Konwicki Tadeusz - Rzeka podziemna podziemne ptaki

Szczegóły
Tytuł Konwicki Tadeusz - Rzeka podziemna podziemne ptaki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Konwicki Tadeusz - Rzeka podziemna podziemne ptaki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Konwicki Tadeusz - Rzeka podziemna podziemne ptaki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Konwicki Tadeusz - Rzeka podziemna podziemne ptaki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Konwicki Rzeka podziemna, podziemne ptaki Ja: Lecę, płynę, wiszę nad oceanem. Widzę pod sobą zamarznięty granatowy staw bez brzegów, przewiany sypkim śniegiem podobnym do talku, gdzieniegdzie przeziera seledyn wodorostów, gdzie indziej majaczy szarość korzeni drzew, co dawno umarły. Tylko patrzeć, a tu zza obłych horyzontów nadbiegną chłopcy z łyżwami. To nie staw, to ocean wzburzony, spieniony, poryty ogromnymi falami. Stąd wydaje się taflą lodu, a fale zastygłymi kopczykami śniegu. Ale gdyby zniżyć lot, usłyszałbym dziki ryk morza, łoskot przewalających się fal, wielkich jak piętrowe domy, jęk wiatrów, co zbiegły się tu ze wszystkich stron świata. Ten krajobraz pode mną nie zmienia się. Wiszę w strasznej, ogłuszającej ciszy. Gdzieś daleko, prawie nad horyzontem, pojawiają się stadka pękatych obłoków, chwilę przypatrują się mnie albo wściekłym żywiołom pode mną, wreszcie kryją się z powrotem za horyzontem, gdzie jest ich kryjówka albo przystań, w której zacumowane czekają na rozkazy. Ziemia jest niema, słońce jest nieme, wszechświat jest niemy. Kiedy zechcę, w oddali, na krawędzi zakrzywionego horyzontu, ukazuje się ląd. Czasem szybko, kiedy indziej powoli zbliża się do mnie, a właściwie uniżenie podpływa, rozciąga się pode mną jak harmonia i widzę ośnieżone wzniesienia, góry, głębokie doliny ze śladami dróg, po których jeszcze nikt nie chodził. Wtedy przechylam się na lewy bok i biorę kurs w stronę słońca, które natychmiast przemienia ocean w rzekę, co niesie na swym grzbiecie złoto jesiennych liści. Wtedy robi się cieplej, słońce grzeje i spod słońca nadbiegają podmuchy żaru. Ten świat pode mną jest moją własnością. Ten świat jest moją planetą. Potem jest ujście wielkiej rzeki i ogromna wyspa po lewej stronie, a przy ujściu leży łódź zakotwiczona do skał podwodnych. Ale to nie łódź, to kawał lądu, co teraz stał się wyspą o kształcie wrzeciona, a kiedyś był doliną w dalekich moich stronach i później przez bogów albo demony został zepchnięty na morze i złe wiatry zagnały go aż tu, i będzie dryfował dalej przez wieki, tysiąclecia, wieczność. Obijam się jak ćma o czarne ściany nieskończoności i stale wracam do tego kawałka ziemi podobnego czółnu, i czekam, kiedy wybrzmię jak dźwięk, kiedy zgasnę jak ostatni promień. Z dalekich zakątków próżni rozszerzającej się gwałtownie słyszę jęki, płacz bogów rodzących się i ginących, bogów mniejszych, większych i największych. Wszystkie istoty, stwory i siły nadprzyrodzone modlą się o nieistnienie. A może ich przekleństw, wołań i szlochów nie rozumiem. Może tylko wstąpiłem na wyższe piętro niewiedzy i ten sam strach co dawniej, ale zwielokrotniony, spotworniały, ten sam dobrze znajomy strach w nowym nasileniu ściga mnie, gna przez mroźne pustkowia, zabija i nie może zabić. I ja wracam tu na moment, który jest mgnieniem albo wiecznością, jeszcze jedną krótką wiecznością, wracam do tego czyśćca albo może do wodopoju, krynicy orzeźwiającej dla grzesznych dusz. Więc wracam tu wiedząc, że po małej nieskończoności znowu stąd odejdę, czy raczej ucieknę, i będę tęsknić do bólu, męki, grzechu. Czekam tyle już wieczności na zrozumienie, na poznanie prawdy największej, na ukojenie w jasności. Jestem psem, dzikim psem przestrzeni rozkurczającej się w męce albo w rozkoszy. To ja ujadam w uroczyskach międzyga laktycznych, to ja wyję do tej najwyższej gwiazdy, która powinna być, ale której może nie ma. Przez tę wyspę, co jest częścią mojej ojcowizny, idzie ukośnie krzywa droga. Kamienista, porosła z boku starymi trawami, ze śladami kół, co pracowicie mełły piach. Pielgrzymuję tą drogą do swojej doliny, to znaczy do tego zaklęśnięcia ziemi, które mnie wydało z kojącej, błogiej nicości na świat, na nieskończone istnienie, na wieczny lęk przed sobą. Droga zbiega się z torami kolejowymi, które zardzewiały tego lata. Widzę po prawej stronie Puszkarnię, zapadłą głęboko w skorupę ziemską, przykrytą rozlewiskami, obrosłą wielkim jak duchy dzikim kminem, przesłoniętą starymi jak ta dolina drzewami. Później ukazuje się złocisty kamień Młyna Francuskiego w dywanie dzikiej, intensywnej, wściekłej zieleni. Ten młyn to wielka fisharmonia. Jego głos dźwięczny, metaliczny, trochę brzęczący, jego głos jak mormorando wnętrza ziemi, ten głos nigdy nie milknie, ani w dzień, ani w nocy, ani w czasie spokoju, ani w okresach wojen, ten głos wypełnia pustkę doliny, brzmi w uszach przez wieki, w uszach żywych i martwych. Od młyna biegnie biała, posypana mąką droga przez Belmont do miasta. I tą drogą zawsze idzie z miasta albo do miasta człowiek z wielkim krzyżem na plecach. Z krzyżem nie nowym, zszarzałym, u dołu nawet pokrytym mchem. Z krzyżem noszonym przez wielu ludzi. Przez całe generacje ludzi we wszystkich czasach i na wszystkich kontynentach. Ale ten człowiek nie jest Chrystusem, stare duchy, sędziwe zjawy mówią, że to jego brat bliźniak, który nigdy nie wyemigrował do Ziemi Świętej i tu został na zawsze. Jak długo wracam. Ile wieków, tysiącleci trwa mój powrót. Jaką zastanę ziemię i jaka będzie dolina. Które to już życie rodzi się i umiera na tym odludziu galaktycznym. Czy wyzbyto się bólu, czy oduczono się cierpień, czy zapomniano miłość. Ja wracam i nie umiem wrócić. Jestem coraz bliżej. Jeszcze raz jestem blisko, jeszcze raz wyciągam rękę, jeszcze raz