Jasminowy tron - Tasha Suri
Szczegóły |
Tytuł |
Jasminowy tron - Tasha Suri |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jasminowy tron - Tasha Suri PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jasminowy tron - Tasha Suri PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jasminowy tron - Tasha Suri - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Płonące królestwa / Kroniki Ambhy
Prolog
1. PRIJA
2. MALINI
3. PRIJA
4. MALINI
5. AŚOK
6. PRIJA
7. PRIJA
8. AŚOK
9. WIKRAM
10. RAO
11. PRIJA
12. PRIJA
13. MALINI
14. PRIJA
15. BHUMIKA
16. PRIJA
17. PRIJA
18. MALINI
19. RAO
20. DŹITESZ
21. PRIJA
22. PRIJA
Strona 3
23. AŚOK
24. PRIJA
25. MALINI
26. BHUMIKA
27. PRIJA
28. RAO
29. PRIJA
30. MALINI
31. PRIJA
32. RAO
33. PRIJA
34. PRIJA
35. AŚOK
36. BHUMIKA
37. PRIJA
38. MALINI
39. BHUMIKA
40. MITHUNAN
41. MALINI
42. AŚOK
43. PRIJA
44. RAO
45. BHUMIKA
46. PRIJA
47. WIKRAM
48. RAO
49. ĆANDNI
50. PRIJA
51. RAO
Strona 4
52. MALINI
53. PRIJA
54. PRIJA
55. AŚOK
56. MALINI
57. PRIJA
58. MALINI
59. PRIJA
60. MALINI
61. RAO
62. MALINI
63. PRIJA
64. BHUMIKA
65. RAO
66. PRIJA
67. MALINI
68. BHUMIKA
69. MALINI
70. PRIJA
Epilog
Bohaterowie
Mapa
Podziękowania
Tasha Suri
Kroniki Ambhy
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 5
Strona 6
Strona 7
Strona 8
Carly.
Sprawiasz, że świat staje się lepszy.
Strona 9
N
a dziedzińcu cesarskiego mahalu układano stos.
Przez położone wysoko okna wlatywała woń ogrodów:
słodkich róż i jeszcze słodszych cesarskich igłokwiatów, bladych
i delikatnych, rosnących w takiej obfitości, że przeciskały się przez
kratownicę, a ich białe płatki rozpościerały się na murach z piaskowca.
Kapłani rzucali te płatki na stos, mrucząc pod nosami modlitwy, zaś
służący przynosili drewno i układali je starannie, polewali kamforą i ghi,
pryskali kropelkami perfumowanych olejków.
Zasiadający na swoim tronie cesarz Ćandra pomrukiwał wraz
z innymi. W dłoniach trzymał sznur paciorków modlitewnych. Każdy
z nich był żołędziem ozdobionym imieniem jednej z matek płomienia:
Diwjanśi, Ahamara, Nanwiśi, Suhana, Minakśi. Recytował, a jego
dworzanie – królowie miast-państw Paridźatdwipy, ich książęcy synowie,
ich najdzielniejsi wojownicy – recytowali wraz z nim. Jedynie król Aloru
i gromada jego bezimiennych synów zachowywali zwracające uwagę,
wymowne milczenie.
Na dziedziniec wprowadzono siostrę cesarza Ćandry.
Po jej bokach szły jej damy dworu. Po lewej bezimienna
księżniczka z Aloru, powszechnie nazywana po prostu Alori, po prawej
Strona 10
zaś Narina, dama szlachetnej krwi, córka wybitnego matematyka ze
Srugny oraz arystokratki z Paridźatu. Odziane były w krwistą ślubną
czerwień. Na włosach nosiły korony z drobnych gałązek oplecionych nicią
naśladującą gwiazdy. Gdy wkroczyły na dziedziniec, oczekujący
mężczyźni skłonili głowy, przycisnęli twarze do podłogi i rozłożyli płasko
dłonie na marmurze. Kobiety zostały ubrane z czcią i naznaczone
błogosławioną wodą. Modlono się za nie dzień i noc, aż świt rozjaśnił
niebo. Stały się na tyle święte, na ile tylko było to możliwe w przypadku
kobiet.
