Weiner David - Zagajnik druidów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Weiner David - Zagajnik druidów |
Rozszerzenie: |
Weiner David - Zagajnik druidów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Weiner David - Zagajnik druidów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Weiner David - Zagajnik druidów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Weiner David - Zagajnik druidów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
David Weiner
Zagajnik druidów
W tych szalonych latach sześćdziesiątych panowała moda na
"wyniesienie się z wielkiego miasta" i "powrót do natury".
Gdy nie stać cię było na przeprowadzkę z Los Angeles w
okolice zatoki lub Mendocino, pozostawał ci jedynie kanion
Topanga. Spełniałeś wtedy wszelkie wymagane warunki związane
z ucieczką z miasta, a jednocześnie nadal pozostawałeś w
bliskim zasięgu dobrze ci znanego handlarza trawki.
Kanion Topanga biegnie wzdłuż gór Santa Monica na
północny wschód od Los Angeles. Jego północny kraniec to
dolina San Fernando - pulsujące siedlisko mieszczańskich
wartości i mieszczańskiej nudy. Południowy kraniec kanionu
wychodzi na ocean i ciągnącą się wzdłuż niego autostradę.
Przez dłuższy czas, jeszcze w latach sześćdziesiątych,
kanion Topanga stanowił centrum kolonii artystycznej i
siedlisko grupy ludzi z przemysłu filmowego. Większość z
nich przeniosła się, by dzieci "poznały smak wsi". W ślad za
nimi przybyli tu przedstawiciele pokrewnych branż, a więc
rzemieślnicy różnych specjalności, jak też członkowie
zespołów rockowych i tym podobni.
To były niezłe czasy. Ci, którzy je pamiętają, dziś
ludzie po trzydziestce, nadal wiele o nich mogą opowiedzieć.
Z kolei lata siedemdziesiąte przyniosły ze sobą inflację i
falę rozwodów. Małżeństwa ludzi z przemysłu filmowego
rozpadały się, gdy wraz z trzecim "krytycznie ocenionym"
filmem spadała ich popularność. Próbowali ją odzyskać,
walcząc w sądach o opiekę nad dziećmi.
Z czasem wielu mieszkającym tu hipisom przestały
wystarczać slogany i brunatna papka zamiast jedzenia i jako
prawnicy przenieśli się do Century City.
Rewolucja kulturalna przeszła przez kanion jak huragan,
siejąc spustoszenie. Nadal, co prawda, mieszkają tu
rzemieślnicy z branży filmowej i nadal działają takie
relikty minionych czasów, jak ta restauracja zdrowej
żywności, nieustannie sprzedająca burgery po zdecydowanie
zawyżonej cenie. Ale dobre stare czasy skończyły się wraz z
ponownym wyborem Nixona na prezydenta. Prysła magia tamtych
lat. W sześć lat później sprowadziłem się do kanionu.
Pisanie dla telewizji przynosi wzloty i upadki. Gdy byłem
na wozie, mieszkałem nad zatoką, jeździłem mercedesem i
miałem własny jacht. Gdy byłem pod wozem, jeździłem
zdezelowanym volkswagenem eks-narzeczonej, poszukiwałem
taniego lokum i drżałem na samą myśl o powrocie do doliny
San Fernando.
Miałem szczęście. Udało mi się wynająć prawdopodobnie
najtańszy dom w całej okolicy. Wątpię, by miejsce to mogło
kiedykolwiek zainteresować inspektora budowlanego. Była to
bowiem niewielka wieża ciśnień, przerobiona na dwupoziomową
kawalerkę. Miałem "najlepszy widok na ocean, oczywiście w
tej części kanionu". Tak w każdym razie mówił Darb,
oprowadzając mnie po wieży. Może brak tu było izolacji i
będę potrzebował dodatkowego śpiwora w czasie chłodnych
kwietniowych nocy, ale za to własne taśmy będę odtwarzać "na
najlepszym sprzęcie stereo, oczywiście w całym kanionie".
Wieża wznosiła się na zboczu, tuż nad Horse's Mouth*,
sklepem z paszą i żywnością, na rogu bulwaru Topanga i
autostrady nad Pacyfikiem. Sklep zaopatrywał koniarzy,
których nigdy tu nie brakowało.
Mój agent doradzał mi, bym obecny, niekorzystny okres
spożytkował na przygotowanie nowej komedii sytuacyjnej.
Twierdził, że nie był to najlepszy czas, by film o Alfredzie
Wielkim stał się przebojem sezonu.
Gdy tuż przed Świętem Dziękczynienia skończył mi się
zasiłek dla bezrobotnych, wiedziałem, że nadszedł czas
działania. Miałem szczęście. Traf sprawił, że w sklepie
Horse's Mouth potrzebna była pomoc przed szczytem
świątecznym. Na parkingu prowadzono sprzedaż choinek. I w
taki oto sposób poznałem Polly Mathews, szefową sklepu.
- Dostaniesz dziesięć procent prowizji za każde sprzedane
drzewko.
Mówiąc to walczyła z ciężkim siodłem, które usiłowała
zawiesić na kołku w ścianie. Chciałem jej pomóc, ale
podwoiła wysiłki i dopięła swego, zanim do niej podszedłem.
Była to małomówna, sprana blondynka, chuda, wysoka, nieco
kanciasta, ale trudo było ocenić to dokładnie, bo stale
nosiła kowbojskie buty. Za to miała największe,
najpiękniejsze błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziałem
poza sceną.
- Czy znasz się na koniach?
Wytarła rękę w dżinsy, unikając mego wzroku.
- Trochę - skłamałem. - Trzymany na muszce, jestem w
stanie dosiąść jakiegoś.
Uśmiechnęła się na to i spojrzała na mnie.
- Nie sądzę, by było to konieczne.
A po chwili dodała:
- Czy masz jakieś referencje?
- Znasz Darba, wiesz, tego faceta, który mieszka w
kanionie? Wynajmuję od niego wieżę. Prawdopodobnie
udzieliłby mi całkiem niezłych referencji, dopóki nie
przyszłoby mu do głowy zrealizowanie mego czeku za czynsz.
- Skoro wynajmujesz dom od Darba, to mi wystarcza. Czy
możesz zacząć od jutra?
Przed południem pomagałem sprzedawać choinki, które
zajmowały ponad połowę parkingu. Po południu pomagałem
rozładowywać, co akurat było do rozładowania: śrutę, siano,
drewno na opał i nowe choinki. Drzewka nie były przeznaczone
dla mieszkańców kanionu - ci mieli swoje własne, żywe.
Sprzedawane przez nas choinki były przeznaczone dla bogatych
księgowych z okolic Malibu i Zachodniego Los Angeles.
- Hej, Allen - Polly krzyknęła do mnie z kabiny swej
furgonetki. - Wskakuj, będzie mi potrzebna pomoc przy tej
dostawie ziarna.
Oderwałem się od wielkiej sosny, którą usiłowałem wcisnąć
w róg parkingu. Darb pomachał nam, gdy samochód wjeżdżał na
asfalt bulwaru Topanga.
- Co jest? - zapytałem, usiłując jednocześnie otrzepać z
igieł flanelową koszulę. - Jesteś ostatnią osobą, której
potrzebna jest jakakolwiek pomoc.
Zignorowała moją uwagę.
- To dostawa dla Gunnara Larsona. Może zechcesz go
poznać. To interesująca postać.
Nieraz przyszło mi słyszeć to określenie.
