3897
Szczegóły |
Tytuł |
3897 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3897 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3897 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3897 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILLIAM GIBSON
MONA LIZA TURBO
(Mona Lisa Overdrive)
Prze�o�y� Piotr W. Cholewa
1. Dymnik | 2. Kid Afrika | 3. Malibu | 4. W�am | 5. Portobello | 6.
�wiat�o poranka | 7. Tam nie ma tam | 8. Teksa�skie radio | 9. Metro | 10.
Kszta�t | 11. W gigancie | 12. Antarktyka zaczyna si� tutaj | 13. Pomost |
14. Zabawki | 15. Srebrzysty spacer | 16. W��kno mi�dzy warstwami | 17.
Ucieczka z miasta | 18. Czas pud�a | 19. Pod no�em | 20. Hilton Swift |
21. Alef | 22. Duchy i pustki | 23. Lustereczko, powiedz przecie | 24. W
samotno�ci | 25. Powr�t na wsch�d | 26. Kuromaku | 27. Niedobra kobieta |
28. Towarzystwo | 29. Zimowa podr� | 30. Porwanie | 31. 3Jane | 32.
Zimowa podr� (2) | 33. Gwiazda | 34. Margate Road | 35. Fabryczna wojna |
36. Pu�apka dusz | 37. �urawie | 38. Fabryczna wojna (2) | 39. Zbyt wiele
| 40. R�owy at�as | 41. Pan Yanaka | 42. Hala fabryczna | 43. S�dzia |
44. Czerwona sk�ra | 45. A dalej g�adki kamie�
Mojej siostrze
Fran Gibson
z zachwytem i mi�o�ci�
1
Dymnik
Duch by� po�egnalnym prezentem ojca. Czarno ubrany sekretarz przekaza� go
w holu odlot�w Narity.
Przez pierwsze dwie godziny lotu do Londynu le�a� zapomniany w torebce:
g�adki, ciemny owal, ozdobiony z jednej strony wszechobecnym logo
Maas-Neotek, z drugiej �agodnie wygi�ty, by pasowa� do d�oni u�ytkownika.
Siedzia�a sztywno wyprostowana w fotelu kabiny pierwszej klasy, z twarz�
u�o�on� w zimn� maseczk�, na�laduj�c� najbardziej charakterystyczn� min�
nie�yj�cej matki. S�siednie miejsca by�y puste; ojciec wykupi� wszystkie.
Zrezygnowa�a z posi�ku, kt�ry zaproponowa� nerwowy steward. Te puste
fotele najwyra�niej budzi�y w nim l�k przed bogactwem i pot�g� jej ojca.
Waha� si� przez chwil�, potem sk�oni� i wycofa�. Na kr�tki moment
pozwoli�a matczynej masce na u�miech.
Duchy, pomy�la�a p�niej, gdzie� nad Niemcami, wpatruj�c si� w tapicerk�
fotela obok. Jak dobrze jej ojciec traktowa� swoje duchy.
Duchy widzia�a tak�e za oknem, duchy w stratosferze zimowej Europy,
fragmentaryczne obrazy, kt�re formowa�y si�, gdy tylko jej oczy traci�y
ostro�� widzenia. Matka w Ueno Park: delikatna twarz w blasku wrze�niowego
s�o�ca. "�urawie, Kumi! Sp�jrz na �urawie!" A Kumiko patrzy�a ponad
Jeziorem Shinobazu i nie widzia�a niczego, �adnych �urawi, tylko par�
ruchomych czarnych punkt�w, z pewno�ci� kruk�w. Woda by�a g�adka jak
jedwab barwy o�owiu, a blade hologramy migota�y niewyra�nie nad odleg��
lini� stanowisk �uczniczych. Ale Kumiko mia�a jeszcze zobaczy� te �urawie
niejeden raz, w marzeniach. By�y origami, kanciastymi tworami sk�adanymi z
neonowych planszy, jasnymi, sztywnymi ptakami �egluj�cymi w ksi�ycowej
przestrzeni szale�stwa matki...
Wspomina�a ojca w czarnym kimonie rozwartym na wytatuowanej burzy smok�w,
przygarbionego za ogromn� hebanow� pustyni� biurka, z oczami g�adkimi i
b�yszcz�cymi jak malowane oczy lalki. "Twoja matka nie �yje. Czy
rozumiesz?" A dooko�a p�aszczyzny cieni w gabinecie - kanciasta ciemno��.
Jego d�o� wysuwaj�ca si� do przodu, w kr�g �wiat�a lampy, r�kaw kimona
zsuwa si�, ods�aniaj�c z�otego rolexa i kolejne smoki z grzywami
zwini�tymi w fale, wyk�ute mocno i ciemno wok� przegubu, wskazuj�ce...
Wskazuj�ce na ni�. "Czy zrozumia�a�?" Nie odpowiedzia�a, ale uciek�a w
tajne miejsce, do kom�rki najmniejszych maszyn czyszcz�cych. Tyka�y wok�
niej przez ca�� noc, co kilka minut skanowa�y j� r�owymi b�yskami
laserowego �wiat�a. A� wreszcie znalaz� j� ojciec, pachn�cy whisky i
papierosami dunhill. I zani�s� do pokoju na pi�trze apartamentu.
Wspomina�a tygodnie, kt�re nadesz�y potem, puste dni, sp�dzane zwykle w
czarno odzianym towarzystwie tych czy innych sekretarzy, opanowanych
m�czyzn z automatycznymi u�miechami i ciasno zwini�tymi parasolami. Jeden
z nich, najm�odszy i najmniej opanowany, pr�bowa� j� zabawi� - na
zat�oczonym chodniku Ginza, w cieniu zegara Hattori - zaimprowizowanym
pokazem kendo. Przemyka� sprawnie mi�dzy zaskoczonymi sprzedawczyniami i
zdumionymi turystami, a czarny parasol migota� nieszkodliwie w formalnych,
staro�ytnych ci�ciach. Kumiko u�miechn�a si� wtedy w�asnym u�miechem -
zerwa�a �a�obn� mask�. Poczucie winy natychmiast wbi�o si� g��biej i
jeszcze mocniej w to miejsce w sercu, gdzie ukry�a pewno�� o swym wstydzie
i niegodziwo�ci. Najcz�ciej jednak sekretarze zabierali j� na zakupy do
wielkich magazyn�w przy Ginza, do dziesi�tk�w butik�w Shinjuku,
wspomnianych przez niebieski plastikowy przewodnik Michelina napisany
dr�tw� japo�szczyzn�. Kupowa�a tylko rzeczy brzydkie, brzydkie i bardzo
drogie, a sekretarze maszerowali obok niej niewzruszenie, �ciskaj�c w
mocnych d�oniach b�yszcz�ce torby. Co wiecz�r, kiedy wraca�a do
apartamentu ojca, torby uk�adano r�wno w jej sypialni, gdzie pozostawa�y
nie otwierane i nie tkni�te, p�ki nie usun�y ich pokoj�wki.
A w si�dmym tygodniu, w przeddzie� jej trzynastych urodzin, postanowiono,
�e Kumiko odleci do Londynu.
- B�dziesz go�ciem w domu mojego kobuna - poinformowa� j� ojciec.
- Ale ja nie chc� tam jecha� - odpar�a i ukaza�a mu u�miech matki.
- Musisz - o�wiadczy�, odwracaj�c si�. - Wyst�pi�y pewne k�opoty - doda� w
stron� ocienionego gabinetu. - W Londynie nic nie b�dzie ci grozi�.
- A kiedy wr�c�?
Ale ojciec nie odpowiedzia�. Sk�oni�a si� i wysz�a, wci�� z u�miechem
matki na twarzy.
Duch zbudzi� si� pod dotkni�ciem Kumiko, kiedy zaczynali ju� zni�a� si�
nad Heathrow. Pi��dziesi�ta pierwsza generacja biochip�w Maas-Neotek
przywo�a�a w fotelu obok niewyra�n� posta�: ch�opca z jakiego� wyblak�ego
obrazu polowania, ze skrzy�owanymi swobodnie nogami w wysokich my�liwskich
butach i oliwkowych bryczesach.
