Kochański Krzysztof - Homo Internetus

Szczegóły
Tytuł Kochański Krzysztof - Homo Internetus
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kochański Krzysztof - Homo Internetus PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kochański Krzysztof - Homo Internetus PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kochański Krzysztof - Homo Internetus - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF KOCHAŃSKI Homo Internetus Przybywają punktualnie, co ostatnio nieczęsto się zdarza. A wtedy ja, czekając na nie, nie mogę pozbyć się lęku, że nie pojawią się, że będę czekał na próżno. Rozstanie z Dianą byłoby jak koniec świata. W tej kwestii, niestety, jestem uzależniony od mojej żony Christine: Diana ma dopiero cztery lata i w moim środowisku nie potrafi poruszać się samodzielnie. Nie potrafi. Szkoda. Miło byłoby zobaczyć własną córkę nie tylko wtedy, gdy zdecyduje o tym szanowna małżonka. - Cześć! - mówi Christine. - Tata! - Diana wyrywa rączkę z dłoni matki i biegnie do mnie. Szybko podrywam się z fotela, na którym siedzę tylko dlatego, żeby Christine nie pomyślała sobie, że czekając na nich nie mogę sobie znaleźć miejsca, i chwytam córkę w ramiona. Jest cieplutka jak piec zimową porą. I taka delikatna. Jest mi zupełnie obojętne, że nie nosi w sobie moich genów, tylko z jakiegoś banku, skąd nie da się wykryć ich pochodzenia. Ja nie posiadam genów. Nie jestem w nie wyposażony. Nie one przenoszą informację o takich jak ja. - Mam dla ciebie prezent - mówię. Dzisiaj są urodziny Diany. - Czekoladę? - próbuje zgadywać. Wbija sopel w moje serce, ale wybaczam jej to natychmiast, zanim jeszcze czuję jego chłód. Wciąż zapomina, że u mnie nie może jeść. Tego również jeszcze nie potrafi. - Czekolada będzie dla mnie - odpowiadam. - Przecież wiesz - dodaję, nie chcąc dopuścić, aby smutek choć na chwilę pojawił się na jej twarzy. Jest pogodnym dzieckiem. Niepotrzebnie się obawiam. - A co masz? - pyta, zaglądając mi w oczy. - Abra Kadabra! - wołam i z kuchni wychodzi smok. Jest dokładnie wzrostu Diany, cały zielony, od pyska aż po ogon. Trochę przypomina kilkutygodniowe psie szczenię, co nadaje mu sympatycznego wyglądu. - Cześć, Kadabra! - Diana wyślizguje się z moich rąk. W pierwszej chwili chcę sprostować, wyjaśnić, że to tylko czarodziejskie zawołanie, ale rezygnuję. Kadabra. Dobre imię dla smoka. Przytula go, a on posapuje z zadowolenia, rozdziawia pysk; gdzieś spomiędzy zębów snuje się delikatny obłoczek dymu. Być zadowolonym - to wszystko, co potrafi. Nie umie mówić, bawić się, a tym bardziej myśleć, lecz widzę radość Diany i wiem, że jej to wystarcza. Nie jest rozpieszczonym dzieckiem. Chciałbym podarować jej coś lepszego, coś, co mogłaby zabrać ze sobą, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Zarabiam nieźle, wystarczająco, aby utrzymać żonę i córkę, ale nie aż tyle, żeby smok był bardziej prawdziwy. To zresztą oczywiste. Żaden powód do żalu. - To lecę - mówi Christine. - Cztery godziny. Od miesiąca, co tydzień, gram na Wielkiej Loterii Internetu. Stawki są niewielkie, co mi tam, a zyskuję nadzieję. Oczywiście zdaję