Wilber Rick - Korpus Amerykański

Szczegóły
Tytuł Wilber Rick - Korpus Amerykański
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wilber Rick - Korpus Amerykański PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilber Rick - Korpus Amerykański PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wilber Rick - Korpus Amerykański - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rick Wilber Korpus Amerykański I Jesteśmy w typowym amerykańskim barze. Niczego nie brakuje, ani plastykowych, obracających się reklam, ani długiego rzędu wysokich drewnianych krzeseł o niewygodnych oparciach i chwiejnych nogach. Najprawdziwszy barman - członek sił zbrojnych - stoi w pogotowiu, gdy zamawiamy dwa soki i dwa hamburgery. Półka za barem jest zastawiona butelkami rozmaitych gatunków piwa, które ten bar oferuje, zaś wielkie lustro zakrywa pozostałą, większą część ściany. Szlif przedstawiający Moby Dicka widnieje w prawym, dolnym rogu lustra, a woda tryskająca fontanną z grzbietu wieloryba zalewa trzecią część tafli odbierając wyrazistość naszym odbiciom. W drugiej sali w użyciu są cztery stoły bilardowe, stukanie bil przebija się poprzez dźwięki płynące ze starego automatu w kącie. Maszyna wygrywa melodie z innego świata, melodie z rodzinnych stron. To, że S'hudonnowie zbudowali taki bar dla swoich Amerykanów, oddalonych wiele lat świetlnych od swych domów, nie jest jakąś niespodzianką. Chociaż ich urządzenia potrafiłyby stworzyć bezbłędne erzatze kawałków wydobywających się z automatu, na niby-siedziskach siedziałoby się o niebo wygodniej niż na tych niezgrabnych stołkach, a jakiś wielki panel na całą ścianę przedstawiający któryś z Dziesięciu Światów byłby dużo bardziej zabawny niż to stare, szlifowane lustro. Lecz nie o to chodzi patronom baru. Kolejny przykład cudów techniki S'hudonnów jest ostatnią rzeczą, której pragną tutaj Amerykanie. Wiedzą aż za dobrze, co S'hudonn potrafi. Wiedzą również, czego nie umie, i to jest właśnie powód, dla którego przebyli taki szmat drogi. Tutaj potrzebny jest mały skrawek ojczyzny, jaką Amerykanie pamiętają z dawnych, lepszych czasów. I dlatego S'hudonnowie wyczarowali go dla nich. Jest prawdziwszy niż rzeczywistość. I piwo, i jedzenie są znacznie lepsze niż to, co można było dostać w starym kraju. Handlowcy Imperium S'hudonnu potrafią się nadzwyczaj starać, kiedy jest to po ich myśli. * Peter McEwan opiera prawą stopę na mosiężnym drążku biegnącym wzdłuż całego baru. Przechyla się lekko nad blatem, wspierając ciężar ciała na prawym łokciu, w wystudiowanej pozie przywódcy, tylko z pozoru niedbałej. Jest chudszy niż można by wnosić z jego hologramów i fotografii. Słynny rudy włos też się nieco przerzedził, a w ogóle facet wygląda staro jak na swoje czterdzieści lat. Ale niebieskie oczy przeszywają swoim słynnym, nieruchomym spojrzeniem, a słowa mają tę samą siłę, którą porywał oddziały ku gwiazdom. Mówi, że to pierwszy od siedmiu lat - czyli od czasu wyjazdu - wywiad, którego udziela mediom starej ojczyzny. Dotąd był nieuchwytny. Korpus Amerykański ma pełne ręce roboty. Miałem szczęście, że złapałem go w bazie. W trakcie rozmowy orientuję się, że doskonale wie o nieledwie mistycznej wierze w jego osobę, pielęgnowanej w kraju, lecz nie przywiązuje do tego wielkiej wagi. Kiedy o tym wspominam, uśmiecha się, pokasłuje lekko i potrząsa głową z ironicznym sceptycyzmem. Pyta o ostatnie zmiany tam u nas, więc opowiadam, jak się rzeczy mają. O nowych porządkach, zamożności, którą cieszą się nieliczni, i biedzie, która doskwiera większości. Usiłuję być szczery, ale muszę zachować ostrożność. Bardzo niewiele trzeba, by wylądować w obozie reedukacyjnym. Uśmiecha się nieznacznie, czasem potakuje. Nie mówi nic. Chcę poznać całą jego historię, od samego początku. Jestem tu po to, by napisać książkę, na którą cała Ameryka czeka od lat. Dla tego wywiadu przebyłem lata świetlne i spędziłem miesiące na statku S'hudonnów. Zasypuję