Kivrin - Nie ma mowy
Szczegóły |
Tytuł |
Kivrin - Nie ma mowy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kivrin - Nie ma mowy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kivrin - Nie ma mowy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kivrin - Nie ma mowy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kivrin
Nie ma mowy
- Nie ma mowy - jęknął Krik pocierając ze zdenerwowaniem czoło. - Nie
wymagaj ode mnie, żebym się zgodził.
Mnitte pokręciła głową i wstała z krzesła. Podeszła ku oknu i wyjrzała na
dwór. Przez chwilę czegoś wypatrywała. Nagle odwróciła się i mężczyzna zobaczył,
że ma ona błyszczące oczy.
- Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne. Nie rozumiesz. Nie powinnam była
cię prosić.
Znał ten ton. Zawsze mówiła nim, gdy chciała, żeby dobrowolnie się
podporządkował.
- To i tak nic nie da.
- Wiem.
Dziewczyna wzięła z wieszaka koło drzwi swój płaszcz i podniosła torbę.
- Dokąd się wybierasz?
- Nie mogę tu zostać. Nie mam zbyt wiele czasu.
- Możesz chyba przenocować tutaj.
- Nie - prychnęła. - Nie mam zamiaru dłużej cię znosić. W niczym mi nie
pomagasz udając uprzejmość.
Te ostre słowa zaskoczyły go.
- Cóż za temperament.
- Ciekawe, po kim go mam.
- Z pewnością nie po mnie. Po kuzynach się nie dziedziczy, z tego co mi
mówiono.
- Co ty powiesz - dziewczyna skrzywiła się i Krik po raz kolejny stwierdził,
że jego krewniaczka ma bardzo piękne brwi.
- Nie denerwuj się na mnie. Zostań.
- Naprawdę nie mogę - powiedziała nieco łagodniej. - Nikt nie może się
dowiedzieć zbyt wcześnie, że wyjechałam. Jeśli wyruszę nocą, może nie zechcą
pójść moim śladem.
- W takim razie rób jak chcesz. Nie zapomnij zabrać prowiantu i owsa.
- Już wszystko przygotowałam.
Podeszła do drzwi i podniosła rękę, by je otworzyć. Nagle odwróciła głowę i
mężczyzna dostrzegł w jej oczach niezdecydowanie.
- O co chodzi?
- Nie wiem, czy wrócę. - Postawiła torbę na podłodze, podeszła do niego i
spojrzała mu w oczy. W nagłym przypływie czułości przytulił ją mocno.
- Uważaj na siebie, mała.
- Będę.
- I wróć.
Zmarszczyła lekko brwi.
- Dobrze.
Wywinęła się z jego objęć, pocałowała go w policzek i westchnęła.
- Oby się udało. Nie wiem, czy dam sobie radę. Sama.
- Zrozum - poprosił. - Mam żonę i dzieci. Nie mogę ich tak zostawić.
- Rozumiem. - Podeszła do drzwi i otwarła je. To środka wdarł się chłodny,
nocny powiew. - Pozdrów ich ode mnie. - Spojrzała na niego po raz ostatni i
pożegnała uśmiechem. Zamknęła za sobą ciężkie, dębowe drzwi.
Krik zamknął oczy i usiadł ciężko na krześle.
Minęły już dwa dni odkąd opuściła rodzinną wioskę. Wdawało się jej, że jest
już w połowie drogi - jadąc konno Północnym Traktem można było dojechać do
Wrotergornu nawet w trzy dni. Od dwóch dni też nie spotkała żywej duszy. Nie
było w tym nic dziwnego, ludzie z jej wsi rzadko kiedy kontaktowali się z tymi
ze Wschodniego Miasta.
Wschodnie Miasto. Tak nazywali Wrotegorn. Była tam trzy razy w życiu. Raz - jako
dziecko. Wtedy ojciec jeszcze żył. Nie pamiętała wiele. Zamazane obrazy, tatę
wskazującego na jakiś budynek: "Tam kiedyś zamieszkasz."
Po raz drugi pojechała do miasta gdy miała dziewięć lat. Wówczas została już
na dłużej - nadeszły lata obiecywanej przez ojca nauki. Kiedy w wieku
siedemnastu lat powróciła do domu, nikt nie rozpoznał w niej tej małej,
jasnowłosej dziewczynki jaką była kiedyś. Wszystko się zmieniło. Nie było już
rodziców, zamieszkała więc wraz z rodziną brata.
To we Wrotegornie poznała Saliona. On nauczył ją władania mieczem ojca i to
on zaraził ją swoją filozofią. Nie mogła wytrzymać długiej rozłąki, toteż
wróciła po roku. Wtedy Salion już nie żył. Ostatnimi słowami, jakie od niego
usłyszała było: "Moja Czarna Gołębico, zobaczymy się wkrótce. Kocham cię. "
Utkwiły głęboko w jej pamięci, były jak koszmar, który ciągle wraca i dręczy po
nocach.
Zawsze wszyscy ją opuszczali.
Nagle usłyszała głośny szelest. Koń parsknął ostrzegawczo. Mnitte pochyliła
się nad jego szyją i poklepała delikatnie aksamitny kark.
- Cicho Breta, spokój - szepnęła.
Uważnie zlustrowała drogę przed sobą i otaczający ją las.
Po prawej dostrzegła jakby błysk. Sięgnęła po łuk i napięła cięciwę strzałą.
Usłyszała stłumiony krzyk. Miała wrażenie, że pochodzi on z ust kobiety.
Zaintrygowana podjechała bliżej, popędzając klacz klepnięciem nogą. Nauczyła ją
tej sztuczki parę lat temu, by móc prowadzić z zajętymi rękoma.
- Kto tam jest - zapytała głośno.
Zza krzaków wyjrzała powoli przerażona twarzyczka małej dziewczynki. Mnitte
oceniła jej wiek na jakieś sześć - siedem lat.
- Kim jesteś? - Kobieta uświadomiła sobie, że nadal trzyma napięty łuk.
Zdjęła więc strzałę i schowała ją z powrotem do kołczanu. Zeskoczyła z konia i
podeszła do milczącej osóbki.
- Powiesz mi, kim jesteś?
Zauważyła u dziewczynka delikatny ruch głową, jakby nieśmiałe zaprzeczenie,
mięśnie jej twarzy były napięte a z rozbieganych oczu promieniował strach.
- Kochanie, gdzie są twoi rodzice?
Nie słysząc odpowiedzi Mnitte wyciągnęła rękę i położyła ją na ramieniu
małej. Dziecko było brudne; jego ubranie wyglądało jak nie zmieniane od
miesięcy.
- Proszę, wyjdź ze mną na drogę.