- Cze�� - odezwa� si� duch.
Kumiko mrugn�a i otworzy�a d�o�. Ch�opiec zamigota� i znikn��. Spojrza�a
na niewielki g�adki aparat i powoli zacisn�a palce.
- Cze�� po raz drugi - powiedzia�. - Jestem Colin. A ty?
Przygl�da�a si�. Oczy mia� jak jasnozielony dym, wysokie czo�o, blade i
g�adkie pod zwichrzon� ciemn� grzyw�. Poprzez l�ni�ce z�by widzia�a fotel
po drugiej stronie przej�cia.
- Je�li jestem dla ciebie zbyt widmowy... - u�miechn�� si� - ...mo�emy
podci�gn�� rozdzielczo��.
I nagle zmaterializowa� si� w pe�ni, nieprzyjemnie wyra�ny i rzeczywisty;
zatrzask na klapie jego ciemnej kurtki wibrowa� z halucynatoryczn�
jasno�ci�.
- To wyczerpuje baterie - stwierdzi� i zblad� do poprzedniego stanu. - Nie
s�ysza�em, jak ci na imi�.
Znowu ten u�miech.
- Nie jeste� prawdziwy - oznajmi�a surowo.
Wzruszy� ramionami.
- Nie trzeba tak g�o�no, panienko. Inni pasa�erowie uznaj� ci� za
dziwaczk�, je�li rozumiesz, o co mi chodzi. Subwokalizacja, to w�a�ciwy
spos�b. Wychwytuj� wszystko przez sk�r�... - Wyprostowa� nogi i
przeci�gn�� si�, splataj�c d�onie na karku. - Pas, panienko. Ja sam nie
musz� si� przypina�, gdy� nie jestem, jak to zauwa�y�a�, prawdziwy.
Kumiko zmarszczy�a brwi i rzuci�a aparat duchowi na kolana. Znikn��.
Zapi�a pas, spojrza�a na zabawk�, zawaha�a si� i podnios�a j� znowu.
- A wi�c pierwszy raz w Londynie? - zapyta�, wyp�ywaj�c z peryferii pola
widzenia. Przytakn�a odruchowo. - Nie denerwuj� ci� loty? Nie boisz si�?
Pokr�ci�a g�ow�. Czu�a si� idiotycznie.
- Nie szkodzi - rzek� duch. - B�d� na ciebie uwa�a�. Heathrow za trzy
minuty. Kto� ci� odbierze?
- Wsp�lnik mojego ojca - odpowiedzia�a po japo�sku.
Duch wyszczerzy� z�by.
- W takim razie trafisz z pewno�ci� w dobre r�ce. - Mrugn��
porozumiewawczo. - Z mojego wygl�du trudno zgadn��, �e jestem lingwist�,
prawda?
Kumiko przymkn�a oczy, a duch szepta� do niej co� o odkryciach
archeologicznych na Heathrow, o neolicie i epoce �elaza, o garnkach i
narz�dziach...
- Miss Yanaka? Kumiko Yanaka?
Anglik wyrasta� nad ni�, a wielkie cia�o gaijin okrywa�y szerokie fa�dy
ciemnej we�ny. Ma�e ciemne oczka przygl�da�y si� jej uprzejmie zza
okular�w w stalowych ramkach. Nos wygl�da�, jakby zosta� kiedy�
zgruchotany i nigdy porz�dnie niez�o�ony. W�osy, jakie mu jeszcze
pozosta�y, m�czyzna goli� do szarej szczeciny, a czarne we�niane
r�kawiczki by�y wystrz�pione i bez palc�w.
- Bo ja, widzisz - doda� takim tonem, jakby to j� mia�o natychmiast
uspokoi� - mam na imi� Petal.
Petal nazywa� miasto Dymnikiem.
Kumiko dr�a�a na ch�odnej czerwonej sk�rze; przez okno staro�ytnego
jaguara obserwowa�a p�atki �niegu, opadaj�ce i topniej�ce na drodze, kt�r�
Petal nazywa� M4. Popo�udniowe niebo by�o bezbarwne. Petal prowadzi� w
milczeniu, sprawnie, �ci�gaj�c wargi, jakby zaraz mia� co� zagwizda�. Dla
przybysza z Tokio ruch wydawa� si� absurdalnie nik�y. Przyspieszaj�c,
wyprzedzili bezza�ogowy pojazd Eurotransu, z t�pym dziobem wysadzanym
sensorami i bateriami reflektor�w. Mimo pr�dko�ci Kumiko czu�a si� tak,
jakby stali w miejscu, jakby to cz�stki Londynu krystalizowa�y si� wok�
niej: �ciany z mokrej ceg�y, betonowe �uki, czarne �elazne pr�ty stercz�ce
w g�r� jak rz�dy w��czni.
Miasto definiowa�o si� powoli. Kiedy zjechali ju� z M4 i jaguar czeka� na
skrzy�owaniach, dostrzega�a poprzez �nieg twarze - zarumienione twarze
gaijin ponad ciemn� tkanin�, brody ukryte w szalach, kobiece obcasy
stukaj�ce po srebrzystych ka�u�ach. Rz�dy sklepik�w i dom�w przypomina�y
wspaniale dopracowane w szczeg�ach akcesoria, jakie widzia�a kiedy�
rozstawione wok� modelu lokomotywy w Osace, w galerii handlarza
europejskimi antykami.
By�o tu ca�kiem inaczej ni� w Tokio, gdzie przesz�o��, czy raczej to, co z
niej pozosta�o, chroniono z l�kliw� trosk�. Tam historia sta�a si� czym�
niezwyk�ym, rzadko�ci� os�anian� przez rz�d i podtrzymywan� z funduszy
korporacji. Tutaj wydawa�a si� sam� osnow� rzeczywisto�ci, jakby miasto
by�o pojedyncz� naro�l� kamienia i cegie�, niezliczonymi warstwami
wiadomo�ci i znacze� kolejnych epok, tworzone przez wieki zgodnie z
dyktatem jakiego� prawie ju� nieczytelnego DNA handlu i imperium.
- �al, �e Swain nie m�g� wyjecha� po ciebie osobi�cie - odezwa� si�
cz�owiek imieniem Petal.
Kumiko nie mia�a k�opot�w z jego akcentem, raczej z dziwn� struktur�
wypowiadanych zda�. Pocz�tkowo wzi�a przeprosiny za polecenie. Pomy�la�a,
czy nie uruchomi� ducha, ale zrezygnowa�a z tego pomys�u.
- Swain - powt�rzy�a. - Pan Swain jest moim gospodarzem?
Wzrok Petala odszuka� j� we wstecznym lusterku.
- Ojciec ci nie powiedzia�?
- Nie.
- Aha. - Kwin�� g�ow�. - Pan Yanaka dba o bezpiecze�stwo w takich
sprawach. Rozs�dnie. Cz�owiek na jego stanowisku i tak dalej... -
Westchn�� ci�ko. - Przepraszam za ogrzewanie. W gara�u mieli si� tym
zaj��...
- Czy jeste� sekretarzem pana Swaina? - zwr�ci�a si� do poro�ni�tego
szczecin� fa�du sk�ry nad ko�nierzem grubego ciemnego p�aszcza.
- Sekretarzem? - Przez chwil� si� zastanawia�. - Nie - uzna� w ko�cu. -
Nie sekretarzem.
Przejechali przez rondo, obok l�ni�cych metalicznych markiz i licznych
wieczorem przechodni�w.
- Jad�a� co�? Dali wam jaki� posi�ek w czasie lotu?
- Nie by�am g�odna...
�wiadoma maski swej matki na twarzy...
- Swain co� dla ciebie znajdzie. Cz�sto je r�ne japo�skie potrawy. -
Cmokn�� dziwacznie i obejrza� si�.
