Vertigo Xavier - To tylko jedna noc w ruinach
Szczegóły |
Tytuł |
Vertigo Xavier - To tylko jedna noc w ruinach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Vertigo Xavier - To tylko jedna noc w ruinach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Vertigo Xavier - To tylko jedna noc w ruinach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Vertigo Xavier - To tylko jedna noc w ruinach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Xavier Vertigo
To tylko jedna noc w ruinach...
Najlżejszy podmuch wiatru nie śmiał poruszyć rozgrzanego powietrza nad
bezkresna połacią Równiny Traw, ograniczonej z południa Rudymi Górami. Niebo
pełne było małych i delikatnych chmur dobrze znanych z pejzaży niedoszłych
mistrzów pędzla. Oba słońca, niespiesznie zbliżały się do horyzontu. Mniejsze
dawało jeszcze trochę światła; większe, opadając, coraz bardziej się
czerwieniło. Cykady w romansowym nastroju zapełniały przestrzeń dźwiękami
zmierzchu. Coraz silniej zagłuszał je tętent kopyt.
Czarny zwierz o długiej szyi i jego jeździec, będący jeszcze przed chwilą
plamką na horyzoncie, żarłocznie pokonywali przestrzeń. Burzyli spokój traw,
wrzosów, owadów, jaszczurek i całej reszty istnień różnie klasyfikowanych przez
zielarzy i hodowców. Hałasowali i pobudzali powietrze do ruchu. Do czasu.
Monotonna jazda znużyła niewprawnego jeźdźca, który odbiegając myślami coraz
dalej... i dalej... aż utracił kontakt z otaczającą go czasoprzestrzenią.
Zasnął. I spadł.
- O psia mać! - wykrzyknął koziołkując i wbrew własnej woli wymienił
jednostronną przysięgę krwi z bujną roślinnością.
Środek transportu o małym mózgu oddalał się w kierunku słońc lżejszy o
jeźdźca, lecz bynajmniej nie o jego bagaże. Podróżny, młody mag, uklęknął i
wstał głośno złorzecząc we wszystkich znanych dialektach i językach. Odruchowo
się otrzepał, poprawił nieco fałdy szaty, starając się ukryć zadrapania. Zdjął
kaptur, wyprostował się i rozejrzawszy dookoła zdał sobie sprawę z powagi
sytuacji. Nie zastanawiał się długo. Wyszeptał zaklęcie i delikatnie
gestykulując począł otwierać niewielki portal komunikacyjny. Świetlisty punkt,
zawieszony jakieś półtora metra nad ziemią, powoli powiększał się i zmieniał,
nabierając formy dwuwymiarowego owalu pozbawionego grubości. Świecąc jasno na
obrzeżach, pulsował szarością w środku. Człowiek skupił się. Dotknął opuszkami
palców lewej dłoni skroń. Z szarości zaczął zwolna wyłaniać się w coraz
wyraźniejszy obraz. Otworzył oczy gdy do wizji dołączyła fonia.
- Wieża sześć Równiny Traw. W czym mogę pomóc - wypowiedział wyuczoną
formułkę znudzony życiem łącznik, nie wkładając ani odrobiny wysiłku w modulację
głosu.
- Vertigo do Monekusa, kod alef 95 07, przez wieżę czterdziestą czwartą
Ansk. Pilne.
- To będzie kosztować i chwilę potrwa. Muszę otworzyć kanał do Głównej na
równinie i dopiero stamtąd do Głównej Ansk. Przez ... Chwileczkę... Tak. To
pójdzie przez przekaźniki w czterech wieżach. W sumie licząc...
- Na wszystkie błękitne demony! Nieważne za ile! Na koszt odbiorcy!
- Tym drożej, bo to zwrotne.
- W porządku, byle szybko. Nie jestem nastrojony do żartów.
- A kto tu żartuje? - odparł łącznik paskudnie wykrzywiając twarz. - Może
pan zamknąć portal, odezwiemy się do pana jak tylko uzyskamy połączenie.
- Powie mi pan chociaż w którą stronę mam się kierować? I gdzie dokładnie
jestem?
- Otworzył pan portal komunikacyjny, to nie jest informacja turystyczna.
Mag nabrał przeogromnej ochoty, żeby uderzyć łącznika. Zrobiłby to, gdyby
tylko mógł. Chociażby za to bezczelne spojrzenie. Ten jakby wyczuł jego
intencje, uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął kanapkę.
- Coś jeszcze? - zapytał z pełnymi ustami.
- Nie, dziękuję. Smacznego. - odpowiedział zrezygnowany mag i wykonał drobny
gest ręką. Portal rozwiał się w dym.
Vert rozejrzał się dookoła. Rude Góry. A oprócz tego trawy, trawy, trawy i
krzaki. Nieliczne drzewa, karłowate, o drobnych liściach, które przez cały rok
wyglądały jak uschnięte. Mag ruszył w kierunku najbliższego. Jeden z jego
konarów był złamany i częściowo leżał na ziemi. Vert zdecydował, że usiądzie
właśnie na nim, nie na ziemi. A potem pomyśli co dalej, jak cywilizowany
człowiek.
*****
Podeszła do niej cicho. Futrzane zwierzątko z przegryzionym gardłem rzuciła
jej do stóp. A potem pochyliła łeb i spojrzała na krótko przystrzyżoną półelfkę.
Ta poczochrała zwierzę po piaskowej sierści.
- Dobry piesek... Tak, Mido, zgadzam się. Skoro ty upolowałaś, to ja
ugotuję. A może masz ochotę poszukać czegoś jeszcze? Widzisz moja droga, jedna
zdziczała pochodna królika to za mało dla nas obu. Przynajmniej jedna się nie
naje...
Suka wywinęła się z uścisku. Spojrzała gdzieś w przestrzeń, ponad równiną.
Wiatr musiał przynieść nową woń. Mięśnie psa napięły się. Znieruchomiała,
czujna, by po chwili niemal bezszelestnie zniknąć w morzu traw.
Półelfka krótkim gestem wypaliła niewielki krąg trawy. Wyciągnęła nóż i
szybko oprawiła zdobycz. Wprawnym ruchem nadziała na przygotowany ruszt.
Wyszeptała zaklęcie i rozgrzała ziemię. Była już blisko celu. Nie mogła sobie
pozwolić na to, żeby ktokolwiek zauważył płomień czy nawet najcieńszą smużkę
dymu. A nadtopiony piasek... Szybko zarosną go trawy.
*****
Gałąź byłą wąska i niewygodna. Mag myślał, siedząc z zadartą w górę głową.
Sytuacja, przeciwnie do kiczowatego nieba, nie była różowa. Powodów było kilka.
Po pierwsze był sam na pustkowiu. Po drugie, nie miał zielonego pojęcia w której
jego części. Po trzecie jego środek transportu oddalał się w stronę Kreg. Tego
akurat był pewien, był przy tym, kiedy programowano animomozą jego karłowaty
mózg. Głupi mutant. Po trzecie, razem z żyniem oddalał się jego bagaż,
dokumenty, książki, artefakty, narzędzia i przede wszystkim jedzenie i picie.
Był i plus. Planował podróżować bez przerwy, również w nocy, dlatego ubrał się
ciepło.
