3897

Szczegóły
Tytuł 3897
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3897 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3897 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3897 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WILLIAM GIBSON MONA LIZA TURBO (Mona Lisa Overdrive) Prze�o�y� Piotr W. Cholewa 1. Dymnik | 2. Kid Afrika | 3. Malibu | 4. W�am | 5. Portobello | 6. �wiat�o poranka | 7. Tam nie ma tam | 8. Teksa�skie radio | 9. Metro | 10. Kszta�t | 11. W gigancie | 12. Antarktyka zaczyna si� tutaj | 13. Pomost | 14. Zabawki | 15. Srebrzysty spacer | 16. W��kno mi�dzy warstwami | 17. Ucieczka z miasta | 18. Czas pud�a | 19. Pod no�em | 20. Hilton Swift | 21. Alef | 22. Duchy i pustki | 23. Lustereczko, powiedz przecie | 24. W samotno�ci | 25. Powr�t na wsch�d | 26. Kuromaku | 27. Niedobra kobieta | 28. Towarzystwo | 29. Zimowa podr� | 30. Porwanie | 31. 3Jane | 32. Zimowa podr� (2) | 33. Gwiazda | 34. Margate Road | 35. Fabryczna wojna | 36. Pu�apka dusz | 37. �urawie | 38. Fabryczna wojna (2) | 39. Zbyt wiele | 40. R�owy at�as | 41. Pan Yanaka | 42. Hala fabryczna | 43. S�dzia | 44. Czerwona sk�ra | 45. A dalej g�adki kamie� Mojej siostrze Fran Gibson z zachwytem i mi�o�ci� 1 Dymnik Duch by� po�egnalnym prezentem ojca. Czarno ubrany sekretarz przekaza� go w holu odlot�w Narity. Przez pierwsze dwie godziny lotu do Londynu le�a� zapomniany w torebce: g�adki, ciemny owal, ozdobiony z jednej strony wszechobecnym logo Maas-Neotek, z drugiej �agodnie wygi�ty, by pasowa� do d�oni u�ytkownika. Siedzia�a sztywno wyprostowana w fotelu kabiny pierwszej klasy, z twarz� u�o�on� w zimn� maseczk�, na�laduj�c� najbardziej charakterystyczn� min� nie�yj�cej matki. S�siednie miejsca by�y puste; ojciec wykupi� wszystkie. Zrezygnowa�a z posi�ku, kt�ry zaproponowa� nerwowy steward. Te puste fotele najwyra�niej budzi�y w nim l�k przed bogactwem i pot�g� jej ojca. Waha� si� przez chwil�, potem sk�oni� i wycofa�. Na kr�tki moment pozwoli�a matczynej masce na u�miech. Duchy, pomy�la�a p�niej, gdzie� nad Niemcami, wpatruj�c si� w tapicerk� fotela obok. Jak dobrze jej ojciec traktowa� swoje duchy. Duchy widzia�a tak�e za oknem, duchy w stratosferze zimowej Europy, fragmentaryczne obrazy, kt�re formowa�y si�, gdy tylko jej oczy traci�y ostro�� widzenia. Matka w Ueno Park: delikatna twarz w blasku wrze�niowego s�o�ca. "�urawie, Kumi! Sp�jrz na �urawie!" A Kumiko patrzy�a ponad Jeziorem Shinobazu i nie widzia�a niczego, �adnych �urawi, tylko par� ruchomych czarnych punkt�w, z pewno�ci� kruk�w. Woda by�a g�adka jak jedwab barwy o�owiu, a blade hologramy migota�y niewyra�nie nad odleg�� lini� stanowisk �uczniczych. Ale Kumiko mia�a jeszcze zobaczy� te �urawie niejeden raz, w marzeniach. By�y origami, kanciastymi tworami sk�adanymi z neonowych planszy, jasnymi, sztywnymi ptakami �egluj�cymi w ksi�ycowej przestrzeni szale�stwa matki... Wspomina�a ojca w czarnym kimonie rozwartym na wytatuowanej burzy smok�w, przygarbionego za ogromn� hebanow� pustyni� biurka, z oczami g�adkimi i b�yszcz�cymi jak malowane oczy lalki. "Twoja matka nie �yje. Czy rozumiesz?" A dooko�a p�aszczyzny cieni w gabinecie - kanciasta ciemno��. Jego d�o� wysuwaj�ca si� do przodu, w kr�g �wiat�a lampy, r�kaw kimona zsuwa si�, ods�aniaj�c z�otego rolexa i kolejne smoki z grzywami zwini�tymi w fale, wyk�ute mocno i ciemno wok� przegubu, wskazuj�ce... Wskazuj�ce na ni�. "Czy zrozumia�a�?" Nie odpowiedzia�a, ale uciek�a w tajne miejsce, do kom�rki najmniejszych maszyn czyszcz�cych. Tyka�y wok� niej przez ca�� noc, co kilka minut skanowa�y j� r�owymi b�yskami laserowego �wiat�a. A� wreszcie znalaz� j� ojciec, pachn�cy whisky i papierosami dunhill. I zani�s� do pokoju na pi�trze apartamentu. Wspomina�a tygodnie, kt�re nadesz�y potem, puste dni, sp�dzane zwykle w czarno odzianym towarzystwie tych czy innych sekretarzy, opanowanych m�czyzn z automatycznymi u�miechami i ciasno zwini�tymi parasolami. Jeden z nich, najm�odszy i najmniej opanowany, pr�bowa� j� zabawi� - na zat�oczonym chodniku Ginza, w cieniu zegara Hattori - zaimprowizowanym pokazem kendo. Przemyka� sprawnie mi�dzy zaskoczonymi sprzedawczyniami i zdumionymi turystami, a czarny parasol migota� nieszkodliwie w formalnych, staro�ytnych ci�ciach. Kumiko u�miechn�a si� wtedy w�asnym u�miechem - zerwa�a �a�obn� mask�. Poczucie winy natychmiast wbi�o si� g��biej i jeszcze mocniej w to miejsce w sercu, gdzie ukry�a pewno�� o swym wstydzie i niegodziwo�ci. Najcz�ciej jednak sekretarze zabierali j� na zakupy do wielkich magazyn�w przy Ginza, do dziesi�tk�w butik�w Shinjuku, wspomnianych przez niebieski plastikowy przewodnik Michelina napisany dr�tw� japo�szczyzn�. Kupowa�a tylko rzeczy brzydkie, brzydkie i bardzo drogie, a sekretarze maszerowali obok niej niewzruszenie, �ciskaj�c w mocnych d�oniach b�yszcz�ce torby. Co wiecz�r, kiedy wraca�a do apartamentu ojca, torby uk�adano r�wno w jej sypialni, gdzie pozostawa�y nie otwierane i nie tkni�te, p�ki nie usun�y ich pokoj�wki. A w si�dmym tygodniu, w przeddzie� jej trzynastych urodzin, postanowiono, �e Kumiko odleci do Londynu. - B�dziesz go�ciem w domu mojego kobuna - poinformowa� j� ojciec. - Ale ja nie chc� tam jecha� - odpar�a i ukaza�a mu u�miech matki. - Musisz - o�wiadczy�, odwracaj�c si�. - Wyst�pi�y pewne k�opoty - doda� w stron� ocienionego gabinetu. - W Londynie nic nie b�dzie ci grozi�. - A kiedy wr�c�? Ale ojciec nie odpowiedzia�. Sk�oni�a si� i