Dobyns Stephen - Świątynia martwych dziewcząt

Szczegóły
Tytuł Dobyns Stephen - Świątynia martwych dziewcząt
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dobyns Stephen - Świątynia martwych dziewcząt PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dobyns Stephen - Świątynia martwych dziewcząt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dobyns Stephen - Świątynia martwych dziewcząt - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Stephen Dobyns przełożył Arkadiusz Nakoniecznik Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Strona 4 Tytuł oryginału: The Church of Dead Girls Projekt okładki: Tadeusz Kazubek Redakcja: Ewa Woźniakowska Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Magdalena Szroeder © 1997 by Stephen Dobyns. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2002 © for the Polish translation by Arkadiusz Nakoniecznik ISBN 83-7319-124-0 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2002 Strona 5 Toby'emu i Catherine Wolffom Strona 6 Prolog Oto jak wyglądały: trzy martwe dziewczęta siedzące na trzech krze- słach z wysokimi prostymi oparciami. Pośrodku czternastolatka, wyższa od pozostałych o pół głowy, trzynastolatki po jej lewej i prawej stronie. Na piersi każdej z nich krzyżowały się linki prowadzące w górę nad ra- mionami, w dół wokół talii i związane za plecami. Wszystkie trzy były bose, ich kostki przywiązano do nóg krzesła. Więzy były jednak dość luźne, jakby miały za zadanie nie tyle unieruchomić żywego więźnia, ile raczej utrzymać nieboszczyka w pozycji siedzącej. Oznaczało to, że dziewczęta zostały związane już po śmierci. Nie widziałem tego na własne oczy, oglądałem tylko fotografie, które pokazał mi mój kuzyn. Było ich mnóstwo. Podobno policja sfilmowała też strych kamerą wideo, ale tego filmu nie udało mi się obejrzeć. Krzesła stały w odległości około pół metra od siebie. Ze względu na suche powietrze dziewczęta wyglądały staro, w niczym nie przypominały nastolatek, raczej wychudzone, kościste, co najmniej siedemdziesięcio- letnie kobiety. Klimatyzator działający non stop przez całą dobę, dzień za dniem, wyssał wilgoć z ich ciał; były zasuszone, ich skóra przypomi- nała pomarszczony brązowy papier. Proces ten był zaawansowany w rozmaitym stopniu, ponieważ ofiary ginęły w sporych odstępach czasu: 7 Strona 7 zamordowana najpóźniej wyglądała najmłodziej. Głowy miały przechy- lone na bok lub do tyłu. Jasne włosy środkowej zwisały jej przed twarzą długimi pasmami, włosy pozostałych były kasztanowe. Wszystkim trzem sięgały mniej więcej do połowy pleców - być może coś to oznaczało. Nadawały im dziewiczy wygląd, chociaż teraz, tak bardzo postarzałe, dziewczęta przypominały raczej mniszki lub stare panny, ich włosy zaś zdążyła pokryć warstwa kurzu. Co najmniej dwie z nich sprawiały wra- żenie wychudzonych, jakby przed śmiercią były głodzone - chociaż mo- gło to również stanowić efekt odwodnienia. Wszelka żywotność została wyssana z ich skóry. Policzki zapadły się zaskakująco głęboko. Dziąsła zsunęły się z zębów. Co miały na sobie? Nie ubrania, w których je porwano, tylko uszyte domowym sposobem aksamitne szaty. Środkowa - ciemnozieloną, z długimi rękawami, sięgającą prawie kostek, ta po prawej - ciemnoczer- woną, ta po lewej - błękitną. Kolory to jednak nie wszystko. Przyszyte, przymocowane