Ćandra nie skłonił głowy. Obserwował siostrę.
Nie założyła korony. Rozpuszczone, poplątane włosy spływały jej
z ramion. Posłał pokojówki, żeby ją przygotowały, ale odprawiła je
wszystkie, zagryzając zęby i płacząc. Posłał jej też karmazynowe sari,
haftowane najdelikatniejszym złotem z Dwarali, wonne od igłokwiatów
i perfum. Odmówiła włożenia go i zamiast tego wybrała najjaśniejszą
żałobną biel. Rozkazał kucharzom, by doprawili jej dania opium, jednak
nie chciała jeść. Nie została pobłogosławiona. Stała na dziedzińcu
z nieozdobioną głową i rozczochranymi włosami niczym żyjąca klątwa.
Jego siostra była głupim i kapryśnym dzieckiem. Nie znajdowaliby
się tutaj, przypomniał sobie, gdyby nie okazała się całkowicie niekobieca.
Gdyby nie próbowała wszystkiego zniszczyć.
Główny kapłan ucałował bezimienną księżniczkę w czoło. Tak
samo uczynił z damą Nariną. Gdy zbliżył się do siostry Ćandry, ta
wzdrygnęła się i nadstawiła policzek.
Kapłan cofnął się.
– Możecie się wspiąć – rzekł spokojnym tonem, spoglądając na nią
bez emocji. – Wespnijcie się i zostańcie matkami płomienia.
Jego siostra ujęła swoje damy za ręce. Ścisnęła je mocno. Stały tak
we trzy przez długą chwilę, po prostu się trzymając, po czym puściła je.
Damy podeszły do stosu i weszły na jego szczyt. Uklękły.
Siostra cesarza nie poruszyła się. Stała z uniesioną głową. Wiatr
dmuchnął w jej włosy płatkami igłokwiatu, które odznaczyły się bielą na
całkowitej czerni.
– Księżniczko Malini – powiedział główny kapłan – możesz się
wspiąć.
Wespnij się, pomyślał Ćandra. Okazałem ci większą litość, niż na to
zasługiwałaś, i oboje to wiemy.
Wespnij się, siostro.
– Wybór należy do ciebie – oznajmił kapłan. – Nie będziemy cię
zmuszać. Zrezygnujesz z nieśmiertelności czy jednak się wespniesz?
Strona 11
Propozycja nie zostawiała miejsca na dwuznaczności. Jednak
dziewczyna nie ruszyła się. Znów pokręciła głową. Łkała w ciszy, starając
się nie okazać żadnych uczuć.
Duchowny skinął głową.
– Zatem zacznijmy – rzekł.
Ćandra wstał. Paciorki modlitewne zagrzechotały o siebie, gdy
przestał je ściskać.
Oczywiście, że musiało do tego dojść.
Zszedł z tronu. Pokonał dziedziniec, krocząc przed morzem
pochylonych mężczyzn. Ujął siostrę za ramiona, bardzo delikatnie.
– Nie lękaj się – powiedział do niej. – Dowiedziesz swojej czystości.
Uratujesz swoje imię. Swój honor. A teraz WESPNIJ SIĘ.
Jeden z kapłanów zapalił pochodnię. Dziedziniec wypełnił się
wonią palonego drewna i kamfory. Duchowni zaczęli niskimi głosami
śpiewać pieśń, która nabrzmiała w powietrzu. Nie zamierzali czekać na
cesarską siostrę.
Ale wciąż był czas. Stos nie został jeszcze podpalony.
Gdy księżniczka kolejny raz pokręciła głową, cesarz chwycił ją pod
brodę i zadarł jej głowę.
Nie trzymał jej mocno. Nie krzywdził jej. Nie był potworem.
– Pamiętaj – zaczął niskim głosem, który niemal ginął pod
dźwięczną pieśnią – że sama ściągnęłaś na siebie ten los. Pamiętaj, że
zdradziłaś rodzinę i wyrzekłaś się swojego imienia. Jeśli się nie
wespniesz... Siostro, pamiętaj, że sama postanowiłaś sprowadzić na siebie
zniszczenie, a ja uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby jednak ci
pomóc. Pamiętaj o tym.