wysz�a, wci�� z u�miechem matki na twarzy. Duch zbudzi� si� pod dotkni�ciem Kumiko, kiedy zaczynali ju� zni�a� si� nad Heathrow. Pi��dziesi�ta pierwsza generacja biochip�w Maas-Neotek przywo�a�a w fotelu obok niewyra�n� posta�: ch�opca z jakiego� wyblak�ego obrazu polowania, ze skrzy�owanymi swobodnie nogami w wysokich my�liwskich butach i oliwkowych bryczesach. - Cze�� - odezwa� si� duch. Kumiko mrugn�a i otworzy�a d�o�. Ch�opiec zamigota� i znikn��. Spojrza�a na niewielki g�adki aparat i powoli zacisn�a palce. - Cze�� po raz drugi - powiedzia�. - Jestem Colin. A ty? Przygl�da�a si�. Oczy mia� jak jasnozielony dym, wysokie czo�o, blade i g�adkie pod zwichrzon� ciemn� grzyw�. Poprzez l�ni�ce z�by widzia�a fotel po drugiej stronie przej�cia. - Je�li jestem dla ciebie zbyt widmowy... - u�miechn�� si� - ...mo�emy podci�gn�� rozdzielczo��. I nagle zmaterializowa� si� w pe�ni, nieprzyjemnie wyra�ny i rzeczywisty; zatrzask na klapie jego ciemnej kurtki wibrowa� z halucynatoryczn� jasno�ci�. - To wyczerpuje baterie - stwierdzi� i zblad� do poprzedniego stanu. - Nie s�ysza�em, jak ci na imi�. Znowu ten u�miech. - Nie jeste� prawdziwy - oznajmi�a surowo. Wzruszy� ramionami. - Nie trzeba tak g�o�no, panienko. Inni pasa�erowie uznaj� ci� za dziwaczk�, je�li rozumiesz, o co mi chodzi. Subwokalizacja, to w�a�ciwy spos�b. Wychwytuj� wszystko przez sk�r�... - Wyprostowa� nogi i przeci�gn�� si�, splataj�c d�onie na karku. - Pas, panienko. Ja sam nie musz� si� przypina�, gdy� nie jestem, jak to zauwa�y�a�, prawdziwy. Kumiko zmarszczy�a brwi i rzuci�a aparat duchowi na kolana. Znikn��. Zapi�a pas, spojrza�a na zabawk�, zawaha�a si� i podnios�a j� znowu. - A wi�c pierwszy raz w Londynie? - zapyta�, wyp�ywaj�c z peryferii pola widzenia. Przytakn�a odruchowo. - Nie denerwuj� ci� loty? Nie boisz si�? Pokr�ci�a g�ow�. Czu�a si� idiotycznie. - Nie szkodzi - rzek� duch. - B�d� na ciebie uwa�a�. Heathrow za trzy minuty. Kto� ci� odbierze? - Wsp�lnik mojego ojca - odpowiedzia�a po japo�sku. Duch wyszczerzy� z�by. - W takim razie trafisz z pewno�ci� w dobre r�ce. - Mrugn�� porozumiewawczo. - Z mojego wygl�du trudno zgadn��, �e jestem lingwist�, prawda? Kumiko przymkn�a oczy, a duch szepta� do niej co� o odkryciach archeologicznych na Heathrow, o neolicie i epoce �elaza, o garnkach i narz�dziach... - Miss Yanaka? Kumiko Yanaka? Anglik wyrasta� nad ni�, a wielkie cia�o gaijin okrywa�y szerokie fa�dy ciemnej we�ny. Ma�e ciemne oczka przygl�da�y si� jej uprzejmie zza okular�w w stalowych ramkach. Nos wygl�da�, jakby zosta� kiedy� zgruchotany i nigdy porz�dnie niez�o�ony. W�osy, jakie mu jeszcze pozosta�y, m�czyzna goli� do szarej szczeciny, a czarne we�niane r�kawiczki by�y wystrz�pione i bez palc�w. - Bo ja, widzisz - doda� takim tonem, jakby to j� mia�o natychmiast uspokoi� - mam na imi� Petal. Petal nazywa� miasto Dymnikiem. Kumiko dr�a�a na ch�odnej czerwonej sk�rze; przez okno staro�ytnego jaguara obserwowa�a p�atki �niegu, opadaj�ce i topniej�ce na drodze, kt�r� Petal nazywa� M4. Popo�udniowe niebo by�o bezbarwne. Petal prowadzi� w milczeniu, sprawnie, �ci�gaj�c wargi, jakby zaraz mia� co� zagwizda�. Dla przybysza z Tokio ruch wydawa� si� absurdalnie nik�y. Przyspieszaj�c, wyprzedzili bezza�ogowy pojazd Eurotransu, z t�pym dziobem wysadzanym sensorami i bateriami reflektor�w. Mimo pr�dko�ci Kumiko czu�a si� tak, jakby stali w miejscu, jakby to cz�stki Londynu krystalizowa�y si� wok� niej: �ciany z mokrej ceg�y, betonowe �uki, czarne �elazne pr�ty stercz�ce w g�r� jak rz�dy w��czni. Miasto definiowa�o si� powoli. Kiedy zjechali ju� z M4 i jaguar czeka� na skrzy�owaniach, dostrzega�a poprzez �nieg twarze - zarumienione twarze gaijin ponad ciemn� tkanin�, brody ukryte w szalach, kobiece obcasy stukaj�ce po srebrzystych ka�u�ach. Rz�dy sklepik�w i dom�w przypomina�y wspaniale dopracowane w szczeg�ach akcesoria, jakie widzia�a kiedy� rozstawione wok� modelu lokomotywy w Osace, w galerii handlarza europejskimi antykami. By�o tu ca�kiem inaczej ni� w Tokio, gdzie przesz�o��, czy raczej to, co z niej pozosta�o, chroniono z l�kliw� trosk�. Tam historia sta�a si� czym� niezwyk�ym, rzadko�ci� os�anian� przez rz�d i podtrzymywan� z funduszy korporacji. Tutaj wydawa�a si� sam� osnow� rzeczywisto�ci, jakby miasto by�o pojedyncz� naro�l� kamienia i cegie�, niezliczonymi warstwami wiadomo�ci i znacze� kolejnych epok, tworzone przez wieki zgodnie z dyktatem jakiego� prawie ju� nieczytelnego DNA handlu i imperium. - �al, �e Swain nie m�g� wyjecha� po ciebie osobi�cie - odezwa� si� cz�owiek imieniem Petal. Kumiko nie mia�a k�opot�w z jego akcentem, raczej z dziwn� struktur� wypowiadanych zda�. Pocz�tkowo wzi�a przeprosiny za polecenie. Pomy�la�a, czy nie uruchomi� ducha, ale zrezygnowa�a z tego pomys�u. - Swain - powt�rzy�a. - Pan Swain jest moim gospodarzem? Wzrok Petala odszuka� j� we wstecznym lusterku. - Ojciec ci nie powiedzia�? - Nie. - Aha. - Kwin�� g�ow�. - Pan Yanaka dba o bezpiecze�stwo w takich sprawach. Rozs�dnie. Cz�owiek na jego stanowisku i tak dalej... - Westchn�� ci�ko. - Przepraszam za ogrzewanie. W gara�u mieli si� tym zaj��... - Czy jeste� sekretarzem pana Swaina? - zwr�ci�a si� do poro�ni�tego szczecin� fa�du sk�ry nad ko�nierzem grubego ciemnego p�aszcza. - Sekretarzem? - Przez chwil� si� zastanawia�. - Nie - uzna� w ko�cu. - Nie sekretarzem. Przejechali przez rondo, obok l�ni�cych metalicznych markiz i licznych wieczorem przechodni�w. - Jad�a� co�? Dali