Hoffman Nina Kiriki - Zastępy niebieskie

Szczegóły
Tytuł Hoffman Nina Kiriki - Zastępy niebieskie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hoffman Nina Kiriki - Zastępy niebieskie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hoffman Nina Kiriki - Zastępy niebieskie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hoffman Nina Kiriki - Zastępy niebieskie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

NINA KIRIKI HOFFMAN zastępy niebieskie No, ale nawet w podstawówce nigdy nie wypowiadałem formuły ślubowania. Po prostu stałem z ręką na sercu, poruszałem wargami, a reszta recytowała głośno. Nie lubię brać w czymś udziału tylko dlatego, że inni to robią. Obcy są jak wampiry. Nie wchodzą, dopóki się ich nie zaprosi. Nie jestem pewien, czy ludzie wiedzieli, kogo zapraszają. Myślę, że mieli całkiem odmienne wyobrażenie o tym, co robią. Ale większość z nich i tak otworzyła drzwi. W zeszłym tygodniu miasteczko Bethlehem w stanie Oregon zmieniło się nie do poznania. Zacznijmy jednak od początku. Nazywam się Ira Silver. Mieszkam w jednym z trzech mieszkań, na które Lowellowie podzielili stary, dwukondygnacyjny dom w stylu wiktoriańskim, stojący przy Maple Street. Zajmuję połowę piętra i mam własne schody na zewnątrz budynku. Gdy wyglądam przez okno znajdujące się od frontu, widzę Pierwszy Kościół Chrześcijański stojący o półtorej przecznicy dalej. Kiedy patrzę w przeciwną stronę, oglądam "Shook's Market" i pralnię "Laundry Queen". First Inland Bank zajmuje niewielką kwadratową przestrzeń na parkingu obok "Shook'sa". Dalej jest stacja benzynowa, sklep i wypożyczalnia wideo, skład z paszą, wypożyczalnia sprzętu rolniczego, jeszcze parę innych punktów handlowo-usługowych i maleńka poczta. Biblioteka publiczna, w której pracuję, znajduje się jeszcze o przecznicę dalej i nie widać jej z tego okna. To kolejny mały budynek w miasteczku pełnym małych budynków. "Tawerna Doca" również jest niewidoczna, kiedy wyglądam od siebie. W niektóre wieczory grywam tam w strzałki i bilard. Nie piję już nic mocniejszego. Chodzę tam po prostu, żeby być wśród ludzi. Urządziłem tu sobie skromne życie, trochę ograniczone pod niektórymi względami, ale właśnie czegoś takiego szukałem, gdy wyjeżdżałem z Seattle. Proste życie, pełne opowiadania o pszenicy, śniegu, zimowym słońcu, ale nie o krwi. Jestem z niego zadowolony. Przeważnie. Po drugiej stronie ściany na moim piętrze w domu Lowellów mieszka Clyde Pressler, też kawaler i straszliwie irytujący typ. Ma paskudny gust muzyczny i wredny zwyczaj puszczania muzyki zbyt głośno. Kiedy proszę go, by przyciszył, podkręca dźwięk na maksimum. Na dole mieszka Maudie Lowell, która przekroczyła osiemdziesiątkę i jest ostatnią z długiej linii Lowellów. Dzieli swój apartament z trzema kotami i parą papug. Nie mam pojęcia, co ona robi, że zwierzaki żyją zgodnie ze sobą, ale podziwiam ją za to. Maudie nosi aparat słuchowy, który może wyłączyć, więc muzyka puszczana przez Clyde'a nie przeszkadza jej. A to daje do myślenia: niekiedy złe rzeczy miewają swoje dobre strony. No więc mamy Wigilię Bożego Narodzenia i większość mieszkańców miasteczka odbyła już w poszukiwaniu prezentów długodystansowe pielgrzymki do mekki domów handlowych i sklepów przyfabrycznych w Bend, znajdującym się o godzinę jazdy na zachód. Jest jednak pewna grupa zdesperowanych zakupowiczów, którzy w ostatniej chwili przeszukują jeszcze "Shook'sa", drogerię, sklep z paszą i stację benzynową. Wszyscy są ciepło okutani z powodu mroźnego wiatru. Widać im tylko oczy, lśniące jak u zaszczutych zwierząt. Nie obchodzę Bożego Narodzenia, a chociaż mam w Bethelehem wielu znajomych, to jednak mieszkam tu dopiero niecały rok i nie znam nikogo na tyle dobrze, by przekraczać granice kulturowe i kupować komuś prezenty. Siedzę sobie