Jechaliśmy przez osiedle Topanga, by skręcić w wąską
drogę, prowadzącą wzdłuż kanionu. Gdy kanion przeszedł w
niewielką dolinę, droga zmieniła się w piaszczysty trakt.
Był to zwykły upalny i suchy grudzień, samochód zostawiał
za sobą żółtobiały tuman kurzu. Droga była przejezdna dla
samochodów terenowych i wiejskich pojazdów, nie na tyle
jednak, by dało się po niej jeździć mercedesem.
Gdy zatrzymaliśmy się na ocienionej przez dęby polanie,
kurz dogonił nas i przez chwilę zasłonił wszystko. Gdy
opadł, ujrzałem dom. Przed nim stał Gunnar Larson.
Właśnie wtedy to odczułem. Jego moc lub po prostu
obecność. To biło od niego. Już kiedyś miałem podobne
odczucia w towarzystwie wybranych reżyserów czy też
starszych pisarzy. Przez lata pracy doszli do kontroli i
władzy, przede wszystkim nad sobą. Potrafili emanować tą
siłą jak stary, dobrze skonstruowany piec emanował ciepłem.
Widząc ich przy pracy, wiedziało się, że są dobrzy.
Wystarczyło tylko wejść do pokoju, w którym pracowali.
Różnica między nimi a Gunnarem polegała na tym, że on się
już taki urodził.
Zauroczenie nie trwało długo. Uwagę moją odwrócił
największy pies, jakiego kiedykolwiek widziałem. Podbiegł do
wozu i przez okienko zaczął lizać Polly po twarzy i rękach.
- Siad, Shep, siad.
Usiłowała go odgonić, ale nadaremnie. Ignorował jej
prośby. Jeśli sto kilo żywej wagi samo nie ma zamiaru zejść
ci z drogi, to z całą pewnością nie da się ruszyć komuś
innemu.
Polly dała za wygraną i zaczęła drapać psa za uszami.
- No co, psinko - mówiła pieszczotliwie. - Lubisz to? Ale
jak mam wysiąść, skoro blokujesz drzwiczki. Hę?
Gunnar zawołał psa i ten natychmiast odskoczył od
samochodu i, merdając ogonem, ruszył do swego pana. Zdawał
się zastanawiać, jaką też nową zabawę szykuje mu życie.
- To największy pies, jakiego dotąd widziałem -
szepnąłem. - Wygląda jak przeniesiony ze średniowiecza.
Polly otworzyła drzwiczki i odrzekła przez ramię:
- To wilczur irlandzki. Gunnar je hoduje.
Zeskoczyła na ziemię.
Wygrzebałem się z wozu i dołączyłem do Gunnara i Polly.
Ta, trzymając ręce w kieszeni i nie odrywając wzroku od
własnych butów, przedstawiła mnie.
- Gunnar, to Allen Engels. Właśnie zaczął pracę w
sklepie.
Gunnar wyciągnął do mnie rękę. Wydawało się, że góruje
nade mną siłą i wzrostem. Byłem zażenowany, zdając sobie
sprawę ze zbyt wielu lat spędzonych przy biurku i maszynie.
Jedynym intensywnym sportem z tamtego okresu były wycieczki
rowerem z domu do najbliższego sklepu monopolowego po
kolejny karton piwa. Moje zmagania z choinkami i śrutą
jeszcze mnie nie wzmocniły, przyczyniły się jedynie do bólu
mięśni.
- Cześć - powiedział. Gdy tylko dotknąłem jego
stwardniałej dłoni, skrępowanie opuściło mnie całkowicie.
Poczułem się silny jak tur. Czułem, że mogę sam, bez
niczyjej pomocy, w dwie minuty rozładować furgonetkę. Nie,
ja nie tylko to czułem, ja to wiedziałem.
Ta siła pochodziła od niego i część mego ja zdawała sobie
z tego sprawę, podczas gdy druga część upajała się tym
doznaniem. Moja euforia była wynikiem uścisku dłoni. Gdy
opuściliśmy je, fala uniesienia zmalała. Pozostało jedynie
uczucie podobne do tego, gdy ostatnie dźwięki melodii nadal
jeszcze brzmią nam w uszach. Na nowo uświadomiłem sobie, że
otacza mnie natura w całym swym pięknie i był to jeden z
najwspanialszych dni mojego życia.
Shep podszedł do mnie i obwąchał mi dłoń.
- Co jest? - mruknąłem.
Oblizał mi nadgarstek, a ja drapałem go za uszami, tak
jak to robiła Polly.
- Piękny pies - patrzyłem na niego jak oniemiały. -
Wygląda, jakby pojawił się tu wprost ze średniowiecza.
- Rzymianie importowali te psy z Irlandii jeszcze przed
narodzeniem Chrystusa. - Gunnar westchnął. - A dziś Shep
pilnuje, by kojoty nie zbliżały się zanadto do naszych kur,
kotów i królików, prawda, piesku?
Pies odwrócił łeb, zgadzając się ze swym panem. Do mnie
zaś Gunnar szepnął:
- Posiadasz dużą empatię, wiedziałeś o tym?
Poczułem się głupio. Nie podnosząc wzroku, kiwnąłem
głową. Gunnar wyczuł moje skrępowanie i rozwiał urok chwili
mówiąc:
- Zabierzmy się do rozładowania furgonetki, bo inaczej
jeszcze po zachodzie słońca będę się musiał użerać z kupą
obrażonych kur i królików.
Pokazał nam, gdzie składać worki z paszą, a my w
rekordowym czasie rozładowaliśmy wóz. Gdy skończyliśmy,
zaprosił nas na szklaneczkę wina.
- Hoduję winorośl i sam robię wino - powiedział.
Gdy odjeżdżaliśmy, dodał:
- Jedźcie ostrożnie wzdłuż wybrzeża. Zbliża się gęsta mgła.
Nie wątpiłem w jego słowa, choć niebo nad nami było
błękitne i czyste. Gdy tylko zniknął nam z oczu w chmurze
wiecznie obecnego kurzu, odwróciłem się do Polly i
zapytałem:
- No dobrze, kto to właściwie jest?
- Wiedziałam, że ci się spodoba - uśmiechnęła się
szeroko, zmieniając biegi podczas jazdy wyboistą drogą w
kanionie. Chociaż nie patrzyła na mnie, czułem, że jej
stosunek do mnie zmienił się. Początkowy chłód zniknął.
Zdałem egzamin.
Gdy skręciliśmy w główną drogę i jechaliśmy wzdłuż ścian
kanionu, opowiedziała mi o nim. Był ekologiem. Do Topanga
przybył w latach dwudziestych na długo przed wybudowaniem
nad oceanem drogi do doliny San Fernando. Napisał
kilka książek na temat ekologii kanionu, jak też wczesnej
historii tych okolic.
- Znalazło się kilku właścicieli budowlanych, którzy
chcieli stawiać domy na północ od Topanga. Zorganizował
protest. Musiał chyba studiować gdzieś prawo, bo potrafił
wystrychnąć na dudków ich prawników. To na jakiś czas
powstrzymało prace. To i... - zawahała się, a potem
spoglądając na mnie spod oka dodała mętnie - i inne rzeczy.
- Jakie? - To zaczynało być interesujące.
W miarę jak zbliżaliśmy się do oceanu, kanion zwężał się,
a droga stawała bardziej kręta. Polly przez chwilę
skoncentrowała się na prowadzeniu, zanim podjęła dalszą
rozmowę.
