Wieczerska Janina - Korzeniacy
Szczegóły |
Tytuł |
Wieczerska Janina - Korzeniacy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wieczerska Janina - Korzeniacy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wieczerska Janina - Korzeniacy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wieczerska Janina - Korzeniacy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JANINA WIECZERSKA
KORZENIACY
czyli jesień wsamrazków
NIBEK
W pewien sierpniowy poniedziałek Nibek uznał, że właśnie nadeszła
najodpowiedniejsza
pora na zbieranie jeżyn, i jeszcze przed śniadaniem oznajmił to braciom.
Przyznali mu rację w
pierwszej chwili, ale w drugiej mieli już zastrzeżenia.
– Owszem, to się czuje w powietrzu, powietrze po prostu pachnie jeżynami –
powiedział Robek.
– Ale dziś jest poniedziałek, a w poniedziałki zawsze chodzimy nad jezioro.
– Raz możemy nie iść, śmiecie nam nie uciekną – upierał się Nibek.
– Śmiecie na pewno nie – włączył się Fantek – tylko że potem przyjdą ci ze wsi i
zgarną co
ciekawsze.
– To niech zgarną! – zezłościł się Nibek i to tak, aż tupnął. Braci to strasznie
zadziwiło, bo
Nibek prawie nigdy się nie złościł.
Spojrzeli po sobie i szybko się zgodzili. Widać Nibkowi chodzi nie tylko o
jeżyny.
Nibek, postawiwszy na swoim, przez cały ranek był jak anioł: zaraz na ścieżce
zaproponował
Fantkowi, że go pociągnie na wózku, przy zrywaniu jeżyn nadzwyczaj chwalił nową
drabinę produkcji Robka, a kiedy już odstawili do piwnicy dwa pełne wózki,
powiedział, że
trzeci to on sam załaduje i przyciągnie, a oni tymczasem mogą podskoczyć nad
jezioro, może
jednak zdążą przed tymi ze wsi, przecież jest jeszcze wcześnie.
– Przyznaj się, ty od samego początku nie chciałeś iść nad jezioro – domyślił
się Robek.
– A nie chciałem. Obrzydło mi.
– Trzeba było od razu mówić – zdziwił się Fantek i już miał zapytać, dlaczego
obrzydło,
kiedy przypomniał sobie, że jeszcze wiosną dał słowo, że nie będzie zadawał
głupich pytań,
więc dodał tylko: – Zostawić ci drabinę, czy zanieść do domu?
– Mnie nie będzie potrzebna, ale wam nie po drodze.
– Eee, ten kawałeczek możemy nadłożyć – Robek, choć bardzo mu się spieszyło, też
chciał
być uprzejmy.
No i Nibek został sam. A jak tylko został sam, od razu z sierpniowego
poniedziałku zrobił
się zwyczajny sierpniowy dzień, bez żadnej nazwy i numeracji. Pewnie Nibkowi o
to w gruncie
rzeczy chodziło, bo poweselał, zaczął pośpiewywać, a jeżyny z niskich, płożących
się pędów
jakby same wpadały mu do rąk.
– O, przodkowie-czarodzieje! – westchnął z głębi serca. – Nie ma chyba
piękniejszego
miesiąca niż sierpień. Chciałbym, żeby trwał bez końca.
W drodze powrotnej, ciągnąc wózek z należytą ostrożnością, żeby jeżyny nie
pospadały
albo, co gorsza, nie pogniotły się, rozmyślał, czemu właściwie tak bardzo lubi
sierpień. Jeżyny,
oczywiście. Ale przecież w lipcu są maliny, które też lubi, w końcu czerwca
jagody, no, a
maj, kiedy wszystko kwitnie i las trzęsie się od śpiewu...
„Głupio sobie pomyślałem – uśmiechnął się. – Ładnie byśmy wyglądali, gdyby jakiś
przodek-
czarodziej spełnił moje życzenie. Sierpień jest taki nadzwyczajny, bo zbiera się
w nim,
jak sok w jeżynie, całe bogactwo lata. Ale czybym umiał się tym cieszyć, gdybym
nie wiedział,
że potem będzie wrzesień, a potem opadną liście i przyjdzie zima? Okropna zima z
zawiejami,
długą nocą, zimnem?”
Wyobraził sobie zimowy las: bardzo jasny, z czerwonym słońcem u krańca
zamarzniętego
jeziora, które tylko w zimie widać z okienka ich domu pod korzeniami Dębu, i
odwołał, że
„okropna”. Nie, zima jest groźna, ale wspaniała. Świat jest wtedy taki wielki i
z każdego
miejsca widać niebo. I tylko w zimie zdarzało mu się naprawdę doświadczyć swojej
dzielności.
W wiosennym albo letnim świecie wydaje się, że wszystko jest w sam raz: łopian,
żeby
pod nim przykucnąć w czasie ulewy, poziomki, żeby zebrać pięć, sześć do
koszyczka, tyle co
na podwieczorek, wiklina, żeby jej użyć jako trampoliny, gdy się chce skoczyć w
głęboką
wodę. ...A jeśli trzeba komuś pomóc, jest to tak łatwe, że prawie na niby. W
zimie co innego
– w zimie zwykły spacer do bobrów staje się niebezpieczną wyprawą, no a żeby
uwolnić ze
śnieżnej pułapki stado saren, trzeba już nie naddecymańskiego, ale wręcz
nadludzkiego wysiłku.
„Czemuśmy się właściwie nazywali kiedyś decymanami? – zastanowił się Nibek. –
Przecież
to nic nie znaczy. A może znaczy? Muszę zimą zajrzeć do Skrzyni Pamięci, tam te
wszystkie nazwy śpią, razem z ich znaczeniem i dziejami. A zresztą, co mi tam
stare nazwy!
Wsamrazki – to jest nazwa właściwa. My jesteśmy w sam raz i świat też jest taki:
sierpień jest
w sam raz, między upalnym lipcem i cichym wrześniem, i wiosna po zimie, i sama
zima też,
właśnie dlatego, że taka wielka... Bo żeby wiedzieć, co jest w sam raz, trzeba,
żeby czasem
było też i czegoś za dużo”...
Już prawie był gotów uznać, że i poniedziałek jest w sam raz, choć niemiły, ale
czasem
pożyteczny, tak na przykład jak deszcz – kiedy pośliznął się i rymnął jak długi.
– A niech to
zgniły muchomor przywali! – zaklął. Wstał i zaczął otrzepywać ubranie z piasku.
Otrzepywał
je nawet dłużej i dokładniej, niż trzeba było, bo nie chciał, żeby go na dobre
opanowała złość.
Potrzebował jednak sporo czasu, zanim udało mu się ułożyć myśli w rozsądne,
wsamrazkowe
zasady. Pierwsza z nich zalecała: zwrócić uwagę na to, co się nie stało. A więc:
nie potłukł
się, a jeżyny się nie rozsypały. Dobrze. Zasada druga: dociec, dlaczego to się
stało. Popatrzył
na dróżkę i już wiedział – szkło! Kawałek rozbitej butelki, na który pechowo
spadł szczególnie
dorodny liść leszczyny. Nibek, wprowadzając w czyn trzecią zasadę („zrobić, co
można,
żeby się nie stało jeszcze raz”), ściągnął ze szkła drugi mniejszy listek, wyjął
z wózka łopatkę
(ostatnio nie wyruszali nigdzie bez łopatki i toporka) i wziął się do
zakopywania szkła. Szło
to dosyć ciężko, bo szkło było duże i trzeba było wykopać głęboki dół. Wreszcie
uklepał ziemię
nad złośliwym śmieciem, wyprostował się i czekał. Czekał, aż mu wróci dobry
humor –
przecież po to stosuje się te trzy zasady! Przecież zastosował je prawidłowo!