tak przy frontowym oknie biblioteki. Przerzucam dzisiejsze pisma i obserwuję wędrujące, zdesperowane duszyczki. Wypełnia mnie rozbawienie i odrobina współczucia. Cieszę się, że grzejnik w bibliotece działa jak należy. Lepiej siedzieć tutaj wygodnie w cieple niż biegać, mając tak trudne zadanie do wykonania. Na tyłach budynku biblioteki słychać coś jakby brzęczenie stu tysięcy pszczół - budzący niepokój letni dźwięk w samym środku zimy. Znajduje się tam tylko parking i kilka pojemników na śmiecie. Może jakiś smarkacz zrobił coś z silnikiem, żeby brzmiał jak rój pszczół, ale chyba nikt by nie chciał, żeby jego samochód wydawał taki dźwięk. Nie jest to potężny ryk, raczej irytujące brzęczenie. Owszem, ciekawy efekt, ale zbyt subtelny dla większości miejscowych chłopaków - według nich im głośniej, tym fajniej. Więc idę wyjrzeć przez okno od tyłu. Nic nie widać. No cóż. Jest co prawda kula światła bryzgająca słabymi iskierkami, ale dochodzę do wniosku, że chodzi o złudzenie optyczne. Nie można na tym czymś skupić wzroku, jest na granicy pola widzenia. To coś hałasuje. Jest niepokojące, i to z kilku różnych powodów. Nie zamierzam tam iść, żeby przyjrzeć się z bliska. Jeśli ta rzecz dalej będzie robiła to co teraz, może zadzwonię do szeryfa. Ale pół minuty później już zniknęła i dźwięk też. Łatwiej pomyśleć, że tylko mi się przywidziała. No bo przecież nic złego nie zrobiła? Tuż przed zamknięciem, wcześniejszym z okazji Wigilii Bożego Narodzenia, wpada moja ulubiona czytelniczka, Sally Hardesty. Ma piętnaście lat, mnóstwo piegów, jest krępa, solidnie zbudowana i pozbawiona wdzięku. Włosy ma rudawoblond, a brwi i rzęsy prawie niewidoczne. - Ira, okropnie potrzebuję jakiejś książki - mówi z trudnością, tak jest zadyszana. - Jaką byś chciała? - pytam. Sally czyta niemal wszystko, a to tylko jedna z wielu rzeczy, jakie w niej lubię. - Coś, co można czytać, kiedy w Wigilię jest się zamkniętym na klucz w swoim pokoju - powiada zduszonym głosem. Poważna sprawa. Nie wiem aż tak dokładnie, co większość ludzi robi w Wigilię, ale z pewnością znaczy to dla nich bardzo wiele. O tej porze roku media są kompletnie zapchane świątecznym bałaganem. Filmy o Bożym Narodzeniu wypierają rozsądne programy w telewizji. Wszystkie sitcomy mają świąteczne odcinki. Wszędzie kolędy - nie da się włączyć radia, żeby nie usłyszeć paru. Clyde, mój sąsiad zza ściany, lubi takie o reniferach, bałwankach śniegowych i terroryście w czerwonym kostiumie, Świętym Mikołaju. Nastawia je bardzo głośno. Załadowuję plecak Sally wybranymi pozycjami. Jest tam jedna science fiction, gruby romans, dwie książki z Calvinem i Hobbesem, kryminał i zwykła powieść - wszystko dobre czytadła. - Zadano ci coś do domu? - pytam. - Teraz są ferie - odpowiada. - A co masz? - Tu jest coś o obserwowaniu przyrody na podwórku za domem. Bierze i tę. - Możliwe, że dużo czasu będę spędzać koło domu... Dzięki, Ira. Muszę lecieć. - Wygląda ostrożnie przez frontowe okno, czy nie widać w okolicy podejrzanych rodzicopodobnych obiektów. - Nie chcę, żeby wiedzieli, że zrobiłam sobie zapasy, bo mi je zabiorą. Wesołych Świąt, Ira. - Dzięki. Tobie też. To jest jak fala powodziowa, która przelewa się przez wszystko. Nie do powstrzymania. Nie lubię tak się automatycznie przyłączać do ogólnej tendencji, ale od czasu do czasu robię jakieś ustępstwo. - Och, w tym roku raczej nie będą wesołe - mówi i zamyka plecak. - Po tym, co zrobiłam... Jeszcze raz wygląda na zewnątrz i wybiega. Mam ogromną nadzieję, że kiedyś mi opowie, przez co popadła w aż takie kłopoty. Kolejna rzecz, jaką lubię u Sally: miewa skomplikowane przygody i chętnie o nich opowiada. Zamykam bibliotekę o trzeciej. Jutro mam wolne. Co zrobię ze sobą? Później, w "Tawernie Doca", Frank Shepherd pyta, czy przyjdę dziś do kościoła na