4541

Szczegóły
Tytuł 4541
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4541 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4541 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4541 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gabriela G�rska � Kolejne ogniwo � Punkt odniesienia � Zamkni�ty kr�g Kolejne ogniwo Ryan ko�czy� dy�ur o �smej, by�a dopiero si�dma i ta ostatnia z wielu godzin sp�dzonych w sta�ym napi�ciu pomi�dzy sal� operacyjn� a blokiem reanimacyjnym wyda�a mu si� nagle trudniejsza do zniesienia ni� ca�a ubieg�a noc. By� zm�czony, by� piekielnie zm�czony. To mia�o tak�e i swoj� dobr� stron�: w zm�czeniu nie chcia�o mu si� my�le�, zastanawia� nad czymkolwiek; m�g� odsuwa� od siebie to wszystko, co zdarzy�o si� w gmachu Najwy�szej Rady przed jego ostrym dy�urem, m�g� nie pami�ta�, �e owo posiedzenie, po kt�rym obiecywa� sobie tak du�o, sta�o si� jego ostateczn�, nieodwracaln� kl�sk�. Usiad� na brzegu sto�u, przesun�� r�k� po twarzy � dwudniowy zarost zaskrzypia� nieprzyjemnie, czu� si� brudny i lepki, �mierdzia� �rodkami dezynfekcyjnymi, eterem i licho wie czym jeszcze. Skrzywi� si�, wsta�, podszed� do umywalni, zacz�� my� r�ce � my� je d�ugo, dok�adnie, z jak�� zimn� i t�p� furi�, jakby w ten spos�b m�g� zmy� z siebie wielogodzinne zm�czenie; dwudniowy dy�ur, w tym osiem godzin na nogach, osiem godzin najwy�szego napi�cia odczuwanego zawsze przy operacjach cz�ciowych przeszczep�w m�zgu. I jakby tego te� m�g� si� pozby� w ten spos�b: gorzkiego poczucia nieodwracalnej kl�ski. Kiedy si�gn�� po r�cznik, zielonoz�ote oko aparatu televideo rozjarzy�o si� pulsuj�cym, niecierpliwym wezwaniem. Wcisn�� czarny prze��cznik, ale na ekranie nie pojawi�a si� twarz dy�uruj�cej z nim razem piel�gniarki, pozosta� ciemny i pusty: ten, kto chcia� z nim m�wi�, chcia� tak�e, by jego twarz pozosta�a nieznana � i Ryan wiedzia� z g�ry, co us�yszy za chwil�. � Doktorze Raiston � ten sam g�os s�ysza� ju� dwukrotnie tej nocy, g�os powolny, przerywany zadyszk� (g�os astmatyka � okre�li� Ryan odruchowo), a jednocze�nie pewny siebie, rozkazuj�cy g�os cz�owieka nie przywyk�ego do napotykania czyjegokolwiek oporu. � Doktorze Raiston, dajemy panu milion. To ju� ostatnie s�owo. Niech pan si� zastanowi... � Nie � odpowiedzia� natychmiast. W�asny g�os wyda� mu si� bardziej ni� kiedykolwiek znu�ony, nie by�o w nim przekonania. � M�wi�em ju� dwukrotnie: ta propozycja mnie nie interesuje. � Czy rzeczywi�cie? � tamten by� ci�gle spokojny, pewny siebie; Ryanowi wyda�o si� nagle, �e musia� ju� kiedy� s�ysze� ten tak charakterystyczny g�os. � To jest dla pana niepowtarzalna szansa zastosowania pa�skich bada� w praktyce. Jedyna � teraz, gdy Rada... � Sk�d pan wie? � �e Rada Naukowa zabroni�a panu dalszych prac w tym kierunku? Niewa�ne � sk�d. Wa�ne, �e wiem. Wsp�praca z nami stworzy panu warunki... � Ju� powiedzia�em: nie interesuje mnie to. � Czy milion tak�e nie interesuje pana, doktorze? Ani to wszystko, co w naszym �wiecie mo�na mie� za ten milion? �Nie. Uderzy� w klawisz, gwa�townie przerywaj�c po��czenie. Przez chwil� sta� nieruchomo, wpatrzony w milcz�cy, ciemny aparat � zielono��te oko nie rozjarzy�o si� po raz drugi, tamten widocznie zrezygnowa� z dalszych pr�b po��czenia. Wychodz�c strzeli� drzwiami � sam nie wiedzia� dlaczego. Szed� szybko korytarzem, szybciej, ni� to by�o konieczne, jakby od czego� czy od kogo� ucieka� � gdyby go zapytano, nie umia�bym powiedzie�, przed kim w�a�ciwie chcia�by uciec w ten spos�b: przed tamtym czy przed sob�. Z przeszklonej, migaj�cej �wiat�ami kontrolnych monitor�w, dy�urki wybieg�a piel�gniarka � jej twarz pod sko�nym skrzyd�em sztywnego czepka wydawa�a si� prawie bia�a, nawet usta mia�a bledsze ni� zwykle. � Doktorze � by�a m�oda, przejmowa�a si� �atwo i Ryan pomy�la�, �e trzeba jej jeszcze sporo czasu, aby mog�a nauczy� si� patrze� oboj�tnie na wszystko, co dzia�o si� wok� niej. � Doktorze... Ta dziewczyna... Sala trzysta czterdzie�ci jeden... To chyba ju�... Zawr�ci�. Bieg� prawie � on tak�e nie potrafi� jeszcze przechodzi� nad tym do porz�dku dziennego, traktowa� umierania i b�lu jak rzeczy ca�kiem zwyczajnej. Nie potrafi� � pomimo tylu lat. Tak. To by�o � ju�. W twarzy dziewczyny le��cej w s�onecznej plamie �wiat�a na pociemnia�ych od potu, zakl�ni�tych poduszkach, zobaczy� to niezwyczajne skupienie, osuni�cie si� w sobie � jak gdyby cz�owiek schodzi� w ogromn�, nie znan� dot�d pustk� gdzie� w nim samym � to wyostrzenie rys�w, czujne, prawie bolesne ws�uchanie si� w co� niepoj�tego, co dzieje si� z nim wtedy � jakie widywa� zawsze na twarzach konaj�cych. Pasemko ciemnych w�os�w, zmatowia�ych i szorstkich, przywar�o do spoconego policzka, oczy zapad�y pod wzniesionymi nagle / �ukami czo�owymi, w k�ciku nie domkni�tych ust z ka�dym wysilonym oddechem p�cznia� b�belek �liny. Mo�e poczu�a jego cie� przesuwaj�cy si� po jej wzniesionej twarzy, bo pociemnia�e powieki rozwar�y si� nieznacznie � w�sk� szpar� spojrza�y na niego m�tniej�ce, przekrwione oczy. � Doktorze... Boli... Jak boli... Czy... jeszcze d�ugo? Tu ju� nic nie m�g� pom�c - zrobiono wszystko, co tylko by�o mo�liwe: w zapad�e �y�y, ledwie widoczne przez sk�r� zsinia�� od wielkich, p�ytkich wylew�w tworz�cych si� przy ka�dym uk�uciu, s�czy�y si� kropl�wki, miarowo b�yska� stabilizator serca, wprowadzon� przez nos plastykow� rurk� szed� do p�uc tlen. Aparat diagnostyczny po�yskliw�, sp�aszczon� czasz� wznosz�cy si� nad ��kiem obejmowa� jej g�ow� przyssawkami elektrod, jego kontrolne �wiat�a pali�y si� czerwono, sygnalizuj�c zamieranie wszystkich �yciowych funkcji. M�g� jeszcze tylko by� przy niej, skoro to, czego umieraj�cy potrzebowali najbardziej, to by�a czyja� obecno��, wsp�czucie � drugi cz�owiek. Skoro tak bardzo bali si� samotno�ci w tej ostatniej godzinie b�lu i l�ku. Co� m�wi�, dawa� zastrzyk. Nie pami�ta�. Nigdy zreszt� nie pami�ta� tego, co robi�: robi�c wszystko, co w�a�nie zrobi� powinien, nie w pe�ni u�wiadamia� sobie w�asne dzia�anie; pracowa� w nim ju� nawyk, wieloletnia rutyna. Dopiero kiedy umar�a i zielonkawa linia elektroencefalogramu w ekranie sta�a si� ca�kiem p�aska, poczu� swoje znu�enie � by� teraz pusty, jak gdyby zb�dno�� wszystkich jego z g�ry skazanych na niepowodzenie wysi�k�w, ich gor�czkowo�� by�a