Whitbourn John - W imię Allaha Wszechmogącego

Szczegóły
Tytuł Whitbourn John - W imię Allaha Wszechmogącego
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Whitbourn John - W imię Allaha Wszechmogącego PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Whitbourn John - W imię Allaha Wszechmogącego PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Whitbourn John - W imię Allaha Wszechmogącego - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN WHITBOURN W imię Allaha Wszechmogącego? Ujrzałem sępią twarz Berii, Częściowo zasłoniętą szalikiem, Przyklejoną do szyby limuzyny Sunącej powoli przy krawężniku, Kiedy szukał kobiety na noc. JEWGIENIJ JEWTUSZENKO MIAŁA NA SOBIE lśniące futro, chroniące ją przed rosyjską jesienią i dawnymi czasami. Na rozkołysanym ciele niosła równowartość półrocznych zarobków robotnika. Puszysta srebrzystość otaczała ją jak zbroja. Nie zdawała sobie sprawy z obecności starych babuszek sprzedających na ulicy resztki swojego mienia ani odzianych w wytarte ubrania, zachowujących stoicki spokój ludzi zatrudnionych na państwowych posadach. Byli dla niej niewidzialni. Ciemne okulary, gołe nogi - należała do innego świata. Dla moskiewskich nowobogackich nie istnieją ani trolejbusy, ani metro. Na nią zawsze czekał czarny zagraniczny samochód. Muadh ben Moussa widywał ją codziennie. Za każdym razem starał się odwracać wzrok, ale to nie było łatwe. Szatan czynił swe wybrane hurysy niezmiernie ponętnymi. Błysk nagiego ciała może zwieść na pokuszenie nawet pobożnego człowieka spoczywającego na łożu śmierci, a Moussa był słaby i zmęczony. Kiedy ta mafijna dziewka opuszczała jedno łóżko, by przenieść się do innego, miał za sobą długi dzień pracy. Błagał Wszechmogącego o pomoc w odzyskaniu władzy nad oczami i stopami, które zawsze o tej porze zdawały się same nieść go do właściwego okna; Bóg obdarzył go siłą, która przynajmniej pozwalała mu uciec długim korytarzem. Zastanawiające, że w niektórych częściach ambasady lubieżne myśli nawiedzały go ze szczególnym upodobaniem - nie tylko w pokoju maszynistek, lecz także w całkiem pustych pomieszczeniach i przy zwyczajnych oknach. Być może od wielu dziesiątek lat mieszkał tam zły dżinn, tak że teraz nawet cegły i zaprawa były przesiąknięte niegodziwością. Postanowił w miarę możliwości unikać tych miejsc. Będzie to niełatwe, ale spróbuje. Ben Moussa zdawał sobie sprawę, że nie może zwierzyć się nikomu ze swych niepokojów; i bez tego stanowił obiekt drwin ze względu na swoją staromodność. Tamci prawie wcale się nie modlili i nie przestrzegali postu. Powtarzali wielokrotnie, że to dobre dla starych kobiet i fundamentalistów. Do której grupy on należy? Moussa nie odpowiadał na zaczepki. Był za mało bystry, w przeciwieństwie do tych wszystkich chłopców i dziewcząt, którzy tu naprawdę pracowali i przed którymi rysowała się świetlana przyszłość. Ben Moussa przyrządzał herbatę, roznosił pocztę i był głęboko wdzięczny losowi za wspaniałą szansę, jaką ten podarował mu w prezencie. Pięć razy dziennie dziękował za to Wszechmogącemu i madame Afrze Salimah. Żona ambasadora ulitowała się nad nim i nad jego dogorywającym sklepikiem w Tunisie. Spostrzegła, że Moussa szybkim krokiem zmierza ku całkowitej nędzy: rozmarzony nieudacznik miotany falami losu. Ona także rzadko się modliła, lecz dla ben Moussy nie ulegało wątpliwości, że powinna przekroczyć bramy raju, w związku z czym modlił się za nią, poświęcając na to dodatkowy kwadrans za każdym razem, kiedy było to możliwe. Jedno, co wiedział na pewno, to że nie nie wolno mu być fundamentalistą. Ich miejsce było w Algierii i Libii, u nieszczęsnych sąsiadów Tunezji. Stanowili zagrożenie dla... no, najwyraźniej dla wszystkich. Podkładali bomby i nie kierowali się w życiu miłością do Allaha. Władze wtrącały ich do więzień, a nawet gorzej. Naturalnie, mimo żartów i docinków, nikt tak naprawdę nie podejrzewał biednego ben Moussy, niemniej jednak na wszelki wypadek nie afiszował się ze swym dążeniem do świętości. Na czas modłów zamykał się w piwnicy albo w szafie. Między innymi w tej piwnicy, choć ostatnio przychodził tu coraz mniej chętnie, ponieważ tutaj także nawiedzały go niedobre myśli. Przypuszczalnie działo się tak za sprawą innego złego dżinna, którego ataki wściekłości najlepiej