pasterkę. - Ee, nie myślałem o tym - mówię. Nigdy nie byłem tu w kościele. Kanciasty, brzydki różowy budynek z wąskimi oknami. Nic mnie tam nie ciągnie. - Będzie dużo muzyki - powiada Joe Patton i naciera kredą czubek bilardowego kija. - Całkiem ładnej. - Wszyscy idziecie? - pytam. - Znam ich niemal od roku, ale nigdy przedtem nie rozmawialiśmy na tematy religijne. Teraz też właściwie nie. Ale prawie. Wzruszają ramionami. - Żona będzie chciała. - Do licha, to tylko raz na rok. - Fajne uczucie. - Aha - mówię. - To o której? - O jedenastej wieczorem - powiada Frank. - Dziwne. Zwykle rano chodzicie do kościoła, nie? - Dzisiaj jest Wigilia Bożego Narodzenia. To szczególna okazja - wyjaśnia Joe jak idiocie. Nie jest to dalekie od prawdy. - Każdy może przyjść - mówi Frank. - Przyjdź, Ira. - Spróbuj, spodoba ci się! - Hej, może gdybyś nauczył się modlić, to lepiej byś grał w bilard. Przyglądam się tym facetom, których znam prawie od roku i nagle wyglądają całkiem inaczej. Jak zbiorowy umysł. Można się przestraszyć. Nie chciałbym się narazić takiemu zbiorowemu umysłowi. To nie jest coś, co może przytłoczyć, ale przecież jest obecne tuż pod powierzchnią normalnego życia. Po raz pierwszy dali mi do zrozumienia, że różnię się od nich. - Dobra, dziękuję za zaproszenie. Przemyślę to. Tak naprawdę wcale nie mam ochoty oglądać masy ludzi szalejących z powodu narodzin jakiegoś Żyda, który później i tak zostanie zabity, ale nie ma powodu obrażać ich otwartą odmową. Wracamy do gry. Bar pustoszeje mniej więcej w porze kolacji. Samotnie podążam w stronę domu. "Shook's Market" jest już zamknięty i ma wywieszkę, że pozostanie tak aż do po Świętach. Zapomniałem zrobić zakupy. To będzie bardzo postne święto. Maudie Lowell wybiega na frontową werandę, zanim zaczynam wchodzić na schody. Opatulona jest rozmaitymi kolorowymi szalami i wygląda jak ruska babuszka. - Ira! Idziesz dziś na pasterkę? - Nie. - Och, proszę cię! - Co? Chciałabyś, żebym koniecznie poszedł? - Boję się iść sama. Ziemia jest taka śliska, a moje kości są kruche. Nie zaprowadziłbyś mnie? Maudie ma przeszło osiemdziesiąt lat. Ulice są dziś oblodzone, a przed jedenastą będzie pewnie jeszcze gorzej. - No, pewnie - powiadam. Mogę przecież odprowadzić ją do kościoła i wrócić po nią później. Zastanawiam się, czy Clyde nie mógłby tego zrobić. Ale nie widać go nigdzie w pobliżu. No więc ostatecznie tak się dzieje, że w Wigilię Bożego Narodzenia idę do kościoła. Maudie Lowell jest chudsza i lżejsza, niż mi się wydawało. Obejmuję ją za ramiona i prawie niosę. I bardzo dobrze, bo kiedy się ślizga, powstrzymuję ją przed upadkiem. Dziękuje mi i mówi, jaki ze mnie miły młodzieniec. Podoba mi się to. Mam czterdzieści pięć lat. Więc zbliżamy się do drzwi różowej budowli. Tłum ludzi wlewa się do środka - wygląda na to, że są tam wszyscy z miasteczka, których znam, i jeszcze paru dodatkowo. Radośnie pozdrawiają się nawzajem. Podtrzymuję Maudie na schodach, chcę ją puścić i uciec, ale jest już przy mnie Frank i wali mnie po plecach. - Dobrze, że przyszedłeś - mówi. - Nie pożałujesz. Zastanawiam się, czy on ma bodaj najmniejsze pojęcie, jak obraźliwe jest takie wciskanie komuś swojej wiary. Taki brak szacunku. Zdawało mi się, że Bethlehem nie jest tego rodzaju miejscowością. Nikt mi się dotąd nie narzucał. Aż do dziś. - Już w porządku? - pytam Maudie. Stoi pewnie na obu nogach i jest już w sieni ze wszystkimi. - Nie idź - mruczy do mnie i bierze mnie za rękę. - Usiądź ze mną. Co mam zrobić? Jest moją gospodynią i lubię ją. Te śpiewy mnie przecież nie zabiją, jak sądzę. Dowiem się może czegoś o swoich sąsiadach. Jestem przekonany, że nie byliby zachwyceni, gdyby wiedzieli, co myślę, ale kicham na to. Wchodzę do kościoła i oglądam całą resztę zdarzeń. Przechodzimy przez sień, a Mary Culpepper