyruszyłam w świat.
Był to świat w sam raz dla mnie. Tak się bowiem złożyło,
że królowa Amathe po odrzuceniu propozycji małżeństwa z
księciem Berem, oburzona jego zachowaniem, rozesłała
obwieszczenia o zaciągu do wojska za godziwą zapłatą.
Nie miałam pojęcia, co to jest ta godziwa zapłata. W ogóle
nie orientowałam się w sprawach pieniędzy, bo nigdy ich nie
używałam. Nie wiedziałam też, jak wygląda zwykły człowiek.
Kiedy takiego zobaczyłam, przekonałam się, jak bardzo jestem
inna.
Szłam na wschód osłonięta przed słońcem peleryną z
wielkim kapturem. Pod spodem kryłam z pozoru delikatną, ale
naprawdę solidną zbroję ze smoczej skóry. Wyglądałam jak
każda adeptka mojej szkoły.
Po przejściu kilku wiosek dotarłam do miasta, które
wydawało mi się duże. W istocie było to największe miasto na
zachód od granic królestwa. Teoretycznie ziemia niczyja,
lecz praktycznie królowa miała tu wiele do powiedzenia.
Podobało mi się, że ludzie mijający mnie patrzą na mnie z
szacunkiem i bojaźnią. Weszłam do niewielkiej tawerny, oczy
wszystkich zwróciły się na mnie.
- Czym mogę służyć, szlachetna pani? - zapytał tłusty
karczmarz kłaniając się nisko. - Zechciej, pani, usiąść.
Zaraz podam wino i czego zapragniesz.
- Szukam noclegu. Znajdzie się coś? - starałam się mówić
cicho, ale i tak słyszano mnie na całej ulicy. - Zanim
odpowiesz, przynieś wino i chleb - tym razem starałam się
mówić jeszcze ciszej.
- Oczywiście, wielmożna. Miejsce się znajdzie. Zawsze
trzymamy pokój dla specjalnych gości. Czy długo raczysz,
pani, zaszczycać nas swoją obecnością?
- Wystarczająco długo, żeby znudziło ci się mówienie do
mnie "wielmożna pani", człowieku - w tym momencie oczy jego
rozbłysły. Rzuciłam na stół niewielki agat, jeden z wielu w
mojej sakiewce. - To na początek.
- Pani, nie mogę wziąć od ciebie... - nie dokończył. W
drzwiach z dużym hukiem stanęło trzech uzbrojonych mężczyzn.
Nie przestraszyłam się. Pomyślałam tylko, że ktoś musiał
widzieć mnie wcześniej i donieść o nieczłowieku w mieście.
Myliłam się.
- Pani, pozwolisz z nami? Kasztelan chciałby cię gościć.
Ta nędzna dziura nie jest ciebie godna - powiedział
największy i wyglądający na najgłupszego. - Nie płać,
czcigodna, temu zbójowi. W jego napojach więcej wody niż
wina, a chleb podaje ten sam od tygodnia. Poza tym z rozkazu
królowej członkinie zakonu są naszymi gośćmi.
- Skoro tak mówisz, człowieku. Ruszyłam za nimi w kierunku
zamku, który widziałam już wchodząc do miasta. Dowódca
małego oddziału trzymał się ode mnie z daleka. nawet gdybym
chciała, nie sięgnęłabym go ręką. Więc nie był głupi.
Wiedział, że możemy poznać wszystkie myśli człowieka przez
dotyk. Ale nie ja. Ludzki umysł był mi obcy. Wówczas.
- Witaj, pani. Wybacz śmiałość, ale jak cię zwać? -
zapytał na wstępie kasztelan.
A skądże miałam wiedzieć?
- Tak, jak to właśnie czynisz, kasztelanie. Wybacz, lecz
wolałabym nie wyjawiać ci imienia - zdziwiony, po chwili
rozciągnął usta w uśmiechu. Lepiej, żeby tego nie robił. -
Cóż to za zarządzenie królowej, o którym słyszałam? Obawiam
się, że moja ignorancja w sprawach świata jest całkowita.
Wróciłam właśnie z zachodnich rubieży. Niewielu tam ludzi.