Więc co? Więc
co go jeszcze gryzie? Strata czasu? Eee, przecież mu się nie spieszy, nic go nie
goni ani sam
nie ma zamiaru nikogo gonić, zwłaszcza zaś Robka i Fantka. Niech sobie sami
grzebią w
śmieciach!
Ledwie wyobraził sobie braci na poniedzielnej plaży przy jeziorze, mimo
najszczerszej
woli zachowania pogody ducha rozzłościł się po raz trzeci. Nie chciał, z całej
siły nie chciał –
a jednak musiał. Dobrze przynajmniej, że Robek i Fantek są daleko i nie widzą.
Nie na nich
się złościł, gdzieżby, i nawet nie na ludzi, choć tu już by miał powód – tego
szkła przecież nie
rzuciła wiewiórka ani dzięcioł.
To szosa! Czarna, dzień i noc szumiąca szosa wytrąca go nie od dziś z równowagi.
Kiedy
ją budowano, w lesie zrobiło się nie do wytrzymania, tak okropnie, że nie mogli
na to patrzyć,
i choć żal im było rozkwitającej wiosny, postanowili łyknąć parę kropelek
nasennika.
Jeśli ktokolwiek wątpił w istnienie przodków-czarodziejów, to nasennik był
dowodem nie
do odparcia nawet dla największego niedowiarka. Po pierwsze – nikt z żadnego
szczepu czy
rodziny wsamrazków nie potrafiłby czegoś takiego sporządzić; po drugie – na
ciemnopurpurowej
butelce było wypisane złotymi literami „Zaklęcie, czyli Zasady Użycia”, które
trzeba
było na głos przeczytać, a potem przez całą godzinę o nich myśleć, inaczej
nasennik nie
działał. Przekonał się o tym Fantek, kiedy raz na przedwiośniu pokłócił się z
braćmi i chciał
im na złość przespać cały rok: niech zobaczą, co to jest żyć bez jego pomysłów!
Z „Zasad
Użycia” przeczytał tylko to, co dotyczyło dawkowania. Odmierzył dwie
kropeleczki, łyknął i
wyciągnął się na łóżku czekając na sen. I co? I nic, a nawet gorzej niż nic, bo
przez cały rok
mógł spać tylko cztery godziny na dobę i zwijał się z nudów, kiedy długo przed
świtem sen
ulatywał i Fantek musiał znosić smaczne chrapanie braci, gdy on sam nie miał co
robić.
To było dawno, ale Fantkowi został widać lęk przed nasennikiem i w ostatniej
chwili się
wycofał.
– Dzieją się zbyt niebezpieczne rzeczy – tłumaczył się. – Ktoś z nas musi jednak
czuwać.
Robek, który w ogóle miał najmniej chęci na spanie, bo budowa szosy bardziej go
fascynowała
niż męczyła, szybko przyłączył się do Fantka:
– Nie będziesz się sam przez rok pętał po tym całym bałaganie. Będę cię
ubezpieczał.
I tak tylko Nibek powędrował w Krainę Snu. Kiedy potem zobaczył uśmiechnięte
twarze
braci, ci na wyprzódki zaczęli go zapewniać, że już po kłopocie, ludzie i
maszyny są daleko,
daleko, a w lesie jest znów cicho i spokojnie jak dawniej.
„Poczciwi moi braciszkowie – myślał Nibek ruszając z wózkiem w dalszą drogę. –
Niech
im się zdaje. Ale naprawdę już nigdy nie będzie tak, jak było. Ludzie z
maszynami poszli
dalej, fakt, lecz tylko po to, żeby tę szosę podłączyć do innej, jeszcze
większej. No i zaczęło
się: na szosie ciągły ruch, a co gorzej, las się zaludnił i zaaucił. Nad jezioro
zawsze latem
przyjeżdżali ludzie, ale niewiele, więcej zwyczajnie przychodziło. Byli to
jednak tutejsi, którzy
las i jezioro uważali za swoje, to znaczy – szanowali je. A ta dzika horda, nie
wiadomo
skąd, wrzeszczy, śmieci, tratuje, jakby po nich miał nastąpić już tylko koniec
świata”.
Ze swojakami dało się żyć, nawet przyjemnie. Kiedyś na przykład dwójka dzieci,
myszkując
wzdłuż brzegu, odkryła ich port z małą flotyllą. Trzem braciom zadrżały serca,
gdy to
zobaczyli z wierzbowej dziupli. Ale nic się nie stało.
– Mamo – zawołał chłopczyk – tu jest port krasnoludków! Zobacz!
Mama przyszła, popodziwiała, przykazała dzieciom, żeby broń Boże czegoś nie
zepsuły.
Dzieci nie tylko nie zepsuły, ale jeszcze zostawiły dla „krasnoludków” (mama
oczywiście
udawała, że wierzy w krasnoludki, ale one wierzyły naprawdę) swoją własną
nakręcaną łódkę,
trochę ciasta i list. Zrobiła się z tego świetna zabawa na całe wakacje.
„Takie to były miłe stworzenia! – pożałował Nibek. – Od dwóch lat się nie
pokazują, całą
rodzinę wypłoszył tłok. Dziwne to, że porządni znikają, a horda się mnoży. Nie
mogłoby być
na odwrót?”
Tak, szosa sprowadziła „hordę”, i to jest może najdotkliwsze zło. Albo –
najwidoczniejsze.
Mniej widoczne, jakby rozpylone w powietrzu, było co innego. Przedtem żyli sobie
pod Dębem,
z rzadka wyruszając na dłuższe wyprawy, bo tak im się podobało. Jakby im się
przestało
podobać, mogliby powędrować w świat choćby i na lata, mając w sercu pewność, że
Dąb na
nich poczeka. Teraz tej pewności nie mają. W każdym razie on, Nibek. Przybyła
szosa, ubyło
spokoju, a ze spokojem i swobody. I przyjaciół...
„Ale to, co nam zostało, jest i tak w sam raz dla nas” – pocieszył się, jak już
nieraz się pocieszał,
i odetchnął głęboko, zbierając siły na ostatni kawałek drogi, trochę ciężki. Ich
Dąb
stał na wzniesieniu, a Jeżynowej Ścieżynki tego roku nie porządkowali – im mniej
śladów,
tym bezpieczniej, licho może nadać jakiegoś grzybiarza czy innego łazęgę,
zacznie tropić i...
strach pomyśleć!
„Powiedzieliśmy: najmniej śladów, a oni cisnęli drabinę jak byle patyk –
rozżalił się Nibek,
kiedy przed domem zobaczył drabinkę ledwie przyrzuconą snopkiem suchej trawy. –
I
gdzie im się tak spieszyło? Po te śmiecie?”
Bocznym wejściem zaniósł drabinę do magazynu, wrócił po wózek i zabrał się do
wyładunku
jeżyn. Układając je w plastikowych kubkach (znalezisko znad jeziora) myślał
sobie:
„Bez wątpienia, można tam znaleźć pożyteczne rzeczy. Ale czy my czasem jednak
nie
przesadzamy?”
