Wieczerska Janina - Korzeniacy

Szczegóły
Tytuł Wieczerska Janina - Korzeniacy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wieczerska Janina - Korzeniacy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wieczerska Janina - Korzeniacy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wieczerska Janina - Korzeniacy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JANINA WIECZERSKA KORZENIACY czyli jesień wsamrazków NIBEK W pewien sierpniowy poniedziałek Nibek uznał, że właśnie nadeszła najodpowiedniejsza pora na zbieranie jeżyn, i jeszcze przed śniadaniem oznajmił to braciom. Przyznali mu rację w pierwszej chwili, ale w drugiej mieli już zastrzeżenia. – Owszem, to się czuje w powietrzu, powietrze po prostu pachnie jeżynami – powiedział Robek. – Ale dziś jest poniedziałek, a w poniedziałki zawsze chodzimy nad jezioro. – Raz możemy nie iść, śmiecie nam nie uciekną – upierał się Nibek. – Śmiecie na pewno nie – włączył się Fantek – tylko że potem przyjdą ci ze wsi i zgarną co ciekawsze. – To niech zgarną! – zezłościł się Nibek i to tak, aż tupnął. Braci to strasznie zadziwiło, bo Nibek prawie nigdy się nie złościł. Spojrzeli po sobie i szybko się zgodzili. Widać Nibkowi chodzi nie tylko o jeżyny. Nibek, postawiwszy na swoim, przez cały ranek był jak anioł: zaraz na ścieżce zaproponował Fantkowi, że go pociągnie na wózku, przy zrywaniu jeżyn nadzwyczaj chwalił nową drabinę produkcji Robka, a kiedy już odstawili do piwnicy dwa pełne wózki, powiedział, że trzeci to on sam załaduje i przyciągnie, a oni tymczasem mogą podskoczyć nad jezioro, może jednak zdążą przed tymi ze wsi, przecież jest jeszcze wcześnie. – Przyznaj się, ty od samego początku nie chciałeś iść nad jezioro – domyślił się Robek. – A nie chciałem. Obrzydło mi. – Trzeba było od razu mówić – zdziwił się Fantek i już miał zapytać, dlaczego obrzydło, kiedy przypomniał sobie, że jeszcze wiosną dał słowo, że nie będzie zadawał głupich pytań, więc dodał tylko: – Zostawić ci drabinę, czy zanieść do domu? – Mnie nie będzie potrzebna, ale wam nie po drodze. – Eee, ten kawałeczek możemy nadłożyć – Robek, choć bardzo mu się spieszyło, też chciał być uprzejmy. No i Nibek został sam. A jak tylko został sam, od razu z sierpniowego poniedziałku zrobił się zwyczajny sierpniowy dzień, bez żadnej nazwy i numeracji. Pewnie Nibkowi o to w gruncie rzeczy chodziło, bo poweselał, zaczął pośpiewywać, a jeżyny z niskich, płożących się pędów jakby same wpadały mu do rąk. – O, przodkowie-czarodzieje! – westchnął z głębi serca. – Nie ma chyba piękniejszego miesiąca niż sierpień. Chciałbym, żeby trwał bez końca. W drodze powrotnej, ciągnąc wózek z należytą ostrożnością, żeby jeżyny nie pospadały albo, co gorsza, nie pogniotły się, rozmyślał, czemu właściwie tak bardzo lubi sierpień. Jeżyny, oczywiście. Ale przecież w lipcu są maliny, które też lubi, w końcu czerwca jagody, no, a maj, kiedy wszystko kwitnie i las trzęsie się od śpiewu... „Głupio sobie pomyślałem – uśmiechnął się. – Ładnie byśmy wyglądali, gdyby jakiś przodek- czarodziej spełnił moje życzenie. Sierpień jest taki nadzwyczajny, bo zbiera się w nim, jak sok w jeżynie, całe bogactwo lata. Ale czybym umiał się tym cieszyć, gdybym nie wiedział, że potem będzie wrzesień, a potem opadną liście i przyjdzie zima? Okropna zima z zawiejami, długą nocą, zimnem?” Wyobraził sobie zimowy las: bardzo jasny, z czerwonym słońcem u krańca zamarzniętego jeziora, które tylko w zimie widać z okienka ich domu pod korzeniami Dębu, i odwołał, że „okropna”. Nie, zima jest groźna, ale wspaniała. Świat jest wtedy taki wielki i z każdego miejsca widać niebo. I tylko w zimie zdarzało mu się naprawdę doświadczyć swojej dzielności. W wiosennym albo letnim świecie wydaje się, że wszystko jest w sam raz: łopian, żeby pod nim przykucnąć w czasie ulewy, poziomki, żeby zebrać pięć, sześć do koszyczka, tyle co na podwieczorek, wiklina, żeby jej użyć jako trampoliny, gdy się chce skoczyć w głęboką wodę. ...A jeśli trzeba komuś pomóc, jest to tak łatwe, że prawie na niby. W zimie co innego – w zimie zwykły spacer do bobrów staje się niebezpieczną wyprawą, no a żeby uwolnić ze śnieżnej pułapki stado saren, trzeba już nie naddecymańskiego, ale wręcz nadludzkiego wysiłku. „Czemuśmy się właściwie nazywali kiedyś decymanami? – zastanowił się Nibek. – Przecież to nic nie znaczy. A może znaczy? Muszę zimą zajrzeć do Skrzyni Pamięci, tam te wszystkie nazwy śpią, razem z ich znaczeniem i dziejami. A zresztą, co mi tam stare nazwy! Wsamrazki – to jest nazwa właściwa. My jesteśmy w sam raz i świat też jest taki: sierpień jest w sam raz, między upalnym lipcem i cichym wrześniem, i wiosna po zimie, i sama zima też, właśnie dlatego, że taka wielka... Bo żeby wiedzieć, co jest w sam raz, trzeba, żeby czasem było też i czegoś za dużo”... Już prawie był gotów uznać, że i poniedziałek jest w sam raz, choć niemiły, ale czasem pożyteczny, tak na przykład jak deszcz – kiedy pośliznął się i rymnął jak długi. – A niech to zgniły muchomor przywali! – zaklął. Wstał i zaczął otrzepywać ubranie z piasku. Otrzepywał je nawet dłużej i dokładniej, niż trzeba było, bo nie chciał, żeby go na dobre opanowała złość. Potrzebował jednak sporo czasu, zanim udało mu się ułożyć myśli w rozsądne, wsamrazkowe zasady. Pierwsza z nich zalecała: zwrócić uwagę na to, co się nie stało. A więc: nie potłukł się, a jeżyny się nie rozsypały. Dobrze. Zasada druga: dociec, dlaczego to się stało. Popatrzył na dróżkę i już wiedział – szkło! Kawałek rozbitej butelki, na który pechowo spadł szczególnie dorodny liść leszczyny. Nibek, wprowadzając w czyn trzecią zasadę („zrobić, co można, żeby się nie