Kern Ludwik Jerzy - Karampuk

Szczegóły
Tytuł Kern Ludwik Jerzy - Karampuk
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kern Ludwik Jerzy - Karampuk PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kern Ludwik Jerzy - Karampuk PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kern Ludwik Jerzy - Karampuk - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ludwik Jerzy Kern Karampuk Każdy się gdzieś rodzi. Konie na przykład rodzą się przeważnie w stajni, krowy w oborze, prosiaki w chlewiku, a wiewiórki w dziupli. Rekiny przychodzą na świat w morzu, lwy w afrykańskich zaroślach, tygrysy w dżungli lub tajdze, a żaby w kałuży. Orły rodzą się w gniazdach wśród niedostępnych górskich szczytów, krokodyle nad brzegami wielkich tropikalnych rzek, foki gdzieś tam prawie pod biegunem, a kolorowe ważki na podmokłej łące w słoneczny dzień. Natomiast Karampuk urodził się w cylindrze. Myślicie pewnie, że to jakaś omyłka, co? Nic podobnego. Karampuk naprawdę przyszedł na świat w cylindrze. Był to czarny, wytworny cylinder pewnego sławnego na całą kulę ziemską magika. Zdarzenie to było na tyle niezwykłe, że pozwolę sobie kilka słów o nim opowiedzieć. 'Otóż magik ów, którego pełne nazwisko brzmiało Miguel Campinello de la Vare Zapassas, jeździł po całym naszym globie, z kraju do kraju i z miasta do miasta, i wszędzie wzbudzał podziw publiczności swymi nieprawdopodobnymi wręcz popisami magicznymi. Repertuar miał oszałamiający. Można by długo wymieniać jego popisowe numery, których zazdrościli mu inni magicy, ale zabrałoby to nam zbyt wiele czasu i opóźniło tylko moją opowieść o niezwykłych narodzinach Karampuka. Dość że wśród wielu błyskotliwych punktów jego magicznego programu najbłyskotliwszy chyba był numer z żywym królikiem, który to numer mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas zostawiał zawsze na zakończenie występu. Numer ten polegał na tym, że mistrz zdejmował z głowy swój czarny, wytworny cylinder, pokazywał go długo publiczności, tak żeby wszyscy mogli zajrzeć do środka i zobaczyć, że jest wewnątrz absolutnie pusty, a potem przykrywał go magiczną chusteczką i robił nad nim kilka tajemniczych znaków ręką. Następnie błyskawicznym ruchem usuwał chustkę i z cylindra wyskakiwał żywy królik. Na widowni rozlegał się wtedy za każdym razem huragan braw, a mistrz Miguel, zadowolony z udanego tricku, kłaniał się publiczności nisko w pas. Trwało tak przez wiele lat, aż wreszcie pewnego wieczoru, kiedy już zdjął z głowy swój cylinder i zaczął go pokazywać widzom na dowód, że nic w nim nie ma, Miguel Campinello de la Vare Zapassas uświadomił sobie nagle z przerażeniem, że zapomniał przed występem wsadzić do cylindra (który oczywiście miał podwójne denko) swego poczciwego tresowanego królika. Tym razem cylinder jego był naprawdę pusty. Możecie sobie wyobrazić jego samopoczucie w tym momencie. Sytuacja była rozpaczliwa. Wiele osób na widowni było któryś już tam raz z rzędu na jego występie. Ci wszyscy ludzie wiedzieli, co ma być dalej. Nie było sposobu wycofania się. Musiał zachowywać się tak, jak zachowywał się na poprzednich występach. Ale na poprzednich występach miał w cylindrze, pomiędzy dwoma denkami, żywego królika, którego w odpowiednim momencie, po zdjęciu chustki, wypuszczał na wolność. Teraz tego królika nie było. Po prostu zapomniał go przed występem wsadzić do cylindra. Jak można było zrobić coś takiego! Jak można było pozwolić sobie na takie niedopatrzenie! Cała jego sława, sława jednego z najwybitniejszych magików naszych czasów, pryśnie za chwilę jak bańka mydlana. Co gorsze, ośmieszy się i skompromituje. Ludzie przestaną przychodzić na jego występy, bo co wart jest magik, który w odpowiednim momencie nie potrafi wyczarować z cylindra królika? Wszystkie te czarne myśli przeleciały mu przez mózg dosłownie w ułamku sekundy. Nie było wyjścia, musiał postępować dalej tak, jakby ten królik znajdował się wewnątrz cylindra. Trudno — co będzie, to będzie. Nakrył cylinder chustką i chwiejąc się z rozpaczy na nogach zaczął wyczyniać swoje hokus-pokus, wiedząc z góry, że i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Bardziej z przyzwyczajenia robił to niż z przekonania. W końcu, odwróciwszy głowę w bok, żeby nie widzieć własnej klęski, zdesperowanym ruchem szarpnął chustkę i czekał na gwizdy zawiedzionej publiczności. Tymczasem ku jego zdumieniu zamiast oczekiwanych gwizdów rozległy się niesamowite owacje. Publiczność oszalała. Cała sala krzyczała: „Brawo! Brawo!" „Biiiis!" „Niech żyje Zapassas!" — i tak dalej, i tak dalej. Nie chciał wierzyć swoim uszom. Oczy miał zamknięte, bo zamknął je jeszcze przed szarpnięciem tej nieszczęsnej chustki, i teraz dopiero zaczął je powolutku otwierać, żeby sprawdzić, czy czasem nie śni. Istotnie, nie śnił. Sala wiwatowała na jego cześć jak jeszcze nigdy. „Co im się stało? — pomyślał. — Zwariowali chyba. Królika nie ma, a oni bija brawo. Przedziwna jakaś historia". I nagle wzrok Miguela Campinello de la Vare Zapassas padł na cylinder. W cylindrze, wyobraźcie sobie, siedział królik. Ale jaki królik! Przynajmniej trzy albo cztery razy większy od tego, którego zwykle używał do tej sztuczki. Królik cudo, królik marzenie, królik, jakiego nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć. Bez najmniejszego wysiłku wyskoczył ten zdumiewający królik z cylindra mistrza Miguela i siadł sobie na fotelu, który stał obok stolika z jego magicznymi przyrządami. Stamtąd przyglądał mu się swymi filuternymi oczkami i na zmianę kiwał raz jednym, a raz drugim uchem. To był właśnie Karampuk. Natychmiast po występie mistrz Zapassas chyłkiem przemknął się do swej garderoby i szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Nie chciał nikogo widzieć. Przez kilka chociażby minut pragnął być zupełnie