czym� ponad si�y. Ogarn�o go zwyk�e w takich momentach poczucie beznadziejno�ci; czu� ca�� w�asn� bezradno�� i bezcelowo�� ludzkich usi�owa� nie mog�cych zapobiec �adnej ostateczno�ci, niczego przeciwstawi� b�lowi i rozpaczy. Siedzia� bez ruchu na brzegu ��ka wdychaj�c zapach lekarstw, potu i �mierci, kt�rym przesi�k�o powietrze w ma�ej sali, i czuj�c ciep�o s�o�ca na zaro�ni�tym policzku; nie by� w stanie si� ruszy�. I w�a�nie gdy tak siedzia�, wr�ci�o zn�w wspomnienie tej chwili w auli Rady, kiedy nad pulpitami zacz�y b�yska� czerwone krople �wiate�. Teraz ju� tego nie odsuwa� od siebie, nie stara� si� zapomnie�. Mo�e dlatego, �e przedtem � tylko przyrzek�, tylko si� z tym pogodzi�. Teraz dopiero zaczyna� ich decyzj� rozumie�. ... nad pulpitami b�yska�y czerwone �wiat�a. Jeden po drugim zapalali je wszyscy cz�onkowie Rady, Najwy�szej Rady Naukowej Ziemi. Jeden po drugim decydowali: nie. Sta� w �rodku sali, na niezbyt wysokim podium, z kt�rego m�g� dok�adnie widzie� te twarze: zamy�lone, skupione, spokojne w swoim zdecydowaniu � i w ustach mu zasycha�o. Nie mia� ju� argument�w, a gdyby je mia� nawet, nie zdo�a�by ich logicznie powi�za�, nie potrafi�by broni� swego punktu widzenia. Wobec czerwonych �wiate� by� ca�kowicie bezradny. Chcia� jeszcze tylko wiedzie� � zada� jedno, ostatnie ju� pytanie. Wi�c kiedy znowu udzielono mu g�osu, zaraz po tym, jak Przewodnicz�cy og�osi�, �e Rada Naukowa Ziemi zabrania mu dalszych bada� � powiedzia�: � Dlaczego? Nikt mu nie odpowiedzia� � sta� samotnie naprzeciw tych wszystkich twarzy, milcz�cych twarzy najwi�kszych naukowc�w, jacy �yli na Ziemi, specjalist�w ze wszystkich niemal dziedzin. Milczeli ci�gle. Mia� ju� powt�rzy� pytanie, gdy z pierwszych rz�d�w podni�s� si� siwy i barczysty Ikarow, z kt�rego podr�cznik�w etyki uczy�o si� ju� drugie pokolenie. Jego twarz by�a taka jak na ok�adkach owych dzie� naukowych: twarz, kt�rej profil � dziwny, jakby wpisany w okr�g, liniami nosa i czo�a m�wi�cy wyra�nie o odleg�ych, trackich przodkach � zapami�tywa�o si� �atwo i na zawsze, twarz m�dra i brzydka, taka, jak� Ryan zna� z dawnych uniwersyteckich wyk�ad�w � Ryan � m�wi� wolno, wyra�nie dziel�c s�owa, jego g�os s�ycha� by�o w najdalszym k�cie sali; Ryan poczu� wdzi�czno�� za to, �e profesor zwraca si� do� tak w�a�nie jak dawniej, imieniem, nie nazwiskiem. � Wiem, �e wci�� nie rozumiesz, jeszcze nie mo�esz poj��. �e werdykt Rady za bardzo ci� zaskoczy�. Ale nie odpowiem ci'wprost. Chc�, �eby� sam zrozumia� i sam zadecydowa�. �eby� przez chwil� � ty tak�e � poczu� si� jednym z nas. � To przecie� jest mo�liwe. W moim rozumowaniu nie ma �adnego b��du. � Tak. Z tego wszyscy zdajemy sobie spraw�. � Wi�c dlaczego? � Pomy�l: odkry�e� drog�, po kt�rej id�c ludzie mog� sta� si� tw�rcami �ywych istot, czuj�cych i my�l�cych tak samo jak i my. Nie pope�ni�e� b��du � to jest istotnie mo�liwe. Wi�cej: jak tu udowodni�e�, jest to zupe�nie �atwe. Ale nie pomy�la�e�, co dajesz przez to do r�k istoty nazwanej homo sapiens. � Mo�liwo�� zasiedlania wszystkich, nawet najdalszych planet Uk�adu S�onecznego przez czuj�ce i rozumiej�ce w ten sam spos�b co i my istoty, kt�rych organizmy mo�na b�dzie zbudowa� w taki spos�b, aby warunki panuj�ce na tych planetach nie by�y dla nich zab�jcze. Albo zdolne zasiedli� i eksplorowa� oceany Ziemi. Braci w rozumie, b�d�cych tego homo sapiens uzupe�nieniem, kt�rych na pr�no � jak dot�d � szuka� w uk�adach innych gwiazd. Tych, kt�rzy � razem z cz�owiekiem � utworz� wielk�, kosmiczn� rodzin� Istot Rozumnych, zdoln� stworzy� cywilizacj� mi�dzygwiezdn�, pot�g�, jakiej podstaw� nie mog�a sta� si� jedna, niezbyt wielka planeta... � C�, chyba istnieje taka mo�liwo��... Ale nie tylko. Bo kt� mo�e zar�czy�, �e zamiast braci w rozumie �jak to nazwa�e� przed chwil� � ludzko�� nie zechce stworzy� sobie niewolnik�w, istot uznanych za co� od siebie ni�szego. kt�re � jak do niedawna zwierz�ta � b�dzie wolno zmusza� do pracy ponad si�y, dr�czy�, a nawet zabi�? Albo te� lepiej ni� on sam, cz�owiek, przystosowanych do walki, kt�rych r�kami mo�na b�dzie rozstrzyga� wszelkie konflikty. ju� z g�ry rozgrzeszaj�c si� z ka�dej masakry? Podobnych mo�liwo�ci jest niesko�czenie wiele. Nie m�wi�c nawet o tym. czy mo�esz im zapobiec � czy zdo�asz cho�by przewidzie� je wszystkie? Spr�bowa� zwil�y� j�zykiem zasch�e wargi; m�wi�o mu si� z trudem, g�os by� chrapliwy i p�aski: � Nie... Tego nie potrafi�. Nikt nie jest w stanie... � A przecie� naukowiec jest w pe�ni odpowiedzialny za to. co razem ze swoim odkryciem daje ludzko�ci, i musi przewidzie� konsekwencje, jakie mog� przynie�� jego wynalazki. Inaczej to, co stworzy, mo�e obr�ci� si� przeciw tej ludzko�ci. Jak cho�by rozbicie atomu. � Przecie� od tamtych czas�w ludzko��... � Nie. Mylisz si�. Wci�� jeszcze nie doro�li�my do tego. aby m�c dosta� wszystko. A mo�e nawet nie stanie si� to nigdy. W�a�nie dlatego powsta�a Najwy�sza Rada... I dlatego spyta�em: czy potrafisz przewidzie�, co mo�e zrobi� cz�owiek wyposa�ony w szans� tworzenia �ywych istot? Czu� wok� siebie skupione oczekiwanie milcz�cej, pe�nej ludzi sali ta cisza przeci�ga�a si� coraz bardziej, staj�c si� czym� nieomal dotykalnym, przyt�acza�a. Ikarow zacz�� m�wi� dalej: � Ale to jeszcze nie wszystko. Twoje odkrycie jest przypadkiem szczeg�lnym, mog�cym godzi� nie tylko w sam� ludzko��. �eby tworzy� nowe formy istnienia i z ca�� �wiadomo�ci� przyj�� odpowiedzialno�� za akt kreacji i los stwarzanych musi si� by� szale�cem albo po prostu bogiem. Szale�cem, by nie dostrzega� konsekwencji, jakie stworzenie �ycia musi poci�ga� za sob�. Bogiem - �eby mie� dosy� si�y. aby nieuchronnemu w takim przypadku z�u umie� zapobiec. Jak wiemy, bog�w nie ma -- a w ka�dym razie ty bogiem by� nie mo�esz. Wi�c b�dziesz si�� sprawcz�, kt�ra zdolna jest tylko nada� ten pierwszy impuls, w nic ju� wi�cej nie wyposa�on�: ani w m�dro��, pozwalaj�c� przewidzie�, czym stanie si� twoje dzie�o, ani te� w umiej�tno�� naprawienia tego, co raz zostanie stworzone. Wobec wszystkich nast�pstw w�asnego czynu ca�kowicie bezradn�... Przerwa� na chwil� i znowu cisza zacz�a si� rozrasta�, wype�nia� ca�� sal�. Kiedy zdawa�a si� ju� nie do zniesienia, Ikarow podj�� znowu: � Czy pomy�la�e� o odpowiedzialno�ci, jak� na ciebie � a w razie akceptacji twych