- Tak, z pewnością. Miałaś tam pewnie, pani, poważniejsze
sprawy niż nasze niewielkie nieporozumienia - powiedział z
ironią. Zmieszał się zaraz. Spuścił oczy. - Dziwnie jest
rozmawiać z osobą, której twarzy się nie widzi.
- Na pewno, niestety tak musi zostać. Nie przyszłam tu na
pogaduszki. Co to za zarządzenie?
- Królowa szuka pomocy przeciw północnemu księstwu.
Będzie wojna. I to niedługo. Rzadko się spotyka czarownice
na zachodzie. Dlatego zostaniesz z pewnością dobrze
przyjęta.
- Co sądzisz o szansach na zwycięstwo?
- Czy od tego uzależniasz decyzję? A może chcesz więcej
zarobić?
- Po co ten popis inteligencji? Ani jedno, ani drugie. Po
prostu jestem ciekawa.
- Cóż, trudno powiedzieć. Książę ma podobno w dowództwie
wielkiego wojownika - wspaniałego stratega, a do tego
krwiożerczą bestię. Królowa ma tylko wojsko, ale za to
najlepsze. To na pewno będzie interesująca walka. Możliwe,
że twoja obecność przechyli szalę na naszą stronę.
- Naszą?
- Królowej. Mnie jest wszystko jedno, kto będzie mną
rządził, tylko że następny władca może żądać większych
podatków, a te, które są, już wystarczająco mnie obciążają -
przyznał szczerze kasztelan. - W każdym razie byłbym
wdzięczny, gdybyś szybko opuściła mój gród i udała się do
stolicy. Jeżeli nie dzisiaj, to jutro o świcie.
- Czyżby twoja gościnność miała granice? Dobrze więc.
Podaj mi kierunek i odległość. Znudziło mi się chodzenie.
Tunelem przestrzennym dostałam się do lasu niedaleko
stolicy. Postanowiłam wejść do środka rankiem. Wypadało
przedtem odpocząć.
Nie miałam pojęcia, że tak rozpoczęła się przygoda, która
zadecyduje o całym moim życiu.
Obudził mnie szelest w paprociach. Raczej wyczułam niż
zobaczyłam człowieka skradającego się przez las w kierunku
zamkowego wzgórza. Poruszał się szybko i cicho. Tyle że ja
byłam szybsza i znacznie cichsza. Poszłam za nim. U stóp
wzgórza stał samotny głaz i to w jego kierunku zmierzał
człowiek. Zobaczyłam błysk sztyletu i zaraz potem chrobot.
Wbił sztylet w głaz. Po chwili głaz otworzył się. Nie
wierzyłam własnym oczom. Otworzył się jakby były w nim
drzwi.
Lekkie stuknięcie w głowę i człowiek padł jak martwy. Nie
zdążyłam go podtrzymać. Nie miałam jeszcze wprawy.
Popełniłam okropny błąd. Nie pomyślałam, że może chcieć z kimś
się tu spotkać. A tak właśnie było. Z głębi korytarza usłyszałam
przytłumiony okrzyk. Nikt oczywiście nie odpowiedział. Mysia
mordka wychynęła z mroku. W życiu nie myślałam, że człowiek
może być tak podobny do zwierzaka, ale jeszcze nie
wiedziałam, że nie tylko ludzie żyją w miastach.
Błędem było także to, że nie założyłam peleryny. Na widok
mojej twarzy osobnik wychodzący z tunelu otworzył usta do
krzyku. Krzyknąć na szczęście nie zdążył. Wpakowałam mu
pięść prosto między zęby. Prawie się zadławił. W każdym
razie stracił przytomność.
Niestety, trochę wcześniej odzyskał ją jego kolega. Kiedy
się obejrzałam, bezgłośnie pędził na mnie z mieczem.
Wszystkie zmysły ostrzegały mnie przed tym narzędziem.
Srebro. Nie było czasu na zastanawianie skąd srebrny miecz u
szpiega. Na szczęście nosiłam rękawice. Na moment przed
uderzeniem przesunęłam się odrobinę w tył i w lewo.
Chwyciłam miecz tuż przy rękojeści, obróciłam przeciwnika i
złapałam go za gardło. Miecz wypadł z wykręconej ręki.