sam. Musiał przyjść do siebie po tym wszystkim, co się zdarzyło. Przez zamknięte drzwi dobiegał do jego uszu daleki odgłos jeszcze nie milknących oklasków, ale Zapassas wolał o nich nie myśleć. Był cały mokry. Uczucie przerażenia nie opuszczało go nawet teraz. Przechodziły go dreszcze, ile razy wyobraził sobie, co by się stało, gdyby nie przyszedł mu z pomocą ten jakiś nieprawdopodobny królik, który nie wiadomo skąd się wziął. Jego tresowany królik bowiem, ten, którego dzień po dniu używał do swych magicznych sztuczek, siedział sobie jakby nigdy nic w niewielkiej klatce i zajadał się pomarańczową marchewką. — Fujara z ciebie — powiedział mistrz Miguel zdejmując frak i wieszając go na wieszaku. — Gdybyś był trochę inteligentniejszy, sam byś pamiętał o tym, że przed występem trzeba wskoczyć do cylindra i schować się za podwójnym denkiem. Te słowa jednak nie zrobiły na króliku najmniejszego wrażenia. Dalej gryzł swoją marchewkę nie zwracając najmniejszej uwagi na mistrza czarnej magii, z którym współpracował, jakby nie było, od ładnych paru lat. — Nic nie rozumiesz — mówił dalej mistrz Miguel. — Chociaż, prawdę mówiąc, to była wyłącznie moja wina. Śmieszne by było zresztą, gdybym całą moją wielką magiczną sławę miał powierzać inteligencji takiego nierozgarnięte-go stworzenia jak królik... W tym momencie do drzwi garderoby mistrza Miguela Campinello de la Vare Zapassas coś delikatnie zaskrobało. 11 l — Kto tam? — zapytał zaniepokojony mistrz. — Ja — usłyszał w odpowiedzi niezbyt potężny głosik, którego brzmienie było mu najzupełniej obce. — Co za ja? — zdenerwował się mistrz. — Ja — może powiedzieć każdy. — Ale to jestem ja, królik, ten, co się urodził niedawno w pańskim cylindrze. Niech pan mnie wpuści. Mistrz Miguel, przyzwyczajony do najrozmaitszych cudów, stanął pośrodku garderoby jak wryty. Nie wiedział, co ma robić. — Niech pan mnie wpuści — dopominał się głosik za drzwiami. — Chyba pan się mnie nie boi? Nie było wyjścia. Mistrz Miguel podszedł do drzwi i szeroko je otworzył. Hyc, hyc, hyc — do garderoby wskoczył królik, ten sam, który dopiero co uratował jego reputację. — Pozwoli pan, że usiądę — powiedział królik, rozglądając się po garderobie. — Bardzo tu u pana ładnie. Cieszę się, że to pan jest moim ojcem. — Jakim znów ojcem? — oburzył się mistrz Miguel. — Ja jestem człowiekiem, a człowiek nie może być ojcem królika. — W końcu dzięki panu przyszedłem na świat. — Nic mi o tym nie wiadomo — zaprotestował mistrz Miguel. — Przecież to pan swoimi zaklęciami i magicznymi formułami powołał mnie do życia. Pański czarny, wytworny cylinder stał się moją kołyską. — Nie należy wierzyć w takie rzeczy — zaczął oględnie mistrz Miguel. — Trzeba sobie zdać sprawę, prawda, że czarna magia polega w gruncie rzeczy na zręczności, prawda, a nie na żadnych nadprzyrodzonych zjawiskach. To jest zestaw pewnych, prawda, tricków, sposobów, chwytów, umiejętności zagadywania publiczności i tak dalej... Nie mogę teraz wyjawiać szczegółowo wszystkich tajemnic naszego, niełatwego zresztą, zawodu. — A jednak moja własna osoba i tej osoby tu obecność — powiedział królik rozsiadając się wygodnie na krześle — świadczą o czymś wręcz przeciwnym. — O czym mianowicie? — zainteresował się mistrz Miguel. — O tym mianowicie, że w pańskim zawodzie zdarzają się jednak cuda. Bardzo pana proszę, niech pan mi nie robi przykrości, mam na świecie tylko pana jednego. — Jak to: tylko mnie? — zapytał z odrobiną przerażenia w głosie mistrz Miguel. — Przecież króliki, o ile mi wiadomo, mają na ogół bardzo liczne rodziny. 13 — Ale nie ja — oświadczył przybysz. — Może takie króliki jak ten, którego pan tam trzyma w klatce... — To jeden z moich stałych współpracowników — powiedział mistrz Miguel. — No więc może takie zwykłe króliki, jak ten pański współpracownik, mają liczne rodziny, ale zapewniam pana, że ja jej nie posiadam. Zresztą pan sam powinien najlepiej o tym wiedzieć. — A niby dlaczego? — A dlatego, że to pan mnie powołał do życia. Czy w momencie mego urodzenia znajdowały się w pańskim cylindrze prócz mnie jeszcze jakieś inne króliki, które by mogły uchodzić za moich braci ewentualnie siostry? — Tego bym nie mógł powiedzieć — oświadczył mistrz Miguel. — Prawdę mówiąc, zauważyłem tylko ciebie. — A widzi pan! — zawołał triumfalnie królik, kiwając na zmianę uszami z wielkiego zadowolenia. — To znaczy, że nie mam ani sióstr, ani braci. Króliczego ojca i króliczej matki nie mam także... 14 — Kiedy to niemożliwe! — zaprotestował mistrz Zapassas. —- Każdy musi mieć ojca i matkę. Wiele tysięcy lat doświadczenia mówi nam o tym. — Ale ja nie mam, i koniec. Pan jest moim ojcem i matką. — Matką też? — zajęczał zrozpaczony magik. — Wystarczy, że będę tylko ojcem... — Nic podobnego — zawołał królik. — Pan będzie również moją matką. Trzeba ponosić konsekwencje swoich nieopatrznych magicznych postępków. Sam pan zresztą powiedział, że każdy musi mieć matkę, dlaczego więc ja miałbym być jedynym na świecie wyjątkiem... Bez braci i bez sióstr mogę się obejść, ale bez ojca i bez matki, nie! Ostatecznie, powinien pan czuć wobec mnie jakieś zobowiązanie. Pomogłem panu przecież w dosyć tragicznym momencie pańskiego życia. — Masz rację — przyświadczył potulnie mistrz Miguel. — W związku z czym będzie się pan musiał mną zaopiekować. Z góry jednak zaznaczam, że ta opieka nie może polegać na wsadzeniu mnie na przykład do tej klatki, w której przebywa już pański stały współpracownik, obgryzający tak zapamiętale tę pomarańczową marchewkę. Nie jestem zwykłym królikiem. Sam pan widzi, że już w tej chwili jestem kilka razy większy od tego pańskiego stałego współpracownika, a będę jeszcze większy... , ;-:.;> .tś :-IA — To znaczy jaki? — zainteresował się mistrz Miguel. — To znaczy taki jak pan. Jestem przecież pańskim synem. I to