4667
Szczegóły |
Tytuł |
4667 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4667 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4667 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4667 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anterion
Oko Saitha
L�kaj�c si� ostatniego dnia, pope�niamy b��d, bo jedynie ku �mierci wiod�
nas wszystkie poszczeg�lne dni.
"Listy moralne do Lucyliusza", Seneka
'Kocham m�j strach
bo jest ogniem daj�cym �ar mojemu �yciu
i sprawia, �e pami�tam
Kocham m�j strach
bo w chwilach sprawdzianu
by� mym najlepszym przyjacielem
Kocham m�j strach
bo w chwili oboj�tno�ci
by� mym najwierniejszym kochankiem
Kocham m�j strach
bo jak ka�dy czuj�cy byt
potrzebuje wzajemno�ci
Kocham m�j strach
bo gdyby nie jego pot�ga
bogowie nie stworzyli by tego �wiata'
Fragment wiersza anonimowego autora, inskrypcja przy wej�ciu do jaski�
Przej�cia.
Gdyby nie strach, gdyby nie jego oczyszczaj�ca si�a, nie m�g�bym nawet
marzy� o zwyci�stwie. Chwila najwi�kszego triumfu by�a zarazem chwil�
najwi�kszego przera�enia.
Tak ju� po prostu jest. Strach pozwala mi by� nie bardziej ludzkim, ale
niezwyci�onym. Kocham m�j strach i wiem, �e on darzy mnie podobnym sentymentem.
Wspomnienia Herberta, Za�o�yciela Rady O�miu.
Podni�s� r�k�. Zza jego plec�w wyst�pi�y dwie postaci. Obie mia�y srebrne
stroje wojownik�w; obie takim samym, p�ynnym ruchem naci�gn�y swe �uki. Dwie
p�on�ce strza�y z sykiem przeci�y nocne niebo Dai Lam.
W tym samym momencie z niezliczonych punkt�w dooko�a skalnego Labiryntu
posypa�a si� lawina identycznych sycz�cych ogni.
Ogie�, musi by� wi�cej ognia ! Niech bogowie wiedz�, �e on, Sain, podj��
odwieczne wyzwanie, i wype�ni zobowi�zanie swojego rodu ;zabije demona, utopi
diamentowy sztylet w jego zielonej krwi.
Powolnym ruchem zrzuci� haftowany z�otem p�aszcz wybra�ca i stan�� p�nagi
patrz�c zuchwale w nieruchom� jak g�az twarz siwego m�czyzny, kt�ry sta� przy
wej�ciu do jaskini, w opuszczonej r�ce trzymaj�c ozdobny sztylet. Bez s�owa
patrzyli sobie w oczy, w ko�cu starzec lekko si� u�miechn��. Sain odwzajemni�
u�miech i wyci�gn�� r�k�. Zacisn�� wyg�odnia�e palce na r�koje�ci wspania�ej
broni. Poczu� dreszcz . Dreszcz dumy, tak, na pewno by�a to duma. Taka noc jak
ta wymaga b�yszcz�cego w �wietle pochodni metalu. I m�czyzny, kt�ry by go
trzyma�. Dzi� on jest tym m�czyzn�, to takie proste.
Nieruchome oczy starca odbija�y gwiazdy, ostrze rytualnego sztyletu,
pochodnie. Odbija�y m�odo��, ch�� mordu i strach . Widzia� to wszystko i teraz,
w godzinie testu Saina, oboj�tne zrozumienie zawiera�o si� w ulotnym u�miechu w
k�cikach starczych ust.
On ma tylko czeka�. Przyszed� tu, by czeka� na Saina, po to go przys�ano.
Sain ponownie poczu� dreszcz, ale tym razem nie by�a to chyba duma. Nie
wiedzia� co przera�a go bardziej; to, co czeka na niego w ciemno�ciach, czy
u�miech tego starca.
