4723

Szczegóły
Tytuł 4723
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4723 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4723 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4723 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Brandys Honorowy �obuz SPIS TRE�CI Ch�opiec z poci�gu... ...... 5 Navigare necesse est... ..... 11 Eksperyment naukowy... .... 35 �mier� don Juana... ...''.. 56 Wiewi�rczak... . ...... 72 Honorowy �obuz... . ..... 105 W Na��czowie... , . . , . . . 131 Ch�opiec z poci�gu Dzia�o si� to tu� przed wybuchem powstania war- szawskiego, w czerwcu czy lipcu 1944 roku -dok�ad- nie nie pami�tam. Dzie� by� duszny, chmurny. Cz�o-' wiek przes�dny m�g�by powiedzie�, �e w powietrzu od rana czai�o si� co� niedobrego. �andarmi przychwycili nasz poci�g na ma�ej sta- cyjce ko�o Cz�stochowy, a raczej jeszcze przed wja- zdem na stacyjk� - w go�ym polu pod sygna�em. By�o ich dwunastu - jak w ,,Powrocie taty" - pod' dow�dztwem czarnego SS-mana z psem. Zgodnie ze swym zwyczajem, zaszli nas od dw�ch stron i spraw- dzali przedzia� po przedziale. Pasa�erowie podawali dokumenty do kontroli, staraj�c si� wytrzyma� bez dr�enia spojrzenie SS-mana. Bali si� wszyscy. W owych czasach nie by�o niewinnych. Po ostatnich kl�- skach na froncie hitlerowcy wzmogli czujno�� i ka�da przypadkowa ob�awa mog�a si� sko�czy� katastrofo. Ta w�a�nie sko�czy�a si� katastrof�. Kiedy dwie partie kontroluj�cych zbli�a�y si� ju� ku sobie, w ko�cu korytarza wybuchn�� wrzask. To jeden z �andarm�w pozostawionych przy drzwiach wszed� do ubikacji i znalaz� tam ukryty za sedesem automat. Wiadomo, czym grozi�o znalezienie w poci�gu ukry- tej broni. Hitlerowc�w ogarn�� sza�. Wrzeszcz�c i t�u- k�c na o�lep kolbami, wyrzucali nas z poci�gu. Po- maga� im w tym spuszczony z ka�czuga pies - czarna roz�arta bestia, k�saj�ca milczkiem i niena- wistnie. Po opr�nieniu wagonu ustawiono nas w dwusze- regu przed poci�giem. Naprzeciw, w odleg�o�ci kilku- nastu krok�w, stan�� SS-man z psem. S�owa oficera przek�ada� na polski �andarm Sl�zak. Bi�y w nas jak kamienie: "Ten od automatu ma si� zaraz przyzna�. inaczej, za pi�� minut co pi�ty z ca�ej bandy b�dzie rozstrzelany". SS-man wyci�gn�� spokojnie r�k� z zegarkiem i ob- wi�d� nas powoli spojrzeniem. Wierzcie, �e" by�o to najstraszniejsze pi�� minut, ja- kie prze�y�em kiedykolwiek. Do automatu nie przyzna� si� nikt. Na kr�tkie warkni�cie SS-mana dopadli nas �an- darmi i uderzeniami luf zacz�li odlicza� co pi�tego. Starzec z siw� brod�, kt�rego odliczono jako pierw- szego, ze strachu os�ab�. Inni przyjmowali wyrok w milczgcym odr�twieniu. Jaki� m�ody, szczup�y cz�owiek w binoklach zacz�� g�o�no, rozpaczliwie p�aka�. Wtedy w�a�nie wyst�pi? ten ch�opiec. By� to jeszcze zupe�nie m�ody szpic. Mia� pi�tna�cie, a mo�e szesna�cie lat, ale nie wygl�da� nawet na tyle. Dzi� nie potrafi�bym ju� opisa� dok�adnie jego wy- gl�du. Pami�tam tylko, �e w jego drobnej, dziecinnej sylwetce by�o co� ujmuj�cego - co�, co cechuje za- zwyczaj ch�opc�w bardzo nerwowych i bardzo nie- �mia�ych. A przecie� zdoby� si� na �mia�o��, kiedy my - doro�li, silni m�czy�ni dr�eli�my ze strachu. Ludzie tak byli zaj�ci procedur� odliczania, �e po- cz�tkowo nie wszyscy dostrzegli jego wyst�pienie. Do- piero kiedy podszed� do oficera, zapad�a zadyszana cisza. W tej ciszy ch�opiec powiedzia� g�o�no i wy- ra�nie: - Automat jest m�j. Ja go wioz�em. �andarmi natychmiast skoczyli ku ch�opcu i na chwil�; zakryli go przed naszym wzrokiem. Dostrze- g�em tylko, �e SS-man pochyli� si� i odpi�� ka�czug' od obro�y psa. Nast�pi�y dwa straszne ciosy. Ch�o- piec upad�, lecz zaraz szybko si� podni�s�. Chwia� si� na nogach. R�kami zas�ania� twarz. Potem zabrali si� do niego �andarmi. , . O Bo�e, jak bardzo kochali�my wtedy tego ch�op- ca! Jego post�pek przywr�ci� nam ca�� utracon� od- wag�. Byli�my znowu m�czyznami. Jestem przekona- ny, �e w owej chwili ka�dy bez wahania odda�by za niego �ycie. Kiedy my�leli�my, �e nic ju� nie uchroni go od zgu- by - zelektryzowa� nas nagle przera�liwy okrzyk: "- Herr Sturmfuhrer! Herr Sturmfuhrer! Od. ko�ca poci�gu bieg�a w nasz� stron� grupa podnieconych ludzi. Trzech konduktor�w wlok�o za �ob� opieraj�cego si� Bahnschutza. Bahnschutz by� w rozpi�tym mundurze, zupe�nie pijany. Wyrywa� si�, wierzga� i be�kota� co� nieprzytomnie, W chwil� potem dr��cy i blady jak �mier� starszy konduktor salutuj�c sk�ada� po niemiecku meldunek oficerowi. � Nie mogli�my zrozumie� s��w, ale od razu domy�li- li�my si� wszystkiego. To ten Bahnschutz - to pfjane zwierz� - zostawi� sw�j automat w ust�pie polskie- go wagonu. Schroni� si� tam zapewne w obawie przed partyzantami, a p�niej - spiwszy si� zupe�nie - wr�ci� spa� do niemieckiej cz�ci poci�gu. Konduk- torzy okazali si� porz�dnymi, odwa�nymi lud�mi. Wia- domo zreszt�, jak obs�uga poci�g�w nienawidzi�a panosz�cych si� Bahnschutz�w. Niemcy zupe�nie zbaranieli. Dla nas to by� ratu- nek, ale oni t� kasz� musieli jako� zje��. SS-man przez chwil� wa�y� w sobie decyzj�. Potem - krzy- wi�c twarz w u�miechu - podszed� do ch�opca, wy-- pr�yS si� na baczno��, zasalutowa� i wyci�gn�� do niego r�k�. Ale rycerski gest zawis� w powietrzu. Ch�opiec od- wr�ci� si� od hitlerowca i z twarz� zalan� krwi�, ma- caj�c przed �ob� jak �lepiec, powl�k� si� w stron� poci�gu. Szczekliwy rozkaz zagna� nas z powrotem do wago- nu. Tym razem nie trzeba by�o nam pomaga� ani po- p�dza�. Dopiero kiedy poci�g ruszy� spod fatalnego sygna- �u, zaj�li�my si� ch�opcem. Le�a� na �awce z zamkni�- tymi oczami, a wygl�da� tak, �e strach by�o na niego patrze�. Kiedy kobiety star�y mu krew z twarzy chustkami zmoczonymi w occie, dorwali�my si� do niego my i pocz�li�my wo�a� jeden przez drugiego: - Ch�opcze, dlaczego� to uczyni�? Po co� si� przyznawa�? Przecie� nie mia�e� z tym nic wsp�lne- go! Wtedy on spojrza� na nas i, z trudem poruszaj�c rozci�tymi wargami, rzek�; - Ja mog�em, bo nie nale�� do �adnej organiza- cji. Nikogo bym n|e. wsypa�. l jakby zwalaj�c z .siebie wstyd, co gni�t� go od dawna, doda� ciszej: -Nie jestem w organizacji, bo szkopy rozwalili mi dw�ch braci. Musia�em przysi�c mamie, �e nie b�- d� si� nara�a�. NAYIGARE NECESSE E S T... Pod koniec pa�dziernika w grabkowskim Liceum Og�lnokszta�c�cym pojawi� si� nowy nauczyciel �aci- ny. By� to wysoki, ko�cisty starzec o wielkiej, ��tawo po�yskuj�cej �ysinie i wydatnym nosie, na kt�rym chwia�y si� okulary w drucianej oprawie, pozbawio- nej bocznych rami�czek. Z ca�ej powierzchowno�ci nauczyciela przebija�o zm�czenie i zaniedbanie. Nie by� to �aden z tych b�ogos�awionych szcz�liwc�w, kt�rzy wyg!