podwójnym synem. Raz jako ojca, a raz jako matki. A wiadomo, że dzieci wradzają się przeważnie w swoich rodziców i są do nich zazwyczaj bardzo podobne. — W tym przypadku jednak o podobieństwie chyba nie może być mowy — zauważył ironicznie mistrz Zapassas. • — Niech pan się nie uśmiecha, mój ty tatomamo, albo, moja ty mamotato, jak pan woli? Wiele rzeczy jeszcze ulegnie zmianie. Na razie podobieństwo, istotnie, jest minimalne, ale z biegiem czasu wszystko się zmieni. Mistrz Zapassas miał ogromną ochotę chwycić tego bezczelnego królika za uszy i wyrzucić po prostu ze swojej garderoby, ale sumienie nie pozwalało mu tego uczynić. Bądź co bądź ten zdumiewający królik przyszedł mu z pomocą w bardzo nieprzyjemnym momencie, to był fakt nie ulegający najmniejszej wątpliwości. A może rzeczywiście on sam, Miguel Campinello de la Vare Zapassas, jest aż tak wielkim magikiem, że potrafi wyczarować z cylindra królika, którego tam nie ma? Może tylko do tej pory nie wiedział o tych swoich wielkich możliwościach? Nie wiedział dlatego, że nigdy nie próbował. Zawsze wolał na wszelki wypadek mieć schowanego w czeluściach cylindra prawdziwego, tresowanego królika. Teraz, wobec sytuacji, jaka zaistniała, będzie musiał jeszcze raz spróbować tej sztuczki bez królika, żeby się przekonać, czy wyjdzie, czy nie... Na razie jednak lepiej z tym dziwacznym królikiem żyć w zgodzie. Jak mu się, nie daj Boże, człowiek narazi, to jeszcze gotów mnie zdemaskować, mnie i całą moją czarną magię. — Dobrze — powiedział zwracając się do siedzącego na krześle królika — przyrzekam ci, że nie wsadzę cię do klatki. Zabiorę cię dzisiaj do siebie do domu, a potem jakoś to się wszystko ułoży. Powiedz mi tylko, jak ty masz na imię? — Wybór imienia to jest na ogół sprawa rodziców — powiedział królik strzelając szelmowsko swoimi czerwonawymi oczkami. — Prawda, zupełnie o tym zapomniałem — mruknął mistrz Miguel. — A ty sam nie masz jakiegoś pomysłu na imię dla siebie? — Nie mam zielonego pojęcia o tych sprawach — oświadczył królik. — Nie mam rodziny, więc nie znam się na imionach. Normalnie dostaje się imię po dziadku albo po wujku, albo po jakimś tam kuzynie bliższym czy dalszym. — Słusznie — przytaknął mistrz Miguel. — Wobec tego ja ci coś wymyślę. Mam! Będziesz się nazywał Karampuk. — Co to za imię? — To imię pewnego psa, który żył bardzo, bardzo dawno temu... V o~ — Wolałbym, żeby to było imię jakiegoś sławnego królika, który żył przed wiekami i wsławił się jakimiś wiekopomnymi czynami. — Kiedy ten cały Karampuk jest bardzo dobrze notowany w króliczych kronikach. — A co on takiego zrobił? — spytał zaintrygowany królik. — W przeciwieństwie do innych psów, uwielbiał króliki i nigdy nie robił im nie tylko najmniejszej krzywdy, ale nawet najmniejszej przykrości. — Zgoda — zawołał królik. — Zgadzam się, niech ja mam na imię Karampuk. To będzie bardzo ładnie brzmiało: Karampuk Campinello de la Vare Zapassas, prawda? — Chcesz używać mego pełnego nazwiska? — z drżeniem w głosie zapytał mistrz Miguel. — A niby dlaczego miałbym go nie używać? Przecież mamy bardzo ładne rodowe nazwisko, nie ma się czego wstydzić. — O rety! — wrzasnął mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas i złapał się obiema rękami za głowę. — A tom sobie narobił czarno-magicznego bigosu! • /TO m .'^.SiW OffYStli? CJti c:_ Szykując się do opuszczenia garderoby mistrz Miguel spostrzegł nagle z przerażeniem, że Karampuk jest już o wiele większy niż był w momencie, kiedy to nieopatrznie otworzył mu drzwi. Był już prawie tak duży jak pies bernardyn. Również jego królicze uszy były odpowiednio duże. Zepsuło to do reszty humor magikowi. — Słuchaj — powiedział — ty ciągle rośniesz... — W przyrodzie chyba wszystko ciągle rośnie — zauważył Karampuk. — Dlaczego więc ja miałbym nie rosnąć? — A rośnij sobie, rośnij — zawołał mistrz Miguel — ale nie w takim tempie! — Czy to panu przeszkadza? — A wyobraź sobie, że przeszkadza. Chcę cię zabrać do swego domu... — Czyżby dom pański był tak mały, że obawia się pan, iż się w nim nie zmieszczę? — zażartował Karampuk. — Nie o to chodzi — powiedział mistrz Miguel. — Małego królika mogę zanieść do domu, a z takim jak ty, to... 19 — Ja sam pójdę! — przerwał mu Karampuk. — Nie musi mnie pan wcale nosić. — Oszalałeś! — zawołał Zapassas. — Przecież nie będę szedł ulicą z takim dziwadłem jak ty. Sięgasz mi prawie do pasa. Wyobrażasz sobie, jak byśmy na ulicy wyglądali? — Bardzo ładnie — zauważył Karampuk. — Ale jeśli nie ma pan ochoty chodzić po mieście z takim mną, jakim jestem w tej chwili, to niech pan trochę jeszcze poczeka. — Niby na co mam czekać? — Na moje podrośniecie. To nie potrwa długo. Za pół godziny będę taki wysoki jak pan. \, -;.:> — Przepiękna perspektywa — mruknął do siebie mistrz Miguel. — Wtedy nie będzie tej dysproporcji wzrostu, która pana tak niepokoi — powiedział uprzedzająco grzecznym tonem Karampuk. — Przypuszczam, że nikt z przechodniów nie zwróci nawet na nas uwagi. 