tłumaczyły pochodzenie ran na ścianach - głębokich wyżłobień rozmieszczonych w regularnych odstępach. Tamci żartowali sobie, że kiedy budynek przejęli Tunezyjczycy, w ścianach były osadzone łańcuchy i dyby; rzecz jasna, natychmiast zostały usunięte przez nowych, cywilizowanych lokatorów. Ben Moussa nie miał pojęcia w którą wersję wolałby wierzyć, ponieważ żadna mu się nie podobała. Z pewnością ucieszyłby się, gdyby pudła z zapasem kawy i herbaty składowano w innym pomieszczeniu, ale kiedy o to poprosił, nikt go nie zrozumiał. Nie potrafił znaleźć właściwych słów, więc tylko ściągnął na siebie kolejną porcję chichotów maszynistek. Umilkły, zawstydzone, dopiero wtedy, kiedy zobaczyły łzy w jego oczach. Postanowił, że nie będzie więcej prosił i że będzie silny. Jego ojciec, niech spoczywa w spokoju, zawsze go do tego namawiał, po czym nieodmiennie wzdychał z rezygnacją. Na popołudnie zaplanowano przyjęcie z udziałem przedstawicieli ambasad Kirgistanu, Tadżykistanu i Turkmenii. Od niedawna wolni, bracia muzułmanie z Azji Środkowej z pewnością będą w znakomitych nastrojach, podatni na argumentację odwodzącą ich jak najdalej od fundamentalistów. Wszystko ma działać jak w zegarku, usłyszał ben Moussa od przełożonych. Jego rola polegała na tym, żeby kawy było przez cały czas pod dostatkiem, aromatycznej, prawdziwie arabskiej. Gdyby któraś z filiżanek zbyt długo była pusta albo gdyby nadmiernie wypełniła się fusami, ambasadorowi z pewnością by się to nie spodobało. Na samą myśl o tym Moussie ciarki przechodziły po grzbiecie. W chwili, kiedy liczył filiżanki, diabeł podsunął mu myśl o rosyjskiej hurysie. Odegnał ją od siebie, ona jednak natychmiast przeistoczyła się w madame Afrę Salimah, tyle że znacznie młodszą i całkiem nagą. Prężyła się zalotnie, wabiąc go między szeroko rozłożone nogi. Najgorsze w tym wszystkim było to, że odczuwał ogromną ochotę, by ulec pokusie. Niewiele brakowało a naprawdę by jej uległ. Zacisnął powieki, przeklinając w duchu wyuzdaną wizję. To było do niego zupełnie niepodobne. Był romantykiem, marzył o tym, by pewnego dnia wrócić do domu, poślubić wiejską dziewczynę i być dla niej dobrym. Co by sobie pomyślała ta dziewczyna, której jeszcze nawet nie znał, gdyby się dowiedziała jakie myśli wędrują mu po głowie? Do tej pory nigdy się nad tym nie zastanawiał. Ten nowy problem bez wątpienia zesłał mu w swej mądrości sam Wszechwiedzący, żeby poddać go próbie. - O Panie, proszę Cię, uchroń mnie przed zepsuciem i nieczystością! - Uderzył się mocno w zdradzieckie podniecenie, szczęśliwy, że może zadać sobie zasłużony ból. - Oby Allah zechciał obronić mnie przed przeklętym Szatanem! Jeszcze przez sekundę działo się coś zdumiewającego, zupełnie jakby jakaś istota miotała się po pokoju, krzesząc przerażenie ze ścian. Ben Moussa zgarnął swoje rzeczy i uciekł, nie zamykając za sobą drzwi. Wypełniająca pomieszczenie aura strachu wymieszanego z pożądaniem popłynęła za nim, ale teraz przynajmniej wiedział, że nie jest wobec niej zupełnie sam. - HERBATA! Rosyjscy mafiosi i "biznesmeni" stojący w kolejce po wizy turystyczne uśmiechnęli się krzywo na jego widok. Świeżo upieczonym bogaczom nie podobało się, że ludzie o ciemnej skórze każą im czekać, dlatego pospieszne przybycie Moussy z tacą zastawioną filiżankami z herbatą sprawiło im wyraźną przyjemność. W ten sposób został przywrócony właściwy porządek rzeczy. - Moje wnętrzności były już prawie pewne, że ktoś poderżnął mi gardło - powitał go z udawaną surowością urzędnik sekcji wizowej. - Wzywałem cię wieki temu. Gdzie byłeś, ben Moussa? Zabawiałeś się sam ze sobą? Moussa wiele dałby za to, żeby tak nie mówili, szczególnie przy kobietach, przy tych wszystkich Iwanach i Taniach. Zarumienił się. - Nieuprzejmy z pana człowiek, Aziz Mohammedzie - odparł cicho, z opuszczonymi oczami. - Staram się jak mogę. Odpowiedziała mu salwa śmiechu. Oto owca spróbowała zaryczeć. - Muszę przyznać, że herbatę robisz zazwyczaj całkiem niezłą - powiedział młody wygadany urzędnik, kiedy śmiech przycichł - nie wiem natomiast jak sobie radzisz z innymi rzeczami. Idź już, ojczulku, i zajmij się znowu tym, co robisz, kiedy nikt cię nie widzi. Zostawił tacę i uciekł, niezdolny znieść ich towarzystwa. Robiło mu się od tego kwaśno w żołądku, i tak już zniszczonym