Nieoczekiwanie dziewczynka złapała ją za obie ręce. Mnitte usłyszała za sobą
hałas. Spróbowała wyrwać dłonie z żelaznych objęć, ale dziewczynka trzymała ją
za oba nadgarstki z niezwykłą siłą. Kobieta poczuła uderzenie w głowę i straciła
przytomność.
- Mnitte, straciłaś miecz. Zawiodłaś mnie.
- Nie, ojcze! Nie straciłam go. Mam go cały czas przy sobie.
- Moje dziecko, to tylko złudzenie. Wkrótce popełnisz błąd, jak inni. Zarówno
nadzieja jak i cień miecza ujdą z ciebie wraz z powietrzem. Nic co nie ma końca,
nie zostało poczęte.
Mnitte poczuła szturchnięcie. Było jej ciepło i przytulnie, ale przeraźliwie
bolała ją głowa. Z trudem otwarła oczy. Zobaczyła, że leży w łóżku, przykryta
pierzyną. W głębi ciemnego pokoju dostrzegła rozpalony kominek.
Próbowała pozbierać myśli. Realność mieszała się z resztkami snu. Nie
wiedziała, gdzie się znajduje. Usiadła na łóżku i spojrzała za siebie. U
wezgłowia stała dziewczynka.
Mnitte starała się przypomnieć sobie, skąd zna tę twarz. Las... ojciec...
miecz... wspomnienia z koszmaru przepełniały jej głowę. To dziecko, które
trzymało ją za ręce...
- Kim jesteś? - zapytała niepewnie.
Dziewczynka nie wyglądała już tak żałośnie. Była umyta, włosy miała uczesane
w warkocz, stare szmaty zastąpione zostały błękitną sukienką do ziemi.
Błękitną!
- Kapłanki Inedii... - wyszeptała słabo Mnitte i opadła ciężko na poduszki.
Panienka u wezgłowia pogłaskała ją po czole.
- Nie bój się, nic ci nie grozi.
- Co ja tu robię?
- Nic ci nie grozi - powtórzyła tamta.
Z ciemności wyłoniła się kobieta. Miała około czterdziestu lat,
ciemnobrązowe włosy bez śladu siwizny; podobnie jak dziecko ubrana była w długą
tunikę w kolorze jasnoniebieskim.
- Witaj, Mnitte.
- Skąd znasz moje imię?
- Wiele o tobie wiem.
- Skąd?
- Nareszcie się obudziłaś - uniknęła odpowiedzi kobieta. - Mam na imię
Olera. To jest Vinvele - dodała, wskazując na przedmówczynię.
Dziewczyna odrzuciła pierzynę i wstała. Kiedy dotknęła lodowatej podłogi
gołymi stopami, zorientowała się, ż jest kompletnie naga i jest jej zimno.
- Gdzie moje ubrania?
- Wiszą koło kominka - odparła kapłanka. - Na razie radziłabym ci przywdziać
to - wskazała na krzesło, gdzie leżała jeszcze jedna, błękitna tunika.
- Ale ja... - Mnitte gorączkowo próbowała wymyślić argument, który nie
ujawniłby jej religii.
- Nie przejmuj się - rzekła kobieta. - To nic, że nie służysz Inedii -
wymawiając to imię przymknęła pobożnie oczy. - Nasza bogini z otwartymi rękoma
przyjmuje nowych wyznawców. Poza tym, tutaj jesteś bezpieczna.
Dziewczyna posłusznie narzuciła na siebie suknię przewiązała ją niebieskim
pasem. Na jego końcu dostrzegła wyszyty czarną nicią symbol - czarną różę. Nagle
o czymś sobie przypomniała:
- Gdzie mój miecz?
- Miecz twojego ojca? - Olera uśmiechnęła się zagadkowo. - Jest bezpieczny.
- Gdzie on jest?!? - Mnitte wpadła w panikę. Przypomniała sobie swój sen i
groźbę ojca.
Twarz rozmówczyni stężała.
- Powiedziałam już. Jest bezpieczny.
- Kim jesteście i co ja tutaj robię - zapytała piskliwie dziewczyna.
Poczuła, że nadal boli ją głowa. Odruchowo przyłożyła rękę do skroni. - Dlaczego
zostałam ogłuszona? - rzuciła oskarżycielsko.
- Uratowałaś mnie. Dziękuję - odezwała się dziewczynka z warkoczem.
- Uratowałam? O co ci chodzi? - zapytała nic nie rozumiejąc Mnitte.
- To nie nasza wina, że zostałaś ogłuszona - wyjaśniła Olera. - Stałaś się
ofiarą Droneda, czarnego ogra zamieszkującego ten las. Przybyłaś, gdy zamierzał
właśnie zaatakować moją siostrę.
- Siostrę?
- Tutaj wszystkie jesteśmy siostrami, Mnitte. Vinvele jest nią od niedawna.
- Od siedmiu dni - przytaknęła jej mała.
- Otóż to - zawahała się brązowowłosa. - Możesz przeżyć leki szok, ale
leżałaś tutaj dwa tygodnie. - powiedziała powoli.
Mnitte poczuła, jakby niebo zwaliło się jej na głowę.
- To niemożliwe, to nie może się dziać. Czy to znaczy, że już za późno? -
Nie mogąc ustać w miejscu, zaczęła krążyć wokół kobiety i dziewczynki. -
Wszystkie plany dały w łeb. Zaprzepaściłam jedyną okazję. Obiecałam ojcu, że
zdobędę kamień dla jego miecza, ale jest za późno. - zatrzymała się, usiadła na
łóżku i przyłożyła zimne dłonie do gorącej twarzy.
Olera usiadła obok niej i objęła ją ramieniem.
- Mylisz się. Masz jeszcze możliwość sprostania swojemu zadaniu.
- Taak, za dziewięćdziesiąt dziewięć lat! - jęknęła Mnitte rozgoryczona.
- Muszę powiedzieć ci coś ważnego. Vinvele, przynieś naszemu gościowi
śniadanie.
Dziewczynka posłusznie opuściła pokój.
- Widzisz Mnitte, twoje zadanie nie miało polegać tylko i wyłącznie na
zdobyciu kamienia. Twój ojciec dobrze o tym wiedział, ale zataił przed tobą
prawdę.
- Chcesz powiedzieć, że kłamał?! - uprościła zdenerwowana Mnitte.
- Zrobił to dla twojego dobra.
Ogień w kominku płonął żywo, w powietrzu unosił się aromat sosnowego drewna.
Dziewczyna podeszła do paleniska. Kominek wykonany był z kamienia, wykuty w
jednej skale i idealnie wypolerowany. Przyłożyła rękę do niemal śliskiej
powierzchni i poczuła chłód bijący z jej wnętrza.
Odwróciła się i rozejrzała. Pokój był duży, poza jej łóżkiem ustawiono tam
jeszcze kilka innych. W kącie stał stół, na nim lampa oliwna. Mnitte
stwierdziła, że nie ma tu żadnych okien. Troje drzwi, ale żadnego okna.
