Wilga Mariusz - Mokre palta

Szczegóły
Tytuł Wilga Mariusz - Mokre palta
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wilga Mariusz - Mokre palta PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilga Mariusz - Mokre palta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wilga Mariusz - Mokre palta - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARIUSZ WILGA Mokre palta A ja tam w dole łaknę - K. K. Baczyński Wysypisko trwało, samo dla siebie; pogoda była mu obojętna tak jak ludzie, którzy na nie przychodzili. Strefa zapomnienia. Wzgórze mokrych desek, papieru, plastyku, puszek, opakowań i innych niepotrzebnych różności. Siedliskio dziwnych ptaków, szczurów i ludzi. Padało. Czwórka bezdomnych kucała pod prowizorycznym kartonowym dachem. Ludzie nie pamiętani, tak jak to miejsce; także oni zdawali się nie zwracać uwagi na kaprysy pogody. Pierwszy - oszpecony dziesiątkami blizn. Przerażająca twarz pod wełnianą czapką. Nerwowe ruchy. Drugi - skóra i kości. Chudy jak szczapa. Spod słomianki kapelusza wyzierają wielkie, białe oczy. Trzeci - obsypany różową i czerwoną wysypką. Przygaszone spojrzenie, chrapliwy oddech. I czwarty, ostatni - najbardziej niepozorny. Zgarbiony. Prawie nie oddycha i nie rusza się, ponury jak noc, wygląda jakby ciągle spał. Na sobie mają stare i stale wilgotne palta w tym dziwnym odcieniu szarości, którego nie używa żaden krawiec czy malarz. Strój ludzi zapomnianych, ale wolnych. Wtapiają się w otoczenie jak wielkie, szare ptaki. Patrzą przed siebie i cicho rozmawiają. Przez zawiesinę barw deszczu, wysypiska i ubioru - słychać ich puste głosy. Ten z wysypką powiedział, że nadszedł czas rzeki, która chce zamknąć kolejny cykl. W jakiś sposób to go ucieszyło. Pokaleczony okazał całkowitą obojętność wobec radości kompana oraz jej przyczyny. Wysypka kontynuował z cichą nadzieją, że oto znowu coś zaczyna się dziać. Chwile spokoju i zastoju to tylko pozory. Dla nich i dla innych czas biegnie inaczej. Chudzielec upomniał go, że znaleźli się na wysypisku nie dla zabawy. Trzeba być uważnym... Któryś wykonał obszerniejszy gest i karton zsunął się na mokre, śmieciowe podłoże. Na chwilę uderzył w nich deszcz, a palta nasiąkły jeszcze bardziej. Szybko zamontowali z powrotem nietrwałą osłonę. Zaczęli mówić ciszej, jakby z obawy, że ostre dźwięki strącą znowu karton. Poza tym ulewa zdawała się nie robić na nich wrażenia. Oczekiwanie, nadzieja i tęsknota. Irytacja. Wyjaśnienie. Niecierpliwość. Woda - żywioł - oczyszczenie. Wątpliwości. Milczenie, uspokojenie. Woda zazwyczaj nie była aż tak niecierpliwa, tym razem zachowywała się jakby miała skończyć coś ważnego. Nie chciała się uspokoić, chociaż ludzie robili, co mogli. Systematycznie przeciskała się przez wszystkie szpary, szukała nowych szlaków: uliczek, ogródków działkowych, parkingów - zwyczajnych miejskich zakamarków. Ale też tych niezwyczajnych, zakazanych, których ludzkie zwyczaje, prawa i wyobraźnia nie mogły albo nie chciały przewidzieć. Żywioł występujący dotąd łagodnie przeciw porządkowi człowieka, stał się nagle zły, rujnujący, zabójczy. O nie, Odra nie była bezmyślnym niszczycielem, miała niepojęty cel. Cykl. Świat z boku, około drogi - rzeka nie zauważała