przez rosyjskie jedzenie. Naczynia zbierze później, podczas przerwy. Mógł być pewien, że nikt nie zada sobie trudu, żeby odnieść je do kuchni. Nikomu nie zależało, by uczynić jego pracę choć trochę lżejszą. Droga ucieczki wiodła przez korytarz pełen Iwanów; wszyscy, nawet kobiety, byli co najmniej o głowę wyżsi od niego. W niczym nie przypominali nielicznych, szarych, nędznie ubranych petentów sprzed paru lat; tacy przychodzili tu teraz wyłącznie poprosić nieśmiało o coś do jedzenia. Ben Moussa współczuł im zarówno z powodu ciężkiego losu, jaki stał się ich udziałem, jak i dlatego, że kiedy dzielił się z nimi swoimi skromnymi racjami, widział na ich twarzach wyraz niedowierzania. Ci natomiast nie mieli powodu, żeby go o cokolwiek prosić. To były szumowiny, które wypłynęły na wierzch podczas napełniania balii wodą: dyskdżokeje, dyrektorzy wraz z partnerami i partnerkami z łóżka, owładnięci pragnieniem wydawania mnóstwa pieniędzy w ciepłych krajach. Ojczyzna ben Moussy doskonale się do tego nadawała, ponieważ nie było tam fundamentalistów. Spoglądali na niego z góry, kiedy przeciskał się między nimi. Chociaż starał się nic nie widzieć, to przecież był jednak mężczyzną. Kiedy jego opuszczony wzrok natrafiał na piękno, trudno było go nie podnieść. Przywykł już do braku skromności kobiet, które przychodziły do ambasady - nawet im współczuł, zdawał sobie bowiem sprawę, iż to smutna życiowa konieczność zmusiła je do noszenia półprzezroczystych bluzek i spódniczek do pępka - tym razem jednak aż przestał oddychać. Nogi... kolana... uda... Żadnego ubrania. Ta kobieta była naga! Zasłonił twarz dłonią. Spojrzał, zobaczył więcej niż powinien, i teraz prosił o wybaczenie. Oczekiwał, że lada chwila wybuchnie zamieszanie i problem zostanie zdjęty z jego barków, lecz nic takiego nie nastąpiło. Chyba nawet w tych zepsutych czasach nagość wywoływała jeszcze jakąś reakcję, jakiś wstyd? Czyżby tylko on ją widział? Nagle zrozumiał i zmartwiał. Ożywczy oddech Allaha ustał na chwilę. Ben Moussa powoli rozchylił palce. Wciąż tu była. Istotnie, poza nim nikt jej nie widział. Była zupełnie naga... i co z tego? Odwróciła głowę w kierunku ben Moussy, długie piaskowe włosy powtórzyły ten ruch z czarownym opóźnieniem. Zawyła rozpaczliwie. Iwani gapili się obojętnie. Była skończenie piękna, lecz on odczuwał niemal wyłącznie współczucie. Uroda nie dała jej szczęścia. Oczarowała go na chwilę, ale to już minęło. Nie wydawało mu się, żeby go nienawidziła, z pewnością natomiast była rozczarowana - ale czy nim, czy życiem, czy brakiem efektów działania swojej urody, tego już nie wiedział. Strach ulotnił się bez śladu, została tylko litość. Nie bronił się przed nią, ponieważ stanowiła dar Boga - strach stworzył człowiek. Zebrał siły, żeby do niej przemówić, ona jednak nie czekała, tylko ruszyła przed siebie. Szła pewnym krokiem, bez trudu jednak odgadł, iż ktoś inny kieruje jej ruchami. Po chwili wszystko stało się jasne: dziewczyna zmierzała do piwnicy, a konkretnie do jej najgorszej, najbardziej odstręczającej części. Zamknięte drzwi nie stanowiły dla niej przeszkody. Bardzo chciał jej pomóc, ale t a m nigdy by za nią nie poszedł, nawet gdyby nakazał mu to sam Allah. ...KTÓREJŚ NOCY w Kuncewie, kiedy Stalin i Beria byli już mocno pijani, a szczególnie Beria, niespodziewanie zwrócił się po gruzińsku do Stalina: - Wiecie, Mistrzu... - Nigdy nie mówił do niego "towarzyszu", tylko "Mistrzu". - Wiecie, Mistrzu, co jest najgorsze w Związku Sowieckim? Stalin zapytał, co takiego, a Beria odpowiedział: - Że ktoś taki jak ja mógł dotrzeć aż tak wysoko! Stalin zaśmiewał się do rozpuku. Uważał, że to znakomity dowcip. Alan Williams, "Archiwa Berii" BEN MOUSSA przez dwa dni stawiał opór, aż wreszcie posłuchał głosu Pana. Allah domagał się od niego dobroci, a ta nieszczęsna dziewczyna, choć zza woalu ziemskiego życia, potrzebowała jego pomocy. Nie mógłby udać, że tego nie widzi, i pozostać sobą. Dziewczyna, która, nic o tym nie wiedząc, czeka na niego gdzieś w Tunezji, oczekiwałaby, że zareaguje. Jeśli tego nie uczyni, okaże się niegodny jej miłości. Pomodlił się o to, by nie opuściła go władza nad ciałem oraz o boskie wsparcie dla swojej odwagi, po czym zszedł do piwnicy. Nawet przemądrzali chłopcy i dziewczęta z ambasady powiadali pół