Glos Boga - Jacek Sobota
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Glos Boga - Jacek Sobota |
Rozszerzenie: |
Glos Boga - Jacek Sobota PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Glos Boga - Jacek Sobota pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Glos Boga - Jacek Sobota Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Glos Boga - Jacek Sobota Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Jacek Sobota
Glos Boga
Strona 3
Wydawnictwo Dolnośląskie
Mojej córce Ewie. Może kiedyś to przeczyta. No i Arturowi.
Może i on zajrzy.
Strona 4
Cierpienie hrabiego Mortena
Smutne to, ale cierpienie jest chyba jedynym niezawodnym
sposobem zbudzenia duszy ze snu. Saul Bellow, Henderson, król
deszczu
–Dooooość!!! – krzyknął hrabia Morten, dziedzic na zamku
Kaltern.
Jednak kat wiedział lepiej.
Na szlachetnym czole hrabiego perliły się krople potu
zimnego jak śmierć. Źrenice nieskazitelnie błękitnych oczu
Mortena rozszerzały, ból i cierpienie. I ekstaza. Jego nagie ciało
spoczywało na przegniłym od wilgoci blacie, a
wieloczynnościowa machina do zadawania tortur rozciągała je do
granic wytrzymałości.
Urządzenie wprawiał w ruch bezimienny kat, człek z natury
ponury i milczący. Jego toporne oblicze ginęło w głębokim
cieniu, lecz z rzadka wystawało w chybotliwym świetle pochodni
wiszącej u wejścia do lochu.
Ostatni obrót, delikatny jak muśnięcie skrzydeł ćmy, i hrabia z
cichym westchnieniem stracił przytomność. Chwilę wcześniej
coś niepokojąco zatrzeszczało – kat nie wiedział do końca, czy to
napięte powrozy, czy też nadmiernie rozciągnięte stawy hrabiego.
Może jedno i drugie?
Delikatnie spryskał utrzymaną w temperaturze komnatowej
wodą bladą twarz Mortena.
Hrabia otworzył oczy i uśmiechnął się. Przed trzydziestu laty
byłby to uśmiech drapieżny, teraz tylko smutny.
–Rozwiąż – wydał polecenie.
Oswobodzony, leżał jeszcze przez jakiś czas, ostrożnie
masując nadgarstki.
–Któregoś dnia… – Morten urwał, krzywiąc się z bólu. –
Któregoś dnia rozciągniesz mnie za mocno. A wówczas…
Strona 5
Hrabia pogroził katu palcem urodzonego harfiarza, lecz nawet
ta czynność okazała się bolesna, zatem natychmiast jej
zaprzestał.
Tymczasem kat, pozostając w zgodzie z własną naturą,
milczał. Hrabia bardzo sobie cenił jego powściągliwość. Wymagał
tej cnoty od całego personelu zamku Kaltern. Gadanie po
próżnicy nie było rzemiosłem kata, który miłował swą pracę i za
nic na świecie nie chciałby jej utracić. Stał więc nieruchomo tuż
obok machiny tortur – dzieła swego życia. Milczący, zimny i
nieforemny jak głaz.
–Jutro chłosta – zadysponował hrabia. – Nic tak dobrze nie
wpływa na krążenie krwi jak solidna chłosta. Szczególnie jeśli
jest to krew błękitna, więc chłodna z natury.
Wreszcie Morten stanął na niepewnych nogach. Upadłby,
gdyby nie pomocna dłoń kata
wyrosła nagle z ciemności. Hrabia zebrał się w sobie i stanął o
własnych siłach.
–Wilgotno tu – mruknął i wzdrygnął się.
Kat błyskawicznie podał mu pelerynę w kolorze krwi. To
praktyczna barwa.
Kiedy Morten opuszczał loch, oprawca wciąż stał nieruchomo
w tej samej pozycji. Hrabia zastanawiał się, czy kat, pozostając
samotnie w lochach, wciąż zachowuje się w ten sam sposób. Z
upływem lat Morten przywykł traktować kata jak jeden z licznych
przyrządów do zadawania tortur, które przemieszczają się z
miejsca na miejsce jedynie wówczas, kiedy są potrzebne.
Hrabia wspinał się po krętych kamiennych schodach z
trudem.
–Jestem stary… – mruknął. Zauważył, że lubi ostatnio
przemawiać do siebie. W końcu był zdecydowanie najbardziej
interesującym rozmówcą na zamku Kaltern, a także w
najbliższych jego okolicach.
Strona 6
Gdy wreszcie dotarł do swej komnaty, był bardzo zmęczony. Z
ulgą zasiadł na inkrustowanym krześle. Na ścianie przed jego
oczami wisiał portret kobiety. Na jej widok Morten niespodzianie
zapłakał.