wam jaki� posi�ek w czasie lotu? - Nie by�am g�odna... �wiadoma maski swej matki na twarzy... - Swain co� dla ciebie znajdzie. Cz�sto je r�ne japo�skie potrawy. - Cmokn�� dziwacznie i obejrza� si�. Spogl�da�a obok niego, na poca�unki �nie�nych p�atk�w, �cierane machni�ciami wycieraczek. Rezydencja Swaina na Notting Hill sk�ada�a si� z trzech po��czonych wiktoria�skich dom�w, usytuowanych gdzie� w �nie�nym labiryncie skwer�w, zau�k�w i uliczek. Petal, d�wigaj�c w r�kach po dwie walizki Kumiko, wyja�ni�, �e numer 17 stanowi g��wne wej�cie tak�e do numer�w 16 i 18. - Nie warto tam puka� - rzek�, wskazawszy niezgrabnie ci�kimi walizkami na l�ni�cy czerwony lakier i mosi�ne okucia drzwi pod 16. - Nic za nimi nie ma, tylko dwadzie�cia centymetr�w �elbetu. Obejrza�a si�. Niemal identyczne fasady znika�y wzd�u� �uku uliczki. �nieg pada� g�sto, a szare niebo rozja�ni�o si� �ososiowym blaskiem sodowych latami. Ulica by�a pusta, �nieg �wie�y i g�adki. Wyczuwa�a jaki� obcy posmak w mro�nym powietrzu, s�aby ale przenikliwy zapach spalenizny i archaicznych paliw. Buty Petala pozostawia�y du�e, wyra�ne �lady. Nosi� czarne zamszowe oksfordy z w�skimi czubkami, na bardzo grubych, karbowanych podeszwach z czerwonego plastiku. Dr��c troch� z zimna, sz�a za nim po szarych schodach prowadz�cych do numeru 17. - Ju� jestem - o�wiadczy� czarnym drzwiom. - Wej��. Potem westchn��, postawi� wszystkie cztery walizki na �niegu, zdj�� r�kawiczk� bez palc�w i przycisn�� d�o� do wprawionego w drzwi kr��ka jasnej stali. Kumiko mia�a wra�enie; �e s�yszy cichutki pisk, brz�k owada: wznosi� si� coraz wy�ej, a� ucich�, a drzwi drgn�y od st�umionego uderzenia cofaj�cych si� magnetycznych sworzni. - Nazwa�e� je Dymnikiem - powiedzia�a, kiedy chwyci� mosi�n� ga�k�. - Miasto... Znieruchomia�. - Dymnik... Tak. - Otworzy� drzwi do ciep�a i �wiat�a. - To dawne okre�lenie, rodzaj przezwiska. Chwyci� walizki i wszed� na niebieski chodnik wy�o�onego bia�ymi panelami foyer. Ruszy�a za nim. Drzwi natychmiast zamkn�y si�, sworznie zaskoczy�y z g�uchym szcz�kiem. Nad bia�� boazeri� wisia� obraz w mahoniowej ramie: konie na ��ce, niewielkie figurki w czerwonych frakach. Colin, chipowy duch, by�by tam jak u siebie, pomy�la�a. Petal znowu postawi� jej baga�e. Zgnieciony �nieg upad� na niebieski chodnik. M�czyzna otworzy� kolejne drzwi, ods�aniaj�c b�yszcz�c� stalow� krat�. Z brz�kiem odsun�� j� na bok. Patrzy�a, nie rozumiej�c. - Winda - wyja�ni�. - Nie ma miejsca na walizki. Przywioz� je drug� tur�. Mimo pozornie zaawansowanego wieku winda ruszy�a p�ynnie, gdy tylko Petal dotkn�� porcelanowego guzika. Kumiko musia�a stan�� bardzo blisko niego: pachnia� mokr� we�n� i jak�� kwiatow� wod� do golenia. - Umie�cili�my ci� na g�rze - powiedzia�, wskazuj�c drog� w�skim korytarzem. - Pomy�leli�my, �e wolisz mie� troch� spokoju. - Otworzy� drzwi i przepu�ci� j� do wn�trza. - Mam nadziej�, �e to wystarczy. - Zdj�� okulary i energicznie przetar� je zgniecion� chusteczk�. - Przynios� twoje walizki. Kiedy wyszed�, Kumiko wolno obesz�a masywn� wann� z czarnego marmuru,zajmuj�c� �rodek niedu�ego pokoju. Wy�o�one p�ytkami z plamistych z�otych luster �ciany pochyla�y si� ostro ku sufitowi. Mi�dzy dwoma mansardowymi okienkami sta�o najwi�ksze ��ko, jakie w �yciu widzia�a. Ponad nim w lustro wmontowano ma�e ruchome lampki, podobne do lampek nad fotelami w samolocie. Stan�a obok wanny i dotkn�a szyi s�u��cego za kran z�oconego �ab�dzia. Roz�o�one skrzyd�a pe�ni�y funkcje kurk�w. Powietrze w pokoju by�o ciep�e i nieruchome... Przez jedn� chwil� mia�a uczucie, �e niczym bolesna mg�a wype�nia je obecno�� matki. Petal chrz�kn�� w progu. - No tak... - Wni�s� baga�e. - Wszystko w porz�dku? Jeste� g�odna? Nie? Zostawi� ci�, �eby� si� urz�dzi�a. - Ustawi� walizki przy ��ku. - Gdyby� mia�a ochot� co� zje��, to zadzwo�. - Wskaza� ozdobny antyczny telefon z rze�bionym mosi�nym mikrofonem i s�uchawk� na spiralnym uchwycie z ko�ci s�oniowej. - Wystarczy podnie��, nie musisz wykr�ca� numeru. �niadanie zjesz, jak si� obudzisz. Zapytaj kogokolwiek, poka�e ci gdzie. Potem mo�esz si� spotka� ze Swainem... Wra�enie obecno�ci matki znikn�o wraz z powrotem Petala. Kiedy �yczy� jej dobrej nocy i zamkn�� drzwi, spr�bowa�a znowu je wyczu�, ale nie pozosta� nawet �lad. Przez d�ugi czas sta�a przy wannie, g�adz�c �liski metal �ab�dziej szyi. 2 Kid Afrika Kid Afrika przyby� do Psiej Samotni ostatniego dnia listopada. Jego wiekowego dodge'a prowadzi�a bia�a dziewczyna nazwiskiem Cherry Chesterfield. �lizg Henry i Ptaszek rozk�adali w�a�nie pi�� tarczow�, tworz�c� lew� r�k� S�dziego, kiedy na widoku pojawi� si� dodge Kida: po�atany fartuch rozpryskiwa� odkosy rdzawej wody z ka�u� na nier�wnej p�aszczy�nie koloru stali. Ptaszek zauwa�y� go pierwszy. Mia� dobre oczy i dziesi�ciokrotny monokular, wisz�cy na piersi w�r�d ko�ci rozmaitych zwierz�t i staro�ytnych mosi�nych naboi. �lizg podni�s� g�ow� znad hydraulicznego przegubu i zobaczy�, jak Ptaszek prostuje si� na swoje pe�ne dwa metry wzrostu, by wymierzy� monokular przez kratownic� ram bez szyb, tworz�c� wi�ksz� cz�� po�udniowej �ciany Fabryki. Ptaszek by� chudy jak szkielet, a lakierowane skrzyd�a br�zowych w�os�w, kt�re zyska�y mu to przezwisko, stercza�y wyra�nie na tle bladego nieba. Ty� g�owy i boki goli� g�adko powy�ej uszu. Ze skrzyd�ami i aerodynamicznym kaczym kuprem wygl�da�, jakby nosi� na czaszce bezg�ow� mew�. - O �e�... - powiedzia� Ptaszek. - Niech mnie