20 — To ci się tylko tak zdaje. Zapominasz o swoich uszach i o swoim niecodziennym sposobie poruszania się. — Uszy można schować — zauważył Karampuk. — Włożę sobie na głowę moją kołyskę, czyli ten pański czarny magiczny cylinder, w którym przyszedłem na świat, a co do mojego sposobu chodzenia, to też na to znajdzie się rada. — Ciekaw jestem jaka? Przecież ty nie chodzisz, a najzwyczajniej kicasz. — A cóż to takiego jest kicanie? — zapytał filozoficznie Karampuk. — Kicanie jest to pewna odmiana podskoków, podskoki zaś są jednym z elementów tańca. Czy ty, matkoojcze, potrafisz tańczyć? Na wzmiankę o tym matkoojcostwie w mistrzu Zapassasie aż zagotowało się, ale opanował swoje nerwy i najbardziej spokojnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział: — Powiedzmy, że potrafię tańczyć, to co z tego? — A to wtedy weźmiemy się za rączki i będziemy szli ulicą podskakując, tak jakbyśmy tańczyli. Przy zastosowaniu tej metody moje kicanie powinno być absolutnie niezauważalne. — Mam w podrygach chodzić po mieście? — zajęczał mistrz Miguel. — A cóż w tym złego? Osoby szczęśliwe, osoby, którym się coś udało albo które są z czegoś wyjątkowo zadowolone, bardzo często chodzą po mieście podrygując z radości, chyba to zauważyłeś? — Nooo, owszem — przytaknął magik. — Takie rzeczy się zdarzają rzeczy wiście/Ale co innego podskoczyć sobie raz tam na jakiś czas, a co innego podskakiwać bez przerwy... — Tym się zupełnie nie martw. Wszyscy będą przekonani, że jesteś bez przerwy szczęśliwy. Kto wie, może wkrótce wszyscy zaczną naśladować ten nasz sposób chodzenia, żeby pokazywać innym, jak bardzo są szczęśliwi i zadowoleni. Tak jak przepowiedział, po upływie pół godziny Karampuk zrównał się mniej więcej wzrostem z mistrzem Miguelem. Kiedy to nastąpiło, Karampuk zawołał: — Szybko, szybko, ojczematko, kładź mi na głowę twój magiczny cylinder. Jeśli tego nie zrobisz, będę rósł w dalszym ciągu. Tylko twój magiczny cylinder może przerwać ten przepiękny zresztą i godzien najwyższego podziwu proces rośnięcia. Mistrz Miguęl Campinello de la Vare Zapassas natychmiast wsadził Karampukowi na głowę cylinder i Karampuk od razu przestał rosnąć. — Ładnie się teraz urządziłem — powiedział przygnębionym głosem mistrz Miguęl. — W czym ja od jutra będę występował? Z czego będę wyciągać królika? 22: — Będziesz występował w cylindrze, tak jak do tej pory — zapewnił go Karampuk. — Wtedy będę go musiał zdjąć z twojej głowy, a jak go zdejmę, to znów zaczniesz rosnąć i do czego to w końcu doprowadzi, zastanów się tylko? — Nie rób paniki! — zawołał Karampuk. — Proces rośnięcia jest już zahamowany. Wystarczyło na to w zupełności jedno włożenie cylindra. Nawet jeśli go teraz zdejmę, nie urosnę już ani o centymetr. — O jak to dobrze! — krzyknął ucieszony magik. — Ale w tej chwili jeszcze ci go nie oddam. Muszę przecież jakoś schować swoje uszy, które tak bardzo ci się nie podobają, jutro zaś pójdziemy do cylindziarza... • .,- — Do kogo? - ..;'.;• — No, do takiego, co robi cylindry... — Taki, co robi cylindry, nazywa się kapelusznik — zauważył mistrz Miguel. — Kapelusznik to robi kapelusze — zaoponował Karampuk. — A cylindry robi cylindziarz. — Mam pewne doświadczenie w tych sprawach, możesz mi wierzyć. Niejeden cylinder w życiu zamawiałem i zawsze robiłem to u kapelusznika. U specjalnego kapelusznika, jeśli chcesz wiedzieć, zwyczajni bowiem kapelusznicy nie potrafią zrobić cylindra z podwójnym denkiem. — W porządku — zgodził się Karampuk. — Niech ci będzie. Pójdziemy wobec tego jutro do kapelusznika, ale do zwyczajnego kapelusznika, bo ja przecież nie potrzebuję cylindra z podwójnym denkiem. Wprost przeciwnie, cylinder bez tego powójnego denka będzie dla mnie o wiele wygodniejszy. Nawet może nie tyle dla mnie, ile dla moich uszu, które dzięki temu będą miały w cylindrze o wiele więcej miejsca. Bo w tym, co go teraz mam na głowie, to im jednak dosyć ciasno. No, to możemy iść... — Chwileczkę — powiedział Zapassas — musisz przecież coś włożyć na siebie. — Nie widzę potrzeby — odparł Karampuk. — Na dworze jest bardzo ciepło, mogę iść tak, jak stoję. — Ale nie ze mną. Żeby iść ze mną, musisz włożyć na siebie mój płaszcz. — Boże, jak ty mnie dręczysz. Wszystko mi jedno zresztą, dawaj ten płaszcz... W płaszczu i w cylindrze na głowie Karampuk wyglądał nadzwyczaj wytwornie. W niczym nie przypominał małego królika, który przed niedawnym 23 i 1 czasem urodził się w tym samym cylindrze, który teraz zdobił szczyt jego głowy, ukrywając jednocześnie przed niedyskretnymi ludzkimi spojrzeniami parę wyjątkowo potężnych króliczych uszu. Płaszcz mistrza Miguela leżał na nim doskonale, obaj bowiem byli obecnie tego samego wzrostu. Pod rondem cylindra błyszczały szelmowsko jego wielkie, nieco czerwonawe oczy, a długie anteny wąsów sterczały w lewo i w prawo. Te wąsy wyglądały podejrzanie. -f — Trzeba będzie je przyciąć — powiedział stanowczym głosem mistrz Miguel. — Przenigdy! — zaprotestował Karampuk. — Z przyciętymi wąsami będę wyglądał niepoważnie. — To raczej z takimi, jakie masz teraz, wyglądasz niepoważnie — oświadczył na to mistrz Miguel. . • — A niby dlaczego? — zaperzył się Karampuk. — A dlatego — odparł magik — że są za rzadkie. — Za rzadkie? — zdumiał się Karampuk. — Moje wąsy są za rzadkie! No, wiecie, państwo, nie spodziewałem się, że taka zniewaga spotka kiedykolwiek moje wąsy. — To nie jest żadna zniewaga, tylko stwierdzenie faktu. — A więc jak według crebie powinny wyglądać wąsy, żeby można o nich powiedzieć, że są poważne? — Poważne wąsy powinny być gęste — powiedział z całym spokojem Zapassas. — Natomiast twoje wąsy to rzadzizna. Tu włosek, tam włosek, naprawdę bardzo niepoważnie to wygląda. Karampuk spojrzał w lustro. Kto wie, czy mistrz nie ma racji? Rzeczywiście teraz, kiedy był w płaszczu i cylindrze, te jego wąsy wyglądały istotnie nie najlepiej. — Czy myślisz, że z gęstymi wąsami byłoby mi bardziej do twarzy? — zapytał w końcu. — Niewątpliwie — odparł magik. — A co trzeba robić, żeby mieć gęste wąsy? — Trzeba je odpowiednio pielęgnować. Szczotkować, czesać, szczypać, a nawet używać specjalnej maści na porost wąsów. — To jest taka maść? — zainteresował się Karampuk. — Jeśli jest maść na porost włosów, to dlaczego nie miałoby być maści na porost wąsów? — Koniecznie muszę zdobyć tubkę takiej maści — zakomunikował Karampuk. — O, to nie jest takie proste, jakby się mogło zdawać — powiedział mistrz Miguel. — Maść na porost wąsów jest niesłychanie trudno zdobyć. Sprzedaje sieją tylko na imienne zlecenie... — Po co to robić takie korowody? — mruknął Karampuk. — To jest niezbędne — zareplikował magik. — Maść na