Człowiek zaczął łapczywie chwytać powietrze, ale ciągle było
mu go za mało. Kilka sekund później mogłam puścić ciało.
Jego przyjaciela mocno skrępowałam i polałam wodą z
pobliskiego źródła. Szybko oprzytomniał.
- Mhm, hm - zasapał.
- I tak nie rozumiem. Nie wysilaj się, bo siniejesz.
Zadam ci parę pytań, a ty tylko kiwniesz albo pokręcisz
głową - objaśniłam. - Dobrze? - Kiwnął głową.
- Jesteście szpiegami księcia?
Kiwnięcie, trochę oporne.
- Książę niepewny wygranej próbuje atakować samą królową?
- kiedy go lekko kopnęłam, znowu kiwnął głową.
- Na co ten miecz? Na królową?
Kiwnął znowu. Jakie zgodne stworzenie.
- Królowa nie jest człowiekiem?
Tym razem zaprzeczył. Teraz wiem, czego się trzymać.
- Ostatnie pytanie. Od niego zależy twój los. Wielu was w
pałacu? Mam na myśli zdrajców - wzruszył ramionami. A co to
ma być? - Pytam, wielu? Pięciu, dziesięciu czy ty jeden? -
znowu wzruszenie ramion. - Trochę cierpliwości. A może nie
wiesz? - zaprzeczył.
- Nie podoba mi się twoja odpowiedź, poza tym chyba nie
liczyłeś, że będziesz żył. Dobranoc, miłych snów -
pochyliłam się nad nim. Postarałam się, żeby ran na szyi nie
było widać. Nie byłam pewna, czy znikną do rana.
Zebrałam swoje rzeczy w lesie i przeniosłam się ze
wszystkim w pobliże głazu. Postanowiłam przy nim przeczekać
noc. Założyłam pelerynę i rozmyślając nad tym, czego się
dowiedziałam, oglądałam miecz.
Swojego nie miałam. Aby dostać miecz, trzeba się czymś
zasłużyć albo wygrać wyjątkowy pojedynek. Ten z pewnością
był wyjątkowy. Na razie mogłam wziąć więc tę broń, ale nie
na stałe. Srebro niezbyt mi służyło, poza tym, że nie był to
niezwykły okaz sztuki snycerskiej.
No i oczywiście musiałam przemyśleć sobie sprawę
królowej, o której nikt nie wie, że nie jest człowiekiem.
Ale najpierw musiałam znaleźć sobie imię, bo dla
przedstawicieli mojej rasy imię decyduje o całym późniejszym
życiu.
- Czy jesteś wojowniczką, kobieto? - piękny, dźwięczny i
doniosły głos królowej długo niósł się po sali.
- Tak, pani - odpowiedziałam równie donośnie. Mój głos
nigdy nie był tak miękki jak jej.
- Jak się tutaj znalazłaś?
- Pani, zanim odpowiem, chciałabym znaleźć się z tobą sam
na sam.
- Czy naprawdę sądzisz, że spełnię takie żądanie? To
wielka bezczelność.
- Podobno szukasz, pani, chętnych do wojaczki. Byłabym
rada pomóc ci. Mam również informacje ważne dla waszej
wysokości. Jedna z nich dotyczy drogi, którą się tu
dostałam. Wolałabym jednak mówić wyłącznie do waszych uszu.
Być może nie wszyscy powinni to słyszeć - rzucenie
podejrzenia na dworzan nie było rozsądne, lecz w końcu każdy
władca winien mieć tyle rozumu, by nie ufać swoim doradcom.
Pozostała nadzieja, że królowa zrozumie.
- Pani, nie sądzę, żeby było bezpieczne pozostawanie sam
na sam z nieznajomą kobietą. Może...
- Dosyć! Opuśćcie pomieszczenie! Zawsze uważałam, że
bardziej mogę wierzyć obcym niż wam. Zresztą wojowniczki
zakonne są uczciwe.
- A jeśli to oszustka?
- Czyżbyś chciał się przekonać, panie? - spytałam bez
groźby w głosie. A w każdym razie starałam się, żeby jej nie
było. Spojrzał na mnie. Tylko raz.