stało jeszcze raz”), ściągnął ze szkła drugi mniejszy listek, wyjął z wózka łopatkę (ostatnio nie wyruszali nigdzie bez łopatki i toporka) i wziął się do zakopywania szkła. Szło to dosyć ciężko, bo szkło było duże i trzeba było wykopać głęboki dół. Wreszcie uklepał ziemię nad złośliwym śmieciem, wyprostował się i czekał. Czekał, aż mu wróci dobry humor – przecież po to stosuje się te trzy zasady! Przecież zastosował je prawidłowo! Więc co? Więc co go jeszcze gryzie? Strata czasu? Eee, przecież mu się nie spieszy, nic go nie goni ani sam nie ma zamiaru nikogo gonić, zwłaszcza zaś Robka i Fantka. Niech sobie sami grzebią w śmieciach! Ledwie wyobraził sobie braci na poniedzielnej plaży przy jeziorze, mimo najszczerszej woli zachowania pogody ducha rozzłościł się po raz trzeci. Nie chciał, z całej siły nie chciał – a jednak musiał. Dobrze przynajmniej, że Robek i Fantek są daleko i nie widzą. Nie na nich się złościł, gdzieżby, i nawet nie na ludzi, choć tu już by miał powód – tego szkła przecież nie rzuciła wiewiórka ani dzięcioł. To szosa! Czarna, dzień i noc szumiąca szosa wytrąca go nie od dziś z równowagi. Kiedy ją budowano, w lesie zrobiło się nie do wytrzymania, tak okropnie, że nie mogli na to patrzyć, i choć żal im było rozkwitającej wiosny, postanowili łyknąć parę kropelek nasennika. Jeśli ktokolwiek wątpił w istnienie przodków-czarodziejów, to nasennik był dowodem nie do odparcia nawet dla największego niedowiarka. Po pierwsze – nikt z żadnego szczepu czy rodziny wsamrazków nie potrafiłby czegoś takiego sporządzić; po drugie – na ciemnopurpurowej butelce było wypisane złotymi literami „Zaklęcie, czyli Zasady Użycia”, które trzeba było na głos przeczytać, a potem przez całą godzinę o nich myśleć, inaczej nasennik nie działał. Przekonał się o tym Fantek, kiedy raz na przedwiośniu pokłócił się z braćmi i chciał im na złość przespać cały rok: niech zobaczą, co to jest żyć bez jego pomysłów! Z „Zasad Użycia” przeczytał tylko to, co dotyczyło dawkowania. Odmierzył dwie kropeleczki, łyknął i wyciągnął się na łóżku czekając na sen. I co? I nic, a nawet gorzej niż nic, bo przez cały rok mógł spać tylko cztery godziny na dobę i zwijał się z nudów, kiedy długo przed świtem sen ulatywał i Fantek musiał znosić smaczne chrapanie braci, gdy on sam nie miał co robić. To było dawno, ale Fantkowi został widać lęk przed nasennikiem i w ostatniej chwili się wycofał. – Dzieją się zbyt niebezpieczne rzeczy – tłumaczył się. – Ktoś z nas musi jednak czuwać. Robek, który w ogóle miał najmniej chęci na spanie, bo budowa szosy bardziej go fascynowała niż męczyła, szybko przyłączył się do Fantka: – Nie będziesz się sam przez rok pętał po tym całym bałaganie. Będę cię ubezpieczał. I tak tylko Nibek powędrował w Krainę Snu. Kiedy potem zobaczył uśmiechnięte twarze braci, ci na wyprzódki zaczęli go zapewniać, że już po kłopocie, ludzie i maszyny są daleko, daleko, a w lesie jest znów cicho i spokojnie jak dawniej. „Poczciwi moi braciszkowie – myślał Nibek ruszając z wózkiem w dalszą drogę. – Niech im się zdaje. Ale naprawdę już nigdy nie będzie tak, jak było. Ludzie z maszynami poszli dalej, fakt, lecz tylko po to, żeby tę szosę podłączyć do innej, jeszcze większej. No i zaczęło się: na szosie ciągły ruch, a co gorzej, las się zaludnił i zaaucił. Nad jezioro zawsze latem przyjeżdżali ludzie, ale niewiele, więcej zwyczajnie przychodziło. Byli to jednak tutejsi, którzy las i jezioro uważali za swoje, to znaczy – szanowali je. A ta dzika horda, nie wiadomo skąd, wrzeszczy, śmieci, tratuje, jakby po nich miał nastąpić już tylko koniec świata”. Ze swojakami dało się żyć, nawet przyjemnie. Kiedyś na przykład dwójka dzieci, myszkując wzdłuż brzegu, odkryła ich port z małą flotyllą. Trzem braciom zadrżały serca, gdy to zobaczyli z wierzbowej dziupli. Ale nic się nie stało. – Mamo – zawołał chłopczyk – tu jest port krasnoludków! Zobacz! Mama przyszła, popodziwiała, przykazała dzieciom, żeby broń Boże czegoś nie zepsuły. Dzieci nie tylko nie zepsuły, ale jeszcze zostawiły dla „krasnoludków” (mama oczywiście udawała, że wierzy w krasnoludki, ale one wierzyły naprawdę) swoją własną nakręcaną łódkę, trochę ciasta i list. Zrobiła się z tego świetna zabawa na całe wakacje. „Takie to były miłe stworzenia! – pożałował Nibek. – Od dwóch lat się nie pokazują, całą rodzinę wypłoszył tłok. Dziwne to, że porządni znikają, a horda się mnoży. Nie mogłoby być na odwrót?” Tak, szosa sprowadziła „hordę”, i to jest może najdotkliwsze zło. Albo – najwidoczniejsze. Mniej widoczne, jakby rozpylone w powietrzu, było co innego. Przedtem żyli sobie pod Dębem, z rzadka wyruszając na dłuższe wyprawy, bo tak im się podobało. Jakby im się przestało podobać, mogliby powędrować w świat choćby i na lata, mając w sercu pewność, że Dąb na nich poczeka. Teraz tej pewności nie mają. W każdym razie on, Nibek. Przybyła szosa, ubyło spokoju, a ze spokojem i swobody. I przyjaciół... „Ale to, co nam zostało, jest i tak w sam raz dla nas” – pocieszył się, jak już nieraz się pocieszał, i odetchnął głęboko, zbierając siły na ostatni kawałek drogi, trochę ciężki. Ich Dąb stał na wzniesieniu, a Jeżynowej Ścieżynki tego roku nie porządkowali – im mniej śladów, tym bezpieczniej, licho może nadać jakiegoś grzybiarza czy innego łazęgę, zacznie tropić i... strach pomyśleć! „Powiedzieliśmy: najmniej śladów, a oni cisnęli drabinę jak byle patyk – rozżalił się Nibek, kiedy przed domem zobaczył drabinkę ledwie przyrzuconą snopkiem suchej trawy. – I gdzie im się tak spieszyło? Po te śmiecie?” Bocznym wejściem zaniósł drabinę do magazynu, wrócił po wózek i zabrał się do wyładunku jeżyn. Układając je