wytężam wzrok, którego nie mam. Coś mnie strasznie ściska za serce, które skruszało i rozpadło się w pył przed milionami lat, przed chwilą, przed mgnieniem. Strach za mną i przede mną. Co to jest wieczny strach. Wieczny strach to wieczna niewiedza. To lęk przed tajemnicą. Jeszcze jedną tajemnicą we wszechświecie tajemnic. Wchodzę na tory, idę po podkładach. Powietrze faluje nad rozgrzanymi szynami przykrytymi cieniutką, rudawą rdzą. Może w tej chwili wyruszył pociąg z miasta i ja mu ustąpię drogi, zejdę na ścieżkę pełną szutru splamionego smarami. Pociąg przetoczy się nade mną, a ja będę wypatrywał w oknach moich bliskich, znajomych albo raz kiedyś spotkanych przypadkowo i na zawsze zapamiętanych. Zadzwoniły rzęsiście druty biegnące brzegiem nasypu do tarczy sygnalizacyjnej. Odwracam się, rzeczywiście tarcza jest uchylona i zezwala na przejazd pociągu. Ale przecież to inny kierunek, przecież tamtędy może nadbiec pociąg z tego niewielkiego miasteczka, gdzie się kiedyś urodziłem, gdzie przyszedłem na świat w innej erze, w kolejnym zmartwychwstaniu małego globu wiszącego na kruchej sieci promieni niewielkiej gwiazdy. Ale chyba nie nadbiegnie stamtąd pociąg i ta tarcza zostanie tak przechylona w geście przyzwolenia aż do następnego końca świata. Przeskakuję z podkładu na podkład. Staram się iść rytmicznie, jak to zapamiętałem z dzieciństwa swego albo tych ludzi, z którymi przeżyłem tysiące ich żywotów. Niebo jest spopielałe od upału, dokoła w rowach zarośniętych bujnym zielskiem grają pasikoniki. Po tym niebie, jak kropla rtęci płynie gdzieś na północ staroświecki samolot. I to przecież pamiętam z mego albo z cudzego życia. Już jestem blisko. Widzę stacyjkę i żwirowane perony. Po bokach, w cieniu szpalerów świerczków równo przyciętych jak zielona droga, w tych cieniach smolistych bielą się brzozowe krzyże na mogiłach samobójców i nieznanych żołnierzy z zapomnianych wojen. Wstępuję na chwilę w mrok wiaty przystanku kolejowego. Na ścianach z grubych desek, pomalowanych na pistacjowy kolor, pokolenia uczniów dojeżdżających do miasta wyrzezały niezmierzoną ilość hieroglifów miłości, cały firmament rozpaczy, nadziei i wzniosłej ekstazy miłosnej. Szukam mego znaku. Szukam i nie znajduję. Może go wyciąłem na innej stacyjce i w innej egzystencji. A teraz skręcam w lewo, wchodzę na tę uliczkę, co wygląda jak zapiaszczona przez powodzie łąka. Wstępuję na chodnik, a pomiędzy płytami cementowymi rośnie trawa, nawet widzę Łzy Matki Boskiej. Ruszam tym chodnikiem pod górę, ale przecież niezbyt stromą, widzę przed sobą przestrzeń tej uliczki, tak dobrze znajomą mnie albo komuś z istot, którym towarzyszyłem w jakiejś kolejnej wieczności, widzę, jak ta ulica skręca, jeszcze nie wspiąwszy się do połowy stoku, jak skręca raptem w las, co nagle zaczął teraz szumieć przejmująco na moje powitanie. Poszedł wiatr górą przez kogoś wzbudzony, a las przyjął go z westchnieniem i mnie się raptem zdaje, że słyszę w górze, za lasem, na szczycie zbocza, słaby, zacierający się, ginący co chwila głos dzwonu kościelnego na Anioł Pański, na Anioł jakiego Pana, którego z kolei Pana kruchej, trochę idiotycznej egzystencji w mroźnych cieplarniach zapomnianej dawno galaktyki. A ja otwieram furtkę mego domu i z bijącym sercem, którego już dawno nie mam, wchodzę na podwórze pochyłe, rozmyte przez deszcze, z kupkami kurzego kału, z resztkami sieczki, wchodzę na podwórze moje albo nie moje i widzę, że otwierają się drzwi domu, i czekam zastygły raptem w pół kroku, że ukaże się w ciemnym wnętrzu moja matka, mój ojciec, moi bliscy, że pokaże się cały mój świat, w którym żyłem, jeśli w ogóle kiedyś żyłem. Rozdział I Krótką chwilę walili butami w drzwi. Echo leciało przez wszystkie piętra odbijając się od ścian pokrytych szrenią. Któryś z nich krzyczał, powtarzał płaczliwym głosem jakiś wyuczony rozkaz albo zaklęcie. Wreszcie zajęczała rozdzierająco futryna, poczęły pękać deski drzwi. Siódmy czekał na tę chwilę od wielu dni. Tak ją sobie właśnie wyobrażał albo może pamiętał z dzieciństwa. Kiedyś ją widział lub usłyszał w opowieści brata, który nie żył już od wielu lat, tak długo nie żył, że w ogóle może nigdy nie żył. Siódmy odrzucił koce, nie zapalając światła wymacał stopami przygotowane buty, buty jak do więzienia, jak na zesłanie, mocne, o grubej zelówce, z cholewami. Obok butów na podłodze leżał kożuch i ta torba do dalekiej podróży. Na kożuchu spał kot. Nie chciał zejść, jak zwykle, z ulubionego miejsca, czepiał się pazurami kłaków kożucha i grubego swetra na piersiach Siódmego. - Cicho, cicho - powtarzał szeptem Siódmy jakby chcąc uciszyć kota albo własny puls łomoczący w skroniach i między żebrami. Drzwi na balkon nie chciały się otworzyć, skute lodem. Naparł całym ciałem i słuchał chrzęstu sopli. Wreszcie puściły. Wyskoczył na balkon pełen zasp śnieżynch. Czarne badyle sterczały z niewidocznych skrzynek na kwiaty. Po drugiej stronie ulicy zapalał się i gasł ze świergotem zdezelowany neon, w którym brakowało wielu liter i nikt już nie pamiętał, co kiedyś on reklamował. W dole, przy pryzmie śniegu, gdakała na wolnych obrotach milicyjna suka. Kierowca pewnie obserwował w bocznym lusterku tę pustą, mroczną ulicę. Siódmy oparł dłoń na oblodzonej balustradzie, słuchał łoskotów gdzieś w głębi domu, patrzył na obłoki dymu oraz pary wydobywające się z rury wydechowej milicyjnego wozu i nie mógł się zdecydować. Przecież dawno miał już obmyśloną tę drogę odwrotu, tor przeszkód między wolnością i niewolą. Więc z rozmyślną flegmą przelazł przez barierę, stanął na wąskim gzymsie balkonu wiszącym nad mrocznym, wypełnionym nocą trotuarem, znowu chwilę się wahał. Ale wóz milicyjny stękał jednostajnie, gotowy do biegu, lecz równocześnie senny, znękany jakby tą przedranną porą, ciężką od