Spogl�da�a obok niego, na poca�unki �nie�nych p�atk�w, �cierane
machni�ciami wycieraczek.
Rezydencja Swaina na Notting Hill sk�ada�a si� z trzech po��czonych
wiktoria�skich dom�w, usytuowanych gdzie� w �nie�nym labiryncie skwer�w,
zau�k�w i uliczek. Petal, d�wigaj�c w r�kach po dwie walizki Kumiko,
wyja�ni�, �e numer 17 stanowi g��wne wej�cie tak�e do numer�w 16 i 18.
- Nie warto tam puka� - rzek�, wskazawszy niezgrabnie ci�kimi walizkami
na l�ni�cy czerwony lakier i mosi�ne okucia drzwi pod 16. - Nic za nimi
nie ma, tylko dwadzie�cia centymetr�w �elbetu.
Obejrza�a si�. Niemal identyczne fasady znika�y wzd�u� �uku uliczki. �nieg
pada� g�sto, a szare niebo rozja�ni�o si� �ososiowym blaskiem sodowych
latami. Ulica by�a pusta, �nieg �wie�y i g�adki. Wyczuwa�a jaki� obcy
posmak w mro�nym powietrzu, s�aby ale przenikliwy zapach spalenizny i
archaicznych paliw. Buty Petala pozostawia�y du�e, wyra�ne �lady. Nosi�
czarne zamszowe oksfordy z w�skimi czubkami, na bardzo grubych,
karbowanych podeszwach z czerwonego plastiku. Dr��c troch� z zimna, sz�a
za nim po szarych schodach prowadz�cych do numeru 17.
- Ju� jestem - o�wiadczy� czarnym drzwiom. - Wej��. Potem westchn��,
postawi� wszystkie cztery walizki na �niegu, zdj�� r�kawiczk� bez palc�w i
przycisn�� d�o� do wprawionego w drzwi kr��ka jasnej stali. Kumiko mia�a
wra�enie; �e s�yszy cichutki pisk, brz�k owada: wznosi� si� coraz wy�ej,
a� ucich�, a drzwi drgn�y od st�umionego uderzenia cofaj�cych si�
magnetycznych sworzni.
- Nazwa�e� je Dymnikiem - powiedzia�a, kiedy chwyci� mosi�n� ga�k�. -
Miasto...
Znieruchomia�.
- Dymnik... Tak. - Otworzy� drzwi do ciep�a i �wiat�a. - To dawne
okre�lenie, rodzaj przezwiska.
Chwyci� walizki i wszed� na niebieski chodnik wy�o�onego bia�ymi panelami
foyer. Ruszy�a za nim. Drzwi natychmiast zamkn�y si�, sworznie zaskoczy�y
z g�uchym szcz�kiem. Nad bia�� boazeri� wisia� obraz w mahoniowej ramie:
konie na ��ce, niewielkie figurki w czerwonych frakach. Colin, chipowy
duch, by�by tam jak u siebie, pomy�la�a. Petal znowu postawi� jej baga�e.
Zgnieciony �nieg upad� na niebieski chodnik. M�czyzna otworzy� kolejne
drzwi, ods�aniaj�c b�yszcz�c� stalow� krat�. Z brz�kiem odsun�� j� na bok.
Patrzy�a, nie rozumiej�c.
- Winda - wyja�ni�. - Nie ma miejsca na walizki. Przywioz� je drug� tur�.
Mimo pozornie zaawansowanego wieku winda ruszy�a p�ynnie, gdy tylko Petal
dotkn�� porcelanowego guzika. Kumiko musia�a stan�� bardzo blisko niego:
pachnia� mokr� we�n� i jak�� kwiatow� wod� do golenia.
- Umie�cili�my ci� na g�rze - powiedzia�, wskazuj�c drog� w�skim
korytarzem. - Pomy�leli�my, �e wolisz mie� troch� spokoju. - Otworzy�
drzwi i przepu�ci� j� do wn�trza. - Mam nadziej�, �e to wystarczy. - Zdj��
okulary i energicznie przetar� je zgniecion� chusteczk�. - Przynios� twoje
walizki.
Kiedy wyszed�, Kumiko wolno obesz�a masywn� wann� z czarnego
marmuru,zajmuj�c� �rodek niedu�ego pokoju. Wy�o�one p�ytkami z plamistych
z�otych luster �ciany pochyla�y si� ostro ku sufitowi. Mi�dzy dwoma
mansardowymi okienkami sta�o najwi�ksze ��ko, jakie w �yciu widzia�a.
Ponad nim w lustro wmontowano ma�e ruchome lampki, podobne do lampek nad
fotelami w samolocie.
Stan�a obok wanny i dotkn�a szyi s�u��cego za kran z�oconego �ab�dzia.
Roz�o�one skrzyd�a pe�ni�y funkcje kurk�w. Powietrze w pokoju by�o ciep�e
i nieruchome... Przez jedn� chwil� mia�a uczucie, �e niczym bolesna mg�a
wype�nia je obecno�� matki.
Petal chrz�kn�� w progu.
- No tak... - Wni�s� baga�e. - Wszystko w porz�dku? Jeste� g�odna? Nie?
Zostawi� ci�, �eby� si� urz�dzi�a. - Ustawi� walizki przy ��ku. - Gdyby�
mia�a ochot� co� zje��, to zadzwo�. - Wskaza� ozdobny antyczny telefon z
rze�bionym mosi�nym mikrofonem i s�uchawk� na spiralnym uchwycie z ko�ci
s�oniowej. - Wystarczy podnie��, nie musisz wykr�ca� numeru. �niadanie
zjesz, jak si� obudzisz. Zapytaj kogokolwiek, poka�e ci gdzie. Potem
mo�esz si� spotka� ze Swainem...
Wra�enie obecno�ci matki znikn�o wraz z powrotem Petala. Kiedy �yczy� jej
dobrej nocy i zamkn�� drzwi, spr�bowa�a znowu je wyczu�, ale nie pozosta�
nawet �lad. Przez d�ugi czas sta�a przy wannie, g�adz�c �liski metal
�ab�dziej szyi.
2
Kid Afrika
Kid Afrika przyby� do Psiej Samotni ostatniego dnia listopada. Jego
wiekowego dodge'a prowadzi�a bia�a dziewczyna nazwiskiem Cherry
Chesterfield.
�lizg Henry i Ptaszek rozk�adali w�a�nie pi�� tarczow�, tworz�c� lew� r�k�
S�dziego, kiedy na widoku pojawi� si� dodge Kida: po�atany fartuch
rozpryskiwa� odkosy rdzawej wody z ka�u� na nier�wnej p�aszczy�nie koloru
stali.
Ptaszek zauwa�y� go pierwszy. Mia� dobre oczy i dziesi�ciokrotny
monokular, wisz�cy na piersi w�r�d ko�ci rozmaitych zwierz�t i
staro�ytnych mosi�nych naboi. �lizg podni�s� g�ow� znad hydraulicznego
przegubu i zobaczy�, jak Ptaszek prostuje si� na swoje pe�ne dwa metry
wzrostu, by wymierzy� monokular przez kratownic� ram bez szyb, tworz�c�
wi�ksz� cz�� po�udniowej �ciany Fabryki. Ptaszek by� chudy jak szkielet,
a lakierowane skrzyd�a br�zowych w�os�w, kt�re zyska�y mu to przezwisko,
stercza�y wyra�nie na tle bladego nieba. Ty� g�owy i boki goli� g�adko
powy�ej uszu. Ze skrzyd�ami i aerodynamicznym kaczym kuprem wygl�da�,
jakby nosi� na czaszce bezg�ow� mew�.
- O �e�... - powiedzia� Ptaszek. - Niech mnie popieprzy...
- Co?
Ptaszka trudno by�o zmusi� do koncentracji, a robota wymaga�a dw�ch par
r�k.
- To ten czarnuch.