szpilkami, a nawet przyklejone, na sukniach lśniły gwiazdy, księżyce i słońca z białego i żółtego połyskującego materiału. Również zwierzęta, a raczej ich sylwetki: psy i niedźwiedzie, konie i ry- by, jastrzębie i gołębie. Także cyfry - piątki, siódemki, czwórki - z błysz- czącej folii, do kupienia w każdym sklepie papierniczym. Trudno było doszukać się jakiegoś wzoru albo schematu w ich ułożeniu. Do tego tania sztuczna biżuteria, przypięta do materiału albo udrapowana na suk- niach: bransolety, naszyjniki, kolczyki. Łącznie było tego tyle, że z tru- dem dało się rozpoznać kolor szat. Czy wspomniałem o słowach? Na niektórych sylwetkach i figurach widniały zagadkowe, pozbawione sensu zbitki liter: „CK”, „NT”, „TCH” i „FIL”. Fragmenty słów, ich początki i zakończenia. Co mogły oznaczać? Do sukien przyczepiono także miedziane dzwoneczki, lusterka, kawałki metalu oraz różnobarwne szklane paciorki. 8 Strona 8 Wszystkie te litery, kształty, cyfry i świecidełka najprawdopodobniej zawieszono na sukniach już po tym, jak dziewczęta zostały przywiązane do krzeseł, ponieważ niczego nie było na plecach i pod kościstymi po- śladkami. Należało przypuszczać, że dziewczęta ozdobiono w ten sposób już po śmierci, trwało zaś to prawdopodobnie wiele dni, gdyż praca zo- stała wykonana niezwykle starannie. A krzesła? Jak już wspomniałem, miały wysokie proste oparcia, nie pochodziły jednak ze sklepu. Zostały zbite niezbyt wprawną ręką z kan- tówki, ale można się było o tym przekonać dopiero po dokładnych oglę- dzinach, ponieważ niemal całe pokryte były blaszkami wyciętymi z pu- szek po napojach oraz zielonymi, żółtymi, przezroczystymi i brązowymi dnami butelek, przybitymi lub przytrzymanymi przez zakrzywione gwoździe. Krzesła lśniły, iskrzyły się, zdawały się niemal patrzeć na tego, kto im się przyglądał. Rozbłyskujące feerią barw sprawiały wrażenie, jakby się poruszały, może nawet agresywnie. Ich nogi owinięto folią aluminiową, różnobarwne kółka połyskiwały na niej jeszcze bardziej; tego zabiegu również dokonano już po tym, jak dziewczęta znalazły się na swoich miejscach, tam bowiem, gdzie ich ciała stykały się z krzesłami, pozostało nagie drewno. Jak wyglądał strych? Było to obszerne pomieszczenie pod dwuspa- dowym dachem. W najwyższej, środkowej części mogło mieć jakieś trzy i pół metra wysokości, z boków zaś najwyżej po sześćdziesiąt centyme- trów. Klimatyzator zainstalowano przy świetliku blisko szczytu dachu. Nie widziałem całego wnętrza, ale bez trudu odtworzyłem jego wygląd i rozmiary na podstawie fotografii. Między belkami nośnymi tu i ówdzie zwisała błyszcząca folia izolacyjna, do samych belek zaś przybito niezli- czoną liczbę cienkich pasków folii aluminiowej. Przy działającym kli- matyzatorze paski te przypuszczalnie drżały i falowały lekko. Jakże to wszystko musiało lśnić i migotać w blasku świec! Właśnie: były jeszcze świece. Wiele z nich całkiem się wypaliło, w ich miejsce jednak stawiano nowe, z czego wynikało, że ten, kto je zapalał, 9 Strona 9 często przychodził na strych. Na zdjęciach świece nie płonęły, trzeba więc było sobie wyobrazić, jak ich pełgające ogniki odbijają się w folii, szkiełkach i blaszkach, kolorowych szklanych paciorkach. Jak żywe, jak rozedrgane musiało być to pomieszczenie w powielonym stokrotnie, migotliwym