Malarz opuścił namiot i odetchnął pełną piersią. Właśnie
wschodziło słońce, nad bezkresnymi, zda się, wrzosowiskami
podnosiła się poranna mgła, lżejsza od puchu. Widok był piękny,
więc malarz bez chwili zwłoki rozpiął płótno na sztalugach i jął
szkicować. Tak był zajęty pracą, że nie spostrzegł dwóch
jeźdźców zbliżających się z północy, od strony zamku Kaltern.
Ujrzał ich dopiero, gdy tętent rozproszył ciszę. Byli to ludzie
hrabiego Mortena; malarz rozpoznał ich po godle na pelerynach:
Bezgłowym Orle.
Zamek Kaltern cieszył się złą sławą. Hrabia Morten nie bez
powodu uchodził za dziwoląga i samotnika. Nie zwykł udzielać
się towarzysko, nie zależało mu na tak zwanych „dobrych
stosunkach z sąsiadami”. Wędrowni trubadurzy
rozpowszechniali wieści, jakoby hrabia gustował we krwi
niemowląt. Powiadano także, że był energumenem, czyli przez
demona opętanym, lecz było w tym chyba trochę przesady.
Jedno nie ulegało wątpliwości – wielu samotnych podróżnych
kończyło swą podróż właśnie w okolicach zamku Kaltern. Co się
z nimi działo, nie wiedział nikt. Pewien filozof porównał niegdyś
życie człecze do podróży właśnie, która kończy się zawsze w
jedyny, wszystkim powszechnie znany sposób. Cóż, prawdą było
również, że Morten gościł w zamkowych murach persony
przynajmniej tajemnicze: hochsztaplerów przepędzanych z
innych zamków i miast, którzy mienili się alchemikami.
Malarz przerwał pracę. Do tej pory zdołał ledwie naszkicować
węglem pejzaż. Próbował ukryć niepokój ogarniający go na widok
jeźdźców. Przekonywał się w duchu, że jest przecie poddanym
księcia Sorma, że wykonując jego zlecenie sporządzenia cyklu
pejzaży z najbliższych okolic, pozostaje nietykalny.
Jeźdźcy osadzili wierzchowce w odległości niespełna
Strona 7
dziesięciu kroków od malarza.
Przemówił starszy wiekiem i zapewne rangą.
–Witajcie, panie. Niebrzydki obrazek.
–Och, to zaledwie szkic, zarys dzieła – usiłował pokryć strach
nonszalancją jak płótno farbą.
–Zapowiada się nieźle – wtrącił młodszy.
–Maluję na zlecenie księcia Sorma. Pozostaję pod
protektoratem jego książęcej mości. – Na wszelki wypadek
wyjaśnił swój status.
–Znajdujecie się, panie, na ziemiach hrabiego Mortena.
–Jestem pewien, że hrabia nie miałby nic przeciw…
–Hrabia… zaprasza was, panie, na zamek Kaltern – przerwał
artyście starszy z jeźdźców.
–Ale skąd hrabia mógł wiedzieć, że właśnie w tym miejscu
będę przebywał właśnie ja?
–Hrabia nie wiedział, panie. Hrabia jest człowiekiem
niezmiernie gościnnym i zaprasza do siebie wszystkich
wędrowców przemierzających jego włości. To dziwne, ale jak do
tej pory nikt jeszcze nie odmówił naszemu panu.
Malarzowi pociły się dłonie. To bardzo niefortunna
przypadłość w malarskim fachu. Spojrzał na północ, gdzie w
oddali, niemal na samym skraju horyzontu, wznosił się ponury
kształt zamczyska.
Miał złe przeczucia.
Kamienna wieża wznosiła się samotnie przy zachodnich
murach zamku. Według kiepskich legend w takich właśnie
wieżach więziono krnąbrne i piękne księżniczki, ratowane z
opresji przez ambitnych parweniuszy. Malarz nie mógł niestety
liczyć na taki ukłon losu. Mijały tygodnie, a on wciąż nie zaznał
wolności.
Strona 8
W komnacie na szczycie wieży niepodzielnie panowała wilgoć,
a malarz od lat cierpiał na reumatyzm. Stawy wykręcał mu ból,
duszę zaś – samotność. Północne okno w komnacie było zabite
deskami, południowe zaś wychodziło wprost na wrzosowiska.
Malarz patrzył na ten pozorny bezkres i cierpiał.