�dem swym na pierwszy rzut oka wzbudza- j� odruchowo sympati� otoczenia. Inauguracyjna lekcja �aciny odby�a si� w klasie �smej, s�yn�cej na cai� szko�� z dobrych wynik�w sportowych i ze skandgJ<fflT|"gp sprawowania. �sma- /IW^� cy powitali nowego nauczyciela wroga cisz� i ironicz- nymi spojrzeniami. Po odwo�aniu z Grabkowa poprzedniej nauczycielki �aciny, panny Szadkowskiej, grabkowscy ,,�acinnicy" korzystali przez miesi�c z b�ogiego ,,fajr�ntu". Pa�- dziernik tego roku by� wyj�tkowo pi�kny. Mieni�cy si� wszystkimi barwami jesieni �wiat grza� si� w s�o�cu jak wielki, rudy kocur. Sucha, spr�ysta ziemia zapra- sza�a do gry w pi�k�. W czasie trzech wolnych lekcji w tygodniu roz- wrzeszczana banda �acinnik�w szala�a na szkolnym boisku, mobilizuj�c przeciwko sobie ponur� zawi�� wszystkich pozosta�ych koleg�w. Teraz z winy tego ko�cianego dziadka, kt�rego licho przynios�o nie wia- domo sk�d, ,,wdechowe" czasy mia�y si� sko�czy�. �smacy nie kryli urazy do przybysza. Je�eli ju� ko- niecznie musia� uszcz�liwi� swoj� osob� grabkow- skie liceum, to m�g� z tym przynajmniej zaczeka� do po�owy listopada, kiedy zaczn� si� pierwsze jesienne pluchy. Ale nowego �acinnika zdawa� si� zupe�nie nie ob- chodzi� nastr�j �smej klasy. Szybkim, stanowczym krokiem przeby� kr�tk� przestrze� od drzwi do katedry, obejrza� podejrzliwie profesorski fotel i Iekcewa��cym ruchem str�ci� z niego pod?o�on� przez uczni�w pi- nezk�. Od razu mo�na by�o pozna�, �e jest to stary praktyk, znaj�cy si� na uczniowskich kawa�ach. Po odczytaniu listy obecno�ci nauczyciel zamkn�� dziennik i nie wdaj�c si� w �adne wst�pne pogaw�d- ' ' 12 ki z uczniami podszed� do ta- blicy. Wytar� j� starannie, po czym wzl�� do r�ki kred� i zacz�� powoli pisa�, pi�knie kaligrafuj�c ka�d� z liter. Uczniowie pocz�tkowo �le- dzili z zainteresowaniem gwa�- towne ruchy wystaj�cych �opa- tek nauczyciela, lecz wkr�tce przesta�o ich to bawi�. Kto� z dalszych �awek wystrzeli� pa- pierow� strza��. Ku og�lnej uciesze trafi�a w sam �rodek profesorskich plec�w. Ponie- wa� nie wywo�a�o to �adne] reakcji, za pierwsz� strzai� �mign�y nast�pne. Potem trzasn�� w katedr� z rozma- chem ci�ni�ty pantofel gimna- styczny. Wrzawa w klasie za- cz�a rosn�� jak piana na ki- pi�cym mleku. Kiedy w pewnej chwili nauczyciel zani�s� si� suchym astmatycznym kaszlem, ze wszystkich stron odpowie- dzia�o mu zuchwa�e echo. - Khe-khe-khe! - kastali rozbawieni �smacy.- Khe- -khe-khe! Khe-khe-khe! 13 Nowy �acinnik - jakby nie s�ysz�c, co dzieje si� za jego plecami - spokojnie pisa! dalej. Dopiero po postawieniu ostatniej kropki, odwr�ci� si� do klasy i krzykn�� ostro: - Silentium! * Jak �wiat �wiatem na grabkowskich �smak�w nikt jeszcze nie krzycza� po �acinie. By�o to tak nieoczeki- wane i zdumiewaj�ce, �e klasa z wra�enia zamar�a. Nauczycie! spokojnie otar� r�ce z kredy i jeszcze raz przyjrza� si� zdaniom wykaligrafowanym na tablicy, po czym odczyta� je g�o�no, akcentuj�c wyra�nie ka�- de s�owo: - Vivere non est necesse. Navigare necesse est. Obieg� wzrokiem klas� i z nieomylnym wyczuciem wskaza� palcem na najlepszego ucznia, Liskowicza. - T�umacz ty, je�eli potrafisz. Klasa �sma dopiero zaczyna�a nauk� faciny. Ale dla Liskowicza nie by�o rzeczy trudnych. Podni�s� si� z godno�ci�, raz tylko odchrz�kn�� i bez zaj�knienia prze�o�y� �aci�ski tekst; - Vivere non est necesse znaczy: ,,�y� nie jest ko- nieczne". Navigare necesse est znaczy: ,,�eglowa� jest konieczne". Oczywi�cie w t�umaczeniu dos�ow- nym. � -- Bardzo dobrze - skin�� g�ow� nauczyciel. - S�owa te wypowiedzia� niegdy� wielki Pompejusz. S�y- szeli�cie o Pompejuszu? * Silentium! (tac.) -Spok�j! 14 -- Nie s�yszeli�my, panie psorze! - ra�nym ch�rem odkrzykn�a klasa. �acinnik skrzywi� �l�, jakby mu nadepni�to na od- cisk. - No, oczywi�cie, postacie historyczne was nie in- teresuj�. Co innego, gdyby chodzi�o o jakiego� spor- towca. Pompejusz byt wielkim wodzem rzymskim, ry- walem Juliusza Cezara. Pewnego razu flota Pompeju-, sza otrzyma�a rozkaz dowiezienia zbo�a do wyg�odzo- nego Rzymu. Od tego zbo�a zale�a�o ocalenie stoli- cy. Ale na morzu szala�a burza i marynarze bali si� wyp�yn��. Wtedy Pompejusz dla dodania im otuchy pierwszy wbieg� na pok�ad okr�tu i przekrzykuj�c ryk burzy s�owami, kt�re przet�umaczono wam przed chwil�, porwa� za sob� za�og�. Nauczyciel wyprostowa� si� i wypi�� w�sk� pier�, jakby on sam w tej chwili by� Pompejuszem przekrzy- kuj�cym ryk burzy. Z�e umocowane okulary zachwia- �y mu si� na nosie. - Od tego historycznego zdarzenia up�yn�o dwa tysi�ce lat. Od dw�ch tysi�cy lat s�owa rzymskiego wodza towarzysz� ludzko�ci. Znajdziecie je wyryte na wrotach starych port�w. Przypominaj� o marynarskim obowi�zku marynarzom ca�ego �wiata. Ich sens prze- no�ny przemawia nie tylko do marynarzy, przemawia do ka�dego cz�owieka. Te s�owa g�osz�, �e w �yciu najwa�niejsze jest dzia�anie. Navigare necesse est. �ycie" bez pracy, bez obowi�zk�w jest niczym. Rozu- miecie: niczym! 15 Ostatnie s�owa nauczyciel prawie wykrzykn��. Nie patrza� na uczni�w. Zdawa�o si�, �e m�wi do kogo� znajduj�cego si� daleko poza klas�. R�k� uni�s� do g�ry gestem rzymskiego trybuna. Jego grube szk�a b�yszcza�y gro�nie i dostojnie. Klasa s�ucha�a tego przem�wienia w lekkim oszo�o- mieniu. Nikt dobrze nie rozumia�, p co w�a�ciwie No- wemu chodzi. W ka�dym razie widowisko by�o niezwy- k�e i interesuj�ce. Naraz z ostatnich �awek kto� g�o�no i bezczelnie zakaszla�, przedrze�niaj�c kaszel nauczyciela. - Khe-khe-khe! Khe-khe-khe! Nastr�j w jednej chwili prys�. Na�ladownictwo by�o tak udane, �e ca�a klasa rykn�a wielkim �miechem. Nauczyciel zblad� i cofn�� si� lekko, jak cz�owiek uderzony w pier�. Jego du�e, czerwone d�onie, zaci- sn�y si� w pi�ci. - Nie warto z wami powa�nie rozmawia�! Zacho- wujecie si� jak stado baran�w! - Ooo! - zabrzmia�o zuchwale i gro�nie ze wszy- stkich stron. - Ooo! --^ - Silentium! - krzykn�� nauczyciel. Ale tym ra- zem nie wywar�o to ju� takiego wra�enia jak poprzed- nio. W�r�d rosn�cego gwaru ma�y, szczuplutki Toro�- czyk podni�s� do g�ry dwa palce. - Czego chcesz? - Panie psorze - zapyta� niewinnie u�miechni�- ty Toro�czyk - czy Pompea to by�a �ona Pompeju- sza? 16 p... �^F-?,^-'-"".