go pytaniami. Lecz on podnosi rękę i przygasza mój zapał. - Nie ma pośpiechu - mówi. - Mamy masę czasu. Nic nas nie goni, a ludzie zasłużyli na odpoczynek. Tłumaczy, że w małej, nieznaczącej posiadłości Downtone wybuchła rebelia. Jakiejś wysepce wydawało się, że jest tak mała iż S'hudonnowie zignorują ją, kiedy się odłączy i pójdzie własną drogą. Lecz S'hudonn nie lekceważy nic i nikogo, więc wysłał Korpus Amerykański, by zniechęcić rebeliantów i stłumić bunt. Amerykanie nadawali się do takiego zadania i wykonali je. - Tak po prostu - mówi. Po chwili krzywi się i dorzuca: - Cóż, niezupełnie tak. Przywódcy ruchu, kilkuset ludzi, zajęli jaskinie położone na północnym wybrzeżu. Czy widział pan ceramikę linearną? Przytaknąłem. - Pochodzi właśnie stamtąd, a glinkę kopie się w tych jaskiniach, więc S'hudonnowie nie mogli ich zwyczajnie wysadzić w powietrze. Potrzebowali nas. Wolno kręci głową - Oznaczało to wyłuskanie ich wszystkich, jednego po drugim, z tych jaskiń, bez zbytniego niszczenia glinki. W wielu przypadkach doszło do walki wręcz. Paskudna sprawa. Podnosi do góry prawą dłoń. - Tą ręką, dwa dni temu, zabiłem trzech rebeliantów z Downtone. Dwóch nożem, trzeciego udusiłem, ściskając za tchawicę. Czy ma pan pojęcie, do czego to podobne? Kręcę przecząco głową. Uśmiecha się. - Tak jak wszyscy w Imperium Dziesięciu Światów. Żyją zbyt długo w warunkach rozwiniętej technologii i stracili już prawdziwą zdolność walki. Zabijanie było łatwe. Zbyt łatwe, czuję, że chce powiedzieć, więc odważam się zadać pytanie: - Zbytnio przypominało rzeź? Znowu się uśmiecha. Przytakuje. - Taak, chyba tak. Rzeź. Ale to było zadanie, a my je wykonaliśmy. I tyle. Zabito kilkuset miejscowych, zanim się poddali, zaś Korpus stracił troje. - Niby niewielu - mówi - ale byli dobrymi żołnierzami. A kobieta była naszym najlepszym lekarzem. Mówię mu, że właśnie dlatego S'hudonnowie sprowadzili mnie tutaj. Abym napisał tę książkę. Dobroczyńcy Ziemi mają nadzieję, że słowo w mediach o tym, czego dokonał McEwans i jego Amerykanie, zachęci rekrutów i pozwoli odbudować szeregi Korpusu. Przy tych słowach jego uśmiech zamienia się w grymas zmęczenia. Spogląda na sufit i zamyśla się, podczas gdy ja wciskam klawisz S'hudonnowego rejestratora dźwięków i z większą już cierpliwością proszę, by opowiedział - dla nagrania - jak to wszystko się zaczęło. Ja również spoglądam w górę i obaj spędzamy chwilkę oglądając plastykowe kółeczko błyszczącego słoneczka. Spogląda na mnie. Wzdycha i zaczyna: II Byłem ochroniarzem albo raczej pilotem-przewodnikiem. Przysłuchiwałem się, jak moi dwaj podopieczni opowiadają sobie dowcipy o Amerykanach, w rodzaju "Zgadnij, ilu Amerykanów potrzeba, aby zmienić koło albo odkręcić żarówkę". Wie pan, jak S'hudonnowie lubią ten rodzaj humoru. Trudno ich było zrozumieć, chociaż ze względu na mnie mówili po angielsku. Filtry uniemożliwiały wyraźne artykułowanie spółgłosek syczących i, jeśli nie wymawiali słów bardzo powoli, umykały mi akcenty. Lecz nie miało to wielkiego znaczenia. Wszystkie te dowcipy słyszałem już wcześniej. Przysłuchiwanie się im, gdy opowiadali je dyplomaci podczas wizyt w staromodnych barach w małych, zakurzonych, amerykańskich miasteczek, należało to do mojej pracy. I cieszyłem się, że ją miałem. Większość z nas została wtedy bez roboty, zwłaszcza byli wojskowi. Ostatcznie to my przegraliśmy wojnę. Większość z nas w tamtych dniach brnęła przez ruiny i zgliszcza przeszłości próbując jakoś żyć z dnia na dzień, w nadziei, że obietnice lepszego jutra nie są czczym kłamstwem. Dla większości były to ciężkie czasy. Lecz nie dla mnie. Ja zostałem odnaleziony i wyłowiony z ludzkiego śmietniska przez jeden z tych statków-krzyków, które nauczyliśmy się nienawidzić. Przypominał ogromnego, białego wieloryba. Wyrwał mnie wprost z pokładu jachtu - wiem, wiem, to bardzo romantyczne. Pewnie myślał pan, że ta historyjka jest zmyślona. Lecz to prawda, tak właśnie się to