wręcza każdemu złożoną kartkę papieru ze zdjęciem ośnieżonych drzew. Jak na budowlę, która przypomina blok lodów truskawkowych zwieńczonych dachem, kościół jest w środku całkiem ładnie wykończony. Po obu stronach przejścia stoją rzędy drewnianych ławek, obwieszonych na brzegach girlandami z gałązek świerku i ostrokrzewu. Stoi też długi rząd wysokich lichtarzy. Po całym kościele nad białymi świecami tańczą płomyczki. Powietrze wypełniają mieszane zapachy stłoczonych razem ludzi, wosku ze świec i świerczyny. Temperatura podnosi się do miłego ciepła. Daleko na przedzie jest wzniesienie otoczone balustradą, a na nim ustawiono duży stół przykryty białym, obrzeżonym koronką obrusem. Stoją na nim srebrne puchary i różne inne parafernalia. Z tyłu na ścianie wisi ogromny czarny krzyż, dostatecznie wielki, żeby można było na nim ukrzyżować olbrzyma. Narzędzie tortur i śmierci. Taka radosna rzecz do rozważania, kiedy się człowiek modli. Maudie prowadzi mnie przez połowę kościoła, a potem wciąga do jednej z ławek, aż jesteśmy mniej więcej w samym środku. Po obu stronach siedzą stłoczeni ludzie, nie ma dla mnie ucieczki. Oglądam kartkę, którą dała mi Mary, i okazuje się, że to program dzisiejszego przedstawienia. Pełno tam tajemniczych liczb i kawałków dialogów. Najwyraźniej udział w nabożeństwie ma być czynny. Ukryte gdzieś organy brzmią głośnym akordem, wokół mnie ludzie wstają i zwracają się ku tylnej części sali. Ja też się podnoszę. Maudie i reszta wyjmują spod pulpitów książki. Maudie sprawdza w programie i otwiera książkę na słowach pieśni. Szturcha mnie i pokazuje: "Do Betlejem, pełni radości". Ciekawe. Ironia? Wchodzą chłopcy ubrani w białe szaty i niosą wielkie świece. Za nimi wkracza śpiewając ksiądz Paul. A potem chór, też ubrany na biało i ze śpiewem. Wszyscy dookoła mnie śpiewają. Nieszczególnie muzykalnie, ale mimo to całkiem ładnie. Ponieważ wszystko jest mi całkowicie obce, nawet nie staram się markować śpiewu. Jestem tu i równie dobrze mogę się przyjrzeć, jak wygląda cała ta uroczystość. Rozglądam się po ludziach, z którymi na co dzień grywam w bilard, którzy czasem przy mnie zalewają się do nieprzytomności, którzy wypożyczają książki, jakich nigdy bym nie czytał, których spotykam podczas zakupów albo w wypożyczalni wideo. Przeważnie dotąd byli dla mnie całkiem sympatyczni. Wszyscy oni są tutaj i doświadczają czegoś wspólnie. Mogę prawie poczuć, jak pieśń wprawia ich w szczególny nastrój, jak czyni z nich wspólnotę. A potem zauważam, że nie wszystkie płomyki w pomieszczeniu przynależą do świec. Niektóre tak po prostu, same z siebie, unoszą się w powietrzu. I słyszę słowa: Do Betlejemu pełni radości, śpieszmy powitać Jezusa małego; który dziś dla nas cudem miłości zstąpił na ziemię z nieba wysokiego. Śpieszmy więc, śpieszmy, On na nas woła. On na to przyszedł, ażeby nas zbawił. Otoczmy żłóbek Jego dokoła, aby nas rączką swą pobłogosławił. Niechaj z serc naszych znikną ciemności, otwórzmy do serc Jezusowi wrota; niechaj w nich Boskie Dziecię zagości... Nie słyszę, żeby wrota się otwierały, ale jednak otwierają się. Polatujące płomyki zniżają się i lokują po jednym nad każdą kolędującą głową. Ludzie śpiewają i słowami tej dziwnej pieśni zapraszają Kogoś, by połączył się z nimi. Przyglądam się, jak czubki ich głów stają w płomieniach, a potem ogieńki gasną. Zastanawiam się, czy nie jestem chory, czy nie mam halucynacji. Nikt poza mną najwyraźniej nic nie zauważa. Blask siwych włosów Maudie oślepia mnie, a kiedy płomyk wsiąka w jej głowę, powidok sprawia, że włosy wydają się przez chwilę ciemne. Niemożliwe - przecież to nie może zdarzać się za każdym razem, kiedy ci ludzie udają się do kościoła, prawda? Widziałbym to na jakimś filmie. Bing Crosby powiedziałby mi o czymś takim. Rozglądam się dookoła. W