go. Wszystko płynęło wolniej niż wezbrane wody i wszystkiego było mniej. Wydarzenia działy się same, ale stawały się nieoczywiste i niepewne. Niebo jak zwykle uspokoiło się ostatnie i najpóźniej na przedmieściach. Słońce zachodziło ospale nad szarymi, umęczonymi ulicami. Niektóre z nich spały pod wodą i naniesionym mułem. Nie słychać tam było odgłosów samochodów; przemożna cisza penetrowała domy pozbawione prądu. Odgrodzone od świata workami z piaskiem, czuwały przygotowane na najgorsze. Woda podeszła blisko, ale, zaspokoiwszy swoją ciekawość przy ogrodzeniach albo na przedpolach ogrodów, wycofywała się i ruszała dalej. Docierała do worków, naciskała na nie, a kiedy nie ustępowały, wsiąkała w nie z wiarą, że przejdzie na drugą stronę i coś zobaczy. Robiła tak wszędzie. Jeśli nie przez piasek lub asfalt, przeciskała się przez glebę - niezbyt głęboko, bo nie było tam nic, oprócz niej samej co zwróciłoby jej uwagę. Potem płynęła dalej, a zostając gdzieś na dłużej z różnych powodów, ryzykowała wyschnięcie. Ale było jej dużo. Niewielki cmentarz okazał się jednym z najlepiej strzeżonych miejsc. Worki leżały tu równo i ściśle; starano się nie zostawić najmniejszego prześwitu, aby osłonić miejsce zakazane i święte zarazem. Wysoka zapora opierała się na ceglanym murku, nie było więc obaw. Stąd brak w tym miejscu jakichkolwiek opiekunów, zwłaszcza w nocy, kiedy to wszyscy myślą o doczesnym świecie i jego koszmarach. Na przykład pilnują dobytku przed grasującymi w ciemnościach szabrownikami, jawiącymi się jako najgorsza okropność czasu rzeki. Nie wiadomo jak, ale jednak znalazła sposób. Woda przeniknęła przez zaporę, częściowo pod nią, wpłynęła wolno na alejki małej nekropolii. Nie było jej wiele, mimo to w zapamiętaniu podmyła korzenie kilku drzew śpiących w pobliżu ogrodzenia i naruszyła konstrukcje trzech czy czterech nagrobków. Dźwięk? Dźwięki? Ziemia wokół zrobiła się miękka, więc woda dotarła głębiej. Po pewnym czasie zatrzymała się, jakby dalej nie chciała zaglądać. Beznamiętnie ruszyła swoją drogą, pozostawiając cmentarz. Koniec? Początek? Bernadzki szedł na wyczucie i dlatego bardzo wolno. Dobrze znał okolice cmentarza, ale nigdy nie oglądał ich w nocy i po raz pierwszy szedł tędy po kostki w brudnej wodzie. Wszystko wyglądało i brzmiało bardzo dziwnie. Kroki, oddech, szpadel na przemian obracany i ściskany mocno w dłoni, stara raportówka przewieszona przez ramię, z której wystawał mały łom, niespokojnie obijająca się o biodra. Serce biło szybko. Oczy lustrowały pośpiesznie rozmazaną w ciemnościach uliczkę - na szczęście cmentarna brama zamajaczyła wkrótce na granicy wzroku. Bernadzkiemu udało się wdrapać po prętach i zejść po drugiej stronie, choć kalosze nie najlepiej nadawały się do wyczynów tego typu. Wszedł na główną alejkę. Wody było mniej, więc kroki stały się twardsze. Nagle Bernadzki zatrzymał się. Być może przeceniał swoją odwagę i desperację. Zastanawiał się, czy podoła. Świętokradztwo było zyskownym grzechem, problem ile przyjdzie mu kiedyś za nie zapłacić. Wiedział, że wszystko ma swoją cenę; jaką - okazywało się po fakcie. Dlatego się wahał. Odwlekał decyzję, patrząc na nagrobki. Chciał zyskać trochę czasu, więc tłumaczył sam