w plastikowych kubkach (znalezisko znad jeziora) myślał sobie: „Bez wątpienia, można tam znaleźć pożyteczne rzeczy. Ale czy my czasem jednak nie przesadzamy?” W podziemnym magazynie piętrzyły się bowiem słoiki, kapsle od butelek, zwoje drutu i sznurka, latarka elektryczna, stos monet, rola papierowych banknotów, błyskał czerwienią blaszany wóz straży pożarnej z cysterną i armata szczerzyła czarny otwór lufy. Śmieszne, że z tych wszystkich rupieci najbardziej przydał się ten najgłupszy. Nibek uśmiechnął się, bo przypomniał sobie, jak to zeszłej zimy usiłował dokopać się do magazynu tchórz-przybłęda. Tłumaczyli mu jak komu mądremu, że w magazynie nie ma nic do jedzenia, ale tchórz złośliwie odpowiedział, że w każdym razie są oni trzej. Wtedy Fantek, nie tracąc czasu na dalsze gadanie, kazał podtoczyć armatę pod otwór strzelnicy („a mówiłem, że się przyda” – chwalił się pchając działo), no i rąbnęli w śmierdziela stosownymi kamykami. Tchórz wpadł w furię, już byli w strachu, że sforsuje wrota, i wtedy jemu, Nibkowi, przyszedł genialny pomysł: – Perfumami go! Bracia w mig zrozumieli. Robek odkręcił korek wytwornej buteleczki, otwartą załadowali działo i ciach! – śmierdziel dostał w kark upojny ładunek „Soir de Paris”. Zaskowyczał z przerażenia, podwinął ogon pod siebie, i już go nigdy nikt w tych stronach nie widział. „Hej, żeby tak mieć perfumy na tych wszystkich zmotoryzowanych śmierdziuchów – zamarzyło się Nibkowi i pomyślał życzliwiej o zbierackiej pasji braci. – Kto wie, może jednak znajdą coś rewelacyjnego?” Skończył wyładunek jeżyn, zamknął i zamaskował wrota magazynu, po czym niespiesznie obszedł gruby korzeń oddzielający wyjazd od frontowego wejścia. Siadł sobie w słońcu przed drzwiami i wsłuchiwał się w siebie: czy wraca mu pogoda ducha? Hmm. Złość jakby przeszła, ale z pogodą nie za bardzo. Zęby jej ułatwić przyjście, zaczął nucić sierpniową piosenkę: Ostatnie jagody i pierwsze jeżyny, Łagodne słońce i poranna mgła – jesień do lata pierwszy list wysyła, że „niech się nie spieszy”, że „niech jeszcze trwa”... Przerwał, wytężył słuch: jakiś nietutejszy szum przybliżał się od strony jeziora. Był cichy, ale do złudzenia podobny do... „Niemożliwe, to się nie zdarza, to się nie może zdarzyć!” – uspokajał sam siebie, zatrwożony do głębi. A jednak się zdarzyło: zza kępy wrzosów ukazał się, kurząc z lekka, samochód. Jak prawdziwy, tyle że w sam raz. W sam raz na Robka i Fantka, którzy z promieniejącymi minami siedzieli: Robek przy kierownicy, Fantek obok. – O przodkowie-czarodzieje! – jęknął Nibek. – To już koniec! ROBEK Robek i Fantek mieli szczerą wolę schować drabinę na miejsce, ale przeszkodziła im Stara Mysz. Z daleka zobaczyli, że kręci się niecierpliwie koło domu. – Dzień dobry, co słychać! – krzyknęli i wtedy Stara Mysz od razu przestała się kręcić, zrobiła minę niesłychanie obojętną, ot, „jak gdyby nigdy nic” pomnożone przez sto. – Dzień dobry – powiedziała, gdy podeszli bliżej. – Och, widzę, żeście od świtu gdzieś pracowali. Zawsze podziwiam waszą skrzętność! – dodała uprzejmie i wytwornie. – Staramy się, staramy – równie uprzejmie odpowiedział Robek – choć gdzież nam do chomika na przykład. – Ach – Stara Mysz po prostu nie mogła się obyć bez „och” lub „ach”. – Ach, chomik miał dziś straszną przygodę: chciał powiększyć swoją spiżarnię l wleciał do słoja. Ogromnego. Przez przerdzewiałe wieczko. To gorsze niż pułapka, w pułapce się przynajmniej zwierz nie męczy, trzask i koniec. Ale konać z głodu w szklanym słoju! I to obok własnej spiżarni. Wstrząsające. Robek podniósł koniec drabiny, skinął na Fantka, żeby brał drugi. – Już idziemy – powiedzieli obaj, – Dokąd? – zdziwiła się Stara Mysz. – Wyciągnąć chomika, zanim skona z głodu. – Ach nie, on już dawno wylazł. Przez to dziurawe wieczko zaraz zaczął sypać się piasek, więc on po tym piasku... Ale jeśli macie czas – dodała szybko, widząc, że Robek i Fantek ruszyli z drabiną (no, skoro ją już podnieśli) w stronę magazynu – to mam dla was małą ciekawostkę. Taki drobiazg. Zupełny drobiazg... – Pewnie słonia – szepnął Fantek do Robka. – Ona tak zawsze. – Bywają zupełnie miłe drobiazgi – zauważył grzecznie Robek. – Właśnie. Kiedy go spostrzegłam, pomyślałam: kto wie, może się przyda Korzeniakom. Teraz każdy chce mieć auto. – Auto?! Znalazłaś auto? – zawołali ze zdumieniem dającym pełną satysfakcję Starej Myszy. – Och, powiedzmy, auteczko. W sam raz dla was. Nic szczególnego, żadna limuzyna. Nieprzyjemny kolor, szarobury. Pewnie wam nie będzie odpowiadał... – Nie, skądże, bardzo – zaprzeczył Fantek myśląc równocześnie, że Robek ani chybi będzie chciał to „auteczko” zataszczyć do magazynu. Może nie namęczą się tak, jak przy wozie straży pożarnej, ale zawsze... No trudno, sam też ich zmusił do wleczenia armaty. – Och, to może chcecie je obejrzeć? – Ależ tak, oczywiście! – zawołał Robek. – Już lecimy! Drabina legła koło wejścia, ostatkiem poczucia obowiązku Robek zmusił się, żeby rzucić na nią trochę zeschłej trawy, i polecieli. Stara Mysz dreptała przodem. Od czasu do czasu odwracała się w stronę Korzeniaków sprawdzając, czy się nie zgubili. Robek i Fantek już po trzech minutach zgadli, dokąd ich prowadzi, ale przez grzeczność udawali, że ani trochę się nie domyślają. – Nad jezioro! – szepnął Fantek do Robka. – Wiem. Żeby chciała iść skrótem... Starej Myszy też było pilno, więc wybrała skrót przez paprocie. Nie bardzo dbając, czy podążający za nią słyszą, opowiadała, jakim to niezwykłym sposobem znalazła auto. – Musiałam dziś rano, ach, po prostu musiałam być nad jeziorem – zapomniała, że miejsce odkrycia miało być póki co tajemnicą. – Rozumiecie, mam różne ważne sprawy