W podziemnym magazynie piętrzyły się bowiem słoiki, kapsle od butelek, zwoje
drutu i
sznurka, latarka elektryczna, stos monet, rola papierowych banknotów, błyskał
czerwienią
blaszany wóz straży pożarnej z cysterną i armata szczerzyła czarny otwór lufy.
Śmieszne, że z tych wszystkich rupieci najbardziej przydał się ten najgłupszy.
Nibek
uśmiechnął się, bo przypomniał sobie, jak to zeszłej zimy usiłował dokopać się
do magazynu
tchórz-przybłęda. Tłumaczyli mu jak komu mądremu, że w magazynie nie ma nic do
jedzenia,
ale tchórz złośliwie odpowiedział, że w każdym razie są oni trzej. Wtedy Fantek,
nie tracąc
czasu na dalsze gadanie, kazał podtoczyć armatę pod otwór strzelnicy („a
mówiłem, że się
przyda” – chwalił się pchając działo), no i rąbnęli w śmierdziela stosownymi
kamykami.
Tchórz wpadł w furię, już byli w strachu, że sforsuje wrota, i wtedy jemu,
Nibkowi, przyszedł
genialny pomysł:
– Perfumami go!
Bracia w mig zrozumieli. Robek odkręcił korek wytwornej buteleczki, otwartą
załadowali
działo i ciach! – śmierdziel dostał w kark upojny ładunek „Soir de Paris”.
Zaskowyczał z
przerażenia, podwinął ogon pod siebie, i już go nigdy nikt w tych stronach nie
widział.
„Hej, żeby tak mieć perfumy na tych wszystkich zmotoryzowanych śmierdziuchów –
zamarzyło
się Nibkowi i pomyślał życzliwiej o zbierackiej pasji braci. – Kto wie, może
jednak
znajdą coś rewelacyjnego?”
Skończył wyładunek jeżyn, zamknął i zamaskował wrota magazynu, po czym
niespiesznie
obszedł gruby korzeń oddzielający wyjazd od frontowego wejścia. Siadł sobie w
słońcu przed
drzwiami i wsłuchiwał się w siebie: czy wraca mu pogoda ducha? Hmm. Złość jakby
przeszła,
ale z pogodą nie za bardzo. Zęby jej ułatwić przyjście, zaczął nucić sierpniową
piosenkę:
Ostatnie jagody i pierwsze jeżyny,
Łagodne słońce i poranna mgła –
jesień do lata pierwszy list wysyła,
że „niech się nie spieszy”, że „niech jeszcze trwa”...
Przerwał, wytężył słuch: jakiś nietutejszy szum przybliżał się od strony
jeziora. Był cichy,
ale do złudzenia podobny do...
„Niemożliwe, to się nie zdarza, to się nie może zdarzyć!” – uspokajał sam
siebie, zatrwożony
do głębi.
A jednak się zdarzyło: zza kępy wrzosów ukazał się, kurząc z lekka, samochód.
Jak prawdziwy,
tyle że w sam raz. W sam raz na Robka i Fantka, którzy z promieniejącymi minami
siedzieli: Robek przy kierownicy, Fantek obok.
– O przodkowie-czarodzieje! – jęknął Nibek. – To już koniec!
ROBEK
Robek i Fantek mieli szczerą wolę schować drabinę na miejsce, ale przeszkodziła
im Stara
Mysz. Z daleka zobaczyli, że kręci się niecierpliwie koło domu.
– Dzień dobry, co słychać! – krzyknęli i wtedy Stara Mysz od razu przestała się
kręcić,
zrobiła minę niesłychanie obojętną, ot, „jak gdyby nigdy nic” pomnożone przez
sto.
– Dzień dobry – powiedziała, gdy podeszli bliżej. – Och, widzę, żeście od świtu
gdzieś
pracowali. Zawsze podziwiam waszą skrzętność! – dodała uprzejmie i wytwornie.
– Staramy się, staramy – równie uprzejmie odpowiedział Robek – choć gdzież nam
do
chomika na przykład.
– Ach – Stara Mysz po prostu nie mogła się obyć bez „och” lub „ach”. – Ach,
chomik miał
dziś straszną przygodę: chciał powiększyć swoją spiżarnię l wleciał do słoja.
Ogromnego.
Przez przerdzewiałe wieczko. To gorsze niż pułapka, w pułapce się przynajmniej
zwierz nie
męczy, trzask i koniec. Ale konać z głodu w szklanym słoju! I to obok własnej
spiżarni.
Wstrząsające.
Robek podniósł koniec drabiny, skinął na Fantka, żeby brał drugi.
– Już idziemy – powiedzieli obaj,
– Dokąd? – zdziwiła się Stara Mysz.
– Wyciągnąć chomika, zanim skona z głodu.
– Ach nie, on już dawno wylazł. Przez to dziurawe wieczko zaraz zaczął sypać się
piasek,
więc on po tym piasku... Ale jeśli macie czas – dodała szybko, widząc, że Robek
i Fantek
ruszyli z drabiną (no, skoro ją już podnieśli) w stronę magazynu – to mam dla
was małą ciekawostkę.
Taki drobiazg. Zupełny drobiazg...
– Pewnie słonia – szepnął Fantek do Robka. – Ona tak zawsze.
– Bywają zupełnie miłe drobiazgi – zauważył grzecznie Robek.
– Właśnie. Kiedy go spostrzegłam, pomyślałam: kto wie, może się przyda
Korzeniakom.
Teraz każdy chce mieć auto.
– Auto?! Znalazłaś auto? – zawołali ze zdumieniem dającym pełną satysfakcję
Starej Myszy.
– Och, powiedzmy, auteczko. W sam raz dla was. Nic szczególnego, żadna limuzyna.
Nieprzyjemny
kolor, szarobury. Pewnie wam nie będzie odpowiadał...
– Nie, skądże, bardzo – zaprzeczył Fantek myśląc równocześnie, że Robek ani
chybi będzie
chciał to „auteczko” zataszczyć do magazynu. Może nie namęczą się tak, jak przy
wozie
straży pożarnej, ale zawsze... No trudno, sam też ich zmusił do wleczenia
armaty.
– Och, to może chcecie je obejrzeć?
– Ależ tak, oczywiście! – zawołał Robek. – Już lecimy! Drabina legła koło
wejścia, ostatkiem
poczucia obowiązku Robek zmusił się, żeby rzucić na nią trochę zeschłej trawy, i
polecieli.
Stara Mysz dreptała przodem. Od czasu do czasu odwracała się w stronę
Korzeniaków
sprawdzając, czy się nie zgubili. Robek i Fantek już po trzech minutach zgadli,
dokąd ich
prowadzi, ale przez grzeczność udawali, że ani trochę się nie domyślają.
– Nad jezioro! – szepnął Fantek do Robka.
– Wiem. Żeby chciała iść skrótem...
Starej Myszy też było pilno, więc wybrała skrót przez paprocie. Nie bardzo
dbając, czy
podążający za nią słyszą, opowiadała, jakim to niezwykłym sposobem znalazła
auto.
– Musiałam dziś rano, ach, po prostu musiałam być nad jeziorem – zapomniała, że
miejsce
odkrycia miało być póki co tajemnicą. – Rozumiecie, mam różne ważne sprawy w
różnych
okolicach...
Rozumieli doskonale – ważne sprawy to resztki jadła niedzielnych plażowiczów.
–...czasem także nad wodą. Biegam więc sobie tu i tam, aż widzę, pod zmiętą
gazetą, coś
dużego. Czyżby bochen chleba? Akurat wiatr zdmuchnął gazetę...