Kapłan przytknął pochodnię do stosu. Drewno powoli zaczęło
zajmować się płomieniem.
Ogień odbił się w jej oczach. Spoglądała na brata z twarzą niczym
lustro: pozbawioną uczuć, nieodbijającą w jego stronę niczego oprócz
ciemnych oczu oraz poważnych brwi, u obojga identycznych. Ich wspólnej
krwi, ich wspólnych kości.
– Mój bracie – odparła – nie zapomnę.
Strona 12
Prija zyskała tę pewność w chwili, kiedy na drodze za sobą
usłyszała tętent kopyt. Przeszła na pobocze i zaraz przemknęła obok niej
grupa konnych strażników w bieli i złocie Paridźatu, uzbrojonych
w szable stukające o wytłaczane pasy. Naciągnęła pallu na twarz – po
części dlatego, że oczekiwaliby takiej oznaki szacunku ze strony kobiety
z gminu, a po części, by uniknąć ryzyka, że któryś z nich ją rozpozna –
a następnie obserwowała ich przez szczelinę pomiędzy palcami a tkaniną.
Gdy zniknęli jej z pola widzenia, nie zerwała się wprawdzie do
biegu, ale zaczęła iść bardzo szybkim krokiem. Niebo przekształcało się
już z mlecznej szarości w perłowy błękit świtu, a jej została do pokonania
jeszcze długa droga.
Stary Bazar leżał na obrzeżach miasta. Znajdował się na tyle
daleko od mahalu regenta, że Prija nie traciła nikłej nadziei, iż jeszcze go
nie zamknięto. Okazało się, że tego dnia sprzyjało jej szczęście. Gdy tylko
dotarła na miejsce – zdyszana, z tyłem bluzki mokrym od potu –
dostrzegła, że na ulicach wciąż mrowi się od ludzi: rodziców ciągnących
za sobą małe dzieci, wychudzonych żebraków przemykających po skraju
targowiska z miseczkami na jałmużnę w dłoniach oraz kobiet takich jak
Prija, zwykłych, w jeszcze zwyklejszych sari, uparcie przepychających się
Strona 13
przez tłum w poszukiwaniu kramów ze świeżymi warzywami
i rozsądnymi cenami.
Wyglądało wręcz na to, że na bazarze znajdowało się więcej ludzi
niż zwykle, zaś w powietrzu unosiła się wyraźna nuta paniki. Wieści
o patrolach najwyraźniej krążyły ze zwyczajową prędkością od domu do
domu.
Ludzie się bali.
Trzy miesiące wcześniej ważny paridźacki kupiec został
zamordowany we własnym łóżku. Poderżnięto mu gardło, a później
rzucono ciało przed świątynią matek płomienia na krótko przed modłami
o świcie. Przez całe dwa tygodnie po tamtym wydarzeniu ludzie regenta
patrolowali ulice pieszo i konno, bili lub aresztowali Ahiranyjczyków
podejrzewanych o działalność wywrotową i niszczyli wszelkie stragany,
które próbowały otwierać się na rynku wbrew wyraźnym rozkazom
regenta.
W kolejnych tygodniach paridźatdwipańscy kupcy odmawiali
zaopatrywania Hiranaprasthy w ryż i zboże. Ahiranyjczycy głodowali.
Wyglądało na to, że teraz to wszystko miało znów się wydarzyć.
Dla ludzi stało się naturalne, że pamiętają i się boją. Że pamiętają
i pospiesznie starają się zrobić jak największe zapasy, zanim znowu
zostanie nakazane zamknięcie targowisk.
Prija zastanawiała się, kogo zamordowano tym razem.
Nasłuchiwała imion, gdy zanurzała się w ludzką masę i przemieszczała
w kierunku odległego zielonego szyldu zawieszonego na drągach,
wskazującego stoisko aptekarskie. Mijała stoły uginające się pod stertami
warzyw i słodkich owoców, belami jedwabiu i wyrzeźbionymi
z wdziękiem posążkami jakszów do rodzinnych kapliczek, kadziami ze
złotym olejem i ghi. Nawet w słabym świetle wczesnego poranka rynek
wibrował barwami i hałasami.