dalszych prac tak�e i na Rad� � z�o�y�oby stworzenie istot rozumnych, czuj�cych, zdolnych cierpie�, ba� si�, rozpacza�? Czy nigdy nie pomy�la�e�, �e tworz�c �ycie stwarzasz tak�e b�l. umieranie � ka�dy strach, ka�d� m�k� znan� �ywej istocie? A wiedz�c o tym i nie umiej�c temu w �aden spos�b zapobiec � czy mia�by� do�� odwagi wzi�� to na siebie, czy znajdziesz cel do�� wielki, by to usprawiedliwia�? Milcza�. W ogromnej ciszy sali s�ysza� szybkie i g�uche bicie swojego serca. Czu� si� jak og�uszony. Nie zauwa�y�, kiedy Ikarow usiad�, kiedy przewodnicz�cy, nukleonik 0'Brien, wsta� ze swojego miejsca. � Doktorze Ralston, czy rozumie pan teraz motywy decyzji zabraniaj�cej panu wszelkich prac nad tematem, b�d�cym przedmiotem dzisiejszych obrad Rady? � Tak. � Czy godzi si� pan z t� decyzj�? � Tak. � Czy z�o�y pan przyrzeczenie, �e nie tylko nie b�dzie pan kontynuowa� bada�, ale zniszczy wszelki �lad ju� przeprowadzonych? I �e b�dzie pan milcza�. Milcza� o wszystkim, co zasz�o na tej sali, a tak�e � �e na zawsze przemilczy pan nie tylko swoje odkrycie, lecz i mo�liwo�� jego dokonania? Mimo tego. co us�ysza�, poczu� �al � niewa�ny, a przecie� dojmuj�cy. Na chwil� powr�ci�a �wiadomo�� w�asnej przegranej, zawiedzionych nadziei, poczu� zn�w gorycz bezcelowego buntu. Us�ysza� sw�j g�os � zdecydowany, wyra�ny: � Przyrzekam. �wiat�o s�o�ca zalewa�o ju� teraz ca�� sal�, w nagrzanym powietrzu szpitalny zapach stawa� si� bardziej intensywny, trudny do zniesienia. Wsta�, zn�w przeci�gn�� r�k� po zaro�ni�tej twarzy i mru��c oczy przed tym jaskrawym blaskiem patrzy� chwil� na zmar��; w �ci�gni�ciu brwi, w grymasie nie domkni�tych ust ods�aniaj�cych zaci�ni�te. wyszczerzone z�by by� wci�� jeszcze �lad b�lu, w zm�tnia�ych oczach odbicie ostatniego strachu. �I pan, doktorze Ralston, chcia�by stworzy� to wszystko..." Tego nikt nie powiedzia�. Ale m�g� mu powiedzie� � w�a�ciwie ka�dy z nich. Mia� do��, mi�� ju� zupe�nie do��. Chcia� by� w domu, mo�liwie jak najpr�dzej, m�c zasn��, nie pami�ta�. Czy rzeczywi�cie m�g� by� a� tak �lepy przez ca�e cztery lata? Czy to mo�liwe, aby ta beznami�tna dociekliwo�� badacza id�cego tropem wymykaj�cego si� jego poznaniu, a tak bliskiego odkrycia � podobna do okrutnej ciekawo�ci dziecka � mog�a przes�oni� wszystko? Zaraz za drzwiami.sali wpad� na doktora Ranka, ma�ego i t�ustego Steve'a, tocz�cego si� z szybko�ci� bilardowej kuli na swoich kr�tkich i krzywych nogach i pomrukuj�cego do siebie w wiecznym zadowoleniu; dzi� bardziej ni� kiedykolwiek rozradowany Steve kojarzy� mu si� z gaworz�cym co� niezrozumiale, przyja�nie nastawionym do �wiata, spasionym je�ozwierzem, jakie widywa� w rezerwacie nad rzek� Saskatchewan. � A, Ralston! � rozpromieni� si� Rank. Ma�e, poczciwe oczki kr�tkowidza spojrza�y z do�u �yczliwie i nieuwa�nie; po raz pierwszy chyba ta roztargniona �yczliwo�� nie budzi�a w Ryanie sympatii. � Jeszcze ci ma�o? Od godziny jeste� ju� po dy�urze. Powinno ci� tu nie by�. � Nie b�j si�, nie zamierzam robi� ci konkurencji... � �art wypad� s�abo, nawet jemu samemu wyda� si� p�aski i wysilony. � Wychodz� w�a�nie. � Mia�e� televideo, ale my�la�em, �e ci� ju� tutaj nie ma. Powiedzia�em tamtemu, �e jeste� w drodze do domu. � Kto to by�? � Wiesz, jaki� dziwak, nie w��czy� wcale wizji. A mo�e to tw�j pacjent? Tylko od kiedy ty leczysz astmatyk�w? Poczekaj, powiem Kar�owi, �e w�azisz na jego podw�rko... Wymin�� Ryana i potoczy� si� dalej, rad z siebie i swojego dowcipu; po�y bia�ego fartucha rozwiewa�y si� za nim, kiedy tak p�dzi� � ju� znowu czym� zaj�ty, zn�w zaabsorbowany. Ryan sta� bez ruchu, wpatrzony w kolorowe, weso�e tafle posadzki; przez chwil� mia� uczucie, �e zosta� osaczony, cho� nie rozumia�, kto i dlaczego mia�by to robi�. Prze�kn�� z wysi�kiem �lin� i zmusi� si� do tego, �eby ruszy� z miejsca. Id�c przestronnym korytarzem mimo woli przyspieszy� kroku � jasne i ciemne tafle miga�y pod stopami; jakby kwadraty �wiat�a i cienia. To uczucie nie opu�ci�o go nawet wtedy, kiedy przebiera� si� w swojej dy�urce; raz i drugi z niepokojem zerkn�� na ciemny i milcz�cy aparat televideo. Ale nic si� nie sta�o, nikt ju� si� z nim nie ��czy�. Uspokojony poszed� w kierunku wyj�cia. Przeszklone drzwi rozsun�y si� przed nim. Wyszed� w kwietniowe s�o�ce, w zapach narcyz�w rosn�cych na klombach wok� szpitala. ��te kwiaty forsycji dr�a�y na krzakach w lekkich podmuchach wiatru. Przystan��, przymkn�� oczy. Przez chwil� sta� tak prawie spokojny i uciszony, czuj�c na zaci�ni�tych powiekach �agodny dotyk ciep�a. Oddycha� cicho i lekko � jego oddech ulatywa� bezg�o�nie w wiosenne powietrze; pomy�la�, �e najgorsze ma w�a�ciwie za sob� i trzeba tylko czasu, a wszystkie jego sprawy wyg�adz� si� i u�o��, chocia� ca�kiem inaczej, ni� si� by� tego � tak niedawno � spodziewa�. Jego grawistat sta� pierwszy z prawej strony � z daleka b�yszcza� bia�y lakier, pol�niewa�y niklowane detale. Wsiad�, drzwi zatrzasn�y si� za nim, wcisn�� klawisz rozruchu. Pojazd cofn�� si� nieco, wykr�ci� i � odrywaj�c si� od ziemi � �agodnym �ukiem wzni�s� si� na grawistrad�. P�d wcisn�� Ryana w pneumatyczne siedzenie, drzewa i krzewy rosn�ce na poboczach zla�y si� w rozmazan� smug�. Trwa�o to chwil�, p�ki nie wjecha� w tunel � szerokim �ukiem podziemna droga okr��a�a miasto, warunki grawistrady na tym odcinku pozwala�y rozwija� maksymaln� pr�dko��. O tej godzinie i tak daleko od centrum nie by�o prawie ruchu; Ryan w��czy� przyspieszenie. Pojazd run�� przed siebie orz�c �wiat�ami ciemno�� � odepchni�ta na boki otwiera�a przed grawistatem rt�ciowy tunel blasku, w kt�ry wbija� si� dziobem. Powietrze wy�o, darte szale�czym p�dem � nawet tu, w szczelnie os�oni�tej kabinie, s�ycha� by�o ten wizg. Gnaj�c tak Ryan uspokaja� si� coraz bardziej; szybko�� wymiata�a z niego ostatek niepokoju, wielogodzinne napi�cie ust�powa�o bez �ladu. Dzika i prymitywna rado��, jak� od wiek�w budzi� w cz�owieku p�d, nie zostawia�a miejsca na �adne my�li, �adne inne uczucie. Wpad� w zakr�t nie zwalniaj�c; �wiat�a, na chwil� uwi�zione w p�askim �uku bandy, zn�w uderzy�y w ciemno��, wy�awiaj�c z niej jaki� kszta�t tarasuj�cy drog�. Zanim Ryan m�g�by o tym pomy�le�, w��czy�y si� zespo�y zatrzymuj�ce grawistat i pojazd stan��, hamuj�c z si��, kt�ra zgniot�aby hamuj�cego na miazg�, gdyby nie chroni�ca