– I on stoi, zupełnie widoczny? – zaniepokoił się Robek.
– Ach nie, jest w łopianach, tam gdzie oni lubią wyrzucać puszki po konserwach.
Ciekawe,
że puszki wyrzucają tam, papiery zostawiają na trawie, a resztki jedzenia z
patelni ciskają do
wody. Co za głupcy, myślą, że ryby to zjedzą? Ach, ci ludzie! O rybach to myślą,
bo sami je
zjadają. A o biednych myszach to już nie.
– Czasem myślą, przecież stawiają pułapki – nie wytrzymał Fantek.
– Niesmaczny żart – obraziła się Stara Mysz.
Robek minął Fantka i zrównał się z Myszą.
– To chyba zabawka, to autko?
– Ach, zapewne. Zabawka – odpowiedziała Stara Mysz, ale takim tonem, że Robkowi
serce
żywiej zabiło. Może to jednak coś więcej niż zwykłe plastikowe albo blaszane
pudło z bateryjkowym
napędem, tak słabiutkim, że utyka nawet na tej mizernej, zdeptanej trawie?
Widział
takich pudeł dziesiątki i słyszał też nieraz, jak tata lub mama strofowali
dziecko: „Mówiliśmy,
że tu ci nie będzie jeździć! To jeździ tylko po podłodze”. Stało to potem
porzucone
pod krzaczkiem albo przy prawdziwym aucie i Robek miał okazję gruntownie je
zbadać. Nie
było szans, żeby dało się praktycznie wykorzystać. Toporny prymityw, jak ta
cysterna, którą
tak uparcie i bez litości dla braci pchał w zeszłym roku do magazynu. Tyle z
niej pożytku, że
służy za zbiornik wody i od czasu do czasu za polewaczkę, bo węże i pompa, o
dziwo, działają,
– Pewnie jakiś malec bawił się tym autkiem i zapomniał. Nie wiesz, jak wyglądał?
Prawda,
ciebie tam wczoraj nie było, skąd masz wiedzieć – Robek mimo wszystko chciał od
Myszy
coś więcej wyciągnąć.
– Ach, tobie się zdaje, że ja już nic nie mogę wiedzieć!
– Wiesz niesłychanie dużo, tylko że w tym wypadku...
– Och, w tym wypadku też wiem. Wcale się tym nie bawiło żadne dziecko. Wiem, bo
słyszałam,
jak sobie opowiadały sroki. Wczoraj, już bardzo późnym popołudniem, kiedy
wszyscy
się zabierali, przyjechał jakiś zupełnie nietutejszy wóz. Wysiadł z niego lekko
siwawy pan
z krótką brodą. Sroki już łaziły po trawie, ale przez niego musiały odlecieć na
olchę. Bardzo
były z tego niezadowolone.
– Mniejsza o sroki, co ten pan? – Robek stracił cierpliwość.
– Nic, wyszedł, rozejrzał się i zapalił fajkę.
– Ale co z autkiem? – zniecierpliwił się z kolei Fantek.
– Ach, z autkiem? No właśnie. Bardzo dziwne. Kiedy ostatni wóz odjechał, brodacz
wyjął
autko, postawił na trawie, autko ruszyło, pojeździło trochę, a kiedy było blisko
łopianów,
podszedł, zatrzymał ]e, rzucił na nie gazetę i odjechał. Sroki były bardzo
rozczarowane, myślały,
że chociaż konserwę otworzy...
– Eee, to rzeczywiście tylko zabawka – rozczarował się Fantek. – Nie miał z nią
co robić i
wyrzucił.
Umilkli, już im się znacznie mniej spieszyło. Ale Robek miał jeszcze iskierkę
nadziei.
– Mówisz, że to autko ruszyło. Mogłaś spytać srokę, jak brodacz je uruchomił.
– Ach, Robku, nie wiem, czy jesteś tak dziecinny, czy niedokształcony.
Powinieneś wiedzieć, że nie utrzymuję stosunków towarzyskich z tymi
złodziejkami.
– Przepraszam, zapomniałem, że sroki... – urwał, nie mógł przecież dokończyć:
„mogłyby
cię zjeść”. – Zresztą głupstwo, zaraz sam to zbadam.
Wyszli już z paproci, przez chwilę widzieli jezioro i plażę, na szczęście wciąż
jeszcze pustą
(„zaspali dziś we wsi?”– pomyślał Fantek), tyle że oczywiście zaśmieconą. Mysz
przyspieszyła,
kierując się po zboczu, na skos przez łączkę, wprost na olchy rosnące na skraju
równinki przy jeziorze.
– Pamiętam doskonale drogę, och, trudno zapomnieć, są znaki rozpoznawcze –
chwaliła
się Stara Mysz wymijając słoiki z resztkami pleśniejącego sosu lub bigosu,
puszki po błękitku
w oleju i inny chłam.
Fantek schylił się i podniósł zardzewiały nożyk do otwierania konserw.
– Może się przyda? – zwrócił się do Robka.
– Rzuć ten szmelc, szkoda czasu!
Więc rzucił posłusznie, ale był zdziwiony: Robek zawsze oglądał dokładnie każdy
„szmelc”. Spojrzał na starszego brata – nie ten Robek! Oczy mu błyszczą, szczęka
lata, a i
głos też jakiś nieswój: stłumiony i szorstki. „O mamo – westchnął Fantek – żeby
ten samochodzik
nie był szmelcem, bo Robek się załamie! Kto by się spodziewał, że nasz mistrz
techniki
aż tak kocha wozy!” Robek rzeczywiście kochał wozy. Równie dobrze jak Nibek
wiedział,
ile zamieszania, a nawet klęsk wniosła do lasu szosa, a jednak... Jednak lubił
rankiem
siadać przy kamieniu na skraju drogi i przyglądać się samochodom. Początkowo
chował się
między łubinami, ale wkrótce spotrzegł, że krycie się jest niepotrzebne. I tak
nikt z ludzi go
nie zauważy. Nauczył się rozróżniać marki samochodów, poznawał po szumie, czy
nadjeżdża
ciężarówka, autobus czy osobowy. Po jakimś czasie odważył się zwiedzić jeden z
samochodów
zaparkowanych przy jeziorze, ale na uboczu. Skoro okazało się to bardzo łatwe i
bezpieczne,
rozzuchwalił się tak, że w samo południe opuszczał wierzbową dziuplę, skąd
bracia
obserwowali życie plażowiczów (najczęściej jednak on z Fantkiem, ale Nibek
czasem też dał
się namówić), i kiedy sobotnio-niedzielni przybysze smażyli się na słońcu albo
chlapali w
wodzie, przemykał się od wozu do wozu, usiłując zbadać ich naturę. Fantek mu
zazdrościł,
ale musiał słuchać najstarszego, a Nibek zabronił mu złazić z wierzby. Robkowi
nie zabraniał,
bo Robek skądinąd był bardzo rozważny, a umiał też być niezwykle uparty.
Przepowiadał mu
tylko, że to się kiedyś źle skończy. I poniekąd, to jest ze swojego punktu
widzenia, Nibek
miał rację. Robek natknął się pewnego razu na nowiutkiego malucha z zielonym
listkiem,
otwartego na przestrzał. Oczywiście wlazł do środka i aż gwizdnął z radości – na
siedzeniu
leżała książeczka pt. „Jeżdżę Fiatem 126p”. – To jest to, czego mi było brak –
mruknął i zabrał
się do lektury. Zabrał się? Gdzie tam, utonął, i to tak gruntownie, że usłyszał
głosy właścicieli
wozu tuż nad dachem, a gdy spłoszony spojrzał w lewo-prawo, przy drzwiczkach z
obu stron zobaczył dżinsy i kraciaste koszule. Miał tylko tyle czasu, żeby się
ześlizgnąć pod
fotel.