Nacisk ludzi zaczął jej sprawiać ból.
Niemal dotarła już do straganu, pochwycona przez morze
falujących, pocących się ciał, gdy mężczyzna z tyłu zaklął, po czym
odsunął ją sobie z drogi. Pchnął ją mocno całym ciałem, oparł ciężką dłoń
na jej barku, zupełnie pozbawił ją równowagi. Trzy osoby wokół niej
zachwiały się. Nagle pozbawiona oparcia, poślizgnęła się i potoczyła na
ziemię.
Bazar leżał pod gołym niebem i pył zmoczony monsunowym
deszczem został ubity na pianę przez stopy i wózki. Poczuła, jak wilgoć
przesącza jej się przez warstwy sari, od rąbka do uda, do znajdującej się
pod spodem halki. Człowiek, który ją przewrócił, zatoczył się na nią
Strona 14
i gdyby szybko nie cofnęła łydki, nacisk jego buta sprawiłby jej dotkliwy
ból. Zerknął na nią – tępo, lekceważąco, z lekkim szyderczym grymasem –
po czym odwrócił wzrok.
Jej umysł ogarnął spokój.
W ciszy odezwał się samotny głos: Mogłabyś sprawić, żeby tego
pożałował.
We wspomnieniach Prii z dzieciństwa znajdowały się dziury tak
wielkie, że dałoby się w nich zmieścić pięść. Jednak za każdym razem, gdy
zadawano jej ból – gdy czuła upokorzenie po ciosie, po nieczułym
pchnięciu przez mężczyznę, okrutnym śmiechu innej służącej – miała
wrażenie, że w jej umyśle rozkwita wiedza, w jaki sposób spowodować
podobne cierpienie. Słyszała widmowe szepty wygłaszane cierpliwym
głosem jej brata:
Właśnie w ten sposób szczypiesz nerw na tyle mocno, żeby ktoś
rozluźnił chwyt dłoni. Właśnie w ten sposób rozbijasz kość. Właśnie w ten
sposób wyłupiasz oko. Patrz uważnie, Prijo. Właśnie w ten sposób.
Właśnie w ten sposób dźgasz kogoś w serce.
Przy pasie nosiła nóż. Był to bardzo dobry nóż, praktyczny,
o prostej rękojeści i w prostej pochwie. Dbała o to, by krawędź była
dobrze naostrzona do prac kuchennych. Nie potrzebowała nic więcej
oprócz tego nożyka i ostrożnego ruchu palca wskazującego oraz kciuka,
by wnętrzności czegokolwiek – warzyw, nieoskórowanego mięsa, owoców
świeżo zebranych w sadzie regenta – zostały sprawnie obnażone,
a zewnętrzna powłoka znalazła się w jej dłoni w formie gładkiej,
skręconej łupiny.
Podniosła spojrzenie na mężczyznę i skrupulatnie przepędziła
myśli o nożu. Rozprostowała drżące palce.
Masz szczęście, pomyślała, że nie jestem tym, na co mnie
wychowano.
Tłum za nią i przed nią robił się coraz gęstszy. Prija nie mogła już
nawet dostrzec zielonego szyldu aptekarza. Zakołysała się na piętach
i podniosła zwinnie. Nie spoglądając już na mężczyznę, pochyliła się
i wślizgnęła pomiędzy dwoje nieznajomych z przodu. Wykorzystując
swoją drobną sylwetkę, przepchnęła się na czoło ciżby. Roztropne
dawkowanie szturchnięć łokciami i kolanami oraz trochę przeciskania się
wreszcie pozwoliło jej znaleźć się na tyle blisko straganu, że dostrzegła
twarz aptekarza, spoconą i ściągniętą z irytacji.
Na stoisku panował bałagan. Fiolki się poprzewracały, słoiczki
leżały do góry dnem. Aptekarz pakował towar najszybciej jak umiał. Za
sobą i wokół Prija słyszała w pomrukach tłumu coraz większe napięcie.