go poduszka pola kompensacyjnego. Nawet przy tej os�onie Ryan poczu� si�� wgniataj�c� go w przednie zabezpieczenie fotela, tak pot�n�, �e zabrak�o mu oddechu i pociemnia�o w oczach. Kiedy to ust�pi�o, pierwsz� rzecz�, jak� zobaczy� w �unie nieruchomego blasku, by� zakl�ni�ty od wstrz�su, ob�y bok grawilotu � jednego z tych niedu�ych, dwuosobowych, kt�re z tym samym powodzeniem mog� by� u�ywane do lot�w � i, tak jak grawistaty, do poruszenia si� tu� nad ziemi�, po liniach grawistrady. Ten le�a� w poprzek drogi � wygl�da�. jak gdyby z jakich� przyczyn straci� sterowno��, wal�c si� nagle i ci�ko na betonowe pasy. W otwartych drzwiach kabiny, g�ow� w d�, zwisa�o cia�o pilota � nie zd��y� rozpi�� pas�w, zanim straci� przytomno��. Jednym szarpni�ciem Ryan odrzuci� owiewk�; nie my�la�, dzia�a�y wieloletnie nawyki. Wyskoczy� z grawistatu i � zanim jeszcze m�g� sobie to u�wiadomi� �ju� bieg�; by� ca�kiem blisko, kiedy zza rozbitego grawilotu wynurzy� si� jaki� cz�owiek, zabiegaj�c mu drog�. Ryan dostrzeg� jego twarz � wykrzywion� i bia�� w strumieniu �wiat�a jak gipsowa maska. Oczy tamtego wyda�y mu si� nadmiernie rozszerzone, nieprzytomne, jak u cz�owieka w szoku � niedawna katastrofa musia�a wida� stanowi� dla niego pot�ny wstrz�s. Zabe�kota� co� gwa�townie wyci�gaj�c r�k�; jego rozcapierzone, palce chybi�y rami� Ryana o w�os. Ale nie on by� w tej chwili wa�ny; Ryan nie mia� w�tpliwo�ci, �e pilot grawilotu musi by� ci�ko ranny: nie porusza� si� wcale i twarz mia� ca�� we krwi. Wi�c krzykn�� tylko: �jestem lekarzem", przebiegaj�c ko�o znieruchomia�ej z wyci�gni�t� r�k�, nadmiernie rozro�ni�tej, wr�cz ogromnej postaci. Jeszcze dwa kroki i znalaz� si� przy rannym, nadal nie zdradzaj�cym oznak �ycia. Pomy�la�, �e jego pomoc nie jest ju� mo�e potrzebna. �e ma przed sob� trupa. Pochyli� si� nad okrwawion�, znieruchomia�� twarz�. W tej samej chwili pilot otworzy� oczy � najzupe�niej przytomne, czujne spojrzenie zaskoczy�o Ryana kompletnie. Zdziwi� si� ju� nie zd��y�; gwa�towny, t�py b�l wybuch� nagle pod czaszk�, ciemno�� zawirowa�a czerwonymi �wiat�ami. Straci� przytomno��. Kiedy j� odzyska�, le�a� � niewygodnie skurczony � na wy�cie�anej pianoplastykiem pod�odze grawilotu; �wiat�o dnia wype�niaj�ce kabin� i niski szum silnik�w �wiadczy�y, �e jest on najzupe�niej sprawny i �e znajduje si� w powietrzu. Spr�bowa� wsta�, ale si� nie uda�o � by� bardzo s�aby, kr�ci�o mu si� w g�owie, w uszach szumia�o, przed oczyma mrowi�y czarne p�atki. Opad� na pianoplastyk, dopiero teraz czuj�c jeszcze i to, �e przytrzymuj� go jakie� ciasne wi�zy. I poderwany z nag�a t� �wiadomo�ci� szarpn�� si� po raz drugi � zn�w bezskutecznie, zn�w z g�uchym stukiem opadaj�c na pod�og�. Musieli to us�ysze�; widoczna nad oparciem wysokiego fotela, zniekszta�cona pa��kiem przytrzymuj�cym s�uchawk� radioaparatu, g�owa pilota poruszy�a si� odwracaj�c powoli w prawo. Ryan poszed� oczyma za tym ruchem: znad drugiego fotela stercza�a wielka g�owa i rozro�ni�te barki olbrzyma. Pilot � bo to by� chyba jego g�os � powiedzia� oboj�tnie: � Ten tw�j zacz�� si� rusza�. A ju� my�la�em, �e za�atwi�e� go dok�adnie i na zawsze... Olbrzym okr�ci� si� z fotelem: Ryan mia� przed sob� jego ogromne stopy, r�ce wsparte na rozstawionych udach i pochylony do przodu korpus, kt�rego monstrualne mi�nie zdawa�y si� rozsadza� cienk� tkanin� skafandra. Szeroka, wielka twarz z wyblak�ymi oczami pod ci�kim nawisem brwi wydawa�a si� prawie �agodna; okrutne by�y tylko te r�ce le��ce p�asko na udach: ci�kie i kr�tkie, poro�ni�te g�stymi w�osami nawet na cz�onach palc�w. � Spokojnie � powiedzia� drwi�co. � Nie szarp si� tak, rozbijesz sobie tylko sw�j cenny �eb... M�g�by to sobie darowa�: Ryan nie zamierza� pr�bowa� po raz trzeci, zbyt upokarzaj�ce by�yby takie pr�by, beznadziejne szarpanie si� na pod�odze, pod ch�odnym wzrokiem tamtego. Spr�bowa� ruszy� g�ow�, poczu� t�py b�l u nasady czaszki i md�y, s�odkawometaliczny smak w ustach � smak krwi. Ostro�nie zbiera� my�li, by u�o�y� je w s�owa: � Dlaczego... � wargi mia� sztywne i chyba opuchni�te, przeszkadza�y, zdawa�y si� nienaturalnie du�e. � Dok�d chcecie mnie zawie��? To wszystko by�o zbyt nonsensowne i nieprawdopodobne � jakie� porwanie, jak w archiwalnych, dwuwymiarowych filmach z ubieg�ego stulecia, ale tym razem zdarzy�o si� naprawd�, tym razem bohaterem owej tragifarsy by� on sam. Ale tamci nie uwa�ali tego za fars�; w p�askiej twarzy olbrzyma zobaczy� wzgardliwy grymas, oczy zw�zi�y mu si�, patrzy�y nie�yczliwie, z niezrozumia��, prawie bezosobow� nienawi�ci�. Powiedzia� wolno: � Nie b�d� taki ciekawy... Dowiesz si� we w�a�ciwym czasie wszystkiego, co masz wiedzie�. Jak tylko wyl�dujemy. To znaczy � ju� nied�ugo. M�wi� prawd�: grawilot zacz�� si� zni�a�, Ryan pozna� to po nag�ej zmianie ci�nienia, powoduj�cej rosn�cy ucisk w uszach. Rozbita g�owa zacz�a zn�w pulsowa�, poczu� natr�tne md�o�ci; z wysi�kiem prze�kn�� �lin� � przesz�o. To, na czym wyl�dowali, przypomina�o rozleg�e patio, cz�ciowo obro�ni�te krzakami bougenvili; tam gdzie nie si�ga� zielonkawy cie� wiotkich ga��zek, upa� k�ad� si� na bia�e, nieregularne p�yty � Ryan poczu� jego przygniataj�cy do ziemi ci�ar na barkach i obola�ej g�owie, gdy tylko tamci wyprowadzili go z grawilotu. Przystan��, po zaduchu kabiny z ulg� oddychaj�c gor�cym, a przecie� dziwnie rze�wym powietrzem, w kt�rym przez zapach nagrzanych s�o�cem li�ci czu�o si� ca�kiem wyra�nie s�onawy, ch�odny oddech niewidocznego morza. Zdawa�o mu si�, �e by� ju� kiedy� tutaj, �e ju� to wszystko widzia�: patio i bougenvilie, rdzawoczerwone ska�y opadaj�ce ku wci�ni�temu pomi�dzy nie bia�emu bungalowowi. A jednocze�nie wiedzia�, �e to jest niemo�liwe, �e sw�j pobyt w tym miejscu musia�by zapami�ta�. � Sam p�jdziesz, czy mamy ci� zawlec si��? Odwr�ci� g�ow� � tu, w pe�nym �wietle, olbrzym przypomina� niezdarn� i prymitywn� rze�b�, o�ywion� na kr�tko dla niepoj�tych cel�w; Ryan dostrzeg� krople potu Wyst�puj�ce na jego szaraw� sk�r�, rudawy odcie� obrastaj�cych r�ce, skr�conych w�os�w, poczu� nawet nie strach, tylko po prostu wstr�t na my�l, �e te r�ce mia�yby go dotyka�. � Sam p�jd�. Wn�trze niskiego, bia�ego bungalowu wbrew wszelkim spodziewaniem nie przypomina�o w niczym miejsca przeznaczonego na odpoczynek; szare i g�adkie �ciany, betonowa pod�oga, stalowe drzwi i ra��ce �wiat�a, umieszczone wysoko pod sufitem, kojarzy�y si� raczej z budowanymi dawniej przeciwatomowymi schronami, wi�zieniem albo twierdz�. Teraz by� ca�kiem pewien, �e nigdy tutaj nie by�. A jednocze�nie zdumia�a go obronno�� tego dziwnego miejsca: w�ski korytarz wi�d� pod powierzchni� ziemi, a drzwi, do kt�rych prowadzi�, kry�a pancerna p�yta. Byli ju� przy tych drzwiach, kiedy � zza niewidocznego a� do tej chwili za�omu korytarza � wysun�a si� szczup�a i niewysoka posta�; na ich widok cz�owiek sp�oszonym ruchem przywar� plecami do betonowej �ciany. Byli tak blisko, �e Ryan zobaczy�, jak ciemne oczy w �niadej, �ci�gni�tej twarzy rozszerzaj� si� nagle. Zaskoczeniem czy strachem ? Przystan�� mimo woli; w pochyleniu w�skich i chudych ramion, w nerwowych ruchach siwiej�cej g�owy by�o co� znajomego � i twarz tamtego, ostra, inteligentna, tak�e wydawa�a si� znana. Twarz, kt�r� musia� widzie� niejednokrotnie, cho� teraz nie potrafi� powi�za� z �adnym znanym nazwiskiem, z �adnym otoczeniem czy chwil�. Przez kilka sekund patrzyli tak na siebie, a potem, nagle, ten szczup�y siwiej�cy cz�owiek skuli� si�, zwin�� � jak gdyby zapad� w sobie � i nie odrywaj�c od Ryana przedziwnych, sp�oszonych oczu zacz�� przesuwa� si� wolno i ostro�nie, wci�� przyci�ni�ty plecami do szorstkiego betonu, w kierunku, z kt�rego pojawi� si� przed chwil�. Bia�y laboratoryjny kitel, zaczepiaj�c o nier�wno�� �ciany, rozchyli� si� na piersiach ods�aniaj�c brudne i wymi�te ubranie; nie zwr�ci� na to uwagi, jego zblad�a i nienaturalnie nieruchoma twarz nie wyra�a�a niczego � tylko w ciemnych, otoczonych siatk� cieniutkich zmarszczek oczach by� ci�g�y l�k. � Grey! Profesorze Grey... Cz�owiek szarpn�� si�, zatrzyma�, znieruchomia�. Jego g�owa drgn�a na wiotkiej szyi, jakby niech�tnie zwr�ci�a w stron� Ryana; twarz by�a wci�� nieruchoma, nie pojmuj�ca � w swoim znieruchomieniu �agodna i pusta jak twarz dziecka. Przywar� mocniej do �ciany, oczy biega�y teraz niespokojnie jak u osaczonego zwierz�cia; Ryan poczu� strach, przera�enie podnosz�ce si� twardym szarpni�ciem a� spod mostka, zaciskaj�ce krta�. Powt�rzy� cicho, ze zdumieniem: � Profesorze Grey... Nie m�g� przewidzie� tego, co si� sta�o: s�awny cybertronik obr�ci� si� gwa�townie i � przywieraj�c ci�gle cia�em do �ciany � rzuci� si� do ucieczki. Bieg� drobnym, niezdarnym truchtem; zgarbiony, pomykaj�cy chy�kiem pod szarym murem, dobrze widoczny w �wietle nie os�oni�tych lamp, wygl�da� � przez ow� kr�tk� chwil�, p�ki nie znikn�� w za�omie korytarza � jak przera�ony szczur. Echo jego po�piesznych krok�w, odbite od niskiego sklepienia, nios�o si� korytarzem jeszcze i wtedy, kiedy samego Greya nie by�o ju� wida�; w ciszy, kt�ra potem zapad�a, Ryan us�ysza� wyra�nie g�uche i ci�kie �omotanie w�asnego serca. Teraz dopiero � po raz pierwszy � poczu� naprawd� strach, zimny i wstr�tny strach, jakby niezrozumia�e zal�knienie uciekaj�cego Greya udzieli�o si� i jemu; pot �askotliwie zacz�� sp�ywa� po sk�rze, mi�sie� policzka zadrga� nagle kurczowo � czu� to, wstydzi� si�, a przecie� nie potrafi� si� w �aden spos�b opanowa�. Strach by� w nim jeszcze, kiedy przez ci�kie, uzbrojone pancern� p�yt� drzwi wepchni�to go do wielkiej, sklepionej . sali, ku kt�rej wi�d� ten korytarz. Us�ysza� g�uche zatrzaskiwanie si� ich za swoimi plecami, a jednocze�nie porazi�o go �wiat�o. Musia� przymru�y� oczy: opr�cz wysoko jak wsz�dzie tutaj zawieszonych lamp �wieci�a ca�a powierzchnia przeciwleg�ej �ciany, blask wytryskiwa� z niej ra��c oczy do b�lu. Kiedy je zn�w otworzy�, zobaczy� oddalonego niemal o ca�� d�ugo�� sali cz�owieka, siedz�cego plecami do tych �wiate� na ma�ym podium przy staro�wieckim, bezcennym, bo drewnianym biurku. �wiat�o �lizga�o si� po jego wypolerowanym blacie o�wietlaj�c bardzo dok�adnie ka�dy s��j drewna i nieruchome r�ce, le��ce zupe�nie p�asko, jak woskowe odlewy. Twarz i reszta postaci pozostawa�y zupe�nie niewidoczne, czarna i p�aska, jakby wyci�ta z blachy, na boczne �ciany sali pada� ogromny, roz�amany cie�, cienie i blaski zdawa�y si� unosi� nad g�ow� siedz�cego wyolbrzymia�y go, stwarzaj�c efekt niepokoju i mocy � nazbyt wyra�ny, by nie by� przemy�lany. � Uda�o si�. Akcja przebieg�a zgodnie z planem... Tamten nie s�ucha�. Nim olbrzym zacz�� m�wi�, ju� skin�� g�ow� (cienie powt�rzy�y ten ruch), jakby to by�o zupe�nie oczywiste, jakby ju� wcze�niej, wydaj�c polecenie, wiedzia�, �e w najdrobniejszych szczeg�ach zostanie wykonane. jakby by� pewien, �e wszystko, zawsze, musi si� dzia� tak. jak on chce � i nie dopuszcza� w �adnym przypadku my�li, �e mo�e by� inaczej. Wsta� � cie� r�s� nad jego g�ow�, gdy podnosi� si� z wolna � obszed� biurko; dopiero teraz widzia�o si�, jaki by� niski: tors ros�ego cz�owieka osadzony ha kr�tkich nogach kar�a. Zacz�� i�� � gdy tak si� zbli�a� wlok�c za sob� cienie, Ryan dostrzeg�, �e utyka: jedn� nog� mia� sztywn�, stawia� j� bokiem, nie zginaj�c w kolanie. Mimo kalectwa jego ruchy by�y zwinne i szybkie. � A jednak spotkali�my si�, doktorze Ralston. G�os by� cichy, znajomy � pewny siebie, rozkazuj�cy g�os przerywany astmatyczn� zadyszk�. Ryan poczu�, �e ca�e jego dotychczasowe napi�cie mija. zachcia�o mu si� �mia�. Z siebie, z w�asnego og�upienia i l�ku � i z tamtego cz�owieka, kt�ry t� ca�� zwariowan� histori� wymy�li�, wyre�yserowa�, by� mo�e wierz�c istotnie, �e owo bezsensowne, idiotyczne porwanie mo�e sta� si� wst�pem do rozm�w, do wsp�pracy. �miech -- na razie jeszcze bezg�o�ny � rozrasta� si� w nim dalej, by� nawet w jego g�osie. kiedy powiedzia�: � Nie zmieni�em zdania w ci�gu tych kilku godzin. Konwersacyjny, mi�y, prawie �agodny ton: � Jestem Morton. � A kiedy cisza zacz�a si� przeci�ga�: � Waker Red Morton... Waker Red Morton! A� do niedawna � cz�onek Kolegium Czterdziestu, jeden z tych, w kt�rych r�kach znajduje si� los Ziemi, od pewnego czasu � jak donosi�y oficjalne komunikaty � przebywaj�cy na zas�u�onym, bezterminowym urlopie ze wzgl�du na z�y stan zdrowia (chocia� byli i tacy, kt�rzy szeptali, �e tak naprawd� chodzi o jakie� nie ujawnione nadu�ycia). Wci�� jeszcze do�� pot�ny i do�� wp�ywowy, pomimo pozornego usuni�cia si� na ubocze, by w dalszym ci�gu zachowa� dawn� w�adz�, wystarczaj�c�, by wszystko wok� niego dzia�o si� tak, jak on