-'- ^y^^iWf'!'!3:'-?'^'7" "f" �';:7t;wii^iff- ?';.(r)|is^k"4^';'lT.ra.^g�i^r'51^!^ Znowu wybuchn�� �miech. Nauczycie! gwa�townym gestem zdj�� binokle. Na �ysinie wyst�pi�y mu drob- niutkie kropelki potu. Zm�czonymi oczami w czerwo- nych obw�dkach wpatrzy� si� tak mocno w twarz To- ro�czyka, jakby j� chcia� zapami�ta� na ca�e �ycie. - Nie, Pompea nie by�a �on� Pompejusza - od- powiedzia� cicho. - Ale tobie, b�a�nie, wpisz� uwa- g� do dziennika za to, �e drwisz z nauczyciela. Po lekcji do �smak�w zbiegli si� uczniowie ze starszych klas, �eby dowiedzie� si� czego� o nowym �acinniku. Liskowicz, kt�ry cieszy� si� u starszych naj- wi�kszym autorytetem, wykona� r�ka nieokre�lony gest. 2 ~ Honorowy �obuz 17 - Jak by wam powiedzie�? Jest taki wi�cej... Plus�uamperfectum - posta� z czasu pozaprzesz�e- go. - W dech� powiedziane - ucieszyli si� starsi. - Masz atomow� gtow�, Lisek! Plus�uamperfectum, he- -he-he! W ci�gu pi�tnastu minut powiedzenie Liskowicza obieg�o cat� szko��, zdobywaj�c sobie wsz�dzie uzna- nie. Poniewa� jednak Plus�uamperfectum by�o na- zwa za d�ug� i za trudn�, znalaz� si� po drodze ja- ki� racjonalizator i nowego �acinnika przezwano po prostu... "Pluskw�". ii Stosunki mi�dzy nowym nauczycielem �aciny a kla- s� �sm� od pocz�tku u�o�y�y si� �le, a w miar� up�y- wu czasu pogarsza�y si� coraz bardziej. By� mo�e, �e gdyby nie �w o�mieszaj�cy incydent przy ko�cu pierw- szej lekcji sprawy posz�yby zgo�a innym torem. Stary profesor mia� pewne zalety, kt�rych trudno by�o mu zaprzeczy�. Zna� doskonale sw�j przedmiot, lubi� przytacza� r�ne ciekawe anegdoty historyczne,ze sta- ro�ytno�ci i od czasu do czasu udawa�o mu si� na- prawd� zainteresowa� uczni�w. Poniewa� jednak wy- rok na Pluskwa zosta� wydany ju� po pierwszej lekcji, �smacy z ca�� m�odzie�cza bezwzg!�dno�ci� zamkn�- li oczy na jego zalety, a wzi�li pod obstrza� wszystkie jego wady. Trzeba przyzna�, �e wad tych by�o sporo. Nowy �acinnik by� drobiazgowym pedantem, �atwo 18 wpada� w gniew, uczni�w traktowa� 2 wysoka i Iro- nicznie i nie omija� �adnej okazji do wyra�enia swe- go ujemnego s�du o dzisiejszej m�odzie�y. Lubi� tak�e wpaja� w �smak�w szczytne zasady moralne staro�yt- nych Rzymian. W momentach najbardziej nieoczeki- wanych zwraca� si� do klasy po �acinie i usi�owa� zmusza� uczni�w do kaligraficznego pisania. Astma- tyczny kaszel profesora wprost prowokowa� do prze- drze�niania, binokle cz�sto spada�y mu z nosa, a po- dejrzane tasiemki wymykaj�ce si� od czasu do czasu spod postrz�pionych spodni r�wnie� nie przydawa�y mu autorytetu w uczniowskich oczach. W wyniku tego wszystkiego konflikt mi�dzy �sm� klas� a nowym �acinnikiem pog��bia� si� z dnia na dzie�. �smacy dla uprzykrzenia �ycia nie lubianemu profesorowi pu�cili w ruch ca�y arsena� odwiecznych �rodk�w odwetowych. �miecie w koszach p�on�y na lekcjach �aciny wysokim ogniem, niby bojowe wici. Na kr�tkiej drodze od drzwi do katedry czyha�y na �acinnika nieustanne zasadzki i niebezpiecze�stwa - poczynaj�c od gwo�dzi i pluskiewek, a ko�cz�c na kleju stolarskim. W powietrzu rozpylano ca�e paczki tabaki, skazuj�c si� dobrowolnie na �zawienie oczu i drapanie w gardle, byle tylko doczeka� si� jednego profesorskiego kichni�cia. T�umaczenie tekst�w z ,,Ele- menta Latina" odbywa�o si� przy akompaniamencie spazmatycznego kaszlu, w kt�rym celowali przede . wszystkim uczniowie z ostatnich �awek. Zadawano "dla zgrywy" dziesi�tki g�upich pyta�. � kiedy nau- 19 �zyciel pisa� na tablicy tytem odwr�cony do klasy, Wy- krzykiwano gio�no jego obra�liwe przezwisko. W mo- mentach szczytowego o�ywienia w klasie �smej pano- wa! taki ha�as, jak w ogrodzie zoologicznym w czasie karmienia zwierz�t. ' Ale nowy nauczyciel nie by� wobec uczni�w bez- bronny. Sytuacja na Sekcjach �aciny przypomina�a wojn� pozycyjn�. Ka�dej ofensywie odpowiada�a sku- teczna kontrofensywa. Dop�ki przerabiano nowe ma- teria�y, uczniowie w/-poczuciu zupe�nego bezpiecze�- stwa dopuszczali si� najdzikszych swawoli w stosun- ku do nauczyciela. Z chwil� jednak gdy nauczycie! otwiera� dziennik, aby przyst�pi� do pytania z zada- nych lekcji, ha�asy milk�y i zapada�a trwo�na cisza. Vi/ ostatnich pi�tnastu minutach lekcji Pluskwa od- zyskiwa� wszystkie pozycje utracone w ci�gu poprzed- niej p� godziny. W kr�tkim czasie nie lubiany nauczyciel osi�gn�i to, o co daremnie zabiega�a �agodna panna Szad- kowska. �acina sta�a si� v-! liceum grabkowskim wa�- nym przedmiotem i �aciny musiano si� uczy�. Za to znienawidzono Pluskw� jeszcze bardziej; Niekiedy post�powanie starego nauczyciela wpro wadzaio w zdumienie cat� szko��. Pewnego wieczora iacinnik, wracaj�c z posiedzenia Rady Pedagogicznej, riatkn�� si� na grabkowskim "deptaku" na znan� pi�kno�� grabkowskiego liceum, P�k�wn�, przezywan� ,,Lolobryg'!d�". P�k�wna sz�a pod r�k� z,dwoma studentami i zgodnie z przyj�tym 20 zwyczajem uda�a, �e w og�le nie dostrzega przechodz�cego profe- sora. Ale Pluskwa nie zwa�aj�c na konwenanse zatrzyma� Loiobry- gid� i zacz�t j� g�o�no strofowa� w obecno�ci zgorszonych aman- t�w, - P�k�wna powinna siedzie� w domu i .uczy� si� �aciny, a nie w��czy� si� po ulicach z m�czyz- nami! , - Panie profesorze-r, wykrztusi- �a �miertelnie obra�ona uczenni- ca -' kiedy ja ju� dawno odrobi- �am wszystkie lekcje. - W takim razie trzeba poma- ga� w �acinie innym, s�abszym kole�ankom! l kto to widzia�, �eby malowa� sobie twarz jak klown z cyrku! P�k�wna powinna pami�- ta�, �e jest jeszcze uczennic�! Lolobrygida opowiada�a o tym spotkaniu kolegom, trz�s�c si� ca- �a z irytacji. - Wyobra�acie sobie? Podobny stosunek do cz�owieka w drugiej po�owie dwudziestego wieku, w Lu- dowej Polsce! �smacy s�uchaj�c relacji P�- 21 R�wny p�kali ze �miechu, poszarpywali