złych widziadeł i omamów. Siódmy chwycił oburącz zmarzniętą rynnę i zawisł na niej. Wtedy we wnętrzu czarnego żeliwa urwał się wielki skrzep lodu i poleciał niewidoczny w dół z dzikim łoskotem, i rozbił się w kanale. Siódmy wstrzymał oddech. Czekał, co się stanie. Nic się nie stało. Czarna suka z czerwonymi guzikami świateł pozycyjnych podrygiwała, jakby rozgrzewając się pod latarnią. Szofer pewnie drzemał, śnił dawne czasy niewinności. Siódmy jął ostrożnie schodzić po słupie rynny, wyszukując butami metalowych zaczepów, którymi mocuje się rynny do ścian domów. Potem, kiedy już było blisko ziemi, skoczył w głęboki śnieg. Chwilę czekał, co zrobi milicjant. W domu cichło. I co dziwniejsze, we wszystkich oknach było ciemno. Przykra myśl o Wandzie przemknęła przez głowę. Siódmy westchnął. Ostatnio często wzdychał, jak wzdychają starzy ludzie. Zaczął iść ostrożnie w tę stronę ulicy, gdzie u jej wylotu widać było szpiczasty masyw Pałacu Kultury na tle nieba zimowego, co zbiera nocą wszystkie mętne blaski znękanego miasta. Nikt za nim nie wołał. Nikt go nie gonił. Dopiero teraz Siódmy spostrzegł, że ściska aż do bólu w palcach rzemień myśliwskiej torby, w której niósł ocalony tajemniczy skarb. Potem spotkał tę dobrze znajomą budkę telefoniczną, z której tyle razy dzwonił do różnych biur, do przygodnie poznanych dziewcząt i do pogotowia ratunkowego. Szklany kiosk był bezwstydnie rozwarty, siarczysty wiaterek przebierał kartki książki telefonicznej, wiszącej bezwładnie na pancernym łańcuchu. Siódmy włożył monetę i zdjął lodowatą słuchawkę z widełek. Przyłożył do ucha zimny ebonit. Ale słuchawka milczała. Nawet nie słychać było żadnego brumu ani odległego buczenia, które jest oznaką życia maszyn. Słuchawka była martwa. Wychodząc z budki uderzył nogą w jakiś metal, który potoczył się z dzwonieniem do rynsztoka. Siódmy pochylił się, odnalazł w lodowatych koleinach żelazny przedmiot, który okazał się łomem. Ktoś go oparł o szklaną ścianę i zapomniał. - Wezmę go na szczęście - powiedział do siebie Siódmy. - W taką noc łom może przynieść fart. Wtedy u dołu ulicy zagrzechotał motor na wysokich obrotach, suka milicyjna nawracała, łamiąc lud na zamarzniętych kałużach. Siódmy skoczył bez namysłu we wnękę najbliższej bramy. Wóz milicyjny wolno przejechał obok uciekiniera. W odrutowanych szybach zamajaczyły jakieś barczyste postacie. Furgonetka mignęła żółtym kierunkowskazem i buksując kołami skręciła na prawo, w stronę placu, skąd dochodził równomierny warkot wielu grzejących się silników. Siódmy zobaczył nagle w oszklonej witrynie sklepiku bieliźniarskiego mężczyznę w baranicy z podniesionym kołnierzem. Patrzył przez chwilę na tę nieruchomą postać. To przecież ja, pomyślał. To ja, uciekinier. Wyszedł z bramy na chodnik. Od strony placu ktoś nadchodził ciężkim krokiem. Zobaczył Siódmego i zatrzymał się czujnie. Potem tyłem wycofał się za gazetowy kiosk. Zostawiłem Wandę samą, pomyślał Siódmy. Może ją zabrali? Może któryś ją uderzył? Zostawiłem Wandę samą. Przewiesił torbę myśliwską przez ramię. Zobaczymy. Zobaczymy. Miasto milczało jak nieżywe. Nie słychać było gwizdu lokomotyw ani huku startujących samolotów, ani nawet jęku tramwajowych kół hamowanych przed skrzyżowaniami. Tylko ta wrzawa motorów, które skupiły się gdzieś pośrodku placu, ten bełkot żelaznych zwierząt, co czyhały tej nocy na ludzi. Zaczął prószyć śnieg. Sypał się z mroźnej ciemności jakby dmuchnięty przez odlatującą milczkiem kometę. Siódmy rozpoczynał nowy epizod w swoim życiu. Nową niepotrzebną przygodę. Jeszcze jeden łyk mikstury znieczulającej. Świadomość. Męka świadomości. Tortura świadomości. Stała puslacja. Zapomnienie i przypomnienie. Długi strach i krótka błogość. Czyściec egzystencji i nadzieja na raj niebytu. - Doczekaliście się, hołoto - ktoś powiedział niegłośno. Siódmy obejrzał się. Wszędzie była cisza, podszyta monotonnym mruczeniem motorów. - Teraz będzie płacz i zgrzytanie zębów - odezwał się ten sam głos. Siódmy podniósł głowę. Wydało mu się, że widzi tors wychylonego przez parapet człowieka na drugim piętrze uśpionej kamienicy. - Wczoraj jeszcze była pycha i bezczelność, a już rankiem usłyszysz pokorne skomlenie o litość. Tacy wy jesteście, bohaterscy tchórze, nikczemni świątkowie. - Do kogo mówisz? - spytał Siódmy, podchodząc w pobliże ściany domu. Ale wtedy spostrzegł, że ten cień schylony nad parapetem to skrzynka z zamarzniętym kwiatem, o którym zapomniano jesienią. Dookoła sypał się z brudnej czerni cienki, postny śnieg. Siódmy czekał pośrodku jezdni wyzuty nagle ze strachu, otulony kokonem swego własnego bólu, z którym nosi się już tyle lat. Jest i będzie. Bez końca, w drganiu powietrza, w liściu drzewa, w kropli wody, w zwyrodniałej komórce zdychającego zwierzęcia. Jest i będzie. Przed zaśnięciem wczoraj, przed tą drzemką pełną widziadeł liczył swoje nędze: czerwone, królicze oczy, krwawiące dziąsła, ten paskudny stan zapalny w kroku i ból lewej nogi, którą dławi z wolna skurcz naczyń krwionośnych. I nagle teraz zrobiło mu się wszystko jedno. Ruszył wolno przed siebie. Na placu stały transportery opancerzone, kręcili się żołnierze w rosyjskich czapkach zimowych, ale z orzełkami, jakieś skulone cienie grzały się przy prowizorycznym ognisku rozpalonym niedaleko pomniczka. Grzechocząc gąsienicami żywy czołg wlókł na żelaznym drągu martwy czołg. Lecz pod tym gwarem motorów była martwa cisza miasta, które spało albo udawało, że śpi. Dokąd pójść, pomyślał sennie Siódmy. Gdzie się schronić, żeby przeczekać do rana. Ja: Chłop krzyczy z drugiego brzegu przeciągle, żałośliwie. Wiedziony jakimś instynktem kompozycji, skłonnością do rytualizowania zdarzeń i sytuacji, przeistacza ten okrzyk, to bardzo praktyczne zawołanie w pieśń, we frazę muzyczną, w introdukcję chorału na