Nagle do pokoju weszła Vinvele niosąc tacę z jedzeniem.
- Co to za miejsce?
- Jesteśmy w jaskini, jak niedźwiadki - dziewczynka uśmiechnęła się
rozbrajająco.
Mnitte otwarła szeroko oczy.
- W jaskini?
- Cóż - westchnęła Olera. - Czegoś jeszcze o nas nie wiesz. To dość
skomplikowane i chcę, abyś mnie uważnie wysłuchała. Widzisz to? - pokazała
nadgarstek. Na nim Mnitte dostrzegła tatuaż - czarną różę, dokładnie taką samą
jak na zakończeniu pasa. Wokół kwiatu o kolorze węgla wiły się liście, których
łodygi przypominały węże.
- Róża - stwierdziła z prostotą. - Co oznacza?
- Ta róża jest dla nas bardzo istotna. To brzemię, które nosi każda siostra
w naszym zakonie. To Róża Bezwładu. Może słyszałaś legendy o niej jako dziecko.
Mnitte zbladła. Kiedy była mała, ojciec często opowiadał jej historię o złej
bogini, która naznaczyła nieposłuszne jej kobiety - każdej z nich narysowano na
ręce różę, która sprawiała, że nosząca ją osoba stawała się niewidzialna w
świetle dnia. Tylko noc i sztuczne światło sprzyjały normalnemu życiu. Wszystkie
te kobiety zostały kapłankami. Nie mogły pozostać wśród zwykłych ludzi i wyrzec
się służby.
- Czy to samo zrobiłyście Vinvele?
- A więc znasz naszą historię. Masz na myśli, czy sprawiłyśmy, że stała się
niewidzialna? Nie - zaprzeczyła brązowowłosa.
- Więc nie należy do waszego zakonu?
- Owszem, należy. Widzisz, Mnitte, legenda, jaką zapewne znasz, zawiera
wiele niedomówień. Tatuaż, który mam na ręce, nie został wykonany rękami
ludzkimi. To znak od boga. Z chwilą, z którą Vinvele przekroczyła próg naszej
świątyni, ten znak pojawił się na jej nadgarstku. Oznacza to, iż łaskawa bogini
Inedia wybrała ją na swą kapłankę.
- Czy ja też nią muszę zostać? - zapytała zaniepokojona Mnitte.
- Nic na to nie wskazuje - odparła kobieta. Jakby chcąc zmienić temat
rozmowy zaproponowała:
- Może zjesz coś? Od dwóch tygodni karmiłyśmy cię naszymi lekami i ziołami.
Powinnaś teraz dobrze się odżywiać. Taki wstrząs dla organizmu może mieć
tragiczne skutki.
- Jeszcze jedno pytanie. Dlaczego Róża B e z w ł a d u?
- To dobre pytanie - uśmiechnęła się Olera. - Jak uważasz, skąd pochodzi
światło?
- To chyba oczywiste. Od bogów.
- Cóż, nie dla wszystkich jest to jasne - odparła kobieta. - Niektórzy
uważają, że wszelkie światło pochodzi w rzeczywistości od słońca, odbija się od
rzeczy i zmienia swój kolor w zależności od rodzaju powierzchni. Człowiek, który
wymyślił nazwę dla naszego znaku, tak właśnie uważał. Uznał, że Róża sprawia, iż
przedmioty tracą swoją zdolność do odbijania światła, zachowują się wobec niego
bezwładnie. - Olera westchnęła. - To bez sensu. Może powinnyśmy zmienić tę
nazwę, ale decyzję może podjąć tylko nasza łaskawa bogini. Tak czy inaczej,
mieszkamy w jaskiniach, gdyż tylko w ten sposób możemy odizolować się od światła
słonecznego.
Mnitte poczuła, że jest bardzo głodna. Zerknęła na drewnianą tacę
przyniesioną przez Vinvele. Była na niej szklanka mleka, chleb, kawałek mięsa.
- Macie tu krowy? - zapytała.
- Nie, nie mamy - odrzekła jej kapłanka. - Mleko i mięso dostajemy od
wieśniaków, którzy pragną przysłużyć się bogini. W zamian za to łaskawa Inedia
dba o ich pola, zapewniając obfite plony.
Dziewczyna zabrała się do jedzenia. Chleb był świeży, mleko ciepłe. Mięso
pozostawiało w ustach słony posmak. Jedząc, starała się poukładać sobie
wszystko, co się wydarzyło. Cały czas coś jej nie pasowało.
- Vinvele, dlaczego złapałaś mnie za ręce wtedy w lesie? - zapytała z
pełnymi ustami.
Dziewczynka lekko zbladła, jednak nie zmieniła wyrazu twarzy. Była spokojna,
jej spojrzenie trochę bezmyślne. Po chwili odezwała się:
- Bałam się.
- Nie rób tak więcej - zgromiła ją szybko brązowowłosa. Nie wiadomo
dlaczego, Mnitte wyczuła w jej głosie coś dziwnego. - Gdyby Mnitte miała wolne
ręce, na pewno poradziłaby sobie z potworem. Prawda? - zwróciła się do gościa.
Po chwili zastanowienia dziewczyna przytaknęła, jednocześnie przełykając
jedzenie.
- Czy to ty mnie uratowałaś? - zapytała kobietę.
- Ja i kilka z moich sióstr - odrzekła tamta. - Byłyśmy na spacerze. Gdy
zobaczyłyśmy, co się święci, zaatakowałyśmy ogra kijami. Był bardzo zaskoczony -
uśmiechnęła się przebiegle. - Nie spodziewał się chyba takiego wroga.
Mnitte wyobraziła sobie tę sytuację: potwora walczącego z latającymi i
tłukącymi go po plecach gałęziami. Odstawiła tacę i powiedziała poważnym i nie
znoszącym sprzeciwu głosem:
- Cóż, więc pozostaje nam tylko jedna sprawa do wyjaśnienia: Gdzie jest
miecz?
- Widzisz, to właśnie jest nasza świątynia. Tutaj się modlimy, tutaj
składamy ofiary i oddajemy chwałę naszej bogini.
Mnitte przekroczyła wysoki próg i rozejrzała się. Znajdowała się w
niewielkim pomieszczeniu również bez okien, ciemnym i klaustrofobicznym.
Oświetlone było kilkoma świecami, ich światło odbijało się refleksami na
kamiennych murach. Przednią ścianę sali tworzył ołtarz. Niezwykle piękny ołtarz
- ociekał wręcz złotem, zachwycał kunsztem i starannością wykonania. Zdobiony
był licznymi, wysadzanymi drogimi kamieniami płaskorzeźbami. Całe to dzieło
sztuki miało ponad dwunastu łokci wysokości, nie mieściło się w sali. W suficie
wykonany został duży, prostokątny otwór, w którym ukryta została znaczna jego
część.