sobie sprawę, jak złudne to marzenie, jak bliskie zeru jest prawdopodobieństwo wygranej, z drugiej jednak strony - przekonuję sam siebie - w każdej edycji ktoś wygrywa. Gdybym wygrał, może nie musiałbym tak przejmować się Christine. - Może zostaniesz - proponuję. Cztery godziny to bardzo mało, zwłaszcza że następne będą dopiero za trzy dni. - Nie, nie - pada odpowiedź, jakiej należało się spodziewać. To już dwa miesiące, odkąd Christine przestała spędzać ze mną każde popołudnie, każdy wolny od pracy dzień. Nie mówię już o nocach. Pamiętam, jak czasem drażniły mnie grymasy Diany, jej płacz z byle powodu. Jak czasem dałem jej klapsa, bo nie mogłem już wytrzymać dziecięcych humorów. Odpoczywałem, gdy odchodziła z Christine - do znajomych, do prawdziwego zoo lub po prostu wypocząć - tam, dokąd ja udać się nie mogę. Wszystko to pamiętam, przecież miało miejsce tak niedawno, a dziś nie potrafię pojąć, jak mogłem być tak gruboskórny. - Bawcie się dobrze. - Christine odchodzi. Uruchamia ten przeklęty chip w plątaninie wszczepów i neuronów swojego ciała i znika z mojego życia. Chwalę Boga za to, że prawo nie pozwala zniknąć jej na zawsze. Za rękojmię naszego małżeństwa. Za gwarancję kontaktu z Dianą przynajmniej dwa razy w tygodniu. Patrzę na swoją córkę, jak tarza się po podłodze z jaskrawozielonym, biedakiem, na próżno usiłującym wstać na równe nogi i porzucam troski. Przede mną cztery godziny. - Ten wniosek rozwodowy nie ma szans - zauważam. Wiem, co mówię. Znam doskonale swoje prawa. Ostatnio wiele czasu poświęciłem na ich poznanie. - To samo powiedział mi adwokat - Christine patrzy na mnie chłodno. Przynajmniej jest szczera. - No więc... ? - Powiedział, że istnieją pewne możliwości, jeśli... jeśli się zgodzisz. - Mam się zgodzić na rozwód? Chyba żartujesz! Oczywiście, doskonale wiem, że odkąd poznała tamtego faceta, przestała ze mną żartować na jakiekolwiek tematy, że robi tylko to, co musi, co nakazują jej normy prawne i własne poczucie przyzwoitości. - Dlaczego nie? - jej spojrzenie staje się wyzywające. - Ludzie się dogadują. - Owszem - przyznaję. - Ale nie w naszej sytuacji. Przede wszystkim co z Dianą? Nie chcę jej stracić. - Przecież doskonale wiesz, że dziecko w tym wieku nie jest jeszcze przygotowane. Wiem. Umysł Diany nie jest jeszcze całkiem ukształtowany, a jej ciało nie jest w stanie przyjąć tych wszystkich implantów i transplantowanych neuronów, jakie są konieczne, aby sprawnie poruszać się w moim świecie. Aby mogła być ze mną bez przerwy dłużej niż kilka godzin. Jak Christine, gdy jeszcze tego chciała. Jak wcale pokaźna liczba moich klientów, dzięki którym zarabiam na życie. - W tym właśnie tkwi podstawa problemu, Christine - odpowiadam. - Z utratą ciebie potrafię sobie poradzić, choć Bóg tylko wie jak bardzo to trudne. Ale utrata Diany nie wchodzi w rachubę. W żadnym wypadku. Jest wściekła. Widzę wściekłość w jej oczach, w każdym ruchu, w drapieżnym geście, jakim odgarnia kosmyk włosów z czoła. - Gdyby mój tato żył... - zaczyna i nie kończy. To jej sposób ranienia ludzi, który pozwala zachować przekonanie o własnej wartości. Nic takiego