- Policja nadal sądzi, że to sprawa wandali. Bo,
rozumiesz, właściciele budowlani nie mogą tak naprawdę
nikogo obwiniać, działali przecież nielegalnie.
Gdy słyszę, jak ktoś zaczyna swą opowieść od środka, to
pozwalam, by sam doszedł z tym do ładu. Polly zorientowała
się w mig, co zrobiła i wzięła głęboki oddech.
- Budowlani rozpoczęli swe roboty, gdy nadal jeszcze
toczyła się sprawa w sądzie. Mieli zamiar budować bez
pozwolenia i postawić nas przed... - zmarszczyła brwi
szukając odpowiedniego słowa.
- ...faktem dokonanym - podpowiedziałem. - I co się
wydarzyło?
- Pewnej nocy, zaraz po tym, jak zaczęli stawiać
konstrukcje domów, ktoś dostał się na teren budowy i
wszystko zrównał z ziemią.
- Zrównał z ziemią?
- Tak. Kilku facetów, którzy służyli w Wietnamie,
opowiadało, że podobnie wyglądały bambusowe chaty, gdy
przejechały przez nie czołgi.
- To nierozważne ze strony budowlanych, że pozwolili
protestującym ekologom zbliżyć się do swej budowy.
- Ogrodzili cały teren drutami i trzymali dobermany, by
pilnowały go nocą. Po płocie nie zostało ani śladu. -
Zaśmiała się na samo wspomnienie. - A dobermany zmieniły
się w przymilne szczeniaki. Agencja, od której je wynajęli,
była wściekła jak diabli. Powiedzieli, że psy są już na
straty. Odtąd chciały się tylko bawić. Ja ich nie widziałam,
ale ludzie, którzy pierwsi tam się znaleźli, mówili, że
łasiły się merdając ogonami i węsząc w zagajniku dąbczaków,
znajdującym się na terenie budowy.
Oparłem się o siedzenie.
- A więc - zawyrokowałem głośno - budowlani mają ciężki
orzech do zgryzienia dzięki prawniczym zdolnościom Gunnara i
kilku bojownikom o środowisko naturalne. - Do siebie zaś
zamruczałem: - Cudownie.
- Och. Czy ci wspominałam, że mam w sklepie kilka jego
książek?
Wiedziałem, co chce powiedzieć, zanim zapytała:
- Co miał na myśli mówiąc o twojej spostrzegawczości?
- Mówił o empatii, a nie o spostrzegawczości.
Kiedy zdała sobie sprawę, że nie zamierzam powiedzieć ani
słowa więcej, mruknęła jedynie coś pod nosem.
W ciszy obserwowaliśmy liczne zakręty drogi w kanionie.
Mgła, którą Gunnar przewidział, dopadła nas, gdy
dojeżdżaliśmy do oceanu.
Uczucie, będące wynikiem spotkania z Gunnarem, przyblakło
nieco w ciągu popołudnia i wczesnego wieczoru. Wciąż
napływali nowi klienci z Santa Monica i Malibu. Wróciłem do
swoich zmagań z choinkami. Ironią losu jest, że plastykowa
karta kredytowa potrafi rozwiać metafizyczne rozterki.
Gdy ostatnie światła samochodów zniknęły w ciemności i
mgle, zamknięto sklep. Była sobota. Polly wymknęła się do
domu, odległego o jakieś ćwierć mili stąd, a ja nie miałem
ochoty jej ścigać. Przyjąłem zaproszenie Darba do
miejscowego baru.
- W czasie weekendów przychodzi tam niesamowity "towar".
- Jasne, czemu nie - odpowiedziałem, wzruszając ramionami
i obiecałem dołączyć do niego, jak tylko uda mi się
zeskrobać z ciała warstwę żywicy.
Kantyna była wiecznie zatłoczona. Kiedyś usiłowano zrobić z
niej restaurację meksykańską. Po tych próbach pozostało
jedynie kilka sombreros wiszących na ścianie i najgorsze
margaritas, jakie przyszło mi kiedykolwiek pić.
Był to bar dla ludzi pracy: na zewnątrz stały zaparkowane
furgonetki obok błyszczących chevroletów z napędem na cztery
koła.
- Spójrz na to - Darb trącił mnie łokciem, gdy do baru
weszły trzy młode kobiety w strojach kowbojskich. Staliśmy
oparci plecami o bar, z drinkami w garści i wzrokiem
wlepionym w drzwi wejściowe. Nikt jeszcze nie tańczył, choć
płyta Lindy Ronstadt grała na cały regulator. Pomyślałem
sobie, że jest to jedno z tych miejsc, w których dostajesz
chrypy, usiłując przekrzyczeć muzykę.
- Wiesz - teraz ja dźgnąłem Darba łokciem - poznałem dziś
Gunnara Larsona. Polly zabrała mnie do niego.
- Naprawdę? - Darb kiwnął głową. - On jest w porządku.
Czy Polly opowiadała ci o dupkach, którzy usiłowali
wybudować tu swe błazeńskie domy? - Gdy przytaknąłem,
ciągnął dalej: - A o motocyklistach? - Potrząsnąłem
przecząco głową.
- No cóż. - Odwrócił się twarzą do baru. Gdy poszedłem w
jego ślady, nasze zgarbione ciała odgrodziły nas nieco od
hałasu i muzyki.
- Kilka lat temu grupka motocyklistów upodobała sobie ten
kanion. Było lato. Drogami pożarowymi jeździli tam i z
powrotem. Nie były to żadne terenowe motory, ot, ciężkie
ryczące krowy. Zjawiali się tu co tydzień, strasząc
okoliczną zwierzynę. Phil, ten ze stajni jeździeckiej,
kilkakrotnie telefonował do szeryfa, ale zanim pojawiała się
policja, po motocyklistach nie było ani śladu.
- No i - Darb przerwał, by łyknąć piwa i oblizać swe
bujne wąsy - pewnego ranka wjechali swymi motorami na drogę
Gunnara, a późnym popołudniem powrócili stamtąd pieszo.
Wyglądali, jakby ktoś im porządnie dołożył. Jeden z nich
miał złamane trzy żebra. - Darb ponownie pociągnął łyk piwa.
- Co im się stało?
Darb znów oblizał wąsy. - Powiedzieli tylko, że wpadli
na jakieś drzewa. Ale najzabawniejszy jest fakt, wiem to od
Arniego - tego, co ma warsztat naprzeciwko sklepu, po
drugiej stronie ulicy - że motory pozostawili na środku
drogi Gunnara. A tam nie ma ani jednego drzewka. Widziałem
te graty, gdy Arnie je ściągnął do warsztatu. Kompletnie
skasowane. - Po kolejnym łyku powtórzył dobitnie: -
Kompletnie.
Odwróciliśmy się w stronę parkietu i wejścia, by
obserwować tańczących i wchodzące do baru kobiety.
Darb ponownie dał mi kuksańca, wskazując na "towar",
zajmujący miejsce po drugiej stronie sali. Dziewczyny nie
były w moim typie. Spóźniły się co najmniej o dziesięć lat.
Ale Darba zaczynało brać - najwyraźniej odpowiadały mu
wszystkie.
Muzyka umilkła. Wszyscy przestali rozmawiać, gdy tylko
zdali sobie sprawę, że niepotrzebnie ją przekrzykują. Tak
jak pozostali odwróciłem się w kierunku grającej szafy.