Tuż przy oknie, w miejscu, gdzie w okolicach południa padało
najdogodniejsze do malowania światło, były rozłożone sztalugi z
napiętym płótnem. Malarz nie wiedział, co malować. Do tej pory
hrabia Morten nie raczył przedstawić mu zamówienia. Przychodził
tylko od czasu do czasu do komnaty na wieży, siadał na pryczy i
w milczeniu wysłuchiwał błagań, skarg, wniosków i zażaleń
swego więźnia. Przychodził rzadko – wchodzenie po stromych
schodach sprawiało mu duże trudności.
Nieoczekiwanie zgrzytnęła zasuwa, zaskrzypiały zawiasy. Do
komnaty wkroczył hrabia Morten we własnej osobie. Był równie
blady jak płótno rozwieszone na sztalugach.
–Witaj, mistrzu – rzekł.
–Panie… – Malarz zgiął się w głębokim ukłonie. Na tyle
głębokim, na ile pozwoliły na to
stawy.
Morten podszedł do okna, przedtem jednak szczelnie owinął
się szkarłatną peleryną. Ciemne chmury pędziły po niebie, jakby
dokądś spieszyły.
–Żywię nadzieję, że nie znużyła cię moja gościnność, mistrzu.
– Hrabia nie odrywał wzroku od nieba. Pomyślał, że ludzie
podobni są do chmur. Coś ich nieustannie pędzi, jakiś wiatr
przeznaczenia.
–Jak może nużyć coś, czego nie ma? Siedzę w tej
śmierdzącej, zawilgoconej norze od wielu dni i…
–Rzeczywiście, wilgotno tu – mruknął hrabia. Wreszcie
oderwał wzrok od chmur, by spojrzeć na ściany pokryte grubą
warstwą pleśni. Wzruszył ramionami. – Taki klimat.
Strona 9
–Znam swoje prawa, panie…
–Konieczność nie zna prawa, drogi mistrzu.
Hrabia okazał się tego dnia nieoczekiwanie rozmowny, co, nie
wiedzieć czemu, bardzo zaniepokoiło artystę.
–Czy wiesz, mistrzu, co tak naprawdę różni człowieka od
zwykłego bydlęcia?
–Rozum? – zaryzykował malarz.
–Nie. Otóż różni go zdolność do czerpania rozkoszy z
własnego cierpienia. Z cudzego tym bardziej.
–W takim razie nie jestem człowiekiem, panie hrabio.
–A któż twierdzi, że jesteś?
–Dlaczego mi to wszystko mówisz, panie?
–Dowiesz się. Jeszcze tej nocy.
–Jestem szanowanym artystą, panie! Namalowałem portret
małżonki księcia…
–…i jego kochanki, wiem. Od tej pory książę zapałał dziwną
miłością do sztuk pięknych. No i stał się protektorem, a także
mecenasem twojej sztuki. Nie łudź się jednak, że Sorm uczyni
cokolwiek, by cię wyciągnąć z Kaltern. Nie jesteś osobistością na
tyle ważną, by ryzykował zatarg z sąsiadem tak potężnym jak ja.
To bardzo smutne, jak często umiłowanie do sztuki przegrywa z
wygodnictwem.
–Nie byłbym tego taki…
–Milcz. Jak wszystko na tym świecie, moja cierpliwość ma
swoje granice. Choć podobno jacyś młodzi głupcy głoszą idee
świata bez granic. Mogliby zacząć od naszego kontynentu…
Wracając jednak do ciebie, dość już mam wysłuchiwania
impertynencji. Musisz pamiętać, że jestem panem twego losu,
czego nie poczytuję sobie za zaszczyt.
–Ale czego właściwie żądasz, panie?! Co mam dla ciebie
Strona 10
namalować?
–Na pewno nie chodzi o portret mojej kochanki. Jak nudni
bywają artyści, gdy nie tworzą…
–Co ma się wydarzyć tej nocy?
Hrabia wyszedł bez odpowiedzi.
Odwaga nie była rzemiosłem malarza. Pochodził z gminu i
gdyby nie karkołomny zbieg okoliczności, być może do końca
życia podkuwałby konie – jak jego ojciec i dziad. Tak się jednak
złożyło, że ojciec malarza był przekonany, że jego rzekomy syn
jest bękartem. Nie była to okoliczność sprzyjająca rozkwitom
rodzicielskiej miłości. Pośrednio nakierowało to zainteresowania
przyszłego artysty na zupełnie inne tory, jak najdalej, co
zrozumiałe, od rzemiosła kowalskiego. Sztuka to przypadek.
Lochy były nieprzyzwoicie zawilgocone, lecz tym razem
malarz nie dbał o swoje stawy. Lękał się raczej o głowę, bo to
organ o znacznie bardziej żywotnym znaczeniu.