przecież nie powiedziała. Nie powiedziała, że jestem wymyślony, sztuczny, że tak naprawdę wcale mnie nie ma. Jest kulturalna, dobrze ułożona, takie słowa byłyby poniżej jej godności. Christine nie jest osobą pozwalającą sobie na nietakty, nawet gdy jest zdenerwowana. Ale mnie jej wypowiedź przygniata tak samo, jakby padły te wszystkie słowa. Słowa, którymi się przejmuję, choć wiem przecież, że to tylko wyrazy, banały nie będące w stanie oddać prawdy. A tym samym kłamliwe. - Gdyby twój tato żył, sprałby ci tyłek, nie zważając na twoje trzydzieści lat - wypalam i widzę, jak cień rumieńca przewija się przez jej nieskazitelne oblicze. Jest doskonale piękną kobietą, o idealnej figurze i ujmujących gracją ruchach. Nie ma takich kobiet. Oboje o tym wiemy. Nie wiem, jak wygląda w rzeczywistości, nigdy nie chciała mi tego pokazać, chociaż wiedziała, że nie zmieniłoby to mojego do niej stosunku. Ale rozumiem ją. Doskonale rozumiem kobiety. Chociaż - właśnie teraz przyszło mi to do głowy - może tylko tak mi się wydaje? Gdybym rozumiał je aż tak dobrze, to może Christine wciąż byłaby ze mną? Jej ojciec umarł pięć lat temu, dokładnie dwa miesiące po tym, jak sprawił swojej umiłowanej, jedynej córeczce, najdroższy internetowy prezent, jaki można sobie wyobrazić. Mnie. Stary był idiotą. Może nie powinienem mówić w ten sposób o człowieku, dzięki któremu, bądź co bądź, zaistniałem, ale to szczera prawda. Jak można oszczędności całego życia utopić w czyjś jeden kaprys; wiedzieć, że się umiera i przeszastać w taki sposób majątek, nie zostawiając złamanego centa osobie, którą ponoć tak kochał? Gdy nowotwór, jedyna plaga od prawieków niezmordowanie łamiąca ludzkie życie, zwyciężył go wreszcie, na Christine czekała dość smutna wiadomość, jak niewiele zostało do odziedziczenia po kochającym rodzicu. Zostałem jej, co prawda, ja, ale mnie nie można sprzedać czy zamienić na coś innego. Nie jestem przecież niewolnikiem. Podobno nie jestem. Podobno formalnie nie jestem nawet niczyją własnością. Tak stanowi prawo. Sprawiedliwe dla wszystkich czujących istot. Myślących i rozróżniających dobro od zła. Jeśli tak, to dlaczego wciąż kocham Christine? Dlaczego nie jestem w stanie tego zmienić? Czy nie dlatego, że taki właśnie zostałem stworzony? Ale kocham również Dianę. A to już moja własna miłość. - Pan Decray? - zapytała z ostrożnością, którą dobrze znał. Z którą nie raz się spotykał i nawet rozumiał. Pokiwał głową. - Oczywiście. - Poczekał, aż usiądzie w fotelu, który jej wskazał i dopiero wtedy sam zajął miejsce za staromodnym biurkiem. Lustrował uważnie jej twarz. Wcale nie uważał, że twarz może wiele powiedzieć o człowieku, mimo to często próbował dowiedzieć się czegoś w ten sposób. To interesujące. Nie była ładna. Niektórym wydaje się, że do takich ludzi jak on przychodzą ze zleceniami piękne kobiety, wampy z twarzami sfinksów, które jednak w rezultacie dość chętnie zdejmują majtki. Ale to nieprawda. Przynajmniej jemu nigdy się taka nie trafiła. Nie była też znowu taka brzydka, może raczej zaniedbana, na pewno zbyt otyła, za to w jej twarzy było coś nijakiego. Antypatycznego. Nie