- Tu jest... dziwnie. - szepnęła dziewczyna. - Ale pięknie - dodała szybko,
nie chcąc urazić kapłanki.
- Tak, wiem - uśmiechnęła się z dumą tamta. Podeszła do ściany z prawej,
wyjęła krzesiwo i zapaliła wcześniej niewidoczną świecę. Krok dalej zapaliła
kolejną. Później bez pośpiechu podeszła do lewej ściany i powtórzyła czynność,
mrucząc coś pod nosem z widocznym zadowoleniem. Mnitte miała wrażenie że te
powolne zabiegi mają zrobić na niej wrażenie, jednak nie odnosiły skutku.
Dziewczyna czuła się dziwnie. To pomieszczenie... ten ołtarz miał w sobie coś
niepokojącego. Był piękny, to prawda... ale jednocześnie jakiś bezosobowy.
Nienormalny. Sztuczny... Podeszła do ołtarza i podniosła rękę, by dotknąć
rzeźby.
- Nie rób tego - rzuciła stanowczo Olera. - Nie wolno ci.
Przyjrzała się dokładniej płaskorzeźbom. Były bardzo starannie wykonane, ale
sceny, które przedstawiały, wydawały się być nieskładne, pozbawione sensu.
Przeszedł ją dreszcz. Oto obraz: bogini wstępująca na tron, pod nim na ziemi
ogromna rozpadlina, z której wyłażą wijące się, obrzydliwe stwory i dziwadła. Na
innej rzeźbie: ta sama bogini przykuta do skały, wokół niej ciemna chmura, z
której wyłaniają się koszmarne węże i robaki. Pod spodem podłużny obraz, a na
nim obsceniczne takie oto akty pochwalne: rozkładające się ciała kobiet,
prześwitujące przez zgnitą skórę kości czaszki, resztki skąpych ubrań
powiewających na wietrze; te kobiety tańczą, a wraz z nimi najgorsze, jakie
można sobie wyobrazić, piekielne pokraki.
Raptem na ramieniu jednej z postaci widocznych na płaskorzeźbie Mnitte
dostrzegła maleńki, prawie niedostrzegalny rysunek. Zbliżyła do niego twarz, by
móc się lepiej przyjrzeć.
To była róża. Róża Bezwładu.
Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy i huczy w uszach. W kaplicy panowała
absolutna cisza. Nie słyszała nawet oddechu swojej przewodniczki. Poczuła się
jak mysz w pułapce. "Wkrótce popełnisz błąd."
Mimo świec, pomieszczenie było ciemne. Dziewczyna kątem oka zauważyła, że
wejście jest zamknięte. W drzwiach nie było żadnej klamki, co było dość
niewykłe, gdyż otwierały się do wewnątrz a zawiasy były z drugiej strony.
Głęboko odetchnęła i stwierdziła, że powietrze stało się ciężkie i zgrzane.
"Zarówno nadzieja jak i cień miecza ujdą z ciebie wraz z powietrzem."
Mnitte powoli odwróciła się w stronę brązowowłosej. Ta stała tuż za nią,
przewiercała ją swoim wzrokiem, który nagle stał się zimny i bezwzględny.
Spoglądając jej prosto w oczy, dziewczyna dostrzegła, że tęczówki kobiety mają
dziwny kolor. Przedtem brązowy; teraz stał się ciemnofioletowy, przynajmniej
zdawał się takim być. Nagle kapłanka mrugnęła i kolor tęczówek powrócił do
pierwotnego stanu. Dziewczyna ocknęła się.
- Czy coś się stało? - zapytała ją Olera. Jej głos był słodki i miękki.
Mnitte dotknęła swoich włosów. Były sztywne i suche, jakby od choroby.
Przymknęła oczy i powiedziała jednostajnym tonem:
- Widzę, że się pomyliłam. Popełniłam jednak błąd - spojrzała na swoją
rozmówczynię i zmierzyła ją zimnym wzrokiem. - Zaufałam wam.
- Nie rozumiem - odparła z udanym zdziwieniem tamta. - O co ci chodzi?
- Gdzie jest mój miecz.? - spytała Mnitte nie znoszącym sprzeciwu głosem.
Kobieta cofnęła się o krok i otwarła szeroko oczy. Wyraz jej twarzy pozostał
nie zmieniony.
- Proszę?
- Gdzie jest mój miecz, do diabła?! - krzyknęła histerycznie dziewczyna.
Uniosła prawą rękę, jakby z zamiarem uderzenia kobiety w twarz. - Gdzie on
jest?!?
Spojrzenie kobiety ochłodniało. Zacisnęła zęby, mięśnie szczęki napięły się.
Nagle przez białka oczu przepłynęła błona, jak u kota, a tęczówki zmieniły kolor
na czerwony. Źrenice zwęziły się do niewielkich kocich szparek.
Kapłanka wyszczerzyła zęby.
Zgasły wszystkie świece.
Zapanowała cisza.
Mnitte postanowiła poczekać, aż jej oczy przyzwyczają się do ciemności, ale
nic takiego nie nastąpiło. Widziała tylko czerń, najgłębszą ze wszystkich
możliwych. Zdecydowanym ruchem wyciągnęła rękę przed siebie, ale w miejscu,
gdzie jeszcze przed chwilą była kobieta, zastała pustkę. Zrobiła krok przed
siebie. Stwierdziła, że grunt pod jej nogami stał się dziwnie miękki. Schyliła
się i dotknęła go - był śliski i wilgotny, jak skóra węża. Wstrząsnął nią
dreszcz wstrętu. Z trudem stawiając kroki ruszyła przed siebie, aby odnaleźć
drzwi. Zastała tylko ścianę - równie obrzydliwą, jak podłoga. Przedtem kamienny
mur, teraz falował, robiąc wrażenie żywego. Opanowując obrzydzenie dziewczyna
poszła powoli wzdłuż niego, próbując wymacać rękami jakieś wyjście.
Raptem usłyszała syk.
Z początku cichy, z każdą sekundą głośniejszy i głośniejszy.
Do niego dołączały inne głosy. Obrzydliwe, powtarzające się raz po raz
mlaśnięcia, dźwięki kapiącej wody, jakieś stłumione stukoty.
Mnitte poczuła ściskający wnętrzności strach. Ktoś w ciemności popchnął ją i
przewrócił. Natrafiła na elastyczne, wręcz pływające podłoże. Zamachnęła się
rękoma, ale nie napotkała nimi nikogo. Zaczęła grzęznąć, miała wrażenie, jakby
była połykana przez żywy organizm. Wszystko wokół się ruszało. Próbowała się
wyrywać, ale z każdym ruchem więzła coraz bardziej. Coś zimnego przylgnęło do
jej karku i, jakby rozlewając się, wpłynęło za kołnierz tuniki. Krzyk uwiązł jej
w gardle. Było mokro, ślisko, w powietrzu unosił się okropny smród zgnilizny.