żartem, pół serio, że tam straszy. Uwagi ben Moussy nie umknął fakt, iż nigdy tam nie schodzili, tylko wysyłali albo jego, albo któregoś z rosyjskich służących, jeśli akurat trzeba było przynieść jakieś stare dokumenty. W piwnicy piętrzyły się ich ogromne stosy, wilgotne pagórki oświetlone słabym blaskiem nagich żarówek: dawno zapomniane sprawy, zarzucone projekty dotyczące Bóg wie czego. Na początku swego pobytu w Moskwie ben Moussa uważał, że modliwy go ochronią, i bez lęku schodził po schodach. Zamierzał nawet uporządkować "archiwum", poukładać papiery w pudłach na wypadek, gdyby ktoś kiedyś ich potrzebował. Od czasu do czasu przychodziło pytanie z Tunisu, co taki a taki Rosjanin napisał w formularzu wizowym. Ben Moussa miał nadzieję, że ludzie przestaną zrzucać dokumenty ze szczytu schodów, ponieważ przekopywanie się przez lawinę papieru nie należało do przyjemności. Kiedy jednak znalazł się tam, na dole, zaczął rozumieć przyczyny tego lenistwa. To miejsce zżerało duszę, było jak lodowata siedziba Szatana. Ben Moussa podejrzewał, iż panujący tam chłód miał głębszą przyczynę niż tylko długotrwałe i mroźne rosyjskie zimy. Tylko tam nawiedzały go najbardziej nieczyste myśli, tylko tam zdarzało mu się wątpić we wszechogarniającą dobroć Allaha. Po wyjściu z piwnicy, jeśli tylko miał taką możliwość, natychmiast brał prysznic, lecz mimo to przez wiele godzin, a czasem nawet dni, towarzyszyło mu wrażenie, że jest brudny. Z pewnością nie chodziło o niewidoczne pajęczyny, ponieważ nawet pająki unikały tego miejsca. Ben Moussa obawiał się, iż za każdym razem zabierał ze sobą cząstkę zła czającego się w piwnicy. Teraz zamierzał je oddać, a przy okazji strząsnąć z siebie nie tylko brud, ale i grzech tchórzostwa. Co prawda miał nadzieję, iż zdoła przejść przez życie, nie włączając się do odwiecznej walki, lecz Allah zadecydował inaczej, w związku z czym postanowił odegrać swoją rolę jak mężczyzna. Na szczęście światło działało; niezdrowa poświata sięgała w najdalsze zakątki otchłani. Pudła z poukładanymi dokumentami, rezultat jego wysiłków, piętrzyły się na wysokość człowieka niczym jakieś budowle albo barykady. U ich podstaw czaiły się plamy cienia, tuż obok zaś wznosiły się stosy nieposegregowanych papierów, białe kataplazmy zapisanych stron wysysające wilgoć z posadzki. Ben Moussa przeklął mieszkające tu zło i zanucił pełne otuchy słowa temu, kto był tutaj więziony. - O Panie, uchroń mnie przed diabłami wszelkiej postaci, męskimi i żeńskimi. Nie lękaj się, nieszczęsna istoto, oto bowiem, jeśli taka będzie wola Allaha, zostaniesz oczyszczona z grzechów. Deski skrzypiały pod jego ostrożnymi stąpnięciami. Doskonale znał te dźwięki, ponieważ oprócz niego nikt tu nie zaglądał; stanowiły coś w rodzaju jego podpisu. Ktokolwiek tu mieszkał, powinien rozpoznać pieśń schodów i domyślić się, że to on, ben Moussa. - Allah daje nam wszystko, On jest naszym najlepszym obrońcą. Dotarł na dno. Chłód, zawsze taki sam, niezależnie od pory roku, błyskawicznie przeniknął przez cienkie podeszwy jego butów. W piwnicy cuchnęło zgnilizną. Rozrzucone w nieładzie papiery, kiedyś przez mgnienie oka ważne, teraz mniej niż nieistotne, syciły powietrze zapachami świadczącymi niezbicie o ich pochodzeniu. Bez trudu można było sobie wyobrazić zwalone pnie, butwiejące w leśnym poszyciu. - Panienko, jestem tutaj. Proszę, pokaż się... Żadnej reakcji. Naga, musiała cierpieć niesłychane katusze w tej wiecznej zimie. Być może zamieniła się w lód. - Panienko, to ja, ben Moussa. Prosiłaś mnie o pomoc, więc przyszedłem. Żadnego znaku, najmniejszego zafalowania na lustrzanej tafli zła wypełniającego to miejsce. - Odejdź stąd. Skieruj się ku światłości Allaha, który cię wzywa. Nie zostawaj ani chwili dłużej w tym okrop... Czy tylko mu się zdawało? Nie miał najlepszego słuchu, ponieważ ojciec często okładał go po uszach, tak że aż dzwoniło mu w głowie, ale czy to było westchnienie, nieśmiały odgłos nadziei... a może szydercze parsknięcie? Dobiegło od strony najwyższej sterty pudeł. Pamiętał, że musiał wspinać się na palce, by dokończyć jej ustawianie. - Odejdź stąd. Strapieni i skrzywdzeni nie muszą lękać się Allaha. Powiedział to z głębi serca. W dzieciństwie często zasypiał z tymi słowami na ustach. Dla chudego, płaczliwego chłopca