Strona 15
– Proszę – powiedziała głośno. – Wuju, proszę. Jeśli masz na zbyciu
jakiekolwiek paciorki ze świętego drewna, kupię je od ciebie.
Obcy na lewo od niej parsknął głośno.
– Myślisz, że coś mu zostało? Bracie, jeśli coś masz, zapłacę dwa
razy więcej niż ona.
– Moja babcia jest chora! – wykrzyknęła dziewczynka trzy rzędy za
nimi. – Gdybyś mógł mi pomóc, wuju...
Prija poczuła, jak drewno straganu zaczyna się łuszczyć pod
naciskiem jej paznokci.
– Proszę – powtórzyła, zniżając głos, by przebić się przez harmider.
Jednak sprzedawca skupił uwagę na tym, co działo się za
zgromadzonymi. Prija nie musiała obracać głowy, by zorientować się, że
dostrzegł biało-złote mundury ludzi regenta, którzy pojawili się wreszcie,
żeby odciąć bazar.
– Koniec sprzedaży! – zawołał. – Już nikt z was niczego nie
dostanie. Precz! – Uderzył dłonią w blat, a później zgarnął resztę towarów,
kręcąc głową.
Tłum zaczął się powoli rozpraszać. Zostało kilka osób, wciąż
błagających aptekarza o pomoc, ale Prija nie dołączyła do nich. Wiedziała,
że niczego tu nie ugra.
Obróciła się i przecisnęła z powrotem przez ciżbę, zatrzymując się
tylko, by kupić mały woreczek kachori od handlarza o zmęczonych
oczach. Mokra halka kleiła jej się ciężko do nóg. Złapała tkaninę,
odciągnęła ją od ud i ruszyła w przeciwnym kierunku niż żołnierze.
Na odległym skraju targowiska – tam gdzie ostatnie stragany i mocno
ubita ziemia sąsiadowały z główną drogą prowadzącą na pola i do
rozproszonych wiosek – mieściło się wysypisko. Miejscowi zbudowali
wokół niego ceglany mur, ale nijak nie powstrzymywało to smrodu.
Sprzedawcy żywności wylewali tam zjełczały olej i wyrzucali zepsute
surowce, a czasami też gotowe potrawy, których nie zdołali sprzedać.
Kiedy Prija była znacznie młodsza, dobrze znała to miejsce, a także
mdłości i euforię przelewające się przez wygłodzone ciało, kiedy znalazła
coś niemal zgniłego, ale wciąż jadalnego. Nawet teraz poczuła, jak żołądek
Strona 16
drgnął jej dziwnie na widok sterty odpadków i na towarzyszący jej
znajomy odór.
Tego dnia w mizernym cieniu pod murem kuliło się sześć postaci.
Pięciu małych chłopców i dziewczyna w wieku około piętnastu lat –
starsza od reszty.
Dzieci żyjące w mieście, snujące się od targowiska do targowiska,
śpiące na werandach co uprzejmiejszych domostw, dzieliły się wiedzą.
Szeptały do siebie o najlepszych miejscach, gdzie można było błagać
o jałmużnę lub zbierać resztki. Wymieniały się informacjami, którzy
straganiarze dadzą im jeść z litości, a którzy szybciej stłuką ich kijem, niż
okażą choćby odrobinę miłosierdzia.
Mówiły też sobie o Prii.
Jeśli pójdziecie na Stary Bazar pierwszego poranka po dniu
odpoczynku, przyjdzie tam służąca i da wam święte drewno, jeśli będziecie
go potrzebować. Nie poprosi was o pieniądze ani przysługi. Po prostu
pomoże. Naprawdę. Nie poprosi zupełnie o nic.
Dziewczyna podniosła wzrok na Priję. Jej lewa powieka była
upstrzona maleńkimi zielonymi plamkami wyglądającymi jak glony na
stojącej wodzie. Z zawiązanego na jej szyi sznurka zwisał pojedynczy
paciorek.