Teraz nie mógł zrobić nic. Chyba nic. Rubinowy dysk już prawie dotykał
widnokręgu. Student trzeciego roku Akademii Wielkiej Dziesiątki siedział na
wyschniętej na wiór gałęzi i majtał nogami. Pić chciało mu się coraz bardziej,
czas dłużył się niemiłosiernie. W oczekiwaniu na połączenie zaczął kontemplować
krajobraz. Kiedy słońce Brat znikło zupełnie, doszedł do wniosku, że jedno
zupełnie by wystarczyło. Ale kiedy na niebie są dwa, wygląda to znacznie
bardziej malowniczo.
Niespodziewanie w powietrzu przed nim zaczął formować się portal. Wzrok
znajomego łącznika był nienagannie tępy.
- Pilna z Ansk. Łączę.
Obraz zamigotał fioletowo. Vert mimowolnie pomyślał, że wygląda to całkiem
nieźle. Jest pod kolor. Po chwili znów wszystko nabrało ostrości. Znajoma twarz
Monekusa... W nienajlepszym nastroju...
- Wiesz ile to będzie kosztowało? - zapytał Monek.
- Wiem, mnóstwo. Dlatego podaruj sobie wymówki i mi pomóż.
- Niby jak? Czy ty w ogóle wiesz gdzie jesteś?
Vert pomyślał przez chwilę.
- W ogóle wiem. Na Równinie Traw. A teraz poproszę, ty powiedz mi gdzie
dokładnie. I co mam dalej robić. Wmówiłem sobie, że niedaleko jest oberża i nic
się nie stało. Jeśli okaże się, że jest inaczej, może być ze mną źle. Na
przykład stracę panowanie nad sobą i spalę cały ten susz wraz z jego kolcami w
zasięgu wzroku, a może jeszcze trochę. Nie rozczaruj mnie.
Monekus zaśmiał się krótko.
- No to słuchaj. Jesteś mniej więcej w dwóch trzech drogi do Kreg. Widzisz
gdzieś tam góry?
- Owszem, piękne pasmo, rude jak czupryna portowej dziwki, ciągnie się po
lewej stronie. Znaczy na południu.
- Świetnie. Powinien być tam taki szczyt...
- O, szczytów tu jest całe mnóstwo. O który chodzi ci konkretnie?
- Przestań szydzić i słuchaj, bo się rozłączę...
- Jeśli się teraz rozłączysz, to cię po powrocie osobiście uduszę.
- Po jakim powrocie? - zapytał Monek uprzejmie.
Vert rozłożył szeroko ręce.
- Poddaje się. Kontynuuj.
- Ten szczyt nie jest daleko, jakieś trzy mile od ciebie. Ma dosyć
charakterystyczny kształt, nie jest spiczasty...
- Żaden z nich nie jest spiczasty, kilka wygląda jak wygasłe wulkany, a
generalnie wszystkie są obłe.
- Ten nie. Jest wysoki i mniej więcej kwadratowy. Co ciekawsze, po jego
wschodniej stronie jest łuk skalny. Bardzo rzadka formacja, zwłaszcza w Rudych
Górach. Z miejsca, w którym obecnie się znajdujesz, musisz się kierować na
południowy zachód. Nawet ktoś tak spostrzegawczy jak ty powinien bez trudu go
dostrzec. Musisz tam dojść. Jutro czekaj tam na Yana, on cię zabierze do Kreg.
Tam się spotkamy, postaram się złapać twojego żynia. Co cię podkusiło, żeby
wracać właśnie żyniem?
Mag rozejrzał się dookoła i zrobił głęboki wdech. A potem zgarbił się i
odezwał charcząc.
- Szanoowny paanie... Tylko żyniem, żadneego gryfa, szaanowny paanie,
taniej, znaacznie taaniej, a jaaakie widooki. I zaaapach... Równina Traaw tak
piękkknie paachnie...
- I co? Dałeś się nabrać?
- Zaraz nabrać... Rzeczywiście ładnie pachnie. Odrobinę egzotycznie.
- Czubek... W porządku. Kończymy, do zobaczenia jutro. Miłych wrażeń.
- Chwila! A gdzie ja mam spać? I co jeść? Albo pić?
Monekus uśmiechnął się szeroko. Zbyt szeroko.
- Aaa... Faktycznie. Prawie zapomniałem. To bonus od gildii odkrywców.
Wycieczka żyniem i szkoła przetrwania gratis. Bez żarcia człowiek wytrzymuje
miesiąc. Bez wody podobno tydzień. Kilkanaście godzin... Cóż to dla takiego
podróżnika jak ty. Chyba że nagle cię olśni i przypomnisz sobie kilka
odpowiednich formuł. Ale za to nocleg... Nie umieszczamy tego w oficjalnych
przewodnikach, to prawda, jednakże dla specjalnych klientów...
- Przestań! Wyduś to z siebie.
- Wiesz, że Równina Traw była kiedyś bardzo żyzną krainą, mlekiem i miodem
płynącą? Nosiła wtedy miano Szmaragdowej...
- Nie. I nic mnie to nie obchodzi.
- W porządku. Podpowiedź numer dwa. Do jakiego słynnego, historycznego
miasta prowadziła brama wykuta w czerwonej skale? Konkretniej: do jego naziemnej
części?
Vert zmarszczył czoło.
- Powiedz że żartujesz...
- Nic a nic. Byłeś uprzejmy zwalić się z żynia u stóp bramy Eferium, zwanego
dziś Upadłym Miastem. Apartamenty do wyboru, życzymy miłej nocy, jakiekolwiek
pokazy duchów i upiorów wliczono w cenę.
Widząc wzrok przyjaciela, Monekus pomyślał, że może trochę przesadził.
Postanowił go pocieszyć.
- Nie rób takiej miny. Uspokój się, prześpij... Ty tylko jedna noc w
ruinach. Ach, zupełnie zapomniałem. Nie próbuj szukać piór złotoskrzydłych.
Podobno przynoszą nieszczęście. Dobranoc i do jutra.
Portal znikł. Vert został sam. Tylko on, trawy i cykady. I pewnie jakieś
węże.
*****
Mida wyciągnęła się i radośnie oblizywała pysk. Jej właścicielka rzuciła
ostatnie kości na ziemię. Spojrzała na niebo. Oba słońca już zaszły, niebawem
miała zapaść noc. Wyjęła z plecaka ciemny futerał. Otworzyła wieko i delikatnie
zaczęła montować ze sobą umieszczone w aksamitnych przegródkach części
przyrządu. Zapinała zatrzaski, dokręcała śruby i motylki. Zimny, metalowy
mechanizm, który kosztował ją majątek. Pamiątki po pierwszych szarych przy
odrobinie wysiłku dałoby się policzyć i skatalogować, bo nie było ich wiele.
Pomimo tego zawsze uważała, że warto inwestować w siebie. Zwłaszcza jeśli
prowadzi się "tak... nieregularny tryb życia i tak... wolny zawód", jak kiedyś
ocenił ją znajomy. O ile szeroko pojętą namiętność do podróży da się nazwać
zawodem.
Przeniesienie do miejsca, które się zna nie jest sprawą trudną, nawet dla
słabo wykształconych magów. Pomimo tego tylko lotni i nieciągli dysponowali tym
czarem. Może jeszcze dźwięczni... Tego nie była pewna. W każdym razie w tym
wypadku musiała posłużyć się dalmierzem, żeby móc dokładnie obliczyć odległość
do skalnego łuku. To w jego pobliże zamierzała się za chwilę teleportować.