stało. Widzi pan, ten nasz stary jankeski kliper był dla S'hudonnów niewidzialny. Sporo czasu minęło, nim zorientowaliśmy się, że jedyną metodą walki z S'hudonnami podczas Wojny Dwóch Miesięcy jest techniczny prymitywizm. Ale ci z nas, którzy już to odkryli, poszli na całość. Nie mieliśmy zresztą wielkiego wyboru. Łączność wtedy przestała istnieć, byliśmy zdani na siebie, rozkazy bowiem docierały z tygodniowym opóźnieniem i nikt nie miał szansy ich zmienić. To oznaczało prawdziwy odwrót od wszystkich zabawek, które miały wygrać za nas tę wojnę. Co za absurd. Tak więc pozostał nam drewniany kliper, walka wręcz z ograniczeniem strzelaniny do minimum, ale żadnej broni magnetycznej i ani jednego radia. I przez jakiś czas, tam i wtedy, odnosiliśmy sukcesy. Zajęliśmy trzy wieże komunikacyjne, z tych, które stanowiły zaczątek sieci światowej. Dwie z nich znajdowały się na wybrzeżu Florydy, trzecia zaś dokładnie po przeciwnej stronie, na Kubie. Gumowe pontony, stryczki i obosieczne ostrza. Zachowywaliśmy się jak zwyczajni piraci. Przekonaliśmy się, jaki wstrętny i jak bardzo osobisty jest ten rodzaj walki. Czy wie pan, że gdy się tnie S'hudonna tuż pod obojczykiem, można za jednym ciosem dosięgnąć jego serca? Czy wie pan, że nie potrafią znieść bólu i wyśpiewują wszyściuteńko i jeszcze więcej, byle tylko nie robić im krzywdy? Nauczyliśmy się tego wszystkiego, ale tymczasem wojna się skończyła i nie wiedzieliśmy co robić dalej. Kilku z załogi chciało dalej walczyć, większość marzyła o powrocie do domu. Wśliznęliśmy się do lasów mangrowych w Zatoce Florydy, ukryliśmy się wśród moskitów i upału, by przemyśleć sprawę, po czym rozdzieliliśmy się. Honorowi się poddali. Było po wszystkim. Przepadło. Pochowaliśmy miecze, a S'hudonnowie, nie wiedzieć dlaczego, puścili nas wolno. Wziąłem kliper i pożeglowałem na południe. Z siódemką załogi, która została przy mnie, skierowaliśmy się w stronę Leewards spodziewając się, że może tam będzie nieco lepiej, nieco swobodniej. Znajdowaliśmy się na zachód od St. Kitts. Było tuż przed świtem. Nad Atlantykiem wypiętrzał się tropikalny front i żeglowaliśmy po wzburzonym morzu. Zszedłem z wachty i powinienem był dawno już spać, ale nie mogłem. Leżałem w hamaku na pokładzie i obserwowałem gwiazdy. Mieliśmy zamiar zawinąć do Nevis po prowiant i zostać tam, gdyby sztorm nadal się wzmagał. Byłem już kiedyś w Nevis i bardzo mi się tam podobało. Myślałem właśnie o tym i o wyspach, jakie były, gdy my rządziliśmy, zanim wszystko się zmieniło, kiedy zauważyłem, że gwiazdy zniknęły. Nie ostrzegł mnie żaden dźwięk. Ani wszechogarniający okrzyk wszechwładzy, ani wrzask przerażenia, jakie słyszałem wcześniej. Tym razem był tam tylko ten ogromny kształt zasłaniający gwiazdy i głośne buczenie, które straciło wszelkie znaczenie z chwilą, gdy statek zarzucił unieruchamiające pole i porwał mnie z pokładu. Tak właśnie się to wydarzyło. W taki sposób poszedłem w rekruty. Powiedzieli, że moja praca zrobiła na nich wrażenie. Powiedzieli, że mógłbym się przydać, gdybym nauczył się dla nich pracować i gdyby mogli mi zaufać. Byłem jednym pośród setek wyłuskanych z najrozmaitszych miejsc. Obserwowali nas bardzo pilnie igrając z nami w czasie wojny. Ci, którzy dobrze walczyli przeciwko nim, zostali odnalezieni i wezwani na rozmowę. Niektórym zaproponowano pracę. Z ich punktu widzenia było to przejęcie korporacji. Tak więc, jednego dnia rozmyślałem o życiu na wyspach, a następnego stary wróg przedstawił mi propozycję pracy. Dwa miesiące później byłem z powrotem w Stanach, obserwując zmiany i zmagając się z ogromnym ładunkiem informacji, które S'hudonnowie wbijali mi do głowy, począwszy od klików i gwizdów ich języka. S'hudonn sprawował władzę silną ręką, reorganizacja szła pełną parą, a mnie wynajęto do oprowadzania nowych władców po kraju. S'hudonnowie nie lubią brudzić sobie rąk, wie pan, od tego są maszyny. Maszyny i tacy jak my, pokonani, lecz chętni do