przyja�nie "ko�ski ogon" kole�anki, ale oburzenie jej podzielali ca�kowicie. - Bimbaj sobie z tego, Lolobrygidka! Jeste� wde- chowa babka, a stara Pluskwa to stara Pluskwa. Przecie� Lisek powiedzia�: Plus�uamperfectum - po- sta� z czasu zaprzesz�ego! Wkr�tce potem dosz�o do starcia mi�dzy nowym �acinnikiem a uczniem �smej klasy, Wa�niewskim. Wa�niewski - zwany popularnie ,,Szlaj�" - by� zupe�nie niez�ym prawoskrzyd�owym w szkolnej dru�y- nie pi�ki no�nej, ale jego rozw�j duchowy pozostawia� wiele do �yczenia. Ca�a m�dro�� Szlai umiejscowi�a si� w muskularnych nogach i pomimo uzgodnionych wysi�k�w wszystkich pedagog�w grabkowskich ani rusz nie chcia�a przenie�� si� wy�ej. Swoj� niech�� do nauki i ra��ce braki w wykszta�ceniu pokrywa� Wa�- niewski - nie bez powodzenia - o�ywion� dziaial- no�ci� spo�eczn�. Udzia� w rozmaitych imprezach i uroczysto�ciach szkolnych chroni� go jak tarcza przed zakusami nauczycieli, kt�rym przychodzi�a do g�owy niewczesna my�l skontrolowania jego post�p�w w tej czy innej dziedzinie wiedzy szkolnej. Incydent, o kt�rym mowa, rozegra� si� w okresie przygotowa� do uroczystego obchodu jednego ze �wi�t pa�stwowych. Wywo�any do odpowiedzi z �aci- ny ucze� Wa�niewski powsta� ze swego miejsca z nie- zwyk�� jak na niego ochot�, spojrza� �mia�o w oczy nauczyciela i z pe�n� godno�ci swobod� oznajmi�: 22 -.Niestety, panie psorz�, jestem nie przygotowa- ny. Ca�y wczorajszy dzie� by�em zaj�ty przygotowywa- niem akademii, wi�c... �acinnik swoim zwyczajem poprawi� binokle na no- sie i wyblak�ymi oczami popatrzy� przeci�gle na sto- j�cego w �awce ucznia. Przez chwil� jakby si� nad czym� zastanawia�, po czym wzi�� w r�k� pi�ro. - Akademia to pi�kne stare s�owo, Wa�niewski'! Powiniene� o tym wiedzie�. W staro�ytno�ci akademie by�y szko�ami m�drc�w, dzisiaj t� nazw� nadaje si� uniwersytetom b�d� pouczaj�cym obchodom wielkich rocznic historycznych. Tak czy inaczej, akademie by�y i s� po to, �eby wspiera� nauk�, a nie �eby jej prze- szkadza�. Rozumiesz, Wa�niewski? Dlatego twojego usprawiedliwienia nie mog� przyj�� do wiadomo�ci. - Panie psorz�! - krzykn�� Wa�niewski, zupe�nie zaskoczony takim obrotem sprawy. - Mnie do przy- gotowania akademii delegowa�a organizacja. To by�o zadanie organizacyjne! - Nic mnie nie obchodz� wasze zadania organi- zacyjne - odpowiedzia� spokojnie nauczyciel. - Or- ganizacje szkolne tak�e nie po to istniej�, �eby prze- szkadza� nauce. Siadaj, masz niedostatecznie! l Pluskwa energicznym posuni�ciem pi�ra wpisa� Wa�niewskiemu do dziennika wielk� pa��. Po lekcji podniecony Wa�niewski podszed� do Li- skowicza i zaci�gn�� go konspiracyjnie w k�t. - No i co s�dzisz o tym typie? - O Pluskwie? - spyta� dla pewno�ci Lisko- 23 wie�. - No c�, chyba mia� racj�, �e r�bn�� ci t� pa��. - - Nie chodzi mi o to, co by�o dzi�! - rozz�o�ci� si� Wa�niewski. - Ale ca�e jego zachowanie od sa- mego pocz�tku. Jak on si� odnosi do naszej organi- zacji, do naszych akademii i... w og�le do ca�ej rze- czywisto�ci. - A... w. og�le? - Liskowicz kpi�co zmru�y� oczy. - W og�le to Pluskwa jest... starym agentem imperialist�w. Nas�ali go tu specjalnie po to, �eby ci r�ba� pa�y z �aciny. B�d� co b�d� to powa�ne ciosy dla ca�ego obozu demokracji. O to ci chodzi, Szlaja? -- Nie wyg�upiaj si�. Lisek - rzek� przez zaci�ni�- te z�by blady z w�ciek�o�ci Wa�niewski - kpi� sobie mo�esz ze swojej babci! O�wiadczam ci, �e Pluskwa to podejrzany typ i... mam na to dowody. - Dowody? - parskn�� Liskowicz. - Bardzo je- stem ciekaw, jakie ty mo�esz mie� na to dowody! ^- Bardzo prosz�! Zauwa�y�e� pewnie, �e Pluskwa nie pozwala sobie odnosi� do domu zeszyt�w z kla- s�wkami? W oczach Liskowicza pojawi� si� pierwszy b�ysk za- interesowania. Sprawa zeszyt�w z klas�wkami by�a nieraz komentowana w�r�d �smak�w, a tak�e i w in- nych klasach. W szkole grabkowskiej od niepami�t- nych czas�w utar� si� zwyczaj, �e po ka�dej klas�wce dy�urni pomagali nauczycielom odnosi� do domu ci�- kie paki zeszyt�w. Ot� nowy �acinik, mimo swego podesz�ego wieku, zdecydowanie wyst�pi� przeciwko 24 temu zwyczajowi. Po pierwszej klas�wce odprawi� bur- kliwie dy�urnych, o�wiadczaj�c, �e nie potrzebuje �adnych tragarzy do pomocy, i zeszyty zabra� sam, cho� by�o wida�, �e d�wiganie ci�kiej paki przyspa- rza�o-mu niema�o trudu. - No... zauwa�y�em. I co z tego? ,/ - Z tego to, �e Pluskwa �aska bruliony wcale nie dlatego, �e jest takim cholernym demokrat�, tylko po prostu nie chce, �eby uczniowie wiedzieli, gdzie mieszka. On si� z jakich� powod�w ukrywa, kapu- jesz? Zosta� dzi� ze mn� po lekcjach, to sam zoba- czysz, jakie cuda wyczynia po wyj�ciu ze szko�y, �eby zatrze� za sob� �lady. M�wi� ci, Lisek, �e za tym kryje si� jaka� niew�ska draka. Chcia�em go rozpra- cowa� ju� od dawna. Ale wol� z tob�. No, Lisek... b�d� cz�owiekiem i dawaj grab�... Z tego mo�e by� niez�a draka. Liskowic-z zamy�li� si� g��boko. Wida� by�o, �e Jego atomowa g�owa pracuj-e z wysi�kiem. - No, dobra - zadecydowa� wreszcie. - Wszy- stko, co m�wisz, brzmi bardzo g�upio, ale sprawdzi� go mo�na. Od tego jeszcze nikt nie umar�. II! Tego dnia po lekcjach Liskowicz i Wa�niewski pier- wsi opu�cili gmach szkolny. Nie poszli jednak jak zwykle do domu, lecz przebiegli szybko na drug� stro- n� ulicy i ukryli si� za murem zburzonego budynku; 25 Z tego ukrycia mo�na by�o swobodnie obserwowa� wyj�cie szkolne i przystanek jedynej linii tramwajo- wej, ��cz�cej Grabk�w z szeregiem s�siednich osie- dli. '; Wkr�tce po zaj�ciu przez ch�opc�w posterunku ob- serwacyjnego ze szko�y zacz�li si� wysypywa� ucznio- wie. Cz�� z nich sz�a do dom�w pieszo, inni zatrzy- mywali si� przy przystanku tramwajowym. Nadjecha�tramwaj i zabra� spor� gromadk� czekaj�- cych. Z wyj�cia szkolnego p�yn�� teraz zwarty t�um. Znowu przyjecha� tramwaj i znowu przystanek opu- stosza�. Potem ze szko�y razem z uczniami zacz�li wy- chodzi� nauczyciele. Najpierw energiczny gimnastyk, za nim Niemka z matematykiem, potem inni. Po od- je�dzie czwartego tramwaju nat�enie ruchu os�ab�o. Jeszcze jedna zap�niona gromadka maruder�w, jesz- cze jaki� samotny ucze� z najstarszej klasy, l drzwi szkolne przesta�y si� otwiera�. Na wysepce przy przy- stanku i na