"Nic, co nie ma końca, nie zostało poczęte." "To mój koniec" - zdążyła
jeszcze pomyśleć i straciła przytomność.
Ktoś uderzył ją w twarz. Mnitte z trudem otworzyła oczy i zobaczyła przed
sobą rozmyte postacie w błękitnych płaszczach. Na głowach miały głębokie kaptury
zakrywające twarze. Była przekuta do ściany. Na jej nadgarstkach tkwiły żelazne
obręcze, łańcuchy przepasywały jej biodra i kolana. Próbując odzyskać trzeźwość
umysłu zaczęła się wyrywać, ale metal ranił jej skórę a łańcuchy zaciskały się
coraz bardziej. Było jej zimno. Błękitna tunika, którą miała na sobie, została
rozdarta z przodu na całej długości, spod niej wyzierało nagie ciało. Postacie
przed nią stały w ciszy, zdawały się uważnie ją obserwować. Ślad na policzku
płonął żywym ogniem, poza tym bolał ją brzuch i głowa. Czuła w sobie pustkę,
głód, a jednocześnie dziwne, obrzydliwe spełnienie. Kiedy przeszedł ją dreszcz
chłodu otrzeźwiała trochę, jej wzrok powoli przystosował się do mroku, jaki
panował w pomieszczeniu. Było ono zimne i surowe, zza osób w kapturach
promieniało słabo jakieś dalekie światło świec.
- Gdzie ja jestem? - zachrypiała cicho.
Jedna z postaci podeszła bliżej i powoli zdjęła kaptur. Mnitte wzdrygnęła
się z przerażenia. Pod kapturem kryła się wysoka kobieta, przynajmniej na
kobietę wyglądała, a jej twarz była okropnie zdeformowana. Jej nos był długi i
lekko zawinięty u końca, usta powyginane, powieki miały kształt półksiężyców i
nie domykały się. Tęczówki oczu były całkowicie białe, cała twarz pokryta
bąblami i krostami. Kobieta nachyliła się nisko nad dziewczyną i zajrzała jej
głęboko w oczy. Jej wzrok zdawał się prześwietlać duszę. Mnitte jęknęła cicho i
zmrużyła powieki.
- Czego ode mnie chcecie? - szepnęła.
Usłyszała głośniejsze szemranie. Otworzyła szerzej oczy i zobaczyła, że
postacie zażarcie dyskutują o czymś z rozmachem gestykulując. Jedna z nich
kiwnęła głową i podeszła do więźnia. Przyłożyła dłoń do łańcuchów na
nadgarstkach i te otwarły się. Potem uwolniła także kolana i tułów Mnitte.
Dziewczyna stwierdziła, że nie może utrzymać się na nogach i upadła na kolana.
Zaraz jednak wstała i, choć z trudem, wyprostowała się, chcąc stanąć twarzą w
twarz z tymi, którzy ją skrzywdzili. Tunika, która w tej chwili bardziej
przypominała płaszcz, zsunęła się z ramion. Wśród zakapturzonych rozległ się
pomruk zadowolenia.
- Czego ode mnie chcecie - jęknęła zszokowana.
Zdeformowana kobieta wrzasnęła. Był to dziwny wrzask, jakby przerażenia i
zachwytu jednocześnie. Podniosła rękę i wskazała na dekolt wojowniczki. Na nim
widniał naszyjnik - zwykły, drewniany wisiorek w kształcie gołąbka, który Mnitte
zawsze nosiła przy sobą. Zwykle schowany pod ubraniem, musiał się wysunąć i
ukazać całemu światu. Nikomu nie pozwalała go dotykać, gdyż stanowił jej amulet
- był jednym z niewielu przedmiotów, które jej zostały po ojcu. Nie mogąc znieść
tylu oczy przyglądających się jej piersi, skuliła się, sięgnęła powoli po
ubranie i przytuliła je do tułowia.
Zrobiła niepewny krok przed siebie. W tym momencie wszystkie postacie padły
na twarz. Nastała cisza. Zdezorientowana rozejrzała się, chcąc zobaczyć, przed
kim się kłonią, ale nie dostrzegła nikogo. Usłyszała za sobą cichy szelest.
Odwróciła się i aż podskoczyła: za nią, tuż przy ścianie, stał jakiś człowiek
ubrany w krwawoczerwony płaszcz. Nie mogła zrozumieć, jak tu się znalazł - przed
chwilą przecież sama stała w tym miejscu. Mężczyzna był wyjątkowo przystojny,
miał długie, zadbane, czarne włosy i bezwstydnie się uśmiechał, lustrując jej
zgrabne ciało od stóp do głów.
- Witaj, Czarna Gołębico - powiedział słodkim jak miód głosem.
- Proszę?? - spytała zaskoczona. Ostatni raz tym przezwiskiem z dziecinnych
lat nazwał ją jej przyjaciel Salion.
- Jesteś zapewne bardzo zdziwiona, zastanawiasz się co robisz w miejscu
takim jak to, ale, możesz mi wierzyć, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- Kim jesteś? O czym ty mówisz? - wyrzuciła z siebie płaczliwie.
- Nasza Gołębica powróciła do rodzinnego gniazdka, moi drodzy - mężczyzna
zwrócił się do ludzi klęczących na podłodze. - Złóżcie jej pokłon na znak
poddania - dodał władczo.
Powtórzyła się sytuacja sprzed minuty - tym razem salwa głębokich pokłonów
skierowana była do kobiety, która jeszcze przed chwilą była więźniem.
Równie zdenerwowana jak przerażona Mnitte zawołała:
- Przestańcie!!! Czy ktoś może mi wyjaśnić wreszcie, o co chodzi?!?
Mężczyzna w czerwieni podniósł uspokajająco rękę:
- Jesteś tu bardzo ważną osobą, Mnitte. Czekaliśmy na ciebie od wielu lat.
Jesteś naszym prorokiem.
- Nadal nic nie rozumiem - głos dziewczyny złamał się. - Dlaczego tutaj
jestem? Co to za paskudne miejsce?
- Nie podoba ci się tutaj - odparł udając zdziwienie, wziął jej rękę i
pocałował w ukłonie. - Nie przedstawiłem się. Jestem Gradenald. Jestem tu
Mistrzem a to moi poddani. Teraz także i twoi - dodał.
Odezwał się towarzyszący jej od obudzenia, promieniujący ból w dole brzucha.
Ból był tak dotkliwy, że skuliła się w sobie. Uświadomiło jej to, że zapewne
stała się ofiarą gwałtu. - Dlaczego... - odezwała się chrypiąc.