– Żołnierze krążą – powiedziała zamiast powitania. Niektórzy
chłopcy poruszyli się nerwowo i popatrzyli ponad ramieniem nowo
przybyłej ku rozgardiaszowi panującemu na targowisku. Niektórzy
zasłaniali chustami butwienie na szyjach i rękach – żyły zieleni, zawiązki
nowych korzeni pod skórą.
– Owszem. Po całym mieście – zgodziła się Prija.
– Czy jakiemuś kupcowi znowu ucięto głowę?
Prija pokręciła głową.
– Wiem tyle co wy.
Dziewczyna przeniosła wzrok z twarzy Prii na jej zabłocone sari
i dłonie, w których trzymała wyłącznie woreczek kachori. W jej
spojrzeniu kryło się pytanie.
– Nie zdołałam zdobyć dziś żadnych paciorków – potwierdziła
Prija. Obserwowała, jak twarz dziewczyny zasmuca się, choć widać było,
że mała dzielnie próbowała się kontrolować. Współczucie na nic się nie
zda, więc Prija zamiast tego zaoferowała jej przekąskę. – Powinniście już
iść. Lepiej, żeby strażnicy was nie złapali.
Dzieci capnęły kachori, niektóre wymruczały pod nosem
podziękowania, i rozbiegły się. Po drodze dziewczyna pocierała palcami
Strona 17
paciorek wiszący jej na szyi. Prija zdawała sobie sprawę, że jest zimny pod
dotykiem, pozbawiony magii.
Jeśli dziewczyna nie zdobędzie wkrótce więcej świętego drewna, to
gdy Prija ujrzy ją następnym razem, cała lewa strona jej twarzy będzie tak
samo obsypana zielenią, jak teraz powieka.
Nie możesz ocalić ich wszystkich, przypomniała sobie. Jest nikim.
Tylko tyle może dla nich zrobić. Tyle i nic więcej.
Prija odwróciła się, żeby odejść, i zorientowała się, że jeden
z chłopców został i teraz czekał cierpliwie, aż go zauważy. Był niski
w sposób sugerujący niedożywienie: zbyt wystające kości, głowa za duża
w stosunku do ciała, które jeszcze nie dorosło na tyle, by się do niej
dopasować. Włosy zasłaniał chustą, ale dostrzegała jego ciemne loki
i rosnące pomiędzy nimi ciemnozielone liście. Dłonie zawinął w gałgan.
– Naprawdę nic nie masz, pani? – spytał z wahaniem.
– Naprawdę – odparła Prija. – Gdybym miała choć trochę świętego
drewna, dałabym wam.
– Myślałem, że może skłamałaś – powiedział. – Myślałem, że może
nie masz dość dla więcej niż jednej osoby i nie chcesz, by komuś zrobiło
się przykro. Ale zostałem tylko ja. Czyli możesz mi pomóc.
– Mówiłam szczerze, bardzo mi przykro – rzekła Prija. Słyszała
krzyki i odgłosy kroków dochodzące od strony rynku, trzask okiennic
zamykanych straganów.
Chłopiec wyglądał, jakby zbierał się na odwagę. I rzeczywiście po
chwili wyprostował barki i odezwał się:
– Jeśli nie możesz dać mi świętego drewna, to może mogłabyś
zdobyć dla mnie pracę?
Zamrugała zaskoczona.
– Ja... jestem tylko służącą. Przepraszam, mały bracie, ale...
– Musisz pracować w przyjemnym domu, skoro możesz pomagać
takim przybłędom jak my – powiedział szybko. – W dużym domu,
w którym nie brakuje pieniędzy. Może twoi panowie potrzebują chłopca,
który ciężko pracuje i nie sprawia wiele kłopotów? Mógłbym być kimś
takim.
– Większość domostw nie przyjmie nikogo, kto ma butwienie,
nieważne, jak ciężko by pracował – wskazała łagodnie, próbując
zmniejszyć ciężar swoich słów.
– Wiem – odparł, wciąż butnie napinając szczękę. – Mimo to
pytam.
Mądry chłopak. Nie mogła go winić za to, że postanowił
zaryzykować. Widział, że była na tyle miękka, by wydawać własne
Strona 18
pieniądze na święte drewno, żeby pomagać osobom przeżartym
butwieniem. Dlaczego nie nacisnąć na nią bardziej?