- Naprawdę mam dosyć tych popisów. A ty, kobieto,
powstrzymaj język, nie chcę awantur - zwróciła się do mnie
królowa. Po chwili powiedziała głośniej niż poprzednio: -
Wyjdźcie stąd! Natychmiast!
Sala opustoszała. Nikt się już nie sprzeciwiał.
Zostałyśmy same w wielkim pomieszczeniu.
- Zdejmij, proszę, ten kaptur. Wolałabym widzieć twoją
twarz.
- Pani, zanim to zrobię, chciałabym powiedzieć parę słów
i zadać ci pytanie.
- Dobrze, mów więc. I podejdź nieco bliżej - powiedziała
kiwając na mnie ręką. Widziałam, jak wytęża wzrok, by
przebić ciemność pod kapturem. Nie sądzę, żeby jej się
udało. Zacisnęła dłoń pod połą sukni, pewnie miała tam
sztylet.
- Widzę, że nie czujesz, pani, strachu. A powinnaś. Ci
dwaj, których przyniosłam, to szpiedzy. Jak się domyślam,
jeden był twoim doradcą. Nie mogłam zostawić ich przy życiu.
Na szczęście zdążyłam zapytać ich o parę rzeczy. Niestety,
nie wiedzieli, czy jest jeszcze jakiś szpieg w zamku, a
zapewniam cię, że bardzo starali się zaspokoić moją
ciekawość. Nie wiem i tego... - to mówiąc spod płaszcza
wyciągnęłam miecz odebrany zdrajcy. Jego widok poruszył ją,
ale pozostała na miejscu. Zaciskając zęby wpatrywała się we
mnie. - Na co szpiegom srebrne miecze? Tylko domyślam się,
że ten właśnie miał służyć do zabicia waszej wysokości.
Czyżby żelazo nie imało się królewskiego rodu?
- Jak śmiesz!
- Pani, nie wypada, abyś się unosiła - odparłam z
uśmiechem. - Nie ma w mych słowach złośliwości. Nie pragnę
również wykorzystać swej wiedzy. Na dowód zdradzę ci moją
tajemnicę - zdjęłam kaptur i podniosłam na nią wzrok. Przez
jej twarz przebiegła cała gama uczuć. Najpierw przerażenie,
później zdziwienie, które przeszło w ulgę. Westchnęła.
Otarła pot z czoła i zamyśliła się.
- Nie wiem, czy mogę ci ufać - powiedziała - ale chyba
nie mam wyjścia. Domyślam się, że tamci dwaj zobaczyli, kim
jesteś w bardziej dramatycznych okolicznościach. Schowaj
miecz, lepiej żeby nikt go nie widział. Co do szpiegów, to
na dworze aż się od nich roi, ale nigdy nie myślałam, że są
to tak bliskie mi osoby. - Po kilku sekundach namysłu
zapytała: - A tak w ogóle, to czy ty naprawdę jesteś z
zakonu?
- Byłam, ale nie wszystkie reguły mi odpowiadały.
- Mimo to nosisz strój zakonny.
- To wiele ułatwia. A mówiąc o ułatwieniu, chciałabym
ci, pani, coś pokazać - podeszłam do gobelinu na końcu sali.
Nacisnęłam język jednego ze smoków zdobiących kolumnę obok.
Otworzyły się ukryte drzwi i gwałtowny powiew zimnego
powietrza zdmuchnął kilka świec. - Oto przejście, którym się
dostałam. Prowadzi do stóp zamkowego wzgórza. Tędy poruszał
się zdrajca.
- Znam wiele tajnych przejść w zamku, lecz o tym nie
miałam pojęcia. Skąd on mógł o nim wiedzieć?
- To nie ma znaczenia. Ważne jest, kto jeszcze wie.
- Zajmiemy się tym później. Na razie zjemy coś.
Zgłodniałam od tych wrażeń - powiedziała i wezwała służbę. W
osobistych komnatach królowej zastawiono stół.
- Wybacz mi, pani, natręctwo, lecz jestem ciekawa, kim
jesteś. W końcu nieczęsto spotyka się tak niecodziennych
władców.