- To taki chrzest - wyszczerzył zęby w wulgarnym uśmiechu. - Nie ma tu
miejsca na żadne dziewice. Poza tym, oni - wskazał na swoich ludzi - nie mogli
się opanować. Jesteś bardzo piękna. - dorzucił od niechcenia.
Spojrzała na siebie. Poszarpana tunika, którą trzymała przy brzuchu,
zakrywała bardzo niewiele. Poczuła się naprawdę źle - wykorzystana, obmacana,
brudna.
- Dlaczego - powiedziała cicho.
- Proszę? - przystawił ucho do jej ust.
- Dlaczego mnie nie zabiliście.
- Nie wierzę własnym uszom - rzekł rozwlekle. - Nasza Gołębica chciałaby
umrzeć. Jeszcze nawet nie przekonała się, jakie przyjemności czekają ją w tym
świecie. Moja pani - z uśmiechem zwrócił się do niej - jeszcze nam się przydasz.
Co do śmierci - wszystko w swoim czasie - uśmiechnął się zagadkowo, wziął ją za
rękę i pociągnął. - Chodź ze mną. Czeka nas długa droga.
Poprowadził ją przejściem pomiędzy klęczącymi ludźmi. W ścianie było wyjście
wykute w skale, którego wcześniej nie zauważyła. Weszli nim do długiego,
ciemnego tunelu. Panował w nim taki mrok, że Mnitte musiała polegać na swoim
przewodniku. Nie myślała nawet o tym żeby się opierać. Czuła, że jest tutaj
całkowicie zależna od jego woli, nie ufała mu ale mimo to był dla niej jakąś
nadzieją. Trzymała go za rękę kurczowo, jakby był jej ostatnią szansą.
Wydarzenia, jakie ją spotykały od jakiegoś czasu sprawiły, że nie dziwiła
się już niczemu. Problem w tym, że było coraz gorzej. Czuła się coraz mniej
bezpiecznie, i wiedziała, że gdzieś, na końcu tego długiego korytarza czeka
odpowiedź. Odpowiedź, która może oznaczać jej koniec.
- Ile jeszcze...
- Jeszcze długo - odparł szybko. - Cierpliwości.
Czas się dłużył, a nadal nie było widać wyjścia. Dziewczyna czuła w kościach
przenikający kamienne ściany chłód. Jedynym bliskim dźwiękiem był oddech jej
towarzysza, w oddali słyszała tylko bardzo stłumione śmiechy, jakby pochodziły z
innego świata. Zapragnęła znaleźć się w domu. Zobaczyć znowu swojego brata i
jego rodzinę. Chciała znów poczuć się bezpiecznie.
Tam, w domu kapłanek, przez moment było jej dobrze. Zdawało się jej, że
wokół ma ludzi, którym może zaufać, ale szybko się zawiodła. Niebezpieczeństwo
czyhało tylko na jej moment nieuwagi. Najbardziej bolało ją to, że zawiodła
ojca.
"Zarówno nadzieja jak i cień miecza ujdą z ciebie wraz z powietrzem. "
"Wkrótce do ciebie dołączę, tato."
Minęło pół godziny, może godzina?... W oddali dostrzegła słabe światło.
- Czy to...
- Jeszcze trochę.
Po piętnastu minutach tunel się skończył. Znaleźli się w wielkiej sali,
mrocznej acz pięknej. Przynosiła na myśl salę balową. Była oświetlona wieloma
świecami tkwiącymi w przepięknych srebrnych kandelabrach, ale mimo to było w
niej dość ciemno. Najbardziej raził brak okien - wielkich, szklanych okien z
ozdobnymi witrażami. Posadzkę wykonano z ciemnego wzorzystego kamienia, przy
czym każda płytka była doskonale
wygładzona i przylegała idealnie do sąsiedniej. Mnitte przypomniała sobie
kominek w domu kapłanek. Kamień, z którego został wyrzeźbiony, był dokładnie
taki sam.
Pośrodku najbardziej oświetlonej ściany wybudowano wielki, stopniowany
podest. Wysoko na jego szczycie dostrzegła tron - wspaniały królewski tron. Tam,
gdzie stał, było ciemno, wokół stało pełno nie zapalonych świec.
- Wkrótce czeka cię Rytuał Bezwładu - odezwał się Gradenad.
- Co... co proszę? - zająknęła się przerażona. - Więc zrobicie ze mnie
kapłankę Inedii??
- Och, ależ nie - uśmiechnął się pod nosem.- Zasugerowałaś się nazwą. Tak
naprawdę nie ma tu żadnych kapłanek. To było takie małe oszustwo, by cię tu
przywieść.
- Do czego jestem wam potrzebna??- jej głos drżał ze strachu, nie mogła nad
nim zapanować.
- Nie bój się - złapał ją za ramię i przyciągnął blisko do siebie. Zajrzał
jej głęboko w oczy. - Czeka cię miła niespodzianka - to powiedziawszy gwałtownie
ją pocałował. Zrobiło się jej niedobrze i zaczęła się wyrywać. Ten puścił ją i
zaśmiał się szyderczo. - Zaczekaj tutaj - powiedział jeszcze i wyszedł przez
jakieś drewniane drzwi.
Kiedy została sama, usiadła na zimnej podłodze, oparła plecy o ścianę i
zamknęła oczy. Była brudna, zmęczona i głodna, więc spróbowała wyobrazić sobie,
że jest teraz w domu, siedzi w wielkiej balii wypełnionej ciepłą wodą a z oddali
napływa zapach gotującego się obiadu. Nieraz już zdarzało się jej oszukiwać w
ten sposób ciało, zwykle wyobraźnia spełniała swoje zadanie. Mnitte poczuła
powoli nadchodzący sen i zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością.
Raptem usłyszała kroki. Ocknęła się i poderwała na nogi. Do komnaty wbiegły
trzy panienki służebne, z daleka przypominające te spotykane po gospodach. Gdy
jednak zbliżyły się, Mnitte dostrzegła na ich twarzach bruzdy, brodawki i
zniekształcenia takie, jak u tamtej kobiety. Chichocząc, dziewki podbiegły do
dziewczyny, złapały ją za ręce i pociągnęły ze sobą.
- Co wy wyprawiacie? Czego chcecie? - spytała zaskoczona.
- Kompeć się paninka może nie kce? - burknęła niewyraźnie jedna z nich.
- Balija s wodom i żarcie żdajet w tam isbie - pokazała palcem druga.
Nie opierając się dłużej, Mnitte posłusznie przeszła przez dębowe drzwi.
Krzyk. Krew trysnęła z szyi jednej z dziewcząt, druga upadła bezwładnie za
ziemię. Trzecia uciekła z przerażeniem na twarzy, wołając o litość i o pomstę do
nieba. Nie dobiegła jeszcze do drzwi, gdy długa płonąca strzała przebiła jej
plecy.