– Zrobię wszystko, czego będzie się ode mnie wymagać – nalegał. –
Pani, umiem czyścić latryny. Umiem rąbać drewno. Umiem uprawiać
ziemię. Moja rodzina jest... zajmowała się rolnictwem. Nie boję się ciężkiej
pracy.
– Nie masz nikogo? – zapytała. – Nikt inny się tobą nie opiekuje? –
Wskazała mniej więcej w kierunku, w którym zniknęły pozostałe dzieci.
– Jestem sam – odparł krótko, po czym dodał: – Proszę.
Przeszło obok nich kilka osób, starannie omijając chłopca. Jego
owinięte dłonie i chusta na głowie wyraźnie wskazywały, że toczy go
butwienie.
– Mów do mnie Prija – rzekła. – Nie pani.
– Prija – powtórzył posłusznie.
– Mówisz, że umiesz pracować – powiedziała. Popatrzyła na jego
dłonie. – Jak źle z nimi jest?
– Nie tak źle.
– Pokaż mi – poleciła. – Podaj mi nadgarstek.
– Nie boisz się mnie dotykać? – spytał. W jego głosie pojawiła się
odrobina wahania.
– Butwienie nie przechodzi z człowieka na człowieka – odparła. –
Jeśli nie zerwę jednego z liści z twoich włosów i go nie zjem, raczej nic mi
się nie stanie.
Wywołało to uśmiech na jego twarzy. Był tam przez mgnienie,
zupełnie jakby słońce przebiło się przez osłonę chmur, po czym zniknął.
Chłopak zwinnie odsłonił jedną rękę. Prija ujęła jego nadgarstek i uniosła
dłoń do światła.
Pod skórą rósł mały zawiązek.
Napierał na skórę opuszki. Palec dziecka był zbyt małą łupiną dla
tego, co próbowało się rozwinąć. Prija popatrzyła na smugi zieleni
widoczne przez cienką skórę grzbietu dłoni, na drobną koronkę, w jaką
się układały. Zawiązek miał głębokie korzenie.
Przełknęła z trudem ślinę. Ach. Głębokie korzenie, głębokie
butwienie. Jeśli już miał liście we włosach, jeśli zieleń rozpełzała się po
jego krwi, to raczej nie zostało mu wiele czasu.
– Chodź ze mną – poleciła i pociągnęła go za nadgarstek, zmuszając
go, by ruszył za nią.
Szli drogą i w końcu dołączyli do strumienia ludzi opuszczających
targowisko.
– Dokąd idziemy? – spytał. Nie próbował się jej wyrwać.
Strona 19
– Zdobędę dla ciebie święte drewno – oznajmiła ze
zdecydowaniem, wypychając z umysłu wszelkie myśli o mordach,
żołnierzach i pracy, jaką musiała wykonać. Puściła go i parła dalej.
Podbiegł, by dotrzymać jej kroku, i mocniej otulił chudą sylwetkę chustą. –
A później pomyślimy, co z tobą zrobić.
Najokazalsze z miejskich domów rozkoszy stały wzdłuż rzeki. Było na tyle
wcześnie, że panowała w nich zupełna cisza, a różowe latarnie
pozostawały niezapalone. Jednak później zapanuje tu aktywność. Ludzie
regenta zawsze zostawiali burdele w spokoju. Nawet w szczycie zeszłego
upalnego lata, zanim monsun rozbił falę gorąca, gdy zwolennicy
buntowników śpiewali antycesarskie pieśni, a rydwan szlachetnego pana
został otoczony i spalony na ulicy tuż pod jego haweli, domy publiczne
zachowały zapalone latarnie.
Zbyt wiele z nich należało do wysoko urodzonych panów, by
regent mógł je zamknąć. Do zbyt wielu zachodzili przyjezdni kupcy
i szlachcice z innych miast-państw Paridźatdwipy, stanowiący źródło
dochodów, z których nikt nie zamierzał rezygnować.