Uśmiech stojącej w drzwiach dziewczyny opisywałem
dziesięć, dwanaście lat wcześniej jako uśmiech "dzieci
miłości". Jej nos pokrywało kilka piegów, a oczy były
zmrużone w uśmiechu. Mysiobrązowe włosy, splecione w
warkocze, okalały koroną jej głowę, upodabniając ją do
boginki z płótna Botticellego. Spódnica do kostek
uzupełniała wygląd hipiski z lat sześćdziesiątych.
Była tak piękna, że chociaż jej wzrok wskazywał, iż była
już nieraz na haju, to i tak nie miałbym nic przeciwko temu,
by patrzeć na nią przez całą noc. Nagle moją uwagę odwrócił
jakiś ruch i gdy przeniosłem wzrok na postać stojącą tuż za
nią, odczułem natychmiastową potrzebę opuszczenia oczu i
przyglądania się wiórom na podłodze.
W jego dłoni łagodnie kołysał się wyrwany z kontaktu kabel
szafy grającej. To właśnie ten ruch zwrócił moją uwagę.
Rozkołysany kabel trzymany w tej zimnej, bladej dłoni!
Mężczyzna ubrany był na czarno - czarne spodnie, czarny golf
i czarna czapka rybacka, rzadko obecnie widywana. Jego zęby
lśniły jak kły wilka, a skóra miała bladość rybiego
podbrzusza. Spod czapki wymykały się czarne, kręcone włosy.
Miał wygląd szesnastolatka, ale wiedziałem, że to mylne
wrażenie. Naciągnięta skóra wokół ust i oczu wyraźnie
tuszowała zmarszczki. Z jego spojrzenia wiało śmiercią.
Kiedy dziewczyna przemówiła, to, co powiedziała było tak
absurdalne, że parsknąłem śmiechem. Zdenerwowanie zawsze
spycha mnie na skraj histerii, zawsze chichoczę w takich
sytuacjach. Gdy spojrzał w moim kierunku, natychmiast tego
pożałowałem.
Podeszła do mnie ze swym boskim uśmiechem i wyciągniętą
dłonią.
- Odżałujesz grosik? Nie żałuj grosza dla Naszego Pana -
powtórzyła.
Nie podnosząc wzroku, grzebałem po kieszeniach dżinsów.
Przez chwilę wpadłem w panikę, że nie mam przy sobie
pieniędzy. Znalazłem kilka monet i oddałem jej wszystko, co
miałem.
- Dzięki ci, bracie - powiedziała nie spuszczając ze mnie
wzroku. - Dzięki, w imieniu Pana Naszego.
Nie podniosłem wzroku, nawet gdy odeszła i swym ciepłym
głosem zadawała to samo pytanie innym. Nie mogłem pozbyć się
uczucia, że zostałem przyłapany w spiżarni z ręką w
łakociach i że nie jestem w stanie nic na to poradzić.
Wszyscy wróciliśmy do rzeczywistości, gdy ponownie
zabrzmiała muzyka. Ich już nie było. Wyszli. Przez moment w
barze panowała zupełna cisza, a potem powróciło normalne
życie. Darb, by dojść do siebie, potrzebował aż dwóch
szklaneczek tequili. Walcząc z drinkiem, zapytałem go:
- Czy tu w kanionie mieszkają jeszcze inne barwne
postacie, o których powinienem wiedzieć?
Dziewczyna i facet w czerni byli, według Darba, członkami
komuny religijnej, ukrytej gdzieś w kanionie z dala od
głównej drogi. Była to jedna z pozostałości lat
sześćdziesiątych.
- Komuna religijna, też coś! Wyglądali zbyt upiornie, by
należeć do obozu wyznawców Biblii - powiedziałem.
- Wiesz - odrzekł Darb, przysuwając się do mnie - są
tacy, co mówią, że wśród nich jest kilku byłych członków
rodziny Mansona.
Miałem ochotę spytać Darba, czemu zaczął mówić szeptem,
ale zmieniłem zdanie. Na samo wspomnienie tych oczu i mnie
zachciało się iść w jego ślady.
Bar powoli wracał do życia; być może, rozmawiano
początkowo zbyt głośno i w sposób wymuszony, ale widać było,
że wszyscy starali się powrócić do przerwanych zajęć.
Darb ponawiał swe kuksańce, ilekroć pojawiały się kolejne
"luksusowe towary". Ale ja nie miałem ochoty na żaden,
niezależnie jak bardzo luksusowy. Zostawiłem więc Darba w
barze, nim ponownie zdołał wbić mi łokieć w bok.
Jeszcze tego wieczoru wyciągnąłem książkę Gunnara,
wypożyczoną ze sklepu. Kartkując ją, wyczułem ton, w jakim
została napisana. Przypomniałem sobie wszystkie połykane
przeze mnie w czasie pierwszych wakacji w college'u książki
Johna Muira. Gunnar wyjaśniał sprawy ekologii kanionu i
okalających go gór, łącząc naturalistyczne spojrzenie z
językiem poety.
Przeglądając książkę, opuszczałem opisy, zatrzymując się
na zdjęciach. Najwięcej miejsca zajmowały dęby. Gunnar
opisywał je jako strażników. Miejscowi Indianie odnosili się
do nich z takim samym namaszczeniem jak Indianie z równin do
bizonów. Drzewa dostarczały nie tylko schronienia, ale i
pożywienia. W nagrodę Indianie umieścili je w panteonie
swych bogów.
Tequila wpłynęła na mnie zgubnie i już w połowie lektury
zacząłem ziewać. - Brakuje tylko, żeby Indianie zaczęli
składać ludzi w ofierze i już mogliby zostać druidami -
zamruczałem, odkładając książkę. - Palce gór wbite w
życiodajne fale oceanu. - W takich sformułowaniach leżała
siła Gunnara, pomyślałem, zapadając w sen.
Praca w sklepie wypełniała mi całe dni. Nie czułem się
specjalnie zaharowany, ale też nie leniuchowałem. Darb
całymi dniami karmił nas swymi antybożenarodzeniowymi
monologami. Polly udzieliło się to napięcie. Uciekła w
milczenie i jednosylabowe odpowiedzi.
Może dlatego zdziwiłem się, gdy pewnego popołudnia
zjawiła się u mnie.
- Allanie, czy masz jakieś plany na wolny dzień?
Głowę miała spuszczoną, wśród grzywki ledwie dostrzegałem
prześwitujący błękit jej oczu.
- Nic specjalnego, bo co? - Byłem zdziwiony, ale i
zadowolony, że rozmowa szła właśnie w takim kierunku.
- Wiesz, skoro masz tu pracować, to dobrze by było,
gdybyś poznał konie. - Spojrzała na mnie i posyłając mi
pełen nadziei uśmiech Mony Lizy, zapytała:
- Czy nie miałbyś ochoty na konną przejażdżkę?
Ucieszyło mnie to. - Oczywiście - odpowiedziałem, bo czy
mogłem odpowiedzieć inaczej? Jej uśmiech uwydatnił dołeczki
w policzkach.
- To w porządku. - Teraz dołeczki widać było jak na
dłoni. Podała mi swój dokładny adres.
- Weźmiemy moje konie. Służyły niegdyś do nauki jazdy.
Do tamtej chwili tyrałem w sklepie jak bury osioł, ale
teraz wprost zacząłem szaleć. - Wesołych świąt - rzucałem
klientom, przywiązując choinki do dachów ich samochodów.