w różnych okolicach... Rozumieli doskonale – ważne sprawy to resztki jadła niedzielnych plażowiczów. –...czasem także nad wodą. Biegam więc sobie tu i tam, aż widzę, pod zmiętą gazetą, coś dużego. Czyżby bochen chleba? Akurat wiatr zdmuchnął gazetę... – I on stoi, zupełnie widoczny? – zaniepokoił się Robek. – Ach nie, jest w łopianach, tam gdzie oni lubią wyrzucać puszki po konserwach. Ciekawe, że puszki wyrzucają tam, papiery zostawiają na trawie, a resztki jedzenia z patelni ciskają do wody. Co za głupcy, myślą, że ryby to zjedzą? Ach, ci ludzie! O rybach to myślą, bo sami je zjadają. A o biednych myszach to już nie. – Czasem myślą, przecież stawiają pułapki – nie wytrzymał Fantek. – Niesmaczny żart – obraziła się Stara Mysz. Robek minął Fantka i zrównał się z Myszą. – To chyba zabawka, to autko? – Ach, zapewne. Zabawka – odpowiedziała Stara Mysz, ale takim tonem, że Robkowi serce żywiej zabiło. Może to jednak coś więcej niż zwykłe plastikowe albo blaszane pudło z bateryjkowym napędem, tak słabiutkim, że utyka nawet na tej mizernej, zdeptanej trawie? Widział takich pudeł dziesiątki i słyszał też nieraz, jak tata lub mama strofowali dziecko: „Mówiliśmy, że tu ci nie będzie jeździć! To jeździ tylko po podłodze”. Stało to potem porzucone pod krzaczkiem albo przy prawdziwym aucie i Robek miał okazję gruntownie je zbadać. Nie było szans, żeby dało się praktycznie wykorzystać. Toporny prymityw, jak ta cysterna, którą tak uparcie i bez litości dla braci pchał w zeszłym roku do magazynu. Tyle z niej pożytku, że służy za zbiornik wody i od czasu do czasu za polewaczkę, bo węże i pompa, o dziwo, działają, – Pewnie jakiś malec bawił się tym autkiem i zapomniał. Nie wiesz, jak wyglądał? Prawda, ciebie tam wczoraj nie było, skąd masz wiedzieć – Robek mimo wszystko chciał od Myszy coś więcej wyciągnąć. – Ach, tobie się zdaje, że ja już nic nie mogę wiedzieć! – Wiesz niesłychanie dużo, tylko że w tym wypadku... – Och, w tym wypadku też wiem. Wcale się tym nie bawiło żadne dziecko. Wiem, bo słyszałam, jak sobie opowiadały sroki. Wczoraj, już bardzo późnym popołudniem, kiedy wszyscy się zabierali, przyjechał jakiś zupełnie nietutejszy wóz. Wysiadł z niego lekko siwawy pan z krótką brodą. Sroki już łaziły po trawie, ale przez niego musiały odlecieć na olchę. Bardzo były z tego niezadowolone. – Mniejsza o sroki, co ten pan? – Robek stracił cierpliwość. – Nic, wyszedł, rozejrzał się i zapalił fajkę. – Ale co z autkiem? – zniecierpliwił się z kolei Fantek. – Ach, z autkiem? No właśnie. Bardzo dziwne. Kiedy ostatni wóz odjechał, brodacz wyjął autko, postawił na trawie, autko ruszyło, pojeździło trochę, a kiedy było blisko łopianów, podszedł, zatrzymał ]e, rzucił na nie gazetę i odjechał. Sroki były bardzo rozczarowane, myślały, że chociaż konserwę otworzy... – Eee, to rzeczywiście tylko zabawka – rozczarował się Fantek. – Nie miał z nią co robić i wyrzucił. Umilkli, już im się znacznie mniej spieszyło. Ale Robek miał jeszcze iskierkę nadziei. – Mówisz, że to autko ruszyło. Mogłaś spytać srokę, jak brodacz je uruchomił. – Ach, Robku, nie wiem, czy jesteś tak dziecinny, czy niedokształcony. Powinieneś wiedzieć, że nie utrzymuję stosunków towarzyskich z tymi złodziejkami. – Przepraszam, zapomniałem, że sroki... – urwał, nie mógł przecież dokończyć: „mogłyby cię zjeść”. – Zresztą głupstwo, zaraz sam to zbadam. Wyszli już z paproci, przez chwilę widzieli jezioro i plażę, na szczęście wciąż jeszcze pustą („zaspali dziś we wsi?”– pomyślał Fantek), tyle że oczywiście zaśmieconą. Mysz przyspieszyła, kierując się po zboczu, na skos przez łączkę, wprost na olchy rosnące na skraju równinki przy jeziorze. – Pamiętam doskonale drogę, och, trudno zapomnieć, są znaki rozpoznawcze – chwaliła się Stara Mysz wymijając słoiki z resztkami pleśniejącego sosu lub bigosu, puszki po błękitku w oleju i inny chłam. Fantek schylił się i podniósł zardzewiały nożyk do otwierania konserw. – Może się przyda? – zwrócił się do Robka. – Rzuć ten szmelc, szkoda czasu! Więc rzucił posłusznie, ale był zdziwiony: Robek zawsze oglądał dokładnie każdy „szmelc”. Spojrzał na starszego brata – nie ten Robek! Oczy mu błyszczą, szczęka lata, a i głos też jakiś nieswój: stłumiony i szorstki. „O mamo – westchnął Fantek – żeby ten samochodzik nie był szmelcem, bo Robek się załamie! Kto by się spodziewał, że nasz mistrz techniki aż tak kocha wozy!” Robek rzeczywiście kochał wozy. Równie dobrze jak Nibek wiedział, ile zamieszania, a nawet klęsk wniosła do lasu szosa, a jednak... Jednak lubił rankiem siadać przy kamieniu na skraju drogi i przyglądać się samochodom. Początkowo chował się między łubinami, ale wkrótce spotrzegł, że krycie się jest niepotrzebne. I tak nikt z ludzi go nie zauważy. Nauczył się rozróżniać marki samochodów, poznawał po szumie, czy nadjeżdża ciężarówka, autobus czy osobowy. Po jakimś czasie odważył się zwiedzić jeden z samochodów zaparkowanych przy jeziorze, ale na uboczu. Skoro okazało się to bardzo łatwe i bezpieczne, rozzuchwalił się tak, że w samo południe opuszczał wierzbową dziuplę, skąd bracia obserwowali życie plażowiczów (najczęściej jednak on z Fantkiem, ale Nibek czasem też dał się namówić), i kiedy sobotnio-niedzielni przybysze smażyli się na słońcu albo chlapali w wodzie, przemykał się od wozu do wozu, usiłując zbadać ich naturę. Fantek mu zazdrościł, ale musiał słuchać najstarszego, a Nibek zabronił mu złazić z wierzby. Robkowi nie zabraniał, bo Robek skądinąd był bardzo rozważny, a umiał też być niezwykle uparty. Przepowiadał mu tylko, że to się kiedyś źle skończy. I poniekąd, to jest ze swojego punktu widzenia, Nibek miał rację. Robek