�lizg wsta� i wytar� r�ce o nogawki d�ins�w. Ptaszek wyd�uba� z gniazda za
uchem zielony mikrosoft Mech-5, natychmiast zapominaj�c o�miopunktow�
procedur� serwokalibracji, koniecznej do odczepienia pi�y S�dziego.
- Kto za kierownic�?
Afrika nigdy sam nie prowadzi�, je�li naprawd� nie musia�.
- Nie mog� pozna�.
Monokular Ptaszka z brz�kiem opad� z powrotem w kurtyn� ko�ci i mosi�dzu.
�lizg stan�� obok niego i przez okno obserwowali ruch dodge'a. Od czasu do
czasu Kid Afrika poprawia� matowoczarne malowanie poduszkowca ostro�nymi
aplikacjami farby w aerozolu; �a�obny efekt podkre�la� rz�d chromowanych
czaszek przyspawanych do masywnego przedniego zderzaka. Kiedy� w
oczodo�ach tych czaszek p�on�y czerwone choinkowe lampki... Mo�e Kidowi
przesta�o zale�e� na w�asnym wizerunku.
Kiedy poduszkowiec skr�ci� przed Fabryk�, �lizg us�ysza�, �e Ptaszek
odchodzi w mrok. Ci�kie buty zgrzyta�y o kurz i cienkie b�yszcz�ce
spirale metalowych opi�k�w.
Obok zakurzonej klingi wybitej szyby �lizg patrzy�, jak pojazd opada na
fartuchu przed Fabryk�, zgrzytaj�c i strzelaj�c strugami pary.
Co� zagrzechota�o w mroku; wiedzia�, �e za rega�em u�ywanych cz�ci
Ptaszek montuje domowej roboty t�umik na chi�skiej strzelbie, kt�rej
u�ywali na kr�liki.
- Ptaszek! - Rzuci� klucz na brezentow� p�acht�. - Wiem, �e jeste�
ignorantem, robolem, jerseyskim dupkiem, ale na mi�o�� bosk�, czy musisz
mi stale o tym przypomina�?
- Nie lubi� tego czarnucha - o�wiadczy� Ptaszek zza rega�u.
- Jasne. A jakby ten czarnuch mia� ochot� ci� zauwa�y�, te� by ci� nie
lubi�. A jakby wiedzia�, �e siedzisz tam ze spluw�, to by ci j� wcisn�� do
gard�a. W poprzek.
Ptaszek nie odpowiedzia�. Wychowa� si� w bia�ym miasteczku w Jersey, gdzie
nikt niczego nie wiedzia� i nie cierpia� takich, co wiedz�.
- Sam bym mu pom�g� - doda� jeszcze �lizg, zaci�gn�� zamek starej br�zowej
kurtki i wyszed� na spotkanie poduszkowca.
Zakurzona szyba po strome kierowcy zsun�a si� z sykiem, ods�aniaj�c blad�
twarz przes�oni�t� wielkimi goglami z bursztynow� szyb�. Buty �lizga
zgrzyta�y na starych puszkach, przerdzewia�ych i cienkich jak zesch�e
li�cie. Kierowca �ci�gn�� gogle i spojrza� na niego z ukosa: dziewczyna.
Teraz gogle wisia�y jej na szyi, zas�aniaj�c brod� i usta. Kid siedzi po
drugiej stronie... Tym lepiej, gdyby jednak, co ma�o prawdopodobne.
Ptaszek zacz�� strzela�.
- Przejd� tam - poleci�a dziewczyna.
�lizg okr��y� poduszkowiec; wymin�� chromowane czaszki. Okno Kida Afriki
zjecha�o w d� z takim samym wyra�nym odg�osem.
- �lizg Henry - mrukn�� Kid. Jego oddech k��bi� si� biel�, kiedy zderza�
si� z powietrzem Samotni. - Cze��.
�lizg spojrza� na w�sk� br�zow� twarz. Kid Afrika mia� du�e, sko�ne jak u
kota, orzechowe oczy, cieniutki w�sik i cer� l�ni�c� niczym polerowana
sk�ra.
- Cze��, Kid. - Z wn�trza pojazdu dochodzi� zapach jakiego� kadzid�a. -
Jak leci?
- No wiesz... - Kid zmru�y� oczy. - Pami�tasz, kiedy� m�wi�e�, �e gdybym
potrzebowa� pomocy...
- Zgadza si�. - �lizg poczu� uk�ucie l�ku. Kid Afrika ocali� mu kiedy�
ty�ek: przekona� jakich� w�ciek�ych braci, �eby nie wyrzucali go przez
balkon z czterdziestego trzeciego pi�tra wypalonego wie�owca. - Kto� chce
ci� wypchn�� z wysokiego budynku?
- �lizg - rzek� Kid. - Chcia�bym ci� komu� przedstawi�.
- Wtedy b�dziemy kwita?
- �lizg, ta pi�kna dziewczyna obok to panna Cherry Chesterfieid z
Cleveland w Ohio. - �lizg schyli� si� i popatrzy� na kierowc�: blond
w�osy, farba wok� oczu. - Cherry, to m�j bliski i dobry przyjaciel, pan
�lizg Henry. Kiedy by� jeszcze m�ody i z�y, hula� z Deacon Blues. Teraz
jest stary i z�y, wi�c zagrzeba� si� tutaj i uprawia swoj� sztuk�.
Rozumiesz, to cz�owiek utalentowany.
- To on buduje roboty - odpar�a dziewczyna, �uj�c gum�. - M�wi�e�.
- Ten sam. - Kid otworzy� drzwiczki. - Zaczekaj tu na nas, skarbie.
Kid wysiad�, okryty futrem z norek, si�gaj�cym a� po czubki
nieskazitelnych but�w. �lizg dostrzeg� co� z ty�u poduszkowca: szpitalny
b�ysk banda�y i kropl�wek...
- S�uchaj, Kid - powiedzia�. - Co ty tam trzymasz? Upier�cieniona d�o�
Kida unios�a si� lekko i skin�a, by si� odsun��. Drzwi poduszkowca
zatrzasn�y si�, a Cherry Chesterfieid wcisn�a klawisz zamykaj�cy okna.
- O tym w�a�nie musimy porozmawia�.
- Nie wydaje mi si�, �ebym prosi� o co� wielkiego - stwierdzi� Kid Afrika,
otulony futrem i wsparty o nagi metalowy blat. - Cherry ma papiery
technika medycznego i wie, �e jej zap�ac�. �adna dziewczyna, �lizg.
Mrugn�� porozumiewawczo.
- Kid...
Kid Afrika mia� w poduszkowcu go�cia, kt�ry by� jak martwy: �pi�czka czy
co� takiego... Le�a� pod��czony do pomp, work�w i rurek, a tak�e do czego�
w rodzaju zestawu symstymowego; wszystko to przykr�cone do starych
duralowych noszy z karetki, razem z bateriami i ca�� reszt�.
- Co to jest? - zapyta�a Cherry.
Przysz�a tu za nimi, kiedy Kid wr�ci� ze �lizgiem, �eby mu pokaza� tego
go�cia z ty�u. A teraz przygl�da�a si� z pow�tpiewaniem wysokiej postaci
S�dziego, a w ka�dym razie jego wi�kszej cz�ci; rami� z pi�� tarczow�
le�a�o tam, gdzie je zostawili, na pod�odze, na poplamionej p�achcie
brezentu. Je�li ona ma papiery technika medycznego, pomy�la� �lizg, to ten
technik jeszcze pewnie nie zauwa�y�, �e je zgubi�. Cherry w�o�y�a na
siebie przynajmniej cztery sk�rzane kurtki, wszystkie o par� numer�w za
du�e.
- To sztuka �lizga. Przecie� ci m�wi�em.
- Ten facet umiera. �mierdzi jak siki.
- Cewnik si� obluzowa� - wyja�ni�a Cherry. - A co ten stw�r w�a�ciwie ma
robi�?
- Nie mo�emy go tu trzyma�, Kid. On tu zdechnie. Chcesz go zabi�, to wrzu�
go do jakiej� dziury na Samotni.