- Zostaw tę "panią". Kiedy jesteśmy same, możesz mówić mi
po imieniu. W końcu wiele nas łączy - odpowiedziała ze
zniecierpliwieniem. - Po drugie, chciałabym najpierw poznać
twoje imię, a wtedy mogę ci opowiedzieć, kim jestem.
- Na imię mi Zhora, co w języku mojego ludu, jak mi się
wydaje, oznacza po prostu "Ona".
- Może być. Dobrze więc, jeśli chcesz, zacznę opowiadać.
Okazało się, że królowa Amathe była ostatnim potomkiem
starej rasy. Ostatnim, o którym wiadomo. Setki lat temu
zamieszkiwali ziemie zachodnie. Niestety, mimo pozornie
bardzo podobnej budowy ciała, znacznie różnili się od ludzi.
Ich kości były bardzo lekkie i kruche, a oczy wrażliwe na
słońce. Kobiety posiadały delikatne i cienkie skrzydła,
które chowały w fałdach skóry. Mówiła, że są piękne, co
wzbudziło we mnie chęć ujrzenia jej szybującej nad zamkiem,
jak to niegdyś czyniła. Ale teraz, mówiła, od kiedy jej
małżonek nie żyje, nie miała już na to ochoty.
Spotykałyśmy się codziennie na długich rozmowach.
Obmyślałyśmy też plany pokonania księcia. Ja, wojowniczka,
gruntownie wyszkolona przez kapłanki, i ona, kobieta o
nieprzeciętnej inteligencji. Co dzień dochodziły nas wieści
z terenu przeciwnika. Jego armia gromadziła się pod
przewodnictwem legendarnego wodza. Nikomu nie udało się
poznać jego imienia. W każdym razie prawdziwego imienia.
Dyskutowałyśmy nie tylko o sprawach państwa. Poznałyśmy
się bardzo dobrze. Pokochałam ją. Była dla mnie jak matka,
może starsza siostra, a później jak jedyna przyjaciółka i
kochanka. Mimo że bardzo różniłyśmy się od siebie, obie
miałyśmy podobne potrzeby. Każda z nas potrzebowała miłości.
Aż którejś nocy zobaczyłam jej rozłożone skrzydła lśniące
w locie w świetle księżyca.
Wieczór był ciepły, choć zanosiło się na deszcz.
Przemykałam między ogniskami, przy których stały lub
siedziały grupy żołnierzy. Były ich setki. Nikt niczego nie
widział. Nie zauważyli mnie również strażnicy. Nie miałam im
tego za złe, nie mogli mnie zobaczyć. Tam, gdzie szłam, po
prostu była trochę głębsza ciemność.
Wyruszałam na łowy, jak robiłam to przedtem. Czasem
zatrzymywałam się w którejś z wiosek, czasem tunelem
przestrzennym udawałam się w dalsze okolice. Nigdy jednak
moja przyjaciółka nie pozwalała mi zapuścić się na
terytorium wroga. ufała moim umiejętnościom. Tyle że bała
się o mnie.
Moje nocne życie wywoływało burzliwe dyskusje. Nie
wychodziłam każdej nocy, ale przecież nie mogłam się
głodzić. Zwłaszcza przed walką. Czasami królowa robiła
wszystko, żebym tylko nie opuszczała zamku. Kiedy
wytrzymywałam dwadzieścia dni, zaczynały mi się trząść ręce
i siłą powstrzymywałam temperament. Wtedy zamykała się w
swojej komnacie. Wiedziała, że byłaby dla mnie łatwą ofiarą.
Tylko że ja nigdy bym jej nie skrzywdziła. Kochałam ją. Była
to zresztą miłość mojego rodu, niewiele w niej
człowieczeństwa. Miłość zazdrosna i nie znosząca sprzeciwu.
Kiedy Amathe się ze mną nie zgadzała, mówiła:
- Cóż, jeśli tak uważasz. Ale przemyśl to sobie - z
biegiem czasu nawet to mnie denerwowało i tylko jej
pocałunki potrafiły przywrócić mi równowagę. Inni doradcy
patrzyli wtedy na nas z mieszaniną zdziwienia i strachu. Po
pałacu krążyły domysły na temat mojej tożsamości.