- Co cię napadło? - zapytał Ebenezer Darb, kiwając na
furgonetkę, podjeżdżającą po ładunek drewna. - Czyżbyś
pociągnął grzańca, przygotowanego dla klientów?
- Nie. - Zaśmiałem się. - Wpadłem po prostu w świąteczny
nastrój. A ty co? Przecież to okres pokoju na ziemi i
dobroci dla bliźnich, nie wiedziałeś o tym?
Darb jedynie coś mruknął, prychnął i zawrzeszczał na
kierowcę furgonetki. Śmiejąc się ruszyłem w stronę kolejnego
mercedesa, rozglądając się za drzewkiem odpowiedniej klasy.
Jechaliśmy drogą przeciwpożarową, kierując się w stronę
domu Gunnara. Polly dosiadła gładkiego araba imieniem Jet, a
ja dostałem ciężkiego konia o imieniu Sierżant. Szybko
opanowałem tajniki jazdy konnej - rób tak, jakbyś wiedział,
co robisz, a wszystko będzie dobrze. (Nadal jednak ściskałem
kurczowo łęk w chwilach strachu.)
- Co sądzisz o książce Gunnara? - Polly siedziała na
koniu jak w wygodnym fotelu na biegunach.
Kiedy dałem wymijającą odpowiedź, że jest w porządku i
przypomina mi książki Johna Muira, spięła konia i ruszyła
galopem. Sierżant przeszedł w kłus, usiłując nadążyć za
Jetem i rzucając mną tak okrutnie, że czułem, jak wszystko
się we mnie przewraca.
Gunnar wyszedł z domu, gdy podjeżdżałem. Polly już
zsiadła z konia. Gdy usiłowałem wyplątać się z siodła,
słyszałem, jak powiedział do Polly, że niepotrzebnie
przegoniła Jeta.
Moje nogi skrzypiały i trzaskały przy każdym ruchu.
Gunnar z uśmiechem zapewnił mnie, że sztywność wkrótce
minie. Do nas obojga powiedział, że cieszy się z naszej
wizyty.
- Jak tylko oporządzicie konie, wejdźcie do środka.
Podbiegł Shep i rozpoczął swój rytuał machania ogonem i
lizania dłoni.
- Siądźcie, proszę - Gunnar wskazał na sofę. - Czy mogę
podać wam sok jabłkowy?
Wydawało mi się, że był niespokojny, podenerwowany. Ale
napięcie wypełniające pokój powoli rozpływało się po kątach.
- Ja dziękuję - rzekła Polly. Popatrzyła na mnie i
wiedziałem, że i ona wyczuła jego niepokój.
Spojrzał na nas, najpierw na Polly, potem na mnie i
westchnął. Zabrzmiało to jak powiew wiatru w suchych
gałęziach drzew.
- Nadchodzi paskudna burza - powiedział jakby do siebie.
Patrzył w dal ponad nami, przez otwarte okno.
- O co chodzi, Gunnar? - Polly nachyliła się.
- O komunę Pana Naszego - odpowiedział.
No tak, przypomniałem sobie żebraczkę o trupim wzroku i
stuletniego dzieciaka z czarnymi oczami. Teraz i mnie ręce
zaczęły się pocić, a nogi drżeć.
- Będą chcieli wkrótce zrobić coś bardzo złego. Stanie
się to w noc, gdy nadejdzie burza.
- Czemu... czemu nie udamy się z tym do szeryfa. - Polly
usiłowała naprawić świat i utrzymać go w ryzach.
- Wiesz, że to nic nie da - powiedział wolno, potrząsając
głową.
- No tak. - Spojrzała na ręce, spoczywające na jej
napiętych udach.
Jak dla mnie sprawy działy się zbyt szybko.
- Chwileczkę, o co tu chodzi?
- Mieliśmy już przypadki zabijania zwierząt - wyjaśniła
Polly. - Znajdowano owce i bydło paskudnie wypatroszone. -
Przerwała na moment, by odpędzić wspomnienia. - Widziałam
jedną z zabitych kóz, to... to było straszne.
Gunnar dodał szybko: - Według raportów władz podobnie
okaleczone zwierzęta znajdowano w całym kraju.
Zanim skończył mówić, już wydawało mi się, że wiem, co
będzie dalej.
- Były to okaleczenia związane z pewnymi obrzędami.
Władze przesłuchiwały członków komuny, ale nie było dowodów
na to, że są zamieszani w tę sprawę.
Patrzyłem w błękitne oczy Gunnara.
- Czy zaatakowano któreś z twoich zwierząt?
- Nie - uśmiechnął się do siebie. - Wiedzą, że ze mną
lepiej nie zaczynać.
Przez moment milczeliśmy wszyscy troje, zatopieni we
własnych myślach.
- Kiedy to nastąpi? - zapytała miękko Polly.
- Nie jestem pewien. Wkrótce, podczas burzy. Tylko tyle
widzę w tej chwili.
Polly kiwnęła głową akceptując informację. To wszystko,
co widzi! Z jednej strony nie chciałem uznać tego, co działo
się wokół, w sposób, w jaki przyjęła to Polly. Coś we mnie
chciało podskoczyć i wrzasnąć - nie wierzę w to gówno! Ale
druga moja połowa wierzyła we wszystko. Znajdując się w
pokoju z Polly i Gunnarem, miałem uczucie, że jest to
możliwe. Jej wiara była bezkrytyczna. Widząc to, sam
zacząłem wierzyć. Ruchem głowy pożegnałem Gunnara, gdy
wstaliśmy, by wyjść.
W drodze powrotnej byłem przygnębiony. Szybko zaczęło się
ściemniać, gdy tylko chmury przesłoniły horyzont. Po głowie
chodziło mi ostatnie zdanie Gunnara: nie dopuszczajcie, by
dzieci kręciły się koło komuny. Gdy to mówił, przeszedł mnie
dreszcz, bo przeczuwałem, że cokolwiek się stanie, będę miał
w tym swój udział.
Deszcz zaczął padać jeszcze tego samego wieczoru. Polly i
ja nie rozmawialiśmy ze sobą na temat wizyty u Gunnara.
Usiłowaliśmy chronić się nawzajem przed lękiem. Ale
kilkakrotnie złapałem ją na tym, jak wpatruje się w niebo.
Deszcz był taki, jak zwykle nad Los Angeles. Mżawka i gęsta
mgła na zmianę z szarym niebem.
Pracowaliśmy w błocie. Nie przypominam sobie, by choć na
chwilę opuściło mnie uczucie niepokoju i przygnębienia,
wyniesione z domu Gunnara. Sprzedawałem jedno drzewko po
drugim, byle tylko wypełnić czymś czas. Polly czuła to samo
co ja.
Tych kilka dni tuż przed świętami zbliżyło nas. Nasze
ręce stykały się, gdy podawała mi kubek kawy. Nie
rozmawialiśmy ze sobą, zbyt baliśmy się. Wiedziałem, że ona
odczuwa to samo co ja, po tym, jak szukała mnie wzrokiem.
Jak dzieci, których mieliśmy strzec, zbliżyliśmy się do
siebie i wspólnie usiłowaliśmy wypatrzeć burzę, zanim
jeszcze nadeszła. Ale kiedy nadeszła, nie wydaje mi się,
byśmy byli na nią przygotowani.
Wszystko wskazywało na to, że może się rozpogodzić
jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Wybraliśmy się do baru, by
się odprężyć. Deszcz nie był tak dokuczliwy, za to zaczęła
się plaga tego rejonu - osuwanie błotnistych zboczy.