Do auta wsiedli chłopak z dziewczyną. Chłopak powiedział: „No, to ja cię trochę
podszkolę
po drodze”. Robek pomyślał: „Mnie też”. I kiedy auto podskakiwało po leśnym
trakcie,
wyczołgał się spod fotela, uważniej spenetrował wzrokiem wnętrze i po dyndającym
pasku
szybko wspiął się do kieszeni kurtki wiszącej obok kierowcy. Punkt obserwacyjny
okazał
się znakomity.
Tę jedyną lekcję jazdy Robek opłacił trzydniową wędrówką powrotną, jednak mimo
wyrzutów
Nibka (Fantka też – zazdrościł, więc tym bardziej się mądrzył) uważał, że warto
było.
Że przydałoby się jeszcze.
„Ale i tak coś już umiem – mówił sobie teraz. – Gdyby to było coś warte...” – i
głośno
zwrócił się do Myszy: – No, gdzie to jest? Daleko jeszcze?
– Zaraz, zaraz, w moim wieku trudno szybciej biegać – odpowiedziała Stara Mysz
nie
zdając sobie sprawy, że Korzeniacy przeżyli już wiele, wiele pokoleń myszy. –
Tam, w tych
łopianach.
Fantek wystrzelił naprzód, Robek zwolnił – przejął go strach przed
rozczarowaniem. Spomiędzy
łopianów doleciał dźwięk klaksonu i głos Fantka:
– Trąbi! Jaki fajny! W sam raz!
„Że trąbi, to jeszcze o niczym nie świadczy” – pomyślał Robek, ale już się nie
hamował i
ruszył biegiem. Mysz też przyspieszyła kroku.
– Landrover! – wykrzyknął Robek.
– Patrz, i kierownicą można kręcić! – powitał go Fantek. – I pasy bezpieczeństwa
ma!
Stara Mysz też już dobiegła, trochę zła, że Fantek był pierwszy. Bo liczyła, że
sama zademonstruje
działanie klaksonu. Miała jednak coś jeszcze w zapasie. Wsunęła łapkę przez
otwarte okienko, nacisnęła jakiś przełącznik i półmrok pod łopianami przecięły
smugi reflektorów.
– Widzicie? Bardzo praktyczne, można by norkę oświetlać!
– Tak, rzeczywiście – przytaknął machinalnie Robek. – Przepraszam was.
Przepraszam,
ale wpuśćcie mnie do środka. Niech ja to zbadam. Skoro już przezywacie mnie
technikiem...
Chciał się uśmiechnąć, ale uśmiech wyszedł mu krzywo, bo już ze zmarszczonym
czołem
wpatrywał się w tablicę. Stara Mysz i Fantek potulnie stanęli obok wozu.
– Zaraz. Poczekajcie – mruczał Robek. – Sprzęgło.... jest. Pedał... jest.
Stacyjka? W porządku.
– O, jakie śliczne kluczyki – ucieszył się Fantek.
– Tak, śliczne. Odsuńcie się – Robek spięty do niemożliwości przekręcił kluczyk.
Rozległ
się szum silnika. Z westchnieniem opadł na oparcie fotela.
– I co, i co? – Fantek podskakiwał z przejęcia.
– Zaraz, spokojnie. Zobaczę, co ma pod maską.
Ale nie zdążył zrobić dwóch kroków, kiedy rozległ się łomot i trzask łamanych
gałązek i
tuż obok auta spadła wielka czerwona piłka. Zaraz rozległ się wrzask:
– Czemu wyrzucasz, łomie!
– A na co nam, to dobre dla szczawików.
– Można by spylić!
– To idź i przynieś!
– Benio i Henio – powiedział Robek – poznaję po głosie! Siadajcie i wiejemy.
Gdzie
Mysz? Aha, już uciekła. Podziękujemy potem. Fantek, szybciej!
Fantek stał przy drzwiach niezdecydowany.
– Nie lepiej się schować?
– I zostawić im Landrovera?! Jazda!
– A toto ruszy?
– Pewnie, co myślisz? Sprzęgło, stacyjka, gaz... Musi ruszyć.
Ruszyło. I to jak! Fantka cisnęło w głąb fotela.
– Zapnij pas – nakazał Robek.
– Jak to się robi?
– No, to nie zapinaj, potem ci pokażę!
Nie było czasu na instruktaż, w łopianach już szurały buty Beńka (czy może
Heńka). Landrover
śmigał między łopianami, potem podskoczył parę razy na korzeniach olch, zaraz
będzie
łączka.
Czas był najwyższy. Od olch gonił ich głos Benia (czy Henia).
– Kurde, pęknięta! Ty głupi, po coś ją kopał?! Fantek obejrzał się, jakby mógł
zobaczyć
łobuzów, oczywiście nie zobaczył, ale wyobraził sobie ich bezczelne, złośliwe
gęby i powiedział:
– Mieliśmy fantastyczne szczęście. Pięć minut później i Benio...
– Raczej Henio, on jest mniejszy i słucha tamtego.
– Więc Henio wziąłby wóz w łapska i klops. Teraz dopiero na dobre dotarło do
świadomości
Fantka, że od pięciu minut są zmotoryzowani.
– Fantazja – powtórzył. – Jeździ! I od pierwszego momentu jest niezawodny.
„Niezawodny to jestem i ja – pomyślał z dumą Robek. – Fantek trąbiłby do
upojenia i nic
więcej”.
Fantek też pewnie coś takiego pomyślał, bo wreszcie zadał pytanie do rzeczy:
– Słuchaj, a właściwie dlaczego on jedzie?
– Zrobię wam kurs jazdy, to się dowiesz.
– Tylko powiedz, na co on jest? Na sprężynę, na bateryjkę?
– Fantek chciał pokazać, że i on ma jakieś pojęcie o rodzajach napędu.
– Coś ty? Żadna bateryjka nie dałaby mu takiego ciągu. Patrz na krzaki, jak
migają za
oknem. Ty, fantazja! Chyba prześcignęlibyśmy rower?
– Bez trudu. A ja przecież nie dociskam do dechy.
– Aha! – Fantek udał, że rozumie, ale zaraz się poddał: – To znaczy, co robisz?
– Nie daję pełnego gazu.
– To jest na gaz! Aha! A czemu nie dajesz pełnego?
– Bracie, stuknij ty się w czoło, przecież ja pierwszy raz prowadzę. Boję się. I
muszę patrzeć
na drogę.
Fantek znów wyjrzał przez szybę: łączka, na którą zwykle potrzebowali dziesięciu
minut (i
to z górki, pod górkę kwadrans), została dawno za nimi, paprocie chyba też. Nie,
przez paprocie
nie jechali. Robek wybrał inną trasę – Jeżową Dróżkę, dobrze ubitą przez
dzielnych tuptaczy.
Oczywiście, tu przy tym pieńku jest odgałęzienie nad strumień, do bobrów. Zaraz,
ale w
tym tempie za parę minut będą w domu!
– No, wyobrażam sobie, jaką minę zrobi Nibek! – zawołał z uciechą.
– Ja też – odpowiedział Robek, ale bez uciechy.