Wykonanie takiego manewru "na oko" nie było najszczęśliwszym pomysłem, zwłaszcza
na nierównej powierzchni. A czegokolwiek by nie mówić o górach, jedno łączy je
wszystkie. Chroniczny brak rozległych, poziomych płaszczyzn.
Wstała i przystawiła przyrząd do oczu. Przez chwilę regulowała ostrość,
potem delikatnie operując pokrętłami różnicy poziomu i odległości dokonała
niezbędnych pomiarów. Odłożyła instrument na kurtkę i z futerału wyjęła
niewielkich rozmiarów książeczkę. Odszukała właściwą tabelę i dwukrotnie
powtórzyła w myślach kluczowe frazy zaklęcia.
Rozmontowała urządzenie i schowała z powrotem. Uprzątnęła pobieżnie miejsce
krótkiego postoju. Ubrała się, zapięła paski plecaka. Pies patrzył na nią
wyczekująco.
- Wstawaj księżniczko. Do nogi.
Zwierz najwyraźniej przeczuwał intencje właścicielki. Oczy suki posmutniały.
Położyła czarny pysk na łapach i odwróciła wzrok. Kobieta przykucnęła obok niej.
- Wiem że tego nie lubisz. Ale nie mamy wyjścia. Rusz się!
Mida ociągała się chwilę, w końcu jednak podniosła z ziemi i oparła
grzbietem o szczupłe udo półelfki.
- Nareszcie - z westchnieniem ulgi powiedziała nieciągła i zabrała się do
wypowiadania zaklęcia.
Pies nie miał uradowanej miny, kiedy słup niebieskich płomieni objął je
obie.
*****
Tak jak poinformował go Monekus, Vert wkrótce dostrzegł charakterystyczny
układ skał. Kiedy dotarł do łuku, oba słońca już dawno były ukryte za
widnokręgiem,. Po drodze usiłował sobie przypomnieć wydarzenia związane z
ruinami które pojawiły się w zasięgu jego wzroku, jednak pamięć nie po raz
pierwszy sprawiła mu przykrą niespodziankę i odmówiła współpracy. Okruchy wiedzy
przyswajanej i szybko, i pobieżnie, i jednorazowo, jedynie na czas egzaminów,
tylko drażniły umysł. Nie były nawet fragmentami układanki. Z trudem przypomniał
sobie, że Eferium należało do ludzioptaków, jednej z wielu ras które zniknęły z
kontynentu równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawiły. Wiedział, że część
miasta lewitowała w przestworzach. Znudzony monotonią marszu doszedł w końcu do
wniosku, że skoro w chwili obecnej na niebie widać tylko chmury, zapewne spadła.
To musiała być potężna magia... Ale najwyraźniej nie dość. Zastanawiał się, jak
doszło do jego zniszczenia i upadku. Bitwa? Wojna? Katastrofa? Kto brał w tym
udział? Żołnierze, magowie, królowie i księżniczki?... Albo może, jak to zwykle
bywa, wszystko wymieszało się naraz?
Poddał się i przestał o tym myśleć, bo żadne konkretne daty ani imiona nie
przychodziły mu do głowy. Do umysłu dochodziły za to inne sygnały. Był głodny i
chciało mu się pić. Przystanął, kucnął wśród traw, rozglądając się uważnie.
Niestety, jagody, maliny, ani żadne inne zjadliwe rośliny nie upodobały sobie
tego terenu do wegetacji. Wszystko co rosło, najwyraźniej uparło się żeby
posiadać kolce, obowiązująca moda preferowała suche, zdrewniałe łodygi.
Gdy dotarł w końcu do łuku, zmęczony usiadł na wyoblonym wiatrem. Pragnienie
doskwierało mu coraz bardziej, postanowił więc wykorzystać swoje umiejętności.
Rozluźnił się, wyciągnął przed siebie ręce i skupiony począł intonować zaklęcie.
Szczęście po raz kolejny okazało swe kapryśne oblicze. Co prawda zaklęcie
potrafił wypowiedzieć prawidłowo, jako że zarówno woda, jak i powietrze należały
do jego ulubionych żywiołów. Pech polegał na tym, że powietrze które napełniało
jego płuca należało do wyjątkowo suchych. Po kilkunastu minutach, okupionych
potwornym wysiłkiem, uformował pomiędzy swoimi dłońmi kulę wody o średnicy
ledwie trzech cali. Wciąż skupiony zbliżył usta do falującej lekko powierzchni.
Wtedy właśnie poczuł silne uderzenie w uszy. Obraz przekazywany przez oczy
do mózgu ściemnił się i zamigotał. Kula wody opadła i zmoczyła mu spodnie. Owiał
go podmuch powietrza. Dwa metry przed nim zatrzymał się dżin. Skórę miał barwy
brudnej zieleni, spod przepaski na biodrach sączył się w dół dym tej samej
barwy. Na czarnej kamizelce skrzyły się złote guziki. Uszy stwora były małe i
spiczaste, a oczy spoglądały złośliwie, jednak uwagę Verta przede wszystkim
przykuła kolekcja kolczyków w brwiach.
- Piórek sobie przyszedłeś nazbierać włóczęgo, co? - ryknął dżin. Mag
patrzył na niego otępiały. Pomogło mu to zachować zimną krew.
- Rozlałem przez ciebie wodę...
Dżin zamarł, najwyraźniej spodziewając się wywołać na człowieku większe
wrażenie.
- Przyznaj się, po piórka przyszedłeś...
Vert odzyskał rezon.
- Wsadź sobie swoje piórka w swoje gazowe dupsko, jak dla mnie, to
najwłaściwsze dla nich miejsce. Pić mi się chciało!
- Kłamiesz - ryknął dżin. Mag poderwał się na równe nogi.
- Nie kłamię! Wiem, co mi się chciało. Idź sobie precz i zostaw mnie w
spokoju.
Przymknąwszy oczy, postanowił ignorować istotę. Znów zaczął ponownie
wypowiadać szeptem formułę. Spod niedomkniętych powiek starał się obserwować
dżina. Ten obleciał go dwukrotnie dookoła. Zatrzymał się ponownie i zaczął
czochrać po krótkiej bródce. Zbliżył się do maga, kiedy w wirującej pomiędzy
jego rękoma mgiełce zaczęły pojawiać się pierwsze krople. Dżin zbliżył twarz do
jego prawego ucha.
- Przyznaj się, tak będzie prościej, przecież chcesz to powiedzieć prawda?
Skusiły cię legendy o złotoskrzydłych, przyszedłeś szukać ich piór, no powiedz,
tak jest, prawda? Prawda?
Mag w dalszym ciągu nie reagował. Zanurzył twarz w utworzonej mgiełce, a
kulkę wody i średnicy cala łapczywie złapał w usta. Przełknął z wyrazem
błogości. Uśmiechnął się.
- Już ci powiedziałem: mam gdzieś złotsokrzydłych i ich piórka...
Dżin płynnym lotem odskoczył.
- Ha! I tak ci nie wierzę! I będę miał na ciebie oko! Możesz być tego
pewien.