chce. To wyja�nia�o wiele, a w ka�dym razie wra�enie, �e tak wiele rzeczy by�o Ryanowi znanych. Wysp�, miejsce wypoczynku Mortona, widzia� w stereowizji, jak � te� z program�w stereo � zna� jego w�adczy, nieco zdyszany g�os, jak musia� zna� i twarz, kt�ra wci�� jeszcze ukrywa�a si� w cieniu. Powiedzia� z mimowolnym szacunkiem: � To niczego nie zmienia. Z�o�y�em przyrzeczenie przed Rad�. Przecie� pan o tym wie, Morton. � Tu decyduje moja wola, nie Rady. � Postanowienie Najwy�szej Rady Naukowej wi��e ka�dego, na ca�ej powierzchni Ziemi. Nikt nie jest w stanie... nawet w�adza Czterdziestu... � Odmawiasz? � Tak. Nie zd��y� si� zas�oni�. Towarzysz�cy im milcz�co, nieruchomy a� dot�d olbrzym poderwa� si� gwa�townie i jego cios rzuci� Ryana o �cian�. Przez chwil� trwa� tak, rozp�aszczony plecami na chropawej powierzchni, potem nogi ugi�y si� pod nim � zamroczony pot�nym uderzeniem bezw�adnie jak �achman osun�� si� na pod�og�. Pr�bowa� podnie�� si�, cho�by tylko ukl�kn�� � zdo�a� to wreszcie zrobi�, wspieraj�c si� na r�kach. Przez szum w uszach i b�l rozci�tej brwi pos�ysza� r�wny, spokojny g�os Mortona: � Nie rusz. � To by�o do olbrzyma. I ju� do Ryana, nieg�o�no, prawie uprzejmie, jakby to by�a towarzyska rozmowa, nieistotna wymiana sprzecznych pogl�d�w: � Jeste� zupe�nie pewien, �e nie zamierzasz pracowa� dla mnie, Ralston? Krwawi�. Chcia� odpowiedzie�, ale w ustach czu� wci�� natr�tny, s�odkawomdl�cy smak, my�li ucieka�y. Zbiera� s�owa niemrawo, m�wienie wci�� nie by�o �atwe. Odkaszln�� krew � g�os zabrzmia� chrapliwie, obco, jakby m�wi� to zupe�nie inny cz�owiek: � Nie masz �adnego prawa... Ponowne uderzenie rzuci�o go o beton, zamroczy�o. Zapada� w jaki� mi�kki, czerwony mrok � poprzez t� ciemno�� dostrzega� tylko wirowanie rozmywaj�cych si� w t�czuj�ce kr�gi zawieszonych u sufitu �wiate�. Potem poczu� ciosy � i b�l. T�py, zapieraj�cy oddech; olbrzymi s�uga Mortona kopa� go teraz z wymy�ln� powolno�ci� ci�kim podkutym butem. Znowu us�ysza� g�os � oboj�tny, r�wny, bez �ladu okrucie�stwa czy gniewu: � Wystarczy. Zostaw. Ciosy usta�y, tylko w g�owie kr�ci�o si� wci�� jeszcze, czu� si� obola�y i s�aby. Czerwona mg�a rzed�a, m�g� ju� poprzez ni� dostrzec spokojn� twarz Mortona przygl�daj�cego mu si� ze skupionym, zimnym zaciekawieniem �niemal bezosobowym i chyba w�a�nie dlatego w jaki� spos�b nieludzkim. Spr�bowa� wsta� i to mu si� uda�o. Mi�nie dr�a�y i nogi mia� jak z waty, ale usta�. �wiat�a lamp, wci�� jeszcze rozmazane, zdawa�y si� zatacza� nad nim leniwe kr�gi; w to wirowanie powiedzia� z nienawi�ci�: � My�lisz, �e w taki spos�b zdo�asz sk�oni� mnie do wsp�pracy, Morton? � Och, nie... Znam lepsze. Ten jest... do�� prymitywny. � Lekcewa��cym gestem odsun�� wszystko, co wydarzy�o si� przed chwil�; by�o niewa�ne, wynika�o bardziej z samowoli olbrzyma ni� z jego w�asnych zamierze�, dawa� tym samym do zrozumienia, �e sam wybra�by spos�b bardziej wyrafinowany. � Chocia� czasami... bywa zupe�nie dobry. � Milcza� przez chwil�; Ryanowi wydawa�o si�, �e tamten si� u�miecha: ironicznie i drwi�co. Ale nic nie m�g� dostrzec na skrytej w cieniu twarzy. � Dobrze. Porozmawiajmy rozs�dnie. Mog� ci przyrzec, �e takie... intermedium wi�cej si� nie powt�rzy. Drwi� najwyra�niej, g��boko przekonany, �e udzieli� drobnej, cho� dotkliwej nauczki, po kt�rej mo�e spodziewa� si� je�li ju� nie pokory, to przynajmniej wynikaj�cej z zastraszenia sk�onno�ci do kompromisu. Czeka�. Tkwi� naprzeciwko na swoich kr�tkich nogach, ignoruj�c fotele, kt�rych kilka sta�o tu� za nim pod �cian�. Nie poruszy� si� chyba od chwili, gdy wsta� zza biurka, sztywny, wyprostowany � ma�y, pokraczny m�czyzna, tak nieproporcjonalny, �e rozumia�o si�, czemu na �adnym z jego zdj�� nie pokazywano nic, opr�cz twarzy. M�g�by wyda� si� �mieszny, gdyby nie jaka� zimna i straszna si�a, kt�ra sprawia�a, �e nawet w tym bezruchu mia� w sobie co� gro�nego. Mo�e dlatego to, co Ryan chcia� powiedzie�. przysz�o mu z pewnym trudem: � Nigdy nie zgodz� si� na pa�sk� propozycj�, Morton. Nigdy. I nawet nie dlatego, �e z�o�y�em przed Rad� przyrzeczenie, �e nie podejm� dalszych bada�, nie b�d� pracowa� nad t� spraw�. Nie chc�. Rozumie pan? To ja � nie chc�. Dopiero teraz tamten poruszy� si� nieznacznie � jego twarz nagle znalaz�a si� poza granic� cienia; nie mia�a w sobie nic, �adnego z ludzkich uczu�. Patrzy� na Ryana bezbarwnymi, blisko osadzonymi oczami tak oboj�tnie, jak m�g�by patrze� na jaki� martwy przedmiot. Powiedzia� cicho, oboj�tnie, prawie leniwie: � To przecie� nie ma najmniejszego znaczenia... � przerwa� i kr�tk� chwil� �apa� kurczowo oddech, ale gdy zn�w zacz�� m�wi�, nic w jego g�osie � poza troch� tylko silniejsz� zadyszk� � nie zdradza�o wysi�ku, z jakim zdo�a� pow�ci�gn�� zbli�aj�cy si� atak. � Nie ma znaczenia, czy ty chcesz, czy te� nie. Jeszcze nie zrozumia�e�? Sta�e� mi si� potrzebny. A ja mam zawsze to, czego potrzebuj�... � Potrzebny? Tobie? Do czego? � Jeste� � jak dot�d � jednym jedynym cz�owiekiem, kt�ry potrafi stworzy� od nowa �ycie. Inne, �ywe istoty. A ja chc� w�a�nie tego. Musia�em wi�c zapewni� sobie twoj� wsp�prac� � prawda? Za ka�d� cen�. � Powiedzia�em ci: nie. I nie ma ceny, za kt�r� m�g�by� mnie kupi�, Morton. � Tak. teraz wiem. Odrzuci�e� wszystkie oferty. Stanowisko naczelnego lekarza i dyrektora instytutu. W�asny o�rodek badawczy. Nawet i t� fantastyczn�, dzisiejsz� propozycj�: milion. Dlatego, jak sam widzisz, zaprzesta�em ju� pertraktacji. C�, mo�e jeszcze kiedy� b�dziesz �a�owa�, �e by�e� �jak to sam okre�lasz: nie do kupienia. Teraz zrobisz dla mnie to samo nie otrzymuj�c w zamian �adnego wynagrodzenia... To wszystko by�o zbyt fantastyczne, zbyt nieprawdopodobne, by mog�o zdarzy� mu si� naprawd�. A przecie� trwa�o, jak koszmar, z kt�rego nie mo�na si� przebudzi�, cho� nawet we �nie wie si�, �e gdzie�, tu� obok, istnieje rzeczywisto��, znajoma i codzienna, �e tak niewiele oddziela j� od snu. Prze�kn�� �lin�, wargi mia� ci�gle jeszcze nie swoje, opuchni�te � po pierwszym ciosie, kt�ry zamroczy� go tam, przy grawilocie, czy po tym drugim? Powiedzia�: � Nie mo�esz... zmusi� mnie, Morton... � Mog�. I zmusz�. B�dziesz robi� wszystko, co ka��, Ryan. Powiedzia�em ci przecie�, �e zawsze mam to, czego chc�. � Jak... � Jak zdo�am to osi�gn��? To proste. Jeste� lekarzem, wi�c