popieprzy... - Co? Ptaszka trudno by�o zmusi� do koncentracji, a robota wymaga�a dw�ch par r�k. - To ten czarnuch. �lizg wsta� i wytar� r�ce o nogawki d�ins�w. Ptaszek wyd�uba� z gniazda za uchem zielony mikrosoft Mech-5, natychmiast zapominaj�c o�miopunktow� procedur� serwokalibracji, koniecznej do odczepienia pi�y S�dziego. - Kto za kierownic�? Afrika nigdy sam nie prowadzi�, je�li naprawd� nie musia�. - Nie mog� pozna�. Monokular Ptaszka z brz�kiem opad� z powrotem w kurtyn� ko�ci i mosi�dzu. �lizg stan�� obok niego i przez okno obserwowali ruch dodge'a. Od czasu do czasu Kid Afrika poprawia� matowoczarne malowanie poduszkowca ostro�nymi aplikacjami farby w aerozolu; �a�obny efekt podkre�la� rz�d chromowanych czaszek przyspawanych do masywnego przedniego zderzaka. Kiedy� w oczodo�ach tych czaszek p�on�y czerwone choinkowe lampki... Mo�e Kidowi przesta�o zale�e� na w�asnym wizerunku. Kiedy poduszkowiec skr�ci� przed Fabryk�, �lizg us�ysza�, �e Ptaszek odchodzi w mrok. Ci�kie buty zgrzyta�y o kurz i cienkie b�yszcz�ce spirale metalowych opi�k�w. Obok zakurzonej klingi wybitej szyby �lizg patrzy�, jak pojazd opada na fartuchu przed Fabryk�, zgrzytaj�c i strzelaj�c strugami pary. Co� zagrzechota�o w mroku; wiedzia�, �e za rega�em u�ywanych cz�ci Ptaszek montuje domowej roboty t�umik na chi�skiej strzelbie, kt�rej u�ywali na kr�liki. - Ptaszek! - Rzuci� klucz na brezentow� p�acht�. - Wiem, �e jeste� ignorantem, robolem, jerseyskim dupkiem, ale na mi�o�� bosk�, czy musisz mi stale o tym przypomina�? - Nie lubi� tego czarnucha - o�wiadczy� Ptaszek zza rega�u. - Jasne. A jakby ten czarnuch mia� ochot� ci� zauwa�y�, te� by ci� nie lubi�. A jakby wiedzia�, �e siedzisz tam ze spluw�, to by ci j� wcisn�� do gard�a. W poprzek. Ptaszek nie odpowiedzia�. Wychowa� si� w bia�ym miasteczku w Jersey, gdzie nikt niczego nie wiedzia� i nie cierpia� takich, co wiedz�. - Sam bym mu pom�g� - doda� jeszcze �lizg, zaci�gn�� zamek starej br�zowej kurtki i wyszed� na spotkanie poduszkowca. Zakurzona szyba po strome kierowcy zsun�a si� z sykiem, ods�aniaj�c blad� twarz przes�oni�t� wielkimi goglami z bursztynow� szyb�. Buty �lizga zgrzyta�y na starych puszkach, przerdzewia�ych i cienkich jak zesch�e li�cie. Kierowca �ci�gn�� gogle i spojrza� na niego z ukosa: dziewczyna. Teraz gogle wisia�y jej na szyi, zas�aniaj�c brod� i usta. Kid siedzi po drugiej stronie... Tym lepiej, gdyby jednak, co ma�o prawdopodobne. Ptaszek zacz�� strzela�. - Przejd� tam - poleci�a dziewczyna. �lizg okr��y� poduszkowiec; wymin�� chromowane czaszki. Okno Kida Afriki zjecha�o w d� z takim samym wyra�nym odg�osem. - �lizg Henry - mrukn�� Kid. Jego oddech k��bi� si� biel�, kiedy zderza� si� z powietrzem Samotni. - Cze��. �lizg spojrza� na w�sk� br�zow� twarz. Kid Afrika mia� du�e, sko�ne jak u kota, orzechowe oczy, cieniutki w�sik i cer� l�ni�c� niczym polerowana sk�ra. - Cze��, Kid. - Z wn�trza pojazdu dochodzi� zapach jakiego� kadzid�a. - Jak leci? - No wiesz... - Kid zmru�y� oczy. - Pami�tasz, kiedy� m�wi�e�, �e gdybym potrzebowa� pomocy... - Zgadza si�. - �lizg poczu� uk�ucie l�ku. Kid Afrika ocali� mu kiedy� ty�ek: przekona� jakich� w�ciek�ych braci, �eby nie wyrzucali go przez balkon z czterdziestego trzeciego pi�tra wypalonego wie�owca. - Kto� chce ci� wypchn�� z wysokiego budynku? - �lizg - rzek� Kid. - Chcia�bym ci� komu� przedstawi�. - Wtedy b�dziemy kwita? - �lizg, ta pi�kna dziewczyna obok to panna Cherry Chesterfieid z Cleveland w Ohio. - �lizg schyli� si� i popatrzy� na kierowc�: blond w�osy, farba wok� oczu. - Cherry, to m�j bliski i dobry przyjaciel, pan �lizg Henry. Kiedy by� jeszcze m�ody i z�y, hula� z Deacon Blues. Teraz jest stary i z�y, wi�c zagrzeba� si� tutaj i uprawia swoj� sztuk�. Rozumiesz, to cz�owiek utalentowany. - To on buduje roboty - odpar�a dziewczyna, �uj�c gum�. - M�wi�e�. - Ten sam. - Kid otworzy� drzwiczki. - Zaczekaj tu na nas, skarbie. Kid wysiad�, okryty futrem z norek, si�gaj�cym a� po czubki nieskazitelnych but�w. �lizg dostrzeg� co� z ty�u poduszkowca: szpitalny b�ysk banda�y i kropl�wek... - S�uchaj, Kid - powiedzia�. - Co ty tam trzymasz? Upier�cieniona d�o� Kida unios�a si� lekko i skin�a, by si� odsun��. Drzwi poduszkowca zatrzasn�y si�, a Cherry Chesterfieid wcisn�a klawisz zamykaj�cy okna. - O tym w�a�nie musimy porozmawia�. - Nie wydaje mi si�, �ebym prosi� o co� wielkiego - stwierdzi� Kid Afrika, otulony futrem i wsparty o nagi metalowy blat. - Cherry ma papiery technika medycznego i wie, �e jej zap�ac�. �adna dziewczyna, �lizg. Mrugn�� porozumiewawczo. - Kid... Kid Afrika mia� w poduszkowcu go�cia, kt�ry by� jak martwy: �pi�czka czy co� takiego... Le�a� pod��czony do pomp, work�w i rurek, a tak�e do czego� w rodzaju zestawu symstymowego; wszystko to przykr�cone do starych duralowych noszy z karetki, razem z bateriami i ca�� reszt�. - Co to jest? - zapyta�a Cherry. Przysz�a tu za nimi, kiedy Kid wr�ci� ze �lizgiem, �eby mu pokaza� tego go�cia z ty�u. A teraz przygl�da�a si� z pow�tpiewaniem wysokiej postaci S�dziego, a w ka�dym razie jego wi�kszej cz�ci; rami� z pi�� tarczow� le�a�o tam, gdzie je zostawili, na pod�odze, na poplamionej p�achcie brezentu. Je�li ona ma papiery technika medycznego, pomy�la� �lizg, to ten technik jeszcze pewnie nie zauwa�y�, �e je zgubi�. Cherry w�o�y�a na siebie przynajmniej cztery sk�rzane kurtki, wszystkie o par� numer�w za du�e. - To sztuka �lizga. Przecie� ci m�wi�em. - Ten facet umiera. �mierdzi jak siki. - Cewnik