Zniknął. Vert położył się na wciąż ciepłej skale. Oko w otoczeniu gwiazd
jaśniało na ciemniejącym coraz szybciej nieboskłonie. Mag zdjął kurtę, złożył ją
i położył pod głową. Postanowił zabezpieczyć się przed niepożądanymi
odwiedzinami. Co prawda nie bał się zbzikowanego dżina, ale towarzystwo
zbłąkanego skorpiona stanowiło realną możliwość. Nie miał zamiaru poszukiwać
noclegu w legendarnych ruinach, znajdujących się gdzieś za jego plecami.
Postanowił zwiedzić je w świetle dnia, bo nie spodziewał się Yana wcześniej niż
po południu. Otoczył się ochronnym polem, ustabilizował wewnątrz bańki
temperaturę powietrza i zmęczony zasnął.
*****
Dżin, przyglądał się śpiącemu wędrowcy z pobliskiego wzniesienia. Usiłował
sobie przypomnieć , kiedy po raz ostatni widział w okolicy kogoś obcego.
Kogokolwiek... Owszem, przez równinę podróżowali czasem kupcy, ale od lat nikt
nie zapuścił się w góry. Kiedyś... kiedyś było inaczej.
Człowiek wykonał kilka gestów i najwyraźniej położył się spać. Dżin
lewitował niespokojny. To prawda, oprócz swego pana od dawna nie widział u
nikogo. Musiał przyznać to sam przed sobą. Zdawał sobie sprawę z swych
ograniczeń, ale pamięć miał dobrą. Pamiętał, po co kiedyś przybywali tu
awanturnicy wszelkich ras i maści. Pióra złotoskrzydłych... W zależności od
krainy, z której przybywali, miały przynosić szczęście, umożliwiać unoszenie się
w powietrzu, stanowiły poszukiwany afrodyzjak, truciznę, niezbędny składnik
eliksiru długowieczności, pomagały zmieniać kamienie w złote samorodki, brzydkie
żony w piękności, opornych młodzieńców pozbywać oporów... Ilość wersji była
nieskończona. Dżin nie pamiętał wszystkich. Ale nie to go martwiło. Wszyscy
przybywali tu po pióra. Nikt nie wracał, a jeśli już wracali, to z pustymi
rękoma. Od dziesięcioleci należało to do obowiązków Merka i jego braci.
Wypełniali je skutecznie i rzeka przybyszy pragnących wzbogacić się na
hekatombie ludzioptaków poczęła wysychać. Pan odwołał jego braci, został tylko
on sam, Merko. On i jego Pan. I reputacja tego miejsca. To wystarczało.
A tu proszę, nagle pojawił się ten dziwny młodzieniec. Zachowuje się inaczej
od tamtych dzikusów sprzed lat, w jego oczach nie było pożądliwego ognia. Czyżby
był w stanie aż tak zmylić dżina? Nie, to chyba nie możliwe.
Merko rozmyślał w ten sposób jeszcze przez chwilę, pogrążony w rozterce. W
końcu podjął decyzję. Zleciał niżej, żeby przyjrzeć się człowiekowi z bliska.
Natknął się na sztywną i niewidzialna sferę.
Właściwie "natknął się", to zbyt łagodne określenie.
Wyrżnął weń głową.
Masując czoło, stwierdził, że człowiek oddycha miarowo i śpi głęboko.
Podjął decyzję. Z cichym świstem, najszybciej jak potrafił, pofrunął do
swego Pana.
Człowiek tego nie zauważył, w końcu naprawdę spał.
*****
Mida warknęła lądując na szeroko rozstawionych łapach. Zniżyła łeb i zaczęła
węszyć niespokojnie. Swoją panią obarczyła spojrzeniem pełnym wyrzutu i
podenerwowana kręciła się w kółko.
A'ndra gniewnym szeptem spróbowała ją uspokoić.
- Siad! Siadaj mówię! Pies do nogi, ale już...
Suka opornie wykonała polecenie. Od rozgrzanych skał biły fale ciepła.
Powietrze było prawie zupełnie nieruchome. Cisza zdawała się wibrować, każdy,
nawet najmniejszy ruch wywoływał słyszalny w odległości wielu kroków hałas.
- Chodź piesku. Za mną, tylko cicho.
Zsunęły się z głazu, kierując się w stronę majaczącego niewyraźnie skalnego
łuku. Kobieta szła przodem, pies podążał za nią, w dalszym ciągu okazując
niepokój. Skały były obłe i gdyby nie kompletne ciemności marsz nie sprawiałby
im większych trudności.
Po chwili znalazły się pod skalnym mostem, prowadzącym do ruin miasta.
Półelfka spojrzała w górę. Na nieboskłonie migotały tysiące gwiazd. Granitowe
przęsło wiszące kilkadziesiąt stóp powyżej nie było widoczne. Ale domyślił się
gdzie jest. Zasłaniało gwiazdy.
Znowu rozległo się warknięcie. Mida wysunęła się przed swoją panią i stanęła
napięta jak struna, gotowa do ataku w każdej chwili.
- Co poczułaś?
Kobieta skupiła się i w mgnieniu oka zaklęła w myślach. Wiedziała, że tego
co zostało z Eferium pilnują dżiny. Żadnego nie było w pobliżu, na piersiach
miała zawieszony amulet, który powinien zadziałać, gdyby jakakolwiek magiczna
istota pojawiła się w zasięgu dwustu stóp. Do tego służył. Ale nie reagował na
inne formy magii. To powinna była sprawdzić sama, wystarczyło odrobinę
skupienia.
Czułą magiczną aurę, niezbyt silną, ale też nieodległą. Musiała być
ostrożna. Oprócz niej był tu ktoś jeszcze. Mag, najprawdopodobniej lotny.
- Zostań - rozkazała psu, a sama poczęła skradać się ostrożnie w kierunku
odkrytego źródła mocy. Przemknęła pod łukiem i stanęła jak wryta. Na kamieniach,
zwinięty w kłębek, spał człowiek. Otaczała go sferyczna bariera. A'ndra
przyznała w duchu, że czar był udany. Zabezpieczał przed istotami żywymi,
wpływami atmosferycznymi, wszystko wskazywało również na to, że temperatura
powietrza wewnątrz bańki również utrzymywana jest na stałym poziomie, zgodnie z
wolą właściciela. Pozbyła się resztek wątpliwości. Mag był Fioletowym. I to
bardzo utalentowanym.
Musiała się zastanowić. Mogła unicestwić ustawioną przez niego barierę bez
większego wysiłku. Człowiek albo nie spodziewał się tego typu ingerencji, albo
nie spodziewał się żadnego niebezpieczeństwa w ogóle. W jej głowie zaczęły
rodzić się pytania. Czy to efekt ignorancji, czy rzeczywiście dżinów już tu nie
ma i nikt nie pilnuje rumowiska? Czy mag przybył tu w tym samym celu co ona, czy
znalazł się tu przypadkiem? Czy stanowi dla niej jakiekolwiek zagrożenie?
Podjęła decyzję. Nie miała najmniejsze szansy na uzyskanie odpowiedzi na
którekolwiek z pytań. Liczył się czas. Mogła oczywiście założyć, tak jak
najwyraźniej zrobił to śpiący młodzieniec, że jedyne zagrożenie stanowić mogą
tylko jadowite żuki, ale postanowiła w dalszym ciągu być ostrożna. Pozostawiła
amulet uruchomiony, w końcu zużywał niewielką ilość mocy. Przywołała psa cichym
gwizdnięciem i ruszyła przed siebie, omijając maga.