powiniene� wiedzie�, co mo�e zrobi� z cz�owiekiem jego w�asne cia�o... Ale zapewniam ci�, �e nie wiesz jeszcze wszystkiego. To rzeczy �ci�le tajne, a wi�c nie mog�e� pozna� sposob�w, jakie w ci�gu swego istnienia wymy�li� cz�owiek, aby skutecznie �ama� najbardziej opornych. B�dziesz wy� z b�lu, je�eli tego zechc�, i zgodzisz si� na wszystko, czego m�g�bym wymaga� � bylebym tylko zlitowa� si� nad tob�... Poczu�, �e blednie. Przez zaci�ni�te szcz�ki m�wi�o mu si� z trudem: � Wi�c chcesz... mnie torturowa�, Morton? W taki spos�b zamierzasz... wymusi� na mnie zgod�? � Je�eli b�dzie trzeba... � urwa�, przez chwil� przygl�da� si� Ryanowi zach�annie, jakby szukaj�c w jego oczach i twarzy wyrazu przera�enia i � wida� nie znajduj�c w wystarczaj�cym stopniu � ci�gn�� po chwili dalej: � Jest zreszt� inny spos�b, kt�rego te� mog� u�y�... Wiesz, oczywi�cie, jak dzia�a promieniowanie kappa-2? Co mo�e zrobi� z cz�owieka? Si�gn� do twego m�zgu i odbior� ci wol�, pozostawiaj�c ca�� inteligencj� i ca�� twoj� wiedz�... Staniesz si� wtedy przera�onym zwierz�ciem, a jednocze�nie � �lepo pos�usznym narz�dziem, wykonuj�cym bez zw�oki ka�dy m�j rozkaz... Tak, wiedzia�, jak dzia�a�o promieniowanie kappa-2. I wiedzia�, �e przed tym nie potrafi si� broni�, niczego przeciwstawi� potwornej sile, ingeruj�cej w procesy jego m�zgu. By� zupe�nie bezradny, ca�kowicie zale�ny od decyzji Mortona. Tym razem tamten musia� zobaczy� w jego oczach do�� strachu i rozpaczy, by zrozumie�, �e wygra�. Dorzuci� cicho, okrutnie: � Zrobisz wszystko, co ka��... a potem, do ko�ca swego �ycia... b�dziesz ju� taki, jaki jest dzisiaj Grey... Czu� zimno w twarzy, napi�cie wszystkich mi�ni. Dusi� si� prawie � jak tamten, ten astmatyk � tylko �e on dusi� si� z bezsilnej nienawi�ci, oburzenia i strachu. W�asny g�os wyda� mu si� obcy, be�kota� niewyra�nie: � Wi�c Grey... to twoje dzie�o? Grey, kt�rego... o kt�rym... Najwi�kszy cybertronik, jakiego od stulecia wyda�a Ziemia... Morton u�miechn�� si� nagle � prawie nieznacznie, tak lekko drgn�y k�ciki w�skich warg. W tym u�miechu nie by�o rozbawienia � tylko wzgardliwa pycha, zarozumia�a wy�szo��. Powiedzia� oboj�tnie: � Sam sobie winien. Gdyby by� mniej uparty... � zrobi� pauz� dla podkre�lenia efektu i ci�gn�� dalej: � Ja, widzisz, Ryan, naprawd� mog� wszystko. No, prawie wszystko... Bo to, czego sam nie potrafi�, b�d� mia� tak�e � dzi�ki takim jak ty i jak Grey. Z udzia�em waszej woli albo bez jej udzia�u, to ju� jest bez znaczenia... Dlatego radz�: zastan�w si� dwa razy, zanim ska�esz si� na ten sam los. Je�li b�dziesz pos�uszny... Ja sam wola�bym zachowa� nienaruszony tw�j m�zg: cz�owiek ze spreparowan� osobowo�ci� jest jednak o wiele mniej doskona�ym narz�dziem... W jego g�osie nie by�o � nawet teraz � zawzi�to�ci czy gniewu; m�wi� to tak spokojnie, z najg��bszym prze�wiadczeniem o nieodwracalno�ci wszystkiego, co dokona� zamierza�, �e Ryan, s�uchaj�c, nie w�tpi� ani chwili, i� Morton �tak samo oboj�tnie, z takim samym spokojem � zrobi to wszystko, co w�a�nie powiedzia�. Z ka�d� chwil� ogarnia�o go coraz wi�ksze, t�pe i martwe przera�enie. Pierwszy raz w �yciu by� we w�adaniu si�y nie licz�cej si� z niczym, a najmniej z tym, co on. Ryan � i wielu jemu podobnych � nazywa�o zasadami humanitaryzmu. Ta si�a mog�a pos�u�y� si� nim jak rzecz�, u�y� go do swych cel�w. zniszczy� � tak jak zniszczy�a Greya, a jego op�r istotnie by� bez znaczenia. Rozumia�, �e b�dzie musia� zrobi� wszystko, czego Morton za��da. W przeci�gaj�c� si�. ci�k�, nieomal dotykaln� cisz�, jaka zapad�a po ostatnich s�owach tamtego, powiedzia� prawie z j�kiem: � Wi�c czego chcesz ode mnie? Co mam dla ciebie zrobi�? Morton u�miechn�� si� znowu swym bezradosnym, ledwie dostrzegalnym u�miechem. Potem odwr�ci� si�, dwukrotnie przeszed�, utykaj�c, przez ca�� szeroko�� sali, zatrzyma� w swojej w�dr�wce i usiad� w obrotowym fotelu � to by�o jak manifestacja pewno�ci, �e wygra� pierwsz� rund�. Opar� brod� na d�oni, chwil� wpatrywa� si� w Ryana � uwa�nie, taksuj�ce. Nie zmieniaj�c pozycji, nie poruszaj�c si� niemal, samym ruchem cienkich bladych warg powiedzia�: � Ty i Grey... stworzycie dla mnie �wiat, w kt�rym stan� si� bogiem, �wiat tylko mnie pos�uszny i ode mnie zale�ny... �wiat, w kt�rym �ycie wszystkich zamieszkuj�cych go istot b�dzie uzasadnia�a jedynie moja wola � bo powstan� i istnie� b�d� tylko dlatego, �e tak postanowi�em i �e ja tego chc�... Kt�rego prawa ja ustanowi�, w kt�rym ja tylko b�d� m�g� uszcz�liwia� i kara�. �wiat, w kt�rym wszystko i zawsze b�dzie si� dzia�o zgodnie z moj� wol�. � Nie... Powiedzia� to tak cicho, �e sam nie us�ysza� swojego g�osu; to jedno s�owo zapad�o w martwe milczenie, jakie nasta�o po o�wiadczeniu Mortona, niedos�yszalnie � jak oddech. Ale tamten us�ysza� czy mo�e tylko odgad� tak� odpowied�; Ryan dostrzeg� b�ysk oczu, czujnych, skupionych oczu, wpatruj�cych si� w niego z uporem, a jednocze�nie � jakby �lepych na wszystko, co nie by�o t� wizj�. � Ralston, sam wiesz, jak ma�o mo�e znaczy� to twoje �nie". Wiesz, �e tw�j op�r nie przyda ci si� na nic. Ten �wiat powstanie, skoro ja tego chc�. I wy stworzycie go dla mnie. Powstanie z waszych m�zg�w i mojej woli; �wiat, kt�rego � w tym samym co i ty stopniu � ja stan� si� tw�rc�... Jego nier�wny astmatyczny oddech stawa� si� coraz g�o�niejszy. Ryan s�ysza� go wyra�nie w ciszy zapad�ej po tych s�owach; ulatywa� ze �wistem w �agodne, klimatyzowane powietrze sali, jak gdyby Morton zmaga� si� z czym� w bezruchu. A potem zacz�� znowu, udaj�c oboj�tno�� z coraz to wi�kszym trudem, w�a�ciwie ju� bez powodzenia: � Wszystko jest przemy�lane, opracowane do najdrobniejszych szczeg��w: na orbicie Plutona powstanie nowy glob, kt�ry wy zape�nicie �yciem... Nikt temu nie b�dzie m�g� przeszkodzi�. Osi�gn� to, do czego zawsze d��y�em, czego najbardziej chc�... Jego oczy patrzy�y teraz tak, jak gdyby utraci�y zdolno�� widzenia czegokolwiek, jakby nie widzia� Ryana i tej podziemnej sali, wpatrzony w siebie, w narastaj�c� ob��dn� ��dz� w�adzy, panowania nad wszystkim. Kiedy zn�w zacz�� m�wi�, w jego pozornym opanowaniu wyczuwa�o si� jak�� determinacj�, rozpaczliw� zawzi�to��. � Tu, w �wiecie stworzonym przez natur� i zamieszkanym przez takich jak ja sam, kt�rzy wymy�lili dla siebie nazw�: homo sapiens, mo�na