współpracy. Do licha, niech pan zapyta Brytyjczyków. Doprowadzili te praktyki do perfekcji w czasach dawnej świetności, a teraz poszli na to bez chwili namysłu, gdy S'hudonn zaproponował im odbudowę imperium. Tak więc był to jakiś sposób, by zarobić na utrzymanie. Miałem tylko oprowadzać nowych panów po ich kolonialnych dobrach, nie spuszczać z oka i czuwać nad bezpieczeństwem. Banalne. Lecz również trochę ryzykowne. W tamtych czasach było czego się strzec. Właśnie o tym myślałem, przysłuchując się wyświechtanym amerykańskim dowcipom, które moi dwaj podopieczni dyplomaci opowiadali sobie przy stoliku ze szklanym blatem, w małym barku przy plaży nad Zatoką, w Skonfederowanym Dystrykcie Florydy. Oj, było na co uważać, było. Uraza do najeźdźcy pozostała ciągle silna i podczas kiedy ja liczyłem, że wszystko się ułoży, po tym jak S'hudonnowie przywiodą ze sobą zapowiadany dobrobyt, spokój był jeszcze bardzo odległy. Z mojego miejsca najbliższa przyszłość wyglądała bardzo źle - źle i niebezpiecznie. Typy zajęte wyrównywaniem porachunków z nowymi panami ani myślały słuchać wyjaśnień, dlaczego oprowadzam S'hudonnów. Zresztą i tak nie miałem dobrego wytłumaczenia. Nigdy naprawdę nie kwestionowałem moralności tej sytuacji, nie uważałem siebie za zdrajcę u boku najeźdźcy czy kogoś w tym rodzaju. Kiedy trzeba było, walczyłem, i to cholernie dobrze. Potem, po wszystkim, po prostu zachowałem się jak realista, wykonywałem swoją pracę, a nawet uprzejmie śmiałem się z dowcipów. Trzymało mnie to przy życiu. Ci dwaj nie byli zresztą tacy źli. W większości S'hudonnowie są tłuściochami, a kiedy żartują napychając surowym mięsem swoje szerokie, bezwargie usta, ich biała, ciastowata skóra poci się wydzielając okropny zapach morskiego odpływu. Z naszego punktu widzenia nie są urodziwą rasą. Ci dwaj stanowili przyjemną odmianę, odstępstwo od reguły. Byli względnie wysportowanymi, względnie dobrze ułożonymi, młodymi dyplomatami na dwutygodniowym objeździe niegdyś dumnych Stanów. Pomijając dowcipy, dawało się jakoś z nimi wytrzymać. Po pięciu dniach podróży na południe wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, od tego, co zostało z D.C., do małego barku nad Zatoką, prawie ich polubiłem. Rechotali właśnie radośnie z najnowszego dowcipu, który miał bardzo długą brodę, ale należał do ulubionych, o Statui Wolności i o tym, gdzie umieszczono jej pochodnię, kiedy coś wyczułem. Jakieś poruszenie, wibrację nadchodzącego niebezpieczeństwa. Uaktywniwszy zmysły, zanalizowałem doznane odczucie. W górze nad drzwiami, tam gdzie od czasów sprzed Inwazji wisiał drewniany szyld z napisem "Restauracja Huragan", kątem oka zobaczyłem mierzącą do nas lufę pistoletu. Nie miałem czasu do namysłu, po prostu pchnąłem stół, moi dwaj S'hudonnowie padli w tył, kula zaś przeszła tuż obok prawej strony dolnej części twarzy jednego z nich, o milimetry mijając grube, spadziste ramię i trzasnęła w kolejową szynę tworzącą konstrukcją ścianki działowej za naszym stołem. Sądząc, że może być ich więcej, zanurkowałem, by dołączyć do dyplomatów, po czym przeczołgaliśmy się za ściankę. Na jej szczycie umieszczono obumierające roślinki, dokładnie tak jak za dawnych lat. Pomiędzy nimi pełzały kameleony, a ja żałowałem, że nie mogę wtopić się w listowie tak, jak to robią jaszczurki dopasowując się do nastroju chwili. Lecz ani ja, ani moi podopieczni młodzi dyplomaci nie potrafiliśmy się przeistoczyć. Musieliśmy wywalczyć sobie drogę odwrotu. Wydobyłem unieruchamiacz, który wcześniej dostałem od S'hudonnów, a nosiłem go z tyłu, na plecach, pod elastycznym pasem. Z jego pomocą można było tylko unieruchomić przeciwnika, i to z niewielkiej odległości, lecz nic więcej nie mieliśmy. S'hudonnowie uważają, że gwałt na osobie jest nieetyczny i do takich celów używają nas. Nigdy nie próbowałem kwestionować logiki rozumowania uznającego, że śmierć od wrzasku jest w porządku, a w walce wręcz - nie. Z S'hudonnami się