Ale odbiegłam od tematu... Przemknęłam przez obóz naszych
żołnierzy i podążyłam w las. Jakieś trzy mile od zamku
przystanęłam, zastanawiając się, gdzie pójść. Okoliczni
wieśniacy byli nawet krzepcy, ale znudzili mi się. Nie
bawiło mnie również losowe wybieranie miejsca. Nagle
usłyszałam stado ptaków podrywające się do lotu.
Co mogło je spłoszyć, że wszystkie na raz wyfrunęły z
nocnej kryjówki?
Podnosząc nieco maskującej mgły pobiegłam w tamtym
kierunku. Przy wąskiej ścieżce usłyszałam tętent kopyt
oddalających się na północ. Skrajem lasu ruszyłam za tym
dźwiękiem. Byłam dużo szybsza od konia. Skoczyłam na jeźdźca
zrzucając go z siodła.
Jedno muszę przyznać - był silny i zwinny. Wyśliznął się
spode mnie i prawie zaraz zaatakował. Wyjął krótki miecz.
Żelazny. Zdjęłam rękawice w biegu. Powiew wiatru zrzucił
pelerynę z moich pleców. Uderzyłam go, zanim zauważył.
Wyglądało na to, że ten człowiek w ogóle nie czuje bólu, a
od mojego uderzenia prawie każdy złamałby się wpół. Podniósł
się natychmiast i zamierzył. Ostrze odbiło się od mojego
ramienia, a moje ostre pazury rozcięły cienki skórzany
kaftan i brzuch przeciwnika. Próbował złapać wypływające
jelita. Padł na kolana i zapłakał. Nie wiem, z bólu czy ze
strachu.
Co prawda, nie umiałam czytać myśli ludzi, ale teraz nie
musiałam tego robić. Wejście do jego umysłu nie
przedstawiało trudności. Pomyślałam, że jego słabnące serce
ciągle jeszcze pompuje krew. Podniosłam i przechyliłam jego
głowę. Niewielka rana, na którą nikt by nie zwrócił uwagi.
Przez nią płynęła krew, a w drugą stronę płynęłam ja. Miał
wielki mętlik w głowie, lecz nie byłam tam po to, żeby robić
porządki. Pazurami i zębami rwałam każdy strzępek myśli, aż
znalazłam to, czego szukałam.
Wściekłość poniosła mnie przez las i obozowisko żołnierzy
jak burzę. Każdy, kto zdążył, ustępował mi z drogi. Dotarłam
do zamku i pomknęłam do pokoju najbliższej służącej
królowej.
- Ty dziwko! Jak śmiałaś! - nie mogłam z siebie wydusić
nic więcej. Dziewczyna patrzyła na mnie z przerażeniem. Nie
bawiłam się już w pytania. Złapałam ją za włosy i rozerwałam
gardło.
Kopniakiem otworzyłam zamknięte na sztabę drzwi komnaty
Amathe wlokąc za sobą ciało służącej i smugę krwi. Na mój
widok królowa krzyknęła. Stanęła pod ścianą. Jedną ręką
trzymała się za szyję, jakby ten śmieszny gest mógł ją
obronić. Drugą wodziła po ścianie w poszukiwaniu zatrzasku
okna.
- Nie bój się, tobie nic nie grozi - powiedziałam
zamykając i ryglując drzwi. Nie wierzyła mi, dalej posuwała
się w stronę okna. - Kiedy byłam w lesie, znalazłam
posłannika księcia. Kontaktował się z tą... - sama już nie
wiedziałam, jak ją nazwać. - Mogła cię zranić jakimś
nieudolnym atakiem. - W tym momencie znalazła zatrzask i
skoczyła na parapet. Złapałam ją w ostatniej chwili. Nie
mogłam jej puścić. Kiedy tam w lesie pomyślałam, że śmierć
mogła uderzyć z tak bliska, zakręciło mi się w głowie.
Jedyne, co mogłam teraz zrobić, by ją uspokoić, to
pocałować. Po chwili nawet ona nie zwracała już uwagi na
krew dookoła. Zapomniała. To była najcudowniejsza noc, jaką
razem spędziłyśmy.