cześć istnienia, egzystencji, bytu. Gdzieś z tyłu, za plecami, za lasem, jest słońce zżółkłe ze zmęczenia przed zachodem. Jego światło zalewa gorącem ten drugi brzeg, czerwonopienny bór sosnowy i strome łachy białego piasku. Chłop krzyczy niezrozumiale jakimś gardłowym głosem śpiewaka operowego czy raczej cerkiewnego. Ten chłop może być chłopem białoruskim, litewskim, żydowskim. Rzeka płynie i nad rzeką płynie przedwieczorny upał, sierpniowy nie wystygły skwar. A nad upałem i pod upałem płyną jętki. Jedne ślizgają się po wodzie jak łyżwiarze, inne wzbijają się do góry, w głąb szaroniebieskiego powietrza albo nieba, bo w tych stronach niebo chodzi nisko, prawie nad samą ziemią. Prom, zwabiony śpiewem chłopa, odbija od przystani uczynionej z kilku bali wbitych w dno rzeki i przykrytych platformą z nie okorowanych półokrąglaków świerkowych. Przewoźnik drewnianym uchwytem skrzypi na zardzewiałej linie skręconej z wielu cienkich drutów. I mnie coś ciągnie na tamten nie znany brzeg. Mnie jakiś tajemny nakaz popycha ku dalekiemu kontynentowi po drugiej stronie rzeki. Wchodzę do wody nagrzanej z wierzchu, pachnącej zielenizną, zimnej od dołu, od mulistego w tym miejscu dna. Woda obejmuje już uda, chwyta czarne majtki płócienne, obejmuje brzuch. Mimo woli podnoszę obie ręce ścięte gęsią skórką. Wstępuję w cień między te pionowe bierwiona, obrosłe jakimś skarlałym mchem albo zieloną pleśnią. Słychać kijanki bab piorących bieliznę w rzece, gdzieś za zakrętem kąpią się starsi chłopcy i woda wydaje głębokie butelkowe stęknięcia, dręczona ich psotami. A ja idę coraz dalej ku nurtowi rzeki, chociaż mi nie wolno, nie wolno mi w ogóle samemu wchodzić do rzeki. Gdzieś tu z tyłu pachnie mięta, pachnie kruszyna, wonieje gorzko piołun, a ja przesuwam się koło tych oślizgłych bali, już w tym miejscu czarnych, pozbawionych narośli, wiem, że przede mną śmierć, i nie mogę się powstrzymać. Nad głową brzęczą komary, jakiś ptak leci krzywo, coś wołając rozpaczliwie, od zachodu płynie coraz gęstsza cisza, przede mną złoty, tajemniczy brzeg, nie znany bór, niedocieczone życie. I nagle zaczynam tonąć. Umieram. Rozdział II Pół roku temu Siódmy przeszedł na rentę. Setki tysięcy Polaków rozchwytywało przedwczesne emerytury i wątpliwe renty inwalidzkie. Konający reżym zgadzał się na wszystko. Siódmy stanął przed komisją złożoną ze znajomych lekarzy, ci zbadali płuca z gruźlicą zaleczoną w latach pięćdziesiątych i orzekli inwalidztwo. Siódmy z dnia na dzień stał się rentierem. Teraz okazało się, że dzień jest bardzo długi. Noce jeszcze dłuższe. Siódmy począł szukać zajęcia. Znalazł je w Związku. Został drukarzem. Wynalazcą nowej technologii powielania broszur. Gruźlica przyszła którejś wiosny podczas studiów. Gruźlica wtedy była siostrą śmierci. Demoniczną starą panną o gorącym dotknięciu i ciężkim oddechu. Siódmy zaczął się budzić nad ranem mokry od potu. Później pewnego ranka splunął po raz pierwszy krwią. To znaczy splunął plwociną, w której czerwieniały żyłki krwi. Zrozumiał, że to początki gruźlicy. Gruźlica była wtedy dobrą znajomą wszystkich ludzi. Jeździł tramwajem za miasto i szedł do lasu pełnego wiosny, zapachu żywicy i krzyków ptasich. Kładł się w wysokich trawach, które nazywano Łzami Matki Boskiej, i patrzył w niebo, a właściwie w wierzchołki drzew, co omiatały przeraźliwie niebieskie niebo, bo niebo w tamtych czasach było jeszcze niebieskie, jak je Pan Bóg stworzył. Więc Siódmy leżał w lesie i sposobił się do śmierci. Wtedy na gruźlicę umierało się długo, czasem nawet bardzo długo. Umieranie na gruźlicę bywało całym życiorysem. Więc Siódmy leżał w lesie zwariowanym przez wiosnę i słuchał skradającej się ze wszystkich stron świadomości. A przypominała ona jakąś muzykę, raczej refren muzyczny, monotonną i natrętną frazę konstatacji istnienia, egzystencji zwielokrotnionej i dotkliwej jak ból zęba. Ta świadomość przeobrażała się z wolna w stan fizyczny, była jak granitowy pomnik nie do skruszenia, nie do zwalenia w przepaść niepamięci. Świadomość jak choroba, świadomość jak przekleństwo, świadomość jak przestrzeń bez horyzontu. Wtedy Siódmy po raz pierwszy zaznał strachu, który później przychodził nocą albo w połowie dnia, strachu jak szubieniczna pętla. Strachu przed myśleniem i gonitwą obrazów, które rodzą się na mgnienie i giną na chwilę w czarnej głowie, wyłożonej czarnym aksamitem na podobieństwo kamery obskury. Wtedy Siódmy po raz pierwszy nauczył się modlić o nieistnienie, o łaskę niebytu. Podczas lekarskich badań jesiennych, z początkiem nowego roku akademickiego, wykryto w płucach Siódmego kawernę wielkości włoskiego orzecha. Na początku zimy wyjechał do sanatorium w górach. A góry to był w owych czasach czyściec wszystkich suchotników. W dzień i w noc patrzyli na rumowisko skał posypanych hojnie śniegiem i czekali w dygocie, aż nadleci zza tych gór duszny wiatr halny, aż zajęczy wysokim tonem znienacka i będzie tak wył dzień i noc przez wiele dni. Sanatorium to był dziwny dom albo zamek zbudowany przez dziwacznego architekta na przełomie wieków. Tylko z lotu ptaka można by było poznać jego prawdziwy kształt i rozmiar. Siódmy błąkał się wiele razy po korytarzach stale skręcających nie w tę, co potrzeba, stronę, po piętrach, półpiętrach, ćwierćpiętrach. Bardzo często nie mógł potem trafić do swego pokoju i musiał prosić o pomoc spotykane pielęgniarki albo błąkających się jak widma starych gruźlików, co umierali tu jeszcze od przedwojennych czasów i nie mogli umrzeć. Mówiono, że w tych labiryntach do dziś włóczą się dusze wielu sławnych suchotników, których tu zsyłały zatroskane rodziny na dożywocie. Podczas jednej z takich wędrówek Siódmy spotkał kuśtykającego pracowicie kalekę, chłopca w tym samym co on wieku. Posługiwał się kulami, a pusta nogawka