natknął się pewnego razu na nowiutkiego malucha z zielonym listkiem, otwartego na przestrzał. Oczywiście wlazł do środka i aż gwizdnął z radości – na siedzeniu leżała książeczka pt. „Jeżdżę Fiatem 126p”. – To jest to, czego mi było brak – mruknął i zabrał się do lektury. Zabrał się? Gdzie tam, utonął, i to tak gruntownie, że usłyszał głosy właścicieli wozu tuż nad dachem, a gdy spłoszony spojrzał w lewo-prawo, przy drzwiczkach z obu stron zobaczył dżinsy i kraciaste koszule. Miał tylko tyle czasu, żeby się ześlizgnąć pod fotel. Do auta wsiedli chłopak z dziewczyną. Chłopak powiedział: „No, to ja cię trochę podszkolę po drodze”. Robek pomyślał: „Mnie też”. I kiedy auto podskakiwało po leśnym trakcie, wyczołgał się spod fotela, uważniej spenetrował wzrokiem wnętrze i po dyndającym pasku szybko wspiął się do kieszeni kurtki wiszącej obok kierowcy. Punkt obserwacyjny okazał się znakomity. Tę jedyną lekcję jazdy Robek opłacił trzydniową wędrówką powrotną, jednak mimo wyrzutów Nibka (Fantka też – zazdrościł, więc tym bardziej się mądrzył) uważał, że warto było. Że przydałoby się jeszcze. „Ale i tak coś już umiem – mówił sobie teraz. – Gdyby to było coś warte...” – i głośno zwrócił się do Myszy: – No, gdzie to jest? Daleko jeszcze? – Zaraz, zaraz, w moim wieku trudno szybciej biegać – odpowiedziała Stara Mysz nie zdając sobie sprawy, że Korzeniacy przeżyli już wiele, wiele pokoleń myszy. – Tam, w tych łopianach. Fantek wystrzelił naprzód, Robek zwolnił – przejął go strach przed rozczarowaniem. Spomiędzy łopianów doleciał dźwięk klaksonu i głos Fantka: – Trąbi! Jaki fajny! W sam raz! „Że trąbi, to jeszcze o niczym nie świadczy” – pomyślał Robek, ale już się nie hamował i ruszył biegiem. Mysz też przyspieszyła kroku. – Landrover! – wykrzyknął Robek. – Patrz, i kierownicą można kręcić! – powitał go Fantek. – I pasy bezpieczeństwa ma! Stara Mysz też już dobiegła, trochę zła, że Fantek był pierwszy. Bo liczyła, że sama zademonstruje działanie klaksonu. Miała jednak coś jeszcze w zapasie. Wsunęła łapkę przez otwarte okienko, nacisnęła jakiś przełącznik i półmrok pod łopianami przecięły smugi reflektorów. – Widzicie? Bardzo praktyczne, można by norkę oświetlać! – Tak, rzeczywiście – przytaknął machinalnie Robek. – Przepraszam was. Przepraszam, ale wpuśćcie mnie do środka. Niech ja to zbadam. Skoro już przezywacie mnie technikiem... Chciał się uśmiechnąć, ale uśmiech wyszedł mu krzywo, bo już ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w tablicę. Stara Mysz i Fantek potulnie stanęli obok wozu. – Zaraz. Poczekajcie – mruczał Robek. – Sprzęgło.... jest. Pedał... jest. Stacyjka? W porządku. – O, jakie śliczne kluczyki – ucieszył się Fantek. – Tak, śliczne. Odsuńcie się – Robek spięty do niemożliwości przekręcił kluczyk. Rozległ się szum silnika. Z westchnieniem opadł na oparcie fotela. – I co, i co? – Fantek podskakiwał z przejęcia. – Zaraz, spokojnie. Zobaczę, co ma pod maską. Ale nie zdążył zrobić dwóch kroków, kiedy rozległ się łomot i trzask łamanych gałązek i tuż obok auta spadła wielka czerwona piłka. Zaraz rozległ się wrzask: – Czemu wyrzucasz, łomie! – A na co nam, to dobre dla szczawików. – Można by spylić! – To idź i przynieś! – Benio i Henio – powiedział Robek – poznaję po głosie! Siadajcie i wiejemy. Gdzie Mysz? Aha, już uciekła. Podziękujemy potem. Fantek, szybciej! Fantek stał przy drzwiach niezdecydowany. – Nie lepiej się schować? – I zostawić im Landrovera?! Jazda! – A toto ruszy? – Pewnie, co myślisz? Sprzęgło, stacyjka, gaz... Musi ruszyć. Ruszyło. I to jak! Fantka cisnęło w głąb fotela. – Zapnij pas – nakazał Robek. – Jak to się robi? – No, to nie zapinaj, potem ci pokażę! Nie było czasu na instruktaż, w łopianach już szurały buty Beńka (czy może Heńka). Landrover śmigał między łopianami, potem podskoczył parę razy na korzeniach olch, zaraz będzie łączka. Czas był najwyższy. Od olch gonił ich głos Benia (czy Henia). – Kurde, pęknięta! Ty głupi, po coś ją kopał?! Fantek obejrzał się, jakby mógł zobaczyć łobuzów, oczywiście nie zobaczył, ale wyobraził sobie ich bezczelne, złośliwe gęby i powiedział: – Mieliśmy fantastyczne szczęście. Pięć minut później i Benio... – Raczej Henio, on jest mniejszy i słucha tamtego. – Więc Henio wziąłby wóz w łapska i klops. Teraz dopiero na dobre dotarło do świadomości Fantka, że od pięciu minut są zmotoryzowani. – Fantazja – powtórzył. – Jeździ! I od pierwszego momentu jest niezawodny. „Niezawodny to jestem i ja – pomyślał z dumą Robek. – Fantek trąbiłby do upojenia i nic więcej”. Fantek też pewnie coś takiego pomyślał, bo wreszcie zadał pytanie do rzeczy: – Słuchaj, a właściwie dlaczego on jedzie? – Zrobię wam kurs jazdy, to się dowiesz. – Tylko powiedz, na co on jest? Na sprężynę, na bateryjkę? – Fantek chciał pokazać, że i on ma jakieś pojęcie o rodzajach napędu. – Coś ty? Żadna bateryjka nie dałaby mu takiego ciągu. Patrz na krzaki, jak migają za oknem. Ty, fantazja! Chyba prześcignęlibyśmy rower? – Bez trudu. A ja przecież nie dociskam do dechy. – Aha! – Fantek udał, że rozumie, ale zaraz się poddał: – To znaczy, co robisz? – Nie daję pełnego gazu. – To jest na gaz! Aha! A czemu nie dajesz pełnego? – Bracie, stuknij ty się w czoło, przecież ja pierwszy raz prowadzę. Boję się. I muszę patrzeć na drogę. Fantek znów wyjrzał przez szybę: łączka, na którą zwykle potrzebowali dziesięciu minut (i to z górki, pod górkę kwadrans), została dawno za nimi, paprocie chyba też. Nie, przez paprocie nie jechali. Robek wybrał inną trasę – Jeżową Dróżkę, dobrze ubitą przez dzielnych tuptaczy. Oczywiście, tu przy tym pieńku jest odgałęzienie nad strumień, do bobrów. Zaraz, ale w tym tempie