Powietrze jaskini by�o zadziwiaj�co suche. Suche i ch�odne, ale ch��d
wzmaga� tylko koncentracj�, wi�c dzi� przywita� go z prawdziw� ulg�. Spi�ty
zag��bia� si� coraz bardziej w mroku.
Ci, kt�rzy patrzyli z zewn�trz jaskini ju� dawno stracili z oczu poblask
jego pochodni.
Ci, kt�rzy patrzyli z wewn�trz jego umys�u, nie uronili ani sekundy.
Czu� w g�owie dziwny, zielony zam�t, pr�bowa� si� wyciszy� g��bokimi
oddechami. Migotliwy poblask pochodni wdrapywa� si� po �cianach jaskini,
zamienia� j� w teatr cieni.
Ka�dy cie� m�wi� do niego. I ka�dy mia� znajom� twarz. Twarze patrzy�y na
niego oczami Saitha z o�tarzy w Emi, patrzy�y z ch�odn� zawzi�to�ci� ciosanego
kamienia, kt�ry u�yczy� im formy. Zam�t w g�owie nawarstwia� si�. Zn�w by�
sze�cioletnim ch�opcem wpatruj�cym si� w pe�nym onie�mielenia podziwie w
szmaragdowe oczy kamiennego Boga Przej�cia i Sn�w.
Tak jak wtedy nie�mia�o podchodzi� do o�tarza, k�ad� na nim g�ow� zamykaj�c
oczy. Wtedy, gdy nikt nie patrzy� wzi�� sobie co� na pami�tk�.
Przytuli� si� do ska�y w jaskini. M�dro�� kamienia.
Podniecenie sze�ciolatka zn�w zaw�adn�o jego wyobra�ni� i my�lami. Poczu�
szum krwi w skroniach i otworzy� oczy. To nie krew tak szumia�a. Sain sta� nad
zielona rzek�.
W moim �wiecie, szepn��, nie ma zielonych rzek, tak samo jak nie ma
zielonego nieba. Ani zielonych kamieni zaciskanych do b�lu w prawej d�oni. Wi�c
czyj jest ten �wiat?
Rozejrza� si� bacznie dooko�a siebie. Siedz� nad rzek�. Mam sze�� lat i
turkusowe oczy.
Ale przecie� to nie jestem ja. Ma moj� twarz, ale jego oczy s� z tego
�wiata. Nie mo�e wi�c by� mn�.
Sain nieufnie podszed� bli�ej, zatrzyma� si� sztywno kilka krok�w od
dziwnego ch�opca.
Patrzy� na obraz samego siebie, a jednak zupe�nie innego, na drobne d�onie
�ciskaj�ce du�e karty z dziwnymi, skomplikowanymi rysunkami i cyframi. Obok
niego, na pie�ku, le�a�o du�e zawini�tko. Ch�opiec wpatrywa� si� w nie
b�yszcz�cym wzrokiem. B�yskawicznie przeni�s� wzrok na Saina.
Tacy sami, pomy�la� Sain. Tylko te oczy.
-Usi�d�, d�wi�cznym g�osem powiedzia� sze�cioletni Sain. Ten
siedemnastoletni pos�ucha� rozkazu, bo bez w�tpienia by� to rozkaz.
Poczu� zawr�t g�owy i usiad�, nie by� pewien na czym. Prawie zapomnia� ju� o
jaskini, o Nocy Demona, oczach starca uosabiaj�cych chwil� sprawdzianu,
czekaj�cych gdzie� tam, na zewn�trz Labiryntu. Prawie zapomnia� ju� o cieniach
spaceruj�cych po sklepieniu jaskini.
Naiwnie pomy�la�, �e ju� po wszystkim, �e le�y w swojej komnacie ws�uchuj�c
si� w noc, dumny z tego czego dokona�. Bezwiednie wyci�gn�� d�o� przed siebie,
pod palcami poczu� lniane zawini�tko z mi�kk� zawarto�ci�. Us�ysza� syk, w tej
samej chwili olbrzymia kobra zatopi�a z�by w jego prawej d�oni. Paroksyzm b�lu
szarpn�� nim do ty�u, z dala od zawini�tka i jego stra�niczki. Krzykn�� i
gor�czkowo spojrza� na ch�opca, ale ten siedzia� wci�� tasuj�c swoje karty,
jakby zupe�nie nic nie zasz�o.