- Ten cz�owiek nie umrze - zapewni� Kid Afdka. - Nie jest ranny, nie
choruje...
- No to co mu dolega, do diab�a?
- Ma odlot, dziecinko. Jest w trasie. Potrzebuje ciszy i spokoju. �lizg
spojrza� na Kida, na S�dziego i znowu na Kida. Chcia�by si� ju� zaj�� tym
ramieniem. Kid powiedzia�, �e �lizg mia�by pilnowa� tego faceta przez dwa
tygodnie, mo�e trzy. Zostawi�by Cherry, �eby si� nim opiekowa�a.
- Nie kapuj�. Ten go�� to tw�j kumpel?
Kid Afrika wzruszy� ramionami pod futrem.
- No to czemu nie wstawisz go u siebie?
- Nie do�� spokojnie. Nie ma ciszy.
- Kid - rzek� �lizg. - Jestem ci co� winien, ale nic tak dziwacznego.
Musz� si� bra� do roboty... A zreszt� to wariactwo. I jest jeszcze Gentry.
Teraz wyjecha� do Bostonu, ale wr�ci jutro wieczorem i wcale mu si� to nie
spodoba. Wiesz, ludzie go troch� denerwuj�... A to w�a�ciwie jego lokal,
rozumiesz...
- Mieli ci� ju� za balustrad�, ch�opie - stwierdzi� ze smutkiem Kid
Afrika. - Pami�tasz?
- Pami�tam, jasne, ale...
- Ale nie za dobrze. W porz�dku, Cherry, ruszamy. Nie chc� jecha� noc�
przez Psi� Samotni�.
Odepchn�� si� od stalowego blatu.
- Pos�uchaj, Kid...
- Nie ma o czym gada�. W tym pieprzonym Atlantic City nie wiedzia�em
nawet, jak masz na imi�. Pomy�la�em tylko, �e nie chc� ogl�da� bia�ego
ch�opaka rozpry�ni�tego po ca�ej ulicy. I tyle. Wtedy nie wiedzia�em, jak
ci na imi�, i chyba teraz te� nie chc� wiedzie�.
- Kid...
- S�ucham?
- Niech b�dzie. Zostaje tutaj. Maks dwa tygodnie. Dasz s�owo, �e wr�cisz
tu po niego? I musisz mi pom�c za�atwi� jako� spraw� z Gentrym.
- A czego potrzebuje?
- Proch�w.
Ptaszek pojawi� si�, kiedy dodge Kida odjecha� ju� w g��b Samotni.
Wynurzy� si� zza stos�w sprasowanych samochod�w, pordzewia�ych platform
zgniecionej blachy, ukazuj�cej jeszcze miejscami jaskrawe plamy lakieru.
�lizg obserwowa� go przez okno pod stropem Fabryki. W kwadraty metalowych
ram wstawili p�yty znalezionego plastiku, ka�da w innym odcieniu i innej
grubo�ci. I kiedy �lizg przechyla� g�ow� na bok, widzia� Ptaszka przez
szyb� z ostro r�owego lucytu.
- Kto tu mieszka? - zapyta�a Cherry z pokoiku za jego plecami.
- Ja - odpar�. - Ptaszek, Gentry...
- Pyta�am o ten pok�j.
Obejrza� si�. Sta�a przy noszach i ich maszynerii.
- Ty - powiedzia�.
- Tw�j lokal? - Ogl�da�a rysunki przyczepione do �cian, oryginalne
koncepcje S�dziego i jego �ledczych, Trupo�ercy i Wied�my.
- Nie przejmuj si� tym.
- Tylko niech ci nic nie przychodzi do g�owy - uprzedzi�a. Przyjrza� si�
jej. Mia�a spory czerwony liszaj w k�ciku ust. Tlenione w�osy stercza�y
jak pokaz elektrostatyki.
- Jak ju� m�wi�em: nie przejmuj si�.
- Kid m�wi�, �e macie tu elektryczno��.
- Mamy.
- To lepiej go pod��czmy - stwierdzi�a, pochylaj�c si� nad noszami. -
Niewiele pobiera, ale baterie pewnie ju� si� wyczerpuj�. Przeszed� przez
pok�j i spojrza� na blad� twarz.
- Mo�esz mi co� wyt�umaczy�? - Nie podoba�y mu si� te rurki. Jedna
wchodzi�a do nosa i na sam widok mia� ch�� wymiotowa�. - Co to za facet i
co w�a�ciwie Kid Afiika z nim wyczynia?
- Nic nie wyczynia. - Uruchomi�a odczyt na panelu biomonitora, umocowanym
srebrn� ta�m� izolacyjn� do wspornika noszy. - REM wci�� wyra�ny, jakby
przez ca�y czas �ni�... - Cz�owiek na noszach by� otulony nowiutkim
niebieskim �piworem. - Cokolwiek to znaczy, on... kimkolwiek jest... p�aci
za to Kidowi.
Facet mia� na czole przylepione trody; gruby czarny kabel by� umocowany do
kraw�dzi noszy. �lizg prze�ledzi� go spojrzeniem a� do szerokiego szarego
pakunku podwieszonego do wspornika. Symstym? Nie wygl�da� na to. Jaki�
zestaw cyberprzestrzeni? Gentry sporo wiedzia� o cyberprzestrzeni, a w
ka�dym razie sporo o niej m�wi�, ale �lizg nie pami�ta� niczego na temat
bycia nieprzytomnym i w��czonym... Ludzie w��czali si�, �eby m�c sobie
pogrzeba�. Za�o�y� trody i znale�� si� tam, w�r�d wszystkich danych �wiata
ustawionych niczym jedno wielkie neonowe miasto. Mo�na tam by�o kr��y� i
jako� si� w to wczuwa�, przynajmniej wizualnie. Gdyby nie to, szukanie
drogi do konkretnego, potrzebnego fragmentu danych by�oby zbyt
skomplikowane. Gentry nazywa� to ikonizacj�.
- On p�aci Kidowi?
- Tak - potwierdzi�a.
- Za co?
- Za to, �e go trzyma w takim stanie. I ukrywa.
- Przed kim?
- Nie wiem. Nie powiedzia�.
W zapad�ej nagle ciszy wyra�nie s�ysza� r�wnomierny, �wiszcz�cy oddech
cz�owieka na noszach.
3
Malibu
W domu unosi� si� dziwny zapach. By� tu obecny od zawsze.
Nale�a� do czasu, s�onego powietrza i entropijnej natury kosztownych dom�w
wzniesionych zbyt blisko morza. By� mo�e by� te� charakterystyczny dla
budynk�w nie zamieszkanych przez kr�tkie, ale cz�sto si� powtarzaj�ce
okresy, otwieranych i zamykanych, gdy ich niespokojni w�a�ciciele
przybywali i odje�d�ali. Wyobra�a�a sobie puste pokoje i plamki rdzy
rozkwitaj�ce bezg�o�nie na chromowanych powierzchniach, blade naro�l�
ple�ni zapuszczaj�cej korzenie w ciemnych k�tach. Architekci, jakby
uznaj�c ten wieczny proces, godzili si� z dzia�aniem korozji; lata
dzia�ania wodnego py�u prze�ar�y do grubo�ci nadgarstka masywne stalowe
balustrady wzd�u� tarasu.
Dom przysiad�, podobnie jak jego s�siedzi, na fragmentach rozpadaj�cych
si� fundament�w. Spaceruj�c pla��, czasami oddawa�a si� archeologicznym
fantazjom: usi�owa�a wyobrazi� sobie przesz�o�� tej okolicy, inne domy,
inne g�osy. Podczas tych spacer�w towarzyszy� Jej uzbrojony i zdalnie
sterowany male�ki �mig�owiec dorniera. Kiedy tylko schodzi�a z tarasu,
wznosi� si� z niewidocznej platformy na dachu. Potrafi� zawisn�� niemal
bezg�o�nie i by� tak zaprogramowany, �eby unika� linii jej wzroku. Budzi�
uczucie lito�ci, kiedy tak sun�� za ni� niby kosztowny, ale niepo��dany
�wi�teczny prezent.