siebie, że przecież nie wie, gdzie zacząć. Otchłań rządziła się własnymi prawami. Nie znała ich wszystkich i nie potrafiła się dziwić, więc czasem coś zakłócało jej trwanie. Nigdy nie było to coś z jej wnętrza, nie mogło być. Wypełniały ją dwie rzeczy: nadzieja i niecierpliwość. Trudno powiedzieć, czy coś więcej. Może cierpienie, może ulga. A może była pusta i jałowa. Pytania. Wątpliwości. Obserwacja. Niecierpliwość. Niepokój. Irytacja. Bernadzki usłyszał szelesty. Nie był tu pierwszy raz, więc wiedział, że wiatr brzmi w tym miejscu zawsze inaczej. Wiatr, gałęzie, cóż innego? Cisza wyostrzyła słuch, co stało się przekleństwem. Nie można o tym myśleć. Szpadel gwałtownie wbił się w glebę. Pracował powoli, ale głośno. Pierwsze było powonienie. Wychwyciło zapach, otaczający Bernadzkiego ze wszystkich stron. Woń jedyną w swoim rodzaju, bo nie można jej zapomnieć. Zmieszaną z wilgocią, ziemią i jeszcze czymś. Potem był słuch i odrętwienie. Bernadzki poczuł za sobą obecność. Cichy szmer wywołał ciarki przebiegające od głowy i karku w dół pleców. Dotyk dłoni na ramieniu. Zobaczył dwóch mężczyzn w kompletnie mokrych i powalanych ziemią garniturach. Mieli rozczochrane włosy; w nich też była ziemia i małe kamyki. Twarze nieznajomych, kompletnie bez wyrazu, pokrywała skóra wyglądająca bardzo niezdrowo. To właśnie ona roztaczała dziwny odór. Taki sen nie zdarza się często komuś, czyje marzenia są szare i nijakie. To był koszmar, który gdyby udało się z niego obudzić, pamięta się przez całe życie. Wszystko, co w głowie Bernadzkiego odpowiadało za pilnowanie orientacji w rzeczywistości, tym razem zawiodło. Nic nie mogło wyrwać go zmorze. Za szybko i za wiele z niego odpłynęło. Barnadzki nie czuł strachu, trudno powiedzieć, czy cokolwiek czuł, w każdym razie nie krzyczał, nie mdlał i nie uciekał. Z dala słychać było zgrzyty marmuru, prychanie ziemią, niepewne i sztywne kroki, ciche szepty zabarwione ciekawością. Pojawiło się więcej postaci w mokrych ubraniach, śmierdzących martwą skórą i ciałem. Jedna z nich, Bernadzki widział to bardzo wyraźnie, podeszła do bramy, złapała za pręty i otworzyła szeroko usta, jakby chciała krzyknąć. Nie mogła wydać dźwięku, ale ciągle próbowała. W końcu z wysiłkiem wspięła się na bramę i przeszła na drugą stronę. Obejrzała się za siebie, potem ruszyła w noc. Bernadzki stał jak wmurowany. To przeczyło jego rozumieniu świata. W takiej chwili nie można robić nic innego, tylko trwać i czekać na powrót rzeczy na swoje miejsce. Chyba że ktoś jest na tyle silny, żeby się zbuntować i odrzucić wszystko. On nie miał tyle siły, przecież to miał być koszmar. Ci, którzy wyszli spod ziemi, nie wiedzieli, jak wygląda sytuacja ani co mają myśleć. Dwaj naprzeciw Bernadzkiego chcieli wiedzieć, czy to naprawdę koniec. Bliższy wypowiedział to wreszcie na głos. Pytał o trąby, o aniołów, o pieczęcie i bestię. Mówił sucho, chociaż z mokrej marynarki urywały mu się co chwilę krople wody. Wyznawał, że przebudzenie to ból. Widział w Bernadzkim posłańca, który zaprowadzi wszystkich na sąd. Wyrażał pretensje, obawy i skargi. Bernadzki, któremu szpadel dawno wypadł z rąk, a raportówka zsunęła się pod nogi, nie potrafił wzruszyć ramionami ani nawet głupio