nie dyskutuje. Tak więc rzeczy się miały, jak się miały. Schowani za ściankę usiłowaliśmy wierzyć, że jest już po walce, lecz jasne było, że nie jest. Moi dwaj S'hudonnowie uśmiechali się tym swoim wiecznym półuśmiechem, lecz ich świszczące, filtrowane szepty mówiły, jak bardzo się niepokoją. - Terroryści - oznajmił jeden, a jego towarzysz powtórzył za nim to samo jak echo. - Tak - przytaknąłem - terroryści. Jeżeli głupota, zawiść i głód robiły z człowieka terrorystę - w takim razie, podobnie jak wielu innych Amerykanów w tamtych czasach, napastnicy byli terrorystami. Moi dwaj dyplomaci poszeptali między sobą, po czym jeden z nich odwrócił się i wyszeptał do mnie: - Wezwaliśmy statek-krzyk, ale może upłynąć kilka minut, zanim najbliższy do nas dotrze. Kiwnąłem tylko głową. Wzywali kawalerię poprzez swoje wszczepione połączenia. Statek-krzyk miał być na miejscu za kilka minut, a kiedy przyleci, cała awantura się zakończy. Statki te mogły unicestwić wszystko, co napotkały. W czasie Wojny Dwóch Miesięcy widziałem siłę ich rażenia aż nazbyt wiele razy. W pierwszym tygodniu tamtej wojny byłem na niszczycielu eskortującym lotniskowiec w kierunku Galvestone, gdzie nasza grupa bojowa złożona z transportowca i dziesięciu jednostek eskorty miała wysadzić w powietrze wieże komunikacyjne w Zatoce Meksykańskiej. Mieliśmy jeszcze sto mil do celu, kiedy poprzez szum silników usłyszeliśmy przeraźliwy wrzask, a nad naszym transportowcem zawisł gigantyczny kształt. Zobaczyliśmy jasność, a potem promień, który błysnął, skierował się w dół, zwęził, zogniskował i... transportowiec eksplodował. Na początku nie było żadnego dźwięku, tylko ta jaskrawa jasność. Dopiero po chwili promień uderzył, a uwolniona siła podniosła dwie mile wody, która w nas uderzyła. W piekielnym chaosie, jeden po drugim ginęły statki, podczas gdy reszta próbowała zmykać, gdzie pieprz rośnie. Trzy jednostki wydostały się z pogromu. Z jakiegoś powodu puścił nas wtedy wolno. Zrozumieliśmy, że mamy przekazać, co widzieliśmy, co też uczyniliśmy. Wtedy właśnie zeszliśmy do podziemia prymitywizmu odnosząc drobne zwycięstwa, lecz były to niby ukąszenia komara, który nęka słonia. Kiedy nastąpiła kapitulacja, większość z nas poczuła ulgę. Nie wszyscy jednak. Niektórzy poszli na wzgórza i bagna. Próbowali jeszcze wygrać przegraną wojnę. Właśnie na takich straceńców, którzy nie zauważyli, kiedy wojna się skończyła, natknęliśmy się w tym nadmorskim barze. Usłyszałem krzyki. Głosy nawołujące z różnych stron, mówiące "Do środka, do wewnątrz" i "Nie dajcie im przedostać się do tego piekielnego samochodu." Przestraszyłem się tych krzyków. Zeroślad S'hudonnów, którym podróżowaliśmy, znajdował się na plaży, około 200 jardów od baru, do połowy zanurzony w wodzie. Musieliśmy jak najszybciej przedostać się do niego i ukryć w jego niepenetrowalnym i bezpiecznym wnętrzu. Te krzyki oznaczały, że na zewnątrz jest dokładnie tylu przeciwników, ilu się spodziewałem. Kazałem moim dwóm dyplomatom iść za sobą, po czym zacząłem przemykać się chyłkiem w kierunku ulicy. Trzeba było szybko przebiec i skryć się za ruiną domu na plaży, po przeciwnej stronie. Puściłem obu S'hudonnów przed sobą, po czym, trzymając się za nimi, pobiegłem do tego letniaka. Usłyszałem dwa wystrzały i wydawało mi się, że jedna kula poderwała piasek na dalekim końcu ulicy. Ale udało nam się dotrzeć do celu. S'hudonnowie wyglądali niezgrabnie w tym swoim rozchwianym kaczym chodzie, ale wydarzenia dodały im lekkości i pomimo krótkich nóżek, osiągnęli dobry czas. Dysząc ciężko dotarliśmy do celu. Od zachodu słońca upłynęło nie więcej niż pół godziny. Chwilę wcześniej moi klienci zachwycali się czerwonawą łuną, kiedy słońce z sykiem zanurzało się w Zatoce. Przypominało im dom. Teraz, w zapadającym zmierzchu, kuliliśmy się za ruinami betonowych ścian plażowego domku debatując, czy powoli zapadająca ciemność jest już wystarczająco gęsta, by nas skryć, kiedy będziemy