Furgonetka Polly z trudem pokonywała rozmokłą drogę.
- Jakie to szczęście, że nie pojechaliśmy moim
volkswagenem - powiedziałem przekrzykując silnik.
Polly zmieniła biegi, zanim odpowiedziała. - Po każdej
ulewie Arnie wyciąga z błota co najmniej tuzin samochodów.
Gdy wjeżdżaliśmy na parking, zaczęło lać. Była to
potworna ulewa, jakiej rzadko oczekuje się w Los Angeles,
ale kiedy jednak nadchodzi, na długo pozostaje w pamięci.
Krople deszczu są wielkie i ciężkie, a wszyscy zatrzymują się,
by posłuchać, jak bębnią o dachy. Tak było, gdy
dochodziliśmy do baru. Zanim ktokolwiek zdołał skomentować
bębnienie kropli deszczu o dachy wozów, niebo rozświetliła
błyskawica, a w ślad za nią słychać było potężny huk
grzmotu.
Polly spojrzała na mnie. Wiedzieliśmy, że to właśnie ta
burza. Podchodząc do baru, z rezygnacją zamówiłem margaritę.
Obydwoje usiłowaliśmy ukryć nasze obawy, obserwując
wchodzących do baru ludzi, otrząsających z deszczu swe
płaszcze i kapelusze. Bębnienie deszczu o dach nie ustawało.
Zaczęło się, gdy do baru wszedł Darb.
- Czy wiecie, co właśnie usłyszałem w radiu? Kanion
został odcięty z powodu osunięcia się błota.
Okrzyki radości powitały te słowa. Podawano drinki na
koszt baru. Wpatrywałem się w swoją margaritę i czułem, jak
strach podchodzi mi do gardła. Polly dotknęła mego ramienia
i nachyliła się ku mnie.
- Jest dobrze, Polly. Może nic się nie stanie. Może
Gunnar mylił się. - Objąłem ją i zacząłem delikatnie masować
jej kark i ramiona. Ona, podobnie jak ja, nie wierzyła w to,
co mówiłem.
Gdy tak siedzieliśmy nachyleni ku sobie, muzyka stawała
się coraz głośniejsza. Ludzie usiłowali przekrzyczeć ją.
Hałas był niemożliwy. Polly i ja przytuliliśmy się do siebie
jak żołnierze, kryjący się w okopie w oczekiwaniu na koniec
ataku artyleryjskiego. Gdy otworzyły się drzwi, błyskawica,
a tuż za nią potężny grzmot, zamknęły wszystkim usta.
Deszcz pozlepiał mu włosy i skapywał z marynarki na
podłogę. Początkowo nie poznałem go. Na jego twarzy malował
się niepokój. Usiłował uśmiechnąć się, świadomy
zainteresowania, jakie wywołało jego wejście.
- Arnie? - Polly podeszła do niego. - Co się dzieje?
Nigdy przedtem nie widziałem mężczyzny załamującego ręce.
Arnie stał tam, mnąc czapkę w dłoniach.
- Chodzi o dzieci - wykrztusił. - Nie ma ich, są na
terenie komuny.
Westchnął ciężko.
- Pomóż Marti, jest w ciężarówce. - Pochylił głowę, jakby
właśnie wyznał swój największy grzech.
Usiadłem z powrotem, jak zawsze obserwując i nasłuchując,
co się wokół dzieje. Dwójka dzieci Arniego, dziewięcioletni
Jason i ośmioletnia Jennifer, poszły wzdłuż kanionu, by
pobawić się z przyjaciółmi. Nie wróciły do domu.
- Mówiłam dzieciom, by nawet nie zbliżały się do komuny.
Twarz Marti wyglądała, jakby jej właścicielka nie spała
od tygodnia. Mokra, skręcona blond trwała spływała na
ramiona, nadając jej wygląd przemoczonego cocker-spaniela.
- Skąd wiesz, że są na terenie komuny? - Polly posadziła
Marti naprzeciw siebie, robiąc wszystko, by ją uspokoić.
Chociaż wydawać się mogło, że Marti wypłakała już
wszystkie łzy, udało się jej wydać jeszcze jeden krzyk
rozpaczy.
- Komuna jest niedaleko. Gdy poszłam ich szukać, mignęły
mi ich rowery na drodze do kanionu. Wróciłam po Arniego, a
gdy oboje tam pojechaliśmy, rowerów już nie było, za to byli
ludzie ze strzelbami. - Przerwała na chwilę, by otrzeć łzy.
- Mówiłam dzieciakom, by nie zbliżały się do tego
miejsca. - Była na krawędzi histerii. Polly kiwnęła ze
zrozumieniem, a następnie zaczęła uspokajać ją słowami,
których nie słyszałem.
Arnie, oparty o bar, słuchał swej żony. Wyglądał na
człowieka, który nie potrafi nic zrobić. - Nigdy przedtem
ich nie widzieliśmy. Było ich z pół tuzina i każdy miał
broń.
Wszyscy ucichli, gdy dotarła do nich ta wiadomość. To
Darb odezwał się pierwszy: - Cóż, wygląda na to, że i my
musimy wyciągnąć naszą, no nie?
Ktoś zaczął mówić, by wezwać szeryfa i patrol, i
zaczekać, aż się zjawią tu nad ranem.
- Jutro będzie za późno. - Gunnar stał w drzwiach. Jego
spokojne słowa uciszyły gwar. Shep stał u boku pana,
rozglądając się za towarzystwem do zabawy.
- Cóż - westchnął Darb - ruszajmy. Weźmiemy naszą broń, a
jeśli ktoś zapyta, po co nam ona, możemy zawsze
odpowiedzieć, że szukamy zaginionych dzieciaków.
- Żelazo ich nie powstrzyma - powiedział stanowczo
Gunnar.
W barze zaczęło powoli wrzeć jak w kotle. Darb zamruczał:
- Czyżby? A może zrobi to ołów? - Ale jego słowa zginęły w
szumie. Gunnar podszedł do mnie i powiedział szybko, zanim
hałas zagłuszył wszelkie rozmowy.
- Musisz wydostać dzieci przed północą. - Mówił to do
mnie.
- Ja? - Zostałem wybrany na ochotnika. - Jak mam tego
dokonać?
- Shep zaprowadzi cię do nich. - Pies machnął ogonem,
słysząc swe imię i zaczął chodzić między stolikami,
obwąchując ludzi.
- Ja pójdę. - Arnie oderwał się od baru, usiłując
wciągnąć brzuch zaokrąglony od zbyt wielu wypitych z
przyjaciółmi piw.
Gunnar potrząsnął głową. - Nie, nie mogę cię ochronić.
- Pójdę. - Arnie pod swą mokrą baseballową czapką
wyglądał na małego i słabego, ale też i zdecydowanego.
Gunnar kiwnął głową i ponownie zwrócił się do mnie.
- Shep podprowadzi cię do ich kolonii od tyłu. - Do Darba
rzucił: - Reszta może podejść od strony wylotu kanionu, tam,
gdzie ich kanion łączy się z kanionem Topanga. Jeśli
chcecie.
Znowu odwrócił się do mnie.
- Większość drogi będziesz musiał przejść pieszo. Dzieci
są w jednym z budynków niedaleko wyrębu na tyłach ich
komuny.
Tu zaoponował Darb: - Pieszo? W tym deszczu? Żartujesz
chyba - nerwowo żuł gumę, a ręce aż świerzbiły go do broni.
- Deszcz wkrótce ustanie.