blasku. Ściany, krzesła, stroje: świetlna rozmowa, eklezja- styczne rozjaśnienie. I jakie cuda musiało to migotanie wyczyniać z twa- rzami dziewcząt: roztańczone cienie nadawały m pozory ruchu, spra- wiały wrażenie, jakby dziewczęta wciąż były żywe, jakby wcale nie umar- ły. Wszystko to jednak trzeba sobie wyobrazić. Wiem na pewno, że poli- cjanci nie zapalni świec. Zrobili zdjęcia, zabrali ciała i zdemontowali dekoracje. Nie mam pojęcia, czy zostały następnie zniszczone, czy wciąż są gdzieś przechowywane. Można by sobie wyobrazić, jak jakiś pozba- wiony skrupułów osobnik wykrada je, a następnie pokazuje za opłatą tym, którzy chcieliby je oglądać. Może nawet usadowiłby na krzesłach manekiny w aksamitnych sukniach. Ekspozycja nosiłaby tytuł „Świąty- nia martwych dziewcząt” albo „Jama potwora”. Bez wątpienia ten, kto zamordował te dziewczynki, był potworem, ale czyż nie żył wśród nas? Miasteczko nie jest duże. Ten człowiek bywał tu i tam, prowadził interesy, zawierał znajomości, nawet przyjaźnie. Nikt, patrząc na niego, nie pomyślał: oto potwór! Chyba to właśnie było naj- bardziej niepokojące, że ów człowiek w żaden sposób nie rzucał się w oczy, albo że nikt z nas nie wykazał się wystarczającą czujnością, by do- strzec oznaki, jakiekolwiek by one były. No bo czy to możliwe, żeby takie zło i potworność pozostały całkowicie niezauważalne? A jednak człowiek ten żył w naszej społeczności. Jak sądzicie, w jaki sposób wpłynęło to na nasze wzajemne stosunki, nawet później, już po ujawnieniu tego, co mieściło się na strychu? Skoro jeden z nas okazał się zdolny do zacho- wania w tajemnicy tak straszliwego sekretu, a przede wszystkim do po- pełnienia tak straszliwego czynu, to co sądzić o pozostałych? Jakie były 10 Strona 10 ich tajemnice? I czy patrząc na mnie, zastanawiali się nad tym samym? Oczywiście, że tak. Trzy martwe dziewczęta na trzech krzesłach, podtrzymywane linka- mi, z przechylonymi głowami i papierową skórą. Miały lekko otwarte usta i ściągnięte wargi. Można było bez trudu dostrzec ich małe zęby, wyobrazić sobie wyschnięte języki, czarną pustkę wypełniającą milczące gardła. Te zęby również lśniły w blasku świec, podobnie jak oczy ukryte za półprzymkniętymi powiekami. Ich bose stopy na drewnianej podło- dze wyglądały jak szpony, takie były brązowe i zasuszone. To jednak jeszcze nie wszystko. Brakowało im lewych rąk. Każdej dziewczynce ucięto w nadgarstku lewą rękę. Kości były doskonale wi- doczne. One też błyszczały. Na zdjęciach były zaskakująco mlecznobiałe. Skóra i ciało cofnęły się, odsłaniając okrągłe białe zakończenia. Ich wi- dok przywiódł mi na myśl oczy - ślepe oczy, bo przecież takie kości nigdy niczego nie widziały. A brakujące ręce? Nie znaleziono ich ani na strychu, ani w domu. Strona 11 Część pierwsza Strona 12 1 Później wszyscy twierdzili, że zaczęło się od zniknięcia pierwszej dziewczynki, w rzeczywistości jednak zaczęło się wcześniej. Okropne wydarzenia prawie zawsze poprzedza ciąg pozornie niezwiązanych ze sobą wypadków i dopiero po fakcie można stwierdzić, jak wiele miały one ze sobą wspólnego. Weźmy na przykład człowieka, który poderżnął sobie gardło. Czyż anatomopatolog nie stwierdza podczas sekcji, że na szyi denata znajduje się kilka płytkich nacięć, jakby zmarły starał się wcześniej przekonać, jak bardzo będzie