ca�ej ulicy zrobi�o si� cicho i pusto. Plu- skwy ci�gle jeszcze nie by�o. - A co, nie m�wi�em? - triumfowa� Wa�niewski. -- Zamknij si�! - sykn�� niecierpliwie Liskowicz. Ale i jego pocz�to ogarnia� podniecenie, jakie od- czuwa my�liwy na chwil� przed ukazaniem si� grube- go zwierza. Up�yn�o jeszcze kilka d�ugich m�cz�cych minut. Pluskwa wyszed� ze szko�y ostatni. By� jak zwykle ob�adowany wypchan� teczk� i pa- kami zeszyt�w. Na g�owie mimo listopadowego ch�o- 26 du nie mia� kapelusza i jego wielka �ysina �wieci�a ��to�ci� szafranu. Teraz na otwartym powietrzu wyda� si� ch�opcom jeszcze starszy ni� na lekcjach. Liskowicz musia� w duchu przyzna� racj� Wa�niew- skiemu. Nauczyciel zachowywa� si� dziwnie. Szed� ja- kim� skradaj�cym si� krokiem i co pewien czas ogl�- da� si� niespokojnie, jakby chc�c stwierdzi�, czy kto� za nim nie idzie. Na wysoko�ci wysepki z przystankiem tramwajowym zatrzyma� si� na chwil� i wida� by�o, �e si� waha, czy nie poczeka� na tramwaj. Potem zerkn�� w stron� gmachu szkolnego, zgarbi� si� jesz- cze bardziej i ruszy� dalej na piechot�. �- Za nim w trop! - zakomenderowa� Wa�niew- ski. W pustej u l1cy Szkolnej nie by�o to wcale,takie pro- ste. Ch�opcy, przebiegaj�ce z bramy do bramy, musie- li dokazywa� cud�w zr�czno�ci i szybko�ci, aby nie pozwoli� si� dostrzec ci�gle ogl�daj�cemu si� za siebie profesorowi. Zadanie ich sta�o si� �atwiejsze, kiedy ze Szkolnej skr�cili w o�ywion� ulic� G��wn�,, Teraz �ysina �acinnika gin�a im co chwila w t�umie przechodni�w. Dopadli go dopiero na przystanku tramwajowym. Tkwi� w samym �rodku gromadki czeka- j�cych i omal si� na niego nie nadziali. Na szcz�cie na przystanku by�o du�o os�b i uda�o im si� przycup- n�� za plecami jakich� wysokich robotnik�w. Teraz obydwaj ch�opcy nie mieli ju� �adnej w�tpliwo�ci, �e Pluskwa zaciera za sob� �lady. Tylko facet o zabaz- granym sumieniu m�g� wlec si� niepotrzebnie taki 27 kawa� drogi, �eby 'nast�pnie wsi��� w tramwaj, kt�ry mia� pod sama szko��. - No, mia�em racj� czy nie mia�em racji? - szep- n�� Wasniewski. ' - Odwal si�!-- zareplikowa� kr�tko Liskowicz. Nie chcia� za nic pokaza� Szlai, �e ca�a sprawa in- teresuje go coraz bardziej. Po ^chwili nadjecha� tramwaj. Pluskwa jeszcze raz si� obejrza�, po czym zdecydowanym krokiem ruszy� w stron� pierwszego wagonu. Ch�opcy, lekcewa��c sobie regulamin tramwajowy, wskoczyli na przedni po- most drugiego wozu. Mimo �e z przedniej platformy mieli dogodny wgi�d w g��b pierwszego wozu. Pluskw� uda�o im si� dostrzec dopiero po przejechaniu nast�pnego przy- stanku, kiedy w tramwaju zrobi�o si� nieco lu�niej. Nauczyciel sta� w przej�ciu mi�dzy �awkami. Teczk� i zeszyty musia� widocznie umie�ci� na czyich� kola- nach, gdy� obie r�ce mia� wolne. W jednej trzyma� otwart� grub� ksi��k�, drug� - z na wp� odwini�t� z papieru bu�k� - podnosi� w�a�nie do ust. - Widzisz, jak wcina?- szepn�t Wasniewski ta- kim tonem, jakby do rejestru oskar�e� pod adresem (acinnika dodawa� now� .okoliczno��obci��aj�c�. "No to co, �e wcina?".'- chcia� odpowiedzie� Li- skowi�z. Ale nie powiedzia� nic. W atmosferze, jaka si� teraz wytworzy�a, nawet prosty fakt spo�ywania przez nauczyciela bu�ki w tramwaju mia� w sobie co� podejrzanego. -' Tymczasem zat�oczony tramwaj toczy� si� powoli przez d�ugi ci�g zabudowa� fabrycznych i osiedli ro- botniczych sk�adaj�cych Si� na obszar "wielkiego" Grabkowa. Ch�opcy niecierpliwili si�. Zdawa�o si�, �e-ta dziw- i na podr� nigdy si� nie sko�czy. W pewnej chwili Wasniewski wspi�� si� na palce i w nag�ym podnieceniu tr�ci� zamy�lonego Liskowi- cza. Pluskwa ob�adowany wszystkimi swymi tobo�ami przepycha� si� do wyj�cia. Wysiedli z tramwaju na jednym z ostatnich przy- stank�w w bujnie zadrzewionej dzielnicy willowej. Dopiero tu, w�r�d drzew, ogrod�w i dogodnych i , zas�on terenowych, tropienie nauczyciela nabra�o | w�a�ciwego, upajaj�cego smaku. Ch�opcy posuwali 3 ., si� chy�kiem za kryj�c� ich �cian� �ywop�otu. Dr�- ! pie�ny wzrok utkwili w zgarbionych plecach id�cego �rodkiem ulicy nauczyciela. Czuli si� jak detektywi z powie�ci Conan Doyle'a i Wa!lace'a. Nawet zr�w- nowa�ony Liskowicz by� teraz przekonany, �e bierze : udzia� w jakim� niezwykle donios�ym przedsi�wzi�ciu o wadze zgo�a pa�stwowej. � nie domy�laj�cy si� niczego Pluskwa szed� sobie spokojnie swoj� drog�, przystaj�c tylko od czasu do , czasu dla poprawienia ci�kich pakunk�w. Teraz nie l 30- j zachowywa� ju� �adnych �rodk�w ostro�no�ci. Wida� by�o, �e czuje si� zupe�nie bezpieczny, Po przej�ciu kilkuset metr�w nauczyciel zatrzyma� si� przed jedn� z okazalszych willi, otworzy� furtk� i nie spojrzawszy nawet za siebie, y/szed� do ogrodu. Ch�opcy �ledzili go pilnie zza �ywop�otu po drugiej stronie drogi, p�ki nie znikn�� za drzewami willi. - Niczego sobie stajnia, co? - gwizdn�� z podzi- wem Wasniewski. Ale Liskowicz, kt�ry mia� bystrzejszy wzrok i umys�, niecierpliwym gestem r�ki uciszy� koleg�. - Nie wyg�upiaj si�, Szlaja, on tu wcale nie miesz- ka. To jaki� urz�d. Widzisz przecie� tablic�. Istotnie, po obu stronach willi czerwieni�y si� urz�- dowe tablice. Ale z miejsca, w kt�rym znajdowali si� m�odzi obserwatorzy, nie mo�na by�o nawet nriarzy� o odczytaniu ich tre�ci. - Urz�d? --zdumia� si� ca�kowicie zbity z tropu Wasniewski. -A c� on teraz mo�e za�atwia� w urz�- dzie? , -Spytaj si� wr�ki, to ci powie. Nie ma innej ra- dy. tylko trzeba czeka�, a� wyjdzie. Nocowa� tam przecie� nie b�dzie. Gdzie� chyba musi mieszka�. Czekali przez d�ugich pi�tna�cie minut, skrupulat- nie odmierzonych na zegarku/Wpatrywali si�, a� do b�lu oczu, w zamkni�te drzwi willi.Ale Pluskwa nie wyszed�. -.'Nie ma co - zdecydowa� na koniec Lisko- Trzebd zrobi� co innego. Musimy odczyta� WICZ. 31 te tablice i dowiedzie� si�, co to za urz�d. Mo�e je- go w og�le stamt�d nie wypuszcz�. M�odzi detektywi wyskoczyli zza �ywop�otu i ostro�- nie podeszli do furtki tajemniczego ogrodu. Ale litery na tablicy by�y jakie� fantazyjne i nawet z tak nie- znacznej odleg�o�ci nie mo�na by�o ich odcyfrowa�. Dr��c z emocji, ch�opcy odemkn�li furtk� i w�lizn�li si� do ogrodu. Kiedy podeszli do willi zupe�nie bli- sko, Liskowicz odczyta� napis: "Pa�stwowy Dom Ren- cist�w przy Powiatowej Radzie Narodowej". - Dom Rencist�w? - zdumia� si� ponownie Wa�- niewski. - Pierwszy raz s�ysz�. - Po prostu schronisko dla starc�w, ty �w�ku! - rzek� zmienionym g�osem Liskowicz. - Ale to przecie� niemo�liwe!... On tu nie mo�e mieszka�! W nag�ej panice chwyci� koleg� za rami�. - S�uchaj, Szlaja, to jaka� g�upia historia. Wiej- my st�d, p�ki czas! Ale na odwr�t by�o ju� za p�no. W�a�nie w tej chwili otworzy�y si� drzwi domu i ukaza�a si� v/ nich wysoka zgarbiona sylwetka Pluskwy. Ch�opcy zdr�twieli ze zgrozy. Prawie bez tchu, nie- zdolni do wykonania najmniejszego ruchu wytrzesz- czali oczy na �acinnika. Wygl�da� zupe�nie inaczej ni� przed pi�tnastoma minutami. Mia� teraz na sobie d�ugi, nieporz�dny szlafrok, a w r�ku zamiast teczki i zeszyt�w d�wiga� du�e wiadro, jakiego zazwyczaj u�ywa si� do wynosze- nia �mieci. 