końcu spoglądam w górę i widzę płomyk wiszący nad moją własną głową. Ogarnia mnie lęk. Odpędzam go ręką. Odlatuje. Boże w niebiesiech! Dalej jest już zwyczajnie. Śpiewy, czytanie z Biblii, kazanie, modlitwy, jeszcze więcej śpiewania. Maudie pokazuje mi, jak mam według programu orientować się w książce do nabożeństwa i wiedzieć, przy której części nabożeństwa jesteśmy. Nikt nie zasłabł. Ludzie robią swoje, jakby wszystko odbywało się jak należy. Maudie miała płomień na głowie, a jednak czuje się dobrze. Potem odbywa się przyjmowanie komunii. Maudie poklepuje mnie po ręku i mówi, że mam zostać na miejscu. Podchodzi ku przodowi i daje się nakarmić opłatkiem i odrobiną wina. Taki szczątkowo kanibalistyczny i wampiryczny rytuał. "Oto Ciało Boże, oto Krew Chrystusa". To też stanowi rodzaj wrót. Ludzie otwierają usta i mówią, że przyjmują Pana. Widzę, jak jeszcze parę płomyków opada na głowy, rozbłyska i znika. Może to ci, którzy nie zostali potraktowani nimi podczas śpiewania kolędy. Patrzę w górę. Tym razem nad moją głową nie czeka żaden płomyk. Ale co to takiego? Co to może być? Chyba mi się wydawało. Jeszcze więcej śpiewania, a potem wszyscy wychodzą. Nikt nie wspomina o płomykach. Może mi się przyśniło. Na pewno tak. Taka liczba palących się świec zużyła mnóstwo tlenu, zamroczyło mnie na chwilę i przywidziały mi się dziwne rzeczy. Jakiś cholerny wykwit imaginacji. Dopiero gdzieś po dwóch dniach orientuję się, że nastąpiły radykalne zmiany. Zwraca mi na to uwagę Sally, chociaż kiedy przychodzi pogadać ze mną, już od jakiegoś czasu czuję się nieswojo. Zauważyłem, że moi przyjaciele w barze nie piją już tyle co przedtem, że nie dochodzi do kłótni i bijatyk. Uśmiechają się do siebie o wiele częściej, nikt nie ogląda sprawozdań sportowych na ekranie telewizora umieszczonego w rogu. Nikomu nie zależy na wygranej w strzałki albo w bilard. Frank ostatecznie zgodził się, żebym nauczył go grać w szachy - tęskniłem za partyjką, odkąd tu przyjechałem - ale gra tak nieagresywnie, że aż nudno. Więc kiedy Sally wpada do biblioteki, rzuca parę książek na kontuar i przejmująco woła: "Ira!" przyglądam jej się i mam nadzieję, że ona coś wie. Wydaje się bardziej ożywiona niż ktokolwiek inny, z kim ostatnio rozmawiałem. - Ira, co się wszystkim stało? - pyta. - Też to zauważyłaś? - Rodzice pozwalają mi czytać, ile tylko zechcę! Są tacy spokojni i rozsądni. Boję się ich! - Myślałem, że może coś było w wodzie. Tylko że na mnie nie podziałało. A ty czujesz się inaczej? - Nie! - Przechyla się przez kontuar i szepcze: - To są ludzie wykluci ze strąków! - Ano właśnie! Masz rację! Myślimy o "Inwazji porywaczy ciał". - Czy próbują zmusić cię do spania? - pytam. Tak naprawdę nie mam przekonania do hipotezy o porywaczach ciał, chociaż na razie nie widzimy lepszej. - Nie. Chyba nie próbują zmieniać mnie na swoją modłę. Ale są tacy nieznośnie dobrzy! - Na nic nie narzekają - mruczę. - Robią wszystko, co trzeba zrobić. - I są tacy mili dla siebie nawzajem. - Porzygać się można! - To nienaturalne! - orzekam. - Pokłóćmy się trochę, tak dla oczyszczenia atmosfery. Grozi mi pięścią, a ja uśmiecham się. Potem myślę: a tak naprawdę to co odróżnia mnie i Sally od reszty? - Naprawdę nie wychodziłaś z domu w Wigilię? - pytam Sally. Nie pamiętam, żeby była wtedy w kościele. Kiwa głową. - Jak tylko wrócili do domu, przeprosili mnie i powiedzieli, że już nie mam szlabanu. - Przez chwilę patrzy nad moim ramieniem na półkę z odłożonymi dla kogoś książkami. Ściąga usta. - Myślę... myślę, że to wtedy wszystko się zmieniło. Przypominam sobie sen o płomyczkach w kościele. I balet świetlnych pszczół na tyłach biblioteki w Wigilijne popołudnie. W dzień wyglądały jak iskierki, ale czy w mroku kościoła oświetlonego tylko świecami nie byłyby płomyczkami? - Widziałem - mówię powoli. - Widziałem. - Co? Co? - dopytuje się Sally natarczywie. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. - Widziałem, jak to się stało. Zaglądam w przeszłość. Widzę, jak płomyk wsiąka w głowę Maudie Lowell. Co to było? Sally łapie mnie za ramię. - Co się stało? Opowiadam jej. Przysuwa sobie krzesło i opada na nie. Siedzimy tak przez chwilę bez słów, zatopieni w myślach. Do biblioteki wchodzi Edith Archer. - Cześć, Ira, cześć, Sally - mówi. - Ira, masz jakieś dobre książki na temat historii Europy? - Jasne - odpowiadam i prowadzę ją do półki po prawej stronie. Edith jest matką sześciorga dzieci w wieku od dziewięciu do szesnastu lat. Nie przypominam sobie, żebym ją wcześniej widywał w bibliotece i nigdy mnie to nie dziwiło; nie wyobrażam sobie, żeby mogła mieć dużo wolnego czasu. Dzwonek nad drzwiami dźwięczy znowu, odwracam się i widzę Henry'ego Lamotta w kombinezonie, który ma na sobie na stacji benzynowej, kiedy nalewa paliwo. - Powiedz, Ira, masz jakąś książkę o największych religiach świata? - Oczywiście - mówię trochę nerwowo i znajduję mu ją. I zaraz wchodzi Joe Patton. Prosi o książkę kucharską. Sally przez ten czas chowa się za kontuarem. Nie wysuwa nosa aż do chwili, kiedy tamtych troje wybiera książki, podaje do zapisania i wychodzi. - A to niby co? - pyta. - Tak jest od świąt - wyjaśniam. Rozglądam się po bibliotece. Tak wiele książek zostało wypożyczonych, że półki wyglądają na ograbione i opustoszałe. - Te płomyki coś zrobiły - twierdzi Sally. - Wypaliły im mózgi albo coś! - Myślą całkiem nieźle, może nawet lepiej - mówię powoli. - Po prostu inaczej się zachowują. - Patrzę na nią. - Gdybyś była w kościele tamtej nocy, też byś śpiewała tę pieśń? - Pewnie. Uwielbiam śpiewać. - Zastanawiam się, czy teraz też by to jeszcze podziałało. Gdybyś teraz zaśpiewała, przyleciałby płomyk? Wzdryga się. - Nie chcę - oświadcza. - Nie dlatego, żeby to komuś zaszkodziło, nie wygląda na to... Każdy jest mniej więcej taki jak przedtem, tylko znacznie bardziej miły. Ale ja nie chcę przeszczepu osobowości. Ja też nie chcę. Jest wystarczająco dobra taka, jaka jest. - Ale co się stało? - pyta znowu. Tym razem szeptem. Nie do końca wiem, jak można by się tego dowiedzieć. Okazuje się, że wystarczy pójść na herbatkę. Przebijam się przez śnieg na podjeździe, kierując się w stronę swoich schodów, kiedy Maudie pojawia się na frontowej werandzie. - Ira! - woła. - Pijemy herbatę! Chcesz napić się z nami? Kto to jest "my"? - Pewnie - odpowiadam. Wchodzę do saloniku. Wszędzie leżą koronkowe serwetki i bibeloty, których nie mógł wymyślić nikt przy zdrowych zmysłach. Myszy w ubraniach, koty prowadzające psy na smyczy, psy palące fajki, lis przebrany za muszkietera ze szpadą. Ceramiczne figurki poustawiane grupkami. Pokój pachnie lawendą, kocim żwirkiem i troszeczkę pleśnią. Koty przewijają się między nogami stolików i wślizgują do innych pokoi. Na dwóch drążkach ulokowanych koło grzejnika siedzą papugi. Skubią ziarnka słonecznika i rozsypują łuski po dywanie. Na kanapie, z filiżanką i spodkiem na kolanach, siedzi Clyde Pressler i uśmiecha się do mnie. Nigdy nie zdarzyło mi się rozmawiać z tym człowiekiem. Tylko na niego wrzeszczałem, ale to jedynie wzmagało jego upór. Ale od czasu Przemiany w ogóle nie dobiegła z jego mieszkania żadna muzyka. Myślałem, że może wyjechał gdzieś na święta. - Śmietanki? Cukru? - pyta Maudie po tym, jak już wskazała mi miejsce na pękatym fotelu z koronkową serwetką na oparciu. - Chętnie - mówię. Gapię się na Clyde'a. Nigdy przedtem nie miałem okazji, żeby mu się porządnie przyjrzeć. Wygląda na całkiem miłego faceta, jest młody i niemal przyzwoicie się prezentuje. Kto mógł się tego spodziewać. Maudie przynosi mi filiżankę na spodeczku i srebrną pamiątkową łyżeczkę, która ma na rączce