Esaias Timons - Lądowanie
Szczegóły |
Tytuł |
Esaias Timons - Lądowanie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Esaias Timons - Lądowanie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Esaias Timons - Lądowanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Esaias Timons - Lądowanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TIMONS ESAIAS
Lądowanie
Zwiastunem katastrofy była gołębica. Biała skalna gołębica, która przyleciała do
Marin County znad Pacyfiku, odpoczęła kilka godzin, po czym wróciła z gałązką
oliwną w dziobie.
Kilka dni później z posępnej mgły spowijającej wejście do zatoki Willapa wyłonił
się ogromny statek, zastanawiająco blisko miejsca, w którym wylądowała gołębica.
Dryfując powoli wpłynął na płyciznę; prąd pchał go jeszcze przez jakiś czas, aż
wreszcie gigantyczny kadłub osiadł na mieliźnie sześć mil na południe od środka
zatoki.
Żaden porządny cieśla okrętowy nie przyłożyłby ręki do czegoś takiego. W połowie
długości pokładu stała przedziwna, przypominająca szopę budowla; zdecydowanie
bardziej na miejscu byłaby na rzecznej barce niż na morskim statku. Jednostka
wyglądała tak, jakby zaprojektowało ją dziecko albo ktoś zupełnie nie obeznany z
morzem. Takich statków nie budowano już od ponad pięciu tysięcy lat.
Olbrzym przyciągnął ze sobą mnóstwo rozmaitego śmiecia: tratwy z gigantycznych
pni połączonych rzemieniami ze skór rekinów, płaskodenne łodzie sklecone z
fragmentów rozmaitych wraków, galeon ze smoczym dziobem pochodzącym bez
wątpienia z jakiegoś skandynawskiego okrętu, a nawet chińską dżonkę noszącą
liczne ślady zmagań ze sztormami. Wszystkie pokłady były zadaszone, nigdzie
natomiast nie widać było żeglarskiego oprzyrządowania: żadnych lin, cum, żagli,
wioseł ani kół sterowych, zupełnie jakby to nagromadzenie przeróżnych jednostek
pływających zamierzało pozostać tu na zawsze, nie chcąc - albo nie mogąc -
ponownie zmierzyć się z oceanem.
Na pierwszy rzut oka trudno było nawet stwierdzić, czy ma się do czynienia z
jednym czy z wieloma statkami, a tym bardziej oszacować wiek tego zdumiewającego
tworu. Chociaż sędziwy i sterany, nasuwał obserwatorom skojarzenia z Latającym
Holendrem, jakby raczej trwał zacumowany w czasie, a nie walczył z jego
nieustępliwym działaniem, a jego z pewnością długa historia stanowiła tylko
dymną zasłonę, mającą za zadanie ukryć przed oczami ciekawskich ślady wiodące ku
jeszcze dalszej, wręcz niewyobrażalnie odległej przeszłości.
Statek (albo flotylla) potwornie cuchnął. Smród nasuwał skojarzenia z od dawna
nie sprzątaną stajnią, pleśnią, zgnilizną, chlewem, w którym nigdy nie
wymieniano podściółki, cyrkowym zwierzyńcem, do którego od dawna nie zaglądali
przekupni kontrolerzy, zmechaconą sierścią i ropiejącymi ranami, które nie chcą
się zagoić. Był tak odrażający, że nawet mewy i padlinożerne ptaki, zazwyczaj
ciągnące tłumnie do wszelkich cuchnących miejsc, trzymały się z daleka. Chyba
podobnie działał także na morzu, bowiem kiedy zaczął się odpływ i woda opadła,
odsłaniając większą część kadłuba, nie było na nim ani jednego małża.
Po pewnym czasie z donośnym skrzypieniem, jakby nie przywykłe do takiego
wysiłku, otworzyły się trzy niewielkie pokrywy luków. Ptaki wyskoczyły na
parapety, po czym przycupnęły tam, oszołomione i zdezorientowane powodzią
słonecznego blasku. Czyjeś ręce odganiały je, zmuszając do lotu; ptaki wreszcie
odleciały, tylko po to jednak, by ukryć się w najbliższym zacienionym miejscu.
Z wnętrza drewnianego kadłuba dobiegły odgłosy uderzeń młotów i ciesielskich
dłut. Po pewnym czasie otworzyła się potężna klapa w górnej części burty, a
niewidoczne ręce wysunęły na zewnątrz zbitą z desek rampę. Jak tylko jej koniec
zetknął się z piaskiem, rampa z donośnym trzaskiem rozpadła się na kawałki. W
powietrze wzbiła się chmura pyłu i niezliczonych zmumifikowanych pokoleń
drewnojadów.
W wypełnionym ciemnością otworze rozgorzała zażarta dyskusja, wkrótce potem zaś
młoty i dłuta zaczęły uderzać ponownie, tym razem wyrąbując dziurę w burcie tuż
nad podmokłym gruntem. Kraby rozpierzchły się we wszystkie strony, mięczaki
zagrzebały się głębiej w piasek.
W innym miejscu przedziwnego statku zaskrzypiał metal i przerdzewiały, ale wciąż
jeszcze działający ruchomy trap - mniej więcej taki, w jaki były wyposażane
jednostki typu Liberty - powoli opuścił się przy akompaniamencie łoskotu
zaniedbanych łańcuchów. Jeszcze zanim zdążył zetknąć się z ziemią, przebiegło po
nim kilka odważnych szczurów okrętowych, zeskoczyły na plażę i znikły między
korzeniami drzew. Nie były to zwykłe szczury norweskie, najbardziej
rozpowszechnione od czasów Cesarstwa Rzymskiego, lecz przedstawiciele gatunków,
które zoolodzy od dawna uważali za wymarłe, a których szkielety znajdowano w
grobowcach odkopywanych w Turcji i Syrii.
Potem zaczęły się pojawiać inne zwierzęta, zatrzymywały się na chwilę u szczytu
trapu, a kiedy ich oczy (lub inne zmysły) dostosowały się do nowych warunków,
ostrożnie schodziły na brzeg. Mastodont, który miał wyraźne problemy z
przystosowaniem się do stąpania po nieruchomym podłożu, marudził najdłużej, ale
wreszcie chęć wykąpania się wzięła górę i potężne zwierzę, trąbiąc donośnie,
weszło do wody. Chmary insektów natychmiast rzuciły się do ucieczki, by uniknąć
utopienia, i udały się na poszukiwanie nowego domu. Mastodont wciągnął ogromną
porcję wody, polał sobie grzbiet, niespodziewanie kichnął, stracił równowagę i z
donośnym pluskiem runął na bok. Wokół niego na powierzchni wody natychmiast
zaczęła się formować duża tłusta plama.
Na trapie pojawiło się długorogie bydło, jakiego nie widziano już co najmniej od
czterdziestu stuleci. Wszystkie sztuki były zadbane i czyste, końce rogów miały
owinięte strzępkami skóry, ale na podbrzuszach, za uszami i pod ogonami dwóch z
nich widniały fioletowe plamy - oznaki choroby, której nie rozpoznałby żaden
współczesny weterynarz. Minęło sporo czasu, zanim przeżuwacze nieufnie
skosztowały obco pachnącej trawy na pobliskiej łące.
Kilka godzin później płynący łódką wzdłuż brzegu poławiacz ostryg spostrzegł
wśród drzew europejskiego lwa o krótkiej grzywie i wszczął alarm - na długo
przed tym, zanim nowoczesna cywilizacja zdecydowała się stawić czoło anomalii,
która zjawiła się nie wiadomo skąd i z jakiego czasu.
Ale i tak było już za późno.
Na południu, w Marin County, we wszystkich miejscach, gdzie choć na chwilę
przysiadła gołębica, błyskawicznie umierały rośliny. Drzewko oliwne, z którego
zerwała gałązkę, już było martwe, sąsiednie straciły liście.
Ptaki siedzące na drutach telefonicznych, falochronach, skałach i drzewach
rozglądały się nieprzytomnie w bladym świetle poranka. Nawet nie próbowały wzbić
się do lotu ani szukać pożywienia. Z oczu ciekł im śluz, u nasady lotek pojawiły
się ropiejące wrzody. Oddychały z coraz większym trudem.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
TIMONS ESAIAS
Mieszka w Pittsburgu. Jego jedynym stałym
zajęciem jest pisywanie felietonów opatrzonych wspólnym
tytułem "News Nots", które ukazują się w kilku
amerykańskich czasopismach oraz w Internecie. Niemal cały
pozostały czas (a jest go sporo) poświęca pisaniu fantastyki
naukowej. Przetłumaczone na 8 języków opowiadania
drukowano do tej pory w 11 krajach; największą
popularnością cieszy się "Norbert i system", z którym nasi
czytelnicy mieli okazję zapoznać się w "NF" 10/98.
Tworzy również poezję SF - wiersze Tima były dwukrotnie
nominowane do nagrody Rhyslinga. Studiował biochemię i
filozofię, ale na życie zarabiał najpierw jako stolarz, później
zaś jako kierownik budowy, jednocześnie doskonaląc
warsztat pisarski. Jako kawaler mieszkał w muzeum (32 sale,
3 biblioteki i ogromny park), lecz żona zmusiła go do
przeprowadzki do normalnego domu. Interesuje się szachami,
grami strategicznymi oraz słoniami.
"Lądowanie", oparte na legendzie, według której po oceanach świata wciąż pływa
druga Arka Noego, ma u nas swoją światową premierę.
(anak)