32 Na "widok uczni�w wiadro wypad�o mu z r�ki i potoczy-. �o si� z blaszanym ha�asem ' po betonowej �cie�ce. ��ta-.1 wa twarz starego nauczycie- la poczerwienia�a w gwa�- townej pasji. - Co wy tu robicie?! - Panie psorze! --'wyj�- ka� struchla�y Liskowicz. - My nie... ja my naprawd�... - Szpiegowali�cie mnie!- powiedzia� nauczyciel. - Ja- kie to wstr�tne z waszej stro- ny, jakie niskie! Ma�o tego,' co dzieje si� na lekcjach. Przyszli�cie za mn� a� tu... Dobrze... Biegnijcie teraz roz- g�osi� mi�dzy kolegami, �e mieszkam w przytu�ku dla- starc�w... Macie racj�: je- stem star�, g�upi� Pluskw�l Daj� mi tu je��, spa�, wy- p�acaj� emerytur�, a ja mimo to pcham si� jeszcze do szko- �y, gdzie mnie ju� nie chc�! No, biegnijcie, ju�! Na co jeszcze czekacie?! Nauczyciel zakrztusi� si�' 3 - Honorowy �obuz 33 i zani�s� od dusz�cego kaszlu. Kaszla� d�ugo i ci�ko z jedna r�k� na sercu, drug� podtrzymuj�c opada- j�ce z nosa binokle. - Ale powiedzcie im tak�e - zdo�a� wreszcie wy- dysze� - �e od czterdziestu lat ucz� m�odzie� i b�d� j� uczy�, p�ki mi starczy si�. Stara Pluskwa wiele jesz- cze wytrzyma. Nie zniech�cicie jej tak �atwo. A teraz ju� id�cie! Czego tu jeszcze stoicie? Id�cie precz! Wyci�gn�� r�k� w stron� furtki ruchem tak gwa�tow- nym, �e nie zdo�a� ju� pochwyci� spadaj�cych oku- lar�w. Prys�y o beton chodnika. Razem z binoklami opad�o z profesora �aciny ca�e podniecenie. Sta� teraz przed swymi prze�ladowcami zm�czony kaszlem i gniewem, stary, zgarbiony, bez- radny. Oddycha� z trudem. Zaczerwienione oczy prze- s�oni�a mu wilgotna mg�a. . - Samo �ycie cz�owiekowi nie wystarcza - poskar- �y� si� �a�o�nie. - Kiedy�, na staro��, sami si� o tym przekonacie. Co z tego, �e mam gdzie spa� i co je��... Vivere non est necesse. Navigare necesse est. Na d�wi�k znajomych s��w ucze� Liskowicz ockn�� si� z parali�u. Schyli� si� sztywno jak automat,-pod- ni�s� z chodnika st�uczone okulary i gestem pe�nym pokory -� jakby prosz�c o przebaczenie - poda� je staremu nauczycielowi. EKSPERYMENT NAUKOWY Pok�j by� obszerny, zacieniony ga��ziami �liw, kt�- re ros�y tu� pod oknami - i mocno zagracony. Jego minion� �wietno�� �atwo by�o wyczyta� z wysokiego sufitu. Wi�y si� tam misterne sztukaterie, polatywa�y skrzydlate amorki, py&ztii�y si� j�drne ki�cie winogron. Na ca�ym tym gipsowym bogactwie le�a�a gruba, pra- wie czarna patyna kurzu, nie �cieranego od stuleci. Ze �ciany odartej z tapet i pe�nej zaciek�w, z poczer- nia�ych ram portretu wychyla�a si� czerwona posta� kasztelana. Na wargach antenata dawnych dziedzi- c�w zastyg� lekki u�mieszek. Twarde oczy pana pa- trzy�y z drwi�c� dezaprobata na nowe �ycie starej siedziby... Nowe �ycie demonstrowa�o swe tre�ci na antycznym stole jadalnym, przekszta�conym obecnie na warsztat pracowni naukowej. Sta�y tu dwie klatki z �ywymi kro-;; likami, niklowany sterylizator do gotowania strzyka- wek, wiejska kobia�ka z numerowanymi jajkami kurzy- mi, misterna waga podobna do aptekarskiej i jeszcze jaki� przyrz�d niewiadomego przeznaczenia. Pozosta�o cz�� sto�u zajmowa�y skoroszyty, atlasy przyrodnicze i do�� chaotycznre porozrzucane papiery. �ona kie- rownika stacji do�wiadczalnej z gor�czkowym po�pie- chem uprz�tata ca�y ten papierowy ba�agan, aby uzyska� nieco miejsca na podwieczorek dla niespo- dziewanych go�ci, kt�rzy przyp�yn�li jeziorem z pobli- skiego miasteczka. - Pani in�ynier niepotrzebnie sprawia sobie k�o- pot - wymawia� si� grzecznie dziennikarz. -� W��- 36 czymy si� od �witu po jeziorze, wi�c trudno by�o nie wst�pi�. Plac�wka hodowlana Akademii Nauk w sa- mym sercu mazurskich las�w to dla turyst�w nie lada gratka. Ale nie znaczy to wcale, �e" musimy was zaraz objada�. -Nie ma mowy o �adnym k�opocie - zaprotesto- wa�a m�oda kobieta. - Na tym odludziu zawsze je- ste�my spragnieni go�ci. Szkoda tylko, �e m�� wyje- cha� do miasta. B�dzie niepocieszony, �e si� z pana- mi nie spotka�. ,,Takiego in�yniera jeszczem nie widzia� - zachwy- ca� si� w duchu malarz,-kt�ry nie mieszaj�e si� do rozmowy ju� od kilkunastu minut rysowa� gospodyni� w swoim kieszonkowym szkicowniku. - Z pewno�ci� repatriontka zza Buga. Podobne brwi i z�by spotyka- �o si� przed wojn� tylko w tamtych stronach. Dziw- nie do niej nie pasuj� ci dwaj jasnow�osi mazowiec- cy synowie". Starszy synek gospodyni, kt�ry dotychczas sta� pod �cian�, mierz�c nieufnym wzrokiem go�ci, zach�cony spojrzeniem malarza podszed� do jego krzes�a i zaj- rza� mu do szkicownika. - Mama! - v/rzasn�t z tryumfem, - On ciebie narysowa�, ale zupe�nie do kitu! - Wojtek! - oburzy�a si� zawstydzona matka. - Jeste� �le wychowany! O obcym panu nie m�wi si� "on"! - Ojej, a tata m�wi jeszcze gorzej! - zaperzy� si� ch�opiec. - Pami�tasz, co wczoraj powiedzia� o tych dw�ch z powiatu? - Daj mi �wi�ty spok�j i. nie popisuj si� przed go��mi - uci�a matka, darz�c starszego syna spoj- rzeniem, w kt�rym w tej chwili nie by�o nawet cienia matczynej czu�o�ci. Tymczasem m�odszy syn, o�miolet- ni Maciek, wykorzystuj�c nieuwag� doros�ych, opar� si� o st� i najspokojniej wybiera� kostki cukru z wiel- kiej srebrnej cukiernicy. - Maciek, natychmiast odstaw cukiernic�! Maciek bez sprzeciwu odsun�� si� od sto�u, ale pe�na gar�� cukru zd��y�a przedtem pow�drowa� do kieszeni jego spodenek. - Tak z nimi jest od rana do wieczora - poskar- �y�a si� go�ciom �ona kierownika