prawej nogi była przypięta wielką srebrną agrafką do biodra. Chłopiec o kulach uśmiechnął się konfidencjonalnie, Siódmy nie wiadomo dlaczego skłonił głowę w niskim ukłonie. Za chwilę, jakby powodowani tą samą siłą, odwrócili się, spojrzeli na siebie z oddali i zawstydzeni ruszyli, każdy w swoją stronę. Następnym razem Siódmy zobaczył beznogiego rówieśnika w sanatoryjnej kaplicy, bo trzeba dodać, że sanatorium prowadziły siostry zakonne, którym ktoś bogaty zza oceanu zafundował ten dziwaczny budynek, przypominający jakieś gigantyczne sanktuarium egipskiego boga Ozyrysa. Więc następnym razem spotkali się w kaplicy na porannej mszy, spotkali się tylko wzrokiem, bo Siódmy stał na niewielkim chórze, gdzie umieszczona była stara i chyba już nieczynna fisharmonia, a beznogi chłopiec siedział w ławce na dole, trzymał przed sobą kule, wyłożone płóciennymi poduszeczkami dla ulżenia pachom, obok niego czuwała przedwcześnie posiwiała pani, jeszcze ze śladami urody, taka pani, która dziś mogłaby jeszcze wpadać do dyskotek, lecz w owych czasach musiała być wdową albo odłączoną od męża, na co wskazywał powściągliwy, ciemny, prawie żałobny strój. Ten chłopak, który także musiał być gruźlikiem, uśmiechnął się jak stary znajomy i Siódmy odwzajemnił ten uśmiech. Pewnego popołudnia ktoś zastukał do drzwi pokoju. - Proszę! - zawołał Siódmy. Ale nikt nie wchodził. Wiąc Siódmy odłożył książkę, podniósł się z łóżka i otworzył drzwi. Za progiem stała ta pani od chłopca o kulach. Wydała się teraz młodsza, jakby niewiele starsza od nich obu. Była po prostu w jasnym kostiumie, pamiętającym jeszcze przedwojenne czasy. - Bardzo przepraszam, nie przeszkadzam? - spytała zarumieniona. Siódmy również, nie wiedzieć czemu, poczuł, że czerwienieje. - Nie, skądże. Czytam sobie, bo dziś nie wolno mi werandować. - Mam do pana prośbę. Mam taką wielką prośbę - powiedziała to jakoś tak dwuznacznie, że Siódmemu zrobiło się gorąco. - Tylko proszę się nie gniewać. - Jestem do usług. Bardzo proszę - szurnął nogami w filcowych kapciach. - Mój syn prosi, żeby pan go odwiedził. On ma dziś dużą gorączkę i również nie wyszedł na leżak. Czy pan to zrobi dla nas? I dotknęła raptem jego dłoni, spoczywającej na klamce, swoją gorącą ręką. - Tak, oczywiście - zabełkotał Siódmy. - Może teraz? Ona zdjęła rękę z jego dłoni. Wcale nie miała siwych włosów, tylko jaśniejsze pasma biegnące od skroni do ciasnego węzła nad karkiem. - Teraz nie - rzekła cicho. - Lepiej po południu. Jeśli pan może. - Tak, tak, przyjdę z chęcią - chciał jeszcze dodać coś o swojej samotności, ale się rozmyślił. Ona stała i patrzyła na niego z uśmiechem. Za jej plecami, za wielkim oknem pokrytym kurzem, rodził się halny. Fosforyzująca jasność mżyła zza gruzowiska gór. Cienki gwizd jakby fletu odzywał się gdzieś na poddaszu. Ona ciągle stała, a jemu ta sytuacja wydała się raptem nieprzyzwoita. Ale przyjemnie nieprzyzwoita. - Tak, odwiedzę państwa na pewno - powtórzył. Wahała się przez chwilę. - A więc czekamy - i uczyniła kilka kroków do tyłu, a potem odwróciła się, poszła w głąb korytarza, który opadał na półpiętro, później wznosił się do mezaninu, wreszcie wyprostowywał się na pierwszym poziomie, by wykonać skręt w lewo, w samą głąb wodospadu halnego wiatru. Siódmy patrzył, jak ona wspinała się w górę, pod sufit, a później jęła zstępować w trwożny łopot cieni, wypełniających zaułek korytarza. Siódmy leżał w łóżku i czekał na popołudnie. Słuchał tego wiatru, który przerażał wszystkich gruźlików. Basso continuo umierających. Słuchał, bo nie chciał myśleć. Ten wiatr jemu jednemu przynosił ulgę. Znowu ktoś zastukał do pokoju. - Proszę - powiedział nie wstając. Wolno uchyliły się drzwi. To była znowu ona. Trzymała palec na ustach. - Mam prośbę - szepnęła. - Słucham. - Proszę nie pytać Zygmusia o jego kalectwo. Podniósł się z łóżka, ale zrobiło mu się dziwnie słabo, więc siadł na krawędzi. - Oczywiście. Dlaczego miałbym pytać. - On nogę stracił w Powstaniu Warszawskim. - Tak, rozumiem. - Przepraszam, że pana niepokoję. - Może zrezygnujemy z tych odwiedzin. Tak strasznie duje wiatr. To niedobra pora. - Wiosna nadchodzi. Idzie z południa. Biegnie nocami przez łąki i lasy. - Prawda, wiosna nadchodzi. - Słyszał pan? - Co, przepraszam? - Radio cały czas gra muzykę poważną. - Może jakieś plenum ma się odbyć? - Nie wiem. Zygmuś taki podniecony. On się w panu zakochał. Siódmy odkaszlnął, żeby zyskać na czasie. Poczuł jakąś duszną przykrość. - We mnie? - Proszę źle nie myśleć. To nieszczęście tak go rozstroiło. Boi się ludzi. Przepraszam, już pójdę. - To może ja... - Nie, nie, proszę jeszcze zaczekać ze dwadzieścia minut. Muszę go przygotować. Stała ciągle w drzwiach, zasłaniając sobą okno, dygoczące pod naporem wiatru. Słabe seledynowoszare światło obrysowywało złomy skalne gór. - Czekamy. Skinął w milczeniu głową. Kogo mi ona przypomina, pomyślał. Gdybym tu miał umrzeć, chciałbym umrzeć z nią. Chciałbym umrzeć z matką, poprawił się w myślach. Odeszła, zamykając cicho drzwi. Oni też są samotni. Oni też myślą po nocach, że będą myśleć w nieskończoność. Oni też przysiedli na granicy życia i śmierci. Wspiął się na krzesło i podkręcił gałkę głośniczka umieszczonego na ścianie, gęsto pochlapanego wapnem. Odezwała się powolna muzyka tak dobrze skądś znana. Jakby z innej egzystencji, jakby z przedpokoju Pana Boga. Ale to był przecież Bach, Jan Sebastian, którego grają w kaplicach cmentarnych. Może to był fragment trzeciej suity skrzypcowej, która zawsze jeżyła włosy na głowie i zarazem sączyła nie wiadomo skąd jakąś obleśną słodycz wabiącej śmierci. Potem zastukał do ich drzwi. Zygmuś chwycił kule, które leżały przy wezgłowiu tapczana, i ruszył na powitanie gościa. Schwycił ręce Siódmego w swoje wilgotne dłonie, jął powtarzać gorączkowo