Leżąc w łożu pośrodku komnaty zdecydowałam: musimy
zaatakować natychmiast. Nie mamy wyboru.
Trzech zwiadowców kryło się na skraju lasu. Z ich pozycji
znakomicie było widać przeciwległy skraj pola i gęste
krzewy. W tych właśnie zaroślach krył się oddział armii
książęcej. Po chwili zwiadowcy bez szmeru przeczołgali się
do tyłu i dopiero po kilkunastu metrach podnieśli się i
pobiegli. Pół godziny później meldowali o tym, co widzieli.
Po drugiej stronie pola obozowało około dwudziestu setek
żołnierzy. Prawie połowa z nich dosiadała koni. Nie był to
więc uzbrojony motłoch, lecz dobrze zorganizowana armia.
Prawdopodobnie większość konnych to najemnicy. Dowodził nimi
mężczyzna na karym koniu w czarnej zbroi. Nic nie wskazywało
na to, aby się nas spodziewali, ale pozory mogły mylić.
Należało działać bardzo ostrożnie.
Wysłaliśmy na początek dwa oddziały po pięć setek
prowadzone przez dziesięcioosobowe grupy zwiadowców.
Oddziały miały za zadanie okrążyć wroga i zaatakować od tyłu.
Każdy z innej strony.
Porozumiewaliśmy się za pomocą ptaków. Tak właśnie
przesyłałyśmy naszym wojownikom wiadomości i rozkazy.
Wypuszczenie stada białych gołębi miało oznaczać sygnał do
ataku.
I wszystko poszłoby doskonale i zgodnie z planem, gdyby
nie dowódca przeciwnika. Razem ze swym wojskiem był już
prawie pokonany, gdy stanęłam z nim oko w oko. Tylko na
chwilę. Było w nim coś znajomego. Tyle że niemal natychmiast
zniknął. Chwilę później zobaczyłam go na czele małego
oddziału próbującego przebić się przez nasze szeregi. Ten
mężczyzna był jak wichura. Rąbał wszystko, co podeszło mu
pod rękę. Już wiedziałam, kim jest.
Pole było usłane trupami. Wraz z dowódcą umknęło około
stu wojowników. Reszta leżała u naszych stóp.
Nikt nie liczył na to, że pokonaliśmy wroga. Tak naprawdę
był to dopiero początek wielu większych i mniejszych bitew.
Ciągnęły się ponad rok. Amathe wycieńczona wiecznymi
podchodami nie ruszała się już z zamku. Ja byłam w swoim
żywiole. Bardzo oddaliłyśmy się od siebie. Jednak tkwiło we
mnie przekonanie, że po tym wszystkim wrócimy jakoś do
normy.
Wreszcie nadszedł koniec. Zdecydowałyśmy, że jedynym
wyjściem jest atak na twierdzę księcia. Tylko to mogło
położyć kres tej wojnie.
Zaczęło się podobnie niewinnie jak pierwsza bitwa. Szala
zwycięstwa nie chciała się jednak przechylić na żadną
stronę. Równina otaczająca zamek zmieniła się w bagno.
Ziemia nasiąknęła krwią. Wraz z kilkoma wojownikami na
koniach przebijaliśmy się w kierunku kręgu, w którego
centrum znajdował się książę Ber. Liczyliśmy, że jego śmierć
wpłynie niekorzystnie na poddanych. Znajdowaliśmy się tuż-
tuż, kiedy stanął przede mną czarny wojownik. Byłam na to
przygotowana. Wyciągnęłam z pochwy przy siodle drugi miecz.
Ten sam, który odebrałam zdrajcy. Ale czarny wojownik nie
zwrócił nawet na mnie uwagi. Kilka uderzeń i moja grupa
leżała pod kopytami własnych koni. Zamachnęłam się. W tej
samej chwili odwrócił się i uchylił. Jednak go dosięgnęłam.
Tak szczerze, to tylko drasnęłam. I znów natychmiast
zniknął.
Parując ciosy atakujących zastanowiłam się, co ja bym
zrobiła na jego miejscu. Olśnienie sprawiło, że o mało nie
spadłam z konia pod uderzeniem topora innego napastnika.