próbowali przebiec plażą do zerośladu. Pomyślałem, że nie, nie przy tej białej skórze moich dyplomatów. Stanowiłaby wyśmienity cel na tle ciągle jeszcze różowej linii horyzontu. Zdecydowałem, że należy trochę jeszcze poczekać. Próbowałem ich uspokoić. Jeżeli poprawnie odczytałem wyraz ich małych, ciemnych oczu, rajd przez ulicę doprowadził ich do stanu paniki. Ostrożnie uniosłem głowę, żeby spojrzeć w tę stronę, z której obawiałem się kłopotów. Jakby w odpowiedzi usłyszałem głośny terkot broni palnej, a górna część muru eksplodowała betonowymi odłamkami. Krzyknąłem, zakryłem twarz rękami i upadłem pod ścianą. Czułem smak krwi, ale żadnego bólu, jeszcze nie. Spojrzałem na moich dwóch dyplomatów. Jeden z nich odezwał się drżącym głosem: - Statek mówi, że potrzebuje jeszcze siedmiu minut. Drugi dyplomata znalazł szeroką szczelinę w murze i ostrożnie przez nią wyglądał. - Mają krzykacz - oznajmił. - Właśnie go ustawiają. Wspaniale. Sytuacja pogarszała się z każdą sekundą. Zdobyty na S'hudonnach krzykacz położyłby trupem nas wszystkich, nawet gdyby celowano bardzo źle. Zdecydowałem, że musimy zaatakować, próbować przedrzeć się do zerośladu z nadzieją, że wszystko będzie jak najlepiej. Spojrzałem na dyplomatów i zacząłem objaśniać plan, ale obaj potrząsnęli przecząco głowami, a jeden się uśmiechnął. - My jesteśmy zabezpieczeni przed krzykaczem. Nie może nam nic zrobić. Jeżeli znajdziesz się pomiędzy nami, ty też będziesz zabezpieczony. Szybko, pospiesz się. Wsunąłem się pomiędzy nich i po prostu schowałem głowę. Niezły był ze mnie ochroniarz, co? Chwilę później rozległ się huk, który zamienił się w ryk, a następnie w wysoki, przeraźliwy wrzask. Wydawało się, że trwa bez końca, podczas gdy ja wciskałem się pomiędzy tych grubych S'hudonnów, oni zaś swymi serdelkowatymi ramionami usiłowali osłonić moją głowę. Nie byli w stanie całkowicie odizolować dźwięku i straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, źli chłopcy stali wokół nas, rechocząc. Przez chwilę jedyną emocją była radość, że żyję. Widziałem już kiedyś, co krzykacz potrafi zrobić z człowiekiem, który nie ma osłony. Lecz nasze położenie, spójrzmy prawdzie w oczy, nie było najlepsze. I to z mojej winy. Jakiś głos kazał mi wstać powoli i ostrożnie. Było ich chyba siedmiu ośmiu. Ubrani w niebieskie dżinsy, kowbojskie buty, baseballowe czapeczki i bez koszul - standardowy mundurek typowego terrorysty z rejonu Florydy. Każdy z nich trzymał jakąś broń, ale wyglądali nędznie. Rzecznik grupy, niższy i grubszy od innych, zachował brzuch pomimo ograniczeń tamtych czasów. W końcu przemówił do mnie: - No, wreszcie złapalismy sobie S'hudonnów - powiedział - a ciebie razem z nimi. - Splunął. - Pieprzony zdrajca - dodał. - Cóż takiego ci zaoferowali? - Splunął jeszcze raz. - Cholera. Trudno uwierzyć, do czego ludzie są zdolni. Nie widziałem w ciemnościach jego twarzy, ale nie było to konieczne. Wiedziałem, kim był. Jednym z kierowców ciężarówek, gburem o czerwonym karku. Był łobuzem już przed Upadkiem, a po nim stał się skończonym łajdakiem. Wyobrażał sobie, że jest patriotą. W innej sytuacji byłbym mu współczuł. Nie odezwałem się ani słowem. - Ten kraj radził sobie całkiem nieźle, dopóki faceci tacy jak ty wszystkiego nie popsuli - powiedział wymachując pistoletem dla podkreślenia swych słów. - Wszystko już szło w dobrym kierunku. A potem faceci, tacy jak ty, sprzedali nas tym przeklętym S'hudonnom i wszystko diabli wzięli. Po czym, by jeszcze bardziej mnie przekonać, splunął dramatycznie, wprost na moją pierś. Mimo tego nie odezwałem się. Jego wersja najnowszej historii nie była moją. S'hudonnowie nie zrobili nam niczego, czego my nie zrobilibyśmy już wcześniej wielu innym, chciałem mu powiedzieć. Świat toczył się w ten sposób i już. Rozwijasz się, znajdujesz jakis rynek, przekształcasz rzeczy do swoich potrzeb. Zmniejszasz wydatki, podnosisz marże, i to wszystko. Wyzysk. Światowa klasa. A teraz nowe