si� obluzowa� - wyja�ni�a Cherry. - A co ten stw�r w�a�ciwie ma robi�? - Nie mo�emy go tu trzyma�, Kid. On tu zdechnie. Chcesz go zabi�, to wrzu� go do jakiej� dziury na Samotni. - Ten cz�owiek nie umrze - zapewni� Kid Afdka. - Nie jest ranny, nie choruje... - No to co mu dolega, do diab�a? - Ma odlot, dziecinko. Jest w trasie. Potrzebuje ciszy i spokoju. �lizg spojrza� na Kida, na S�dziego i znowu na Kida. Chcia�by si� ju� zaj�� tym ramieniem. Kid powiedzia�, �e �lizg mia�by pilnowa� tego faceta przez dwa tygodnie, mo�e trzy. Zostawi�by Cherry, �eby si� nim opiekowa�a. - Nie kapuj�. Ten go�� to tw�j kumpel? Kid Afrika wzruszy� ramionami pod futrem. - No to czemu nie wstawisz go u siebie? - Nie do�� spokojnie. Nie ma ciszy. - Kid - rzek� �lizg. - Jestem ci co� winien, ale nic tak dziwacznego. Musz� si� bra� do roboty... A zreszt� to wariactwo. I jest jeszcze Gentry. Teraz wyjecha� do Bostonu, ale wr�ci jutro wieczorem i wcale mu si� to nie spodoba. Wiesz, ludzie go troch� denerwuj�... A to w�a�ciwie jego lokal, rozumiesz... - Mieli ci� ju� za balustrad�, ch�opie - stwierdzi� ze smutkiem Kid Afrika. - Pami�tasz? - Pami�tam, jasne, ale... - Ale nie za dobrze. W porz�dku, Cherry, ruszamy. Nie chc� jecha� noc� przez Psi� Samotni�. Odepchn�� si� od stalowego blatu. - Pos�uchaj, Kid... - Nie ma o czym gada�. W tym pieprzonym Atlantic City nie wiedzia�em nawet, jak masz na imi�. Pomy�la�em tylko, �e nie chc� ogl�da� bia�ego ch�opaka rozpry�ni�tego po ca�ej ulicy. I tyle. Wtedy nie wiedzia�em, jak ci na imi�, i chyba teraz te� nie chc� wiedzie�. - Kid... - S�ucham? - Niech b�dzie. Zostaje tutaj. Maks dwa tygodnie. Dasz s�owo, �e wr�cisz tu po niego? I musisz mi pom�c za�atwi� jako� spraw� z Gentrym. - A czego potrzebuje? - Proch�w. Ptaszek pojawi� si�, kiedy dodge Kida odjecha� ju� w g��b Samotni. Wynurzy� si� zza stos�w sprasowanych samochod�w, pordzewia�ych platform zgniecionej blachy, ukazuj�cej jeszcze miejscami jaskrawe plamy lakieru. �lizg obserwowa� go przez okno pod stropem Fabryki. W kwadraty metalowych ram wstawili p�yty znalezionego plastiku, ka�da w innym odcieniu i innej grubo�ci. I kiedy �lizg przechyla� g�ow� na bok, widzia� Ptaszka przez szyb� z ostro r�owego lucytu. - Kto tu mieszka? - zapyta�a Cherry z pokoiku za jego plecami. - Ja - odpar�. - Ptaszek, Gentry... - Pyta�am o ten pok�j. Obejrza� si�. Sta�a przy noszach i ich maszynerii. - Ty - powiedzia�. - Tw�j lokal? - Ogl�da�a rysunki przyczepione do �cian, oryginalne koncepcje S�dziego i jego �ledczych, Trupo�ercy i Wied�my. - Nie przejmuj si� tym. - Tylko niech ci nic nie przychodzi do g�owy - uprzedzi�a. Przyjrza� si� jej. Mia�a spory czerwony liszaj w k�ciku ust. Tlenione w�osy stercza�y jak pokaz elektrostatyki. - Jak ju� m�wi�em: nie przejmuj si�. - Kid m�wi�, �e macie tu elektryczno��. - Mamy. - To lepiej go pod��czmy - stwierdzi�a, pochylaj�c si� nad noszami. - Niewiele pobiera, ale baterie pewnie ju� si� wyczerpuj�. Przeszed� przez pok�j i spojrza� na blad� twarz. - Mo�esz mi co� wyt�umaczy�? - Nie podoba�y mu si� te rurki. Jedna wchodzi�a do nosa i na sam widok mia� ch�� wymiotowa�. - Co to za facet i co w�a�ciwie Kid Afiika z nim wyczynia? - Nic nie wyczynia. - Uruchomi�a odczyt na panelu biomonitora, umocowanym srebrn� ta�m� izolacyjn� do wspornika noszy. - REM wci�� wyra�ny, jakby przez ca�y czas �ni�... - Cz�owiek na noszach by� otulony nowiutkim niebieskim �piworem. - Cokolwiek to znaczy, on... kimkolwiek jest... p�aci za to Kidowi. Facet mia� na czole przylepione trody; gruby czarny kabel by� umocowany do kraw�dzi noszy. �lizg prze�ledzi� go spojrzeniem a� do szerokiego szarego pakunku podwieszonego do wspornika. Symstym? Nie wygl�da� na to. Jaki� zestaw cyberprzestrzeni? Gentry sporo wiedzia� o cyberprzestrzeni, a w ka�dym razie sporo o niej m�wi�, ale �lizg nie pami�ta� niczego na temat bycia nieprzytomnym i w��czonym... Ludzie w��czali si�, �eby m�c sobie pogrzeba�. Za�o�y� trody i znale�� si� tam, w�r�d wszystkich danych �wiata ustawionych niczym jedno wielkie neonowe miasto. Mo�na tam by�o kr��y� i jako� si� w to wczuwa�, przynajmniej wizualnie. Gdyby nie to, szukanie drogi do konkretnego, potrzebnego fragmentu danych by�oby zbyt skomplikowane. Gentry nazywa� to ikonizacj�. - On p�aci Kidowi? - Tak - potwierdzi�a. - Za co? - Za to, �e go trzyma w takim stanie. I ukrywa. - Przed kim? - Nie wiem. Nie powiedzia�. W zapad�ej nagle ciszy wyra�nie s�ysza� r�wnomierny, �wiszcz�cy oddech cz�owieka na noszach. 3 Malibu W domu unosi� si� dziwny zapach. By� tu obecny od zawsze. Nale�a� do czasu, s�onego powietrza i entropijnej natury kosztownych dom�w wzniesionych zbyt blisko morza. By� mo�e by� te� charakterystyczny dla budynk�w nie zamieszkanych przez kr�tkie, ale cz�sto si� powtarzaj�ce okresy, otwieranych i zamykanych, gdy ich niespokojni w�a�ciciele przybywali i odje�d�ali. Wyobra�a�a sobie puste pokoje i plamki rdzy rozkwitaj�ce bezg�o�nie na chromowanych powierzchniach, blade naro�l� ple�ni zapuszczaj�cej korzenie w ciemnych k�tach. Architekci, jakby uznaj�c ten wieczny proces, godzili si� z dzia�aniem korozji; lata dzia�ania wodnego py�u prze�ar�y do grubo�ci nadgarstka masywne stalowe balustrady wzd�u� tarasu. Dom przysiad�, podobnie jak jego s�siedzi, na fragmentach rozpadaj�cych si� fundament�w. Spaceruj�c pla��, czasami oddawa�a si� archeologicznym fantazjom: usi�owa�a wyobrazi� sobie przesz�o�� tej okolicy, inne domy, inne g�osy. Podczas