*****
Merko znał ruiny na pamięć. Szybko przeleciał ponad popękanym murem, a potem
na skróty, wzdłuż zasypanych kamiennymi odłamkami ulic, przez puste okna
martwych kamienic i świątyń, zdruzgotane szyby klatek schodowych. Spieszył się,
zahaczył ramieniem o zbutwiały podest. Resztki schodów runęły w dół. Dżin pognał
dalej.
Po chwili dotarł do najbardziej zniszczonej części miasta. Była jednym
wielkim gruzowiskiem, odkąd część lewitująca w powietrzu spadła na dół. Merka
nie było przy tym, przez swego Pana został przywołany później, wraz z braćmi,
aby pilnować tego co z Eferium pozostało.
Przeleciał ponad resztkami ścian i dachów. Gzymsy, rzeźby, leżące w
nieładzie przedstawiały sobą smutny widok. Pęknięte twarze posągów, milczące
głazy, które kiedyś były fragmentami ostatniego miasta złotoskrzydłytych na
kontynencie.
Zatrzymał się przy wejściu do pałacu. Lewe skrzydło budowli zgruchotała
jedna z wież biblioteki. Główna część ocalała, chociaż na kolumnach przy wejściu
pojawiły się kilka lat temu pęknięcia. W końcu oprócz niego i Pana od dawna nie
było tu nikogo, kto mógłby o nie zadbać.
Wleciał do środka. W ogromnej hali było pusto. Rozejrzał się. Sklepienie
ginęło gdzieś wysoko w mroku nocy. Łuki, arkady, wznosiły się piętrowo w górę,
by stracić kontury. Daleko ujrzał delikatną, pomarańczową poświatę. Skierował
się w tamtą stronę, w korytarz prowadzący do prawego skrzydła.
Merko wleciał przezeń do kolejnej sali. Rozświetlały ją dwa mizerne kaganki,
które były źródłem łuny w korytarzu. Pan siedział na rzeźbionym krześle, przy
długim na kilkadziesiąt stóp stole. Przed sobą miał rozłożone księgi. Dżin nie
widział jego twarzy, zasłaniał ją kaptur. Cała postać otulona była obfitą,
czerwoną szatą.
- Panie... - odezwał się dżin nieśmiało, wyginając w ukłonie.
- Tak Merko? - postać nie poruszyła się. Dżin odważył się podnieść wzrok.
- Panie, przybył... intruz.
- Zajmij się nim, jak zawsze.
- Panie, mam wątpliwości... On jest... inny.
Chociaż nie było widać oczu, dżin odniósł wrażenie, że Pan spojrzał na
niego. Poczuł lęk.
- Co masz na myśli?
- On... On się mnie nie przestraszył. Niczego nie szuka. Wygląda na
zagubionego podróżnika, może próbował mnie oszukać, ale obserwowałem go z
ukrycia... Położył się po prostu spać. Nie zbliżył się nawet do ruin... Kiedy
chciałem się przyjrzeć, sprawdzić, czy nie udaje, natknąłem się na niewidzialną
przeszkodę... Nikogo takiego od dawna tu nie było...
Merko czekał w napięci. Jego Pan się zastanawiał.
- Czy uczynił jeszcze coś niezwykłego? Przypomnij sobie, sługo.
- Tak Panie. Podtrzymywał w powietrzu kulę wody, kiedy go znalazłem. Właśnie
wtedy, kiedy nie chciał się przyznać, że przybył po pióra.
- Dziękuję Merko - odparł siedzący przy stole i sięgnął do szuflady. - Zbliż
się.
Elemental posłusznie podleciał do swego Pana. Przyglądał się zaciekawiony
przedmiotom, który ten trzymał w dłoni. Pierwszym z nich była rękawica, cała
pokryta łuskami z nieznanego mu materiału. Drugim kryształowa kula, opasana
metalową obręczą. Do obręczy przyczepione były w nieregularnych odstępach trzy
łańcuszki, zakończone obrączkami.
- Wróć do niego. Kiedy staniesz przy barierze, którą wyczułeś, najpierw
ubierz rękawicę. Potem tą samą ręką ostrożnie nałóż, obrączki kolejno na kciuk,
palec wskazujący i mały. Pod żadnym pozorem kryształ nie może dotknąć twojego
ciała. Musisz uważać. Rozstaw palce szeroko, dłoń wyciągnij przed siebie i
przesuwaj w stronę powłoki. Nie przestrasz się, kiedy zobaczysz błysk. Kryształ
pochłonie energię, która ją utrzymuje. Obudź tego człowieka i przyprowadź do
mnie. Nie rób mu nic złego, ale też nie odpowiadaj na jego pytania. Przekaż mu
tylko, że chcę się z nim widzieć.
- Jak każesz, Panie - dżin ponownie zgiął się w ukłonie.
- Możesz odejść - powiedział człowiek i ponownie zajął się dokumentami.
- Panie?
- Coś jeszcze?
- Dlaczego ten kryształ jest dla mnie taki groźny?
Cień rzucany przez kaptur odwrócił się w jego stronę.
- Dżinie, jesteś magiczną istotą, z gatunku elementali. Czar, który nadał ci
formę, należy do fioletowego odcinka tęczy, czyli żywiołu powietrza. Tak się
składa, że ochronne zaklęcie którym otoczył się ten przybysz, również należy do
tej grupy. Kryształ który otrzymałeś neutralizuje większość trwałych,
niebieskich czarów. Tak jak bariera postawiona przez tego adepta, tak i ty
zniknąłbyś w rozbłysku energii, gdyby kryształ zetknął się z twoim ciałem.
Dlatego dałem ci też rękawicę, pokrytą łuskami z degmalitu, który jest minerałem
nieprzenikalnym dla magii i będzie cię chronić przed zniknięciem. Rozumiesz?
Dżin usiłował zrobić mądrą minę i dodać do niej elementy pokory.
- Tak mi się wydaje, Panie. Dziękuję Panie.
Nie otrzymał odpowiedzi. Odwrócił się i poleciał z powrotem nad miastem, w
kierunku skalnego łuku, pod którym nocował przybysz.
*****
Vert obrócił się na bok. Było mu niewygodnie. Czuł, że coś go uwiera. Z
ogromnym wysiłkiem otworzył jedno oko. Powieki miał sklejone. Otaczała go
ciemność, do której wzrok szybko się przyzwyczaił. Zobaczył zarysy skał. A na
ich tle znajomą, brunatną postać. Seria kolczyków w brwiach lśniła nawet w nocy.
Mag uniósł się na łokciu i poczuł przeszywający ból w plecach. Zaklął pod
nosem i usiadł, starając się rozmasować obolałe członki. Zaburczało mu w
brzuchu. Jęknął i spojrzał ponownie na dżina. Ten wisiał nieruchomo w powietrzu
z założonymi rękoma.
- Ty znowu tu? - zapytał i przeszedł go delikatny dreszcz. Jakim cudem stwór
przedostał się przez barierę?
Dżin przybrał wyniosłą pozę. Mag mógłby przysiąc, że gdyby światła było
tylko odrobinę więcej, dostrzegł by nos zadarty aż po Oko.
- Mój Pan cię wzywa.
Vert skrzyżowął ręce z głową i z powrotem położył się na skałach.
- To bardzo miło z jego strony. Przeleć się jeszcze raz i powiedz, że
niestety, bardzo mi przykro, ale czekam znajomi mają po mnie wpaść i chyba nie
zdążę go odwiedzić.