potrafił powiedzieć, co to jest; to coś emanuje z niektórych ludzi, sprawiając, że nie mogą znaleźć przyjaciół, poszanowania, miłości. Decray w swoim życiu zabił wielu ludzi, gdyby ktoś kazał mu podać ich liczbę, musiałby się zastanowić, nim udzieliłby odpowiedzi, lecz jego powierzchowność budziła zaufanie i sympatię. Życie nie jest sprawiedliwe. - Skąd dowiedziała się pani o mnie? Oczywiście, doskonale znał odpowiedź - ten adwokat zadzwonił do niego niezwłocznie, nie po raz pierwszy przecież, łasy na swoje dziesięć procent - ale ludzie, którzy do niego przychodzą, oczekują takich pytań. Uważają za naturalne, że żyje w wiecznej czujności, z każdej strony spodziewając się wpadki. - Nie mogę powiedzieć - odparła.- Obiecałam dyskrecję. - Rozumiem. Dostrzegał zdenerwowanie, które usiłowała ukryć pod maską bez uśmiechu, lecz niewiele go to obchodziło. - Kto to ma być? - zapytał. W istocie wiedział już wszystko, nawet jak to zrobi. Zaraz po telefonie adwokata zebrał niezbędne informacje. Ale nie zamierzał ułatwić jej zadania. - Mój mąż - wydusiła, patrząc gdzieś w bok. Ciekawe, skąd ma na to pieniądze? Nie wyglądała na osobę, dla której praca wpisana jest w codzienny rozkład zajęć. Czy przypadkiem nie od mężusia, którego zamierza pozbyć się w tak paskudny sposób? Gotów był się założyć, że właśnie od niego. Ale nie było z kim. - Dobrze - odparł. - Proszę? - obdarzyła go zaskoczonym spojrzeniem. - Powiedziałem, że dobrze. Zrobię to. Wstała. Nie lubił tego. Nie lubił rozmawiać z kimś, kto stoi przed jego biurkiem niczym petent. Zawsze, miał wrażenie, ten ktoś robi to celowo, coś zamierza, coś, co może go zaskoczyć. Wolał jasne sytuacje, pozostające pod kontrolą. - Proszę siadać! - rzekł. Usiadła natychmiast, jak lalka reagująca na manewr marionetkarza. - Tak od razu? Myślałam, że może... będzie chciał pan wiedzieć... - Co wiedzieć? - No... nie wiem. Na przykład, jakie motywy... - Proszę wybaczyć, ale nie jestem spowiednikiem, nie musi mi pani nic tłumaczyć. - Pochylił się nieco w jej stronę. Starał się, by jego głos brzmiał uprzejmie. - To pani prywatna sfera, a ja nie zamierzam w nią wnikać. Wystarczy mi tylko wiedzieć, o kogo chodzi, kiedy mam to zrobić i czy akceptuje pani moją cenę. Resztę zrobię po swojemu. Sądzę, że to wygodne i dla pani. - Tak. Dziękuję - odrzekła. - Ale nie powiedziałam najważniejszego - dodała po chwili milczenia. Znowu uciekła oczami w bok. - On jest po tamtej stronie. Uniósł w górę brwi, udając zdziwienie. - Pani mąż nie jest prawdziwy - powiedział, wolno cedząc słowa i patrząc jej prosto w oczy. - Tak pan sądzi? - W jej głosie zadrżały nuty nadziei. Nie. Nie sądził. Ale nic go to nie obchodziło. - To przecież oczywiste - rzekł. Poczuł niesmak, widząc, jak napięcie znika z jej twarzy. - Jak pan to zrobi? - To nie problem. - Nie? - Żaden. Mam tam NetClona. Wyraźnie zaniemówiła. - Przecież to nielegalne! - obie dłonie trzymała przy ustach. Decray uśmiechnął się kącikiem ust. Zważywszy, z czym tutaj przyszła, zachowała się naprawdę zabawnie. - To zlecenie pańskiej żony. Siedzi naprzeciwko mnie, z tym dziwacznym