bolało? W przypadku naszego miasteczka, jeszcze przed zniknięciem pierwszej dziewczynki, ponad wszelką wątpliwość doszło do kilku zdarzeń będących odpowiednikami takich próbnych nacięć nad żyłą szyjną. Na przykład we wtorkowy poranek na początku września, tuż po roz- poczęciu roku szkolnego, na zewnętrznym parapecie okna sali lekcyjnej siódmej klasy w Albert Knox Consolidated School znaleziono bombę. Wyglądała jak trzy laski dynamitu obwiązane srebrzystą taśmą. Dwa zielone przewody łączyły je z leżącą na trawie papierową torbą. Jeden z uczniów pokazał znalezisko pani Hicks, nauczycielce angielskiego, ta zaś podniosła alarm. W naszej szkole, podobnie jak w innych, zdarzają się fałszywe alarmy bombowe, na szczęście nigdy żadnej nie znaleziono. Oczywiście odwołuje się zajęcia, zarządza ewakuację, wśród uczniów natomiast panuje całkowicie beztroska atmosfera, kiedy śmiejąc się i przekrzykując, opuszczają budynek. Tego wrześniowego ranka wiadomość o znalezieniu prawdziwej bomby rozeszła się lotem błyskawicy. Uczniów ogarnął lęk. 15 Strona 13 Ósmoklasistka Sarah Phelps została popchnięta i przewróciła się na schodach, kilkoro innych również zostało poturbowanych. Opuszczali- śmy budynek w popłochu. Najwięksi nauczyciele służbiści, tacy jak Lou Hendricks i Sandra Petoski, zdołali zachować spokój, innym jednak niezbyt się to udało, w niektórych klasach zaś - na przykład w klasie pani Hicks - po prostu zapanowała panika. Pani Hicks jest nerwową, łatwo ulegającą ekscytacji kobietą, nie należało więc się chyba dziwić, iż skwa- pliwie wykorzystała okazję, by poekscytować się czymś autentycznym. Szkołę zamknięto, wszyscy zgromadzili się na parkingu. Za- prowadziłem tam kilkoro uczniów z dziesiątej klasy, których uczyłem biologii, ale większość moich podopiecznych gdzieś się rozpierzchła. Harry Martini, nasz dyrektor, poszedł obejrzeć bombę i wrócił biegiem. Na jego białej koszuli z krótkimi rękawami pojawiły się pod pachami półokrągłe plamy potu. Harry jest dość korpulentnym człowiekiem, bieg zaś wiąże się ze sporym wysiłkiem. Przegonił nas w najdalszą część par- kingu i na rozmiękłe boiska. Prawie sześciuset uczniów to spory tłum; na szczęście nie padało. Ryan Tavich, od niedawna porucznik, był pierwszym policjantem, który zjawił się na miejscu. Wkrótce potem nadjechały trzy radiowozy. Ryan objął dowodzenie. Był po cywilnemu - w szarym garniturze, jeśli dobrze sobie przypominam - na głowie miał tweedową czapkę. Funkcjo- nariusze otoczyli szkołę taśmami, potem zaś wszyscy czekaliśmy na przybycie stacjonującego w Potterville oddziału saperów z policji stano- wej. Uczniowie kręcili się niespokojnie, a kiedy okazało się, że tego dnia lekcji już nie będzie, ci zmotoryzowani odjechali, zabierając ze sobą ko- legów. Większość jednak została, by przekonać się na własne oczy, czy dojdzie do eksplozji. Obserwowałem przebieg wydarzeń z perspektywy pogodnej ignoran- cji. Nie zaginęła jeszcze ani jedna dziewczynka, miasto stanowiło jakąś całość, a burmistrz miał pełne prawo mówić o wspólnocie mieszkańców. 