z ubogiej rodziny szkolne życie nie było łatwe. Znowu ten sam odgłos. Chyba już wiedział na pewno, skąd dochodzi. - Jestem tutaj. Chcę ci pomóc. Sam siebie zaskoczył, podchodząc pewnym krokiem do piramidy pudeł. Położył ręce na jednym z kartonów. - Ja się nie boję. Uratuję cię. Powiem ci prawdę prosto w twarz. Nie ulegało wątpliwości, że była Rosjanką - świadczyły o tym błękitne oczy i piaskowe włosy. Za życia prawie na pewno nie słyszała ani o Allahu, ani o jego dobroci. To właśnie, oraz jakaś niewyobrażalna tragedia uwięziły ją w materialnym świecie. Po prostu nie wiedziała, że czeka na nią inne, lepsze miejsce. On, ben Moussa, powie jej o tym. Zniecierpliwiony, odepchnął wilgotne pudła zasłaniające okno. Jej tam nie było, tylko szloch. Rozlegał się wyraźnie w lodowatym powietrzu. Tego Moussa się nie spodziewał. W jaki sposób nieść pociechę niewidzialnym? W tej mrocznej ograniczonej przestrzeni pozostało wyłącznie jej nieszczęście. Z wysiłkiem przełknął ślinę. - Moje dziecko... - przemówił łagodnie. - Odezwij się do mnie. Jeśli tego nie uczynisz, nie będę mógł ci pomóc. Zjawiła się nagle, przytłaczająco. Stała zbyt blisko, ponieważ nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby mężczyzna mógł od niej chcieć czegoś innego. Była równocześnie cudowna i woskowo zimna. Ben Moussa zatoczył się do tyłu, żeby jego twarz i ręce znalazły się jak najdalej od pokusy. - Nie! - wycharczał głosem, w którym doskonale było słychać jego przerażenie. - Nic nie rozumiesz! Miał rację. Teraz ona także zdawała sobie z tego sprawę. Zaskoczył ją. Wpatrywała się w niego wielkimi, zaniepokojonymi oczami. Dręczyła ją świadomość, że postąpiła nie tak jak należy. Była zupełnie naga, na ciele miała ślady. Liczne ślady. To z nią postępowano nie tak jak należy. - Przyszedłem, żeby... Za jej plecami, w mrocznym przesmyku między dwiema ścianami pudeł, rozległ się inny odgłos: wściekłe prychnięcie ogromnego zwierzęcia, podobne do chrząknięcia monstrualnego wieprza, które miało nieco przypominać słowo w jakimś ludzkim języku z bardzo, bardzo daleka. Dziewczyna odwróciła się raptownie. Teraz naprawdę się bała. - Proszę, poszukaj ukojenia w Panu, nie lękaj się spojrzeć w uśmiechnięte oblicze Al... Nie uśmiechała się. Przeszywała Moussę nienawistnym spojrzeniem. Zasyczała wściekle i splunęła na jego pomoc. Ben Moussa aż się zatoczył, tak nagła była ta przemiana. Modlitwy, które zamierzał wnosić za dziewczynę, uschły i zamarły mu na ustach. Nie chciała ich. A potem czyjaś niewidzialna ręka pociągnęła ją z powrotem do grobu. Runęła na wznak, sztywna jak deska, i spoczęła w płytkim zagłębieniu pod podłogą. Przez chwilę ben Moussa widział ją, jej grób i ziemię, którą była przysypana, a potem, dzięki Bogu, wizja znikła. Pozostała równa, nieco śliska, betonowa posadzka... ale teraz ben Moussa wiedział już, co jest pod nią. Ponownie rozległ się zwierzęcy ni to ryk, ni wołanie. Wciąż dobiegał z bardzo daleka, ale zbliżał się wyraźnie z każdą sekundą. Moussa mógłby przysiąc, że słyszy swoje zniekształcone imię powtarzane szyderczym tonem. Nie czekał, aż odgłos zbliży się jeszcze bardziej, tylko uciekł, zabierając ze sobą cząstkę piwnicznego chłodu. KIEDY BERII, szefowi tajnej policji Stalina, wpadła w oko jakaś kobieta, postąpiłaby bardzo nierozważnie, przeciwstawiając się jego zachciankom. Zwykł posyłać swoim wybrankom naręcza kwiatów. Pewna piękność była tak nierozsądna, że odrzuciła jego zaloty, podziękowała mu jednak za bukiet. Beria odpowiedział: "To nie bukiet, to wiązanka pogrzebowa". Niebawem okazało się, że miał rację. Zamieszczona w "Timesie" recenzja Simona Sebaga Montefiore z książki Amy Knight "Beria, pierwszy namiestnik Stalina" ZACZAIŁ SIĘ NA NIĄ. Codziennie wędrowała ulicą przy ambasadzie, zamiatając ją nędzną miotłą z wierzbowych witek. Niewielki był z tego pożytek, ale i jeszcze mniejsza szkoda. Była stara, powinna wiedzieć. Młodzi Rosjanie nie chcieli wiedzieć; na ich przeszłość, ich historię, składały się wyłącznie krew i nędza. Traktowali je jak ciężar, którego należy się pozbyć. Poza tym, była też dobrą kobietą. Błądzącą, ale dobrą. Kiedy docierała do budynku ambasady, wielokrotnie przerywała zamiatanie, żeby się przeżegnać. - Jedz, matko. Niech Allah cię błogosławi. Krzyknęła ze strachu, kiedy