FANTEK
Nim Landrover przebył drogę od wrzosów do ganku, Nibkowi starczyło czasu, by
parę razy
przepowiedzieć sobie jeszcze jedną zasadę „na wypadek wypadku”: co się stało, to
się nie
odstanie. Nie mógł się zdobyć na radosny wyraz twarzy, ale opanował panikę i
„podkręcił”
zaciekawienie.
– Trzymajcie mnie, bo zemdlęję! – zawołał z nieco sztuczną werwą. – Mniej by
mnie
zdziwił latający jeż niż... Co to jest? Skąd to macie?
– Co to jest, to ja sam tak dokładnie nie wiem – powiedział wysiadając Robek,
ale Fantek
nie dopuścił go do głosu:
– Jak to, nie widzisz? Samochód! Fantastyczny! Ledwieśmy go dotknęli, już nam
uratował
wolność, a może i życie!
– Nie przesadzaj – mitygował go Robek. – Stara Mysz bez wozu, a uszła cało.
– Bez wozu to żadna sztuka! My byśmy też zdążyli się schować.
– Czekajcie, nic nie rozumiem. Robek, opowiedz wszystko po kolei. A ciebie,
Fantek, błagam,
nie przerywaj mu!
Robek szybko i zwięźle przedstawił całe zdarzenie, tak zwięźle, że Fantek mógł
wytrzymać
i nie przerywać. Ale zaraz potem sobie użył:
– Więc widzisz, Nibek, to jest rzecz porzucona. Nie musisz zarządzać poszukiwań
właściciela.
Ale Starej Myszy należy się piękny prezent. Zaraz po obiedzie pojedziemy do wsi
po
słoninę. Albo nie, lepiej do Zamku. Wprawdzie dalej, ale teraz to nie ma
znaczenia. Ty wiesz,
jak on pędzi? Jak wiatr, jak huragan, jak rower! I po każdej drodze-nie drodze,
trawa, korzenie,
piach, kałuża... to nic dla niego. Właściwie to niesprawiedliwe, że Robek
wynalazł mu
imię od roweru.
– Landrover nie jest „od roweru”, tumanie – pouczał go Robek. – To jest marka
wozu, tak
jak fiat albo skoda.
– Niech ci będzie – nie przejął się Fantek i dalej wychwalał nabytek: – Ma
fantastyczne reflektory,
o północy możesz jeździć! Na przykład w Zamku możemy zostać spokojnie do
wieczora
i obejrzeć film. A jutro możemy pojechać na Bukowe Wzgórze i zobaczyć wreszcie,
co
się dzieje z Bukowcami. A pojutrze możemy się wybrać do sadu i przywieźć aż
dziesięć,
gdzie, piętnaście, dwadzieścia śliwek. Albo nie, zróbmy długą wycieczkę! Chyba
od dziesięciu
lat nie byliśmy nad morzem. Ale od dziś... wystarczy skok do Landroveru!
– ...Ra– poprawił Robek.
– Co „ra”?
– Landrovera. Jak: fiata, nie jak: roweru. Mów poprawnie!
– E tam. Grunt, że to cud, nie wóz. Szkoda tylko, że taki brzydki.
– Brzydki? – przerwał mu z oburzeniem Robek. – Gdybym mógł prosić
przodkówczarodziejów
o wóz, innego bym nie wybrał! Przecież on jest w sam raz na nasze potrzeby.
Nibek spojrzał uważniej na wóz i musiał przyznać, że istotnie jest w sam raz.
Nie tylko jeśli
chodzi o wymiary. Kolor też ma taki, że nie trzeba mu maskowania. Nie błyszczy
żadnymi
głupimi niklami, szumi bardzo umiarkowanie, mysz czy zając usłyszą, ale człowiek
– mowy
nie ma. No i jeśli to prawda, że dla niego nie ma złych dróg...
Poczuł, że w miejsce odrazy do niechcianego nabytku zaczyna nabierać do niego
trochę
sympatii. W sam raz i jakby z rąk przodków-czarodziejów... Podszedł bliżej do
Landrovera,
puszczając mimo uszu kolejne pomysły i propozycje Fantka. Zajrzał do wnętrza.
– Chyba wygodny i ładowny? – zwrócił się do Robka.
– Jeszcze ma bagażnik, ale nie zaglądałem do środka. Obeszli wóz dookoła, Nibek
mimochodem
popatrzył na ścieżkę, którą bracia przed chwilą przyjechali, i chwycił Robka za
ramię:
– Zobacz, on nie zostawia śladów!
– Niemożliwe! To znaczy: masz rację! Jak on to robi?
Przykucnęli, żeby przyjrzeć się oponom – były normalne. Ale za tylnymi kołami
zauważyli
coś w rodzaju ni to firanek, ni brony.
– Tajemnica wyjaśniona! – ucieszył się Robek i odczuł ulgę: nie chciał, żeby
Landrover
miał jakieś niewytłumaczalne właściwości. – To takie wycieraczki-zacieraczki.
Pomysłowe,
nie powiem. Kiedy go będę wprowadzał do garażu – odruchowo przemianował magazyn
na
garaż – przypatrzcie się dokładnie, jak działają.
I zapomniawszy, że miał otworzyć bagażnik, siadł za kierownicą.
– Coo, już chcesz go schować?—rozżalił się Fantek.
– Na razie. Ma kolor ochronny, ale lepiej go nie trzymać na widoku. I muszę mu
się w
spokoju przyjrzeć.
– Ty, ty! Wszyscy musimy. I wszystkich musisz nauczyć, jak się prowadzi –
upominał się
o swoje Fantek.
– Tymczasem wszyscy musimy zjeść obiad i wycisnąć sok z jeżyn, nim spleśnieją –
sucho
stwierdził Nibek.
– No wiesz! Takie nadzwyczajne wydarzenie, a ty o jeżynach i obiedzie.
– Nienadzwyczajne sprawy też mają swoje prawa – odparł pojednawczo Nibek. – Nie
martw się, to długo nie potrwa, jeszcze dziś dorwiesz się do kierownicy.
– A nie mógłbym już? – Fantek spojrzał na Nibka, potem na Robka tak błagalnie,
że starsi
bracia musieli się uśmiechnąć.
– Och, ty czarusiu! No dobrze, siadaj! – zgodził się Robek, a Nibek dorzucił:
– Jakąś godzinkę możecie potrenować, ja w tym czasie przygotuję obiad.
Popatrzył, jak auto zatacza koło, jak wycieraczki – zacieraczki, kręcąc się i
przesuwając w
lewo-prawo, zamiatają ślady kół, po czym ruszył do kuchni, do rondli. Dokąd ich
też ponie-
sie? – zastanawiał się krojąc jarzyny na zupę. Mniejsza z tym. Przemyśli to
wszystko później.
Może ten samochód nie będzie aż taką klęską, jak mu się zdaje?
Fantkowi oczywiście ani w głowie nie powstało, że wóz mógłby być klęską. Kręcił
się
obok Robka i nie mógł się doczekać, kiedy zamienią się miejscami.
– Dokąd pojedziemy?
– Myślę, że na Bobrową Drogę. Jest dosyć szeroka, będzie jak zawracać. I do
bobrów możemy
przy okazji zajrzeć, dawnośmy nie byli.
– Tak. Albo wiesz, nie. Jedźmy do bunkra!
– Eee. Tam tak ponuro, no i węże.
– To właśnie bardzo dobrze. Nikt nie łazi. A tam jest ogromny betonowy plac, nie
ma strachu,
że na coś wjadę.