Byliśmy już tak podekscytowani, że nie sądzę, by ktoś
wątpił w słowa Gunnara.
Tylne światła furgonetki Polly zniknęły za zakrętem.
Powietrze było rześkie, jak zwykle po burzy. Od nadmiaru
ozonu kręciło mi się w głowie. Dźwięki płynącej wody
zagłuszały grzmoty, poprzedzane błyskawicami gdzieś znad
Pacyfiku.
W ciemności dostrzegłem dłoń Arniego wepchniętą w kieszeń
spodni, ściskającą pistolet, który dostał od Darba. Z
drugiej kieszeni wystawała mu latarka. Mieliśmy nadzieję, że
nie będzie nam potrzebna.
Gdy Darb i mnie zaoferował pistolet, może zbyt zuchwale
odpowiedziałem: - Dzięki Darb, ale Gunnar mówił, że żelazo
ich nie powstrzyma. - Teraz, stojąc w ciemności, otoczony
dźwiękami trudnymi do rozpoznania, żałowałem, że go nie
wziąłem.
Shep podbiegł i obwąchał mi dłoń. Machnął ogonem i już go
nie było.
- Zdaje się, że powinniśmy iść za nim - powiedziałem.
Deszcz zmienił ziemię w lepkie błoto. Zarówno Arnie jak i
ja zaliczyliśmy po kilka upadków i przez cały czas
chwytaliśmy się gałęzi lub kępek chwastów, by nie runąć na
dno kanionu. Gdybyśmy mieli kogoś zaskoczyć, to od dawna
bylibyśmy spaleni. Shepowi nie przeszkadzało błoto,
niepokoiło go jedynie nasze mizerne tempo. Zatrzymywał się
co jakiś czas, by spojrzeć na nas i nerwowo zaskowyczeć.
Shep biegł przodem, toteż on pierwszy znalazł ogrodzenie.
Kiedy podszedłem do niego, kulił się i skamlał.
- Co jest, piesku? - zapytałem bez sensu. Czego
oczekiwałem? Że mi odpowie? W każdym razie zdałem sobie
sprawę, o co chodzi, kiedy za sobą usłyszałem płacz Arniego.
Wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Gorzej niż gdy
pojawił się w barze.
- Nie mogę tego zrobić - zaszlochał. - Boję się. - Tuż za
mną zawył Shep.
Podszedłem do Arniego. Siedział na środku bagnistego
szlaku, którym podchodziliśmy.
- Arnie, co z tobą? - Usiłowałem mówić spokojnie,
starałem się ukryć własną niepewność, wywołaną jego głosem.
- Nie mogę iść dalej. Coś mnie... za bardzo się boję.
Jego głos zdradzał i zdziwienie i niepokój.
- W porządku. Ja to zrobię. Zaczekaj tu na mnie, dobrze?
- Poklepałem go po ramieniu, by go zapewnić, że wrócę.
Shep nadal siedział skulony z pyskiem między łapami.
- A co tobie? - szepnąłem. - Czy możesz tu zaczekać, póki
nie przyprowadzę dzieci?
Usiłował zamerdać ogonem, ale nie bardzo mu to wyszło.
Gdy samotnie ruszyłem szlakiem, Shep zawył z bólu.
Przede mną rozciągała się komuna. Byłem na grani grzbietu
górskiego i widziałem ją w dole. Lampy zwisały ze słupów
telefonicznych, rozrzuconych pomiędzy niskimi, pokrytymi
tynkiem zabudowaniami.
Zdaje się, że oczekiwałem czegoś bardziej tajemniczego,
jakiegoś dziwnego połączenia świątyni kalifornijskiej, Taj
Mahal i Partenonu. Zamiast tego były tam jedynie małe
kolorowe domki z białymi plamami w miejscach, gdzie odpadł
tynk. Domki rozrzucone były bez żadnego ładu i składu.
Między granią, na której stałem, a domkami znajdował się
kort tenisowy. Widać było jego białe linie. Siatkę zdjęto, a
na zielonym cemencie, na linii środkowej stał ołtarz.
Nie przyjrzałem mu się zbyt dokładnie, ale na jego widok
odczułem to samo, co wobec strachu Arniego i wycia Shepa.
- Rób jedynie to, co do ciebie należy - zamruczałem na
głos i ruszyłem zboczem w dół.
Odnalezienie Jasona i Jennifer nie było trudne.
Znajdowali się w pierwszym domku, do którego zajrzałem. Goła
żarówka oświetlała sypialnię, urządzoną w stylu Wczesnego
Motocyklisty. Goły, podarty materac leżał rzucony krzywo na
podłogę. Dziewczynka i chłopiec siedzieli na jego rogu,
przytuleni mocno do siebie. Byli boso. Ich mokre twarze
wskazywały, że większość dnia przepłakali.
- Cześć! - powiedziałem cicho, zaglądając przez okno.
Zastukałem w ramę, by zwrócić ich uwagę.
- Wysłał mnie wasz tatuś, bym pomógł wam się stąd
wydostać. Czy możecie otworzyć okno? - przez cały czas
usiłowałem mówić szeptem.
Początkowo popatrzyli na mnie nieprzytomnie. Potem
chłopiec, starszy z rodzeństwa, podszedł do okna i
odpowiedział: - Nie, nie mogę. - Zanim zdążyłem mu
powiedzieć, by mówił ciszej, dodał: - Klamka jest za wysoko.
- W porządku. - Zrezygnowałem z szeptu. - Wróć na miejsce
i nakryjcie się materacem. Będę musiał wybić szybę. - Nie
było już sensu, bym mówił cicho.
W takich komunach jedno jest pewne - zawsze znajdzie się
tam kupa gratów i łatwo o każdą potrzebną ci rzecz. Tu też
tak było. Znalazłem ciężkie wyściełane krzesło.
Powinienem był jedynie zbić szybę i przekręcić klamkę,
ale poniosło mnie. Zanim się zorientowałem, jak szalony
waliłem krzesłem raz po raz, aż fruwało w powietrzu. Nie
musiałem się martwić o klamkę. Całe okno wraz z futryną
wpadło do środka.
- Chodźcie, chodźcie - nachyliłem się nad parapetem
pomagając Jasonowi wdrapać się. Gdy już był na ziemi,
nachyliłem się po Jennifer. Dziewczynka płakała, gdy ją
brałem na ręce.
- Już dobrze, Jenny. Twój tatuś jest na wzgórzu. Już
dobrze - usiłowałem ją uspokoić, gdy zaczęła popłakiwać.
- Rozcięłam sobie stopę - powiedziała między jednym
szlochem a drugim. Przytuliła się do mnie, unosząc nóżkę
ponad ziemią.
- Boże, Jenny - Jason wykorzystał ten moment, by odegrać
rolę zdenerwowanego starszego brata, który musi opiekować
się młodszą, rozbeczaną siostrą.
- Nie szkodzi, Jenny, będę cię niósł. - Wziąłem ją na
ręce.
- Założę się, że mogłaby iść, gdyby tylko chciała -
zamruczał Jason wystarczająco głośno, by go dosłyszała. Już
miała zamiar automatycznie odparować - zamknij się, przecież
nie mogę - ale ją uciszyłem.
- Dajcie spokój. Idziemy. Chciałem jak najszybciej
ruszyć, bo zauważyłem, że ktoś wszedł do domku. Była to
dziewczyna z baru, to od "grosików dla Naszego Pana". Ale
nie było to już to samo boskie, promienne dziecko miłości.