się uśmiechnąć. Miał puste oczy. Tymczasem sen kierując się nieubłaganą logiką trwał dalej. Drugi przebudzony był bardzo niespokojny. Potrząsnął Bernadzkim i nerwowo warknął. Nie wierzył, że człowiek naprzeciwko jest bożym posłańcem; jeśli już, to wysłannikiem diabła, który chce ich oszukać i zabrać do miejsca gorszego niż otchłań. Szarpał zwiotczałym ciałem, dopytując się o smoka i o ścieżkę wybranych. Pokazywał niewinnych, którzy chodzą wokół, nie wiedząc, co ich czeka. Miał pretensje o wodę; mówił, że to plaga - dlaczego akurat ona sprowadziła ich z powrotem na świat. Dlaczego w ogóle nie było trębaczy, ni fantar, czemu jest ciemno i chłodno. Przy Bernadzkim pojawiła się kobieta w czerni. Z trudem stawiała chybotliwe kroki w eleganckich lecz zbyt ciasnych, pantofelkach, jednak nie zauważała tego, zaskoczona faktem, że ogóle może się ruszać. Nieruchomy człowiek wydał jej się znajomy. Po chwili zaglądania w jałowe oczy doszła do wniosku, że jednak go nie zna, choć jest w nim coś, co budzi wspomnienia. Chwiejnie odeszła, sama nie wiedziała gdzie. Pierwsza dwójka zniknęła. Wtopili się w noc, przepadli w tłumie podobnych sobie. Nie było ich wielu - kilkunastu obudzonych i zdezorientowanych. Poruszali się bezładnie, dwoili się i troili. Postać w mokrej marynarce szła chwiejnie uliczką po kostki w wodzie. Podążała donikąd, patrząc na mijane ciche budynki. Wiedziała, że musi iść, ale nie wiedziała dlaczego. Wisiało nad nią brudne niebo, na które nie zwracała uwagi. Otoczyli ją nie wiedzieć kiedy. Z przodu ten, co zawsze wyglądał na śpiącego, po bokach Wysypka i chudzielec, z tyłu pokaleczony. Ich palta dobrze się czuły w wilgotnym otoczeniu. Ostrzeżenie. Upomnienie. Bunt. Pragnienie. Ból. Ostrzeżenie. Dezorientacja. Rozproszenie. Przypomnienie. Groźba. Rozpacz. Wysypka się uśmiechał, zerkając na skórę zatrzymanego. Widok przywołujący miłe wspomnienia. Chudy oraz naznaczony bliznami byli cisi i obojętni. Śpiący był zły. Złość wyrażało smętne spojrzenie, marsowy wyraz twarzy i ostre słowa. Szybko zorientował się, że jego ostrzeżenia nie docierają do postaci w marynarce. Mimo wszystko robił, co należy. Budził tym ślepy sprzeciw, niezrozumienie i żal. Upomnienia, oferty pomocy nic nie dawały. Westchnął ciężko. Pamiętał wielu, jak teraz ten tutaj. Żaden nie chciał zrozumieć. Nikt nie przyjmował do wiadomości faktów, wszyscy uważali, że nadeszła ich pora. A czas wcale nie biegnie szybko, myśli na ziemi powstają wolniej niż w innych miejscach. Cóż robić. Wystawił przed siebie lewą rękę. Z rękawa spadła pojedyncza kropla, w tym samym momencie człowiek z cmentarza przestał widzieć. Zachwiał się, potknął i przewrócił. Chlupnęło niesamowicie, mimo że wody było tym razem niedużo. Pokaleczony spojrzał z wyrzutem na śpiącego, który na powrót stał się spokojny i cichy. Razem z Wysypką złapali cmentarnego uciekiniera pod pachy mokrego garnituru. Ciągnąc go powoli, ruszyli smutno podmytą uliczką. Po błyskawicznej kapitulacji świadomość Bernadzkiego zaczęła powoli dochodzić do siebie. Wrażenia z zewnątrz nie były jednak wyraźne. Szepty i jęki ożywionych wiły się dookoła, otępiały zmysły. Wszystko: nieprzyjemny zapach, cienie i dźwięki były wolniejsze, mizerniejsze, jakby