stacji do�wiadczal- nej. - Musz� teraz na chwil� zajrze� do kuchni, a ju� dr�� na my�l, co oni tu zwojuj� w czasie mojej nieobecno�ci. Si� ju� nie starcza do tych �obuz�w. Po wyj�ciu matki z pokoju miejsce przy srebrnej cu- kiernicy zaj�� dla odmiany Wojtek i, nie zwracaj�c najmniejszej uwagi na nie�mia�e protesty dziennika- rza, zabra� si� do systematycznego opr�niania jej wn�trza. Natomiast Maciek zbli�y� si� do malarza i nawi�- za� z nim rozmow�. - Nieck. pan powie: z�owili�cie w jeziorze du�o ryb? Malarz odpowiedzia� najpowa�niej w �wiecie: - Z�owili�my tylko jedna.. Ale by�a taka du�a, �e i tak nikt by w ni� nie uwierzy�. Wi�c wrzucili�my j� z powrotem do jeziora. Ma�ka zatka�o. Przez chwil� sta� z otwartymi usta- mi, wyba�uszaj�c oczy na malarza, potem podrepta� do brata. Ale starszego nie�atwo by�o zadziwi�. Nie odwracaj�c si� od cukiernicy, machn�� pogardliwie r�k�. - Robi z ciebie balona, nie widzisz czy co! Malarz roze�mia� si� ha�a�liwie. Bawili go ci nie- sforni ch�opcy. Nade wszystko jednak bawi�a go zgor- szona mina dziennikarza, kt�ry jego stosunek do dzie- ci uwa�a� za wysoce niepedagogiczny. Po chwili Maciek znowu znalaz� si� przy fotelu go- �cia i powr�ci� do przerwanej rozmowy. 39 - A niech pan powie: jakby wilki chwyci�y w le- sie konia, to dadz� sobie z nim rad� czy nie dadz� rady? Starszy brat odwr�ci� si� gwa�townie od cukiernicy. Teraz i on zainteresowa� si� rozmow�. Dwa niecierpli- we spojrzenia zawis�y na ustach malarza. Go�� zrozumia�, �e z tego pytania �artowa� ju� nie wolno. - Powiedz mi, ch�opcze, dlaczego o to pytasz? - A... bo tak! No, niech pan powie... dadz� rad� czy nie dadz� rady? - Poradz� sobie z nim, na pewno sobie pora- dz� - dobrodusznie wyr�czy� malarza dziennikarz. - Jaki ko� obroni si� w lesie przed wilkami? Ch�opcy pokiwali sm�tnie g�owami. Nie zdawali si� oczekiwa� innej odpowiedzi, ale byli ni� wyra�nie zgn�bieni. Po chwili wr�ci�a z kuchni matka ch�opc�w nios�c tac� z kaw� i ciastem. Sprawia�a wra�enie przyjemnie zaskoczonej tym, �e podczas jej nieobecno�ci w poko- ju nie wydarzy�o si� nic nadzwyczajnego. Go�cie ochoczo przysun�li fotele do sto�u, gdy� wbrew uprzednim zapewnieniom dziennikarza byli po- rz�dnie g�odni. Zabrano si� w pogodnym nastroju do nalewania kawy i krajania ciasta. Skandal wybuchn�� dopiero po otwarciu cukiernicy. - Powinnam si� by�a tego spodziewa� - j�kn�a z rozpacz� gospodyni - nie ma ani jednej kostki! A zaledwie przed godzin� nasypa�am cukru do pe�na. 40 Nie mog� wprost poj��, jak si� to wszystko mie�ci w ich �o��dkach. Wojtek! Maciek! Ale na wo�anie matki odpowiedzia�a g�ucha cisza. Ch�opcy znikn�li z pokoju jak zdmuchni�ci przez wiatr. Poniewa� okaza�o si�, �e w domu nie ma wi�cej cukru, kaw� - ku wielkiemu strapieniu gospodyni - go�cie musieli pi� nie ostodzon�. S�czyli cierpki p�yn drobnymi �yczkami, zagryzaj�c go smacznym ciastem. M�oda kobieta opowiada�a im p pracy stacji do�wiad- czalnej. Prowadzili t� stacj� razem z m�em. On by� z wy- kszta�cenia agronomem, ona uko�czy�a agrobiologi�. Siedzieli w puszczy ju� od trzech lat i w�a�ciwie bar- dzo by sobie to �ycie chwalili, gdyby nie k�opoty z dzie�mi, kt�re w le�nym otoczeniu wyrasta�y na zupe�- nych dzikus�w. Sama praca bardzo by�a ciekawa. Studiowano tu, dziedziczenie cech nabytych u zwierz�t. Pocz�tkowo zajmowano si� tylko kr�likami i domowym ptactwem,, Ostatnio przyby�y tak�e konie, l to konie szczeg�lne- go rodzaju. Ale ko�mi zajmuje si� m�� przy pomocy specjalnego instruktora hodowlanego przys�anego z Pu�aw. Ona si� na tym nie zna i nie ma z tym nic wsp�lnego. W tym miejscu opowiadanie gospodyni uleg�o przerwie, gdy� w otwartym oknie ukaza�a si� nieocze- kiwanie jasnow�osa g�owa Wojtka. - Mama - krzykn�� ch�opiec - oni nie widzieli jeszcze tarpan�w! My ich tam zaprowadzimy... 41 - Nie pokazujcie mi si� na oczy - odpowiedzia- �a gniewnie matka. - Jak wr�ci ojciec, to z wami po- /rozmawia. Ale nie o tarpanach, tylko o cukrze. Jasna g�owa znikn�a tok samo gwa�townie, jak si� ukaza�a. Zza okna dobieg� przejmuj�cy gwizd. - C� to s� te tarpany? - zainteresowa� si� dzien- nikarz. - To w�a�nie konie, o kt�rych m�wi�am. Mamy tu co� w rodzaju rezerwatu dzikich koni, a raczej koni, kt�re dopiero si� zdzicza. Panowie nie s�yszeli nigdy o tarpanach? Tarpany hoduje si� w Polsce ju� od dawna. Ale ostatnia wojna zniszczy�a hodowl� i te- raz zaczyna� trzeba jeszcze raz od pocz�tku. - Nie mia�em poj�cia - zdumia� si� dzienni-- karz - �e w' Polsce hoduje si� dzikie konie. Trzeba koniecznie te tarpany obejrze�. / - Jak panowie sobie �ycz�. Tylko �e do ^zagrody tarpan�w jest st�d do�� daleko. Trzeba i�� przez las dwa kilometry z ok�adem. Ale ch�opcy mog� was za- prowadzi�. ' Dziennikarz tak si� zapali� do zobaczenia dzikich koni, �e mimo wrodzonego lenistwa got�w by� i�� do rezerwatu dwa kilometry, nawet i wi�cej. Ale malarz sprzeciwi� si� stanowczo tej wyprawie. Stonce wisia�o ju� nisko nad jeziorem i czas by�o my�le� o powrocie do domu. Telepa� si� noc� po nieznanym jeziorze - �adna przyjemno��. Kiedy zacz�li si� z sob� gor�co spiera�, znowu za- szura�y za oknem rozgarniane ga��zie. Teraz do po- 42 koju zajrza�y dwie jasne g�owy. Ch�opcy byli czym� podnieceni. - Mama - pisn�� przera�liwie starszy - idzie ten dra� Gwizda- �a! - Dra� Gwizda�a! Dra�!... Dra�!... - wt�rowa� bratu jak echo m�odszy. Gospodyni pogrozi�a palcem sy- nom, a potem z �artobliwym wsp�- czuciem spojrza�a na go�ci. - No, teraz ju� koniec, pano- wie. Chcecie czy nie chcecie, b�- dziecie musieli wys�ucha� ca�ej hi- storii tarpan�w. Z panem Gwizda- �� na ten temat nie ma �art�w. To nasz instruktor z Pu�aw. Najlepszy zreszt� cz�owiek pod s�o�cem. Tyl- ko ch�opcy maj� z nim swoje po- rachunki. O tego Gwia�dzistego... - O Gwia�dzistego? -b�kn�� sko�owany dziennikarz. --A to kto znowu ten Gwia�dzisty? .: Ale odpowiedzi na to pytanie nie zd��y� ju� otrzyma�. Skoro tyl- ko ch�opcy przepadli za oknem, w sieni zaszczeka�y .psy i zatupota�y ci�kie kroki. Do pokoju wszed� pan Gwizda�a. 43 Na widok tej nowej postaci dziennikarz i malarz mimo woli poci�gn�li nosami. By�o to oczywi�cie z�u- dzenie, a!e mogliby przysi�c, �e w pokoju zapachnia- �o