porost wąsów jest środkiem niemal tak niebezpiecznym jak dynamit i dlatego muszą być zachowane szczególne środki ostrożności. — Co też ty opowiadasz? — zdumiał się Karampuk. — Jakżeż maść na porost wąsów może być równie niebezpieczna jak dynamit? Dynamit to jest dynamit, wiadomo, może wybuchnąć i gotowe nieszczęście. A jakie nieszczęście może grozić ze strony niewinnej maści na porost wąsów? — Niewinnej? — wrzasnął mistrz Miguel. — Ładnie mi niewinna! A wiesz, 25 Co może si ,„„„_ **> -e rozum,S2, 10 n*^™ast mafemu wa zego? ja rosn a "* ' *' if« w Karampuk z mistrzem Miguelem, trzymając się za ręce, wyszli wreszcie w podskokach na ulicę. Sprawiali wrażenie rozbawionych przyjaciół, którzy wracają z jakiegoś bardzo udanego przyjęcia. Było późno i po ulicach spacerowało niewiele osób. „Całe szczęście — myślał sobie mistrz Miguel — że jest ciemno i że nie widać, jak się wygłupiam. Strach pomyśleć, co by to było, gdybym tak musiał podskakiwać w świetle dziennym..." „Co za pech — myślał sobie w tym czasie Karampuk — że akurat jest noc i że tak mało ludzi widzi mój spacer z najsłynniejszym magikiem świata, który jednocześnie jest moimi rodzicami. Ubrany jestem w śliczny płaszcz, a na głowie mam jego magiczny cylinder. Naprawdę szkoda, że na ulicach jest tak mało ludzi..." j Ludzie zresztą nie bardzo zwracali uwagę na tę dziwną parę. O tej porze na ulicach miast dzieją się najrozmaitsze rzeczy i widok dwóch wesołych, wracających do domu przyjaciół nie jest niczym nadzwyczajnym. Że szli podskakując sobie co chwila? Cóż, radość może się objawiać w różny sposób. Jeden sobie podśpiewuje, a inny znów może sobie podskakiwać. Wolno mu, byle robił to kulturalnie i nie zakłócał innym wieczornego spokoju. Od czasu do czasu tylko ktoś się za nimi oglądał i kiwając z pobłażaniem głową, mówił; j — Jak to miło patrzeć na ludzi, którym jest dobrze. j| f' Magikowi jednak za dobrze nie było. Ponieważ nie był przyzwyczajony do takiego chodzenia w podskokach, szybko zaczął odczuwać zmęczenie. Kiedy Karampuk zaproponował, żeby się jeszcze przeszli w jedną i drugą stronę główną ulicą miasta, która była najbardziej oświetlona i przy której znajdowały się najwspanialsze sklepy, mistrz Zapassas stanowczo zaprotestował. — To już, uff, nie dzisiaj. Dzisiaj, uff, nie będziemy już więcej, uff, podskakiwać. Teraz, uff, wsiądziemy w samochód, uff, i pojedziemy, uff, do domu. — W jaki samochód? — zainteresował się Karampuk, który nie tylko że nie sapał jak jego towarzysz, ale w ogóle nie czuł się ani odrobinę zmęczony. — W mój samochód, uff — odpowiedział magik. — A gdzie on jest? — Tu niedaleko, uff, na parkingu. Wykonali jeszcze kilkadziesiąt podskoków i znaleźli się na parkingu wśród tłumu drzemiących spokojnie aut. Mistrz Miguel szybko odnalazł swój pojazd i otworzył drzwi. — Prześliczny jest ten nasz samochód, mamotato! — zawołał Karampuk, przyglądając się pojazdowi z niekłamanym podziwem. — Ciekaw jestem, co to { za marka? — Tego się nie da, uff, wyjaśnić w dwóch słowach — oświadczył magik. — Ja, uff, jako jeden z najznakomitszych magików, uff, świata, nie mogę przecież, uff', jeździć jakimś tam Fordem, Moskwiczem czy Fiatem. Ja, uff, muszę mieć ekstra samochód, samochód-bajkę, uff, rozumiesz? — Rozumiem. — I dlatego mój bajkowy, uff, samochód jest krzyżówką... — Czym? — zapytał Karampuk. — Krzyżówką, uff, czyli skrzyżowaniem różnych najlepszych elementów różnych marek. Wiadomo, że jedne samochody mają lepszy silnik, a inne znów 28 28 lepsze podwozie, uff. W jednych jest wysokiej klasy dyferencjał, a w innych znów znakomite zawieszenie. Jedne mają wspaniale skonstruowaną skrzynkę biegów, a inne znowu rewelacyjną pompę benzynową. Uff! No więc ja kazałem sobie zmontować samochód z samych najlepszych części. — I jaki jest efekt? — zainteresował się Karampuk. — Zaraz zobaczysz — powiedział mistrz Miguel i siadł za kierownicą, wskazując jednocześnie Karampukowi miejsce obok siebie. Karampukowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Wsiadł natychmiast, i to z takim impetem, że przy wsiadaniu spadł mu z głowy cylinder, którym zawadził o dach samochodu. Przypadkowy obserwator mógłby nawet powiedzieć, że Karampuk nie tyle wsiadł do tego samochodu, ile hycnął do jego wnętrza jednym błyskawicznym hycnięciem. Ale ponieważ takiego przypadko wego obserwatora nie było akurat w pobliżu, więc fakt ten, miejmy nadzieję pozostał niezauważony. ę,;w ,, Mistrz Miguel przekręcił kluczyk. W fantastycznym motorze jego samochodu coś zazgrzytało, ale silnik nie zapalił. — Nic — powiedział magik. — Zaraz damy mu ssanie, wtedy natychmiast zapali. "• Pomanipulował jakąś dźwignią i ponownie przekręcił kluczyk. Powtórzyło się to, co poprzednio. Coś zgrzytnęło i na tym koniec. , — Czy już jedziemy? — zapytał pełnym niecierpliwości głosem Karampuk. — Na razie jeszcze nie — odpowiedział zdenerwowany magik. — Nigdy mi się takie rzeczy nie zdarzały. Zawsze zapalał za pierwszym dotknięciem. Tajemnicza jakaś historia... / c — Może się coś zepsuło? — W tym samochodzie nic się nie może zepsuć — zapewnił mistrz Miguel. — A może wkładasz niewłaściwy kluczyk? — Nic podobnego. Wkładam dobry kluczyk, możesz być o to'spokojny. Powiedziawszy to mistrz Miguel spróbował zapalić samochód po raz trzeci. Tym razem silnik wreszcie zaskoczył, ale pracował bardzo nieregularnie. Pik-pik-pak-pak, pik-pik-pak-pak, pik-pik-pak-pak zamiast pikpikpikpikpikpik-pikpikpik... — Coś się jednak dzieje w tym silniku — zauważył zaniepokojony. — Po czym to poznajesz? — zapytał z uznaniem Karampuk. — Po tej jego nieregularnej pracy. / — A mnie się właśnie podoba, że nie stuka w kółko jednego i tego samego, tylko sobie urozmaica to swoje stukanie. — Nie znasz się na tych sprawach, więc nie zabieraj głosu — powiedział mistrz Miguel. — A ty się znasz? — zapytał Karampuk. — No pewnie, że się znam. — To wobec tego powiedz mi, dlaczego silnik robi pik-pik-pak-pak zamiast jednostajnego pikpikpikpikpik? — Dlaczego? — zamyślił się Zapassas. — Widocznie nastąpił jakiś defekt. — Ale jaki? — chciał koniecznie wiedzieć Karampuk. — Trudno mi to tak od razu powiedzieć — zaczął się wykręcać mistrz Miguel. — Nie jestem przecież mechanikiem... 