urządzeniem w dłoni, wyglądającym jak pistolet, jednak wcale nie będącym pistoletem, jeśli wierzyć jego słowom. Zamykam oczy, mocno, szczelnie, ogarnia mnie ciemność i czekam, aż pochłonie mnie ostatecznie, ale ona się nie śpieszy. Decray się nie śpieszy. Drżą mi nogi, przyciskam je z całych sił do fotela, na którym siedzę, ale to nic nie pomaga. Boję się i nie potrafię nad tym zapanować. I wciąż nic się nie dzieje; cisza, jakby czas się zatrzymał. Czuję, że brakuje mi powietrza, oddycham gwałtownie i otwieram oczy. Decray spoczywa w swoim fotelu i patrzy na mnie. Tylko patrzy. O czym myśli? - Dlaczego mi pan to mówi, panie Decray? - pytam. Mój głos brzmi obco, nie należy do mnie. - Dlaczego pan ze mną rozmawia, zamiast od razu strzelić, czy co tam zamierza pan zrobić? - Wygumkować - wyjaśnia, jakbym akurat o to pytał. - Ta operacja nazywa się wygumkowaniem. Śmiesznie, co? I jak sympatycznie. Pocę się. To chyba ze strachu. Nagle dochodzę do idiotycznego wniosku, że może w pewnym sensie jest to najlepsze rozwiązanie. Mówię mu o tym, a on śmieje się w głos, jakby miał rzeczywiście wymazać błąd na rysunku, a nie moje istnienie. - Nie zrobię tego - mówi i przestaje się śmiać. Wciąż jednak trzyma w dłoni swój pseudopistolet. - Dlaczego? Pytam dlaczego, ale akurat mniej mnie to obchodzi, najważniejsza jest ulga, jaką niosą jego słowa. Będę żył. Nie do wiary, że spotyka mnie coś takiego. Rozgląda się po pokoju, jakby szukał po kątach odpowiednich słów. - Jestem NetClonem - mówi i kiwa głową, spodziewając się pewnie zrozumienia, ale ja nie bardzo wiem, o co mu chodzi. - Słyszałem o takich jak pan - odpowiadam. - Podobno coraz was więcej, chociaż klony sieciowe są zakazane... - Nagle odczuwam olbrzymią ochotę mówienia, to chyba odreagowanie stresu; stopuje mnie ruchem dłoni. - Nie w tym rzecz. Jestem NetClonem Decraya z prawdziwego świata, a to oznacza, że czuję jak on, myślę jak on i jak on działam. Wszystko, co zrobię, zrobię prawdopodobnie tak, jak on by to zrobił. Otwieram usta, aby powiedzieć, że rozumiem, ale nie daje mi dojść do słowa. Rzuca swoją broń na podłogę, widzę, że nagle jest wściekły i zamieram wystraszony, czuję, że serce wali mi jak młot. Nie należę do ludzi odważnych. - Wiesz, co bym zrobił - mówi - gdybym był na jego miejscu? Gdybym to ja był prawdziwym człowiekiem, a mój NetClon zabójca wykonałby już wszystkie swoje pieprzone zadania? Co wtedy bym zrobił? Nie odpowiadam. Decray wcale tego nie oczekuje, niespodziewanie gniew znika z jego twarzy, wygląda jak skromny, zapracowany urzędnik. Prostuję się w swoim fotelu, a kąciki jego ust symulują cień uśmiechu. - Zlikwidowałbym NetClona! - oświadcza. - Jest jedynym śladem powiązania ze mną, a można go wygumkować zupełnie bezpiecznie, nikt się nie upomni, nikt o nim nie wie, a jeśli nawet, to przecież to tylko nielegalna kopia rzeczywistości, twór poza prawem. Tfu! Naprawdę pluje na podłogę i znowu jest nienaturalnie podekscytowany, w jego oczach widzę szaleństwo. - Dlatego postanowiłem, że pewnego dnia to przerwę. Zrobię coś, co załatwi go na amen. - To niesamowite, jak zmienia się jego