za parę minut będą w domu! – No, wyobrażam sobie, jaką minę zrobi Nibek! – zawołał z uciechą. – Ja też – odpowiedział Robek, ale bez uciechy. FANTEK Nim Landrover przebył drogę od wrzosów do ganku, Nibkowi starczyło czasu, by parę razy przepowiedzieć sobie jeszcze jedną zasadę „na wypadek wypadku”: co się stało, to się nie odstanie. Nie mógł się zdobyć na radosny wyraz twarzy, ale opanował panikę i „podkręcił” zaciekawienie. – Trzymajcie mnie, bo zemdlęję! – zawołał z nieco sztuczną werwą. – Mniej by mnie zdziwił latający jeż niż... Co to jest? Skąd to macie? – Co to jest, to ja sam tak dokładnie nie wiem – powiedział wysiadając Robek, ale Fantek nie dopuścił go do głosu: – Jak to, nie widzisz? Samochód! Fantastyczny! Ledwieśmy go dotknęli, już nam uratował wolność, a może i życie! – Nie przesadzaj – mitygował go Robek. – Stara Mysz bez wozu, a uszła cało. – Bez wozu to żadna sztuka! My byśmy też zdążyli się schować. – Czekajcie, nic nie rozumiem. Robek, opowiedz wszystko po kolei. A ciebie, Fantek, błagam, nie przerywaj mu! Robek szybko i zwięźle przedstawił całe zdarzenie, tak zwięźle, że Fantek mógł wytrzymać i nie przerywać. Ale zaraz potem sobie użył: – Więc widzisz, Nibek, to jest rzecz porzucona. Nie musisz zarządzać poszukiwań właściciela. Ale Starej Myszy należy się piękny prezent. Zaraz po obiedzie pojedziemy do wsi po słoninę. Albo nie, lepiej do Zamku. Wprawdzie dalej, ale teraz to nie ma znaczenia. Ty wiesz, jak on pędzi? Jak wiatr, jak huragan, jak rower! I po każdej drodze-nie drodze, trawa, korzenie, piach, kałuża... to nic dla niego. Właściwie to niesprawiedliwe, że Robek wynalazł mu imię od roweru. – Landrover nie jest „od roweru”, tumanie – pouczał go Robek. – To jest marka wozu, tak jak fiat albo skoda. – Niech ci będzie – nie przejął się Fantek i dalej wychwalał nabytek: – Ma fantastyczne reflektory, o północy możesz jeździć! Na przykład w Zamku możemy zostać spokojnie do wieczora i obejrzeć film. A jutro możemy pojechać na Bukowe Wzgórze i zobaczyć wreszcie, co się dzieje z Bukowcami. A pojutrze możemy się wybrać do sadu i przywieźć aż dziesięć, gdzie, piętnaście, dwadzieścia śliwek. Albo nie, zróbmy długą wycieczkę! Chyba od dziesięciu lat nie byliśmy nad morzem. Ale od dziś... wystarczy skok do Landroveru! – ...Ra– poprawił Robek. – Co „ra”? – Landrovera. Jak: fiata, nie jak: roweru. Mów poprawnie! – E tam. Grunt, że to cud, nie wóz. Szkoda tylko, że taki brzydki. – Brzydki? – przerwał mu z oburzeniem Robek. – Gdybym mógł prosić przodkówczarodziejów o wóz, innego bym nie wybrał! Przecież on jest w sam raz na nasze potrzeby. Nibek spojrzał uważniej na wóz i musiał przyznać, że istotnie jest w sam raz. Nie tylko jeśli chodzi o wymiary. Kolor też ma taki, że nie trzeba mu maskowania. Nie błyszczy żadnymi głupimi niklami, szumi bardzo umiarkowanie, mysz czy zając usłyszą, ale człowiek – mowy nie ma. No i jeśli to prawda, że dla niego nie ma złych dróg... Poczuł, że w miejsce odrazy do niechcianego nabytku zaczyna nabierać do niego trochę sympatii. W sam raz i jakby z rąk przodków-czarodziejów... Podszedł bliżej do Landrovera, puszczając mimo uszu kolejne pomysły i propozycje Fantka. Zajrzał do wnętrza. – Chyba wygodny i ładowny? – zwrócił się do Robka. – Jeszcze ma bagażnik, ale nie zaglądałem do środka. Obeszli wóz dookoła, Nibek mimochodem popatrzył na ścieżkę, którą bracia przed chwilą przyjechali, i chwycił Robka za ramię: – Zobacz, on nie zostawia śladów! – Niemożliwe! To znaczy: masz rację! Jak on to robi? Przykucnęli, żeby przyjrzeć się oponom – były normalne. Ale za tylnymi kołami zauważyli coś w rodzaju ni to firanek, ni brony. – Tajemnica wyjaśniona! – ucieszył się Robek i odczuł ulgę: nie chciał, żeby Landrover miał jakieś niewytłumaczalne właściwości. – To takie wycieraczki-zacieraczki. Pomysłowe, nie powiem. Kiedy go będę wprowadzał do garażu – odruchowo przemianował magazyn na garaż – przypatrzcie się dokładnie, jak działają. I zapomniawszy, że miał otworzyć bagażnik, siadł za kierownicą. – Coo, już chcesz go schować?—rozżalił się Fantek. – Na razie. Ma kolor ochronny, ale lepiej go nie trzymać na widoku. I muszę mu się w spokoju przyjrzeć. – Ty, ty! Wszyscy musimy. I wszystkich musisz nauczyć, jak się prowadzi – upominał się o swoje Fantek. – Tymczasem wszyscy musimy zjeść obiad i wycisnąć sok z jeżyn, nim spleśnieją – sucho stwierdził Nibek. – No wiesz! Takie nadzwyczajne wydarzenie, a ty o jeżynach i obiedzie. – Nienadzwyczajne sprawy też mają swoje prawa – odparł pojednawczo Nibek. – Nie martw się, to długo nie potrwa, jeszcze dziś dorwiesz się do kierownicy. – A nie mógłbym już? – Fantek spojrzał na Nibka, potem na Robka tak błagalnie, że starsi bracia musieli się uśmiechnąć. – Och, ty czarusiu! No dobrze, siadaj! – zgodził się Robek, a Nibek dorzucił: – Jakąś godzinkę możecie potrenować, ja w tym czasie przygotuję obiad. Popatrzył, jak auto zatacza koło, jak wycieraczki – zacieraczki, kręcąc się i przesuwając w lewo-prawo, zamiatają ślady kół, po czym ruszył do kuchni, do rondli. Dokąd ich też ponie- sie? – zastanawiał się krojąc jarzyny na zupę. Mniejsza z tym. Przemyśli to wszystko później. Może ten samochód nie będzie aż taką klęską, jak mu się zdaje? Fantkowi oczywiście ani w głowie nie powstało, że wóz mógłby być klęską. Kręcił się obok Robka i nie mógł się doczekać, kiedy zamienią się miejscami. – Dokąd pojedziemy? – Myślę, że na Bobrową Drogę. Jest dosyć szeroka, będzie jak zawracać. I do bobrów możemy przy okazji zajrzeć, dawnośmy nie byli. – Tak. Albo wiesz, nie. Jedźmy do bunkra! – Eee. Tam tak ponuro, no i węże. – To właśnie bardzo dobrze. Nikt nie łazi. A tam