Pochodnia dawała tak mało światła, że malarz, przykuty do
ściany łańcuchem cięższym niż wyrzut sumienia, nie widział
nawet oblicza swego prześladowcy. Świsnął bat opatrzony
metalową kulką i więzień nie czuł nic prócz bólu.
–Nie zapomnij posypać mu ran solą – głos hrabiego Mortena
dochodził gdzieś z ciemności.
Po jakimś czasie malarz przestał cokolwiek odczuwać. Zdało
mu się, że duch opuścił ciało i zawisł nad cielesną powłoką, jakby
w zadumie pełnej łagodnej ironii. Bo czymże jest ciało?
Duch malarza przeniknął bez trudu przez grube mury zamku
Kaltern i poszybował ku wrzosowiskom, na wolność.
A zatem umarłem, pomyślał z dziwną obojętnością w obliczu
taktu tak ostatecznego.
Ale nie umarł. Kubeł lodowato zimnej wody przywrócił mu
przytomność. Powrócił do życia bez radości.
Strona 11
–Chciałeś uciec, malarzu – mówił hrabia. Jego głos dochodził
jakby z wielkiej dali. – Ale przecie nie tylko ty jesteś mistrzem.
Kat zainicjował procedurę przypalania.
–Nieee!!! – wrzasnął malarz. Jego głos przeszedł w skowyt.
W powietrzu rozszedł się swąd przypalanej skóry.
–Mój kat to geniusz – kontynuował spokojnie Morten, jakby
nic niezwykłego nie zaszło. – Wielu już doceniło jego kunszt.
Przysposabiałem go do mistrzostwa od dzieciństwa. Od
najmłodszych lat był poddawany najwymyślniejszym torturom,
jakie zna myśl ludzka. Poznał swój zawód, że tak powiem… od
podszewki. I dlatego też ciało jego tak jest zdeformowane…
Młode kości… bardzo rozciągliwe… Za to jego dłonie są
subtelniejsze od płatków górskich fiołków.
–Aaaaachchch!!!
Malarz był teraz rozciągany.
–Skarżyłeś się na reumatyzm, mistrzu. Podobno rozciąganie
znakomicie wpływa na tego rodzaju dolegliwości.
Malarz był pewien, że za chwilę jego kończyny oderwą się od
tułowia.
Lecz kat jak zwykle wiedział lepiej. Wprawiał swą maszynę w
ruch z wyczuciem wirtuoza wygrywającego niezwykłe melodie na
instrumencie, którego gamy opanował do perfekcji.
–Oooch!!!
To rzeczywiście była niesamowita melodia.
–Zapewne zastanawiasz się, drogi mistrzu, z jakiego właściwie
powodu więżę cię i torturuję. Pomijając drobny fakt, że podobnie
podejmuję wszystkich gości, chcę, byś namalował dla mnie
dzieło swego życia.
Malarz tymczasem nie zastanawiał się nad niczym. Brakło mu
i sił, i woli, by słuchać hrabiego. Za wszelką cenę usiłował
Strona 12
postradać zmysły, ale tym razem nie mógł.
Za sprawą kata machina do rozciągania cielska w magiczny
sposób przeistoczyła się w dyby. Oprawca jął przygotowywać
szczypce.
–Oszczędź palce. Będą mu potrzebne – wydał polecenie
Morten.
Kat zastygł w bezruchu.
–To będzie coś absolutnie specjalnego, niepowtarzalnego.
Takiego zamówienia, mistrzu, jeszcze nie miałeś…
Ciało artysty spływało potem, krwią i moczem.
Nagle wyczuł swoją szansę. Tak, już wiedział, że lada moment
straci jednak przytomność! Nim to nastąpiło, zdążył usłyszeć
słowa Mortena:
–Chcę, byś namalował dla mnie swoje cierpienie, mistrzu.
Obudził go ból. Z nielicznymi wyjątkami bolało go właściwie
wszystko, nawet nie usiłował się poruszyć. Do wyjątków należały
między innymi powieki, które malarz ostrożnie uchylił. To nie był
loch. Znajdował się w obszernej i – co istotne – suchej komnacie.
Spoczywał na ogromnym łożu z baldachimem.
Za oknem akurat wstawał blady świt. Ale nawet świt nie był
tak blady jak malarz.
Po komnacie krzątała się kobieta o dość obfitych kształtach.
Ściągała ze ścian pajęczyny, które następnie przeżuwała wraz z
chlebem i kładła na rany malarza. Pośród pająków zapanowała
uzasadniona panika.