twarz, niczym organ zdolny do mimikry. Teraz rozjaśnia ją pełny uśmiech. - Że tak powiem: czas zmian zaczyna się dzisiaj. Wybrałem ciebie. Nie zginiesz. - Bardzo się cieszę - odpowiadam. Brzmi to kretyńsko, ale coś muszę powiedzieć, inaczej zwariuję z napięcia. - Załatwimy Christine. To jedyne wyjście. Zamieram. W jednej chwili cały strach wycieka ze mnie jak woda z przedziurawionej beczki. Chce zabić moją Christine! Dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że przecież Christine nie jest już moja. - Ale jak? - krztuszę się. - Ona jest... tam. Milczy. Dopiero teraz chowa broń do kieszeni marynarki. Zastanawiam się, czy nareszcie uznał, że nie będzie mu potrzebna, czy też może trzymał ją tylko po to, by delektować się moim przerażeniem. - Wygrałeś na Wielkiej Loterii Internetu, Decray wie, że w nią grasz. Dajesz nam połowę wygranej za zmianę planów. Nic nie rozumiem. - Przecież nie wygrałem na żadnej loterii... - Zbierz każdy grosz, jaki masz, pożycz, ile się da i wpłać na to konto - podaje mi kartkę. - To będzie zaliczka. - Jaka zaliczka? Ignoruje moje słowa. - A potem jak będzie już po wszystkim, jak policyjni detektywi będą cię pytać, czy coś wiesz, powiesz, że owszem, że Christine wspominała ci o jakimś facecie nazwiskiem Decray. - Mam donieść na ciebie? - Nie bądź idiotą! Na niego, to przecież oczywiste. O mnie ani słowa. Wstaje. - Rób, jak mówię - szepcze konspiracyjnie, pochylając się nade mną tak blisko, że czuję jego oddech. - Jeśli chcesz ratować swoją dupę. - Wygrał. Ten sukinsyn wygrał na Loterii Internetu! - mówi Decray. Stoi naprzeciw drugiego mężczyzny, identycznego wzrostu i postury, mężczyzny o tej samej twarzy. Naprzeciw Decraya. - To pewne? - Na sto procent. Widziałem jego kupon. - Nie wykonałeś zadania. - Uznałem, że w tej sytuacji... - Kazałem ci go zabić! - Do cholery! Zaproponował połowę wygranej! Wiesz, jaki to szmal!? Patrzą na siebie jak wrogowie. Nie lubią się. W jakiś sposób nie lubią samych siebie. Mija minuta, a oni wciąż milczą, mierząc się wzrokiem, jakby w ten sposób można było coś wygrać. Może tak. - Wpłacił zaliczkę, żebyś był pewny. Możesz sprawdzić na koncie. - Znam stan konta. Wpłynął przelew dywidend z jakiejś spółki. - To te pieniądze. - Mało. - To zaliczka. Widziałem kupon. Wiesz, że grał, sam go sprawdzałeś. Znowu milczą. Teraz ich twarze mają jednakowy, nijaki wyraz. Jakby myśleli nie tylko o tym samym, ale i to samo. - Nie podoba mi się, że postawiłeś mnie w takiej sytuacji. Ale zgoda. Niech będzie. - Załatwisz ją? - Przecież mówię. Powiesz mu jednak, że żądam wszystkiego. Powiedzmy: prawie wszystkiego, może sobie zostawić drobne kieszonkowe. - Właśnie tak mu powiedziałem. - Przed chwilą mówiłeś o połowie wygranej. - Mówiłem, że tyle zaproponował. Nie powiedziałem, że przyjąłem tę ofertę. - I zgodził się? - Jasne. Przecież kupuje swoje życie. Uśmiechają się. Może i siebie nie lubią. Ale człowiek łatwo zapomina, że nie lubi samego siebie. - Cześć, Ed. - Decray? - We własnej osobie. Słuchaj, mój NetClone znowu coś wykombinował. - Jezu! Do śmierci będziesz mnie nachodził? - Trafiłeś w sedno. Jak