Dla reszty Paridźatdwipy Ahiranja stanowiła gniazdo występku,
służące rozkoszy, i niewiele więcej. Jej gorzka historia, status przegranej
strony w pradawnej wojnie ciążył jej niczym jarzmo. Uważano ją za
miejsce zacofane, targane polityczną przemocą, a w ostatnich latach
również butwieniem: dziwną chorobą wypaczającą rośliny i zboża, zaś
mężczyzn i kobiety, którzy uprawiali pola, przerastającą kwiatami, które
wykwitały im spod skóry, oraz liśćmi przepychającymi się im przez oczy.
W miarę jak skala butwienia narastała, w Ahiranji kurczyły się inne
źródła dochodu. Niepokoje zaś nasilały się w takim stopniu, że Prija
obawiała się, iż one również wkrótce rozkwitną z furią burzy.
W miarę jak szła coraz dalej wraz z chłopcem, domy rozkoszy
stawały się mniej okazałe. Wkrótce zupełnie zniknęły. Wokół nich
rozciągały się stłoczone domki i małe warsztaty. Przed nimi natomiast
wyłaniała się ściana lasu. Nawet w porannym świetle tkwiła w cieniu,
a drzewa stanowiły litą zieloną barierę.
Prija nigdy nie spotkała nikogo urodzonego i wychowanego poza
Ahiranją, kogo nie niepokoiłaby cisza lasu. Znała służące pochodzące
Strona 20
z Aloru czy nawet z sąsiedniej Srugny, które zupełnie unikały tego
miejsca.
– Tam powinny rozlegać się odgłosy – pomrukiwały. – Śpiew
ptaków. Albo brzęczenie owadów. To nienaturalne.
Jednak Priję ciężka cisza uspokajała. Była Ahiranyjką do szpiku
kości. Lubiła ten spokój przełamywany tylko szelestem jej kroków.
– Zaczekaj tu na mnie – poleciła chłopcu. – To nie zajmie długo.
Skinął głową bez słowa. Gdy go opuściła, wpatrywał się w las,
a lekki wietrzyk poruszał liśćmi w jego włosach.
Prija wślizgnęła się na wąską, nierówną od ukrytych korzeni
drzew ścieżkę. Grunt wznosił się i opadał. Przed nią wznosiło się samotne
domostwo, pod którego opartym na kolumnach gankiem kucał starszy
mężczyzna.
Podniósł głowę, gdy się zbliżyła. Z początku wydawał się spoglądać
przez nią na wylot, jakby spodziewał się kogoś zupełnie innego. Zaraz
jednak jego wzrok się skupił. Człowiek zmrużył oczy w wyrazie
rozpoznania.
– To ty – rzekł.
– Gautamie. – Skłoniła głowę w wyrazie szacunku. – Jak się
miewasz?
– Jestem zajęty – odparł krótko. – Po co tu jesteś?
– Potrzebuję świętego drewna. Tylko jednego paciorka.
– Zatem powinnaś udać się na targ – rzekł beznamiętnie. –
Zaopatrzyłem wielu aptekarzy. Możesz kupować od nich.
– Próbowałam na Starym Bazarze. Nikt nic nie ma.
– Skoro oni nie mają, to dlaczego sądzisz, że ja będę miał?
Och, daj już spokój, pomyślała z irytacją. Nic jednak nie
powiedziała. Zaczekała, aż jego nozdrza zafalowały. Prychnął, wstał
z werandy i obrócił się do zasłonki z koralików osłaniającej wejście. Za
pas tuniki miał zatknięty z tyłu ciężki sierp.
– Dobrze. Chodź więc. Im szybciej to zrobimy, tym szybciej sobie
pójdziesz.
Wyciągnęła sakiewkę spod bluzki, po czym wspięła się po
schodkach i weszła za nim.
Zaprowadził ją do warsztatu i polecił, by stanęła przy stole na jego
środku. W rogach pomieszczenia stały płócienne worki. Na półkach
ustawiono schludnie małe zakorkowane buteleczki z niezliczonymi
maściami, tynkturami i ziołami pozyskanymi w lesie. Pachniało ziemią
i wilgocią.