Na ścianie, tuż przed jego oczami właściwie, wisiał portret
kobiety wielkiej urody. Od razu pomyślał, że jest to twarz, którą
chciałby sportretować. Ale jak tu portretować portret? Gdyby
malarz nie był artystą, a całkiem zwyczajnym mężczyzną,
pierwszą rzeczą, o której by pomyślał, byłoby: oto kobieta, którą
pragnę posiąść. U malarza była to jednak dopiero druga myśl.
Strona 13
Miała piękne włosy, czarne jak noc. I skórę bielszą od
słoniowej kości. Ale uwagę przykuwały dopiero jej oczy – było w
nich coś szczególnego, jakaś tajemnica, która chroniła urodę
przed zarzutem pospolitości.
–Tak. Pragnienia są już wspomnieniami…
Malarz nie mógł widzieć hrabiego. Morten znajdował się w
głębi komnaty, za plecami artysty. Mówił cicho, niemal szeptem,
jakby byli w jakimś sanktuarium.
–Historia naszej miłości należy do gatunku tragicznych, a
jednak żaden trubadur nie chciałby o niej śpiewać. Myślę, że nikt
z grona głównych postaci tej… sztuki… nie próbowałby zmienić
biegu wydarzeń. Po raz pierwszy zobaczyłem ją trzydzieści lat
temu, wizytując jedną z nielicznych wiosek przynależnych od
stuleci do włości rodu Mortenów. Było to tuż po śmierci mojego
ojca. Chciałem dowiedzieć się czegoś o stanie majątku, który
właśnie stał się moją własnością.
Tak się nieprzypadkowo złożyło, że akurat karano we wsi
złoczyńców przeróżnego autoramentu. Nigdy nie kryłem się ze
swymi skłonnościami do czerpania rozkoszy z cudzego
nieszczęścia, zresztą ród mój słynie z tego. Mniej więcej raz na
trzy pokolenia pojawia się wśród Mortenów monstrum mego
pokroju. Wójt owej wsi chciał mi się przypodobać – stąd
widowisko. Kiedy patrzyłem na mękę biednych głupców
(zorganizowano nawet łamanie kołem), czułem niezdrowe
podniecenie; widok świeżej krwi, dźwięk pękających kości…
wszystko to jakby dodawało mi wigoru, miast budzić
obrzydzenie. Nie wstydzę się tego. Pośród rzeszy pospolitych
cierpiętników była także… ona.
Zapewne dziwisz się, mistrzu, dostrzegając niewątpliwą
szlachetność jej rysów, że tak piękna istota wywodziła się z
pospolitego gminu? Cóż… najprawdopodobniej w jej żyłach
krążyła błękitna krew Mortenów. Któryś z moich przodków musiał
być aktywnym współuczestnikiem aktu poczęcia jej matki albo
Strona 14
babki. Oczywiście od razu przykuła mój wzrok. Przykuła tak
mocno, że biedne oczy znalazły się w sytuacji więźnia
pozbawionego nadziei na wyzwolenie. Kondycję mych oczu
można by chyba jeno porównać do twojej, mistrzu.
Hrabia roześmiał się. Malarzowi nie było do śmiechu, nie
odezwał się jednak. Historia Mortena, opowiadana cichym,
hipnotycznym szeptem, wciągała słuchacza jak moczary ofiarę.
–Chłystek, co nie dorastał do miana nędznego oprawcy, a co
dopiero kata, okładał jej piękne ciało sękatym kijem. Krzyczała
wprawdzie, ale w jej oczach… w jej czarnych jak rozpacz oczach
była ekstaza! Widzisz, mistrzu, ona pożądała bólu i upokorzeń; to
znak krwi moich przodków, rozcieńczonej jednak i skierowanej w
odwrotnym kierunku. Potem dowiedziałem się, że ukarano ją za
złodziejski proceder, ale ja wiem, że kradła jedynie po to, by być
karaną. Była moim przeciwieństwem, antytezą: jeśli ja byłem
nocą, to ona jasnym dniem, i tak dalej. Zafascynowała mnie.
Zabrałem ją na Kaltern, uczyniłem panią tego zamku. Aż do
tamtej pory mniemałem, że moje serce nie jest zdolne do
okazywania jakichkolwiek uczuć. Poza niezdrowymi emocjami…
Znów śmiech, jakby gorzki. Z dźwięków dochodzących z głębi
komnaty malarz wywiódł, że Morten przemieszcza się, chodzi tam
i z powrotem.