Ale przecie� nic nie zasz�o, nie by�o �adnej kobry, ani pal�cego b�lu prawej
d�oni. Co dziwniejsze, wci�� trzyma� w niej kamyk morskiego koloru. Mrugn��
oczami.
Tylko ch�opiec o jego twarzy wyci�gaj�cy w jego kierunku karty istnia� na
pewno.
Wybierz, powiedzia�, i roze�mia� si� cudownym perlistym �miechem, zadowolone
z siebie dziecko. 'Wyrywam mu wszystkie karty, uk�adam je na murawie przed sob�.
Zdumiony podnosz� na niego wzrok ka�da karta jest taka sama. Przyczajona do
skoku kobra z intensywnie zielonymi oczami'
Ch�opiec zn�w wybucha �miechem. �miech jest ci�ki, duszny. Drwi�cy. Wiem
kim jeste� my�li Sain. Po czym podnosi si� powoli, lew� d�oni� si�ga po sztylet.
Ju� wie po co tu przyszed�. Ju� pami�ta. Legenda o Nocy Demona. Przesilenie
letnie, jedyna chwila gdy �wiat bog�w, sn�w i cieni jest dost�pny dla
�miertelnik�w. Jedno z Czterech przykaza� bog�w; niech w dniu Damarath, dniu
przesilenia jeden �miertelnik wejdzie do Labiryntu.
Kr�g spokojnych, siwow�osych m�czyzn w kapturach;ich hipnotyczne s�owa.
Sen utkany z cieni podnosi si�, ust�puje miejsca zimnej determinacji.
Zabij Demona, to cz�� rytua�u, m�wi� s�owa. Obmyj si� w jego krwi jak ka�dy
z nas.
Sen podnosi si�, ust�puje miejsca diamentowemu ostrzu.
Ale wzrok ch�opca zatrzymuje Saina.
-A wi�c wybra�e�? Wybra�e� ju� swoj� kart�? Zielonooka kobra jest twoim
znakiem.
Sain wstrzymuje oddech. Zn�w sztywnieje. Czego ode mnie chcesz, chce spyta�.
Ale nie m�wi nic, stoi tylko czekaj�c na dalsze s�owa.
-Wiem co sobie my�lisz, u�miecha si� niewinnie ch�opiec. �e nie ma wyj�cia.
�e karta jest tylko jedna, i nic na to nie mo�na poradzi�. Ale przecie� nie
wybra�e� jeszcze swojej maski...
Zawini�tko. Przez chwil� patrz� na nie obaj intensywnie, z namys�em. A wi�c
mi�kka, elastyczna zawarto�� to maski. Po co ma wybiera� mask�? Sain pytaj�co
patrzy na samego siebie. Inny Sain kiwa g�ow�.
-Kart w talii jest bardzo wiele. Dok�adnie tyle ilu graczy. A co roku
przychodzi nowy, prawda? Jeste�my ju� zm�czeni gr�, powiedz Im, �e zasady gry
wkr�tce ulegn� zmianie. Zreszt� dostan� znak, kt�rego nie spos�b zignorowa�. Od
tej pory b�dziecie gra� wieloma kartami. A teraz wybierz ju� swoj� mask�, synu
kobry.
Dusz�cy �miech. Raz jeszcze.
* * *
Cichy, �agodny g�os
-...Jest m�ody, mo�e za m�ody. Boj� si�, �e nie jest jeszcze gotowy na to,
co go spotka...i mam nadziej�, �e w odpowiednim momencie zrobi u�ytek z
diamentowego sztyletu.
G�os pogr��a si� stopniowo w skupionej ciszy. Tylko na chwil�:
-Wiem,�e to nie tylko zobowi�zanie, to �r�d�o wiedzy o przesz�o�ci...o
Apokalipsie, i szansa by z niego pi�. Ale ten ch�opiec nie by� jeszcze gotowy.