16 Strona 14 Teraz, spoglądając na tamto zdarzenie przez filtr innych zaszłości, do- strzegam kruchość tam, gdzie wcześniej widziałem elastyczność, i ulot- ność tam, gdzie wtedy widziałem stałość. Ranek był ciepły, liście zaczęły żółknąć dopiero na kilku klonach, w dębach rosnących za boiskiem do baseballu krakały wrony. Niebo było tak soczyście błękitne, jak bywa wyłącznie wczesną jesienią, goniły się po nim tylko dwa lub trzy niewiel- kie obłoczki. Szkoła była usytuowana na północnych obrzeżach miasta; nad wierzchołkami drzew wznosiły się wieża kościoła św. Marii oraz czerwony dach trzypiętrowego Weber Building, najwyższej budowli w mieście. Z jednego z pobliskich domów wypadł golden retriever i biegał wśród uczniów, przystając tylko po to, by dać się podrapać za uszami i poklepać po grzbiecie. Widzę ich wszystkich, jak tam stoją: Meg Shiller o długich kasztano- wych włosach, pogrążoną w rozmowie z nieśmiałym Bobbym Lucasem, którego ściągnąłem do kółka szachowego; Bonnie McBride jak zwykle z naręczem książek; Hillary Debois z futerałem na skrzypce; Sharon Mal- loy wciąż rozczesującą palcami jasne włosy. Oczywiście nie pamiętałem nazwisk wszystkich uczniów, czułem się jednak tak, jakbym znał je wszystkie. Z rodzicami niektórych spośród tych dzieciaków chodziłem przecież do szkoły. Kilku chłopców zaczęło grać w piłkę, dwóch innych rzucało latającym talerzem. Nauczyciele zerkali na nich niecierpliwie, jakby chcieli dać im do zrozumienia, że nie znaleźli się tu dla zabawy. We wrześniu uczniowie lepiej się ubierają. Mają nowe stroje, nowe obuwie, nowe fryzury. We wrześniu nawet nauczyciele zdają się spoglą- dać z nadzieją w przyszłość. Harry Martini przechadzał się nerwowo między uczniami a policjantami, wyznaczając własną barierę. Obawiam się, że nigdy go nie lubiłem, wtedy zaś na jego widok nasunęło mi się porównanie z kołyszącą się na boki gęsią pchającą przed sobą roztrzę- sione brzuszysko. Nauczyciele przypominali zaniepokojone kwoki. 17 Strona 15 Szczerze mówiąc, nie po raz pierwszy nasunęły mi się takie skojarzenia. Policyjni saperzy zjawili się po trzydziestu minutach, kiedy autobusy rozwiozły już prawie wszystkich uczniów do domów. Wielu chciało zo- stać, Harry Martini jednak nie zgodził się na to. Leżące na parapecie znalezisko wyglądało dość groźnie, nikt nie był w stanie określić, jak wielkich zniszczeń może dokonać. Jednopiętrowy budynek szkoły wzniesiono w połowie lat pięćdziesiątych z żółtych cegieł - nietrudno było wyobrazić sobie, jak te cegły oraz ich odłamki świszczą w powietrzu niczym szrapnele. Poza tym, ma się rozumieć, Harry panicznie bał się zrobić coś, co mogłoby się nie spodobać radzie szkolnej. Pomimo jego nieprzychylnych spojrzeń postanowiłem zostać i ob- serwować rozwój wypadków. Z miejsca, w którym stałem, doskonale widziałem niewielki srebrzysty kształt oparty o szybę. W moje ślady poszło około dwudziestu nauczycieli, parę osób przyjechało z miasta. Franklin Moore z tygodnika „Independent” przeprowadził wywiad z Ryanem Tavichem. Byli bliskimi przyjaciółmi, w czwartkowe wieczory grywali razem w koszykówkę w szkolnej sali gimnastycznej, często wspólnie spędzali weekendy. Obaj mieli bardzo poważne miny. Ryan co chwila zdejmował czapkę i przesuwał dłonią po krótkich ciemnych wło- sach. Trzydziestokilkuletni Franklin był wysoki i szczupły. Rozmawiał również z panią Hicks, która mówiła bez przerwy: „Mamy szczęście, że żyjemy!”