Gradenald położył rękę na ramieniu Mnitte.
- Nie przejmuj się. To konieczne ofiary. Jako ostatnie osoby, które dotykały
Twego ciała musiały zginąć.
Otępiała pod wpływem narkotyku dziewczyna przytaknęła. Jej łachy zastąpiono
śnieżnobiałą suknią. Czuła się wypoczęta, czysta, najedzona, zadowolona. Obrazy
przed nią rozmywały się sprawiając wrażenie innej rzeczywistości.
Mężczyzna przed nią uklęknął na jedno kolano i pocałował ją w dłoń.
- Pozwól, zaprowadzę cię na miejsce.
Weszli razem do pięknej sali, w której byli wcześniej. Teraz wyglądało tu
całkiem inaczej. Wszystkie świece były zapalone, rzęsiście oświetlony tron
wyglądał mistycznie i nieziemsko. U jego stóp stało wielu ludzi, podobnie jak
ona, w białych szatach. Wszyscy życzliwie uśmiechali się i rozstępowali robiąc
przejście. Trzymając ją za rękę, Gradenald wprowadził Mnitte na podest i
posadził na tronie.
- Pani - powiedział głośno - czy zgadzasz się, byśmy rozpoczęli ceremonię?
Dziewczyna nie w pełni świadomie kiwnęła głową. Ze zbiorowiska na dole
wyłonił się człowiek w czerwonej szacie, takiej, jak Gradenalda. Wszedł na
podest niosąc w rękach złoty kielich z winem.
- Pani, oto wino. Kiedy je wypijesz, zaczniemy uroczystość.
Drżącymi rękoma ujęła naczynie i powoli wypiła jego zawartość. Poczuła w
ustach słodki gryzący smak. Przed oczami zaczęły wirować jej czarne plamki. W
uszach zabrzmiał jej delikatny dźwięk dzwonka.
Zapadła się w ciemność.
Otaczała ją mgła. Nie przypominała ona tej spotykanej na łąkach w chłodne
wieczory. Nie była też jednolita, jej barwa wyglądała jak przemieszanie
wszystkich kolorów tęczy. Inny był też jej zapach. Przypominał raczej mieszankę
woni ogniska, oparów siarki oraz innych, bliżej nieokreślonych. Spojrzała pod
nogi. Nie stała już w sali tronowej. Zamiast na posadzce, stała na kamieniu o
nierównej powierzchni. Nie była pewna, czy ma on krawędzie - nieprzenikniona
mgła skrywała wszystko na odległości trzech łokci. Towarzyszyła temu cisza,
której nie zakłócały żadne nawet szmery.
Nie miała odwagi zrobić kroku przed siebie. Zamiast tego przykucnęła i
wysiliła wzrok próbując coś dostrzec. Tuż przy ziemi opary były nieco
przerzedzone i Mnitte udało się dostrzec półkolistą krawędź głazu, na którym
stała. Z drugiej strony skała najwyraźniej nie miała krańca i dziewczyna powoli
ruszyła w tym kierunku.
Po chwili dotarła, a właściwie doczołgała się do końca skały, który
wyznaczała gładka ściana. Biło od niej niezwykłe ciepło, jakby w jej wnętrzu
płonął ogień. Z trudem wstała starając się przezwyciężyć zawroty głowy i
senność. Przytuliła się plecami do gorącego kamienia i postanowiła zaczekać na
dalszy rozwój wypadków.
- Mnitte, moja Czarna Gołębico.
Otrząsnęła się. Czyżby sen?... Głos ojca tak wyraźnie zabrzmiał w jej
uszach. Nie ufając swoim zmysłom, wzruszyła ramionami. Najpierw te podejrzane
ziółka, potem wino... Nic dziwnego, że miała złudzenia.
Z oddali doszedł do niej znajomy dźwięk dzwonka. Delikatny brzęk
przypominający ten wygrywana w świątyniach w czasie nabożeństw. Mgła
przerzedziła się nieco i Mnitte zobaczyła nad głową gwieździste niebo. Opary
przed nią zajaśniały jakby oświetlone ogniem.
- Moja mała Gołębico.
Znów ten głos? Nie mogąc w to uwierzyć, uszczypnęła się delikatnie w
policzek. Kiedy stwierdziła, że w żadnym wypadku nie śpi, że jest przytomna i
usłyszany głos był prawdziwy, po chwili wahania zawołała:
- Tato! Czy to ty?
- Moja kochana Gołębico, chodź do mnie.
Mnitte przełknęła ślinę i ruszyła za głosem. Po kilku krokach dotarła do
krawędzi skały.
- Ojcze!! Gdzie jesteś??
- Chodź do mnie... - głos ojca zdawał się rozpływać. Zawiał wiatr i zabrał
ze sobą mgłę. Pozostało po nim krystalicznie czyste powietrze. Nie wytężywszy
wzrok zrozumiała, że jest tuż nad wysoką przepaść - na tyle wysoką, że w
ciemności nie mogła dostrzec jej dna. Znajdowała się w jakimś kraterze. Ze
wszystkich stron otaczały ją skały a głaz, na którym stała, był najwyraźniej
jakąś półką skalną. Gdy zorientowała się, że tuż pod nią ciągnie się otchłań,
dreszcz przebiegł jej po plecach. Od zawsze bała się wysokości, gdy była
dzieckiem, trudności sprawiało jej nawet wdrapanie się na drzewo. Wolałaby, żeby
jej tu nie było, wolałaby znaleźć się wreszcie w domu, niech ten koszmar
wreszcie się skończy...
- Mnitte! - tym razem głos zdawał się byś bliższy, i dochodził gdzieś z
dołu.
- Ojcze!! - wrzasnęła zrozpaczona. Przypadła do powierzchni skały i
spojrzała w otchłań. Nie dostrzegła jednak nic prócz ciemności.
Nagle nastąpił wybuch. Zobaczyła głęboko w dole jak skała, z której
zbudowane było dno krateru rozpada się, a spomiędzy jej fragmentów wypływa
złocista lawa. Po chwili jej poziom zaczął się podnosić, stopniowo acz
nieubłaganie. Mnitte zaczęła krzyczeć. Była w pułapce.
Nieoczekiwanie tuż przed nią w powietrzu z mgły i światła zaczęło
kształtować się jakieś zjawisko. Powoli przybierało kształty człowieka, aż
dziewczyna rozpoznała w nim swojego ojca.
- Pamiętasz, co ci mówiłem?- odezwał się gromko.
- Ojcze!
- Cicho, histeryczko - zagrzmiał rodzic. - Pamiętasz, co mówiłem? "Wkrótce
popełnisz błąd, jak inni. Zarówno nadzieja jak i cień miecza ujdą z ciebie wraz
z powietrzem. Nic co nie ma końca, nie zostało poczęte." Ale ty nie skorzystałaś
z mojej pomocy. Nie można na tobie polegać, przekonałem się o tym już dość
dawno.