tych spacer�w towarzyszy� Jej uzbrojony i zdalnie sterowany male�ki �mig�owiec dorniera. Kiedy tylko schodzi�a z tarasu, wznosi� si� z niewidocznej platformy na dachu. Potrafi� zawisn�� niemal bezg�o�nie i by� tak zaprogramowany, �eby unika� linii jej wzroku. Budzi� uczucie lito�ci, kiedy tak sun�� za ni� niby kosztowny, ale niepo��dany �wi�teczny prezent. Wiedzia�a, �e przez kamery dorniera obserwuje j� Hilton Swift. Niewiele z tego, co dzia�o si� w letnim domu, umyka�o uwadze Sense/Netu. Jej samotno�� - ten tydzie� odosobnienia, kt�rego za��da�a - by�a pod sta�ym nadzorem. Lata pracy w tym fachu da�y jej szczeg�ln� niewra�liwo�� na obserwacj�. Noc� zapala�a niekiedy umieszczone pod tarasem reflektory, o�wietlaj�c hieroglificzne ta�ce szarych krab�w. Taras pozostawa� w mroku, podobnie jak salon za jej plecami. Siada�a na fotelu ze zwyk�ego bia�ego plastiku i obserwowa�a Brownowskie poruszenia skorupiak�w. W ostrym blasku reflektor�w rzuca�y male�kie, ledwie widoczne cienie, ulotne tr�jk�ty na piasku. Odg�os morza otula� j� swym jednostajnym szumem. P�no w nocy, kiedy spa�a w mniejszej z dw�ch go�cinnych sypialni, przedziera� si� do jej sn�w. Ale nigdy do tych obcych, natr�tnych wspomnie�. Miejsce do spania wybra�a instynktownie. G��wna sypialnia by�a zaminowana czujnikami dawnego b�lu. Lekarze w klinice u�yli chemicznych szczypiec, by wyrwa� nawyk z receptor�w w m�zgu. Gotowa�a dla siebie w bia�ej kuchni. Rozmra�a�a chleb w mikrofal�wce, wrzuca�a do nieskazitelnie czystych stalowych garnk�w paczki liofilizowanej szwajcarskiej zupy. Wolno zbli�a�a si� do tej bezimiennej, ale coraz bardziej znajomej przestrzeni, od kt�rej tak subtelnie odizolowa�y j� projektowane narkotyki. - To si� nazywa "�ycie" - zwr�ci�a si� do bia�ego blatu. Ciekawe, co z tego zrozumiej� firmowi psycholodzy Sense/Netu, zastanowi�a si�, je�li jaki� ukryty mikrofon przeni�s� do nich te s�owa? Wymiesza�a zup� smuk�� stalow� �y�k�; patrzy�a, jak unosi si� para. To pomaga, je�li si� co� robi, pomy�la�a. Po prostu robi co� samemu. W klinice upierali si�, �eby sama s�a�a sobie ��ko. A teraz nala�a na talerz swojej w�asnej zupy. Zmarszczy�a czo�o, wspominaj�c klinik�. Wypisa�a si� po tygodniu leczenia. Medycy protestowali. Detoksykacja uda�a si� wspaniale, twierdzili, ale terapia nawet si� nie zacz�a. M�wili o statystyce nawrot�w w�r�d pacjent�w, kt�rzy nie doko�czyli programu. T�umaczyli, �e po przerwaniu leczenia ubezpieczenie traci wa�no��. Sense/Net zap�aci, powiedzia�a im wtedy. A mo�e wol�, �eby zap�aci�a osobi�cie? I wyj�a sw�j platynowy chip MitsuBanku. Jej lear wyl�dowa� w godzin� p�niej. Kaza�a mu zabra� si� do LAX i poleci�a, �eby czeka� na ni� samoch�d i �eby zablokowa� wszystkie rozmowy. - Przykro mi, Angelo - powiedzia� samolot kilka sekund po starcie, skr�caj�c nad Montego Bay. - Ale mam Hiltona Swifta na dost�pie priorytetowym. - Angie - odezwa� si� Swift. - Wiesz, �e zawsze mo�esz na mnie liczy�. Wiesz o tym, Angie? Spojrza�a na czarny owal g�o�nika. Tkwi� w p�ycie g�adkiego szarego plastiku i wyobrazi�a sobie, �e Hilton przykucn�� z ty�u, za grodzi� leara, bole�nie i groteskowo zwijaj�c swe d�ugie nogi biegacza. - Wiem, Hilton - zapewni�a. - To mi�o, �e dzwonisz. - Lecisz do Los Angeles, Angie. - Tak. M�wi�am samolotowi. - Do Malibu. - Zgadza si�. - Piper Hill jedzie ju� na lotnisko. - Dzi�kuj� ci, Hilton, ale nie chc� tam Piper. Nikogo tam nie chc�. Tylko samoch�d. - W domu nikogo nie ma, Angie. - To dobrze. W�a�nie o to mi chodzi. Nikogo w domu. Dom. Pusty. - Jeste� przekonana, �e to dobry pomys�? - Najlepszy, jaki mia�am ju� od bardzo dawna, Hilton. Chwila ciszy. - Powiedzieli, �e wszystko posz�o dobrze, Angie. Z leczeniem. Ale chcieli, �eby� zosta�a. - Potrzebny mi tydzie� - odpar�a. - Jeden tydzie�. Siedem dni. Sama. Po trzeciej nocy sp�dzonej w domu obudzi�a si� o �wicie, zrobi�a kaw�, ubra�a si�. Szerokie okno tarasu pokry�a mg�a kondensacji. Sen by� po prostu snem; je�li przychodzi�y koszmary czy marzenia, nie pami�ta�a ich rankiem. Ale by�o co� jeszcze: przyspieszenie, niemal zawr�t g�owy. Sta�a w kuchni, czuj�c przez grube skarpety ch��d ceramicznej pod�ogi. Obur�cz �ciska�a gor�cy kubek. To tam... Wyci�gn�a r�ce, unosz�c kubek jak puchar, gestem jednocze�nie instynktownym i ironicznym. To ju� trzy lata, odk�d dosiada� jej loa; trzy lata, odk�d j� w og�le dotkn�li. Ale teraz? Legba? Czy kto� inny? Poczucie obecno�ci rozwia�o si� nagle. Zbyt pospiesznie odstawi�a kubek - kawa chlapn�a jej na palce. Pobieg�a szuka� but�w i p�aszcza. Zielone gumowce z szafki i ci�ka, niebieska g�rska kurtka, kt�rej nie pami�ta�a. Za du�a, �eby mog�a nale�e� do Bobby'ego. Wysz�a z domu na schody, ignoruj�c brz�czenie wirnika ma�ego dorniera, kt�ry wzni�s� si� za ni� jak cierpliwa wa�ka. Patrzy�a na po�udnie, wzd�u� szeregu domk�w pla�owych, �amanej linii dach�w przypominaj�cej barrio w Rio. A potem skierowa�a si� na po�udnie, w stron� Kolonii. T�, kt�ra przyby�a, okaza�a si� Mamman Brigitte albo Grande Brigitte. Niekt�rzy uwa�aj� j� za �on� barona Samedi, inni nazywaj� "najstarsz� z umar�ych". Po lewej r�ce Angie wyros�a senna architektura Kolonii: burza formy i ego. Delikatne, oplecione neonami repliki Wie� Watta wznosi�y si� obok neobrutalistycznych bunkr�w okrytych spi�owymi p�askorze�bami. Mija�a �ciany zwierciade�, odbijaj�ce poranne k��by nadatlantyckich chmur. W ci�gu ostatnich trzech lat zdarza�y si� chwile, kiedy czu�a si�, jakby mia�a przekroczy� czy