chcesz, możesz przywitać ją dzisiaj. - Dobra. Jest OK. O co chodzi tym razem? - Jemu znowu wydaje się, że może się mnie pozbyć. Nie możesz z tym zrobić porządku raz na zawsze, Ed? - Jak? Przecież to ty. Zmień się, to zrobię ci nowego NetClona. - Bardzo śmieszne. - Jak dla kogo. No dobra, pogrzebię w bebechach i będzie jak nowy. Powiedzmy... pojutrze. Pasuje? - Nie. Musisz to zrobić zaraz! - Jezu, Decray! Oszalałeś?! Mam rzucić wszystko... - Tak! - Myślisz, że to takie proste? Muszę się przygotować. - Nic nie myślę! Słuchaj, Ed. Siedzisz w tym gównie obok mnie. Jak będę miał kłopoty, ty będziesz miał je również, nie zamierzam ukrywać, skąd wziąłem NetClona. Jasne? - Chrzań się! - Pytam, czy to jasne!? - Tak... - Nie słyszę. - Jasne, że jasne! - Więc zrób to dzisiaj, Ed. - Jezu! OK! OK! - Dzięki, Ed. - Nie ma sprawy. - Ed? - No? - Naprawdę nie można z nim zrobić porządku? Który to już raz próbuje mnie wykiwać? - Czwarty. Nie można, Decray. Mówię, jak jest. Zawsze jednak możesz dać sobie z nim spokój. Spraw sobie legalnego pomagiera, stać cię na to. - Nie, Ed. Pieniądze to nie wszystko. Jak mógłbym komuś takiemu zaufać, skoro, jak widać, nie mogę zaufać nawet samemu sobie? Decray wyłączył się. Siedział w swoim gabinecie, za wielkim zabytkowym biurkiem. Był wściekły. Nie powiedział Edowi wszystkiego. Nie powiedział najważniejszego. Że za czwartym razem jego NetClonowi prawie się udało. Że pewna czteroletnia dziewczynka pozbawiona została mamusi, a on, Decray, tylko przypadkowi zawdzięcza, że ma jeszcze szansę się z tego wyplątać. Przypadkowi, który sprawił, że stara, zapijaczona świnia, inspektor JakiśTam, który na nocnym dyżurze przejął internetowy donos, chciał dorobić do pensji. Stara, zapijaczona świnia nic nie dorobiła, wącha teraz trufle w pobliskim lasku, i Decray szczerze żałuje, że niemożliwe jest dostarczenie jej do towarzystwa pewnej wirtualnej gnidy. Gramy w Piotrusia. Gra ma tę zaletę, że sześcioletnie dziecko bez większego trudu opanowuje jej zasady i może wygrać z dorosłym. Dlatego ją lubię; nie muszę udawać idioty. Diana ściska karty w swoich dłoniach, starając się tak ulokować tę feralną, bym wylosował ją jak najszybciej. Bardzo się emocjonuje. Zupełnie nie dostrzega, że jeśli grają tylko dwie osoby, przestaje istnieć element niewiadomej. Ktoś dzwoni do drzwi. - Musimy przerwać - mówię i wstaję od stolika. - Tylko na chwilę - odpowiada prosząco Diana, więc kiwam głową na zgodę. Otwieram drzwi. Mam otwarte usta, zdaje się, że zamierzałem coś powiedzieć, ale teraz nie ma to już znaczenia. Stoję z kartami do Piotrusia w dłoni i patrzę na przybysza. Nie jestem w stanie wykonać najmniejszego gestu. W progu stoi Decray. - Przepraszam za najście, ale... ten dom. Wydaje mi się jakiś znajomy... - mówi. Wygląda na zmieszanego. Naprawdę tak wygląda! Widocznie jest, po co miałby udawać? Po co Decray miałby udawać? - To typowy dom - odpowiadam. Strach powoli wsącza się we mnie, niczym woda w wyschnięty kawałek drewna. To ten sam strach, ten sprzed dwóch lat, gdy zginęła Christine. Teraz widzę, że tak naprawdę to nigdy nie odszedł, zaczaił