–Imię jej było pospolite, natychmiast oboje o nim
zapomnieliśmy. Mówiłem do niej: Królowo, choć znaczyła dla
mnie tyle, co Cesarzowa. Byłem skromny, bo dusza ma to nie
cesarstwo. To była bardzo dziwna miłość. Noce spędzaliśmy
w wiadomym lochu, gdzie poddawałem ją, bez pomocy kata (był
wówczas bardzo młody), najwymyślniejszym torturom. Dopiero
wówczas osiągaliśmy spełnienie. Oboje. Tak. To nie była
zwyczajna miłość. Ale jak to ujął pewien filozof: „Sprawy ludzkie
nie idą aż tak dobrze, by większości podobało się to, co lepsze”.
Byliśmy inni, ale czy gorsi? To było jak miłość mordercy z
samobójczynią, idealnego kata z idealną ofiarą. Teraz wiem, może
Strona 15
wiedziałem o tym już wówczas, że nasza miłość nieuchronnie
zmierzała ku jedynemu możliwemu zwieńczeniu…
Malarz wiele by dał, aby móc teraz, dokładnie w tym właśnie
momencie, odwrócić się i spojrzeć na twarz hrabiego Mortena. I
namalować ją, pomyślał.
–Zabiłem ją. Udusiłem własnymi rękami. I wiem z całą
pewnością, że tego właśnie pragnęła. Jej śmierć wstrząsnęła
mną.
Cierpienie. Niezwykłe cierpienie, od którego nie potrafię się
uwolnić. Cierpię za dnia i w bezsenne noce, a jeśli już zasypiam,
to śnię… o niej. Tylko gdy zadaję sobie tortury, odczuwam
chwilową ulgę. Tak jakby cierpienia mego marnego ciała
pozwalały mi na moment zapomnieć o mękach duszy. Stałem się
przez to podobny do niej. Do diaska! Zawsze ona, tylko ona!
Hrabia podszedł do portretu, wchodząc tym samym w pole
widzenia malarza.
–Chcę, byś namalował dla mnie swoje cierpienie, pacykarzu.
Chcę napawać się twoją męką i choć na kilka chwil zapomnieć o
mojej. Pragnę obrazu cierpienia człowieka, który każdego dnia
jest poddawany torturom, który nie zna dnia ni godziny, a tęskni
za wolnością. Bez nadziei na jej odzyskanie. Chcę obrazu twojej
duszy, malarzu. I niech to nie będzie ciasny pejzaż sali tortur –
nie cierpię dosłowności. To ma być pejzaż twego wnętrza, stan
twego umysłu.
–Zatem nigdy nie opuszczę murów Kaltern? – spytał malarz.
Nie chciał, by głos zdradził jego strach. Lecz głos okazał się
zdrajcą.
–Nigdy.
Świat zawirował przed oczami artysty, przedmioty zgubiły
właściwości, kształty i zapachy. Stracił przytomność.
Czas mijał mu na oglądaniu wrzosowisk. Wrzosowiska nocą,
kiedy wzrok przyzwyczajał się do ciemności, wrzosowiska
Strona 16
bladym świtem, wrzosowiska w południe i po południu. Czas
płynął wolno jednostajnym rytmem. Hrabia Morten uznał, że
organizm artysty nie wytrzyma codziennych tortur. Kat nękał
malarza tylko raz w tygodniu. Najgorsza jednak była samotność.
Morten nie odwiedzał już wilgotnej komnaty w kamiennej wieży.
Doszło do tego, że malarz z utęsknieniem oczekiwał dnia tortur.
Usiłował wówczas nawiązać niezobowiązującą pogawędkę z
katem, ale ten milczał jak zaklęty. Zresztą, wyglądał na zaklętego.
Pożywienia dostarczał mu człowiek odpowiedzialny za
więźniów zamku (akurat w tym
czasie malarz był jedynym więźniem). Trudno było z nim
jednak rozmawiać, bo jego aktywność kończyła się na wsuwaniu
misy z żarciem przez klapę w drzwiach.
Od czasu do czasu odwiedzała go kobieta, ta sama, która
opatrzyła mu rany. Malarz zagadywał ją bezskutecznie do dnia, w
którym stwierdził, że pozbawiono ją języka. Być może po to tylko,
by nie mogła nawiązać z więźniem konwersacji. By jego
samotność była doskonała.
Po jakimś czasie stał się zbyt słaby, by samodzielnie podejść i
ustać przy oknie. Leżał więc całymi dniami na pryczy i cierpiał
niecierpliwie. Znów ze znaczną siłą odezwał się reumatyzm.