te� powr�ci� zza cienkiej linii, subtelnej granicy wiary, i odkry�, �e czas z loa by� tylko snem. Albo �e - co najwy�ej - byli tylko zaka�nymi ogniskami rezonansu kulturowego, pozosta�o�ci� po tygodniach sp�dzonych w New Jersey, w oumphor Beauvoira. By�a gotowa spojrze� innymi oczami: �adnych bog�w, �adnych Je�d�c�w. Sz�a dalej, czerpi�c spok�j z fali przyboju, z jednej wiecznej chwili czasu pla�y, jej teraz-i-zawsze. Ojciec umar� siedem lat temu, a zapis jego �ycia powiedzia� jej o nim niewiele. Tyle, �e s�u�y� komu� lub czemu�, �e zap�at� by�a wiedza, ona za� mia�a by� z�o�on� temu czemu� ofiar�. Czasami czu�a si� tak, jakby prze�y�a trzy r�ne �ycia, ka�de oddzielone od innych barier�, kt�rej nie potrafi�a nazwa�. I nie mia�a nadziei na zespolenie. Pierwsze by�y dzieci�ce wspomnienia z kompleksu Maasa, wyrytego w arizo�skim p�askowy�u, gdzie obejmowa�a kamienn� balustrad� i, stoj�c twarz� do wiatru, wyobra�a�a sobie, �e ca�a r�wnina jest jej okr�tem, �e mo�e skierowa� go ku barwom zachodu s�o�ca za g�rami. P�niej odlecia�a stamt�d, czuj�c w gardle ucisk l�ku. Nie umia�a ju� sobie przypomnie� ostatniego spojrzenia na twarz ojca. Ale musia�a wtedy siedzie� w fotelu motolotni; inne samolociki sta�y zacumowane na wietrze jak szereg barwnych motyli. Tamtej nocy dobieg�o ko�ca jej pierwsze �ycie... i �ycie jej ojca. Drugie �ycie by�o kr�tkie, szybkie i bardzo niezwyk�e. Cz�owiek nazwiskiem Tumer zabra� j� z Arizony i zostawi� z Bobbym, Beauvoirem i reszt�. S�abo pami�ta�a Tumera; tyle tylko, �e by� wysoki, mia� twarde mi�nie i oczy �ciganej zwierzyny. Zawi�z� j� do Nowego Jorku. Stamt�d Beauvoir zabra� j� i Bobby'ego do New Jersey. Tam, na pi��dziesi�tym drugim pi�trze wie�owca, uczy� j� rozumie� jej sny. Te sny s� rzeczywiste, t�umaczy�, a jego br�zowa twarz l�ni�a od potu. Nauczy� j�, �e wszystkie sny si�gaj� do wsp�lnego morza i pokaza�, w jaki spos�b jej s� inne i takie same r�wnocze�nie. Ty jedna �eglujesz, po dawnym morzu i po nowym. W New Jersey dosiadali jej bogowie. Nauczy�a si� ca�kowitego oddania Je�d�com. Widzia�a, jak loa Linglessou wchodzi w Beauvoira w oumphor, widzia�a jego stopy rozrzucaj�ce diagramy wykre�lone bia�� m�czk�. W New Jersey pozna�a bog�w. I mi�o��. Loa dosiada� jej, kiedy wyruszy�a z Bobbym budowa� swoje trzecie, obecne �ycie. Pasowali do siebie: Angie i Bobby, zrodzeni z pr�ni; Angie z czystego, jasnego kr�lestwa Maas Biolabs, Bobby z nudy Barrytown... Grande Brigitte dotkn�a jej bez ostrze�enia. Angie potkn�a si�, niemal osun�a na kolana w fal�, a szum morza zosta� wessany w mroczny pejza�, kt�ry nagle si� przed ni� otworzy�: bielone mury cmentarza, nagrobki, wierzby. �wiece. Pod najstarsz� wierzb� mn�stwo �wiec, skr�cone korzenie bia�e od wosku. Poznaj mnie, dziecko. I Angie wyczu�a j� tam, od razu, i wiedzia�a, kim ona jest: Mamman Brigitte, Mademoiselle Brigitte, najstarsza z umar�ych. Nie posiadam wyznawc�w, dziecko, ani w�asnego o�tarza. Nagle sz�a przed siebie, ku jasnym p�omykom �wiec. W uszach co� brz�cza�o, jakby wierzba kry�a ogromny pszczeli ul. Moj� krwi� jest zemsta. Angie wspomnia�a Bermudy i noc huraganu. Ona i Bobby dotarli do oka. Grande Brigitte by�a w�a�nie taka: cisza, poczucie ucisku, niewyobra�alne moce powstrzymane na jedn� chwil�. Pod wierzb� nie zobaczy�a niczego - tylko �wiece. - Loa... Nie mog� ich przywo�a�. Czu�am co�... Zacz�am szuka�... Zosta�a� wezwana do mego reposoir. Pos�uchaj mnie. Tw�j ojciec wykre�li� v�v�s w twojej g�owie. Wyrysowa�je w ciele, kt�re nie by�o cia�em. By�a� po�wiecona Ezili Freda. Legba poprowadzi� ci� w �wiat, by� s�u�y�a jego celom. Ale pos�ano ci trucizn�, dziecko, coup-poudre... Zacz�a krwawi� z nosa. - Trucizn�? V�v�s twojego ojca zosta�y przekszta�cone, cz�ciowo usuni�te, wykre�lone na nowo. Chocia� przesta�a� si� zatruwa�. Je�d�cy wci�� nie potrafili do ciebie dotrze�. Ja nale�� do innego rz�du. Poczu�a straszliwy b�l g�owy, krew zadudni�a w skroniach... - Prosz�... Wys�uchaj mnie. Masz wrog�w. Spiskuj� przeciwko tobie. A stawka w tej grze jest wielka. Strze� si� trucizny, dziecko! - Prosz� ci�! Pom� mi! Wyt�umacz... Nie mo�esz tu zosta�. To �mier�. Angie ukl�k�a na piasku, w�r�d szumu fal, o�lepiona s�o�cem. Dwa metry przed ni� dornier ko�ysa� si� nerwowo. B�l rozp�yn�� si� natychmiast. Wytar�a zakrwawione r�ce o r�kawy kurtki. Zabrz�cza� i przesun�� si� zestaw kamer zdalnie sterowanej zabawki. - Nic mi nie jest - wykrztusi�a. - Krwotok z nosa. Zwyczajny krwotok... - Dornier skoczy� do przodu, potem si� cofn��. - Zaraz wracam do domu. Nic mi nie jest. Wzni�s� si� p�ynnie i znikn�� z pola widzenia. Angie obj�a si� ramionami. Dr�a�a. Nie, nie pokazuj im. B�d� wiedzie�, ze co� si� sta�o, ale nie Zgadn� co. Wsta�a z wysi�kiem, zawr�ci�a, ruszy�a wzd�u� pla�y drog�, kt�r� tu przysz�a. Id�c, bada�a kieszenie kurtki, szukaj�c chusteczki, czegokolwiek, �eby zetrze� krew z twarzy. Palce dotkn�y rogu ma�ego, p�askiego pakietu. Natychmiast wiedzia�a, co to jest. Zatrzyma�a si� dr��ca. Narkotyk. To niemo�liwe. Ale jednak. Kto? Odwr�ci�a si� i patrzy�a na dorniera, p�ki nie odp�yn�� na bok. Pakiet. Wystarczy�by na miesi�c. Coup-poudre. Strze� si� trucizny, dziecko. 