przyniósł jej ciepłe bułeczki. We współczesnej Rosji stare babuszki zdążyły przywyknąć do tego, że nikt nie zwraca na nie uwagi. W pierwszej chwili pomyślała, że ten Maur chce ją skrzywdzić, ale wytrzymała jego spojrzenie i zrozumiała, że ze strony Moussy nikomu nic nie grozi. Oczy miała jasnoniebieskie, tak czyste, że można było zajrzeć przez nie do jej duszy. Zaledwie kilka lat dzieliło ją od chwili, kiedy trafi prosto do raju. - A tobie niech Chrystus sprzyja, saracenie. Z pewnością od dawna nie jadła do syta - państwowa emerytura wystarczała zaledwie na kilka paczek papierosów - niemniej jednak zanim ugryzła pierwszy kęs, pomodliła się po cichu. - Szukam czegoś, matko. Na sekundę straciła do niego zaufanie. Stare lata przyszło jej spędzić w kraju, w którym ludzie odzywali się do siebie niemal wyłącznie po to, żeby ubić interes. - Ale ja prawie niczego nie mam, saracenie. Tę miotłę, puste mieszkanko, trochę ubrań... - I wspomnienia. Odzyskała ufność. - Ach, tak. Jeśli o nie chodzi, to jestem bardzo, bardzo bogata. - Mnie wystarczy zaledwie parę rubli. Działam w imię Allaha. Muszę wiedzieć parę rzeczy o tym miejscu. Wskazał kciukiem na budynek ambasady za swoimi plecami. Nie spojrzała w tamtym kierunku. - Wybierasz gorzkie owoce z mego ogrodu, saracenie. Chyba nie ma równie gorzkich. - Nie prosiłem o ten posiłek, lecz Bóg rozkazał mi go spożyć. Skinęła ze zrozumieniem głową. Bez wątpienia sama też wielokrotnie ucztowała na cuchnących resztkach - dziecko podczas rewolucji, głodu i epidemii grypy, podlotek w czasach czystek i Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, a potem małżeństwo, dzieci, wieczne stanie w kolejkach i kolejne czystki... Tylko takiego podziękowania doczekali się robotnicy za swoją heroiczną wolę przetrwania. - Tu mieszkał Beria - powiedziała i splunęła na chodnik, który niebawiem miała zamiatać. - Tu mieszkał i jadł zielone owoce. BERIA BYŁ niewysokim człowiekiem, dość pulchnym, o ziemistej bladej cerze i miękkich, wilgotnych rękach. Ze względu na prostokątne usta i wytrzeszczone oczy za binoklami, przypominał mi Vujkovica, jednego z szefów belgradzkiej Policji Królewskiej, który specjalizował się w torturowaniu komunistów... [Obu charakteryzowało] nieustające samozadowolenie oraz ironia, wymieszane z urzędniczą służalczością i pedanterią. Milovan Djilas "Rozmowy ze Stalinem" (1962) Szczególnie lubił bardzo młode dziewczęta, dwunasto- i trzynastoletnie. Jego świta nazywała je "zielonymi owocami". Alan Williams - "Archiwum Berii" CHYBA W ROSJI naprawdę wiele się zmieniło, skoro taką książkę można było kupić zupełnie oficjalnie w kiosku w metrze. Ten hrabia Tołstoj - Anglik o rosyjskim nazwisku! - niczego nie szczędził czytelnikom. "Tajna wojna Stalina"... Były tam wszystkie okropieństwa świata, a nawet więcej. Ben Moussa sączył je ostrożnie, najwyżej po kilka stron dziennie, ale i tak zdawał sobie sprawę, że niektóre z tych przerażających opowieści będą mu towarzyszyć do końca jego dni. Słabo znał angielski. Uczył się pilnie, lecz Allah nie obdarzył go bystrym umysłem. Mimo to znał wystarczająco wiele słów, żeby zrozumieć treść książki. Chwilami żałował, że Allah nie dał mu jeszcze mniej; czasem najlepiej jest nic nie rozumieć. Dość często wydawało mu się, że dziewczyna - albo dziewczyny - czytają razem z nim, że wychylają się zza jego zgarbionych pleców i wpatrują się w plamę światła rozsiewanego przez lampę. Tym właśnie, a nie tylko zawartością książki, należało tłumaczyć nie opuszczające go ani na chwilę wrażenie chłodu. Kiedy się jednak odwracał, nikogo nie było - tylko ciemność, a w niej przytłumione chichoty. Podejrzewał, że dziewczyny - albo ktoś inny - bawią się z nim w kotka i myszkę, starał się więc skoncentrować na lekturze. Beria nie był zwolennikiem zakrojonych na wielką skalę czystek, lecz jako nowo mianowany szef tajnej policji nie uczynił nic, żeby powstrzymać przelew krwi. Przez dwadzieścia lat z uśmiechem na ustach przyglądał się rzezi. Masowe deportacje, obozy pracy, 15-milionowy Gułag - to było jego dzieło. Podobnie jak 10 000 Polaków rozstrzelanych w Katyniu i bomba atomowa Stalina. Dużo pracował, więc pod koniec dnia lubił się odprężyć w domowym zaciszu. Na swój sposób. Zastrzelono go (ben Moussa nie posiadał się z radości, czytając