z jakimś nienaturalnym uśmiechem: - Tak się cieszę, tak cieszę. Och, jestem wreszcie szczęśliwy. Marzyłem, żeby pana poznać. Matka lała z imbryka herbatę do szklanek. - Proszę, śmiało, czekamy - mówiła, uśmiechając się takim samym uśmiechem jak syn. Siódmy bąkał coś pod nosem, pociągnięty przez Zygmusia siadł niezdarnie na skrzypiącym tapczanie. Kaleka nie pszczał jego dłoni ze swoich ciepłych i wilgotnych rąk. Drobniutkie kropelki potu błyszczały na czole u nasady gładko zaczesanych włosów. Wpatrywał się w Siódmego szaroniebieskimi, wielkimi oczami z ogromnych ciemnobrązowych oczodołów. - Będziemy przyjaciółmi, prawda? - powtarzał. - Pan musi być moim przyjacielem. - Naszym przyjacielem - odezwała się niskim głosem kobieta. - Będziemy trójką przyjaciół. - Nie, nie, Oleńko! - grymaśnie zawołał syn. - Tylko my będziemy dwójką przyjaciął, prawda? Siódmy siedział bez ruchu i skrępowany sytuacją milczał. Kobieta przysunęła do tapczanu taborecik, na którym postawiła szklanki z herbatą i talerzyk z kruchymi ciasteczkami. - Ty się tak strasznie podniecasz - szepnęła, dotykając mokrego czoła Zygmusia. Siódmy wydostał swoje ręce z dłoni Zygmusia i dotknął gorącej szklanki. - Tak, tak - powiedziała skwapliwie. - Proszę osłodzić i pić. Szklanka parzyła palce Siódmego, lecz on utkwił wzrok w oknie niczym nie osłoniętym i odezwał się nagle, prawie nie poruszając ustami: - Jaka dziwna fluorescencja na grzbietach gór. Oni także spojrzeli w szyby, obsypane drobnymi kropelkami wilgoci jak potem. - Nic nie widzę. Tylko straszne, czarne góry - szepnął Zygmuś, a potem przeniósł wzrok na gościa. - Pan ma oczy czarodzieja. I znowu uśmiechnął się tym dziwnym, odrobinę przesłodzonym uśmiechem, i znowu poszukał dłoni Siódmego. Ale wtedy od okna odsunęła się wolno ta kobieta w żałobie, podeszła do tapczanu. - Siądę między wami, dzieci - rzekła niegłośno. - Pozwolicie? - Proszę bardzo - bąknął, ciągle jeszcze speszony, Siódmy. - Mamo, ty wszystko chcesz zepsuć. Ona delikatnie wsunęła się między nich i ujęła dłonie chłopców. - Stworzyliśmy teraz łańcuch - szepnęła. - Łańcuch naszych dusz. Zrobiło się cicho, wiatr ustał na chwilę za ścianą. Pokój jak podczas okupacji. Ludowy kilim na ścianie z wpiętą fotografią mężczyzny w wojskowym mundurze. Gliniany dzban ze starymi palemkami. Trochę książek na krzywej etażerce. Obok metalowy krucyfiks, kilka flaszeczek z lekarstwami i termometr. Siódmy pomyślał raptem, że ta chwila będzie miała ogromne znaczenie dla jego życia, jeśli to życie będzie trwało. Siedział i słuchał tej chwili i jakiś lęk rósł w nim, i jakieś złe przeczucia, których wtedy było pełno, nie tylko wśród chorych, ale i wśród zdrowych. Zygmuś oddychał chrapliwie. Palce kobiety drgały leciutko na ręce Siódmego. Wydawało się, że chce dać znak nieznajomemu chłopcu, lecz były to tylko jakieś odruchy napiętych czemuś nerwów. - Widuję pana w kaplicy - odezwał się półgłosem Zygmuś. Ona była bardzo ładna, jakby nie tknięta przez zły czas i zmartwienia. Siedziała między nimi niczym równieśnica, uśmiechając się z roztargnieniem przed siebie. Ona mu przypominała kogoś, kogo spotka kiedyś w przyszłym życiu, jeśli to życie będzie miało ciąg dalszy. - Oleńko, zasłaniasz mi pana - zagrymasił syn. - Tu w miasteczku są jezuici, słyszał pan? - Nie, nie słyszałem. - Zorganizowali kursy dla młodzieży katolickiej. Pójdziemy tam któregoś dnia, dobrze? - Dobrze. Siódmy odwrócił twarz w stronę okna. Widział, jak z masywu gór wypływa wielki czarny cień przedwieczoru i zatapia dolinę. - Oleńko, ty nam przeszkadzasz. - Uspokój się, Zygmusiu, czuję, że masz temperaturę. Musisz uważać, bo nigdy nie wyzdrowiejesz. - Chciałbym wstąpić do zakonu, choćby nawet do jezuitów albo może lepiej do franciszkanów. A pan? - Nie wiem. Nie zastanawiałem się. - Zygmusiu, ty męczysz pana. Nigdy już do ciebie nie przyjdzie. On odepchnął matkę, przysunął do Siódmego mokrą twarz z tym dziwnym uśmieszkiem, uśmieszkiem słodyczy i jakiejś sztucznej dewocji. - Oleńka jest zazdrosna. Zawsze była zazdrosna o mnie wobec ojca. Czy chce pan zostać moim przyjacielem? - Tak. Bardzo chętnie - szepnął Siódmy ze skrępowaniem. - Proszę dać mi i drugą rękę. Będziemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ja pana kocham. Było mu ciężko od słabości, walił się przez matkę na gościa i Siódmy poczuł nagle na swoim boku, na swoim udzie ciepło intensywne i wibrujące tej młodej jeszcze kobiety, onieśmielonej raptem rówieśnicy starszej o pokolenie. - Ja pana kocham - powtórzył Zygmuś. - Nie męcz gościa - odezwała się cicho matka, głaszcząc syna po mokrych włosach. Wiatr wdarł się na rozległe strychy sanatorium i ganiał gdzieś nad ich głowami jakiś płat blachy niczym kartkę papieru. - Czy pan mnie słyszy? - Słyszę. - Przecież wyzdrowiejemy, prawda? Ja wiem, że pan nie ma nikogo na świecie. Oddamy się Bogu w niewolę. Biło od niego mokre ciepło, wilgotny żar jak spod żelazka. Przez wiele grubych ścian sączył się ledwo słyszalny dźwięk dalekiej fisharmonii. Siódmy czuł na łokciu delikatny ciężar piersi kobiecej. To budziło jakiś przyjemny niepokój, łagodne zawstydzenie. Wtedy Zygmuś padł nagle na wznak w poprzek tapczana z dziwnym śmiechem, przerywanym kaszlem. Błysnęła złotawym światłem zachodu ta agrafka przypinająca pustą nogawkę do biodra. - Nie włączaj radia. Taka cudowna cisza - poprosiła szeptem matka, ale on już przekręcił gałkę i podniosła się w górę pod sufit muzyka Mozarta, finał muzyki żałobnej Wolfganga Amadeusza. Potem uroczysty i rozwlekły głos spikera odezwał się po długiej chwili ciszy: - Podajemy komunikat o stanie zdrowia Józefa Wissarionowicza Stalina. Kobieta zerwała się z tapczana. - On nie żyje. Już nie żyje! - krzyknęła. Pobiegła w stronę drzwi, zawróciła do okna, przyłożyła czoło do szyby