Je�li nie by�- cisze po�kn�� teraz chrapliwy g�os- to stracili�my kolejnego
kandydata. Tylko tyle. Wyznaczony przez wyroczni� musi wej�� do jaskini. Czy
musi wyj�� ca�y? Bogowie tego nie ��dali.
�miech. Chwila ciszy i kolejne s�owa. Tym samym g�osem.
-Zreszt�, poprowadz� go ja. Du�o wody up�yn�o od kiedy ostatni raz
patronowa�em Ceremonii Przej�cia.. To ja wr�cz� mu sztylet. Ten sam, kt�rym jako
pierwszy z nas zabi�em Demona. Teraz chce spojrze� na zab�jc� jego kolejnej
reinkarnacji..
-Nie r�b tego...nie po tym co ci� tam spotka�o. Poza tym wiesz r�wnie dobrze
jak ja, �e �r�d�o Camilli ostrzega�o ci� by� nie wraca� do...
Camilla milcza�a zbyt d�ugo by zn�w jej zaufa�. Jestem Pierwszym z Rady
O�miu, i czas odwiedzi� stare k�ty. Miejsce w kt�rym to wszystko si� zacz�o.
Mo�e robi� si� sentymentalny..?
Twoja wola, Herbercie. Mam nadziej�, �e zobaczysz jak Sain wychodzi z
jaskini.
* * *
Zanurzy� d�onie w lnianym worku; wyczu� co� chropowatego i mi�kkiego
zarazem. Zdecydowanie to wyszarpn��.
Znajomy, przykry �miech eksplodowa� za jego plecami wt�ruj�c jego
oniemieniu.
W lewej d�oni trzyma� mask� byka; koszmarne, ekspresyjnie podkre�lone
czerwieni� �lepia bestii uparcie si� w niego wpatrywa�y. Potem poczu� przyjemne
mrowienie w trzymaj�cej mask� d�oni. Mrowienie obj�o ca�� r�k�, potem lew�
cz�� cia�a, g�ow�. A potem ca�� reszt� Poczu�, �e w jaki� dziwny spos�b maska
go poch�ania, ton�� w niej, spada� w jej otch�a� niczym kamie� str�cony ze
zbocza g�ry przez nieostro�nego alpinist�.
Krzykn�� desperacko, z ekstaz�, ale jedyny dzwi�k jaki wydoby� by� w�ciek�ym
bawolim chrapni�ciem. Zacz�� si� dusi�, czu� jak �ciany powoli, ale
konsekwentnie zamyka�y si� wok� niego, zacie�nia�y niczym p�tla na szyi
skaza�ca.
Przesta�, us�ysza� jak przez gruby mur jaki� ch�opi�cy g�os. Przesta�
walczy� i id�.
Przykucn�� spr�ony na pod�odze i ws�ucha� si� w mrok. To by�o jak
narastaj�ce echo. Wzmaga�o si� niczym burza, niczym zielony szum w jego
skroniach. Kroki. Kto� tu idzie, kto� �mie zak��ca� spok�j jego sanktuarium.
Poznaj� was. Chod�cie, pomy�la� zadziwiaj�co ch�odno, chod�cie nieproszeni
go�cie. Witajcie w domu Saitha. Rykn�� i pop�dzi� przez mrok w kierunku krok�w.
* * *
-Co to by�o?, sykn�� najstarszy z oddzia�u Arath�w.
Starzec nie odpowiedzia�. Jego dziwnie rozszerzone nieruchome szare oczy
obj�y tylko wej�cie do jaskini. Powolnym ruchem wyci�gn�� z pochwy na plecach
zakrzywion� g�owni� miecza.