jest ogromny betonowy plac, nie ma strachu, że na coś wjadę. – Prawda. Tylko że w tej chwili na wygrzanym betonie śpią sobie węże. – O mamo! Przeprosimy je, obiecamy, że przywieziemy jutro mleka, to się posuną. Robek usłuchał Fantka, ale z oporami. Nie chodziło mu o węże, znajome przecież i prawie zaprzyjaźnione. Chodziło o bunkier i to, co się z nim kojarzyło. Zamknęli te sprawy w Skrzyni Pamięci, było-przeszło, koniec. Ale widać, Skrzynia się nie domykała, najlepszy dowód, że Fantek raz po raz wykrzykiwał „mamo”, on, Robek nie cierpiał bunkra, a Nibek odzywał się czasem tonem, który byłby w sam raz dla owego siwawego brodacza, co porzucił Landrovera, ale nie dla wiotkiej postury i łagodnej, trochę zawsze rozmarzonej twarzy Nibka. Węży nie musieli przepraszać: wylegiwały się na lekko pochyłym betonowym bloku, który kiedyś był częścią innego bunkra, i nawet nie raczyły podnieść głów, by zobaczyć, co tam szura w pobliżu. A szurało nieźle – na gładkiej przestrzeni Robek sprawdzał swoje możliwości, coraz szybciej wykonując pętle i ósemki. Fantek mniej więcej cierpliwie obserwował brata, wreszcie miał dość: – Jesteś świetnym kierowcą. Pokaż teraz, jakim jesteś instruktorem. Robek, trochę zmieszany tym, że go poniosło i zapomniał, po co przyjechali, zahamował i zaczął tłumaczyć Fantkowi, co do czego służy. Fantek był bardzo pojętny, w ogóle umysł miał lotny. Aż za lotny, bo nieraz przelatywał nad drobiazgami i szczegółami, i przeżyli już sporo tarapatów z powodu tej lotności. Teraz jednak skupił się, jak tylko mógł, chłonął każde słowo i wiernie naśladował każdy gest instruktora. – Myślę, że już możesz spróbować – zdecydował Robek. Ruszyli trochę zbyt skocznie, ale po chwili szło już dobrze. Po jednej, drugiej pętli Fantek czuł się tak pewny siebie, że zaczął rozmowę. – Ten samochód spadł nam jak z nieba. Nie wiem, jak ty, ale ja już się trochę zaczynałem bać, że przez tę szosę i ruch w lesie będziemy jak w więzieniu. Tu nie można iść, bo jakiś biwak, dziś siedzimy w domu, bo nadciągnęła horda jagodziarzy, na drugą stronę szosy tylko nocą, a i to niebezpieczne... Od rozpoczęcia budowy nie wiemy, co z Bukowcami, bo Nibek się boi nocnej wyprawy za szosę i przez zrujnowany las. – Nibek boi się czego innego – przerwał Robek. – Boi się, że Bukowców już nie ma. Przecież oni też nas odwiedzali, a teraz się nie pokazują. Fantek, zaskoczony, stracił mowę. To mu nie przyszło do głowy. Tęsknił za Bukowcami, za ich przezabawnym mieszkaniem wysoko, wysoko w konarach Buku, czasem nawet i za uciążliwą drabinką sznurową, po której trzeba się było wspinać do pierwszych gałęzi (dalej już były schodki). Najwięcej zaś tęsknił za nimi wszystkimi: za starym Bukowcem, tęgim, silnym wsamrazkiem, za jego dwoma synami, Korasem i Latasem. Mniej za córką Śmigiełka (co Nibek w niej widział? Aha, dlatego nie ma odwagi dowiedzieć się...), lecz za mamą Bukowcową – strasznie. – Niemożliwe! – przerwał milczenie. – Ale jeśli nawet, to tym bardziej trzeba ich szukać. Nie możemy przecież zostać zupełnie sami na świecie! Zawrócił ostro, jakby już mieli jechać na poszukiwanie przyjaciół, i nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, co robi, coraz mocniej naciskał pedał. – Noga z gazu! – krzyknął Robek. Fantek docisnął do dechy. Szyby były podciągnięte, mimo to usłyszeli gwizd za oknem. – Hamuj, wariacie! – Robek rzucił się w lewo, chwycił kierownicę i w ostatniej chwili zdołał zakręcić. Sekunda, pół i wystrzeliliby z płyty między odłamki gruzu i powalone pnie. Wyszli z wozu, Robek był blady, Fantkowi kolana się trzęsły. – O mamo! – wyszeptał patrząc na rumowisko u końca płyty. – Teraz „o mamo” – rozpieklił się Robek. – A jak wołałem „zwolnij”, toś przyspieszył! – Wołałeś: „no, gaz, gazu”. – Wołałem: „noga z gazu”, a nie: „no, gaz, gazu”. Zawstydzony Robek tłumaczył się, że wtedy ów młody chłopak z fiacika tak właśnie komenderował, a dziewczyna rozumiała, że nie ma dociskać. Fantek już wrócił do siebie: – Słuchaj, on ma fantastyczną szybkość. Przecież ta płyta jest długa, a myśmy dosłownie w ciągu paru sekund... Patrzyłeś na szybkościomierz? – Nie. W ogóle jeszcze nie patrzyłem. Zaraz... Co to ma znaczyć, u licha? – pokręcił głową Robek. – Na zdrowy rozum, to to jest szybkościomierz. Ale niech połknę żabi skrzek, jeśli wiem, w czym on mierzy. – No w tym, w tej szybce. – Oj, ty, nie strzelaj bez prochu. W jakich jednostkach? Metrach? Kilometrach? Milach? – Tu jest napisane: WM. Chyba w metrach. – Trzeba to będzie wyskalować – Robek miłosiernie zrezygnował z pouczania Fantka. – A wskaźnik zużycia paliwa też przeinaczony... Tknięty jakąś myślą, wyskoczył i podniósł maskę. – Fantek, spójrz! – zawołał skołowany, bo pod maską był wprawdzie silniczek, ale nic więcej. – Gdzie on ma źródło energii? Fantek po raz pierwszy w życiu zobaczył, co jest pod maską, ale może właśnie dlatego trafił w dziesiątkę: – A to? To, do czego prowadzą te kable? – wskazał na coś w rodzaju kanistra z szarego metalu, umocowanego w najgłębszej głębi. – Automatyczna skrzynia biegów – palnął Robek, żeby się popisać, ale zaraz spokorniał: – Ty, to chyba jest jakaś superbateria albo coś... Nie wiem. Ale ja jeszcze zgłębię tę tajemnicę. – Nie zgłębiaj, nie zgłębiaj! – odpowiedział Fantek. – Z tajemnicami jest tak, że wystarczy czekać: albo się same wyjaśnią, albo staną się nieważne. Gdybyśmy wszystko chcieli wiedzieć, toby nam dawno głowy popękały. „No, twojej pęknięcie nie grozi” – pomyślał Robek, ale głośno powiedział tylko: – Tak czy owak, trzeba wracać. Nibek się na pewno niecierpliwi. – Nibek w ogóle ostatnio ma znacznie mniej cierpliwości. Nie mów mu o tym, no, „noga z