Wiedzia�a, �e przez kamery dorniera obserwuje j� Hilton Swift. Niewiele z
tego, co dzia�o si� w letnim domu, umyka�o uwadze Sense/Netu. Jej
samotno�� - ten tydzie� odosobnienia, kt�rego za��da�a - by�a pod sta�ym
nadzorem.
Lata pracy w tym fachu da�y jej szczeg�ln� niewra�liwo�� na obserwacj�.
Noc� zapala�a niekiedy umieszczone pod tarasem reflektory, o�wietlaj�c
hieroglificzne ta�ce szarych krab�w. Taras pozostawa� w mroku, podobnie
jak salon za jej plecami. Siada�a na fotelu ze zwyk�ego bia�ego plastiku i
obserwowa�a Brownowskie poruszenia skorupiak�w. W ostrym blasku
reflektor�w rzuca�y male�kie, ledwie widoczne cienie, ulotne tr�jk�ty na
piasku.
Odg�os morza otula� j� swym jednostajnym szumem. P�no w nocy, kiedy spa�a
w mniejszej z dw�ch go�cinnych sypialni, przedziera� si� do jej sn�w. Ale
nigdy do tych obcych, natr�tnych wspomnie�.
Miejsce do spania wybra�a instynktownie. G��wna sypialnia by�a zaminowana
czujnikami dawnego b�lu.
Lekarze w klinice u�yli chemicznych szczypiec, by wyrwa� nawyk z
receptor�w w m�zgu.
Gotowa�a dla siebie w bia�ej kuchni. Rozmra�a�a chleb w mikrofal�wce,
wrzuca�a do nieskazitelnie czystych stalowych garnk�w paczki
liofilizowanej szwajcarskiej zupy. Wolno zbli�a�a si� do tej bezimiennej,
ale coraz bardziej znajomej przestrzeni, od kt�rej tak subtelnie
odizolowa�y j� projektowane narkotyki.
- To si� nazywa "�ycie" - zwr�ci�a si� do bia�ego blatu. Ciekawe, co z
tego zrozumiej� firmowi psycholodzy Sense/Netu, zastanowi�a si�, je�li
jaki� ukryty mikrofon przeni�s� do nich te s�owa? Wymiesza�a zup� smuk��
stalow� �y�k�; patrzy�a, jak unosi si� para. To pomaga, je�li si� co�
robi, pomy�la�a. Po prostu robi co� samemu. W klinice upierali si�, �eby
sama s�a�a sobie ��ko. A teraz nala�a na talerz swojej w�asnej zupy.
Zmarszczy�a czo�o, wspominaj�c klinik�.
Wypisa�a si� po tygodniu leczenia. Medycy protestowali. Detoksykacja uda�a
si� wspaniale, twierdzili, ale terapia nawet si� nie zacz�a. M�wili o
statystyce nawrot�w w�r�d pacjent�w, kt�rzy nie doko�czyli programu.
T�umaczyli, �e po przerwaniu leczenia ubezpieczenie traci wa�no��.
Sense/Net zap�aci, powiedzia�a im wtedy. A mo�e wol�, �eby zap�aci�a
osobi�cie? I wyj�a sw�j platynowy chip MitsuBanku.
Jej lear wyl�dowa� w godzin� p�niej. Kaza�a mu zabra� si� do LAX i
poleci�a, �eby czeka� na ni� samoch�d i �eby zablokowa� wszystkie rozmowy.
- Przykro mi, Angelo - powiedzia� samolot kilka sekund po starcie,
skr�caj�c nad Montego Bay. - Ale mam Hiltona Swifta na dost�pie
priorytetowym.
- Angie - odezwa� si� Swift. - Wiesz, �e zawsze mo�esz na mnie liczy�.
Wiesz o tym, Angie?
Spojrza�a na czarny owal g�o�nika. Tkwi� w p�ycie g�adkiego szarego
plastiku i wyobrazi�a sobie, �e Hilton przykucn�� z ty�u, za grodzi�
leara, bole�nie i groteskowo zwijaj�c swe d�ugie nogi biegacza.
- Wiem, Hilton - zapewni�a. - To mi�o, �e dzwonisz.
- Lecisz do Los Angeles, Angie.
- Tak. M�wi�am samolotowi.
- Do Malibu.
- Zgadza si�.
- Piper Hill jedzie ju� na lotnisko.
- Dzi�kuj� ci, Hilton, ale nie chc� tam Piper. Nikogo tam nie chc�. Tylko
samoch�d.
- W domu nikogo nie ma, Angie.
- To dobrze. W�a�nie o to mi chodzi. Nikogo w domu. Dom. Pusty.
- Jeste� przekonana, �e to dobry pomys�?
- Najlepszy, jaki mia�am ju� od bardzo dawna, Hilton. Chwila ciszy.
- Powiedzieli, �e wszystko posz�o dobrze, Angie. Z leczeniem. Ale chcieli,
�eby� zosta�a.
- Potrzebny mi tydzie� - odpar�a. - Jeden tydzie�. Siedem dni. Sama.
Po trzeciej nocy sp�dzonej w domu obudzi�a si� o �wicie, zrobi�a kaw�,
ubra�a si�. Szerokie okno tarasu pokry�a mg�a kondensacji. Sen by� po
prostu snem; je�li przychodzi�y koszmary czy marzenia, nie pami�ta�a ich
rankiem. Ale by�o co� jeszcze: przyspieszenie, niemal zawr�t g�owy. Sta�a
w kuchni, czuj�c przez grube skarpety ch��d ceramicznej pod�ogi. Obur�cz
�ciska�a gor�cy kubek.
To tam... Wyci�gn�a r�ce, unosz�c kubek jak puchar, gestem jednocze�nie
instynktownym i ironicznym.
To ju� trzy lata, odk�d dosiada� jej loa; trzy lata, odk�d j� w og�le
dotkn�li. Ale teraz?
Legba? Czy kto� inny?
Poczucie obecno�ci rozwia�o si� nagle. Zbyt pospiesznie odstawi�a kubek -
kawa chlapn�a jej na palce. Pobieg�a szuka� but�w i p�aszcza. Zielone
gumowce z szafki i ci�ka, niebieska g�rska kurtka, kt�rej nie pami�ta�a.
Za du�a, �eby mog�a nale�e� do Bobby'ego. Wysz�a z domu na schody,
ignoruj�c brz�czenie wirnika ma�ego dorniera, kt�ry wzni�s� si� za ni� jak
cierpliwa wa�ka. Patrzy�a na po�udnie, wzd�u� szeregu domk�w pla�owych,
�amanej linii dach�w przypominaj�cej barrio w Rio. A potem skierowa�a si�
na po�udnie, w stron� Kolonii.
T�, kt�ra przyby�a, okaza�a si� Mamman Brigitte albo Grande Brigitte.
Niekt�rzy uwa�aj� j� za �on� barona Samedi, inni nazywaj� "najstarsz� z
umar�ych".
Po lewej r�ce Angie wyros�a senna architektura Kolonii: burza formy i ego.
Delikatne, oplecione neonami repliki Wie� Watta wznosi�y si� obok
neobrutalistycznych bunkr�w okrytych spi�owymi p�askorze�bami.
Mija�a �ciany zwierciade�, odbijaj�ce poranne k��by nadatlantyckich chmur.
W ci�gu ostatnich trzech lat zdarza�y si� chwile, kiedy czu�a si�, jakby
mia�a przekroczy� czy te� powr�ci� zza cienkiej linii, subtelnej granicy
wiary, i odkry�, �e czas z loa by� tylko snem. Albo �e - co najwy�ej -
byli tylko zaka�nymi ogniskami rezonansu kulturowego, pozosta�o�ci� po
tygodniach sp�dzonych w New Jersey, w oumphor Beauvoira.