. Powtórzyła to chyba z tuzin razy, jakby uczyła się roli na pa- mięć. Córka Franklina, Sadie, była moją uczennicą z siódmej klasy: ładna, kasztanowowłosa, długonoga dziewczynka poruszająca się jak tancerka. Wróciła szkolnym autobusem do miasta, zanim zjawił się ojciec. Jej matka zmarła dwa lata wcześniej na raka piersi, przypuszczałem więc, że Sadie, tak jak większość uczniów, których oboje rodzice pracowali, wró- ciła do pustego domu. Niespełna miesiąc później stało się nie do pomy- ślenia, żeby jakieś dziecko siedziało samo w domu. 18 Strona 16 Sądząc po zachowaniu kapitana z oddziału policji stanowej, bomba mogła eksplodować w każdej chwili. Funkcjonariusze odsunęli taśmy zabezpieczające jeszcze dalej od budynku, spychając nas na boisko. Cho- ciaż operacją teoretycznie wciąż dowodził Ryan Tavich, kapitan od razu przejął rządy. Nie słyszałem, o czym rozmawiali, miał jednak bardzo marsową minę, jakby Ryan zrobił coś nie tak jak należy, co oczywiście było nieprawdą. Z parkingu usunięto również wszystkie samochody, by nie ucierpiały w razie wybuchu. Dwaj saperzy z oddziału specjalnego mieli na sobie grube kombinezony i srebrzyste hełmy, upodabniające ich do kosmo- nautów. Najpierw bardzo długo i uważnie przyglądali się bombie przez lornetki, potem zbliżyli się do niej z wielką ostrożnością, niosąc coś przypominającego wielki biały pojemnik na śmieci. Wstrzymaliśmy oddechy. Prawdę mówiąc, większość z nas spodzie- wała się, że tamci dwaj lada chwila zostaną rozerwani na strzępy. Jeden z nich podszedł bardzo, bardzo blisko, zajrzał do torby, przez kilka se- kund stał nieruchomo, po czym niecierpliwie machnął ręką na partnera, który zbliżył się i również tam zajrzał. Nawet z daleka bez trudu dało się wyczuć ich ulgę. W torbie leżała cegła owinięta końcówkami przewodów. Mimo to mężczyźni z wielką ostrożnością umieścili w pojemniku dyna- mit - albo to, co wyglądało jak dynamit - wstawili pojemnik do również białej, zabudowanej ciężarówki i odjechali. Policjanci przystąpili do zwijania taśm, a Franklin Moore przepro- wadził wywiad z kapitanem. Później dowiedzieliśmy się, że dynamit, owszem, był prawdziwy, brakowało jednak zapalnika. Bomba miała wyłącznie przestraszyć, a nie zabić lub zranić. Jeszcze tego samego po- południa Phil Schmidt, szef naszej miejskiej policji, przyznał, że to już druga bomba, jaką znaleziono w ciągu kilku dni. Pierwsza została podło- żona w szkole podstawowej. Ta niepokojąca historia zwróciła na nasze miasteczko uwagę mediów. Przyjechały ekipy telewizyjne z Syracuse i Utiki. Wszyscy się zastanawiali, gdzie zostanie podłożony kolejny ładunek. 19 Strona 17 Policja stanowa oddelegowała do miasta jednego funkcjonariusza, nasz komendant wzmocnił zaś siły patrolowe dodatkowym policjantem. Oczywiście wiele dyskutowano o tym, kto mógł podkładać bomby. Pojedyncza osoba czy grupa? Dla głupiego żartu czy z jakichś poważniej- szych pobudek? Na przykład baptyści z Kościoła Ebenezera otwarcie domagali się powrotu modlitwy do szkół. Słyszałem ludzi zastanawiają- cych się głośno, czy to przypadkiem nie ktoś z nich uznał za stosowne przekazać ostrzeżenia. Krążyło wiele takich teorii. Rozgniewany rodzic? Nauczyciel lub inny pracownik, który został zwolniony? Domysły te uczyniły znacznie więcej szkód niż same bomby, dowodząc, że, zależnie od okoliczności, oskarżycielski palec może zostać wymierzony w dowol- nym kierunku. Biorąc pod uwagę to, co miało się wkrótce wydarzyć, nie była to wcale