Mimo to wciąż miał nadzieję, wciąż wierzył w protektorat
księcia Sorma, w opatrzność, której zdarza się czasem czuwać
nad artystami, bo to przecie pięknoduchy. Wierzył też, że wiara
czyni cuda. Marzył, że pewnego pięknego dnia bezimienny kat
połamie wreszcie kręgosłup swemu panu, nie z wyrachowania
czy żądzy mordu, był przecie wierny jak pies. Ale przypadkiem,
ślepym trafem.
Każdego dnia wyobrażał sobie swoją zemstę na Mortenie.
Jego nienawiść przybierała ostrą formę, aż w końcu przeistoczyła
się w obsesję. Bez chwili przerwy rozmyślał nad rodzajami tortur,
jakim podda hrabiego. Aż do dnia, gdy zaświtało mu w mrokach
umysłu, że przecie Morten tego właśnie życzyłby sobie
Strona 17
najbardziej. To bez reszty pozbawiło malarza nadziei. Przestał
jeść, schudł i stał się jeszcze słabszy. Jął rozmyślać o swej
śmierci. Nie zabił się jednak. Wymyślił bowiem sposób zemsty
nad Mortenem. Postanowił odłożyć samobójstwo na później, jak
odkłada się różne nieistotne błahostki, które muszą ustąpić
miejsca sprawom istotnym. Jął malować. Malował dzień i noc,
następny dzień, kolejną noc. Malował bez przerwy i bez
wytchnienia. Kiedy skończył, wyskoczył przez okno.
–Sądziłem, że okno jest zbyt małe, by ktokolwiek mógł się
przez nie przecisnąć – rzekł Morten do poddanego
odpowiedzialnego za życie i śmierć więźniów. Obaj stali u stóp
wieży nad roztrzaskanym ciałem malarza.
–Człek to wyjątkowo podłej postury, panie – odparł poddany.
– Nadto przez okno nie można było uciec, ściany wieży są
nieprzystępne. Po cóż więc zakładać w nim kraty? Nie mogłem
przewidzieć, że skoczy, przecie to pewna śmierć.
–Odejdź. Najważniejsze, że ukończył obraz.
Więc zdecydował się na coś, na co ja nigdy nie mogłem –
myślał hrabia, wspinając się po krętych schodach wieży. –
Wybrał śmierć, we własnym mniemaniu – ucieczkę. A jeśli rację
mają ci wszyscy religijni narwańcy pałętający się po świecie,
którzy głoszą – każdy inną – prawdy absolutnie absolutne? Jeśli
śmierć nie oznacza końca, a właśnie początek? Jeśli istnieje
życie wieczne? Mnie to nie interesuje. Życie wieczne to wieczne
cierpienie. Ale czy żyjąc dłużej na tym padole łez, skracam tym
samym wieczność? Czyż nie po to gościłem, a następnie
gnębiłem tych wszystkich błaznów, tych alchemików? Pragnąłem
przedłużyć życie i zarazem skrócić
wieczność. Hola, jeszcze trochę i okaże się, że jestem
człekiem wierzącym…
Wszedł do komnaty-więzienia. Od razu spojrzał na obraz; był
zakryty. Drżały mu dłonie, gdy sięgał po płócienną zasłonę.
Na obrazie z niezwykłą dbałością o detal oddana została
Strona 18
komnata, w której malarz spędził niemal rok życia. Prycza,
przegniły stół uginający się pod własnym ciężarem, kamienne
ściany pokryte pleśnią, sztalugi z rozpiętym płótnem (na płótnie
zaś odpowiednio pomniejszony widok celi i tak dalej, i tak dalej) i
wreszcie niewielkie okienko wychodzące na południową stronę
świata, na wrzosowiska. Jedynym szczegółem różniącym obraz
od rzeczywistości była krata na oknie.
Symbol braku nadziei – zinterpretował hrabia.
Był rozczarowany, nie tego się spodziewał.
Gdy wychodził z komnaty, usłyszał jakby okrzyk pełen tak
bezbrzeżnej rozpaczy i cierpienia, że aż zachwiał się, niemal
spadł ze schodów. Podbiegł do okna.
–Słyszałeś to?! – krzyknął do stajennego.
–Nie, panie.
–Krzyk. Ktoś krzyczał… No mów, słyszałeś czy nie?!
–Niczego nie słyszałem, panie.
–Zatem i ja nie mogłem słyszeć – mruknął Morten.
W nocy obudził go ten sam krzyk. Wtedy zrozumiał, że malarz
zrealizował jednak jego zamówienie.
Ten obraz jest stanem jego duszy – myślał gorączkowo. –
Najważniejsze to, czego na nim nie ma! A nie ma malarza!!!