30 — Ale jesteś magikiem, a magik to o wiele ważniejsza figura niż mechanik. — Magik też nie może wszystkiego wiedzieć... — powiedział ugodowym tonem mistrz Miguel i włączył pierwszy bieg. Wspaniały samochód po kilku szarpnięciach ruszył wreszcie do przodu. Motor, stukając swoje pik-pik-pak-pak, zaczął poruszać koła. Wyjechali z parkingu i szeroką, oświetloną rtęciowymi lampami aleją zmierzali w stronę domu Miguela Campinello de la Vare Zapassas. — Czy to jest już największa szybkość, jaką może osiągnąć twój samochód? — zapytał po chwili jazdy Karampuk. — Skąd! — oświadczył mistrz Miguel. — Mogę jechać dziesięć razy szybciej. — To jedź. — Kiedy nie mogę. — Przed chwilą powiedziałeś, że możesz jechać dziesięć razy szybciej, a teraz znów mówisz, że nie możesz... — To znaczy — zaczął nieśmiało tłumaczyć magik — teoretycznie mogę jechać dziesięć razy szybciej, ale praktycznie nie mogę. — Czemu? — Bo nie ciągnie. — Kto? — Motor nie ciągnie. — Naciśnij gaz. — Nacisnąłem już do samego końca — powiedział zdenerwowany mistrz Miguel, bo zaczęło mu się robić trochę głupio. Przyznacie sami, że to nie jest przyjemna sytuacja, jeśli jest się właścicielem wspaniałego samochodu, i okazuje się, że ten wspaniały samochód nie ciągnie. — Nacisnąłeś, a my się ledwo wleczemy — zauważył Karampuk. — Niestety, mój drogi, niestety — przyznał zmartwiony magik. — Na szczęście jesteśmy już przed moim domem. Zaraz wstawimy go do garażu, a jutro pojedziemy z nim do samochodowego pana doktora. — Taki samochodowy pan doktor to na pewno bierze dużo pieniędzy — powiedział Karampuk. — A oczywiście, oczywiście — przytaknął mistrz Miguel. — Ale trudno, nie ma rady. Jak samochód jest chory, to trzeba go leczyć. Wysiedli. Mistrz Miguel otworzył garaż, a potem wjechał do jego wnętrza. — Zamkniemy go teraz na noc — powiedział, gasząc w garażu światło. — I sam tak zostanie na noc? — zapytał zaniepokojony Karampuk. — Sam. Zawsze zostaje sam. 31 — Ale dzisiaj on jest przecież chory, a chorego nigdy nie należy zostawiać samego na noc. — Nie mam zamiaru spędzić całej nocy w garażu — powiedział Zapassas. — To zresztą nie jest chyba żadna poważna choroba... — Wszystko jedno — oświadczył Karampuk. — Nie powinien zostawać sam. Na pewno zrobi mu się przykro, jak odejdziemy. — Wiec co proponujesz? — zapytał mistrz Miguel. — Proponuje, żebym ja z nim został na noc. — Chcesz z nim zostać na noc w ciemnym garażu? — Czemu nie, ja się ciemności nie boję. Będzie mi nawet bardzo przyjemnie. — Aaa, jeśli tak, to proszę cię bardzo, miej tę przyjemność — powiedział mistrz Miguel. W chwilę potem Karampuk usłyszał skrzypienie zamykanych drzwi i oddalające się kroki mistrza Miguela. W pogrążonym w ciemnościach garażu zapanowała teraz głucha cisza. Karampuk położył się na tylnym siedzeniu. Postanowił natychmiast zasnąć. Czuł się zmęczony. Przez tych parę godzin od swego urodzenia w cylindrze zdążył już przeżyć masę wrażeń. Jeszcze raz sobie to wszystko przypomniał i może dlatego sen jakoś nie przychodził. A w ogóle, czy to wypada spać, jeśli się zostaje z kimś chorym na noc, żeby się nim opiekować? Pewnie nie wypada, pomyślał sobie w głębi duszy Karampuk. Nie wypada pewnie też tak milczeć. Osoby dobrze wychowane powinny być rozmowne. Ale czy można rozmawiać z samochodem? A niby dlaczego nie? Może on tylko czeka na to, żeby z nim zacząć rozmowę? Tylko od czego się zaczyna rozmowę z samochodem? Może od zatrąbienia? — Co mi szkodzi — mruknął pod nosem Karampuk. — Zatrąbię, zobaczymy, jak on się zachowa. I udając klakson samochodowy Karampuk zatrąbił trzy razy: — Bim-bim-bim! — Bim-bim-bim! — odpowiedziało mu dudniącym głosem echo, natomiast sam samochód milczał. — Bim-bim-bim! — spróbował po raz drugi. Znów odpowiedziało mu tylko głębokie garażowe echo: o ibfiitóL ^50;! — Bim-bim-bim! — Już wiem, co zrobię! — zawołał Karampuk. — Uszczypnę go, wtedy na pewno się obudzi. Chwileczkę, muszę się zastanowić, w co go uszczypnąć? Czy w maskę, czy w oponę, czy może w wycieraczkę? Ech, na początek wystarczy w oponę... Otworzywszy drzwi, Karampuk wychylił się z wnętrza i uszczypnął samochód w prawą tylną oponę. Ledwo to uczynił, w garażu rozległ się zaspany, pełen przerażenia szept: ,.,, . , ? * ... >,» — Kto tutaj jest? Kto tutaj jest? t-•.. .-.'% y->.^rw/sią 35 Szept dobiegał spod maski. — Kto tutaj jest? Kto tutaj jest? Czy to znów ten okropny szczur zaczyna gryźć mnie po oponach? Karampuk zastygł jak skamieniały. Nie wiedział, jak ma się zachować. W końcu doszedł do wniosku, że to nieładnie nie przyznawać się do popełnionych przez siebie czynów, i powiedział: — To nie żaden szczur, to ja, Karampuk. — Karampuk? — zapytał samochód. — Nie przypominam sobie takiego, mam trochę gorączki... — Ja właśnie tu przyjechałem w tobie, niedawno. Siedziałem na przednim siedzeniu, przypominasz sobie? — Coś sobie przypominam — powiedział samochód. — Ale wyraźnie czułem, że coś mnie przez sen gryzie w oponę... — To ja — przyznał się Karampuk. 36 — Ty mnie ugryzłeś? — spytał zdziwiony samochód. — Nie ugryzłem, tylko uszczypnąłem. Chciałem, żebyś się obudził. Najpierw trąbiłem, ale trąbienie nie dało wyniku. u; — Źle się czuję, mój przyjacielu, słaby jakiś jestem ostatnio — powiedział samochód zmęczonym głosem. — Zauważyłem to w czasie jazdy — wtrącił się Karampuk. — Zupełnie nie ciągniesz. — Otóż to, mój kochany, otóż to. »** — A przecież jesteś takim wspaniałym samochodem — powiedział Karampuk. — Składasz się z samych najlepszych części. .