Dżin zamilkł, zbity z tropu impertynencją przybysza. Takiego zachowania
zupełnie się nie spodziewał.
- Mój Pan cię wzywa. Nie zaprasza, tylko wzywa. A to oznacza, że stawisz się
przed jego obliczem, czy tego chcesz, czy nie. W drogę.
- Pozdrowienia. I dobranoc.
Merko ryknął dając upust złości. Głos odbijał się echem od ścian przez kilka
sekund. Vert zerwał się na równe nogi.
- Zwariowałeś? O co ci chodzi?
Dżin przypomniał sobie, że jego Pan zabronił udzielać mu odpowiedzi na
jakiekolwiek pytania. Zamilkł więc, ale nie wytrzymał długo. Postanowił ułatwić
sobie dalszą część rozmowy, postrzegał bowiem przybysza jako wyjątkowo
kłopotliwego, upartego, złośliwego ze skłonnością do niepotrzebnego gadulstwa. W
głowie nie chciało mu się zmieścić, że młodzian mógł tak otwarcie sprzeciwić się
rozkazowi jego Pana. Zrzucił to na karb wieku.
- Nie mogę odpowiadać na twoje pytania. Mam cię tylko zaprowadzić do mego
Pana. Zabierz więc swoje rzeczy i nie utrudniaj mi wykonania jego poleceń.
Mag podrapał się po głowie. Rozbudził się zupełnie. Sprawy zaczęły się
komplikować. Miał nadzieję, że dżin da mu spokój, że uda mu się przespać tą noc
na odludziu i rano przyleci po niego Yan. Niestety, okazało się że oprócz
przygłupiego dżina, dla którego każdy wędrowiec był okazją do otwarcia gęby,
gruzowisko ma więcej rezydentów. Pan... Pan musiał być magiem, któremu elemental
najwyraźniej służył. Przyjrzał się dżinowi ponownie. Na jego dłoni dostrzegł
przezroczystą kulę solernitu. Neutralizator... W takim razie Pan był na dodatek
bardzo inteligentnym magiem. Takie spotkanie może okazać się ciekawe. Gdyby ów
mag chciał go zabić, zniewolić, wyposażyłby dżina w inny amulet... A po co ta
rękawica? Dżin nie miał jej wcześniej... Aaa... Degmalit...
- Idziesz czy mam cię tam zaprowadzić siłą?
Vert zdecydował się szybko.
*****
Domyśliła się, że podąża głównym traktem. Co prawda pod nogami chrzęścił jej
piach, ale szlak był równy, gładki i nie sprawiał wrażenia naturalnego. Skalny
łuk został w tyle. Przed jej oczami coraz wyraźniej majaczyły ruiny miasta. W
sumie była zadowolona, że nie musi oglądać tego widoku za dnia. Na pewno był
strasznie przygnębiający, choć chaos ścian, narożników, rzeźb, gontów, schodów
na pewno stanowił przykład przewrotnego piękna.
Przystanęła. To musiało być właściwe miejsce. Tu właśnie przed
dziesięcioleciami stały wojska królowej Aneltai. Nie zamierzała się wzruszać,
przybyła tu w ściśle określonym celu. Pomimo to coś w jej duszy drgnęło. Zginęło
tutaj kilkudziesięciu elfich łuczników. W tym kilku z rodziny jej ojca.
Otrząsnęła się z rozmyślań. Nie przybyła tu jako pielgrzym.
Mida usiadła przy jej nodze. A'ndra sięgnęła dłonią za pazuchę i wyciągnęła
skórzaną sakiewkę. Rozsupłała rzemyk i bardzo delikatnie chwyciła palcami pióro,
znajdujące się w środku. Mieniło się. Podsunęła je psu.
- Masz, powąchaj. Tak, naucz się i przypomnij sobie dokładnie. Szkoliłam cię
od lat. Nie zawiedź mnie teraz.
Suka słuchała z uwagą. Dotknęła wilgotnym nosem pióra, musnęła lekko i
kichnęła na zakończenie.
A potem zniknęła w ciemności.
*****
- Nie ma mowy! Nie będę za tobą szedł po kamieniach. Ty muskasz je ogonkiem,
nie masz żadnej kostki do skręcenia, a ja tak. Nawet dwie.
Dżin był zakłopotany. Gdy już był pewien, że problemy z człowiekiem się
skończyły, okazało się, że go nie doceniał. Dumał przez chwilę.
- Hmm... tego... Latać na pewno nie umiesz?
- Nie! Lewitację będę miał przez kolejne dwa trymestry.
- Bo wiesz, mógłbyś się mnie złapać, i wtedy, no... leciałbyś ze mną. W
pewnym sensie.
Mag usiadł na ziemi.
- Powiedziałem ci już: na piechotę nie idę. Nie mam odpowiednich butów, nic
nie widzę, jestem głodny, zły i niewyspany. Latać nie umiem. Koniec dyskusji.
Albo coś wymyślisz, albo nici z odwiedzin u twojego pana.
Merko wzdrygnął się na samą myśl. To nie w chodziło w rachubę. Widział
kiedyś swojego Pana zagniewanego i nie miał najmniejszej ochoty po raz drugi
raczyć swoich oczy takim widokiem. Eferium było już dostatecznie zrujnowane...
- Hmm... A gdybyś na przykład... siadł mi na barana?
Vert roześmiał się.
- Chyba żartujesz? Jak ty to sobie wyobrażasz?
- Dobrze, zapomnij, że to powiedziałem. Idziemy na piechotę. Chyba że
chcesz, żeby mój Pan pofatygował się tutaj osobiście. Co odradzam, ale jak sobie
życzysz.
Usta maga były już otwarte, zdanie w stylu "bardzo chętnie, niech podskoczy
tu na chwilkę" miał na końcu języka, lecz się opanował. Nie miał bladego pojęcia
kim jest pan tego lizusowatego elementala, ale nie miał ochoty go denerwować.
- Ehm... Nie, bez przesady, nie będziemy go fatygować. Stań tyłem i się
pochyl.
Prośba została wykonana. Chwycił muskularne ramiona dżina i podskoczył.
Poczuł jak jego kolana chwytają mocne dłonie. Coś go uwierało.
- Tak przy okazji, jak ty masz na imię?
- Merko.
- Wiesz co Merko? Nie mógłbyś zdjąć tego czegoś z ręki? Nie dasz rady mnie
utrzymać tylko jedną, a ta szklana kulka najwyraźniej ci przeszkadza. Schowaj ją
do kieszeni albo co...
Przez twarz dżina przeleciał ulotny uśmiech. Pan go wziął za adepta magii...
Ale najwyraźniej bardzo początkującego. Jednak w mig przypomniał sobie o
ostrzeżeniu.
- Ehm... No nie wiem.
- To chyba nie jest jakiś strasznie ważny amulet, ta błyskotka? - zapytał
mag uprzejmym tonem.
- Jest. Nie zdejmę jej.
Vert znalazł się z powrotem na ziemi.
- To nie nigdzie nie idę. Nie mam ochoty spaść z pięćdziesięciu łokci na
ziemię, bo ty się przystroiłeś jak siódma córka mleczarza.
Generalnie pojęcie szaleństwa było dżinowi obce. Dlatego nie wiedział, że
znalazł się na jego granicy.