w powietrzu unosiła się dziwna zasłona. Bernadzkiemu wydało się, że sen staje się mniej wyraźny. I śnił go dalej, bo nie wiedział, jak przebić się do rzeczywistości. Kłamstwo. Niewiara. Brak. Gniew. Rozpacz. Podświadomie chciał uciec, i chociaż spojrzenie ciągle miał nieprzytomne, jego nogi same zaczęły powoli ożywać - Bernadzki zrobił parę centymetrowych kroków. W przebudzonych rodziły się coraz mocniejsze emocje. Zawiedzione nadzieje pękły ostatecznie i w nadpsutych ciałach zaiskrzyło. Na krótko. Zrozumienie. Ktoś popchnął Bernadzkiego. Najbardziej wzburzeni mówili najgłośniej. To wcale nie koniec. Ktoś ich oszukał i obudził niepotrzebnie. To przez niego muszą cierpieć męki niespełnienia i oczekiwania. Zbyt wiele bólu, za dużo udręki. Nie wytrzymają w niepewności. Odeszli niedawno, a tęsknota to dodatkowa męczarnia. Zerwanych więzi nie można upleść od nowa, nie wolno. Jest za pusto - trzeba skrócić katusze. Pierwszy z tych, którzy na początku indagowali Bernadzkiego, zaproponował rozwiązanie. Sami mogą przecież wszystko rozpocząć. Mają taką siłę i determinację. Mówił, jakim są znakiem, i co mogą rozpętać, jeśli zasieją zew. Chciał przyspieszyć bieg czasu, aby nadeszło spełnienie i obiecany spokój. Kilku mocno zacisnęło pięści. Kilku innych tylko westchnęło. Kilku zamyśliło się. Kilku nie miało już oczu, więc nic nie widzieli, słyszeli za to więcej. Oddech Bernadzkiego przyspieszył niepokojąco. Każdy sen, nawet najgorszy, którego sama pamięć się wyrzeka, ma swoje granice. I jeśli wyobraźnia posunie się za daleko, śpiący zrywa się, uciekając co sił w nogach. Bernadzki, ciągle pogrążony w sobie, sprężył się gwałtownie i zaczął biec w stronę cmentarnej bramy. Potknął się o pasek raportówki zaplątany w okolicach kostek. Próbował biec dalej, lecz czyjeś ręce złapały leżący w błocie szpadel i z impetem uderzyły uciekiniera w plecy. Upadł. Bernadzki nie był młodym człowiekiem. Pomarszczona twarz, dłonie szorstkie jak papier ścierny, pierwsze siwe włosy. Wilgoć błyskawicznie wnikała w jego ubranie - brązowe spodnie, koszulę w kratę, lekką kurtkę. Woda wlała się do czarnych kaloszy, namoczyła wiekowe, pocerowane skarpety w zapomnianym kolorze. Bardzo szary człowiek, nijaki, drobny drań. Widzieli jego upadek, wolne gaśnięcie i odejście. Za dużo żywych uczuć - jeden niekontrolowany impuls i stało się. Patrzyli na śmierć w ciszy. Znali to dobrze i czuli nadzwyczaj wyraźnie. Nie musieli nawet mocno myśleć, wszystko do nich docierało. Kolej rzeczy stała się jasna. Ich powstanie nie mieściło się w tym czasie, coś z zewnątrz otarło się o otchłań i zakłóciło odwieczny rytm. Takie rzeczy zdarzały się, tym razem było to trochę inne i dlatego silniejsze. Wygasanie. Stali bezradni wokół ciała Bernadzkiego. Wszystko ostatnio działo się szybciej niż zazwyczaj. Bystrzejsze myśli, gwałtowniejsze umysły, rodzące się znienacka emocje. Wszystko było wyraźniejsze i głębsze, pustka bardziej pusta, a to co powstawało, było żywsze, chociaż trwało krócej. Przyspieszanie czegokolwiek mogłoby się fatalnie skończyć, poganiany czas mógłby nie wytrzymać szalonego tempa i zapewne rozkruszyłby się. A to byłaby katastrofa: zapomniano by o początku i o końcu. Zniknąłby