zastąpiło stare i na nas przyszła kolej zazdrościć i nienawidzić. Pokój S'hudonnom. - Nie rozumiem facetów takich jak ty - przemawiał do mnie popychając mnie lewą ręką, prawą zaś opierając swobodnie na pistolecie. - Ale nie muszę cię rozumieć, żeby cię zabić, co? Jedno, co muszę, to pociągnąć za cyngiel. Uśmiechnął się. Powoli rozciągnął usta w morderczym grymasie opowiadającym historie, które przeszedł od czasu pierwszych lądowań, o tym, kim był niegdyś i czym stał się teraz. Był już bliski - tak mi się zdawało - pociągnięcia za spust, kiedy dał się słyszeć odległy, niski grzmot, który szybko urósł do ryku, a potem wrzasku, podczas gdy lśniący, biały, wielorybi kształt pojawił się nie wiadomo skąd i zawisł nad naszymi głowami, a następnie ucichł ogłuszającą ciszą - statek-krzyk. A więc byliśmy uratowani. Nie zrobiliby nam krzywdy wiedząc, jakie reperkusje groziły ze strony tego czegoś nad nami. Dyplomata stojący obok mnie gwizdnął i kliknął. Mówił mi w języku S'hudonnów, że statek nie może działać mając nas wszystkich zbitych w zwartą gromadę. Trzeba było rozproszyć jakoś towarzystwo, by mógł zabrać się do rzeczy. - Jezu, Bobby! - jeden z chłopaków odezwał się do przywódcy - ten facet nawet mówi po ichniemu. Skurwysyn - i podszedł do mnie zamierzając się kolbą karabinu. Nie miałem wiele czasu do namysłu, po prostu pozwoliłem mu zadać cios, a zaraz potem wziąłem się do roboty. Uskoczyłem w bok, schwyciłem i pociągnąłem za jego broń, a równocześnie odwróciłem się i zdzieliłem w kark drugiego typa, który stał najbliżej. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, tak to bywa w podobnych okolicznościach; ja walczę z dwoma, podczas gdy facet z pistoletem mierzy do mnie, zaczyna strzelać i robi się piekło. Rozległ się strzał, nieprawdopodobnie blisko. Kula nie trafiła w pierś, gdzie facet celował, za to dosięgnęła prawego biodra, obracając mnie wkoło i rzucając na piasek i pokruszony beton. To jeszcze za mało, myślałem, jeszcze nie wystarczy. Nie udało mi się wykonać zadania, napastnicy nie byli jeszcze wystarczająco rozproszeni. Czas w nieskończoność wydłużał każdy ułamek sekundy tak, że widziałem wszystko w najdrobniejszych szczegółach - ziarna piasku, drobne kawałki betonu, echo gwałtownego wystrzału i jego drażniący zapach w powietrzu. Nie powstrzymałem tych ludzi, nie wykonałem zadania. Pamiętam, że ze smutkiem zdałem sobie z tego sprawę żałując, że nie stało się inaczej, żałując, że nie potrafiłem zrobić tego, co do mnie należało i czego się po mnie spodziewano. Obróciłem się powoli na lewe biodro i próbowałem wstać. Wydawało mi się to bardzo ważne. Napastnik pchnął mnie z powrotem na ziemię i kopnął tak, że padłem jak długi. - Cholerni S'hudonnowie - usłyszałem jego głos i wiedziałem, że jego palec znów naciska na spust, ale było już za późno, a ja czułem się strasznie zmęczony i wszystko zbliżało się ku końcowi. Spróbowałem skupić wzrok, stwierdziłem, że to strasznie trudne, a potem, z całej siły, kopnąłem faceta w nogi. Padł niczym podcięte drzewo i upuścił pistolet. Jak we śnie sięgnąłem i porwałem broń, obróciłem się, usiadłem repetując i strzelając, celując najpierw w niego, potem w drugiego obok, a wreszcie szaleńczo, bezładnie, na oślep, mierząc do wszystkich, którzy rozpierzchli się szukając schronienia. Tylko na to czekał statek. W jednej przerażającej chwili zabił wszystkich prócz dwóch, którzy znajdowali sie blisko mnie. Zginęli na miejscu zamieniając się w dymiące, poczerniałe kopczyki, będące jedynym wspomnieniem tego, kim byli i co próbowali zrobić. Usiłowali zrobić krzywdę dwóm S'hudonnom, oto, co chcieli zrobić. Próbowali wyrównać porachunki, oprzeć się ciemiężcy, którego tak bardzo nienawidzili. I dlatego umarli w ułamku sekundy. Tylko ci dwaj obok, chronieni przez tę bliskość przed pełną mocą statku, żyli wystarczająco długo, by zrozumieć, co się stało. Facet najbliżej mnie, ten, który wyciągnął broń i próbował mnie zabić, żył najdłużej. Ranny i umierający, spojrzał na mnie dziwnie jasnymi oczyma. - Dlaczego? - zapytał. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. - Cholerne statki - powiedział i umarł zostawiając mnie samego ze śmiercią, plażą i ciemniejącym oceanem. Spojrzałem w górę gdzie, kilkaset stóp nade mną, buczał statek-krzyk. Wyglądają zupełnie jak rysunkowa wersja Moby Dicka. Wspaniałe, ogromne, białe stwory zbudowane na podobieństwo samych S'hudonnów. Technologia udająca naturę. Tak kilka lat później scharakteryzowała statki moja przyjaciółka, kiedy po krwawym zwycięstwie na jakimś odległym świecie czekaliśmy na jeden z nich, by uratował ją, zanim wykrwawi się na śmierć. Nie dotarł na czas. Podniosłem się na klęczki, chwiejnie wstałem. Moi dwaj klienci podeszli i stanęli przy mnie. Ich półuśmiechy wydawały się prawie szczere, kiedy zmierzali w moją stronę kołysząc się na swych kaczych nogach. - Statek dziękuje ci - oznajmił jeden. - Twoje czyny uratowały nam życie. Przytaknąłem tylko. Smród był nie do wytrzymania. Odwróciłem się i długo wymiotowałem kończąc bolesnym, pustym odruchem. Biodro pulsowało silnymi uderzeniami. - Statek mówi, że mają dla ciebie dalsze zadania - powiedział drugi dyplomata, sycząc do mnie poprzez błyszczący, napinający skórę uśmiech. - Statek mówi, że S'hudonn cię potrzebuje. Uśmiechnąłem się tylko, potrząsnąłem głową, po czym niezgrabnie usiadłem. Statek zrobił resztę. Wciągnięto mnie na pokład, połatano i wyleczono, a potem, z ich pomocą, rozpocząłem polowanie na innych, podobnych do mnie, takich, którzy potrafili to co ja. Wie pan, oni naprawdę nas potrzebują. Nie każdą bitwę da się wygrać samym statkiem, niektóre rzeczy wymagają specjalnego traktowania. Jesteśmy zdolni i chętni. W zamian mamy co, sławę? Chyba tak, chociaż wydaje mi się, że większość z nas traktuje to jak zwyczajną pracę. Dzięki niej wiele rodzin w kraju otrzymuje pomoc. Powtarzam swoim ludziom, że wywodzimy się z dumnej tradycji. Gurkowie, Czarna Wachta, Irokezi i dziesiątki im podobnych. Oni wszyscy, podobnie jak my, byli chętni do pracy u nowych panów. Z czasem wydaje się to nawet właściwe. Jesteśmy raczej dumni z naszych sukcesów, S'hudonnowie zaś zupełnie nadzwyczajnie opiekują się nami. Źyje nam się nieźle. Mamy nazwę. Jesteśmy z niej bardzo dumni. Mówię S'hudonnom, że znaczy dla nas bardzo wiele. Nie rozumieją aluzji, ale w końcu oni są teraz górą, więc nie są w stanie. Mimo tego założę się, że w tej właśnie chwili wielu z nich siedząc w małych, nadmorskich knajpkach opowiada pewne historyjki, które wywołują ten ich wieczny półuśmiech. My wiemy, o co chodzi. My rozumiemy. My nazywamy siebie Bohaterami Dowcipów. III Odchyla się do tyłu, podnosi piwo i ciągnie długi łyk. - No i jesteście sławni w całej Dziesiątce. Bohaterowie Dowcipów są mocną prawą ręką Handlowego Imperium S'hudonnów - mówię. - No i jesteśmy sławni - zgadza się ze mną. - Czy myślisz czasem o powrocie do kraju? - pytam. Jest to delikatne pytanie, które dotyka wielkiej liczby niewypowiedzianych kwestii. Wielu ludzi w kraju docenia znaczenie Korpusu Amerykańskiego i zastanawia się, czy nie można by ich wykorzystać albo przehandlować za naszą niepodległość. Gdyby Bohaterowie wrócili. Gdyby odmówili walki. Gdyby, Boże dopomóż, wykorzystały wszystko, czego się nauczyli, by walczyć za nas. Cóż, kto wie? Najwyraźniej wyczuwa, o czym myślę. Tak naprawdę niczego o mnie nie wie, ale implikacje są poważne. Opowiedziałem mu o kraju, podszepnąłem, jak jest, a jak mogłoby być. - Słuchaj - mówi. - Bohaterowie Dowcipów są najlepszą jednostką bojową, jaką S'hudonnowie mają. My o tym wiemy. I oni to wiedzą. Mamy sprzęt, ludzi, wprawę... Siada głębiej, cichnie na moment, zagubiony w myślach. - A więc? - A więc - odzywa się wreszcie - może, pewnego dnia, nadejdzie czas i wrócimy do domu. Uśmiecham się. On robi śmieszny grymas i stawia następną kolejkę. Trącamy się kuflami i pijemy za przyszłość.