błahostka. Nasze miasteczko, Aurelius, liczy siedem tysięcy mieszkańców, czyli o dwa tysiące mniej niż na przełomie stuleci. Założono je w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym na gruntach przekazanych wete- ranom Wojny Wyzwoleńczej. Potterville, siedziba hrabstwa, leży niecałe dwadzieścia kilometrów na południe, najbliższym dużym miastem jest Utica, ponad sześćdziesiąt kilometrów na północny zachód. Zanim zbu- dowano kanał Erie, Aurelius leżało zaledwie o włos na południe od głównej drogi prowadzącej na zachód i aż do końca architektonicznego neoklasycyzmu nosiło nazwę Loomis Corners. Nowa nazwa pojawiła się w roku tysiąc osiemset czterdziestym trzecim. W mieście przetrwało wiele budynków utrzymanych w stylu neoklasycznym, białych z białymi kolumnami. Kiedy jednak oddano do użytku kanał, Aurelius przestało rosnąć, podczas gdy miasta nad kanałem rozwijały się w błyskawicznym tempie. Niektórzy twierdzą, że to źle, iż tak się stało, inni zaś mówią coś wręcz odwrotnego. 20 Strona 18 Późniejsze zmiany nie były duże. Przed ratuszem wzniesiono pomnik ofiar wojny domowej: wysoką kolumnę z odlaną w brązie postacią żoł- nierza z muszkietem. Pojawił się dworzec kolejowy, przetrwał sto lat, popadł w ruinę, by następnie odrodzić się pod postacią pizzerii. Wycięto wiązy, pozostawiając ogołoconą Main Street. Aurelius College, będący początkowo gimnazjum dla dziewcząt, w latach dwudziestych stał się liceum, w pięćdziesiątych - college'em, wciąż wyłącznie dla dziewcząt, by w latach siedemdziesiątych przekształcić się w koedukacyjną szkołę średnią. Uczęszcza do niej ponad pięciuset uczniów. Doskonale uczą tam jeździectwa; co roku kilkoro absolwentów podejmuje naukę na wy- dziale weterynaryjnym Uniwersytetu Cornelia. Na obrzeżu miasta pojawiło się centrum handlowo-usługowe z su- permarketem, stacją obsługi samochodów i kilkunastoma sklepami. Około setki ludzi pracuje w Utice lub najbliższej okolicy, pozostali zna- leźli zatrudnienie w Potterville albo w fabryce leków w Norwich. W mie- ście jest fabryka lin i niewielki zakład należący do General Electric. Wie- lu farmerów hoduje kapustę, którą kisi się w Potterville. Jesienią odby- wają się wybory Królowej Kiszonej Kapusty. Mamy meduzy szpital, kino o nazwie Strand oraz trzy wypożyczalnie kaset wideo. Biblioteka miejska jest całkiem nieźle zaopatrzona, w razie potrzeby może ściągać książki z Potterville lub z miejscowości dalej położonych. Mamy dwa salony samochodowe: Jack Morris Ford i Central Valley Chevrolet. W salonie Forda sprzedaje się również volkswageny, u Chevroleta zaś - toyoty. A w obu półciężarówki, ma się rozumieć. Od wielu lat więcej ludzi wyprowadza się z Aurelius, niż się tu osiedla. Zaw- sze są jakieś domy do sprzedania. Raz w miesiącu w bibliotece odbywają się spotkania klubu czytelników, tak samo jak wtedy, kiedy byłem bar- dzo młody. Szkolna drużyna futbolowa, Teriery, zeszłej jesieni zdobyła mistrzostwo okręgu, ale w walce o finał stanowy uległa zespołowi z 21 Strona 19 Baldwinsville. Rzymianie, drużyna z college'u, zajęli w swojej grupie trzecie miejsce. Zwyciężyli chłopcy z Hamilton. Przed czterdziestu laty między Utiką i Binghamton przestały kursować pociągi, osiem lat temu zlikwidowano połączenie autobusowe. Ostatni spektakl w budynku ope- ry, Lil's Abner, odbył się