– Prawda. Tylko że w tej chwili na wygrzanym betonie śpią sobie węże.
– O mamo! Przeprosimy je, obiecamy, że przywieziemy jutro mleka, to się posuną.
Robek usłuchał Fantka, ale z oporami. Nie chodziło mu o węże, znajome przecież i
prawie
zaprzyjaźnione. Chodziło o bunkier i to, co się z nim kojarzyło. Zamknęli te
sprawy w Skrzyni
Pamięci, było-przeszło, koniec. Ale widać, Skrzynia się nie domykała, najlepszy
dowód, że
Fantek raz po raz wykrzykiwał „mamo”, on, Robek nie cierpiał bunkra, a Nibek
odzywał się
czasem tonem, który byłby w sam raz dla owego siwawego brodacza, co porzucił
Landrovera,
ale nie dla wiotkiej postury i łagodnej, trochę zawsze rozmarzonej twarzy Nibka.
Węży nie musieli przepraszać: wylegiwały się na lekko pochyłym betonowym bloku,
który
kiedyś był częścią innego bunkra, i nawet nie raczyły podnieść głów, by
zobaczyć, co tam
szura w pobliżu. A szurało nieźle – na gładkiej przestrzeni Robek sprawdzał
swoje możliwości,
coraz szybciej wykonując pętle i ósemki. Fantek mniej więcej cierpliwie
obserwował
brata, wreszcie miał dość:
– Jesteś świetnym kierowcą. Pokaż teraz, jakim jesteś instruktorem.
Robek, trochę zmieszany tym, że go poniosło i zapomniał, po co przyjechali,
zahamował i
zaczął tłumaczyć Fantkowi, co do czego służy. Fantek był bardzo pojętny, w ogóle
umysł
miał lotny. Aż za lotny, bo nieraz przelatywał nad drobiazgami i szczegółami, i
przeżyli już
sporo tarapatów z powodu tej lotności. Teraz jednak skupił się, jak tylko mógł,
chłonął każde
słowo i wiernie naśladował każdy gest instruktora.
– Myślę, że już możesz spróbować – zdecydował Robek. Ruszyli trochę zbyt
skocznie, ale
po chwili szło już dobrze. Po jednej, drugiej pętli Fantek czuł się tak pewny
siebie, że zaczął
rozmowę.
– Ten samochód spadł nam jak z nieba. Nie wiem, jak ty, ale ja już się trochę
zaczynałem
bać, że przez tę szosę i ruch w lesie będziemy jak w więzieniu. Tu nie można
iść, bo jakiś
biwak, dziś siedzimy w domu, bo nadciągnęła horda jagodziarzy, na drugą stronę
szosy tylko
nocą, a i to niebezpieczne... Od rozpoczęcia budowy nie wiemy, co z Bukowcami,
bo Nibek
się boi nocnej wyprawy za szosę i przez zrujnowany las.
– Nibek boi się czego innego – przerwał Robek. – Boi się, że Bukowców już nie
ma. Przecież
oni też nas odwiedzali, a teraz się nie pokazują.
Fantek, zaskoczony, stracił mowę. To mu nie przyszło do głowy. Tęsknił za
Bukowcami,
za ich przezabawnym mieszkaniem wysoko, wysoko w konarach Buku, czasem nawet i
za
uciążliwą drabinką sznurową, po której trzeba się było wspinać do pierwszych
gałęzi (dalej
już były schodki). Najwięcej zaś tęsknił za nimi wszystkimi: za starym Bukowcem,
tęgim,
silnym wsamrazkiem, za jego dwoma synami, Korasem i Latasem. Mniej za córką
Śmigiełka
(co Nibek w niej widział? Aha, dlatego nie ma odwagi dowiedzieć się...), lecz za
mamą Bukowcową
– strasznie.
– Niemożliwe! – przerwał milczenie. – Ale jeśli nawet, to tym bardziej trzeba
ich szukać.
Nie możemy przecież zostać zupełnie sami na świecie!
Zawrócił ostro, jakby już mieli jechać na poszukiwanie przyjaciół, i nie zdając
sobie dobrze
sprawy z tego, co robi, coraz mocniej naciskał pedał.
– Noga z gazu! – krzyknął Robek.
Fantek docisnął do dechy. Szyby były podciągnięte, mimo to usłyszeli gwizd za
oknem.
– Hamuj, wariacie! – Robek rzucił się w lewo, chwycił kierownicę i w ostatniej
chwili
zdołał zakręcić. Sekunda, pół i wystrzeliliby z płyty między odłamki gruzu i
powalone pnie.
Wyszli z wozu, Robek był blady, Fantkowi kolana się trzęsły.
– O mamo! – wyszeptał patrząc na rumowisko u końca płyty.
– Teraz „o mamo” – rozpieklił się Robek. – A jak wołałem „zwolnij”, toś
przyspieszył!
– Wołałeś: „no, gaz, gazu”.
– Wołałem: „noga z gazu”, a nie: „no, gaz, gazu”.
Zawstydzony Robek tłumaczył się, że wtedy ów młody chłopak z fiacika tak właśnie
komenderował,
a dziewczyna rozumiała, że nie ma dociskać. Fantek już wrócił do siebie:
– Słuchaj, on ma fantastyczną szybkość. Przecież ta płyta jest długa, a myśmy
dosłownie w
ciągu paru sekund... Patrzyłeś na szybkościomierz?
– Nie. W ogóle jeszcze nie patrzyłem. Zaraz... Co to ma znaczyć, u licha? –
pokręcił głową
Robek. – Na zdrowy rozum, to to jest szybkościomierz. Ale niech połknę żabi
skrzek, jeśli
wiem, w czym on mierzy.
– No w tym, w tej szybce.
– Oj, ty, nie strzelaj bez prochu. W jakich jednostkach? Metrach? Kilometrach?
Milach?
– Tu jest napisane: WM. Chyba w metrach.
– Trzeba to będzie wyskalować – Robek miłosiernie zrezygnował z pouczania
Fantka. – A
wskaźnik zużycia paliwa też przeinaczony... Tknięty jakąś myślą, wyskoczył i
podniósł maskę.
– Fantek, spójrz! – zawołał skołowany, bo pod maską był wprawdzie silniczek, ale
nic
więcej. – Gdzie on ma źródło energii?
Fantek po raz pierwszy w życiu zobaczył, co jest pod maską, ale może właśnie
dlatego trafił
w dziesiątkę:
– A to? To, do czego prowadzą te kable? – wskazał na coś w rodzaju kanistra z
szarego
metalu, umocowanego w najgłębszej głębi.
– Automatyczna skrzynia biegów – palnął Robek, żeby się popisać, ale zaraz
spokorniał: –
Ty, to chyba jest jakaś superbateria albo coś... Nie wiem. Ale ja jeszcze
zgłębię tę tajemnicę.
– Nie zgłębiaj, nie zgłębiaj! – odpowiedział Fantek. – Z tajemnicami jest tak,
że wystarczy
czekać: albo się same wyjaśnią, albo staną się nieważne. Gdybyśmy wszystko
chcieli wiedzieć,
toby nam dawno głowy popękały.
„No, twojej pęknięcie nie grozi” – pomyślał Robek, ale głośno powiedział tylko:
– Tak czy
owak, trzeba wracać. Nibek się na pewno niecierpliwi.
– Nibek w ogóle ostatnio ma znacznie mniej cierpliwości. Nie mów mu o tym, no,
„noga z
gazu”, dobrze?
– Nie miałem zamiaru.