sens - wszystko by zginęło. Obudzeni drgnęli. Powoli, na pozór bez przekonania, ruszyli do swoich miejsc spoczynku. Szli wolno, ponieważ już od chodzenia odwykli, a w dodatku mokre ubrania są cięższe. To było jedyne rozwiązanie. Smutek. Jednomyślność. Pogodzenie się z losem. Wracali, nie myśląc o Bernadzkim. Zostawili go tam, gdzie upadł, ktoś na pewno zajmie się jego ciałem, może nawet pochowa je w pobliżu. Kładli się w swoje groby przepełnieni żalem. Mieli pozostać w zawieszeniu między światami na bardzo długo. Wiedzieli, że nie zasną. To było niemożliwe, nikt całkowicie nie wraca do otchłani. Przebudzenie zawsze jest jednorazowe, zawsze boli i budzi nadzieje. Pozostaje czekanie i milczenie. Nie może być inaczej. Trudno im było to zaakceptować, ale instynkt istnienia, najsilniejszy ze wszystkich, nigdy nie przegrywał. Bezsenność. Cisza. Wolne i ciężkie myśli. Nadzieja. W otchłani nie istnieje pojęcie braku. Czasami pojawia się niepokój, a i on nie trwa długo; bowiem czas wygląda tam inaczej. Jest mniej myśli - są ciemniejsze, nie ma w nich wiele życia, więc istnieją oddzielnie i rzadko się spotykają. Woda znikała, przybywało problemów. Wszystko musiało wrócić na swoje miejsce, żeby zagościł znowu spokój - nie od razu, bo wszędzie panowało ogromne zmęczenie. Ludzie, ulice, w końcu domy i drzewa próbowali zapomnieć i wrócić do samych siebie, do codziennego rytmu. Oddychali z trudem ciężkim powietrzem. Wysypisko rozrosło się niczym wielka, zadowolona z siebie ropucha, która spogląda na otoczenie z wyższością. Przejedzone, ciągle dokarmiane monstrum wchłaniało coraz więcej i więcej, jakby nie mogło już być inaczej. Nikt nie wiedział, jak ukrócić jego głód. Czterej bezdomni, opuściwszy potwora, udali się na podtopiony cmentarz, gdzie znaleźli zajęcie. Nieprzyjemna była to praca, toteż wszystkim zdziwionym, choć wdzięcznym, odpowiadali, że ktoś musi się nią zająć. Zaopiekowali się grobami, sprzątali cały teren nekropolii, naprawili fragment muru i nie przyjęli zapłaty. Ktoś orzekł, że uznali to za jałmużnę, więc dumnie odmówili; ktoś inny twierdził, że to wariaci. Wszyscy cieszyli się z nieoczekiwanego zastępstwa w ponurej robocie. Wysypka był bardzo z siebie zadowolony, ciągle się krzywo uśmiechał, bacznie obserwując okolicznych mieszkańców. Pokaleczony i chudzielec pracowali zapamiętale, ale bez emocji - nie smuciła ich ta harówka ani nie wprawiała w dumę. Śpiący robił to co inni, ale tylko on martwił się o kilka pobliskich drzew. Zerkał na nie swoim smętnym wzrokiem i głęboko się zastanawiał. Ciało Bernadzkiego zniknęło, ktoś się nim zajął. Cała czwórka po jakimś czasie skończyła porządkowanie cmentarza. Nie wiadomo, gdzie odeszli, może znowu na wysypisko? I nikt nie zwrócił uwagi, że ubrani byli w identyczne namoknięte palta. Szybko o nich zapomniano. Dopełnienie. Spokój. Rzeka wróciła do swojego koryta, uspokoiła się, może zasnęła. Jej niepokój zniknął, zamienił się w coś innego albo po prostu wyparował w chmury. Można było mu najwyżej złorzeczyć, przeklinać go. Nikt nie pojął przyczyn, nie zrozumiał żywiołu. Powody musiały leżeć za daleko, żeby po nie sięgnąć, wymknęły się. Zostało tylko dużo krzyku, cierpienia, zamętu, strachu, winy i ulgi.