- Tato, wybacz!!!
- Zamknij się i posłuchaj. - zdenerwował się. - Jak już wiesz, dzisiaj jest
pewien ważny dzień. Jak również słyszałaś, jesteś pewnego rodzaju prorokiem.
Jesteś nim, gdyż jesteś też moją córką. Twoje przybycie zwiastuje nadejście
czasów, gdy nad światem obejmie kontrolę nasz pan i władca ciemności - Satan
Elias. Ja zaś jestem jego wiernym sługą i pomocnikiem. Gdy świat będzie już jego
własnością, ja stanę się tu jego wysłannikiem i to mnie przysługiwać będzie
korona cesarska. Tak więc - tu ojciec nachylił się i przewiercił Mnitte swoim
ciężkim spojrzeniem - jak widzisz, mamy wiele do stracenia. Wszystko zależy
tylko i wyłącznie od ciebie. Nie mam ochoty znowu zdawać się na ciebie bo jestem
prawie przekonany, że znowu coś zawalisz.
Mnitte pozbierała myśli i stwierdziła, że w tym wszystkim brakuje kilku
ważnych elementów.
- Tato, w takim razie po co był ten miecz?- zawołała piskliwie.
- Na bogów, przestań ględzić - zniecierpliwił się. - Cała ta historia z
mieczem... To już nieistotne. I nie mów na mnie tato - dodał.
- Więc jak mam się do ciebie zwracać?- zdziwiła się.
- Arcymistrzu! - wykrzyknął szalonym głosem.
Poczuła ściskanie w żołądku. A więc nic się nie zmieniło. Przez te wszystkie
lata starała się zapomnieć, jaki naprawdę był jej rodziciel, szalony i
egoistyczny. Nidy nie była w stanie sprostać jego wymaganiom. Stawiał przed nią
poprzeczki, coraz wyżej i wyżej, wiecznie niezadowolony z jej osiągnięć,
niezależnie od tego, jak bardzo się starała. Pamiętała, jak bardzo była
zazdrosna o swojego brata. Jemu ojciec pozwolił wybrać, jej nie.
Zobojętniała, spojrzała mu głęboko w te rozpalone oczy i zapytała zimno:
- Co mam robić?
Ucieszył się. Zatarł ręce, pogładził się po łysinie i wyciągnął do niej
rękę.
- Chodź do mnie. Przekrocz krawędź skały i podejdź tutaj.
Spojrzała pod nogi. Pod nią w dole krateru wszystko się gotowało. Poziom
lawy wzrastał z każdą chwilą. Zadrżały jej nogi i zachwiała się lekko.
Odskoczyła od granicy i zaprzeczyła głową.
- Nie , nie zrobię tego. Boję się.
- Ty tchórzliwa małpo - jęknął zdenerwowany. - Czy mogłabyś chociaż ten
jedyny raz sprostać jakiemuś zadaniu? Nie zawiedź mnie - zamachał rękami w
przyganiającym geście - podejdź tutaj. Nic ci nie będzie.
Drżąca, podeszła znowu do krawędzi. Przełknęła ślinę i odetchnęła głęboko.
Lawa w dole kłębiła się, tworząc wzory i załamania, biło od niej przyjemne
ciepło, ale z każdą minutą było goręcej. Mnitte zdała sobie sprawę, że jeżeli
pozostanie tutaj dłużej, wkrótce się ugotuje. Postanowiła zaufać losowi.
Odetchnęła jeszcze raz, zamknęła oczy - i zrobiła krok na przód.
Poczuła dziwne mrowienie na łopatkach. Odruchowo sięgnęła za ramię by się
podrapać i poczuła osobliwe zgrubienie. Dotknęła drugiej łopatki i poczuła to
samo. Zatrzymała się i otwarła oczy. Pod nogami miała pustkę. Ojciec przed nią z
serdecznym uśmiechem na ustach stał z otwartymi rękami kilka kroków dole.
"Może on mnie jednak kocha" - pomyślała. Bardziej zdecydowanie uczyniła
kolejny krok przed siebie. Usłyszała dziwny chrobot i, teraz już nieznośne,
swędzenie, a nawet ból pleców. Odwróciła głowę, chcąc zobaczyć, co się dzieje i
sobaczyła, że na jej plecach coś... rośnie. Coś czarnego i niezwykłego. Raptem
zorientowała się, że kolor jej sukienki zmienił się. Przedtem śnieżnobiała,
teraz była w kolorze smoły.
- Ta... Arcymistrzu!!!- krzyknęła przerażona.
- Nie przejmuj się, to drobiazgi. Im szybciej tu podejdziesz tym lepiej.
Poczuła niezdecydowanie. To, co się tutaj działo, było co najmniej
przedziwne. Nie była pewna, czy zgadzając się z ojcem nie popełni błędu, czy nie
będzie to zły wybór.
"Ode mnie zależą losy świata."
- Mnitte!! - wrzasnął ojciec. - Czy chcesz jeszcze zobaczyć Saliona? Czy
wiesz, że on żyje? Jeśli przyjdziesz do mnie, spotkasz go jeszcze nie raz.
To przesądziło sprawę. Niewiele myśląc ruszyła przed siebie. Wystarczyło
dziesięć kroków i znalazła się na miejscu.
- Taak - mruknął zadowolony ojciec. - Teraz dopiero godna jesteś nazywać się
moją córką. - Złapał za swój płaszcz i jego skrzydłem. Tuż za nim ukazało się
wielkie lustro, w którym mogła zobaczyć się cała.
Wyglądała inaczej, całkiem inaczej. Jej cera stała się blada, usta krwiście
czerwone. Długa czarna suknia ciasno opinała ją w pasie, spływała aż do ziemi
jak welon a rozcięcie ciągnące się aż do biodra odkrywało nieskromnie szczupłą
nogę. Wisiorek w kształcie gołąbka, który miała na szyi, zmienił kolor. Został
wykonany z wierzbowego drewna, ale teraz wyglądało na to, że jest z hebanu. Ale
najniezwyklejsze było to, co wyrosło jej na plecach - czarne, błoniaste skrzydła
nietoperza. Gdy rozłożyła je na całą długość, zabłyszczały w ogniu jak smoła.
Czarna Gołębica westchnęła. Cóż, powiedziało się a, trzeba powiedzieć i be.
Była prorokiem i spełniła swoje zadanie - przyniosła wieść o nadejściu Nowego.
Teraz została związana z nim już na zawsze i nie mogła wyprzeć się tego związku.
Nie miała drogi odwrotu.
- Arcymistrzu, czy teraz jesteś ze mnie zadowolony?
- O, tak, Czarna Gołębico. Jestem.
- A czy będę mogła jeszcze wrócić?
- Nie ma mowy!
KONIEC