– Widzisz, bo Nibka trzeba oswoić z wozem. On się bardzo stara, ale ja myślę, że
wcale
się z niego nie ucieszył.
– Proszę, i ty to zauważyłeś?
– Nie jestem taki roztrzepany, jak wam się wydaje – odpowiedział Fantek z
godnością. –
Tylko myślę bardzo szybko i o wielu rzeczach naraz.
„To racja” – błysnęło Robkowi i w dowód uznania ustąpił bratu miejsca przy
kierownicy.
– Jeśli ty zajedziesz przed dom – tłumaczył Fantkowi – Nibek nabierze
przekonania, że
prowadzenie to nic takiego. Nie martw się, oswoimy go z wozem.
Ale Fantek ani myślał się martwić. Skupił połowę uwagi na drodze i kierownicy, a
drugą
wypuścił w przyszłość. Bukowce, Zamek, morze, śliwki, wieś... a właściwie czemu
by nie i
miasto? Przyszłość zapowiada się fantastycznie!
II. SAMA RADOŚĆ ALBO PRAWIE...
ZAMEK
Zobaczyli Nibka spokojnie naprawiającego okiennice z kory przy oknie jadalni.
Fantek
dobrze wiedział, co znaczy ten spokój: najwyraźniej Nibek nie mógł sobie miejsca
znaleźć,
więc zabrał się do roboty, którą niby trzeba było zrobić, ale mogła poczekać.
– Robek, pamiętasz? O „tamtym” ani-ani.
– Mówiłem przecież – mruknął Robek. Też się domyślał, czemu Nibek akurat teraz
dokręca
zawiasy, a choć „technik”, miał dość wyobraźni, żeby wczuć się w niepokój
najstarszego
brata. Gdyby jeszcze tamten wiedział, że byli o krok od katastrofy, chybaby się
zamartwił na
śmierć.
Nibek odłożył śrubokręt i ruszył w ich stronę.
– No i jak poszło?
– Fantastycznie! – zaterkotał Fantek. – To jest tak łatwe, jak... jak... Jak nie
wiem co. Do
wieczora i ty będziesz umiał. Nauczysz się po drodze.
– Po jakiej drodze?
– No, mamy przecież jechać do Zamku.
– Nie przypominam sobie. Pogadamy przy obiedzie.
Robek wahał się chwilę – zostawić wóz czy wprowadzić do garażu? Żal go spuszczać
z
oczu, jednak licho nie śpi.
– Nibek, możesz otworzyć wrota? – zawołał.
Nibek oczywiście mógł. Mógł także przesunąć kubki z jeżynami, żeby wóz stanął
mniej
więcej swobodnie.
– Trzeba będzie trochę, a nawet sporo, powiększyć magazyn. Kto wie, czy w ogóle
nie
zrobić drugiego – zauważył, gdy Robek, wysiadając, ledwie się przecisnął obok
armaty.
– Chyba tak! – ucieszył się Robek. Nie akurat z tego, że będą kopać drugie
pomieszczenie
(choć i to lubił), ale że Nibek troszczy się o samochód. Więc się „oswaja”!
Wewnętrznymi schodami weszli do mieszkania. Fantek zdążył tymczasem nalać zupę
do
talerzy i postawić na stole miskę makaronu. Ledwie siedli, wrócił do swego:
– Słuchajcie, naprawdę jedźmy po obiedzie do Zamku. I tak byśmy musieli gdzieś
się ruszyć
po zapasy. Ja nie narzekam, ale powiedzcie sami: piąty dzień jemy makaron...
– Starczy go jeszcze na miesiąc – wtrącił Robek.
– No właśnie! Kto to wytrzyma! A przyznajcie, gdzie jest lepszy prowiant niż w
Zamku? I
to bez żadnego tam skradania się i innych takich.
– Jeżyny.... – zaczął Nibek.
– O, jeżyny! Mam pomysł: zabierzmy je w prezencie. Dawniej nie mogliśmy, a teraz
bez
kłopotu. Postawimy na progu i staniemy za floksami, a babcia Romkowa wyjdzie i
powie do
dziadka Romka: Romeczku, zobacz, jakie śliczne jeżyny! Chyba krasnoludki
przyniosły! Jak
się umęczyły, nieboraki! A pan Romek na to: Nie do wiary, przecież krasnoludków
nie ma na
świecie. Ona zabierze jeżyny, a on zostawi drzwi szeroko otwarte i naumyślnie
będzie szukał
czegoś na półce, żebyśmy mogli wejść...
W miarę jak Fantek roztaczał wizję odwiedzin, Nibkowi twarz pogodniała,
pogodniała, aż
zawołał:
– Bardzo dobry pomysł, bracie! Świetnie. Jedziemy!
Trzy kubki jeżyn umieścili w bagażniku. Robek chciał przy okazji zbadać, co leży
na dnie,
opakowane w ochronny materiał, ale Fantek tak poganiał, że z ciężkim sercem
musiał odłożyć
to na potem.
Uradowany Fantek wielkodusznie zgodził się siedzieć w tyle i pilnować czwartego
kubka.
Zresztą, to była taka ich święta zasada: ten, który poda pomysł, bierze na
siebie najmniej
przyjemną rolę. Na przykład: kto chce ognia na kominku, rąbie drzewo, kto chce
miodu, pertraktuje
z pszczołami.
Robek chciał już od domu zacząć lekcję jazdy, Nibek jednak miał zastrzeżenia:
– Wiesz, ja najpierw wolę się przypatrzyć, jak ty to robisz. Poza tym pojedziemy
chyba
trudną trasą, nie możemy w biały dzień pchać się na ludzkie ścieżki. A niech ja
na jakimś
zakręcie właduję wóz w drzewo albo co... Fantek przypomniał sobie, że on sam na
najprostszej
drodze o mało nie władował, i skruszony postanowił nie dopominać się o
kierownicę.
Chyba że będą wracać ludzką drogą – złagodził sobie szybko karę.
Robek przez chwilę zastanawiał się nad trasą.
– Myślę – powiedział wreszcie – że najrozsądniej będzie jechać najpierw do
jeżyn, potem
Sarnim Traktem do wodopoju, a stamtąd Ścieżką Wędkarzy. Jeśli tam nawet któryś
siedzi nad
strumieniem, to nas nie zauważy, oni by i traktora nie zauważyli. No, a potem
już pod górę
prosto, to znaczy krzywo, bo zakosami, obok Klubu Jaszczurek, do bramy.
– Ależ to jest okropne koło! – zdziwił się Nibek. – Trasa na pół dnia.
– Pieszo tak. Wozem za godzinę powinniśmy być. Za godzinę! Nibek zaczął
przeliczać
trasy piesze na samochodowe. Do wsi – trzy godziny bez bagażu, na powrót cztery,
bo z obciążeniem,
więc autem w sumie godzina. Na Bukowe Wzgórze – z plecakami i namiotem,
ostry marsz, z dwoma noclegami, zawsze im zeszło dwa i pół dnia. A wozem liczy
się na godziny!
Szosa odcięła ich od świata, a samochód świat im otwiera – olśniło go. Klin
klinem!
Poczuł się jakoś inaczej w wozie. Oparł się wygodnie i z zaciekawieniem
wsłuchiwał w
siebie: jak przeżywa jazdę? Świat mijany pędem inaczej wygląda. Na przykład te
jeżyny: nie
ty się do nich zbliżasz, ale one biegną tobie naprzeciw. Liście krzewów
nadlatują jak szybkie
zielone chmury