o tym, jak pocisk roztrzaskał mu głowę), ponieważ przegrał w rozgrywce, która rozpoczęła się zaraz po śmierci Stalina. Według jednej z wersji zginął podczas posiedzenia Biura Politycznego na Kremlu. Zwłoki wywieziono ukradkiem poza mury i pochowano w zwykłej skrzyni dopiero wtedy, kiedy zaczęły już cuchnąć. W jego wiejskiej daczy stacjonowała gwardia przyboczna złożona z 200 Gruzinów, którzy wielbili go niczym plemiennego wodza, prawie tak jak starożytni berberyjscy wojownicy w ojczyźnie ben Moussy. Nawet nie chcieli słyszeć o poddaniu, więc zostali wybici do nogi w regularnej bitwie. Najlepsi bardzo często dają się omamić najgorszym. Beria uwielbiał muzykę, miał największą kolekcję płyt w Rosji. Do łez wzruszały go utwory niejakiego Rachmaninowa. Ben Moussa wyrzucił książkę do kosza. Dobrze spełniła swoje zadanie, lecz wolałby już do niej nie zaglądać. Zawierała wyłącznie informacje, nie rozwiązanie. Tutaj należało sięgnąć po inną książkę, najwspanialszą księgę na świecie i w ogóle wszędzie. Można ją było mieć za cenę posłuszeństwa, na jej kartach zaś mieszkała wyłącznie mądrość, a nie groza. Udał się po nią, przygotowany najlepiej jak to było w ludzkiej mocy. JUŻ WTEDY UWAŻAŁEM, że Beria może sprowadzić kraj z socjalistycznej drogi na kapitalistyczną. Miał skłonności do wszystkiego, co ohydne i odrażające. Później dotarła do nas lista z nazwiskami ponad stu dziewcząt i kobiet, które zostały przez niego zgwałcone. Przesłuchując go, stwierdziliśmy, że mamy do czynienia z zupełnie zdegenerowanym osobnikiem, dla którego nie ma nic świętego. Nie miał w sobie nic z komunisty - ba, nie miał w sobie nawet nic z ludzkiej istoty. Nikita Chruszczow, "Wspomnienia" PIWNICA SPRAWIAŁA WRAŻENIE brzemiennej jak maciora. Niewielkie wybrzuszenia posadzki (widział je wcześniej, ale nie wiedział, co się pod nimi kryje) zdawały się krzyczeć na niego. Nieruchome powietrze aż dyszało oczekiwaniem. Po raz pierwszy schody nie zaanonsowały jego przybycia. Deski zbyt napuchły od wilgoci. Zamiast ich skrzypiącego śpiewu rozległ się chrzęst deptanych kryształków lodu. Ben Moussa niósł przed sobą księgę. Przyszedł tu uzbrojony nie tylko w wiarę, ale i nadzieję. Przejmujący chłód ustępował przed Świętym Koranem. Nie musiał otwierać twardej okładki, ponieważ znał na pamięć kojące słowa. W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego. Chwała Allahowi, Panu Światów, Miłosiernemu, Litościwemu, Władcy Dnia Sądu... Al-Fatihah, istota Koranu, błyskawicznie wypłoszyła go z kryjówki, niczym przyczajonego szkodnika. Beria jednocześnie przywołał swoje ofiary, żeby go rozproszyć, ale ben Moussa był zanadto skoncentrowany na swoim zadaniu. Zignorował nieszczęsne dziewczęta, przypominające teraz własne nagrobki. Potwór zwielokrotnił ich urodę i ukrył znamiona śmierci. Owszem, nagość i nienaturalne piękno wywarły wrażenie na lędźwiach ben Moussy, ale nie na jego umyśle. Bez wahania ruszył w kierunku ukrytej w cieniu postaci. Beria spokojnie palił papierosa. Elektryczne światło odbijało się w szkłach jego binokli, wyglądał więc tak, jakby nie miał oczu. Szkła były skierowane prosto na ben Moussę; to, co zobaczyły, rozbawiło ich właściciela, ponieważ uśmiechnął się szeroko. Ben Moussa potrząsnął słowem bożym. Kątem oka dostrzegł, jak na twarzach pomordowanych zapalają się promyki nadziei. Ponownie potrząsnął księgą i wysunął ją przed siebie jak tarczę. - Oto moc! - Szczękał zębami, mocz rozpierał mu pęcherz, lecz słowa padały pewne i silne. - Oto prawda! Poddaj się sądowi, o którym mówią! Rozbawiony, przesycony ironią głos Berii dobiegł gdzieś z daleka: - Nie. Ben Moussa był skłonny do kompromisu. Nie obchodziło go, kiedy konkretnie to paskudztwo trafi do wiecznego ognia. - Uwolnij z mąk poddaństwa tych, których znieważyłeś! - Przykro mi, ale nic z tego. Płomyki nadziei zgasły. Ben Moussa ujrzał widmo zbliżającej się do nich po raz drugi śmierci. - Zabierz z tych ścian swego ohydnego ducha! Nie strasz tu więcej! Beria nie był już sam, nadciągnęły posiłki. Szare kształty w mundurach otaczały go z szacunkiem. Lojalność jego świty sięgała nawet za grób. - Powtarzam: nie. To mój dom. Wy przyszliście później. Nagle stracił panowanie nad sobą. To były tylko pozory. Papieros wypadł mu z ust, kropelki śliny trysnęły we wszystkie