gazu”, dobrze? – Nie miałem zamiaru. – Widzisz, bo Nibka trzeba oswoić z wozem. On się bardzo stara, ale ja myślę, że wcale się z niego nie ucieszył. – Proszę, i ty to zauważyłeś? – Nie jestem taki roztrzepany, jak wam się wydaje – odpowiedział Fantek z godnością. – Tylko myślę bardzo szybko i o wielu rzeczach naraz. „To racja” – błysnęło Robkowi i w dowód uznania ustąpił bratu miejsca przy kierownicy. – Jeśli ty zajedziesz przed dom – tłumaczył Fantkowi – Nibek nabierze przekonania, że prowadzenie to nic takiego. Nie martw się, oswoimy go z wozem. Ale Fantek ani myślał się martwić. Skupił połowę uwagi na drodze i kierownicy, a drugą wypuścił w przyszłość. Bukowce, Zamek, morze, śliwki, wieś... a właściwie czemu by nie i miasto? Przyszłość zapowiada się fantastycznie! II. SAMA RADOŚĆ ALBO PRAWIE... ZAMEK Zobaczyli Nibka spokojnie naprawiającego okiennice z kory przy oknie jadalni. Fantek dobrze wiedział, co znaczy ten spokój: najwyraźniej Nibek nie mógł sobie miejsca znaleźć, więc zabrał się do roboty, którą niby trzeba było zrobić, ale mogła poczekać. – Robek, pamiętasz? O „tamtym” ani-ani. – Mówiłem przecież – mruknął Robek. Też się domyślał, czemu Nibek akurat teraz dokręca zawiasy, a choć „technik”, miał dość wyobraźni, żeby wczuć się w niepokój najstarszego brata. Gdyby jeszcze tamten wiedział, że byli o krok od katastrofy, chybaby się zamartwił na śmierć. Nibek odłożył śrubokręt i ruszył w ich stronę. – No i jak poszło? – Fantastycznie! – zaterkotał Fantek. – To jest tak łatwe, jak... jak... Jak nie wiem co. Do wieczora i ty będziesz umiał. Nauczysz się po drodze. – Po jakiej drodze? – No, mamy przecież jechać do Zamku. – Nie przypominam sobie. Pogadamy przy obiedzie. Robek wahał się chwilę – zostawić wóz czy wprowadzić do garażu? Żal go spuszczać z oczu, jednak licho nie śpi. – Nibek, możesz otworzyć wrota? – zawołał. Nibek oczywiście mógł. Mógł także przesunąć kubki z jeżynami, żeby wóz stanął mniej więcej swobodnie. – Trzeba będzie trochę, a nawet sporo, powiększyć magazyn. Kto wie, czy w ogóle nie zrobić drugiego – zauważył, gdy Robek, wysiadając, ledwie się przecisnął obok armaty. – Chyba tak! – ucieszył się Robek. Nie akurat z tego, że będą kopać drugie pomieszczenie (choć i to lubił), ale że Nibek troszczy się o samochód. Więc się „oswaja”! Wewnętrznymi schodami weszli do mieszkania. Fantek zdążył tymczasem nalać zupę do talerzy i postawić na stole miskę makaronu. Ledwie siedli, wrócił do swego: – Słuchajcie, naprawdę jedźmy po obiedzie do Zamku. I tak byśmy musieli gdzieś się ruszyć po zapasy. Ja nie narzekam, ale powiedzcie sami: piąty dzień jemy makaron... – Starczy go jeszcze na miesiąc – wtrącił Robek. – No właśnie! Kto to wytrzyma! A przyznajcie, gdzie jest lepszy prowiant niż w Zamku? I to bez żadnego tam skradania się i innych takich. – Jeżyny.... – zaczął Nibek. – O, jeżyny! Mam pomysł: zabierzmy je w prezencie. Dawniej nie mogliśmy, a teraz bez kłopotu. Postawimy na progu i staniemy za floksami, a babcia Romkowa wyjdzie i powie do dziadka Romka: Romeczku, zobacz, jakie śliczne jeżyny! Chyba krasnoludki przyniosły! Jak się umęczyły, nieboraki! A pan Romek na to: Nie do wiary, przecież krasnoludków nie ma na świecie. Ona zabierze jeżyny, a on zostawi drzwi szeroko otwarte i naumyślnie będzie szukał czegoś na półce, żebyśmy mogli wejść... W miarę jak Fantek roztaczał wizję odwiedzin, Nibkowi twarz pogodniała, pogodniała, aż zawołał: – Bardzo dobry pomysł, bracie! Świetnie. Jedziemy! Trzy kubki jeżyn umieścili w bagażniku. Robek chciał przy okazji zbadać, co leży na dnie, opakowane w ochronny materiał, ale Fantek tak poganiał, że z ciężkim sercem musiał odłożyć to na potem. Uradowany Fantek wielkodusznie zgodził się siedzieć w tyle i pilnować czwartego kubka. Zresztą, to była taka ich święta zasada: ten, który poda pomysł, bierze na siebie najmniej przyjemną rolę. Na przykład: kto chce ognia na kominku, rąbie drzewo, kto chce miodu, pertraktuje z pszczołami. Robek chciał już od domu zacząć lekcję jazdy, Nibek jednak miał zastrzeżenia: – Wiesz, ja najpierw wolę się przypatrzyć, jak ty to robisz. Poza tym pojedziemy chyba trudną trasą, nie możemy w biały dzień pchać się na ludzkie ścieżki. A niech ja na jakimś zakręcie właduję wóz w drzewo albo co... Fantek przypomniał sobie, że on sam na najprostszej drodze o mało nie władował, i skruszony postanowił nie dopominać się o kierownicę. Chyba że będą wracać ludzką drogą – złagodził sobie szybko karę. Robek przez chwilę zastanawiał się nad trasą. – Myślę – powiedział wreszcie – że najrozsądniej będzie jechać najpierw do jeżyn, potem Sarnim Traktem do wodopoju, a stamtąd Ścieżką Wędkarzy. Jeśli tam nawet któryś siedzi nad strumieniem, to nas nie zauważy, oni by i traktora nie zauważyli. No, a potem już pod górę prosto, to znaczy krzywo, bo zakosami, obok Klubu Jaszczurek, do bramy. – Ależ to jest okropne koło! – zdziwił się Nibek. – Trasa na pół dnia. – Pieszo tak. Wozem za godzinę powinniśmy być. Za godzinę! Nibek zaczął przeliczać trasy piesze na samochodowe. Do wsi – trzy godziny bez bagażu, na powrót cztery, bo z obciążeniem, więc autem w sumie godzina. Na Bukowe Wzgórze – z plecakami i namiotem, ostry marsz, z dwoma noclegami, zawsze im zeszło dwa i pół dnia. A wozem liczy się na godziny! Szosa odcięła ich od świata, a samochód świat im otwiera – olśniło go. Klin klinem! Poczuł się jakoś inaczej w wozie. Oparł się wygodnie i z zaciekawieniem wsłuchiwał w siebie: jak przeżywa jazdę? Świat mijany pędem inaczej wygląda. Na przykład te jeżyny: nie ty się do nich zbliżasz, ale one biegną tobie naprzeciw. Liście krzewów nadlatują jak szybkie zielone chmury