Jej długie włosy były matowe i splątane, sięgająca kostek
spódnica brudna i bez fasonu. Wyglądała jakby od czasu, gdy
widziałem ją po raz ostatni, nie myła się i nie przebierała.
Ale nie to sprawiło, że poczułem, jak braknie mi tchu i jak
krew zaczyna uderzać mi do głowy. Dostrzegłem jej oczy.
Białka straciły swą biel i stały się krwistoczerwone.
Spojrzała na zrujnowany pokój tymi swoimi czerwonymi,
trupimi oczami. Kiedy dźwigałem Jenny w górę, jej oczy
zatrzymały się właśnie na oknie. Gdy mnie zobaczyła, aż
jęknęła.
Ruszyliśmy biegiem. Znowu zaczęło padać. Błysnęło
potężnie i zagrzmiało. Błyskawica jak latarka rozświetliła
mrok. Jej zygzak przeciął niebo horyzontalnie, od oceanu do
grani, którą musieliśmy pokonać, by następnie rozświetlić
góry po drugiej stronie kanionu. Niemal natychmiast po
błyskawicy lunęło na dobre. Wydawać by się mogło, że to
błyskawica wypuściła z nieba te masy wody, które zaczęły na
nas spływać.
W budynkach tuż za nami ogłoszono alarm. W ciemności
widać było coraz więcej zapalonych świateł. Były to światła
fluoryzujące, w których nasze usta i paznokcie nabierały
sinej barwy. Z dala ominęliśmy kort tenisowy z ołtarzem i
zniknęliśmy pod kojącą osłoną ciemności.
- Wdrapuj się na wzgórze, Jason. Nie zatrzymuj się. Tam
czeka twój tata - dyszałem w ramię Jennifer. Ona przywarła
do mnie jak małpka. Nawet gdy potykałem się lub ślizgałem na
grząskim gruncie, nie puściła mnie ani przez chwilę.
Dobrnęliśmy do zarośli zarastających grań w chwili, gdy z
dołu dało się słyszeć odgłosy strzałów. Pomyślałem sobie, że
to pewnie Darb chce pokazać, jaki z niego prawdziwy
mężczyzna.
Jason, blady i wystraszony, zapytał mnie: - Gdzie mój
tatuś?
- Przed nami, na końcu tej ścieżki. - Usiłowałem nadać
głosowi pewność. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, gdzie jest
Arnie lub też gdzie my jesteśmy. Po mojej lewej majaczył w
ciemności kołysany przez burzę zagajnik dębowy, którego
przedtem nie zauważyłem. Ścieżka biegła grzbietem grani, by
następnie tarasami zejść w dół po ciemnym stoku. Gdybyśmy
nawet zboczyli w prawo, schodząc stokiem w dół, to w
najgorszym przypadku wylądowalibyśmy gdzieś na bulwarze
Topanga.
Szedłem za biegnącym przede mną Jasonem. Nic nie wydawało
mi się znajome. Wzmagało to rosnący we mnie niepokój.
Jennifer popłakiwała w mych ramionach.
Kolejna błyskawica rozcięła niebo, by przelecieć na drugą
stronę zbocza, tuż za nami. Błysk i grzmot sprawił, że
chowając głowy w ramiona nieświadomie obejrzeliśmy się za
siebie.
A tam w ciemności stał on. Choć nie powinienem, to jednak
zauważyłem jego uśmiech. Ten sam uśmiech widziałem w barze
tamtej nocy. Uśmiechał się sam do siebie.
Rozluźniłem uścisk i Jennifer wypadła mi z rąk. Chciałem
nakazać dzieciom, by uciekały, tak jak chciałem to samo
nakazać sobie, ale nie mogłem. Jedyne, co widziałem, to ten
uśmiech, a jedyne, co czułem - to ogarniający mnie strach.
Cichy, szary cień przemknął obok mnie i jak strzała
pomknął w górę. Ocknąłem się, gdy Shep rzucił się na
stojącego mężczyznę.
- Uciekajcie dzieciaki, uciekajcie - gdy chciałem podejść
do Jennifer, by wziąć ją na ręce, nadziałem się na wystającą
w ciemności gałąź dębu. To był mój koniec. Straciłem
przytomność.
Pamiętam, że ocknąłem się na chwilę w łóżku nieznanej mi
sypialni. Była tam Polly. Z jej mokrych, jasnych włosów woda
kapała na koc. Mówiła do kogoś, kogo nie mogłem zauważyć.
Mówiła, że nadal jestem nieprzytomny.
- Nieprawda - wymamrotałem zapadając ponownie w sen.
Obudziłem się w tej samej sypialni. Przez okno widziałem,
że był to bezchmurny poranek. Burza przeszła.
- Cześć! - powitałem pusty pokój. Gdy usiłowałem się
unieść, poczułem straszliwy ból głowy.
- Przecież nie piłem - powiedziałem sam do siebie. W
chwili, gdy zdałem sobie sprawę, że mam zabandażowaną głowę,
do pokoju weszła Polly.
- Nie śpisz już? - spytała i rozpromieniona dodała: -
Głupie pytanie. - Usiadła na brzegu łóżka.
- Nieprawda. - Przyciągnąłem ją do siebie i trzymałem
tak, jak wcześniej trzymałem Jennifer. - Gdzie jestem?
- U Gunnara. - Próbowała mnie objąć.
- Dzieciaki w porządku? - zapytałem, choć po tym, jak
weszła do pokoju, wiedziałem, że nic im nie jest.
- Aha. - Przytuliła mnie mocniej. - Arnie odnalazł je w
kilka minut po tym, jak ty je zgubiłeś. Shep zaprowadził go
do ciebie. Zawahała się, nie wiedząc, ile może mi
powiedzieć.
- I?
- Byłam tam dziś rano. Znaleźliśmy Shepa - całkiem
zmasakrowany. Gunnar powiedział, że umarł godnie, że miał na
pysku krew wroga. Teraz Gunnar zakopuje jego ciało. -
Spojrzała na dzielącą nas przestrzeń. - Co stało się tam na
górze?
- Nie jestem pewien. Był tam ich przywódca, ten, którego
widziałem w barze. Shep go zaatakował - ja nie byłem w
stanie nic zrobić. - Odwróciłem wzrok. - On potrafi sprawić,
że czujesz strach. Co stało się z resztą tych szaleńców? Czy
ktoś został ranny, gdy doszło do strzelaniny? - zmieniłem
temat.
- Oni do nas nie strzelali. Gunnar zabronił nam
podchodzić do ich obozu od strony drogi, choć ich straże
ruszyły w górę kanionu. Mieliśmy szczęście, że nie
podążyliśmy za nimi, bo inaczej osuwająca się ziemia
zabrałaby nas razem z nimi.
- Osunęło się zbocze?
- Tak. Widzisz, góry praktycznie zasypały kanion,
wyrywając dęby z korzeniami. Ci ludzie musieli sądzić, że
drzewa to my, bo strzelali do nich, zanim zostali pogrzebani
w ziemi.
Nic nie powiedziałem. Usiłowałem zrozumieć, co do mnie
mówi.
- Szeryf zwerbował kilku ochotników, by odkopać ciała. -
Przez moment milczeliśmy obydwoje, usiłując zrozumieć
uczucia, jakie wywołało w nas to, co się zdarzyło.
Gunnar wszedł do pokoju. Miał w sobie coś, co czyniło go
wielkim i wspaniałym. Był jak ziemia lub