się tylko gdzieś, gdzie nie byłem w stanie go dostrzec. Tak jak nie odszedł Decray. - My się nie znamy, prawda? - pyta. - Nie znamy się - mówię, budując zdanie jak z elementarza: odpowiedź poskładaną z pytania. - Oczywiście - kiwa głową i nagle odnoszę wrażenie, że bardzo go to zasmuciło. A może tylko tak mi się wydaje, bo wiem, kim jest. Choć równocześnie tego nie wiem, gdyż wygląda na to, że teraz jest kimś innym. Skoro mnie nie zna? Tamten Decray, ten z prawdziwego świata, przekazał mi, że jeśli będę milczał, wszystko zostanie zapomniane. Nigdy nawet nie usłyszę jego nazwiska. Jeśli będę milczał. Przecież milczałem. - Wczoraj przejeżdżałem obok pańskiego domu - mówi przybysz - i nagle wydał mi się dziwnie znajomy. Jakbym już kiedyś tu był. Dzisiaj wróciłem, bo... nie daje mi to spokoju. Taka drzazga w głowie, nie wiem, czy mnie pan rozumie. Chciałem to wyjaśnić. - Rozumiem. Deja vu. - Właśnie. Nie mogę się doczekać, aż wreszcie sobie pójdzie, ale on wciąż lustruje moją twarz. Przypominam sobie, jak dwa lata temu pojawił się adwokat Christine, ten, który próbował przeprowadzić nasz rozwód i powiedział, że ona nie żyje. A potem oświadczył, że doskonale wie, czyja to wina (To ty!!! - pamiętam jego wyciągnięty palec, celujący wprost w moją klatkę piersiową, wściekłość na twarzy) i że PAN DECRAY nie jest mściwy, zapomni o wszystkim, jeśli i ja zapomnę i nigdy nie wyszepczę nawet jego nazwiska. Powinieneś być zadowolony, ostatecznie załatwiłeś sobie Dianę - uświadomił mi, odchodząc. A teraz stoję tutaj, przed własnym domem, naprzeciw mnie człowiek o wyglądzie Decraya i zupełnie nie wiem, jak się zachować. - Proszę odejść! - krzyczę. - Bo zawołam policję! I chyba tak jest dobrze, czasami i strach bywa wiarygodnym doradcą, bo Decray bąka coś przepraszająco, odwraca się i odchodzi. Mam nadzieję, że na zawsze. Opieram się o framugę drzwi i oddycham głęboko. Z roztrzęsionych palców wypadają mi karty, zbieram je, również tę z numerem trzynastym, z podobizną klauna, którego twarz nieoczekiwanie przypomina Decraya. To oczywiście tylko gra mojej wyobraźni. Potem wracam do pokoju. Diana odłożyła karty i bawi się z Kadabrą, sfatygowanym zielonym smokiem. Dawno już przestało mu dymić z pyska, lecz mojej córce to nie przeszkadza, smok wciąż jest jej ulubieńcem. Pojutrze są urodziny Diany. Nawet nie domyśla się, jaką szykuję dla niej niespodziankę: pojutrze Kadabra będzie umiał grać w Piotrusia. Odłożyłem trochę pieniędzy i dokupiłem oprogramowanie, które to umożliwi, choć niełatwo zdobyć się na taki wydatek, gdy człowiek odkłada każdy grosz na implanty Diany, które muszą być najwyższej jakości. Najwyższej. Inaczej wszystko straci sens. - Kto to był, tatusiu? - pyta Diana, przerywając zabawę. Patrzę na nią i nareszcie odprężam się. Ta wizyta to czysty przypadek. Świat Decraya toczy się dalej, ale mnie to nie dotyczy. Nie mnie. - Nikt - odpowiadam. Jestem przekonany, że mam rację. Wracamy do gry. Mamy jeszcze dwie godziny, nim po Dianę przybędzie opiekunka i zabierze ją na obiad. A gdy wrócą, poproszę opiekunkę, by trochę została i zagramy w Piotrusia we trójkę.