4 W�am Mona �ni�a, �e ta�czy w klatce jakiego� baru w Cleveland, naga w kolumnie ostrego b��kitnego �wiat�a, a twarze skierowane ku niej poprzez zas�on� dymu chwytaj� bia�kami oczu odrobin� b��kitu. Wszystkie one mia�y taki wyraz, jak zawsze twarze m�czyzn, kiedy obserwuj� taniec: wpatrzeni czujnie, a jednocze�nie zamkni�ci w sobie na g�ucho, tak �e oczy niczego nie zdradzaj�, a same oblicza - mimo potu - mog�yby by� wykute z czego�, co tylko wygl�da na cia�o. Zreszt� nie obchodzi�o jej, jak wygl�daj�. Nie wtedy, kiedy by�a w klatce, rozgrzana, podniecona, w rytmie, trzy piosenki na seri�, a mag dopiero zaczyna� j� unosi�, nowa energia podrywa�a na palce... Jeden z nich z�apa� j� za kostk�. Pr�bowa�a krzykn��, ale nie mog�a, nie od razu, a kiedy w ko�cu si� uda�o, mia�a uczucie, �e co� rozerwa�o si� wewn�trz niej, w rozdartym na strz�py s�upie b��kitnego �wiat�a... Ale d�o� pozosta�a, d�o� nadal �ciska�a j� w kostce. Poderwa�a si� z ��ka jak lalka na spr�ynie, walcz�c z ciemno�ci� i paznokciami odgarniaj�c w�osy z czo�a. - Co si� sta�o, ma�a? Drug� d�o� opar� jej na czole i pchn�� na plecy, w gor�ce zag��bienie poduszki. - Sen... - Wci�� czu�a jego r�k� i mia�a ochot� krzycze�. - Masz papierosa, Eddy? D�o� cofn�a si�. Pstrykni�cie, b�ysk zapalniczki, powierzchnie jego twarzy wynurzaj�ce si� z ciemno�ci, kiedy przypala�. Poda� jej. Usiad�a szybko i podci�gn�a pod brod� kolana, okryte wojskowym kocem jak namiotem. Nie chcia�a, �eby ktokolwiek jej teraz dotyka�. P�kni�ta noga znalezionego na �mietniku plastikowego krzes�a trzasn�a ostrzegawczo, kiedy opar� si� i zapali� papierosa dla siebie. Z�am si�, pomy�la�a. Spadnie na tytek, rozz�o�ci si� i przy�o�y mi par� razy. Przynajmniej by�o ciemno i nie musia�a patrze� na w�am. Najgorzej by�o, gdy budzi�a si� z b�lem g�owy, zbyt cierpi�ca, �eby si� ruszy�, a poprzedniej nocy wraca�a na haju i zapomnia�a przyklei� czarn� p�acht� folii. Wtedy ostre s�o�ce ukazywa�o jej wszystkie szczeg�y i ogrzewa�o powietrze tak, �e muchy rusza�y do lotu. Nikt jej nigdy tak nie z�apa�, nie w Cleveland; kto� na tyle og�upia�y, by si�gn�� przez to pole, i tak musia� by� zbyt pijany, �eby si� ruszy�, mo�e nawet �eby oddycha�. �aden numer te� jej tak nie �apa�, chyba �e wcze�niej za�atwi� to z Eddym, zap�aci� ekstra, ale to by�o tylko udawanie. Jakkolwiek chcieli to robi�, zawsze by� to rodzaj rytua�u, wi�c mia�a uczucie, �e dzieje si� poza normalnym �yciem. Lubi�a patrze�, jak si� zatracaj�. To by�o najciekawsze, bo naprawd� byli wtedy zagubieni, ca�kiem bezradni... Czasem tylko na u�amek sekundy, ale tak, jakby wcale ich tam nie by�o. - Eddy, ja chyba zwariuj�, je�li b�d� musia�a tu sypia�. Zdarza�o si�, �e bi� j� za mniejsze drobiazgi, wi�c spu�ci�a g�ow� na kolana pod kocem i czeka�a. - Pewno... - mrukn��. - Wola�aby� wr�ci� na farm� z�baczy? Z powrotem do Cleveland? - Po prostu nie mog� ju� tego znie��... - Jutro. - Co jutro? - Za szybko dla ciebie? Jutro wieczorem, pieprzonym prywatnym odrzutowcem? Prosto do Nowego Jorku? Czy wtedy przestaniesz mi posuwa� te bzdury? - Prosz� de, skarbie... - Wyci�gn�a do niego r�k�. - Mo�emy pojecha� poci�giem. Odepchn�� jej d�o�. - Masz nasrane w g�owie. Gdyby narzeka�a dalej, gdyby poskar�y�a si� na w�am, powiedzia�a cokolwiek, co by sugerowa�o, �e nic mu si� nie udaje, �e wszystkie jego wielkie interesy to bzdura, to by zacz��. Wiedzia�a, �e by zacz��. Jak wtedy, kiedy wrzeszcza�a, �e ma do�� robactwa, do�� karaluch�w, tych, kt�re nazywaj� palmowymi. Ale to tylko dlatego, �e co drugi by� mutantem. Kto� pr�bowa� je usun�� czym�, co rozpieprzy�o im DNA; wsz�dzie widzia�a te pokr�cone, zdychaj�ce karaluchy, maj�ce za du�o albo za ma�o n�g i g��w... A jeden wygl�da�, Jakby po�kn�� krucyfiks czy co� takiego; grzbiet, skorupa, czy co tam one maj�, by�a tak zniekszta�cona, �e rzyga� jej si� chcia�o od patrzenia. - Skarbie - powiedzia�a, staraj�c si� z�agodzi� ton. - Nic nie poradz�, ten lokal mnie wyka�cza... - Hooky Green - przerwa� jej, jakby wcale nie s�ysza�. - By�em u Hooky'ego Greena i spotka�em wa�nego faceta. Wybra� mnie, wiesz? Ch�op umie rozpozna� prawdziwy talent. - Niemal czu�a jego u�miech w ciemno�ci. - Z Londynu. W Anglii. �owca talent�w. Zachodz� do Hooky'ego, a on od razu: "Ty, ch�opie!" - Jaki� numer? Lokal Hooky'ego Greena to miejsce, gdzie - jak ostatnio uzna� Eddy - co� si� dzieje. Na trzydziestym trzecim pi�trze szklanego wie�owca, gdzie wyburzyli prawie wszystkie �ciany wewn�trzne, mieli chyba hektar parkietu. Eddy przesta� tam chodzi�, kiedy si� okaza�o, �e nikt nie zwraca na niego dostatecznej uwagi. Mona nigdy nie widzia�a samego Hooky'ego, "twardego Hooky'ego", by�ego gracza w football, w�a�ciciela lokalu. Ale �wietnie si� tam ta�czy�o. - Czy ty mnie s�uchasz, do cholery? Numer? Guzik. To jest go��, ma kontakty, ma wej�cia i pchnie mnie w g�r�. I wiesz co? Zabior� ci� ze sob�. - Ale czego on chce? - Aktorki. Czego� w rodzaju aktorki. I sprytnego ch�opaka, kt�ry dostarczy j� na miejsce i przypilnuje. - Aktorki? Na miejsce? Co za miejsce? S�ysza�a, jak rozpina kurtk�. Co� upad�o na ��ko, przy jej stopach. - Dwa tauzeny. Jezu! Mo�e to jednak nie �art? Ale je�li nie, to czym to jest, do diab�a? - Ile dzisiaj wyrwa�a�, Mona? - Dziewi��dziesi�t. Tak naprawd� to sto dwadzie�cia, ale uzna�a, �e ostatni numer by� w nadgodzinach. Zwykle za bardzo si� ba�a, �eby si� nie przyzna�, ale potrzebowa�a tych pieni�dzy na maga. - Zatrzymaj sobie. Kup jakie� ciuchy. Ale nie takie jak do pracy. Nikt nie chce, �eby tw�j ty�eczek wisia� na wierzchu. Nie w tej trasie. - Kiedy? - Jutro. M�wi�em przecie�. Mo�esz uca�owa� ten lokal na do widzenia. Kiedy to powiedzia�, mia�a ochot� wstrzyma� oddech. Krzes�o zatrzeszcza�o znowu. - Dziewi��dziesi�t, tak? - Tak.