Odruchowo zaatakowałam. Kątem oka zobaczyłam jeszcze, jak
mężczyzna z toporem pada z rozpłataną głową i po chwili
pędziłam przez tłum walczących ludzi krzycząc, aby atakować
księcia, który najwyraźniej był niemal zupełnie odporny na
ciosy. Kierowałam się do zamku i cudownej istoty, którą tam
zostawiłam prawie bezbronną. Ścigałam bestię w zbroi gotową
zrobić wszystko dla zwycięstwa.
Bitwa zaczęła się o świcie. Kiedy dotarłam do zamku, było
już południe następnego dnia. Zdążyłam nadrobić trochę
czasu, bo martwego konia czarnego wojownika minęłam dwie
godziny wcześniej niż padł mój. Nie zważałam na
niebezpieczeństwo. Popędziłam do komnat Amathe. Zobaczyłam
ją leżącą na łożu. Jeszcze żyła.
Zdążyłam zauważyć jedynie cień. Automatycznie zasłoniłam
się mieczem. To uratowało mi życie. Gigantyczne szpony
ledwie drasnęły moją szyję. Upadłam na podłogę, skręcając
się z potwornego, piekącego bólu, który przepływał falami
przez całe ciało. Krzyknęłam pierwsze słowo, które
przemknęło mi przez głowę:
- Ojcze!
To go zatrzymało.
- Domyśliłaś się. Masz więcej mojej krwi niż którekolwiek
moje dziecko. Jaka szkoda, że musisz umrzeć - chwycił mnie
za kark, przyciągnął. Nie nosił już hełmu. Zobaczyłam jego
twarz, która do tej pory stoi mi przed oczami. Wolałabym
tego nie widzieć. Pomyślałam, że jeśli kiedyś mam tak
wyglądać, to wolę już nie żyć.
- Dlaczego, ojcze?
- Danwo temu, nawet nie pamiętam kiedy, czarownica, którą
potraktowałem odpowiednio do jej pozycji, przepowiedziała, że
kiedyś zginę z ręki własnej córki. Jesteś jedną z niewielu,
które dożyły tak późnego wieku. Wszystkie moje córki
skończyły życie, przedłużając moje. Przecież sama wiesz, że
najlepszym pożywieniem jest dla nas krew naszej rasy... -
Mówił za dużo. Tak, to zawsze było naszą wadą. Lubiliśmy
mówić o sobie. - Mam wielu synów. Dobrze mi służą. Ty nie
będziesz miała tej okazji - przysunął się bliżej. Nagle
uświadomiłam sobie, że mam sztylecik. Mały posrebrzany
drobiazg, prezent od Amathe. Zabawka, ale może zranić.
Powiedzmy, że się udało. Maleńka ranka wywołała wybuch
śmiechu.
- Czy naprawdę myślisz, że możesz mnie zabić? - spytał ze
zdumieniem.
- Tak - odpowiedziałam i najszybciej, jak umiałam,
wypowiedziałam formułę. Wepchnęłam go w tunel przestrzenny.
Bez wyjścia. A mój ojciec nie mając nic z człowieka, nie
mógł korzystać z zaklęć rządzących przestrzenią.
Rzuciłam się w stronę Amathe. Żyła, ale jej serce słabło.
- Amathe - szepnęłam. - Będziesz jeszcze żyć. Wiecznie
jak ja.
- Nie chcę. Ty też będziesz taka jak on.
- Proszę, musisz mnie wysłuchać.
- Nie - i było to ostatnie jej słowo. Ostatni raz miała
rację. Ja też nie chciałam stać się potworem. Wkrótce nie
mogłabym znieść jej widoku.
Wstałam. Nie płakałam. Już nie umiałam. Stanęłam przy
oknie i patrzyłam, jak z daleka nadchodzą moje pobite
wojska. Bez dowódcy nie mieli szans.
Wiedziałam już, co muszę zrobić. Wiedziałam również, kim
jest Ber i wielu innych krążących po świecie niby-ludzi.
Żyjących wiecznie. Ciągle zmieniających imiona.
Moi bracia. Plaga. Zginą wszyscy. Zginą z mojej ręki. To
tylko kwestia czasu.