Malarz patrzący na swą celę… Umysł, obraz stanu duszy…
Zerwał się z łoża i pobiegł ku samotnej wieży. Tak szybko
wspinał się po schodach, że na szczycie ledwo mógł złapać
oddech. Usiadł na pryczy tuż przed obrazem. I znów usłyszał
krzyk. Tym razem własny.
Zwłoki hrabiego Mortena znalazł kat. Zapłakał nad nimi, bo
jego życie straciło nagle sens. Przedśmiertny krzyk hrabiego
słyszało wielu poddanych. Wszyscy zgodnie przysięgali, że nie
zapomną go do końca swych dni.
Strona 19
Ciało pana hrabiego spoczywało na pryczy w komnacie na
szczycie kamiennej wieży, przez niektórych zwanej Samotną.
Martwe oczy wpatrzone były w ostatnie dzieło pędzla więzionego
malarza. Świadkowie powiadali potem, a podchwycili to
wędrowni trubadurzy, że w oczach Mortena był nieludzki strach,
ból, cierpienie.
I ekstaza.
Głos Boga
Z własnej woli jak pięść się zwinął i unika świata Franz Kafka,
Osiem notatników
Słońce zachodziło krwawo, jakby zapowiadając rychłe rzezie i
podboje.
Memento pomyślał, że słońce za często zachodzi krwawo.
Z zamiłowania był Memento filozofem i często miewał myśli o
charakterze egzystencjalnym. W tej chwili na przykład
zastanawiał się poważnie, czy powinien pozbawić się wzroku,
skoro wciąż jeszcze zdarzały się widoki tak monumentalne, jak
słońce zachodzące krwawo nad bezkresnymi, zda się,
wrzosowiskami.
A wrzosowiska końca nie miały, niczym spokojne wody Morza
Martwego, które filozof widział raz, przed wieloma laty. Pamiętał,
że woda falowała lekko jak pierś kobiety pod delikatnym
dotykiem.
–Postanowione – rzekł Memento.
Mówił do siebie.
Zamierzał, wzorem radykalnych myślicieli starożytnych,
definitywnie odciąć się od świata zewnętrznego i bodźców
płynących zeń w zgubnym nadmiarze. Pragnął zgłębić naturę
Boga Milczącego, usłyszeć wreszcie Jego Głos. W tym celu, jak
mniemał, dobrze byłoby nielitościwie wykłuć sobie oczy. Z tego
też powodu przebywał w zawilgoconej komnacie Samotnej Wieży
Strona 20
w zamku Kaltern, z nikim się nie kontaktując, rozmawiając jeno z
rzadka z sobą samym. Jedynym człowiekiem, jakiego widywał,
była niema kobieta, która raz dziennie donosiła mu pożywienie.
Trzecim i zarazem ostatnim mieszkańcem Kaltern,
opustoszałego po śmierci hrabiego Mortena, był kat bez imienia –
jego jednak Memento nie widywał w ogóle, bowiem noce i dni
spędzał oprawca w lochach. Samotność łączyła kata i filozofa.
Samotność dojmująca jak ból gnijącej nogi Memento.
Noga gniła już od jakiegoś czasu, lecz nie zgadzał się na jej
usunięcie, choć niema kobieta nieraz sugerowała mu zabieg na
migi. Gnijąca kończyna wprawiała Memento w stan mistycznego
uniesienia. Wydawało mu się czasem, że widzi Cień Boga. Albo
że słyszy Jego Szept. Fenomeny te miały dużo wspólnego z
trawiącą ciało gorączką. Memento czuł na plecach gorący oddech
śmierci.
Drzwi rozwarły się z potępieńczym zgrzytem metalu
ścierającego się z metalem; dźwięk przerwał filozofowi
rozmyślania nad słynnym zdaniem Gregoriusa z Bestos: Albo
Bóg raz jeno przemówił, gdy świat tworzył z niczego, albo
przemawia nieustannie, i dzięki temu świat ciągle
jeszcze trwa.
Do komnaty z pozorem wdzięku wsunęła się niema kobieta.
Przyniosła filozofowi chleb i mleko. Mleko było w tym zestawie
niezbędnym dodatkiem do chleba, który osiągał twardość
kamienia.
Memento już nie odczuwał głodu, wciąż jednak zmuszał się do
spożywania, by przedłużyć swe bytowanie na tym padole łez,
cierpienia, krwi i potu. Miał nadzieję usłyszeć Głos Boga jeszcze
za życia.
Po śmierci mogło już w tym nie być żadnej filozofii.
Ze zdumieniem zaobserwował ciążę, zaznaczającą się u
kobiety. Pomyślał, że ojcem musi być kat, no bo któż inny. Kat z