- Dobrze, czas ucieka. Zdejmij mi to z dłoni i schowaj gdzieś głęboko. I
przypadkiem mnie tym, nie dotknij!
- Dlaczego? - zainteresował się mag, a jego ton był kwintesencją niewinnej
ciekawości.
- Bo... bo to przynosi nieszczęście. - odparł rozdrażniony i podenerwowany
opóźnieniem w wykonaniu polecenia Pana dżin. Nadstawił dłoń. Vert ostrożnie
zdjął kolejne obrączki z palców Merka. Położył mu kryształ na odzianej w
rękawicę dłoni.
- Masz, rzuć mi do kaptura.
Nie poczuł zmiany w ciężarze, kiedy kulka znalazła się w kapturze. Dżin
wykonał całą operację szybko, ostrożnie i z wyrazem twarzy, który w dziennym
świetle każdy bez trudu odczytałby jako mieszankę strachu i odrazy.
- No dobrze, koniec tych wygłupów. Wskakuj i lecimy.
Już po chwili szybowali w kompletnych ciemnościach. Vert myślał tylko o
jednym.
Czy zdąży wykonać odpowiednią sekwencję gestów, na wypadek gdyby dżin
zdecydował się go puścić.
*****
A'ndra usiadła na kamieniu obok drogi. Nic więcej nie mogła zrobić. Mogła
tylko czekać na swojego psa. Dookoła było tak cicho. Mimowolnie obracała
trzymane w palcach pióro. Spojrzała na nie.
"Czy to ma jakikolwiek sens?" pomyślała.
I wróciła do rozmowy, od której to wszystko się zaczęło. Przynajmniej dla
niej.
*****
Tharie De'qe. Najważniejsze miasto klanu jej matki, jasnych Bei'less. Jej
miasto. Zawsze lubiła tutaj wracać. Kiedyś zastanawiała się, czy wszystkie
wyprawy, podróże, nie są tylko pretekstem by znowu tu znaleźć, po raz kolejny
poczuć mieszankę woni charakterystyczną tylko dla tego miejsca. Nie zastanawiała
się nad tym często, nie pozwalała sobie na tęsknotę. To ją rozpraszało. Poza tym
wiedziała, że ma jeszcze dużo czasu, żeby odkryć samą siebie. Nie tyle co elfy
czystej krwi, ale wystarczająco dużo.
Pomimo to, kiedy wracała, pozwalała unieść się fali nostalgii i marzeń,
pozwalała by emocje brały górę nad rozsądkiem, by myśli, nawet te najbardziej
abstrakcyjne, wreszcie mogły krążyć w jej umyśle zupełnie wolne. Wiedziała, że
tu jest bezpieczna.
Tak było i tym razem. Minęła otaczający całe miasto krąg dębów i poczuła
dreszcz, który przebiegł przez jej ciało.
- Znów wróciłyśmy. Czujesz zapach domu Mido?
Przyspieszyła kroku, zaczęła biec, aż dotarła do głównej ścieżki. Pies był
szybszy i znalazł się tam przed nią. Ziomkowie witali ją skromnymi i szczerymi
gestami, uśmiechem. Obok niej pojawił się mały, jasnowłosy elf. Wręczył jej
skopek leśnych owoców.
- To dla ciebie, powracająca - powiedział, patrząc na nią uważnie oczami tak
błękitnymi, że wydawały się nieomal białe.
- Dziękuję. Jak ci na imię?
- Joa'im. Ty jesteś A'ndra, prawda?
Zdziwiła się. Nie znała malca, ale najwyraźniej ona nie była dla niego obca.
- Skąd wiesz, jak się nazywam?
- Hral'ie wyczuł że się zbliżasz i prosił żebym cię powitał.
Tego również się nie spodziewała. Bardzo szanowała Starszego, miała okazję
go poznać. Często wypełniała misje dla Rady Klanu, ale zazwyczaj wszystko
załatwiał odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo Str'lg. Hral'ie był uczonym, jego
członkostwo w radzie miało raczej charakter honorowy. W Tharie De'qe przebywał
rzadko, cały czas poświęcając pracy naukowej w Akademii Strell. Był historykiem
i polimagiem: co rzadko się zdarzało, zgłębił sekrety nie tylko czerwieni, jak
większość Bei'less, ale również bieli.
"Dlaczego wysłał tego malca na przywitanie?"
- Przekaż mu moje gorące podziękowania za okazaną troskę.
Malec chwycił jej dłoń.
- Będziesz miała okazję uczynić to za chwilę osobiście. Hral'ie czeka na
ciebie. Chodź, zaprowadzę cię.
*****
Tak jak się tego spodziewała, Starszy nie bawił się w żadne formalności. Po
krótkim przywitaniu zasiedli do skromnie zastawionego stołu.
- A'ndro, wiem że dopiero wróciłaś. Przykro mi, że nie dałem ci nacieszyć
się powrotem. Częstuj się, ugaś pragnienie. Ja w tym czasie postaram się jak
najszybciej wszystko ci wyjaśnić. Przystajesz na to?
- Oczywiście, Starszy.
Siwowłosy elf uśmiechnął się delikatnie.
- Mów mi Hral'ie, tak będzie wygodniej i, mam wrażenie, oboje będziemy się
lepiej czuli.
Spojrzała na niego zaskoczona, ale nie zaprotestowała.
- Jestem zaszczycona. To bardzo miłe z twojej strony.
- Mnie jest również miło, ale dość konwenansów. Jedz i słuchaj uważnie.
Starszy wiedział o niej bardzo dużo. Była ciekawa, czy jej wyprawy są tak
szeroko komentowane, o czym nie miała pojęcia, czy też może mag miał ściśle
określone wymagania co do osoby, która miała podjąć się wykonania jego misji. Na
razie dowiedziała się, że nadaje się do tego jak nikt inny. Nosiła barwę, znała
języki, bywała w świecie, również w Republice, znała języki, potrafiła zająć się
sobą, od Str'lga dostała doskonałe referencje... No a parę wyczynów jej pomysłu
również nie przeszło bez echa, aczkolwiek w nieco innych kręgach, zbliżonych
raczej do tawern, wyszynków i oberży przy traktach.
"Do czego on zmierza?"
Otarła usta i odłożyła serwetkę na stół.
- Wystarczy Hrai'le. Wiemy oboje, że jeśli tylko da się wykonać tą misję, to
ja temu sprostam. Powiedz teraz proszę po kolei, dokąd, po co, kiedy i dlaczego?
- Masz rację. Tak będzie najwygodniej. Odpowiem ci na te pytania, a potem na
wszystkie inne, które mi zadasz. W miarę moich możliwości.
A'ndra milczała. Elf spojrzał jej prosto w oczy.
- Do ruin Upadłego Miasta. Po pióra złotoskrzydłych. Jak najszybciej. W
tajemnicy.
Nie odzywała się przez chwilę. W końcu przerwała ciszę.
- Do czego potrzebne ci pióra ptaszników?
- Nie byle jakich ptaszników. Złotoskrzydłych. Zamierzam przeprowadzić
pewien eksperyment, dość skomplikowany i niebezpieczny. W tej chwili
najważniejszy jest czas. Żeby uruchomić pewne zaklęcia, potrzebna jest potężna
moc. Albo umiejętności, których ja akurat nie posiadam. Aktualnie układ ciał na
nieboskłonie cechuje niebywały potencjał, taka okazja nie powtórzy się szybko.