i nagle zaczęła płakać rozpaczliwie. Zygmuś ścisnął mocniej palce Siódmego. - Ojciec wróci - powiedział z trudem. - Ojca wywieźli zaraz po wkroczeniu. Ojciec był pułkownikiem w Armii Krajowej. Wywieźli na koniec świata i płukał tam złoto nad Kołymą. Oleńko, słyszysz, ojciec wróci. Odwróciła się od okna i Siódmy zobaczył, że ona płacze i śmieje się zarazem, że po jej postarzałej raptem twarzy płyną łzy, ścierając spazmatyczne uśmiechy. Nie spał tej nocy. Leżał w wilgotnej od potu pościeli, łaskotany przez pulsy, dręczony atakami duszności. Co pewien czas klękał, jak przed obrazem, przed głośniczkiem skrytym w mroku i odkręcał gałkę. I wtedy spływała na pokój muzyka żałobna zwiastująca wszystkim życie i radość. To była prawda. Tyran już nie żył, choć udawano, że choruje. Przez okno wpadało skądś trochę chybotliwego światła, które myszkowało po pokoju. Siódmy przewracał się z boku na bok i powoli wszystkie myśli doczesne zaczęły płowieć, opadać gdzieś w dół, jakby na dno ziemskiego piekła. I wtedy znowu zaczął myśleć, że myśli. Że myśli o sobie myślącym i że trwać to będzie w nieskończoność, już na zawsze będzie myśleć, widzieć siebie, czuć siebie bez chwili przerwy, bez momentu odpoczynku, bez końca, bez końca. Zerwał się z łóżka, podbiegł do okna szukając powietrza, tlenu, ratunku. Obluzowana szyba brzęczała cichutko pod smagnięciami wiatru. Jeśli ja i mój świat są złudzeniem, pomyślał, jeśli jutro sczeźniemy, to przecież coś zostanie, co było przedtem i co będzie potem. Zakrztusił się kaszlem, kaszlał długo, żeby zająć myśli najprostszym strachem. Potem wrócił na łóżko. Zmęczony, zaczął drzemać, usypiany wiatrem i ułomkami jakichś zwidów słonecznej doliny dzieciństwa. A w końcu z tego płaczu wiatrów przedwiosennych wydobył się szklisty, rytmiczny łoskot. Ktoś walił w drzwi i krzyczał: - otwierać! Siódmy, niepewny czy to sen, czy jawa, zeskoczył na lodowatą podłogę. - Kto tam? O co chodzi? - Otwierać! Urząd Bezpieczeństwa. Przekręcił klucz w zamku, natychmiast ugięła się klamka i ktoś pchnął brutalnie drzwi. Siódmy ledwo zdążył uskoczyć. Ktoś zaświecił mu latarką w oczy. - Czemu nie otwierasz, skurwysynu? Zatoczył się, pchnięty w głąb pokoju. Przekręcono kontakt, jaskrawe światło wydobyło z mroku półwojskowych i cywilów, którzy tłoczyli się na progu. Ten z latarką sprawnie obiegł pokój. - Czemu zamykasz się? Masz jakieś tajemnice? Kogo tu przechowujesz? - Źle spałem. Mam gorączkę. - Wy wszyscy macie gorączkę, ale my was wyleczymy. Ubieraj się. - Dlaczego? Co się stało? - Wciągaj gacie i nie pytaj. Zaczął się ubierać, nie mogąc opanować dygotu rąk. Oni patrzyli z jakąś intensywną przyjemnością na jego zdenerwowanie, na jego wstydliwe ruchy, na jego nędzę przedrannej półprzytomności. Ale wtedy z korytarza przecisnął się nie znany jeszcze półwojskowy z dwoma gwiazdkami na naramiennikach i powiedział do funkcjonariusza z latarką. - Sasza, zostaw, to nie ten. Tamten jest bez nogi. - Sprawdzimy, zobaczymy. A ty ubierz się i czekaj. My tu jeszcze wrócimy. Wyszli tupiąc nogami jakby utwierdzając tym tupaniem swoją decyzję. Zostawili za sobą otwarte drzwi. Siódmy w nie dopiętych spodniach czekał, słuchał ich oddalających się kroków. Stukali do jakichś drzwi, któryś klął z ruska po polsku, jakaś kobieta zaczęła płakać rozdzierająco. A wszystko otulała delikatna jak czarny tiul muzyka żałobna spływająca z nie dokręconego radia. Te nocne wizyty to nasze kolędowanie, pomyślał Siódmy. Tak wygląda kolęda w Polsce i tacy są kolędnicy. Który to już raz i ile jeszcze razy do końca życia. Podszedł do okna. Po wschodniej stronie niebo zmętniało trochę. Wiatr pędził kłęby puchu śnieżnego. Koło ciężarówki przytupywało dla rozgrzewki kilka postaci z karabinami na plecach. Wtedy gdzieś z dołu padł na śnieg żółty dywan elektrycznego światła. Ci z karabinami zwrócili się w stronę domu. I Siódmy zobaczył to, czego się spodziewał. Prowadzili Zygmusia. To znaczy szedł on o własnych siłach kuśtykając na kulach, a z przodu i z tyłu eskortowali go funkcjonariusze. Na końcu biegła matka w płaszczu narzuconym na długą koszulę nocną. Potknęła się o kopczyk zlodowaciałego śniegu, padła na wyciągnięte ręce. Nikt jej nie pomógł, nawet się o nią nie zatroszczył, więc zgramoliła się z trudem, jak starucha, na równe nogi i zataczając się chciała dogonić ten rytualny orszak, orszak pozbawiania wolności człowieka. Taki ceremoniał oglądają często ludzie w tym kraju. I dzieci, i dorośli, i starcy. Każdy zna ten obyczaj majestatyczny, tę generalną próbę pogrzebu. Patrzyli cierpliwie, jak on wpełza na platformę ciężarówki. Najpierw wrzucił do czarnego środka kule, a potem, czepiając się burty i pomagając sobie jedną nogą, niczym raniony ptak usiłował dostać się do tej brezentowej klatki. Matka biegała dookoła ciężarówki trzymając się za głowę, przy akompaniamencie jęku wiatru, który miotał drzewami, przewracał płoty, zrywał poszycia dachów. Ja: Sanki zanoszą się od jednego skraju drogi do drugiego. Nad głową konia szamocze się zawieszony pod łukiem duhy mosiężny, poczerniały dzwonek. Ziarnisty, drobny śnieg siecze z boku. Ciotka, a może wujenka, otula mnie wełnianą kraciastą chustą, tak że widzę tylko podrygujący koński zad, duhę i dzwoneczek. Czekam, aż spod rozkołysanego ogona końskiego spiętego czerwoną wstążką zaczną się sypać zielonobrązowe jabłka nawozu. Wtedy koń popierduje rytmicznie i wszystkim robi się weselej. Potem stryj albo wujek wynosi mnie z sań. Policzek stryja albo wuja kłuje mnie niemiłosiernie, a wuj albo stryj jest w mundurze wojskowym, po bokach straszne zaspy, wiatr poświstuje na śnieżnych pagórkach, czochra białym pyłem ich zlodowaciałe łysiny. Zewsząd wypływa mrok, jest to szarówka zimowa, i nagle przede mną okno z czarnym krzyżem ramy. Czerwonozłoty prostokąt złożony z czterech prostokątów, i ja wiem, nagle rozumiem albo przeczuwam, że w moim życiu, jeśli doczekam tego życia, jasne okno w nocy, oko życia, źrenica współczucia ludzkiego, że to okno będzie zawsze ufnym symbolem nadziei, znakiem kojącej radości. Więc zbliżamy się do tego okna, a ja umieram, umieram na kilka lat w dziecinnym śnie niepamięci. Rozdział III Na Pałacu Kultury pulsowało różowe światełko. Jakiś system alarmowy albo sygnalizacyjny uruchomiono na wieży tej budowli do wszystkiego, która rozsiadła się pośrodku miasta. Matko Boska, jak cicho, pomyślał Siódmy. Miasto umarło przed świtem. Rzadkie płatki śniegu sypią się leniwie z mokrej zmarzliny niewidocznego nieba. Może wszystko już nie żyje, tylko ja sam istnieję w opustoszałych murach. Ale wtedy znowu zagrały gdzieś motory czołgów. Ktoś krzyczał chrypliwym głosem lub wydawał rozkazy. Zgrzytały gąsienice na obnażonym z lodu asfalcie. Nie, to nie było światełko elektronicznego urządzenia na korpusie Pałacu. To była gwiazda wydobywająca się z głębi nieba i zatapiająca się znowu w bezkresnej czerni. Odezwał się daleki gwizd lokomotywy, która niecierpliwiła się pod semaforem koło Nowej Wilejki. Tak, poznaje tę ulicę biegnącą na łeb na szyję ku torom kolejowym. Rzadkie, rozkołysane latarnie włóczą po ziemi trochę anemicznego światła, ukazując chodnik wyślizgany płozami sanek. Tu się kiedyś jeździło z panienkami na wehikułach własnej roboty podkutych taśmą stalową, którą ktoś skądś wykradał. Na tych zboczach po drugiej stronie odbywały się biegi narciarskie i skoki ze skoczni ulepionej ze śniegu i gałęzi świerkowych. Tu się łamało pożyczone narty, żeby je potem obijać pracowicie blachą, scalać mozolnie, szpikować maleńkimi gwoździami. Takie narty, obandażowane blachą i z przodu, i z tyłu, i pod wiązaniem, to był wtedy szyk, fason, wielki szpan. Siódmy ruszył w dół, ślizgając się na oblodzonych płytach chodnika. Ta gwiazda też szła śpiesznie nad wysokim horyzontem, za którym spała górna część osiedla. Ta gwiazda to była planeta Wenus, migocąca niespokojną czerwienią. Zatrzymał się na rogu ulicy Dolnej i Krętej, zobaczył ten pokraczny dom z martwymi oczami okien. Na moment ogarnęła go pokusa, żeby zastukać do drzwi w ganku i zapytać, czy nie mieszka tu jeszcze on, Siódmy, czy nie leżą jeszcze w szufladzie kuchennej jego zeszyty porzucone któregoś dnia, czy nie postękuje czad za rozpalonymi drzwiczkami pieca. Ale rozległ się strzał, pojedynczy, karabinowy, i echo poniosło go doliną hen ku miastu. Gdzieś niedaleko zagrały silniki czołgów albo skotów, czyli opancerzonych transporterów, niedaleko, za ośnieżonymi płotami wyłamywano drzwi w czyimś domu. Siódmy ostrożnie zbliżył się do stacyjki. W świetle silnej latarni, co kołysała się obok budyneczku stacyjnego, skrzył się śnieg, nowy, jeszcze nie zdeptany. Szedł mróz z dołu, od niewidocznej rzeki Wilenki. Siódmy minął wiatę z nawianymi zaspami śniegu i zajrzał przez oszronione krzywe szybki do poczekalni. Na ławach pod ścianami drzemało kilka osób. Trochę soczystego światła spadało na podłogę z kasowego okienka. Jeśliby nawet spalono mnie w piecu hutniczym, pomyślał, jeślibym sczezł na pył popielny, jeśliby płomień obrócił mnie w smugę dwutlenku węgla, to i tak bym został w drganiach fal, w trwałym promieniowaniu, w wiecznej kliszy odciśniętej w strasznej i niezrozumiałej materii czasu. Znieczulić się, otruć się chwilą, zabić szczyptą zwierzęcego bólu. Palce przylepiły się do zamrożonej klamki. Otworzył drzwi, z których buchnęła natychmniast gęsta para. Ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Pod drzwiami dyżurki zawiadowcy siedziało dwóch mężczyzn: kolejarz i niestary jeszcze człowiek w płaszczu wojskowym, odartym z wszelkich dystynkcji. Obok okna tkwiła wyprostowana postać kobiety, a może dziewczyny, w jakimś jaskrawym puchowym ocieplaczu z podniesionym kołnierzem. Na głowie jej łyskał pałąk słuchawek od stereofonicznego magnetofonu, który wisiał zaczepiony o kieszeń puchowej kurtki. Za plecami Siódmego, przy samych drzwiach wyjściowych, poruszył się cień ludzki skryty za mgłą pary, wolno opadającą na brudną podłogę ze śladami resztek węgla, którym ktoś napalił rano w żelaznym piecu, co do świtu będzie świergotał resztką ciepła. Po ścianie, zroszonej cieniutką wilgocią, biegały mrówki faraona, te liliputy owadziego rodu. Skąd one się tu wzięły, pomyślał Siódmy, przecież w dzieciństwie królowały tu zwykłe, czarne. Domy, piwnice, chlewy, świrony to była ich domena. Czerwone królowały w ziemi. W podmurówkach, sągach drzewa, pod kamieniami i w nie kończących się lochach podziemnych. Siadł niedaleko dziewczyny, obok okna. W kantorku dyżurnego ruchu klekotał jak bocian telegraf. Było mroczno i tylko z tego kasowego otworu, przez który dyżurny sprzedawał bilety nieczęstym podróżnym, tylko z tego okna wpadał do poczekalni ostry sztych elektrycznego światła. Spojrzał na dziewczynę i ona przez chwilę oglądała go z zaciekawieniem. Coś w rodzaju uśmieszku błąkało się po jej śniadej twarzy, przeciętej kosmykami karych włosów. Ledwo czytelne mżenie muzyki dobiegało z jej słuchawek wyłożonych jasną gąbką. Ten w wojskowym płaszczu pochylił się raptem w stronę Siódmego. - Pan jest drukarz - powiedział szeptem. - Znam pana. - To pomyłka. Pan mnie bierze za kogoś innego. On zaśmiał się cicho. Błysnął przenikliwie okularami w cienkiej metalowej oprawie. Był jeszcze młody albo po prostu był młody. - Znam pana ze Związku - rzekł niegłośno. - Pan mnie też przypomni sobie. Byłem doradcą zarządu regionu. Chwilę przyglądał się badawczo Siódmemu. - Do pana też przyszli? - Tak, od razu zaczęli łamać drzwi. Spodziewałem się ich dawno. - A my w biurze pakowaliśmy akta i dokumenty, żeby zawieźć w pewne miejsce. Przygotowaliśmy skrytkę pod