strony, zasyczały w zetknięciu z podłogą. Słowa popłynęły spienionym kloacznym strumieniem, niewyraźne, bełkotliwe. Beria musiał być szalony jeszcze przed śmiercią. - W trumnie Stalina jest telefon. Dzwoni do mnie, a ja przekazuję jego rozkazy Kim Ir Senowi... i Fidelowi... i Saddamowi. Nie mogę mieć Rosji dla siebie? Nie? Właśnie, że będę ją miał! Tutaj! Moje małe królestwo. Ja jestem carem. Car Ławrientij z Małej Nikickiej! Wojna! Pieprzona wojna! Głowice! Postąpił krok naprzód, w kierunku światła. Stopy ben Moussy chciały rzucić się do ucieczki, ale nie pozwolił im na to. Z daleka dobiegały dźwięki fortepianu; spokojnej, pięknej melodii towarzyszyły przeraźliwe krzyki. - Wyprowadzić Armię Czerwoną z Berlina i z Polski! Tego właśnie dokonam. Pogodzić się z Tito. Kolektywizacja rolnictwa to bzdury! Zlikwidować kołchozy i sowchozy! Niech chłopi robią co chcą. Tak! Zachód mnie pokocha, nie będzie się wtrącał, Rosja zacznie rozkwitać a ja wieczorami będę zjadał zielone owoce! Skinął na jedną z pomordowanych. Była to ta sama dziewczyna, która pokazała się ben Moussie i milcząco błagała go o pomoc. Beria zgiął ją w pół, rozchylił jej uda i wszedł w nią jak w zwierzę. Jej wpatrzone w ben Moussę oczy wypełniał cały smutek świata. Martwy morderca dostrzegł niepokój oponenta. Uśmiech, który ponownie rozgościł na jego twarzy, wyglądał jak pośmiertny grymas. - Co się z tobą dzieje? - zapytał, bezcelowo pompując biodrami. - A może ty jesteś komunistą? Ben Moussie zabrakło słów, żeby odpowiedzieć. Takie słowa chyba nawet nie istniały. W milczeniu ściskał księgę. Beria parsknął pogardliwie. - Przeszukajcie go, chłopcy. Jak tylko szare kształty ruszyły naprzód, odchylił do tyłu głowę i zaczął krzyczeć przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach głosem, w którym znalazły upust całe zło i gniew, jakie się w nim zgromadziły. Ben Moussa nigdy nie przypuszczał, że krzyk może być tak donośny i że może trwać tak długo. Z pewnością byłby w stanie zapełnić całą ziemię i niebo. Mógł tylko zaprotestować: - W imię Allaha Wszechmogącego rozkazuję ci... Najbliższemu kształtowi wyrosła twarz - płaska, bezmyślna twarz chłopa albo żołnierza. Wielka jak talerz ręka była już wcześniej. Jedno uderzenie wytrąciło księgę z objęć ben Moussy. Najcenniejsza rzecz w życiu ben Moussy upadła z hukiem na zbrukaną posadzkę. Przerażony, z policzkami mokrymi od łez, odwrócił się i uciekł w górę po schodach. WZROK ZDAWAŁ SIĘ sięgać w nieskończoność, czerwonawa poświata nie miała kresu. Od Sahary dzieliło Moussę zaledwie kilka solanek i parę skał. To robiło wrażenie. Za plecami miał miasteczko, następne światła zaś były dopiero w Timbuktu. Turyści przybywali tutaj, na krawędź świata, gapili się z podziwem i wracali, ale ben Moussa został. Tutaj mógł czekać na ciemność. Tutaj mógł kontemplować pustkę. Wieczorami, po pracy i modlitwie, zazwyczaj siadywał na płaskim dachu restauracji. Miał tam cień i kilka starych plastikowych krzeseł do wyboru. Nikt go nie zaczepiał, ponieważ wszyscy wiedzieli, że dużo myśli, za to niewiele mówi. Był uczciwy i ciężko pracował; właściciel niczego więcej nie wymagał od kelnerów. Jego wędrówka dobiegła kresu. Żeby udać się dalej, potrzebowałby karawany albo dżipa, a nie miał niczego. Był sam. Nigdy nie spotkał tej dziewczyny ze wsi. Uważał, że postąpiłby nieuczciwie, narzucając się jej albo komukolwiek innemu. Żył samotnie. Niedaleko stąd znajdował się cmentarz z glinianymi nagrobkami, na którym kiedyś spocznie. Teraz, kiedy był już stary, prawie wybaczył losowi. Powoli, stopniowo odbudował spokój duszy. W wieczory takie jak ten układał kolejne przekleństwo albo po raz tysięczny sprawdzał stałość fundamentów. Ciągle wierzył. Tutaj, na krawędzi nicości, było to łatwiejsze, ale właśnie z tego powodu musiał pozostać tu na zawsze. Myśli ben Moussy powędrowały w kierunku wypełnionego mrokiem jaru w zboczu skalistej góry, zagubionej latorośli potężnego pasma Atlasu. Panowała tam całkowita ciemność. Gasnące słońce nie było w stanie pobłogosławić go światłem. Może w samo południe... W imię Allaha Wszechmogącego... Ben Moussa wciąż wierzył. Wciąż wierzył, że Allah jest wszechmogący, wiedział jednak również, iż Bóg toleruje obszary cienia. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik