4068
Szczegóły |
Tytuł |
4068 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4068 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4068 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4068 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Norman Spinrad
Je�dziec
na pochodni
(Riding the Torch)
prze�o�y�a Jolanta Kozak
Norman Spinrad nale�y do tego pokolenia pisarzy SF, kt�rzy stoj�c na barkach
takich tw�rc�w gatunku jak Asimov czy Clarke pos�ugiwali si� konwencj�
fantastyczn� dla realizacji swoich bardzo r�norodnych zamierze� pisarskich
(B.W. Aldiss, U. Le Guin, G. Wolfe). Tutaj Spinrad daje swoj�, psychodeliczn�
wersje poszukiwania ostatecznej prawdy poprzez pi�trzenie dozna� estetycznych,
osadzon� w ulubionej przez niego atmosferze schy�kowo�ci. Mikropowie��
''Je�dziec na pochodni'' zosta�a nagrodzona Jupiterem w, roku 1975.
L.J.
Rozdzia� I
Siej�c t�czowe b�yski z obcis�ego lustrzanego kostiumu, spowity w ob�ok czarnej
peleryny, Jofe D'mahl wtargn�� poprzez dymnie po�yskliwy ekran �ciany-burty
ogromnego salonu-okr�tu, przy akompaniamencie pierwszych takt�w Pi�tej Symfonii
Beethovena. Wraz z jego cia�em, migotliw� �cian� przenikn�o widmo �wiat�a,
obwieszczaj�c naocznie obecno�� gospodarza rt�ciowymi pulsuj�cymi b�yskami.
Wszystkie g�owy si� odwr�ci�y, wszystkie postacie zamar�y i ca�e przyj�cie
zastyg�o na d�u�szy bit, w kt�rym Jofe D'mahl przywita� go�ci ironicznym
p�uk�onem. Dopiero, kiedy ruszy� po mglistym parkiecie w stron� unosz�cej si� w
powietrzu tacy z ol�niewaczami, bankiet odzyska� poprzedni rytm. Jofe D'mahl
zrobi� wej�cie.
Wybra� z tacy purpurow� kulk�, wrzuci� ol�niewacz do ust i wgryz� si� przez
wyrafinowan�, orze�wiaj�c� g�bczasto�� w przejmuj�ce j�dro aksamitu, doznaj�c
smakowego orgazmu. Pierwsza klasa, autorstwa niejakiej Lindy Wolder - tak
powiedzia�a Jiz i jak zwykle trafi�a w dziesi�tk�. D'mahl wczu� nazwisko Lindy
Wolder do swojego banku, w��czaj�c je w �cie�k� zmys�ow� z ostatnich dziesi�ciu
sekund i uzupe�niaj�c nim bie��c� list� bankietow�. W rzeczy samej, to
wschodz�ca gwiazda, trzeba o niej pami�ta�.
Postuka� w szybuj�c� tac�, aby pod��a�a za nim i ruszy� poprzez wielobarwn�,
si�gaj�c� kolan mg��, rozdaj�c uk�ony i spojrzenia soczy�cie zielonych oczu,
ch�on�c klimat, kt�ry sam powo�a� do �ycia.
D'mahl skusi� samego Hiro Korakina, aby zaprojektowa� mu grand-salon jako
interpretacje osobowo�ci. Korakin wywiesi� z kad�uba statku olbrzymi�,
p�kolist� p�yt� usianego b�belkami powietrza szmaragdu i nakry� ten wielki
taras kloszem z przezroczystego plexi, oferuj�c go�ciom D'mahla zapieraj�cy dech
w piersiach, bezpardonowy obraz wszech�wiata. ''Excelsior'' mie�ci� si�
w�a�ciwie w centrum Wielkiego Szlaku, za� lini� horyzontu salonu wyznacza�a
liczna flota statk�w - dumne drogocenne miasto migotliwych �wiate�. Dziesi��
kilometr�w przed dziobem ''Excelsiora'', b�ona wodorowa o wygl�dzie zorzy
polarnej oddziela�a ich od niezmierzonej nago�ci przestrzeni mi�dzygwiezdnej.
Wyjrze� poza kraw�d� tarasu, w wypolerowan� i rozjarzon� �wiat�ami czelu��
cylindrycznego kad�uba ''Excelsiora'', znaczy�o stan�� oko w oko z widokiem,
kt�ry wsysa� si� w g��b duszy, a� po samo dno - bezdenny mi�dzygwiezdny jar,
bezgraniczna czarna studnia, a w niej miriady gwiazd jak po�yskliwe drobinki
nieznacz�cego py�u - nico�� rozci�gni�ta po wieczno�� w czasie i przestrzeni.
Gdzie� w tej czerni, w nieokre�lonym punkcie, niewidoczny pi�ropusz pochodni
''Excelsiora'' ��czy� si� z dwoma tysi�cami trzydziestoma dziewi�cioma podobnych
sobie pi�ropuszy pochodni innych statk�w, w eteryczny ogon komety z ledwie
widzialnego p�omienia o barwie fioletu, kt�ry blak� stopniowo w cienk� smu�k�,
ci�gn�c� si� po wieczno�� w g��b czelu�ci. By� to �lad przej�cia Karawany, kt�ry
jak nitka z k��bka rozwija� si� wstecz w przestrzeni i czasie, na odleg�o��
setek lat �wietlnych i blisko dziesi�ciu stuleci, �lad dostrzegalny, kt�ry mo�na
by, zdawa�o si�, prze�ledzi� wzrokiem poprzez wieki a� po sam ogr�d utracony -
Ziemi�.
Jofe D'mahl wiedzia� doskonale, �e dla wielu z jego go�ci owo dos�owne,
realistyczne zobrazowanie kondycji ludzkiej jest czym� niepokoj�cym,
przera�aj�cym, mo�e nawet w z�ym gu�cie. Ale to by�o ich zmartwienie: dla
D'mahla by� to widok osza�amiaj�cy, co, naturalnie, s�usznie podnosi�o jego i
tak ju� wysok� opinie o w�asnej osobie. Nie bez kozery Krakin cieszy� si� s�aw�
najlepszego psychitekta w Karawanie.
Wn�trze grand-salonu D'mahl urz�dzi� jednak osobi�cie, przy nieocenionej
wsp�pracy Jiz Rumoku. Na przezroczystej szmaragdowej posadzce zasadzi�
migotliwy las rubinowych, szafirowych, diamentowych i ametystowych drzew,
zwodniczo wiernie na�laduj�cych �ywe formy z odleg�ej przesz�o�ci, kt�re przy
ka�dym najl�ejszym drgnieniu powietrza trzepota�y po�yskliwymi li��mi z
kryszta�u. Efekt dope�nia�a wonna mg�a, w kt�rej miesza�y si� b��kitne, czerwone
i liliowe odcienie wiecznie opalizuj�cych drzew i kt�ra poza klimatem ba�ni
utrzymywa�a sta�� grawitacj� 8 gs na synck. Dla z�agodzenia ostro�ci
kryszta�owych kraw�dzi, Jiz wystara�a mu si� o zestaw czterdziestu pufo-kul,
puchowych balon�w w stonowanych odcieniach zieleni, br�zu, ochry i szaro�ci,
kt�re szybowa�y gdzie popad�o tu� nad poziomem posadzki, dop�ki kto� w nich nie
usiad�. Korakin uchwyci� rdzenn� dla D'mahla przenikliwo�� widzenia, a sam Jofe
do��czy� do tego neobarokowy styl swoich ostatnich sensos�w. Wynik�e z tego
po��czenia dzie�o sztuki tchn�o paradoksem, jakim by�a sama Karawana. Dla go�ci
paradoksem owym by� Jofe D'mahl. W zgodzie z w�asnym ego, D'mahl nie czyni� w
tej kwestii �adnych rozr�nie�.
Lista go�ci by�a r�wnie� dzie�em sztuki w nowym, neobarokowym stylu D'mahla -
zgromadzi� konstelacje ludzi stworzonych do tego, aby to �asi� si� przymilnie,
to zn�w zgrzyta� jak pot�uczone szk�o, tu i �wdzie popiera� p�odozmiany, ale
ca�y czas trzyma� na ogniu staro�wiecki imbryk karmy. Jans Ryn brylowa�a jak
zwykle przed mieszan� kompani�, w kt�rej znajdowa� si� miedzy innymi g��wny
stra�nik pochodni ''Excelsiora'', dwaj ziemioryjcy z Kantucka, oraz Tanya Davis,
�mija w at�asowej sk�rze. Znaczny t�umek asystowa� te� zagorza�ej dyskusji
mi�dzy Dalt� Reed a Trombleau, astrofizykiem z Polany. Mniej znaczni go�cie
kr�cili si� to tu, to tam, pe�ni�c mniej znaczne, role. Aby przyj�cie mog�o
b�ysn�� pe�nym blaskiem pochodni, potrzebny by� katalizator.
I dok�adnie o 24.00 katalizator taki mia� si� wstrzeli� w ich niewinne czujniki
- mia�o to by� premierowe wyczucie nowego senso Jofe D'mahla pt. ''W�druj�cy
Holendrzy''. D'mahl wyrze�bi� z pr�ni rzeczywist� prym� - i by� tego �wiadom.
... dzi�ki si�gni�ciu poza granice pierwotnego promieniowania a nast�pnie
�ledzeniu nitki a� do k��bka...
-... jak tysi�c s�o�c, powiedzieliby na Alamagordo, Jans, a to zaledwie o jedn�
zapor� i jedno pole przep�ywu st�d...
- ...pan si� musi czu� jak Prometeusz...
- Jofe! Ten tutaj nova przechwala si�, �e uzyska� wz�r spektralny dla �ycia
organicznego - krzykn�a Dalta, wci�gaj�c D'mahla na moment w swoj� orbit�.
- Na ta�mie gwiazdoskopowej? - zapyta� z pow�tpiewaniem D'mahl. - W teorii -
przyzna� Trombleau.
- Sk�d my to znamy? - skwitowa� D'mahl, racz�c si� kolejnym ol�niewaczem panny
Wolder. K�s przecisn�� si� miedzy z�bami, po czym eksplodowa� gorzk� s�odycz�,
kt�ra niemal natychmiast przerodzi�a si� w d�ugotrwa�y, dymny posmak. Niez�e,
pomy�la� D'mahl, oddalaj�c si� tanecznym krokiem od rozwartych ust Trombleau,
zanim zosta� wessany w dyskurs.
D'mahl brodzi� w oparach mgie�; zaszed� znienacka Arniego Simkova, klepn�� po
ty�ku Dariusa Warnera i stan�� przy grupce go�ci otaczaj�cych Johna Benin�,
kt�ry by� w senso punktem widzenia. Pr�bowali wyci�gn�� z niego co� na temat
senso, ale John dobrze widzia�, �e je�li pu�ci�by par� przed premier�, jego
szans� na ponown� wsp�prace z Jofe D'mahlem osi�gn� r�wno jeden bzdet.
Nie b�d� taki, Jofe, powiedz nam co� nieco� o tych W�druj�cych Holendrach -
nalega�a kobieta odziana w ob�ok jaskrawo��tej mg�y. D'mahl nie przypomina� jej
sobie ciele�nie, ale nie zada� sobie trudu wczucia si� po informacje. Wgryz� si�
natomiast w sze�cienny ol�niewacz, kt�ry zatomizowa� si� pod dotkni�ciem z�b�w,
na jeden szalony mikropuls wybielaj�c ka�d� z osobna synaps� ust. Fuj.
- Zdradz� wam dwie rzeczy - powiedzia�. -Jednym z dw�ch g��wnych punkt�w
widzenia by� John Benina, ca�o�� za� jest mitmaszem.
Rozleg� si� ch�ralny j�k, pod os�on� kt�rego D'mahl odbi� rykoszetem w stron�
Jiz Rumoku, stoj�cej w oparach zielonej mg�y z kim�, kogo nie potrafi�
zidentyfikowa�.
Jiz Rumoku by�a jedyn� osob� obdarzon� przywilejem zapraszania na bankiety
D'mahla w�asnych go�ci, a tak�e jedyn� chyba osob�, kt�ra nie maj�c nic
wsp�lnego z powstaniem ''W�druj�cych Holendr�w'' mia�a o dziele jakiekolwiek
pojecie. Gdyby podejrzewa� Jofe D'mahla o posiadanie duszmana, (co jest
za�o�eniem mocno w�tpliwym), duszmank� jego by�aby Jiz.
Ubrana by�a, jak zwyk�e, w ostatni krzyk jutrzejszej mody: kombinezon ze
�wietlistej, wygl�daj�cej na sztywn�, zielono-purpurowej tkaniny z mozaik� figur
geometrycznych, dopasowany do linii cia�a jak �redniowieczna zbroja.
Poszczeg�lne p�aszczyzny uwidacznia�y si� subtelnie z ka�dym ruchem, daj�c
wspania�y owadzi efekt, ukoronowany wysokim, pierzastym grzebieniem, w kt�rym
wymodelowane by�y elektrostatycznie jej d�ugie, czarne w�osy.
Uwag� D'mahla jednak przyci�gn�� jej towarzysz, gdy� by� to bez w�tpienia
pr�niojad. Poza niebieskimi slipami i sanda�ami nie mia� na sobie nic; na ca�ym
ciele ani w�oska, a �ysa czaszka pomalowana by�a na kolor srebrny. Pomijaj�c
kreacj�, natychmiast zdradza�y go oczy: b��kitne okna plexi wpatrzone w
niesko�czony wszech�wiat absolutnej czerni uwi�zionej dzi�ki jakiej�
topologicznej sztuczce we wn�trzu jego po�yskliwej czaszki. D'mahl wczu� ten
obraz do banku czuciowego.
- Imi�, nazwisko - wyda� wewn�trzne polecenie. W jego umy�le pojawi�o si�
nazwisko ''Haris Bandoora''. - Dane, w skr�cie - za��da�.
- Haris Bandoora, lat standardowych pi��dziesi�t aktualnie dow�dca statku
zwiadowczego ''Bela-37''; powr�ci� do Karawany w ubieg�y wtorek, 4.987. Raport w
bie��cym czasie realnym niedost�pny.
A wiec tym razem Jiz postara�a si� o rzeczywi�cie �akomy k�sek - pr�niojada tak
�wie�o przyby�ego z dalekiego niebytu, �e Rada Pilot�w nie zd��y�a jeszcze
opublikowa� jego raportu.
- Mi�o powita� pana z powrotem w cywilizacji, panie dow�dco. Jaka ona jest, taka
jest - ale zawsze.
Bandoora zwr�ci� na niego pr�ni� swoich oczu.
- Jaka ona jest, taka jest - powt�rzy� zimnym, d�wi�cznym g�osem, kt�ry
podsumowywa�, ocenia� i dyskontowa� historie ludzko�ci w kilku martwych
sylabach.
D'mahl odwr�ci� wzrok od czarnych przepa�ci, spojrza� w migda�owe oczy Jiz i na
moment oboje przeczuli si� wzajemnie w intymnym powitaniu. Jofe ujrza� w�asne
cia�o w lustrzanym odbiciu, poczu� ciep�o, jakie budzi�o ono w Jiz. Uca�owa�
w�asne usta jej ustami, smakuj�c elektryczn� dymno�� spo�ytych niedawno
ol�niewaczy. Usta ich roz��czy�y si�, odczuli si� r�wnocze�nie.
- Co pan tam pisze w tym raporcie, kt�rego Piloci nie przekazali jeszcze do
bank�w? - zapyta� D'mahl z konwersacyjnym zainteresowaniem. (Jak tu gaw�dzi�
niezobowi�zuj�co z pr�niojadem?)
W�skie usta Bandoory rozchyli�y si� w czym�, co mog�o by� u�miechem, ale r�wnie
dobrze i skrzywieniem b�lu. D'mahl wyczu�, �e parametry emocjonalne tego
cz�owieka s� prawdziwie obce jego do�wiadczeniom, czy to prymarnym, czy symulom.
Nigdy dot�d nie po�wi�ca� wi�kszej uwagi pr�niojadom i teraz sam si� dziwi�,
dlaczego. Nale�a�o koniecznie sporz�dzi� poza-senso na ten temat.
- Znale�li planet� - o�wiadczy�a Jiz. - O 23.00 wydany b�dzie biuletyn og�lny.
- Bomba - orzek� D'mahl, nadaj�c temu s�owu niuanse wszystkich dozna�, jakie
porusza�o. Pr�niojady zawsze wraca�y z raportami o nowych, jeszcze ciep�ych,
systemach s�onecznych, elektryzuj�c Karawan� na par� miesi�cy, podczas kt�rych
gor�czkowo szykowali si� do bezpo�redniego sonda�u badawczego, po czym, skoro
tylko okaza�o si�, �e cudowna planeta to jeszcze raz tylko bzdet z g�az�w i
przyprawiaj�cego o md�o�ci gazu, kierowali egzaltacje obywateli Karawany na
kolejn� Ultima Thule. Ju� blisko tysi�c lat, wiedli tak Karawan� zrywami po
zygzakowatym szlaku w�r�d pr�ni od jednej p�onnej nadziei do drugiej - dlatego
te� w opinii D'mahla ten ostatni bzdet nie by� nawet godzien miana kosmicznej
bujdy. Ale i tak stanie si� objawieniem co najmniej trzech najbli�szych
miesi�cy, czyli pod�apanie biuletynu przed oficjaln� jego publikacj� to tak czy
owak numer pierwsza klasa, prawdziwy zastrzyk dla niego. Bomba.
- W tym przypadku szans� wygl�daj� nie�le - powiedzia� Bandoora.
- Jak zawsze, nieprawda�? - zauwa�y� jadowicie D'mahl. - I zawsze wychodzi na to
samo. Je�eli w strefie potencjalnego zasiedlenia wyst�puje ska�a, jej grawitacja
urywa g�owy, albo te� atmosfera stanowi smakowity koktajl wodoru, cyjanku i
fluorku. Czy nie wydaje si� panu czasami, Bandoora, �e jaka� kosmiczna
osobisto�� pr�buje zakomunikowa� panu co�, czego pan nie chce s�ucha�?
Wewn�trzny wyraz emocji Bandoory wykrzywi� si� jakby pod beznami�tn� pow�ok�
cia�a. Jego dolna warga zadrga�a w tiku. Co ja takiego powiedzia�em?, zdumia�
si� D'mahl. Te pr�niojady naprawd� daleko zabrn�y po wektorach zdziwaczania.
Jiz zdoby�a si� na wymuszony u�miech.
- Pochodni�, na kt�rej je�dzi Jofe, jest czyste ego - powiedzia�a. - Jofe ma
kwa�n� min�, bo biuletyn upu�ci nieco H z jego premiery. Nie mam racji, Jofe, ty
ego-potworze?
- Nie tykaj ego - odpar� Jofe D'mahl. -Jedynie ono stoi mi�dzy nami a okula�ym
Wszech�wiatem, na kt�ry mamy nieprzyjemno�� by� skazani. Poniewa� moja opinia o
sobie jest jedyn� znan� mi rzecz� w za�ciankowej kosmicznej hierarchii
przewy�szaj�c� wspania�o�� mojej osoby, stwierdzam, �e jedynie moje ego godne
jest uwielbienia. A to dowodzi, �e jestem...
- Niezno�ny? - podpowiedzia�a Jiz.
- �e jestem po prostu cz�owiekiem - sprostowa� D'mahl - Poniewa� i tak jestem na
to skazany, niech mi chocia� b�dzie przyjemnie.
- Biuletyn Rady Pilot�w. - S�owa te wtargn�y do umys�u D'mahla z odpowiedni�
doz� taktu, co by�o dowodem poprawy manier od czas�w, kiedy Pilotom zdawa�o si�,
�e maj� prawo wstrzeli� si� cz�owiekowi w fug� zmys�ow�, ilekro� przyjdzie im na
to ochota. - Dziesi��... dziewi��... osiem... siedem... - D'mahl przyci�gn�� do
siebie zielon� pufu-kul� i zakotwiczy� szybuj�c� chmar� cz�steczek poprzez
umieszczenie w niej swojej czcigodnej sempiterny. Jiz i Bandoora zaj�li miejsca
po jego bokach. - Sze��... pi��... cztery...
Ci go�cie, kt�rzy jeszcze stali, pozajmowali miejsca: nigdy nie by�o wiadomo,
jak d�ugo potrwa przekazywanie biuletynu. Piloci cierpi� na groteskowy przerost
poczucia w�asnej warto�ci, pomy�la� D'mahl A to dowodzi, �e s�...
- ...trzy ...dwa ...jeden...
Po prostu lud�mi.
D'mahl siedzia� na �awie w samym centrum niedu�ego amfiteatru. Wok� niego
zasiada�o pi�trowo dwa tysi�ce czterdziestu ludzi ubranych w archaiczne
niebieskie kurtki wojskowe, pami�taj�ce czasy, kiedy tytu� Pilota Statku
oznacza� funkcj� paramilitarn�, a nie obieralny urz�d. D'mahl uzna� jednorodno��
stroj�w za groteskowo komiczn�, a kr�g dziennego nieba nad ziemiopodobn� planet�
za banalny i uw�aczaj�cy dobremu smakowi - mimo to jednak musia� przyzna�, �e
wi�kszo�� Pilot�w, z ich naiwnym wyobra�eniem o pozycji egzystencjalnej
Karawany, ujmowa�a go i rozczula�a swoj� prostoduszno�ci�.
Ryn Nakamura, siwow�osy starzec od lat, kt�rych ju� nikomu nie chcia�o si�
liczy�, piastuj�cy stanowisko Przewodnicz�cego Rady Pilot�w podszed� do niego
majestatycznym krokiem, obiema d�o�mi klepn�� go po ramionach i zasiad� obok.
Pachnia� natr�tn� perfum�, skomponowan� jako symula woni m�dro�ci, sple�nia�ych
pergamin�w i gnij�cej s�odyczy. Jako artysta, D'mahl uzna� kompozycje za udan�,
jakkolwiek nieprzyjemnie jednoznaczn�; jako obywatel odebra� j� jako wyraz
pogardy i wrogo�ci.
Nakamura pochyli� si� ku niemu, i w tym samym momencie amfiteatr znik�, a oni
siedzieli w zacisznej samotno�ci abstrakcyjnej przestrzeni szczelnie otoczonej
firmamentem g�sto skupionych gwiazd.
- S�uchaj, Jofe, statek zwiadowczy ''Bela-37'' powr�ci� do Karawany z raportem o
systemie s�onecznym, w kt�rym istnieje potencjalnie zamieszkiwalna planeta.
System zlokalizowany jest w obr�bie p�tora roku �wietlnego od naszej aktualnej
pozycji - obwie�ci� z namaszczeniem Nakamura.
D'mahl mi�� ochot� ziewn�� staremu nudziarzowi prosto w nos, lecz naturalnie
dawca punktu widzenia skrz�tnie nagi�� jego plecy w stron� Nakamury, za�
Przewodnicz�cy kontynuowa� wypowied� kozim g�osem:
- Rada stosunkiem g�os�w 1839 do 201 postanowi�a zmieni� wektor Karawany w
kierunku tego systemu, oznaczonego jako 997-Beta, jeszcze przed ujawnieniem
raportu.
D'mahl siedzia� w po�owie wysoko�ci amfiteatru, a Nakamura ci�gn�� formalne
przem�wienie z trybuny na dole.
- �ywimy szczer� nadzieje, �e nasza d�uga przerwa zbli�a si� wreszcie do
szcz�liwego ko�ca, �e jeszcze za naszego �ycia cz�owiek ponownie stanie na
�yznych wzg�rzach �ywej planety, z niebem nad g�ow� i woni� �ycia w nozdrzach.
Na zako�czenie biuletynu zacytujemy kilka wyj�tk�w z raportu Harisa Bandoory,
dow�dcy statku ''Bela-37''.
Nie schodz�c z m�wnicy, Nakamura przeistoczy� si� w Harisa Bandoor�.
- ''Bela-37'' podr�owa�a pod k�tem trzydziestu stopni od g��wnego wektora
Karawany - oznajmi� beznami�tnym tonem Bandoora. - Pr�dko�� w skali pochodni
0.9...
D'mahl sta� teraz na mostku kapita�skim ''Beli-37'', b�d�cym ma�ym okr�g�ym
pomieszczeniem, obrze�onym imponuj�c� aparatur� i zamkni�tym kopu�� z
niebieskawego plexi dla zniwelowania efektu Dopplera, lecz wizualnie otwartym na
przejmuj�c� groz� wspania�o�� przepastnej pr�ni. Okaza�o si�, �e jednym z
czterech pr�niojad�w na pok�adzie jest kobieta, kt�ra dla D'mahla stanowi�a
siln� konkurencje wobec gwiezdnego spektaklu. Mia�a na sobie szorty i klapki,
czaszk� za� mia�a, jak ca�a reszta, �ys� i posrebrzon�, ale jej nadnaturalnie
sto�kowate piersi i l�ni�ce, silnie umi�nione cia�o, sprawi�y, �e to, co
powinno by�o budzi� obrzydzenie, sta�o si� abstrakcyjnym paradygmatem kobiecej
urody. Czy ciep�o, kt�re poczu�, by�o jego w�asnym ciep�em, czy te� pochodzi�o
od dawcy punktu widzenia - a wiec samego Bandoory - nie by�o teraz istotne.
- Gotowo�� do badania radarowego i rejestracji systemu 997-Beta - odezwa�a si�
osza�amiaj�ca istota. D'mahl zbli�y� si� do niej, z zamiarem znurkowania w
bezdenne oczy kobiety-pr�niojada. Zamiast to osi�gn��, stwierdzi�, �e usta jego
przemawiaj� g�osem Bandoory:
- �wiat�o, Sidi.
Sidi wykona�a jaki� zabieg na konsolecie (co za archaiczne urz�dzenie!) i w
centrum geometrycznym mostka kapita�skiego rozb�ys�a aureola ��tej gwiazdy o
�rednicy mniej wi�cej ludzkiej g�owy. D'mahl wymieni� z za�og� pe�ne napi�cia
spojrzenia, czuj�c somatycznie, jak jego oczekiwania rosn�.
- Planety... - powiedzia�.
Pojawi�o si� pi�� ma�ych okr�g�ych cz�stek, wiruj�cych w spr�onym czasie wok�
��tego, s�o�ca.
- Potencjalna strefa zasiedlenia...
Hologram 997-Bety otoczy� przezroczysty zielony torus. Druga planeta mie�ci�a
si� w jego granicach.
Rozleg�o si� g�o�ne westchnienie, a D'mahl poczu�, �e dr�y na ca�ym ciele.
- Druga planeta - zarz�dzi� g�os Bandoory. - Na max.
Hologram gwiazdy znikn��, a na jego miejscu pojawi�a si� blada, strz�piasta
aureola drugiej planety, o �rednicy czterokrotnie przerastaj�cej �rednic� samej
planety. Planeta zdawa�a si� by� upstrzona polami br�zu, zieleni, b��kitu, ��ci
i fioletu, hologram by� jednak blady i rozedrgany, jakby ogl�dany przez gor�c�
mg�awice grubo�ci wielu mil.
Neutralny g�os recytowa� odczyty instrument�w.
- Domniemana grawitacja - 1.2 gs, plus-minus dziesi�� procent... domniemana
�rednia temperatura - trzydzie�ci trzy stopnie Celsjusza, plus-minus sze��
stopni... domniemany sk�ad atmosfery; hel, azot, tlen, jako sk�adniki
podstawowe... sk�ad procentowy w �wietle obecnych, danych nie do ustalenia...
�ladowe ilo�ci dwutlenku w�gla, argonu, amoniaku, pary wodnej... domniemane
proporcje wody i l�du: 60:40... sk�ad chemiczny w�d ocean�w w �wietle obecnych
danych nie do ustalenia...
D'mahl poczu�, jak napi�cie ca�ego cia�a kanalizuje si� poprzez struny g�osowe w
nieartyku�owany krzyk, kt�ry zla� si� z okrzykami jego towarzyszy. Us�ysza�, jak
jego usta g�osem Bandoory m�wi�:
- To najlepszy opis, z jakim za mojego �ycia powr�ci� statek zwiadowczy. D'mahl
siedzia� w amfiteatrze, a Bandoora przemawia� do Rady.
Na 997-Bet�-II bezzw�ocznie wys�ano sond�. Za dwadzie�cia dni ''Beta-37''
wyruszy, aby monitowa� dane sondy z czo�a fali. Zak�adamy, �e ostateczne dane
b�dziemy w stanie dostarczy� w ci�gu p� roku standardowego.
D'mahl by� abstrakcyjnym punktem widzenia w czarnej przestrzeni. Ogromny mglisty
hologram 997-Bety-II unosi� si� przed nim jak widziad�o zakazanego owocu, a
jednocze�nie w jego umy�le zabrzmia�y s�owa:
- Na tym ko�czymy biuletyn Rady Pilot�w.
Wszyscy go�cie w grand-salonie Jofe D'mahla pocz�li natychmiast gada�,
gestykulowa�, kr�ci� si� w podnieceniu. Wszystkie g�owy odwr�ci�y si� w stron�
D'mahla, Jiz i Bandoory, D'mahl, wiedz�c, do kogo adresowane s� pe�ne zachwytu
spojrzenia, poczu� pal�c� zazdro��.
- No i co ty na to, Jofe? - odezwa�a si� Jiz, a w jej tonie b�ysn�o przewrotne
ostrze z�o�liwo�ci.
- Niez�a robota - odpar� lodowatym tonem D'mahl. - Do sztuki jej daleko, ale
przyznam, �e to efektowny kawa� propagandy.
Bandoora ponownie wyda� mu si� silnie ura�ony, jak gdyby s�owa D'mahla si�gn�y
jakiej� g��boko ukrytej rany.
- Ale ta planeta, Jofe! Ta planeta! Walcz�c z wzbieraj�c� fal� rozdra�nienia,
D'mahl zdoby� si� na pob�a�liwie dobrotliwy u�miech.
- Szczerze m�wi�c, baczniej przygl�da�em si� Sidi - powiedzia�. - Pr�niojady
odkrywaj� planety, kt�re �wietnie wygl�daj� z daleka, i to o wiele cz�ciej ni�
si� widuje cia�a tak �wietnie wygl�daj�ce z bliska.
- Wiec pana zdaniem przysz�o�� rasy ludzkiej to temat do �art�w? - odezwa� si�
g�o�no Bandoora, po raz pierwszy okazuj�c irytacje.
D'mahl wyczu� czas: by�a 23.981. Za chwile mieli si� rozpocz�� ''W�druj�cy
Holendrzy'', a go�cie w k�ko pletli tylko o szansach znalezienia cho�by jednej
nadaj�cej si� do �ycia grudki b�ota! D'mahl skoczy� na r�wne nogi i wrzasn��:
- Pan za d�ugo siedzia� w Wielkim Niemanic, panie Bandoora! - Sam� dono�no�ci�
g�osu natychmiast skupi� na sobie uwag� wszystkich go�ci. - Gdyby to mnie
skazano na statek zwiadowczy w towarzystwie Sidi, mia�bym w g�owie co� lepszego
ni� g�wniane planety!
- Pan jest degeneratem i egomaniakiem, panie D'mahl - zabecza� nabo�nie
Bandoora, wywo�uj�c -zgodnie z nadziej� D'mahla - kaskad� �miechu.
- Przyznaje si� do obu zarzut�w - rzek� D'mahl. - Naturalnie, �e jestem
egomaniakiem - jak ka�dy, uwa�am si� za jedynego istniej�cego Boga. Naturalnie,
�e jestem degeneratem - wszyscy jeste�my degeneratami: mi�kkimi
protoplazmatycznymi maszynkami, kt�rych degeneracja rozpoczyna si� w momencie
powstania!
W mgnieniu oka D'mahl rozproszy� solenny nastr�j, jaki zapad� na jego bankiecie
po og�oszeniu biuletynu, a metod� o�mieszania i lekkiego przeginania pa�y,
odzyska� prymat uwagi.
- Jeste�my skazani na bycie tym, czym jeste�my, tu, gdzie jeste�my. Holendrzy na
bezgranicznym oceanie przestrzeni - to my.
Po salonie poni�s� si� zbiorowy j�k, podszyty �mieszkiem z tak obcesowego
przej�cia do bliskiej premiery, zwie�czony za� powag� na my�l o tym, kim wszyscy
s� i gdzie ich miejsce. D'mahl da� plam� - a przynajmniej nie ca�kiem jeszcze
doszed� do siebie - i by� tego �wiadom, a �wiadomo�� ta rozb�ys�a pod jego
czaszk� jak czerwona nova. W tym w�a�nie momencie z�ej karmy, godzina 24.00
wesz�a w czas realny i na cz�stotliwo�� czuciowej E-6...
Stoisz u st�p �agodnego zielonego wzg�rza, na kt�rego poro�ni�tym drzewami
szczycie przybijaj� do krzy�a m�czyzn� w przepasce na biodrach. Za ka�dym
uderzeniem m�ota czujesz przeszywaj�cy b�l w nadgarstkach. Stoisz w szerokiej
alei staro�ytnej Jerozolimy, przyciskasz do piersi dzban z wod� - i widzisz
Jezusa wleczonego na zag�ad�, a krta� twoj� pali jego straszliwe, beznadziejne
pragnienie. Zn�w jeste� w Kalwarii, s�yszysz stuk m�ota, czujesz w nadgarstkach
b�yskawice b�lu, a w ustach smak roz�arzonych piask�w.
Jeste� w nadbud�wce starego drewnianego �aglowca, smakujesz s�ony wiatr morskiej
burzy. Niebo kot�uje si� i wyje pod z�owr�bnym zielonym ksi�ycem. Twoja za�oga
miota si� po pok�adzie w�r�d przekle�stw, krzyk�w i piskliwych j�k�w istot o
widmowo przezroczystych cia�ach, odzianych w postrz�pione �achmany. Piana zalewa
ci twarz, a ty �cierasz j� wierzchem d�oni, widz�c poprzez w�asne cia�o, jak
sp�ywa ci przed oczami. W g��bi krtani wzbiera ci �miech, kt�ry w ko�cu kipi na
zewn�trz - nazbyt g�o�ny, nazbyt przejmuj�cy, istne wycie szale�ca. Wznosisz do
g�ry pie�� jak z mlecznej mg�y i wygra�asz niebiosom. P�kaj� pociski b�yskawic.
Jeszcze gwa�towniej potrz�sasz pi�ci� i wdychasz sztormowy wiatr jak oddech
kochanki.
Z ostatnim uderzeniem m�ota patrzysz ku szczytowi Kalwarii i czujesz we w�asnej
d�oni �elazny bolec, a pod w�asnym ramieniem drewniane ramie krzy�a. Stawiaj�
krzy�, a wisisz na nim ty; niebo rozp�ywa si� w og�uszaj�cej eksplozji �wiat�a
ja�niejszego ni� tysi�c s�o�c. I wleczesz si� mozolnie przez bezkresn� r�wnin�
szarego lotnego py�u, pod niebem barwy rdzewiej�cej stali. Spo�r�d wiruj�cego
py�u wyrastaj� z�bate ruiny zdruzgotanych budowli, a ca�y �wiat od horyzontu po
horyzont, wype�niaj� ot�pia�e szkieletowate postacie, maszeruj�ce nie wiedzie�
dok�d bez �ladu nadziei. Lecz cia�o twoje ma uporczyw�, o�owian� si�� czego�, co
wie, �e nie mo�e umrze�. B�l w nadgarstkach, w ustach py�. Ludzie dooko�a ciebie
gnij� w marszu, topi� si� jak zegary Daliego, a� wreszcie zostajesz sam - ty,
stra�nik trupa planety. Zbli�a si� do ciebie �aglowiec - widmo, wznosz�c si� i
opadaj�c poprzez ch�ostany burz� py�.
Nadbud�wka zapada si� pod tob�, niebiosa wyj�. Nagle otaczaj�ce ksi�yc chmury
rozwiewaj� si�, ukazuj�c zimn�, bezwzgl�dn� czer� usian� miriadami twardych
punkcik�w �wiat�a, a nadbud�wka zmienia si� w stalowy mostek pok�adowy. Stoisz w
luku prymitywnego statku-pochodni pierwszej generacji. Na twoim gwia�dzistym
horyzoncie wida� dziesi�tki innych przerobionych frachtowc�w asteroidalnych,
ledwie kikut�w pochodni z byle jak skleconymi kopu�ami, lukami i toroidalnymi
pok�adami - to dalecy solarni przodkowie Karawany.
Obracasz si� i tu� przy sobie widzisz wiekowego potwora: starego, bardzo starego
cz�owieka z twarz� poryt� bliznami popromiennymi, z dusz� poryt� bliznami
nieukojonego poczucia winy, z wiecznym lodem �arz�cym si� w lodowato czarnych
oczach.
Stoisz w wypuk�ym luku statku-pochodni pierwszej generacji. Pod tob� jest
Ziemia: brunatna, okopcona, zrakowacia�a kula, wci�� jeszcze dysz�ca
promieniowaniem Wojny Na Zwolnionych Obrotach. Gdzie� tam bij� dzwony, a ty
czujesz w d�oniach szarpanie liny dzwonu. Odwracasz g�ow� i widzisz chudego,
diabolicznego m�czyzn� o twarzy ca�kiem p�askiej i oczach jak b��kitne w�gle.
Jego twarz na chwile rozwiewa si� w mg�� i tylko szalone oczy pozostaj� twarde i
realne.
- Witaj, Holendrze - m�wisz.
- Witaj, Zbiegu.
- Nazywaj� mnie Tu�aczem.
- To ju� teraz nic nie znaczy - m�wi Holender. - Teraz ju� wszyscy ludzie s�
tu�aczami.
- Wszyscy te� jeste�my zbiegami. Zabili�my �ywy �wiat, kt�ry nas zrodzi�. Nawet
ty i ja mo�emy nie doczeka� ponownego spotkania. - W nadgarstkach czujesz
k�sanie �wiek�w, w d�oni ci�ar m�ota. Pragnienie. Odleg�e bicie dzwonu.
Jeste� Holendrem patrz�cym w noc wszech�wiata, o generacje od najbli�szej
gwiazdy, o stulecie od najbli�szej nadziei �ywego �wiata, o wieczno�� do
przej�cia na drug� stron�. W twojej g�owie hucz� grzmoty, z twoich oczu sypi�
si� b�yskawice. M�wisz:
- Pod stopy mamy jeno te pok�ady, drog� nasz� jest wiatr mi�dzygwiezdny, a si��
nap�dow� -pochodnie j�drowe. Nie wa� si� skamle� przede mn�, sam nigdy wi�cej
nie mia�em. - Zanosisz si� dzikim, skowycz�cym �miechem szale�ca. - A teraz mam
liczne towarzystwo.
Jeste� Tu�aczem, patrzysz z g�ry na zaszlachtowan� Ziemie, s�uchasz bicia
dzwonu, czujesz w r�ku �miertelny ci�ar m�ota.
- Ja tak�e, Holendrze, ja tak�e.
Glob ziemi przeistacza si� w inny �wiat: br�zowo-purpurowy kontynent planety
po�y�kowany jak marmur smugami jezior i niebieskich w�d. Ubrany w ci�ki
kombinezon kosmiczny, stoisz na powierzchni planety, na nagiej skale, nad
brzegiem czysto-b�ekitnego jeziora, pod fioletowym niebem obrze�onym koronk�
rzadkich, szarych chmur, jak ob�ok spalin za odrzutowcem. Dwunastu innych ludzi
w kombinezonach pe�za po sp�kanej powierzchni ska�y, jak mr�wki po gnacie.
- Trup - m�wisz. - Ten �wiat to trup.
Obok ciebie - op�ta�czy �miech.
- Po co ten grobowy ton, Tu�aczu? Co nigdy nie �y�o, nie mo�e by� trupem.
Kl�czysz na sp�achetku zaoranej ziemi, tul�c w zag��bieniu d�oni zwi�d�e
ziarenko sosny. Niebo nad tob� jest stalow� p�yt� nabit� �wiekami reflektor�w, a
masywne cylindryczne cielsko tuby pochodni kanalizuje wszech�wiat w zbiornik
wodny pok�adu rolnego. Scenografia jest prymitywna: klasyczna Karawana pierwszej
generacji. M�oda dziewczyna w zielonych szortach i koszuli ziemioryjc�w, siedzi
obok ciebie, naburmuszona, na syntetycznym klepisku, gapi�c si� w wypuk�y luk
pok�adu rolnego.
- Tak b�d� �y�, i umr�, nie zobaczywszy nigdy nieba, nigdy nie przespaceruje si�
po lesie - m�wi dziewczyna. - Co ja tu robi�? Po co to wszystko?
- Podsycasz �ar ostatnich w�gielk�w Ziemi - wypowiadasz te s�owa g�osem starca.
- Strze�esz ostatnich ocala�ych form �ycia organicznego. Pewnego dnia twoje
dzieci, a mo�e dzieci twoich dzieci, zasiej� te ziarna w �ywej glebie nowej
Ziemi.
- Wierzysz w to, naprawd�? - pyta �arliwie, zwracaj�c ku tobie jak s�o�ce si��
swojej m�odo�ci. - �e znajdziemy kiedy� �yw� planet�?
- Trzeba wierzy�. Je�eli stracisz wiar�, zostaniesz jedn� z nas, w piekle,
kt�re�my sami stworzyli. My, zrodzeni na Ziemi, jeste�my katami �ycia. Nasze
dzieci musz� by� stra�nikami �ycia.
Dziewczyna patrzy na ciebie zimnymi, bezdennymi oczami. Tu�acza, a twarz jej
wi�dnie w pergamin starczej rozpaczy.
- Dla dobra naszych krwi� splamionych dusz? - pyta, po czym na nowo staje si�
m�od� dziewczyn�.
- Dla w�asnego dobra, dziewczyno, dla w�asnego dobra.
W stanie niewa�ko�ci unosisz si� nad kr�giem Karawany. Statki ustawione w szyku
kolistym stanowi� lagun� �wiat�a w bezkresnym morzu czarnej nico�ci. Bli�ej
czo�a Karawany, czelu�� mi�dzygwiezdna kryje si� za zas�on� mu�linowej
�wietlisto�ci: to b�ona wodorowa, w kt�rej po��czone wachlarze pochodni statk�w
Karawany tworz� sta�� zapor� przeciwko rozrzedzonej atmosferze mi�dzygwiezdnej.
Statki Karawany s� ju� co prawda unowocze�nione i przystosowane do tworzenia
b�ony wodorowej, ale s� to nadal poprzerabiane frachtowce asteroidalne - a wiec
najwy�ej Karawana Roku 150.
Lecz wewn�trz wie�ca statk�w przysz�o�� szykuje si� ju� do odpalenia. ''Lataj�cy
Holender'', pierwszy statek-pochodnia wybudowany w ca�o�ci w Karawanie z
materia��w uzyskanych i przetworzonych z materii mi�dzygwiezdnej, dryfuje przed
tob� w przestrzeni, otoczony owadzim rojem szalup oraz t�umem m�czyzn i kobiet
w kombinezonach pr�niowych. Czysty, g�adki cylinder, poznaczony pier�cieniami
okien pok�ad�w, wygl�da wr�cz niestosownie po�r�d rupieciarni statk�w-pochodni
pierwszej generacji - jak intruz z przysz�o�ci.
Wtem z rury wydechowej ''Holendra'' dobywa si� eteryczny purpurowy ogie� i
pierwszy statek zrodzony w Karawanie budzi si� do �ycia.
Obok ''Lataj�cego Holendra'' pojawia si� drugi statek-pochodnia, po nim trzeci,
i jeszcze jeden, i jeszcze jeden, a� w ko�cu liczba nowych statk�w, powsta�ych w
Karawanie, przekracza liczb� zmodyfikowanych frachtowc�w asteroidalnych, a
�rednica b�ony wodorowej zwi�ksza si� niemal dwukrotnie. Powierzchnia wewn�trzna
Karawany jest teraz przestronnym dziedzi�cem dla statk�w-pochodni, szalup, ludzi
w kombinezonach i rozta�czonych �wiate� cywilizacji.
Stoisz na rampie lustruj�c z g�ry pok�ad rolny: rzadki lasek ma�ych sosenek i
d�b�w, �achy zielonej trawy, kilka grz�dek kwiat�w. Nad tob� widnieje aureola
b��kitnego ziemskiego nieba z barankami bia�ych ob�ok�w. Ziemioryjcy w
tradycyjnych zielonych strojach kr��� z namaszczeniem po ca�ym pok�adzie,
piel�gnuj�c delikatne formy �ycia, mierz�c ich wzrost. Twoje nozdrza przepe�nia
kadzidlana wo� �wi�to�ci.
Siedzisz przy okr�g�ym symul-marmurowym stoliku na tarasie kawiarni w po�owie
wysoko�ci kopu�y zewn�trznej, na pok�adzie rozrywki, popijaj�c ze szklanki
symul-burgunda. Posadzk� w dole otacza pier�cie� sklep�w i restauracji,
promieni�cie po��czonych pasa�ami w wewn�trzny pier�cie� sklep�w okalaj�cych
centralny trzon pochodni. Ka�dy powsta�y w rezultacie tego podzia�u wycinek
pok�adu ma inny kolor i ka�dy wabi inn� form� rozrywki: basen, muszla
koncertowa, parkiet zero-grawitacyjnej dyskoteki, weso�e miasteczko, mglisty
labirynt. Gwar narasta. Gra muzyka.
Naprzeciwko ciebie siedzi Tu�acz w zielonym stroju ziemioryjcy i z gorzko
pogardliw� min�.
- Patrz na nich - m�wi. - Zbli�amy si� do nowej planety, a oni nawet nie
pami�taj�, gdzie s�.
- A gdzie s�, Zbiegu?
- Kt� mia�by to wiedzie� lepiej ni� ty, Holendrze? - odpowiada on, a ludzie w
dole staj� si� przezroczy�ci, kopu�y znikaj�, ty za� patrzysz na dziwotwory
ta�cz�ce po zawieszonej w czelu�ci mi�dzygwiezdnej platformie. W ca�ym tym
bezmiarze nie ma ju� nie �ywego, nic wi�cej si� nie porusza.
W gardle �askocze ci� szale�czy �miech.
Pojawia si� jaka� planeta, z pocz�tku nie wi�ksza od czubka szpilki, stopniowo
rosn�ca w �aciat� zielono-br�zow� kule z barankami bia�ych ob�ok�w, a� wreszcie
stajesz na jej powierzchni w grupie odzianych w kombinezony m�czyzn, z trudem
wlok�cych si� z powrotem do macierzystej szalupy. Twarda, brunatna ska�a,
po�y�kowana pasmami zielonkawych minera��w, pod granatowo-czarnym niebem
upstrzonym pastelowymi chmurami. Jeste� z powrotem na tarasie, patrzysz na widma
ta�cz�ce w bezkresnej galaktycznej nocy.
- Co powiesz, wielki admirale, kiedy pierzchnie wszelka nadzieja? - pyta Tu�acz.
Jeste� na dole, w�r�d widm, wyro�ni�ty na dziesi�� st�p; jeste� olbrzymem, kt�ry
wygra�a pi�ci� czerni i martwej planecie, kt�ry wyciem rzuca wyzwanie wiecznej
nocy.
- �eglowa� dalej! �eglowa� dalej! Coraz dalej!
- Dosy� statk�w! Dosy� statk�w! Ziemia albo �mier�! - Maszerujesz na czele
niewielkiej armii m�czyzn i kobiet w zielonych strojach ziemioryjc�w, kt�ra z
dolnego pok�adu wdziera si� na pok�ad rozrywki, dzier��c krzy�e owini�te
symul-li��mi winnej latoro�li. Ka�dy okrzyk wbija ci gwo�dzie w nadgarstki.
Prowadzisz karnawa�owy poch�d widm w szalony taniec, poprzez pok�ad rolny,
tratuj�c kruche zal��ki �ycia, siej�c z�ote i srebrne confetti, ol�niewacze,
gar�cie klejnot�w - �up z podr�y pochodni przez plankton mi�dzygwiezdny.
Wind� zje�d�asz w d� przez kolejne pok�ady statku. Pok�ady rozrywki, pok�ady
mieszkalne, pok�ady produkcyjne, pok�ady filtracyjne - wszystkie z wyj�tkiem
sterowniczego i wartowniczego - pokryte s� ordynarnym syntetycznym klepiskiem i
przekszta�cone w tereny symul-rolne. Plony s� rachityczne, w powietrzu unosi si�
chemiczny fetor, powierzchnie metalowe zaczynaj� rdzewie�, a ludzie w zieleni
maj� przygarbione plecy i zapadni�te oczy doszcz�tnie op�tanych. Wsz�dzie wida�
oplecione winoro�l� krzy�e.
Winda innego statku unosi ci� do g�ry. Tutaj aparatura jest w dobrym stanie,
powietrze czyste, kopu�y l�ni�ce, a pok�ady sk�pane w �wietle, gwarze i
przepychu symul-rubinu, -szmaragdu, - szafiru i - diamentu. Ludzie to rajskie
ptaki w lustrzanych strojach, symul-aksamitach i jedwabiach o luksusowych
odcieniach i wzorach, strojni w pi�ra, sk�ry, z�oto, srebro i mosi�dz. Zdaj�
si�. jednak porusza� w jakim� nienaturalnym rytmie, jakby ta�czyli szalonego
jiga pod melodie widmowego grajka, a cia�a ich maj� przezroczysto��
niespolaryzowanego plexi.
Unosisz si� nad samym centrum Karawany: za tob� statki zrodzone w Karawanie
tworz� p�kolisty diadem o �wietlisto�ci klejnotu. Przed tob� dryfuje
''Tu�acz'', a za nim procesja starych zmodyfikowanych frachtowc�w
asteroidalnych, rozklekotanych do cna, przez kt�rych luki prze�wieca blada
zielono��.
- Twoje ogrody umieraj�, Tu�aczu.
- Twoje nigdy nie zna�y �ycia, Holendrze - odpowiada on, a ty poprzez w�asne
szkliste cia�o, poprzez statki-widma za plecami, widzisz gwiazdy i pr�nie.
W przestrzeni miedzy wami pojawiaj� si� dwie srebrzyste opaski na g�ow�, czemu
towarzysz� fanfary i z�ota aureola �wiat�a. Du�e, toporne, nie nadaj�ce si� do
noszenia stale - s� to pierwsze transceptory, prototypy chirurgicznie
wszczepianego czujnika. Jarz� si� i pulsuj� jak �ywe stworzenia, jak dary nie
istniej�cych b�stw.
Ujmujesz jedn� opask� �miejesz si�, wk�adasz j� na g�ow� Tu�acza:
- Przyjmij te obr�cz na dow�d mojej mi�o�ci.
Bez wahania Tu�acz umieszcza drug� obr�cz na twojej g�owie.
- Oto moja korona cierniowa, no� j� - m�wi.
Stoisz na mostku statku-pochodni, obok ciebie widmowy Holender. Przez plexi
gwiazdy wygl�daj� jak milionowy r�j o�ywionych klejnot�w, kt�rych wspania�o��
odbija si� w �wiat�ach Karawany.
Kl�czysz po�r�d male�kich sosenek na pok�adzie rolnym, obok Tu�acza, a sosenki
wyrastaj� w las si�gaj�cy a� po b��kit niebios Ziemi utraconej, ty za� czujesz w
nadgarstkach b�l po �wiekach, s�yszysz bicie odleg�ego dzwonu, czujesz smutek
cia�a i kadzidlan� wo� niepowetowanej straty.
Unosisz si� wind� do g�ry, trzymasz za r�k� Holendra, a mijaj�c jeden po drugim
skrz�ce si� klejnotami, rozjarzone pok�ady, s�yszysz pomruk silnik�w i odg�osy
ludzkiego rozbawienia, widzisz kryszta�owe drzewa wyrastaj�ce wysoko z
metalowych gleb pok�ad�w. Cia�a widmowych postaci zestalaj� si�, d�o� Holendra
staje si� r�owa i namacalna. Kiedy zagl�dasz mu w oczy, patrz� na ciebie twoje
w�asne oczy tu�acza, w kt�rych b�l miesza si� z dzik� rado�ci�.
P�yniesz w powietrzu nad samym centrum Karawany, przy tobie Tu�acz; otaczaj�ce
was statki zmieniaj� konfiguracje w wyrafinowanym balecie - statki zrodzone w
Karawanie i przer�bki frachtowc�w asteroidalnych reintegruj� Karawan� w setkach
rytualnych pas de deux.
Tunelem zje�d�asz w d� poprzez pok�ady statku ziemioryjc�w, widzisz, jak ich
zielone mundurki przeistaczaj� si� w rajskie pi�ra noszone dot�d na statkach
powsta�ych w Karawanie, widzisz jak z metalu znika rdza, widzisz kryszta�owe
altanki, migotliwe labirynty i bulgoc�ce potoki, dzi�ki kt�rym nagrobki smutku
przemieniaj� si� w ogrody rado�ci.
I siedzisz naprzeciwko Holendra przy okr�g�ym symul-marmurowym stoliku na
tarasie kawiarni, w po�owie wysoko�ci kopu�y pok�adu rozrywki. Centralny trzon
pochodni jest g�sto obro�ni�ty winoro�l�. Basen, muszla koncertowa, migotliwe
labirynty, parkiety do ta�ca i karuzela, rozproszone s� teraz po zielonej bujnej
��ce, w cieniu sosen i d�b�w. Kopu�y i g�rne pok�ady rozwiewaj� si�, a ogrodowy
plac pozostaje wszystkim, co jest, sam, obna�ony, jako male�ki kr��ek �ycia
zagubiony w bezkresie wiecznej pr�ni.
- Tu�amy si� po mrokach duszy - rzecze Holender. - Mo�e stoimy na stra�y
jedynego �ycia, jakie w og�le istnia�o i istnieje.
- Lataj�cy Holendrzy, tu�acze bez ziemi; Czy� nie ma innych bog�w poza nimi?
A teraz jeste� odleg�ym punktem widzenia na kr��ek �ycia, kt�ry dryfuje w
bezmiarze przestrzeni, widzisz, jak Karawana oddala si�, a� w ko�cu pozostaje z
niej jedynie jeszcze jeden abstrakcyjny punkt �wietlny na tle galaktycznych
ciemno�ci. Na bezkresnym gwia�dzistym polu bladym ogniem maluje si� napis:
W�DRUJ�CY HOLENDRZY Autor: Jofe D'mahl
W gwarze, kt�ry si� poni�s� po grand-salonie Jofe D'mahl pobrzmiewa�a wyra�na
nutka grzeczno�ci. Aplauz utrzymywa� si� stosownie d�ugo (lecz nie d�u�ej), po
czym wszyscy na stoj�co, wr�cili do swoich rozm�w, jak stado wielobarwnych
ptak�w �wierkaj�cych po lesie z drogich kamieni.
- Wyra�nie wida� by�o zarysy kontynent�w, a te zielone p�aszczyzny - to mo�e by�
ro�linno��...
- Hel, no tak, ale czy zdo�amy oddycha� przy tej ilo�ci helu?
Stoj�c pomi�dzy Jiz Rumoku a Bandoor�, Jofe D'mahl znalaz� si� w irytuj�cej roli
punktu poza centrum uwagi. Oczy go�ci co chwila popatrywa�y chy�kiem w ich
stron�, szukaj�c Bandoory, lecz �adne nie o�mieli�y si� zatrzyma� na d�u�ej,
gdy� obok pr�niojada sta� Jofe D'mahl, bliski wybuchu, w oczach kt�rego p�on��
�ar zdolny stopi� plexi.
Sam Bandoora za to patrzy� prosto na niego i D'mahl poczu� nieznany sobie
o�rodek obcego ciep�a, pulsuj�cy ku niemu z g��bi nieprzeniknionych oczu
tamtego.
- Przykro mi, �e Biuletyn Pilot�w os�abi� sukces pa�skiej premiery - powiedzia�
Bandoor�.
- Doprawdy? - sykn�� D'mahl - A co ka�e panu s�dzi�, �e pa�ski drogocenny be�kot
jest a� tak wa�ny? - dorzuci�, ju� g�o�niej. Teraz ju� go�cie nie mieli powodu
do odwracania wzroku: D'mahl sam doprasza� si� uwagi. - Wy, �achmyty,
oczekujecie od nas zachowa� godnych ps�w Paw�owa, ilekro� wyskoczycie z nowym
g�wnem, kt�re wygl�da na mo�liwe do zasiedlenia. Wszystko dobrze, dop�ki nie
zbli�ycie si� na tak� odleg�o�� do swojego odkrycia, �eby na ca�ego poczu� trupi
fetor gaz�w i nagiej ska�y. Tw�j be�kot, Bandoor�, jest jak nova, kt�ra �yje p�
roku. Sztuka jest wieczna.
- Wieczno�� mo�e trwa� d�u�ej ni� si� panu wydaje, D'mahl - odpar� spokojnie
Bandoora. - Poza tym, w zupe�no�ci si� z panem zgadzam. Bardzo si� wzruszy�em
ogl�daj�c ''W�druj�cych Holendr�w''. - Czy�by to �zy zamgli�y jego wzrok? - By�
mo�e bardziej, ni� jest pan to sobie w stanie wyobrazi�.
Panowa�a absolutna cisza, ca�a uwaga go�ci skupi�a si� na niewielkiej
psychodramie. Co �mielsi zacz�li przysuwa� si� bli�ej. D'mahl stwierdzi�, �e nie
potrafi okre�li� wektora Bandoory: w tych minizawodach jego nie by�o, zdaje si�,
�adnych wsp�lnych regu�.
- Chcia�bym przeprosi� za zak��cenie premierowego wyczucia wybitnego dzie�a
sztuki - rzek� Bandoora. - Dam panu szans� zrobienia najwi�kszego senso w
pa�skiej karierze, D'mahl. - Na jego usta wype�z� nik�y u�mieszek, oczy by�y
jednak tak powa�ne, �e niemal komiczne.
- Co ka�e panu mniema�, �e pan w�a�nie mo�e mnie czego� nauczy� na temat
sensos�w? - zapyta�. ironicznie D'mahl. - Mo�e za chwile poprosi mnie pan o
wyg�oszenie wyk�adu z pr�niossania? - po grand-salonie przelecia� zbiorowy
chichot.
- A mo�e ju� go pan wyg�osi�, panie D'mahl - rzek� Bandoora. Odwr�ci� si� i
ruszy� przez kolorowe mg�y, w�r�d kryszta�owych drzew, w stron� przezroczystej
kopu�y z plexi os�aniaj�cej wielki taras. Obejrza� si� przez ramie i poprzez
t�um przeszy� D'mahla wzrokiem. - Nie znam si� na sensosach, ale mog� pokaza�
panu rzeczywisto��, wobec kt�rej wszystko, czego pan w �yciu do�wiadczy�,
zblednie do zera. T� rzeczywisto�� prosz� zarejestrowa� na ta�mie, je�li si� pan
o�mieli. Wszyscy wstrzymali oddech.
- Ja - o�mieli! - eksplodowa� D'mahl. - Kogo ty chcesz nastraszy� swoim tanim
spektaklem, Bandoora? Jestem Jofe D'mahl, jestem najwi�kszym artyst� swoich
czas�w, je�d�cem na pochodni w�asnego ego. O�mieli! A ty my�lisz, �e co ja mam
innego do roboty, jak si� o�miela�, ty n�dzny robaku? Czy nie dotar�o do ciebie
nic z tego, czego przed chwil� do�wiadczy�e�?
Bandoora dobrn�� do �ciany kopu�y i odwr�ci� si�; jego sylwetka rysowa�a si�
wyra�nie na tle gwia�dzistej czerni, z rozjarzonym wie�cem statk�w w dalekim
tle. Jego oczy zdawa�y si� czerpa� z owej czerni butn� energie.
- To nie teatr, D'mahl - powiedzia�. - �adnych komputerowych czujnik�w, �adnych
sensos�w, �adnych iluzji. Nic z tych rzeczy; kt�rymi wy tutaj �yjecie.