mie� ka�d� rzecz, je�li si� dysponuje wystarczaj�c� si�� i odpowiednimi �rodkami... Wi�c mia�em wszystko i nadal m�g�bym mie� wszystko, co warte jest zachodu w tym ludzkim zbiorowisku � gdyby mi na tym naprawd� zale�a�o. Ale to ju� mi nie wystarcza. Chc� mie� sw�j w�asny �wiat, w kt�rym b�dzie si� dzia�o to, co ja postanowi�, i gdzie jedynym celem �ywych, rozumnych istot b�dzie oddawanie mi czci, ju� przez sam fakt, �e istniej� � g�oszenie mojej chwa�y. I ty powo�asz mi je do �ycia, Ryan: istoty zdolne kocha� i nienawidzi�, cieszy� si�, �mia� i p�aka� � po to, �eby ca�e ich �ycie, ka�de z ich uczu� i my�li stawa�y si� przeze mnie i dla mnie... By� op�tany bez reszty swoj� wizj�, wizj� pocz�t� w odruchu �lepej pychy, megalomanii nie poj�tej dla innego cz�owieka, po��dania absolutnej, nieograniczonej w�adzy. Jego �wiat m�g� powsta� rzeczywi�cie � na nieszcz�cie wci�� jeszcze mia� dosy� si�y i dosy� mo�liwo�ci, by to zrealizowa�. Ryan czu�, �e usta ma znowu dr�twe i niepos�uszne. � Morton, czy pomy�la�e�, co stworzysz razem z tym twoim �wiatem? � Istoty, kt�re b�d� mnie kocha� tylko za to, �e powo�a�em -je do �ycia... To niespodziane wyznanie, tak r�ne od wszystkiego, co m�wi� i czyni� dotychczas, zaskoczy�o Ryana na chwil�. Przez moment czu� co� bardzo zbli�onego do zwyczajnej lito�ci. Sk�d Morton czerpa� takie pragnienia, w jakiej chwili niepoj�tego osamotnienia i l�ku mog�y si� one zrodzi�? Milcz�c przygl�da� si� nieruchomej, pokracznej sylwetce Mortona; ju� nie wydawa� mu si� bezwzgl�dn�, �lep� si��, by� teraz tylko istot� tak bezsiln� i tak osamotnion� jak i on sam: �a�osny b�g, szalony i kaleki, poszukuj�cy uczu�, kt�rych wzbudzi� nie umia�, a kt�re teraz, przez sw�j akt tw�rczy, postanowi� wymusi�. B�g, nie�wiadomy tego, co stwarza., i wobec wszystkich nast�pstw w�asnego czynu ca�kowicie bezradny. I my�l�c tak zaczyna� mie� nadziej�, �e jest w tamtym co�, do czego warto si� jeszcze odwo�ywa�. Wysch�ymi ustami powiedzia� prawie �agodnie: � Nie, Morton. Mylisz si� � oni, ci, kt�rych mam na tw�j rozkaz stworzy�, wcale ci� wielbi� nie b�d�. Bo razem z �yciem stworzysz ka�de cierpienie znane �ywej istocie. Nie�wiadome, jak b�l rozdeptanej mr�wki, ci�gn�cej za sob� sw�j odw�ok, czy wiwisekcjonowanego psa, a� po �wiadom� m�k�, przera�enie i rozpacz rozumnych istot... Ju� nie pami�ta�, �e powtarza to samo, co � nie tak dawno � s�ysza� od �karowa na posiedzeniu Rady. Te s�owa by�y teraz cz�ci� jego w�asnego my�lenia, nie umia�by go zmieni�. Przypomnia� sobie umieraj�c� dziewczyn�, jej pytanie: �Czy to musi trwa� jeszcze d�ugo?", zaci�ni�te � �eby st�umi� krzyk � z�by, b�belek �liny rozdymany nie mog�cym uciszy� si� oddechem. W tej chwili wierzy�, �e jednak to potrafi: �e przekona Mortona. � Pomy�l: tworz�c sw�j �wiat stworzysz tak�e agoni� i strach przed ni�. Samotno��. Pustk� i opuszczenie, i ka�dy brak nadziei, ka�d� t�sknot� tych twoich istot. Nienawi��. Okrucie�stwo. Ka�dy b�l, jaki jedna �ywa istota potrafi zada� drugiej... Chcia�by� stworzy� to wszystko, powo�a� do istnienia tylko dla w�asnej chwa�y? Ale na Mortonie to zdawa�o si� nie robi� najmniejszego wra�enia. Twarz mia� spokojn�, zupe�nie oboj�tn� � w owej oboj�tno�ci by� pewien rys okrucie�stwa. Wida� by�o. �e zaprz�ta go ca�kiem inny aspekt tej sprawy. Powiedzia�: � Zrobi� to tylko, czego ju� kiedy� inny b�g dokona� byt przede mn�... Nie tylko to, �e Morton my�la� o sobie samym �b�g", zaskoczy�o Ryana. Odpowiedzia� zdumiony: � Wiesz dobrze, �e nie mog�o by� takiego boga... Bo gdyby istnia�, w jego akcie tworzenia musia�by by� jaki� zamys�... � Potwierdzi� w�asn� wol� i si��... Posi��� uczucia innych istot na w�asno��... � To zbyt ma�o, by sta� si� bogiem, Morton. I ty si� nim nie staniesz. � My�lisz, �e oni... zamiast wielbi� i kocha�, b�d� przeciwko mnie? �e mi si� kiedy� � zbuntuj�? Jeszcze nie rozumiej�c, do czego tamten zmierza, Ryan potwierdzi� ostro�niej; istnia�a przecie� szansa, �e w�a�nie ten argument zdo�a Mortona powstrzyma�. � To maj� by� istoty rozumne i my�l�ce � prawda? A wi�c pr�dzej czy p�niej b�d� musia�y zrozumie�, jakim okrucie�stwem czy te� jak� bezmy�lno�ci� by�o powo�anie ich do �ycia. �adne inteligentne istoty nie mog� wyci�gn�� innych wniosk�w. I zrozumiej�, jak bardzo nie mia�e� prawa tego robi�, skoro nie potrafi�e�, nie by�e� w stanie zapewni� im spokoju i szcz�cia. Bardzo mo�liwe, �e b�d� si� buntowa�... Oczy Mortona by�y zupe�nie p�askie: biega�y niespokojnie, jakby wysi�kiem nad si�y by�o dla niego zatrzyma� je na jakim� jednym przedmiocie. Powiedzia�: � Mog� ich zmusi�. B�d� nagradza� i kara�. Nagradza� za pos�usze�stwo, a kara�... Urwa�, dysza� chrapliwie. Jego w�skie i cienkie wargi �ci�gn�y si� ods�aniaj�c wyszczerzone z�by � to wygl�da�o w po�owie jak u�miech, a w po�owie jak grymas. Doko�czy�, wci�gaj�c powietrze z cichym i kr�tkim �wistem: � ...kara� tych, kt�rzy nie zechc� mi by� pos�uszni... Ryan poczu�, �e zn�w oblewa si� potem; czu� go na sk�rze, po policzku sp�ywa�a lepka stru�ka. Podni�s� r�k�, �eby j� otrze�, i spostrzeg� zdumiony: dr�a�a. T�py ucisk � pod �ebrami, pod mostkiem � powr�ci�, strach d�awi� gard�o. g�ucho i ci�ko t�uk�o si� serce. Dopiero teraz zrozumia�, �e (to nie tylko ��dza w�adzy, megalomania i pycha � �e Morton jest szalony. I przera�a�a my�l, �e nie tylko on sam. �e tak�e los tych wkr�tce maj�cych powsta� istot zale�y ca�kowicie od tego, do czego mo�e popchn�� tamtego jego ob��d. Czu�, jak t�ej� mu szcz�ki, gdy wybe�kota�: � Jak... to mo�liwe, Morton? W jaki spos�b... ty chcesz to zrobi�? Widzia� przed sob� twarz Mortona, napi�t�, pochylon� zach�annie � i oczy: wype�nione jakim� spokojnym szale�stwem, utkwione teraz martwo w jeden, odleg�y punkt. Wargi wci�� jeszcze wykrzywia� tamten grymas. � To proste, Ralston. Nawet nie wiesz, jak proste. Pomy�l: wybra� z ca�ego �ycia cz�owieka moment najwi�kszej m�ki, najsilniejszego psychicznego cierpienia... Strachu. Rozpaczy. Sprawi�, by trwa�o to w niesko�czono��, przez wieczno��. powtarzaj�c si� tak jak zaci�ta p�yta... Wiesz, Ryan � dopiero to by�oby prawdziwe piek�o... Odetchn�� z ulg�: to by�o niemo�liwe. Aby to sprawi�, nie pomog�oby nawet na�wietlanie go promieniami kappa-2; na szcz�cie nie potrafi� stworzy� Mortonowi istot trwaj�cych ca�� wieczno��. Nikt nie potraf