By�a gotowa spojrze� innymi oczami: �adnych bog�w, �adnych Je�d�c�w.
Sz�a dalej, czerpi�c spok�j z fali przyboju, z jednej wiecznej chwili
czasu pla�y, jej teraz-i-zawsze.
Ojciec umar� siedem lat temu, a zapis jego �ycia powiedzia� jej o nim
niewiele. Tyle, �e s�u�y� komu� lub czemu�, �e zap�at� by�a wiedza, ona
za� mia�a by� z�o�on� temu czemu� ofiar�.
Czasami czu�a si� tak, jakby prze�y�a trzy r�ne �ycia, ka�de oddzielone
od innych barier�, kt�rej nie potrafi�a nazwa�. I nie mia�a nadziei na
zespolenie.
Pierwsze by�y dzieci�ce wspomnienia z kompleksu Maasa, wyrytego w
arizo�skim p�askowy�u, gdzie obejmowa�a kamienn� balustrad� i, stoj�c
twarz� do wiatru, wyobra�a�a sobie, �e ca�a r�wnina jest jej okr�tem, �e
mo�e skierowa� go ku barwom zachodu s�o�ca za g�rami. P�niej odlecia�a
stamt�d, czuj�c w gardle ucisk l�ku. Nie umia�a ju� sobie przypomnie�
ostatniego spojrzenia na twarz ojca. Ale musia�a wtedy siedzie� w fotelu
motolotni; inne samolociki sta�y zacumowane na wietrze jak szereg barwnych
motyli. Tamtej nocy dobieg�o ko�ca jej pierwsze �ycie... i �ycie jej ojca.
Drugie �ycie by�o kr�tkie, szybkie i bardzo niezwyk�e. Cz�owiek nazwiskiem
Tumer zabra� j� z Arizony i zostawi� z Bobbym, Beauvoirem i reszt�. S�abo
pami�ta�a Tumera; tyle tylko, �e by� wysoki, mia� twarde mi�nie i oczy
�ciganej zwierzyny. Zawi�z� j� do Nowego Jorku. Stamt�d Beauvoir zabra� j�
i Bobby'ego do New Jersey. Tam, na pi��dziesi�tym drugim pi�trze wie�owca,
uczy� j� rozumie� jej sny. Te sny s� rzeczywiste, t�umaczy�, a jego
br�zowa twarz l�ni�a od potu. Nauczy� j�, �e wszystkie sny si�gaj� do
wsp�lnego morza i pokaza�, w jaki spos�b jej s� inne i takie same
r�wnocze�nie. Ty jedna �eglujesz, po dawnym morzu i po nowym.
W New Jersey dosiadali jej bogowie.
Nauczy�a si� ca�kowitego oddania Je�d�com. Widzia�a, jak loa Linglessou
wchodzi w Beauvoira w oumphor, widzia�a jego stopy rozrzucaj�ce diagramy
wykre�lone bia�� m�czk�. W New Jersey pozna�a bog�w. I mi�o��.
Loa dosiada� jej, kiedy wyruszy�a z Bobbym budowa� swoje trzecie, obecne
�ycie. Pasowali do siebie: Angie i Bobby, zrodzeni z pr�ni; Angie z
czystego, jasnego kr�lestwa Maas Biolabs, Bobby z nudy Barrytown...
Grande Brigitte dotkn�a jej bez ostrze�enia. Angie potkn�a si�, niemal
osun�a na kolana w fal�, a szum morza zosta� wessany w mroczny pejza�,
kt�ry nagle si� przed ni� otworzy�: bielone mury cmentarza, nagrobki,
wierzby. �wiece.
Pod najstarsz� wierzb� mn�stwo �wiec, skr�cone korzenie bia�e od wosku.
Poznaj mnie, dziecko.
I Angie wyczu�a j� tam, od razu, i wiedzia�a, kim ona jest: Mamman
Brigitte, Mademoiselle Brigitte, najstarsza z umar�ych.
Nie posiadam wyznawc�w, dziecko, ani w�asnego o�tarza.
Nagle sz�a przed siebie, ku jasnym p�omykom �wiec. W uszach co� brz�cza�o,
jakby wierzba kry�a ogromny pszczeli ul.
Moj� krwi� jest zemsta.
Angie wspomnia�a Bermudy i noc huraganu. Ona i Bobby dotarli do oka.
Grande Brigitte by�a w�a�nie taka: cisza, poczucie ucisku, niewyobra�alne
moce powstrzymane na jedn� chwil�. Pod wierzb� nie zobaczy�a niczego -
tylko �wiece.
- Loa... Nie mog� ich przywo�a�. Czu�am co�... Zacz�am szuka�...
Zosta�a� wezwana do mego reposoir. Pos�uchaj mnie. Tw�j ojciec wykre�li�
v�v�s w twojej g�owie. Wyrysowa�je w ciele, kt�re nie by�o cia�em. By�a�
po�wiecona Ezili Freda. Legba poprowadzi� ci� w �wiat, by� s�u�y�a jego
celom. Ale pos�ano ci trucizn�, dziecko, coup-poudre...
Zacz�a krwawi� z nosa.
- Trucizn�?
V�v�s twojego ojca zosta�y przekszta�cone, cz�ciowo usuni�te, wykre�lone
na nowo. Chocia� przesta�a� si� zatruwa�. Je�d�cy wci�� nie potrafili do
ciebie dotrze�. Ja nale�� do innego rz�du.
Poczu�a straszliwy b�l g�owy, krew zadudni�a w skroniach...
- Prosz�...
Wys�uchaj mnie. Masz wrog�w. Spiskuj� przeciwko tobie. A stawka w tej grze
jest wielka. Strze� si� trucizny, dziecko!
- Prosz� ci�! Pom� mi! Wyt�umacz...
Nie mo�esz tu zosta�. To �mier�.
Angie ukl�k�a na piasku, w�r�d szumu fal, o�lepiona s�o�cem. Dwa metry
przed ni� dornier ko�ysa� si� nerwowo. B�l rozp�yn�� si� natychmiast.
Wytar�a zakrwawione r�ce o r�kawy kurtki. Zabrz�cza� i przesun�� si�
zestaw kamer zdalnie sterowanej zabawki.
- Nic mi nie jest - wykrztusi�a. - Krwotok z nosa. Zwyczajny krwotok... -
Dornier skoczy� do przodu, potem si� cofn��. - Zaraz wracam do domu. Nic
mi nie jest.
Wzni�s� si� p�ynnie i znikn�� z pola widzenia.
Angie obj�a si� ramionami. Dr�a�a.
Nie, nie pokazuj im. B�d� wiedzie�, ze co� si� sta�o, ale nie Zgadn� co.
Wsta�a z wysi�kiem, zawr�ci�a, ruszy�a wzd�u� pla�y drog�, kt�r� tu
przysz�a. Id�c, bada�a kieszenie kurtki, szukaj�c chusteczki,
czegokolwiek, �eby zetrze� krew z twarzy. Palce dotkn�y rogu ma�ego,
p�askiego pakietu. Natychmiast wiedzia�a, co to jest. Zatrzyma�a si�
dr��ca. Narkotyk. To niemo�liwe. Ale jednak. Kto?
Odwr�ci�a si� i patrzy�a na dorniera, p�ki nie odp�yn�� na bok.
Pakiet. Wystarczy�by na miesi�c.
Coup-poudre.
Strze� si� trucizny, dziecko.
4
W�am
Mona �ni�a, �e ta�czy w klatce jakiego� baru w Cleveland, naga w kolumnie
ostrego b��kitnego �wiat�a, a twarze skierowane ku niej poprzez zas�on�
dymu chwytaj� bia�kami oczu odrobin� b��kitu. Wszystkie one mia�y taki
wyraz, jak zawsze twarze m�czyzn, kiedy obserwuj� taniec: wpatrzeni
czujnie, a jednocze�nie zamkni�ci w sobie na g�ucho, tak �e oczy niczego
nie zdradzaj�, a same oblicza - mimo potu - mog�yby by� wykute z czego�,
co tylko wygl�da na cia�o.