Rzeczywisto��, D'mahl, Prawda. Tam. Naga pr�nia.
Obr�ci� si� profilem i wyci�gn�� prawe ramie, jakby chcia� nim obj�� ciemno�ci.
- Le� z nami ''Bela-37'', D'mahl. Le� z obna�onym umys�em i niczym wi�cej, tam,
gdzie nie ma nic tylko ty sam i wieczna pr�nia. ''W�druj�cy Holendrzy'' celnie
j� ukazuj� - jak na senso cz�owieka, kt�ry tworzy symule. A co zrobi�by� z
w�asnej ta�my sensorycznej pr�ni - gdyby� odwa�y� si� j� zarejestrowa� przez
w�asne, �ywe cia�o? Czy o�mielisz si�, D'mahl, czy si� o�mielisz stan�� w�asn�
nag� dusz� wobec prawdy pr�ni?
- Jofe...
D'mahl zniecierpliwionym gestem odsun�� Jiz.
- Tworzy symule! - rykn�� kipi�c z w�ciek�o�ci. - Czy si� o�miel�! -
Rzeczywisto�� grand-salonu, nawet policzek wymierzony mu na oczach go�ci,
sczez�y w bia�ym ogniu wyzwania, wobec r�kawicy, kt�r� Bandoora cisn�� pod stopy
jego duszy. Ja mog� si� z tym zmierzy�, a ty? Czy naprawd� zdo�asz wyciosa� �yw�
sztuk� z martwej pr�ni, nie z metafory nico�ci, lecz z samej nico�ci, w
materii, w czasie realnym? A mo�e ty symulujesz? Mo�e jeste� hochsztaplerem?
- M�wi�em ci ju�, Bandoora - sykn�� przez k��by w�ciek�o�ci - �e jedyne, co mam
do roboty, to o�miela� si�.
Go�cie wydali g�o�ne oooch!, Jiz pokr�ci�a g�ow�, Bandoora sk�oni� si� lekko i
u�miechn��. Jofe D'mahl poczu� jak przez grand-salon i przez niego samego
przelatuj� fale przemiany, lecz ich charakter i wektor wykracza�y poza zdolno��
pojmowania jego umys�u.
Rozdzia� II
Przeskakuj�c z ''Excelsiora'' na ''Brigadoon'' przez zat�oczony sektor centralny
karawany, Jofe D'mahl dozna� wra�enia, �e balon emocji, w kt�rym porusza� si� od
bankietu z okazji premiery, by� bardziej namacalny ni� przezroczyste, migotliwe
�ciany p�cherza pr�niowego, w kt�rym obecnie si� znajdowa�. Drganie pow�oki
�cian widoczne by�o tylko jako nik�y parawan pomi�dzy tward� pr�ni� kosmosu a
kul� powietrza zawartego wewn�trz p�cherza, za to odbi�r jego osoby wida� by�o
na wszystkich twarzach, kt�re mija�. Tak cz�sto wyczuwali go ludzie, kt�rych nie
zna� ani przez senso, ani ciele�nie, �e zmuszony by� w ko�cu post�pi� o 180�
wobec w�asnego wektora: wczu� w swoje banki program os�aniaj�cy, kt�ry odrzuca�
sygna�y wszystkich os�b spoza mo�liwej do ogarni�cia listy akceptowanych. D'mahl
by� bez w�tpienia bie��c� nov� Karawany.
Nawet tutaj, po�r�d wyd�tych p�cherzy p�ywaj�cych od statku do statku, czy te�
po prostu wa��saj�cych si� po przestrzeni, D'mahl czu�, �e b�yszczy ja�niej ni�
ca�y wieniec statk�w-pochodni, ja�niej nawet ni� sama b�ona wodorowa, gdy�
wi�kszo�� ludzi, kt�rych trajektorie bieg�y w zasi�gu jego wzroku, wita�a go
uk�onami lub pe�nymi szacunku spojrzeniami.
To niemal w pe�ni wynagrodzi�o mu zaw�d, p�yn�cy st�d, �e przyczyn�
rozb�y�ni�cia jego novej nie byli ''W�druj�cy Holendrzy'', ale publicznie
og�oszona decyzja o �mia�ym zamiarze sp�dzenia sze�ciu standardowych miesi�cy z
pr�niojadami, z dala od Karawany, z dala od kontakt�w czuciowych z bankiem, w
samotni w�asnego umys�u i cia�a, jak prymitywny cz�owiek przedczujnikowy.
Podobny efekt osi�gn�� swego czasu Walker Nan Pei, og�aszaj�c z miesi�cznym
wyprzedzeniem, �e publicznie pope�ni samob�jstwo, z tym �e Walker Nan Pei na
zawsze zdmuchn�� swoj� pochodnie wycofuj�c si� z obietnicy. D'mahl wiedzia�, �e
teraz ju� nie wolno mu si� wycofa�.
Min�� ''Paradisio'', przyj�� gesty powitania od pasa�er�w mijaj�cej go szalupy
mi�dzystatkowej, okr��y� ''Ginz�'', zdusi� polaryzator-g i lekko, na czubkach
palc�w, wyl�dowa� na pode�cie g��wnego wej�cia na ''Brigadoon''. Szybko
przekroczy� rubinowy pomost, przeszed� przez zas�on� rozrzedzonego powietrza,
spu�ci� powietrze ze swojego p�cherza pr�niowego i najbli�szym tunelem w d�
spu�ci� si� do galerii Jiz Rumoku na pok�adzie dwunastym, ciekaw co tam ujrzy
tym razem.
Dzi�ki aurze Jiz ''Brigadoon'' by� w Karawanie statkiem-kameleonem; ca�e pok�ady
przerabiano tu od A do Z r�wnie cz�sto jak przeci�tny obywatel Karawany
przemeblowywa� w�asne mieszkanie. ''Brigadoon'' by� dla reszty Karawany �r�d�em
modnych stroj�w i ol�niewaczy, tak jak dla poszczeg�lnych pok�ad�w statku Jiz
takim �r�d�em by�a jej galeria. Ostatnio zabrak�o raptem pi��dziesi�ciu g�os�w,
aby przeszed� postulat zmiany nazwy, statku na ''�ywe Srebro''.
Mijaj�c po drodze w d� wszystkie pok�ady, D'mahl dostrzeg� wi�cej zmian ni�
potrafi� zidentyfikowa� bez wczucia si� do banku po obrazy minionych wersji - a
od jego ostatniej wizyty na ''Brigadoonie'' min�� najwy�ej standardowy miesi�c.
Pok�ad trzeci by� niegdy� dzielnic� mieszkaln� wznosz�c� si� tarasowo wok�
rygorystycznie utrzymanego alpinarium - teraz by�a to laguna, po kt�rej p�ywa�y
domy-�odzie. Pok�ad sz�sty, dawniej symula staro�ytnego Tivoli, przeistoczy� si�
w tereny rozrywkowe usytuowane na zawieszonych na r�nych poziomach p�ytach
grawitacyjnych, ponad ogromnym, wiruj�cym w zwolnionym tempie, lejem
syropowatej, t�czowo zabarwionej cieczy. Pok�ad dziesi�ty, dawniej babilo�ski
labirynt dom�w mieszkalnych poro�ni�ty girland� winoro�li, sta� si� miniaturow�
pustyni� uformowanych statycznie z�otych i srebrnych drobnopylistych diun,
wplecionych jak koronki miedzy ba�niowy filigran dom�w-pieczar. Najwyra�niej
tematem miesi�ca by�o przenikanie.
Pok�ad dwunasty stanowi� konfekcje wielobarwnych energii. �cianami sklep�w i
restauracji by�y dymne rozedrgane ekrany w dziesi�tkach subtelnych odcieni, a
plac centralny wok� trzonu pochodni by� pulsuj�c� zmianami ��k� w�druj�cych
leniwie miniaturowych pufo-kulek w kolorach b��kitu, zieleni, purpury, ��ci i
karmazynu. Sam trzon pochodni mia� posta� cylindrycznego lustra, a wi�kszo��
ludzi nosi�a lustrzane stroje, peleryny z mg�y, lub �wietlne opo�cze. Cz�owiek
czu� si� jak w �rodku t�czy i D'mahl, w swoich stosunkowo tradycyjnych
niebieskich spodniach, z nagim torsem i plecami okrytymi peleryn� ze
z�otog�owiu, dozna� nag�ego poczucia desynchronizacji.
Galeria Jiz Rumoku mie�ci�a si� za szafirowo-b��kitnym wodospadem, opadaj�cym
kaskad� z po�owy wysoko�ci kopu�y do basenu mgie�, sk�d rozlewa� si� po ca�ej
powie