* * *
Mozaika cieni na suficie, jego chrapliwy, zawzi�ty oddech, ch�odne powietrze
na rozognionej sk�rze twarzy. I kroki, gdzie� g��boko w g�owie, szydercze g�osy
rosn�ce od �rodka, �yj�ce w�asnym �yciem, bole�nie szarpi�ce jego wn�trzno�ci,
pragn�ce wydosta� si� na zewn�trz. A przy tym wszystkim nieludzka lekko�� i
ekstaza.
Potem �wiat�o zw�aj�ce jego �renice, zalewaj�ce twarz, krzyki i krew na
jego d�oniach, za pazurami, krew tych, kt�rzy przyszli po niego, przyszli by da�
mu rozkosz i �mier�. Jeszcze wi�cej krzyk�w umieraj�cych, ju� zosta� tylko
jeden, ten, kt�ry powinien umrze� ostatni, by m�g� wszystko sobie przypomnie�.
Powiewaj�cy szarym p�aszczem starzec, a przecie� tak niewiarygodnie
niebezpieczny, tak szybki. Prawie tak jak on sam. Ale przecie� zna� t� twarz,
p�ynne, kocie ruchy tez nie by�o mu obce. Przecie� nie chcia� go zabi�,
instynktownie pr�bowa� panowa� nad wrz�c� w jego trzewiach nienawi�ci�.
Wtedy zawy�, cios klingi jego przeciwnika wyprowadzony pod dziwnym k�tem
zaraz po uniku przeora� mu lewy policzek. Zabij. Rzuci� si� do przodu,
bezlito�nie zatopi� pazury w piersi wroga, unicestwi� go pot�nymi ugryzieniami
w t�tnice szyjn�.
Zabij, cichn�� ch�opi�cy g�os w jego g�owie. Nie! Przesta�, opanuj si�. Co
ty zrobi�e�?!
Potrz�sn�� g�ow� i skupi� si� na biciu w�asnego serca. Ludzkiego serca.
Spojrza� na swe zakrwawione d�onie. Ludzkie.
Nad zielona rzek� siedzia� ch�opiec. Promiennie u�miechni�ty ch�opiec o jego
twarzy. Siedzia� tam i �mia� si� do niego perli�cie, z dzieci�cym zaufaniem.
Saith te� u�miechn�� si� lekko, ostatnich kilka krok�w wykona� ju� zupe�nie
spokojny, i z rozmachem wbi� mu diamentowy sztylet w serce a� po r�koje��.
Us�ysza� jeszcze potworny �miech po�r�d migotania cieni. W nast�pnej chwili
wstawa� ju� ze �liskiej od krwi murawy w�r�d bestialsko poszarpanych cia�.
Z gard�a wydoby� mu si� zd�awiony krzyk. Podbiega� do ka�dego ze
zmaskarowanych przyjaci�,z trudno�ci� rozpoznaj�c ich twarze, powtarzaj�c ich
imiona bez ustanku, �arliwie niczym mantr� .
Potem sta� ci�ko oddychaj�c d�u�sz� chwil�. S�l jego �ez przypomnia�a mu,�e
jest ranny. Obtar� wi�c obficie brocz�c� krew z policzka.
Z dziwn� obojetno�ci� obserwowa� drobne cia�o w szarym p�aszczu. Jakim�
niesamowitym przypadkiem tylko twarz m�czyzny by�a nietkni�ta. Dziwny niepok�j
przenikn�� serce Saina. Bo z twarzy zamordowanego przez jak�� besti� m�czyzny
przebija� uroczysty spok�j. Ni st�d ni zow�d przyszed� mu do g�owy kawa�ek
zas�yszanego gdzie� wiersza. Wyszepta� go z bolesnym namys�em
Kocham m�j strach
i w chwili gdy mnie zdradzi
udam,�e w tym �yciu nie ba�em si� niczego
Po chwili ujrza� co� na ziemi; le�a� na splugawionej posoka �wi�tej murawie
jakby nigdy nic odbijaj�c pierwsze promienie poranka. Sain schyli� si� i �cisn��
mocno w d�oni zielony, opalizuj�cy kamie� znad szmaragdowej rzeki .
KONIEC