malutki kolorowy obrazek przedstawiający światowe targi w Chicago. Dostaję także płócienną serwetkę. Mieszam herbatę. Wypijam łyk. Maudie siada obok Clyde'a rozkładając spódnice. - Jak się miewasz? - pyta mnie i podsuwa herbatniki na talerzu w kwiatki. - Nieźle, całkiem nieźle. A ty? - Ja? Świetnie. Znasz Clyde'a, prawda? Mieszkacie obok siebie już od miesięcy. - Nie wiem, czy znam Clyde'a - mówię. Nawet jeśli znałem go przedtem, nie jestem pewien, czy znam go teraz. Z drugiej strony, na ile mogę to stwierdzić, Maudie nie zmieniła się prawie wcale. Podejmuję decyzję. Sally chce wiedzieć i ja też. Nie wymyśliłem lepszego sposobu, żeby się dowiedzieć. Może wystarczy po prostu zapytać? - Co się właściwie stało? - Przepraszam? - dziwi się Maudie. - W Wigilię na pasterce. Co się stało ze wszystkimi? Maudie mruga kilkakrotnie oczami, potem przechyla głowę i patrzy na mnie uważnie. Spoglądam na Clyde'a. Już sobie przypomniałem: był jednym z tych, którym płomyki osiadły na głowach podczas przyjmowania komunii. - Co się wtedy zdarzyło, Clyde? Wiesz? Ściąga wargi w zamyśleniu. Odstawia filiżankę na stolik i odchyla się do tyłu. - No cóż. Chyba wiem. - Stuka palcem po wargach. - Pytanie tylko, co ty z tym zrobisz, jeśli ci powiem? Wzruszam ramionami. - Co mogę zrobić w sprawie ludzi, którzy doznali przeżycia religijnego? - Powiem ci, jeśli obiecasz, że ta informacja nie wyjdzie poza granice tutejszej społeczności. - Jak mam to rozumieć? Że nie będę mógł opuścić miasta aż do naturalnego końca mojego życia? - To znaczy, że nie zadzwonisz do gazet i nie będziesz o tym opowiadał. - Pewnie, to cały ja, codziennie ucinam sobie pogawędki z reporterami. Oczywiście kiedyś naprawdę tak było - kiedy pracowałem w redakcji gazety w Seattle. Wtedy wyglądało na to, że codziennie ktoś znajduje martwe dziecko, a każdy dzień poddawał próbie moją wiarę, że są rzeczy, których ludzie nie zrobiliby sobie nawzajem. Przyjechałem do Bethlehem, żeby więcej nie rozmawiać z reporterami od wiadomości. - Trzeba, żebyś dał słowo, Ira - mówi Clyde. Jest przy tym bardziej poważny, niż bym się spodziewał. Kładę rękę na sercu, tak jak wtedy, gdy markowałem składanie ślubowania. - Z nikim spoza miasta nie będę rozmawiał o tym, co zamierzacie mi tu powiedzieć - oznajmiam. - Chcę wiedzieć, czy to bolało? A może chcielibyście, żeby to się nie zdarzyło? Czy dalej jesteście tam w środku i czy wszystko z wami w porządku? Mówiąc to patrzę na Maudie, bo nie znam Clyde'a do tego stopnia, żeby mnie szczególnie obchodziło, co się z nim dzieje. - Ze mną wszystko w porządku - stwierdza Maudie. - Czy to ty mówisz, czy to coś, co w ciebie weszło? Przechodzi przez pokój i wyciąga pokrzywioną wiekiem rękę do szarej afrykańskiej papugi siedzącej na drążku. Ptak zeskakuje na jej dłoń. - To ja. Głaszcze łepek papugi. Ale to przecież nie ma sensu. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ona kłamie, czy nie. Spoglądam na Clyde'a. - W Wigilię stało się tak - powiada - że znaleźliśmy przyjaciół. - Płomyk jest twoim przyjacielem? - One są istotami - wyjaśnia Maudie i siada obok Clyde'a. Wciąż głaszcze papugę. - Rozumnymi istotami z innego świata. Lubią się przyłączać. - Przyłączać się... - Kiedy otwierasz przed nimi serce, wchodzą w ciebie i pomagają ci żyć tak, żebyś był najlepszy, jak tylko możesz. - O rany! Uśmiecha się i przerywa na chwilę głaskanie papugi, żeby poklepać mnie po kolanie. - No, oczywiście niektórzy się boją - stwierdza łagodnie. - Kontrola umysłów! - mówię. - Ani trochę. - Skąd możesz wiedzieć? - Młody człowieku, mam osiemdziesiąt cztery lata i wydaje mi się, że znam swój umysł dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, czy ktoś nim manipuluje. Brzmi jak dawna Maudie. Chyba nie ma sposobu, żeby się upewnić. No i niewiele mogę zdziałać