Zreszt� nie obchodzi�o jej, jak wygl�daj�. Nie wtedy, kiedy by�a w klatce,
rozgrzana, podniecona, w rytmie, trzy piosenki na seri�, a mag dopiero
zaczyna� j� unosi�, nowa energia podrywa�a na palce...
Jeden z nich z�apa� j� za kostk�.
Pr�bowa�a krzykn��, ale nie mog�a, nie od razu, a kiedy w ko�cu si� uda�o,
mia�a uczucie, �e co� rozerwa�o si� wewn�trz niej, w rozdartym na strz�py
s�upie b��kitnego �wiat�a... Ale d�o� pozosta�a, d�o� nadal �ciska�a j� w
kostce. Poderwa�a si� z ��ka jak lalka na spr�ynie, walcz�c z ciemno�ci�
i paznokciami odgarniaj�c w�osy z czo�a.
- Co si� sta�o, ma�a?
Drug� d�o� opar� jej na czole i pchn�� na plecy, w gor�ce zag��bienie
poduszki.
- Sen... - Wci�� czu�a jego r�k� i mia�a ochot� krzycze�. - Masz
papierosa, Eddy?
D�o� cofn�a si�. Pstrykni�cie, b�ysk zapalniczki, powierzchnie jego
twarzy wynurzaj�ce si� z ciemno�ci, kiedy przypala�. Poda� jej. Usiad�a
szybko i podci�gn�a pod brod� kolana, okryte wojskowym kocem jak
namiotem. Nie chcia�a, �eby ktokolwiek jej teraz dotyka�.
P�kni�ta noga znalezionego na �mietniku plastikowego krzes�a trzasn�a
ostrzegawczo, kiedy opar� si� i zapali� papierosa dla siebie. Z�am si�,
pomy�la�a. Spadnie na tytek, rozz�o�ci si� i przy�o�y mi par� razy.
Przynajmniej by�o ciemno i nie musia�a patrze� na w�am. Najgorzej by�o,
gdy budzi�a si� z b�lem g�owy, zbyt cierpi�ca, �eby si� ruszy�, a
poprzedniej nocy wraca�a na haju i zapomnia�a przyklei� czarn� p�acht�
folii. Wtedy ostre s�o�ce ukazywa�o jej wszystkie szczeg�y i ogrzewa�o
powietrze tak, �e muchy rusza�y do lotu.
Nikt jej nigdy tak nie z�apa�, nie w Cleveland; kto� na tyle og�upia�y, by
si�gn�� przez to pole, i tak musia� by� zbyt pijany, �eby si� ruszy�, mo�e
nawet �eby oddycha�. �aden numer te� jej tak nie �apa�, chyba �e wcze�niej
za�atwi� to z Eddym, zap�aci� ekstra, ale to by�o tylko udawanie.
Jakkolwiek chcieli to robi�, zawsze by� to rodzaj rytua�u, wi�c mia�a
uczucie, �e dzieje si� poza normalnym �yciem. Lubi�a patrze�, jak si�
zatracaj�. To by�o najciekawsze, bo naprawd� byli wtedy zagubieni, ca�kiem
bezradni... Czasem tylko na u�amek sekundy, ale tak, jakby wcale ich tam
nie by�o.
- Eddy, ja chyba zwariuj�, je�li b�d� musia�a tu sypia�. Zdarza�o si�, �e
bi� j� za mniejsze drobiazgi, wi�c spu�ci�a g�ow� na kolana pod kocem i
czeka�a.
- Pewno... - mrukn��. - Wola�aby� wr�ci� na farm� z�baczy? Z powrotem do
Cleveland?
- Po prostu nie mog� ju� tego znie��...
- Jutro.
- Co jutro?
- Za szybko dla ciebie? Jutro wieczorem, pieprzonym prywatnym odrzutowcem?
Prosto do Nowego Jorku? Czy wtedy przestaniesz mi posuwa� te bzdury?
- Prosz� de, skarbie... - Wyci�gn�a do niego r�k�. - Mo�emy pojecha�
poci�giem.
Odepchn�� jej d�o�.
- Masz nasrane w g�owie.
Gdyby narzeka�a dalej, gdyby poskar�y�a si� na w�am, powiedzia�a
cokolwiek, co by sugerowa�o, �e nic mu si� nie udaje, �e wszystkie jego
wielkie interesy to bzdura, to by zacz��. Wiedzia�a, �e by zacz��. Jak
wtedy, kiedy wrzeszcza�a, �e ma do�� robactwa, do�� karaluch�w, tych,
kt�re nazywaj� palmowymi. Ale to tylko dlatego, �e co drugi by� mutantem.
Kto� pr�bowa� je usun�� czym�, co rozpieprzy�o im DNA; wsz�dzie widzia�a
te pokr�cone, zdychaj�ce karaluchy, maj�ce za du�o albo za ma�o n�g i
g��w... A jeden wygl�da�, Jakby po�kn�� krucyfiks czy co� takiego;
grzbiet, skorupa, czy co tam one maj�, by�a tak zniekszta�cona, �e rzyga�
jej si� chcia�o od patrzenia.
- Skarbie - powiedzia�a, staraj�c si� z�agodzi� ton. - Nic nie poradz�,
ten lokal mnie wyka�cza...
- Hooky Green - przerwa� jej, jakby wcale nie s�ysza�. - By�em u Hooky'ego
Greena i spotka�em wa�nego faceta. Wybra� mnie, wiesz? Ch�op umie
rozpozna� prawdziwy talent. - Niemal czu�a jego u�miech w ciemno�ci. - Z
Londynu. W Anglii. �owca talent�w. Zachodz� do Hooky'ego, a on od razu:
"Ty, ch�opie!"
- Jaki� numer?
Lokal Hooky'ego Greena to miejsce, gdzie - jak ostatnio uzna� Eddy - co�
si� dzieje. Na trzydziestym trzecim pi�trze szklanego wie�owca, gdzie
wyburzyli prawie wszystkie �ciany wewn�trzne, mieli chyba hektar parkietu.
Eddy przesta� tam chodzi�, kiedy si� okaza�o, �e nikt nie zwraca na niego
dostatecznej uwagi. Mona nigdy nie widzia�a samego Hooky'ego, "twardego
Hooky'ego", by�ego gracza w football, w�a�ciciela lokalu. Ale �wietnie si�
tam ta�czy�o.
- Czy ty mnie s�uchasz, do cholery? Numer? Guzik. To jest go��, ma
kontakty, ma wej�cia i pchnie mnie w g�r�. I wiesz co? Zabior� ci� ze
sob�.
- Ale czego on chce?
- Aktorki. Czego� w rodzaju aktorki. I sprytnego ch�opaka, kt�ry dostarczy
j� na miejsce i przypilnuje.
- Aktorki? Na miejsce? Co za miejsce?
S�ysza�a, jak rozpina kurtk�. Co� upad�o na ��ko, przy jej stopach.
- Dwa tauzeny.
Jezu! Mo�e to jednak nie �art? Ale je�li nie, to czym to jest, do diab�a?
- Ile dzisiaj wyrwa�a�, Mona?
- Dziewi��dziesi�t.
Tak naprawd� to sto dwadzie�cia, ale uzna�a, �e ostatni numer by� w
nadgodzinach. Zwykle za bardzo si� ba�a, �eby si� nie przyzna�, ale
potrzebowa�a tych pieni�dzy na maga.
- Zatrzymaj sobie. Kup jakie� ciuchy. Ale nie takie jak do pracy. Nikt nie
chce, �eby tw�j ty�eczek wisia� na wierzchu. Nie w tej trasie.
- Kiedy?
- Jutro. M�wi�em przecie�. Mo�esz uca�owa� ten lokal na do widzenia.
Kiedy to powiedzia�, mia�a ochot� wstrzyma� oddech.
Krzes�o zatrzeszcza�o znowu.
- Dziewi��dziesi�t, tak?
- Tak.