-Yu>-^i>« — To zupełna bzdura — powiedział samochód z przekonaniem. — Zapassas, ten mój właściciel, wykombinował sobie, że zrobi ze mnie najlepszy samochód świata, wsadzając we mnie najlepsze części z innych samochodów... — A czy nie jesteś najlepszym samochodem świata? — Tylko pozornie, tylko pozornie. Czy biorąc po jednym najlepszym palcu od każdego z dziesięciu najlepszych pianistów świata, można zrobić jakiegoś superpianistę? Wątpię, mój kochany. To samo jest ze mną. Poszczególne części są bardzo dobre, a w sumie wszystko razem jakoś nie gra. — Jutro pojedziesz do samochodowego pana doktora — oznajmił Karampuk. — Na pewno ci coś poradzi... 6i» V5f»i5,bfii«x _^f — Nonsens! — zaperzył się samochód. ; ^ — Przecież jesteś chory. — Ale nie aż tak poważnie, żeby jeździć do doktora. Wystarczyłoby przeprowadzić kurację tu na miejscu, w garażu. — Sam przyznałeś, że nie ciągniesz. — Nie ciągnę, bo dwie świece mam zaoliwione — powiedział samochód. — Zauważyłeś może w czasie jazdy, że mój silnik wydaje odgłos pik-pik-pak-pak zamiast pikpikpikpik! . „,:% — Zauważyłem. — To nienormalne pak-pak powodują właśnie te dwie zaoliwione świece. — Czy to jest do wyleczenia? — zapytał z troską w głosie Karampuk. — No pewnie! — zawołał samochód. — Wystarczy wkręcić dwie nowe świece i od razu wszystko będzie w porządku. Silnik się zapali za pierwszym dotknięciem, nic nie będzie zgrzytało przy włączaniu zapłonu, a ja zacznę ciągnąć bez żadnego sapania, jak się tylko naciśnie trochę gazu... — Popatrz, jakie to proste! — wykrzyknął Karampuk. — To Zapassas nie mógł na to wpaść? 37 — On o tych rzeczach nie ma najmniejszego pojęcia. f — A ty nie mogłeś mu o tym powiedzieć? , , — My ze sobą nie rozmawiamy — powiedział samochód. — To znaczy, ponieważ jemu nie zdarzyło się nigdy skierować do mnie kilku choćby słów, ja też pilnuję się, żeby nie odzywać się w jego obecności... I tak to trwa. — Mimo że czasem masz wielką ochotę coś mu powiedzieć... — Tak, zwłaszcza o tym szczurze, który nocami gryzie mnie po oponach. — Przepraszam, że cię uszczypnąłem — powiedział Karampuk. — Nie wiedziałem, że istnieje jakiś paskudny szczur, który nocami robi ci głupie kawały. „r — Nie ma o czym mówić — powiedział samochód. — Uszczypnąłeś to uszczypnąłeś, trudno, przypadek. — Aż tym szczurem to swoją drogą trzeba by coś zrobić — zauważył Karampuk. — Nie może przecież tak cię po nocach straszyć... — Cóż ja mu mogę zrobić? — zajęczał samochód. — Mógłbym najwyżej na niego najechać, ale on zawsze jest zwinniejszy ode mnie. Czasem, kiedy wjeżdżam do garażu, siedzi tuż przy ścianie i ironicznie się na mnie patrzy. Wie, że muszę przed tą ścianą zahamować, bo inaczej sam sobie zrobiłbym krzywdę. — Nie bój się, znajdziemy na niego lekarstwo — zapewnił go Karampuk. — Zaraz jutro rano powiem o tym szczurze twemu właścicielowi. On na pewno z nim coś zrobi. — Myślisz, że go złapie? — zainteresował się samochód. — Złapać to może nie złapie, ale może zmienić go na przykład w małą, wesołą myszkę. — Myszka byłaby lepsza od szczura, nie ulega wątpliwości — powiedział samochód. — Obawiam się tylko, że biegając po mnie za bardzo by mnie łaskotała. — Masz łaskotki? — zapytał Karampuk. — Jeszcze jakie! — przyznał się samochód i na samo ich wspomnienie zaczął chichotać jak oszalały. , — Wobec tego poproszę Zapassasa, żeby zamienił szczura w coś całkiem innego, w coś, co nie łaskocze. — Niech go zamieni w zapasowe koło — zaproponował samochód. — To nie jest zły pomysł, ale ma jedną wadę. ; «> • — Jaką? . , .i.'-;q-.-vł — "" — Gdzie ty wozisz zapasowe koło? KI// >i ,3<< 38 — W bagażniku. — No więc z twojego bagażnika ciągle by się rozlegały popiskiwania tego szczura zamienionego w zapasowe koło. — No to już nie wiem, w co go zamienić — powiedział zrezygnowanym głosem samochód. — Ja też nie wiem — przyznał się Karampuk. — Pewnie jesteśmy zanadto zmęczeni, żeby coś mądrego wymyślić. Dlatego najlepiej będzie, jak się teraz trochę prześpimy, a rano murowanie coś nam wpadnie do głowy. — Masz rację — zgodził się samochód. — Śpijmy więc, dobranoc. — Dobranoc! Karampuk zdjął z głowy swój magiczny cylinder, wyciągnął się jak długi na tylnym siedzeniu i błyskawicznie zapadł w sen. W chwilę potem spał również i samochód. Rano Karampuk obudził się pierwszy. Bołały go wszystkie kości i mięśnie, bo nie mógł się porządnie wyciągnąć śpiąc na tylnym siedzeniu. Na domiar złego odczuwał ból głowy. Prawdę mówiąc, to nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co właściwie dzieje się z jego głową, jako że dotychczas nigdy nie miał do czynienia z takimi objawami. Krótko mówiąc, był to pierwszy ból głowy w jego życiu. Widząc, że samochód pogrążony jest jeszcze w głębokim śnie, i nie mając z kim zamienić kilku słów na temat stanu swojej głowy, Karampuk zupełnie słusznie doszedł do wniosku, że na pewno dobrze zrobi mu świeże powietrze. Cichuteńko otworzył drzwi, wsadził na głowę cylinder i wymknął się z garażu. Musiał natychmiast przymrużyć swoje czerwonawe oczy, bo po ciemnościach panujących w garażu został nagle oślepiony pełnym światłem budzącego się akurat pogodnego dnia. Kiedy już wzrok mu się nieco oswoił, Karampuk rozejrzał się dokoła. Garaż stał w bardzo porządnie utrzymanym ogródku. Żeby się trochę przewietrzyć i wyprostować nogi, Karampuk zaczął powoli 40 przechadzać się ścieżkami pomiędzy zagonkami i klombami. Wdychał przy tym głęboko świeże poranne powietrze. Chodził tak sobie i chodził, gdy wtem wzrok jego padł na przepiękny zagon młodej, bladozielonej sałaty. W tej samej chwili uświadomił sobie, że od dawna, to znaczy od samego urodzenia, nic nie miał w ustach. „Już wiem — zawołał w duchu — z czego mnie boli głowa! Z głodu! Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że z głodu. Muszę koniecznie coś zjeść, wtedy na pewno ten ból zaraz przejdzie". Pochylił się nad zagonkiem, żeby poczuć zapach sałaty. Nos bowiem od początku świata jest w tych sprawach nieodmiennie pierwszą instancją. To on wydaje zawsze wstępne opinie, to on nawiązuje pierwszy, najdelikatniejszy, bo tylko węchowy, kontakt z jakimś przysmakiem, to on wreszcie decyduje, czy będziemy to coś jeść, czy też nie. „Pachnie przecudnie — mruknął Karampuk w głębi duszy. — Oszałamiająco pachnie, oszałamiająco! Nie wyobrażam sobie, żeby mógł istnieć na świecie piękniejszy zapach". Samym zapachem jednak trudno zaspokoić głód, choćby się nie wiem jak mocno wąchało i wąchało. Co gorsza, takie wąchanie pobudza jeszcze dodatkowo apetyt i wtedy już nie ma mowy o tym, żeby się powstrzymać przed ugryzieniem tego czegoś, co się w danym momencie wącha. Podobnie sprawa wyglądała z Karampukiem. Nieziemski zapach młodej, bladozielonej sałaty sprawił, że Karampuk odgryzł mały kawałeczek listka z główki, która rosła przy samym brzegu. Żeby sprawdzić, czy smak tej sałaty zgadza, się z owym oszałamiającym zapachem. Żeby się osobiście przekonać, czy przypadkiem ten zapach nie jest czymś bez pokrycia, jakąś szumną reklamą i niczym więcej... Nic podobnego. Wszystko było w absolutnym porządku. Smak sałaty był godny jej zapachu. I szczerze mówiąc, dopiero połączone razem, jeszcze bardziej się nawzajem potęgowały i uzupełniały. Nie zdziwicie się więc zapewne, jeśli Warn powiem, że Karampuk też doszedł do tego wniosku, czego efektem było odgryzienie całego listka sałaty i powolne delektowanie się jego zaletami. Po tym pierwszym listku przyszła kolej na drugi listek, po drugim listku na trzeci, po trzecim na czwarty, po czwartym na piąty, po piątym na szósty, po szóstym na siódmy, a po siódmym — to już nie było na świecie tej pierwszej główki sałaty, która — trzeba to obiektywnie przyznać — taka znów wielka nie była, skoro była zaledwie siedmiolistkowa. 41 „Ciekaw jestem, czy inne główki też mają po siedem listków?" — pomyślał sobie Karampuk i nie tracąc czasu zaczął natychmiast sprawdzać. Z takich pytań wynikają niekiedy imponujące rzeczy. Takie pytania zadawali sobie zawsze wielcy podróżnicy i wielcy uczeni, zanim jeszcze odkryli nowy ląd lub nowe zjawisko. „Ciekaw jestem, czy dopłynę do Indii płynąc ciągle na zachód?" — zapytywał sam siebie Magellan, a znów słynny fizyk Newton, zanim odkrył swoje najważniejsze prawo ciążenia, nie raz i nie dwa mruczał sobie pod nosem: „Ciekaw jestem, jaka też może być przyczyna, że jabłko z jabłoni zawsze spada w dół?" •/-; Po zjedzeniu tej pierwszej główki sałaty Karampuk był więc na najlepszej drodze, żeby zostać słynnym badaczem. Badaczem zajmującym się szczegółowymi i drobiazgowymi studiami nad niesłychanie ważnym zagadnieniem ilości listków w poszczególnych główkach sałaty. Sprawa była niezwykle interesująca i wcale nie taka prosta, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Druga główka sałaty bowiem wcale nie miała siedmiu listków, jak jej poprzedniczka, lecz jedenaście. Fakt ten był dla Karampuka pewnego rodzaju zaskoczeniem. Zdumienie jego jeszcze się wzmogło, kiedy po zjedzeniu trzeciej m vn&r> .-.••' ęm oy .gogs główki sałaty okazało się, że nie składała się ona ani z siedmiu listków, ani z jedenastu, lecz z dziewięciu. Czwarta główka miała z kolei trzynaście listków, a piąta znów siedem. Po zjedzeniu pięciu główek sałaty Karampuk, oblizując się ze smakiem, zaczął sobie kombinować tak: „Zdaje się, że odkryłem jakieś bardzo istotne prawo sałatowe. Otóż wygląda na to, że główki sałaty mają zawsze nieparzystą ilość listków. Sprawdzę sobie to jeszcze na kilku następnych główkach, a potem ogłoszę moją wielką teorię o nieparzystości listków w główkach sałaty! Nazwę tę teorię TEORIĄ KARAM-PUKA! To dopiero będzie odkrycie!" Jako uczciwy badacz Karampuk nie poprzestał na tych zjedzonych pięciu główkach sałaty. Żeby potwierdzić swoją śmiałą hipotezę o nieparzystości listków, śmiało sięgnął po szóstą główkę. Z całym zaparciem (ale i smakiem) jadł listek za listkiem i tu spotkała go niespodzianka. Bo kiedy zjadł ósmy listek, okazało się, że dziewiątego już nie ma. „Wynikałoby z tego — zadumał się Karampuk — że ta szósta główka sałaty miała parzystą ilość listków... To burzyłoby całą moją teorię. Bierzmy się wobec tego do jedzenia siódmej". Siódma główka na szczęście miała znów nieparzystą ilość listków, ale za to 43 potem trzy główki pod rząd, to znaczy ósma, dziewiąta i dziesiąta, miały parzyste ilości listków. „Komplikują się te moje badania — pomyślał sobie Karampuk. — Ale trudno, jak się już zaczęło, to teraz nie można ich przerywać. Wszyscy wielcy badacze przeżywają chwile zwątpień, a przecież się nie załamują, tylko prowadzą swoje doświadczenia dalej. Ja też się nie załamię!" Po powzięciu takiego uroczystego postanowienia Karampuk ponownie wziął się do jedzenia sałaty i skrupulatnego liczenia listków. Ze względu na smak młodej sałaty i jej nadzwyczajne właściwości nie sprawiało mu to bynajmniej najmniejszej przykrości. Rzadko się zdarza, aby badacz miał przy okazji przeprowadzanych przez siebie badań tyle przyjemności, co Karampuk. Karampuk, zajmując się doświadczeniami, dodatkowo jeszcze zaspokajał głód. Nie omylę się chyba, jeśli powiem, że pierwszy głód Karampuk już prawie zaspokoił. Głowa powoli przestawała go boleć i czuł się coraz raźniej i weselej. Godzina była wczesna, nikt się nigdzie w pobliżu nie kręcił, a tym samym nie przeszkadzał mu w jego zbożnym naukowym dziele. Wiadomo przecież, jak cenna jest cisza i spokój, jeśli chodzi o stworzenie odpowiednich warunków dla naukowych prac. Karampuk w tej chwili niewątpliwie miał takie warunki. Postanowił ich nie zmarnować. Pracowicie wyrywał główkę za głó