w tej kwestii. - Więc te płomykowe stwory czekają dookoła, żeby połączyć się z tymi, z którymi nie połączyły się w Wigilię? - pytam. - To nie zdarza się wbrew czyjejś woli - powiada Clyde. - A jeśli śpiewa się tę pieśń? Wyskakują i palą ci się na włosach? - Nie - mówi Maudie. - To zdarza się tylko wtedy, kiedy otworzysz się dla nich. - Ja na przykład wolę pozostać zamknięty - oznajmiam. - Jesteś pewien? - pyta Clyde. - Najzupełniej. Clyde wzrusza ramionami. - Żaden problem. - Nie wślizgną mi się do snów? - Nie. - Nie będzie tak, że zanucę sobie piosenkę, a one zaraz się zjawią i skoczą na mnie? - Nie - powiada Maudie. - Musiałbyś tego chcieć. - Trudno mi uwierzyć, że wszyscy ci ludzie, którzy przyszli wtedy na nabożeństwo, chcieli być... eee... przyłączeni. To znaczy, jak mogli chcieć czegoś, o czym nawet nie wiedzieli, że może się zdarzyć? - Pragnęliśmy tego - powiada Clyde. - Tęskniliśmy i nie wierzyliśmy, że coś takiego może się zdarzyć. Kręcę z niedowierzaniem głową. Ludzie przez cały czas wściekają się, awanturują i kłócą ze sobą. Nie bywa tak, żeby wszyscy jednocześnie zgadzali się co do czegoś. No, z wyjątkiem sportu i Wave. Trudno mi sobie wyobrazić młodego gniewnego Clyde'a, jak tęskni, żeby połączyć się z czymś, co działa jak u Pinokia świerszcz-sumienie. Znowu kręcę głową. Maudie wyprostowuje się. Opuszcza ręce na podołek i układa jedną obok drugiej. Ta poza kojarzy mi się z Egiptem, z postaciami na malowidłach grobowych. Z ust starszej pani wydobywa się głos najzupełniej pozbawiony cech osobowości Maudie, jaką znam: - Na odwiedzanych planetach znajdujemy formy rozmaitych religii. - Głos brzmi spokojnie, cicho i jest niemal zupełnie pozbawiony intonacji. - Sednem większości z nich jest dążenie do doskonałości, pragnienie uzyskania od kogoś z zewnątrz pomocy w stawaniu się lepszym. Możemy stać się kimś takim. Pomagamy realizować to dążenie. Myślę o spotkaniach Anonimowych Alkoholików, na których bywałem; jak mówi się tam o zwróceniu się o pomoc do Wyższej Istoty i jakie historie ludzie tam opowiadają. - Od jak dawna przylatujecie na tę planetę? - pytam. - To nasza pierwsza ekspedycja. - No to co będzie dalej? Poślecie po krewnych? Urządzicie inwazję na całego? Clyde kręci głową. On też składa ręce na podołku i gada jak robot. - Nie mamy żadnego planu. Jesteśmy nasionami roznoszonymi przez podmuchy słonecznego wiatru we wszystkie strony. Lądujemy wtedy, gdy poczujemy pod sobą żyzną glebę. Może przybędzie jeszcze jedna grupa, a może nie. Znaleźliśmy tu domy i tylko to się dla nas liczy. Zastanawiam się, czy już tak zostanie, to znaczy ta... sztucznie wywołana u ludzi dobroć. Nikt nie zamyka drzwi na klucz. Zwracają wszystko, co pożyczyli, a kiedy ktoś planuje jakąś większą pracę - wszyscy mu pomagają. Clyde kupił słuchawki do swojej wieży, bo wie, że hałas mi przeszkadza. Sally i ja wysiadujemy w bibliotece po zamknięciu i rozmawiamy o tym, co przydarzyło się innym ludziom w miasteczku. Oprócz nas asymilacji uniknęły chyba tylko niemowlęta i dzieci za małe, żeby czytać. Być może za trzy lata, kiedy Sally skończy osiemnaście, wyjedziemy z miasta. Ale na razie czujemy się bezpieczni wychodząc w nocy na ulice. Przywykam do poczucia bezpieczeństwa. Jak tak dalej pójdzie i zaaklimatyzujemy się tu, po wyjeździe doznamy szoku kulturowego. Uczę Sally grać w szachy. Czasami nocą, kiedy słucham, jak Clyde wystukuje stopą rytm niesłyszalnej dla mnie muzyki, rozmyślam o otwieraniu drzwi. Jak podczas Sederu, kiedy byłem małym chłopcem, otwierało się drzwi, by mógł wejść prorok Eliasz. Bywa, że na modlitwy przychodzi dziwna odpowiedź. Ciekaw jestem, kto modlił się o coś takiego. Może Clyde ma rację - wszyscy się o to modlili. Może nawet i ja też: to historia zapisana w ogniu na kominku. Przełożyła Izabela Miksza