stajni�. W ca�ym wygl�dzie instruktora - w jego krzywych kawaleryjskich nogach, skrzypi�cych wyso- kich butach, a nade wszystko w d�ugim ko�skim obli- czu - by�o co� takiego, co nieodparcie nasuwa�o 'skojarzenie z ko�mi. Malarz ci�ko westchn�� i gestem pe�nym rezygna- cji si�gn�� do kieszeni po sw�j szkicownik. Gospodyni mia�a racj�. Powr�t do domu odwleka� si� na czas bli�ej nie okre�lony. Po chwili siedzieli ju� przy stole, s�uchaj�c wyczerpuj�cego wyk�adu o tarpanach. Kto mia� szcz�cie zetkn�� si� osobi�cie z panem Gwizda��, ten nie musia� ju� odbywa� dwukilometro- wej w�dr�wki przez las do rezerwatu dzikich koni. Z plastycznej opowie�ci instruktora tarpany wy�ania- �y si� jak �ywe. R�a�y, kwicza�y, kr�ci�y zadami, stawa- �y d�ba, demonstrowa�y wszystkie swoje zalety. By�y to koniki niewielkie, myszate, kr�tkow�ose, podobne do irlandzkich kuc�w. Przez grzbiet bieg�a im czarna pr�ga - oznaka pradawnego gatunku. Przed tysi�cem lat, a mo�e i dawniej, na niezmie-' rzonych stepach wschodniej Europy koczowa�y tabuny dzikich tarpan�w. Znacznie p�niej, w wieku XVII, nie- liczne zachowane okazy tego gatunku odnajdowa�o si� ju� tylko w zwierzy�cach polskich magnat�w. Do racjonalnej hodowli zabrano si� przed trzydziestu la- ty w rezerwacie bia�owieskim, ale przysz�a wojna... 44 R�ni ludzie r�ne maj� do wojny pretensje. Dla instruktora Gwizda�y jedn� z najwi�kszych zbrodni wojennych by�o zniszczenie hodowli tarpan�w. Cz�� dzikich koni wtedy wygin�a. Reszt� wychwytali ch�o- pi, oswajaj�c je potem i przyuczaj�c do pracy w go- spodarstwie. Teraz wykupione od ch�op�w nieliczne ocala�e okazy oraz ich potomstwo przywraca si� do stanu pierwotnej dziko�ci. Chodzi o wyhodowanie dzikiego konia, odpornego na g��d, ch��d i najtrud- niejsze warunki terenowe, a nast�pnie o przeszcze- pienie jego cech na ca�� ras� koni polskich. - Zdziczenie tarpan�w to trudna sprawa, moi pa- nowie - grzmia� pan Gwizda�a, tocz�c rozognionym wzrokiem po s�uchaczach. - Wychowasz takiego tar- pana od �rebaka, poznasz jego wszystkie zalety i wa- dy, przywi��esz si� do niego jak do ludzkiej istoty, a potem puszczaj go w las - na ch��d, g��d i nie- bezpiecze�stwa. Paszy mu wprawdzie dostarczasz, ale rozrzucasz j� po ca�ym lesie i skrywasz pod stosami chrustu. A przecie� nigdy nie ma pewno�ci, czy tar- pan jest ju� na tyle m�dry j do�wiadczony, �eby si� sam do niej dobra�. Las ogradza si� wprawdzie paiisad�, ale w lesie noc� nie zawsze jest bezpiecz- nie. Szczeg�lnie teraz, kiedy w okolicy pojawi�y si� wilki... Instruktor urwa� w p� zdania. W zielonym g�szczu za oknem zakot�owa�o si� gwa�townie. Do pokoju wdar� sitTgniewny okrzyk: ' - Gwizda�a, g�upia pa�a! 45 Potem us�yszano ur�gliwy �miech, trzask �amanych gat�zek i tupot uciekaj�cych n�g. W pokoju zrobi�o si� bardzo cicho. Matka ch�opc�w zerwa�a si� z krzes�a, lecz nie pr�bowa�a nawet biec do okna, gdy� na interwencj� by�o ju� za p�no. Ma- larz przerwa� swe rysowanie i z nowym zainteresowa- niem wpatrzy� si� w oblicze pana Gwizda�y. Stary in- struktor mocno poczerwienia� i zadysza� si� jak w ci�- kim ataku astmy. Ale trwa�o to kr�tko. Po chwili jego d�uga ko�ska twarz odzyska�a normaln� barw� do- brze wypalonej ceg�y. - Nienawidz� mnie - powiedzia� zgaszonym g�o- sem. - Sama pani in�ynier pami�ta, jak przedtem mnie lubili. Wprost trudno si� by�o od nich op�dzi�. A teraz nienawidz�. Nie mog� darowa�, �e pu�ci�em Gwia�dzistego do lasu. - Powiedzcie mi wreszcie, kto to jest ten Gwia�- dzisty - zdenerwowa� si� dziennikarz. - Ci�gle opo- wiadacie jakie� dziwne historie. Dzikie konie, -tarpa- ny, wilki, a teraz znowu ten Gwia�dzisty. Ju� po raz drugi s�ysz� dzisiaj to nazwisko. - Gwia�dzisty to jeden z tarpan�w - wtr�ci�a po�piesznie gospodyni. - Najpi�kniejszy tarpan z ca�ej stadniny. Nazwano go Gwia�dzistym, bo ma na czole bia�� gwiazd�. Ch�opcy za nim przepadali i ma- �o si� nie pochorowali ze zmartwienia, kiedy puszczo- no go do lasu na zdziczenie. Teraz, na domiar z�ego, pokaza�y si� wilki... Trudno si� dziwi�, �e si� o niego niepokoj�... 46 - Niepokoj� si� o niego! - wrzasn�� z meoczeki- wan� pasj� pan Gwizda�a, - Smarkacze si� niepo- koj�, a stary Gwizda�a nie! Bo Gwizda�a ma gdzie� to wszystko, prawda?! Zrozumcie mnie dobrze, pano- wie, od czasu jak Gwia�dzistego pu�ci�em do lasu, ani jednego dnia, ani jednej nocy nie mam spokoju. Na chwil� nie przestaj� o nim my�le�. Ja tu - on w lesie, ale prowadz� go na odleg�o��. Cz�sto ludzie patrz� na mnie jak na g�upiego, bo sam do siebie gadam. ,,Gwia�dzisty - m�wi� - kosiu m�j kocha- ny, szukaj pod chrustem, szukaj, jak ci� uczy�em. Nie zag�odzisz si� przecie�. Nie zrobisz staremu instrukto- rowi takiego brzydkiego kawa�u." Noc�, bywa, budzi . mnie nag�e szarpni�cie serca. Wilki! Zrywam si� z po- �cieli, chwytam za strzelb� i p�dem na jezioro. Po- tem, stary wariat do �witu waruj� w ��dce przy tam- tym brzegu, wypatruj�c wilczych oczu. Za to taka za- p�ata. Tylko smarkacze niepokoj� si� o Gwia�dziste- go, ja si� o niego nie niepokoj�. Tfu, krew mo�e cz�owieka zala�! Po wyrzuceniu z siebie ca�ej nagromadzonej goryczy instruktor uspokoi� si� i g�os mu z�agodnia�. .- Zrozumcie mnie dobrze, panowie. Nie�atwo jest eksperymentowa� na �ywym stworzeniu, ale co robi�! Chodzi o ulepszenie ca�ego gatunku. Gwia�dzisty mu- si si� troch� pom�czy� dla dobra przysz�ych pokole�. Surowa twarz instruktora zmi�k�a w u�miechu. - Za to kiedy� b�dzie s�awny. Spisujemy tu z dnia na dzie� dok�adn� kronik� jego le�nej edukacji i p�- 47 niej si� j� wydrukuje w prawdziwej ksi��ce. �, mog� panowie zobaczy�, Wsta� z krzes�a i ko�ysz�c si� na swych kawaleryj- skich nogach, podszed� do rega��w stoj�cych pod �ciana. Wyj�� z nich poka�nych rozmiar�w czarny bru- lion buchalteryjny i z nabo�e�stwem roz�o�y� go na stole. �- Wszystko tu jest dok�adnie zapisane, dzie� po dniu, jak w uczniowskim dzienniku. Z pocz�tku do- karmiali�my go wieczorami, �eby przej�cie na ,,w�asny chleb" nie odby�o si� zbyt nagle. Ale ju� trzeciego dnia sam sobie wygrzeba� pasz� spod chrustu w czte- rech punktach, A si�dmego dnia objad� doszcz�tnie wszystkie osiem schowk�w. Z t� chwil� weszli�my w drug� faz� edukacji. Stopni