Ale to wszystko szybko się zmieni. Gdybyś nie wróciła do jutra, musiałbym
poprosić kogoś innego, miałem już nawet kandydatów... Jednak do ostatniej chwili
czekałem na ciebie. Wszystko jest przygotowane, zdążę ci udzielić wyjaśnień i
wskazówek. Nie rozwiązana jest tylko jedna kwestia.
Spojrzał na nią dziwnie. Była prawie pewna, że w tym spojrzeniu kryła się
szczera prośba. Ale nie tylko...
- Podejmiesz się tego?
Nie wiedziała wiele, ani o złotoskrzydłych, ani o Eferium. Informacje
posiadała fragmentaryczne. Złotopiórych ptaszników już nie ma. Wszyscy zginęli
tego dnia, kiedy upadło ich miasto, zdobyte przez Aneltayę.
Od tego czasu nikt nie wrócił stamtąd żywy.
- Udam się tam, Hrai'le.
*****
Wydawało jej się, że minęła cała wieczność odkąd Mida zniknęła w
ciemnościach. Schowała pióro, które Hrai'le dał jej tamtego dnia. Wszystko
odbywał się w strasznym pośpiechu i dopiero teraz zaczęła na dobre rozmyślać nad
celem tej wyprawy. Do czego potrzebował większej ilości piór? Uzasadnił to
mnogością eksperymentów, które musi przeprowadzić. Lśniące lotki były mu do tego
niezbędne. Z ubolewaniem przyznał, że ma tylko trzy. Wydało jej się to co
najmniej niezwykłe. Te kilka piórek były warte majątek, gdyby zechciał je
sprzedać w którymkolwiek z większych miast republiki. Mógłby za to kupić dowolną
ilość większości popularnych składników, albo całe worki tych rzadszych. Sama
nie miała pojęcia o tym, że tego typu pamiątki po złotoskrzydłych w ogóle
istnieją. Hrai'le twierdził, że bardzo wiele poświęcił, żeby je zdobyć. Nic
dziwnego... Nawet skamieniałe oczy pradawnych smoków łatwiej byłoby znaleźć...
Czuła, że cały czas umyka jej sedno. Nagle doznała olśnienia. Już wiedziała,
który fragment układanki nie pasuje do całości.
Hrai'le był polimagiem, o sławie dorównującej jego umiejętnościom. Jeden z
największych nieciągłych, bardzo dobry dźwięczny. Od kiedy Czerwoni i Biali
zajmują się eliksirami?
Zieloni owszem, bo była to ich domena. Wszystkie te ohydne maście i
uzdrawiające napoje. Niektórzy spośród Szarych, zajmujących się alchemią.
Ewentualnie widzący, którzy przyjęli żółty za swoją barwę. Ale wywary, które
wprowadzały ich w stan transu, zazwyczaj przyrządzali zielarze.
Jednego była pewna. Żaden nieciągły, żadna dźwięczna nigdy nie
przeprowadzali eksperymentów, do których niezbędne byłyby tak wyrafinowane
składniki. W zasadzie nie przeprowadzali ich w ogóle. Nie miały bowiem nic
wspólnego z magią dźwięku czy ognia... W takim razie po co?
Uświadomić sobie, gdzie jest smok pogrzebany to jedno, dokopać się do niego
to drugie. Zdawała sobie z tego sprawę. Może Hrai'le współpracuje z jakimś
zielarzem? Albo widzącą... Nie, wyraźnie mówił, że sam zamierza uruchomić te
zaklęcia. I że brakuje mu umiejętności.
Tak! Kolejna wskazówka. Ogniem władał jak mało kto, jeśli chodzi o dźwięk,
byli od niego lepsi... W każdym razie w żadnej z tych sztuk wiedzy mu nie
brakuje, to pewne. Jako historyk, miał dostęp do tak ogromnej liczby starych
woluminów, ksiąg, zapisków. Był czas, kiedy wykładał na Akademii Wielkiej
Dziesiątki, a tamtejsza biblioteka była największa na kontynencie.
I wtedy już wiedziała. I mimowolnie dostała gęsiej skórki. To chyba
niemożliwe... Przeanalizowała wszystko od początku. To był jedyny słuszny
wniosek.
Była jeszcze jedna Sztuka, której uprawianie wymagało przeprowadzania
ogromnej ilości eksperymentów i dziwacznych składników. Od dawna uznana za
zaginioną: dokładnie od dnia, w którym jedyna żywa istota znająca jej sekrety,
umknęła rzezi Oka przez Portal Dziesięciu. Czarnoskóry Yexer, ostatni, który
nosił pomarańczową szatę.
Hrai'le hodowcą?
Twórcą mutantów, potworów, żywobroni?
"Niemożliwe", pomyślała bez przekonania.
Z odrętwienia wyrwało ją ruch, który dostrzegła przed sobą. Chwilę później
czuła wilgotny nos przy swoim policzku. Mida otworzyła pysk. Na ziemię spadło
kilkanaście piór. A'ndra pogłaskała czule psa, który domagał się pieszczot za
dobrze wykonane zadanie.
- Już piesku, moja księżniczka, dobrze... Musimy się spieszyć wiesz? Nie
wiem jakim cudem udało nam się przeżyć, żywa dusza nam nie przeszkadzała,
zwijamy się, tak, dobrze, kocham cię pieseczku, siad! - syknęła. - Będzie czas
na zabawę jak wrócimy do domu, do Lasów Tharie...
Uklękła żeby pozbierać rozsypane pióra. Delikatnie chowała je do mieszka.
Jedno, dwa... doliczyła się osiemnastu. Hrai'le będzie zachwycony. Zaczęła
wypowiadać formułę, pies jak zwykle niespokojny, wiercił się u jej boku. I wtedy
amulet na jej piersi rozjarzył się niebieskim światłem. Mida warknęła.
- Zdążymy piesku. Musimy.
Kiedy zdała sobie sprawę z pomyłki w trakcie wypowiadania zaklęcia, już
wiedziała, że nic z tego. Mogła zrobić tylko jedno. Bronić siebie i psa.
*****
Powietrze było zimne i Vert miał wrażenie, że chłód przeniknął nie tylko
przez jego ubranie, ale również przez skórę aż do wnętrza, usztywniając na
wieczność wszystkie tkanki. Zdrętwiał cały, grzbiet dżina nie należał do
wygodnych.
Nagle elemental zahamował. Nieomal stanął w miejscu, Mag miał wrażenie, że
żołądek podjechał mu do samego gardła, owijając się przy okazji w przełyk.
Chciał zrugać stwora, ale nie zdążył. Merko pikował w dół jak jastrząb. Chciał
krzyknąć i zrobiłby to, gdyby tylko mógł, pęd powietrza zatrzymał mu gotowy
okrzyk w ustach. Poczuł, że dżin rozluźnia uchwyt. Zaczął spadać. Skupił całą
moc, wykonał najprostszy z możliwych gestów, mając nadzieję, że nieskoordynowane
ruchy jakie wykonuje rękoma nie będą miały wpływu na efekt. Widział
powiększające się głazy i zastanawiał jak to możliwe, iż dżin zbliża się do nich
jeszcze szybciej.
Sferyczna błona gęstego powietrza, którą się otoczył, zetknęła się ze
skałami. Odbi