w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym. Często słyszy się o planach remontu, ale na razie nic z tego nie wynika. Mamy dwa motele: Gillian's i Aurelius. Duży hotel w centrum spłonął w latach sześćdziesiątych, podczas mojego pobytu w college'u w Buffalo. Teraz w tym miejscu znajduje się niewielki Key Bank. Mamy też dwie włoskie restauracje, McDonald'sa, Dunkin' Donuts i Pizzę Hut. Księgarnia przeistoczyła się z biegiem lat w coś pośredniego między sklepem papierniczym a pamiątkarskim, ale wciąż sprowadzają książki na zamówienie. Sklep przemysłowy Trustworthy ma się znakomicie, podobnie jak piekarnia Weavera. W miasteczku są dwa tanie zajazdy, w których jesienią chętnie zatrzymują się turyści, w pozostałe pory roku natomiast - oczywiście oprócz lata - rodzice odwiedzający dzieci uczące się w college'u. Mamy sześć kościołów. Niegdyś najliczniejsze grono wiernych miał episkopalny kościół św. Łukasza, zaraz za nim kościół św. Marii, ostatnio jednak na czoło wysunął się kościół ewangelicki Dobrego Pasterza. Phil Schmidt, nasz komendant policji, dowodzi dziesięcioma pełnoetatowymi oraz, zależnie od pory roku, czterema lub sześcioma półetatowymi funkcjonariuszami. Straż pożarna składa się głównie z ochotników, chociaż jej szef. Henry Mosley, jest na etacie. Centrum składa się z jedno- i dwupiętrowych budynków z czerwonej cegły. Górne części ich fasad, z gzymsami, pilastrami i nieskomplikowa- nymi fryzami przedstawiającymi Postęp i Wolność, nie są pozbawione pewnego wdzięku. Na ostatnim piętrze Weber Building, na rogu Main Street i State Street, pysznią się nawet okna z łukowymi frontonami. Od czasu do czasu podejmowane są próby podniesienia budowli do rangi 22 Strona 20 zabytku, są one jednak z góry skazane na niepowodzenie ze względu na dokonane w latach pięćdziesiątych przeróbki dolnej części budynku, polegające na wstawieniu, gdzie tylko się dało, taniego plastiku i alumi- nium. Firmy, które wprowadziły się wtedy do urządzonych według ów- czesnej mody pomieszczeń, dawno już się wyniosły. Naprzeciwko Weber Building wznosi się ratusz, bardziej gotycki niż neoklasyczny, z wieżyczkami i murami z czerwonej cegły. Do wielkich dwuskrzydłowych drzwi prowadzi dwadzieścia białych marmurowych stopni. Drewniane elewacje sczerniały, szyby pokryły się kurzem. Mie- szanina dostojeństwa i bylejakości nadaje centrum miasta dziwaczny, ambiwalentny wyraz. Zawsze są tu puste domy do kupienia. Przypuszczam, że we wschodniej części kraju są setki miasteczek ta- kich jak nasze. Mówi się o nich, że są senne. Niekiedy trafiają się w nich doskonałe drużyny piłkarskie lub koszykarskie. Tereny wokół Aurelius są pofałdowane, pasma wzniesień ciągną się z północy na południe, przecinają je wąskie doliny z rzekami i jeziorami. Farmy położone w dolinach są bogate, te na wzgórzach - biedne. Na zachód, w kierunku Finger Lakes, rozciągają się sady jabłoniowe. W przepływającej przez Aurelius rzece Loomis na wiosnę łowi się pstrągi. Wielu ludzi ma domki nad jeziorami - jeżdżą tam nie tylko latem, ale i zimą, żeby łowić ryby pod lodem. Przed tą jesienią, kiedy wszystko się popsuło, moi koledzy i koleżanki z college'u zgodnie twierdzili, że dobrze im się tu żyje. Od czasu do czasu ktoś wybierał się do Nowego Jorku w odwiedziny albo do teatru, więk- szość jednak nigdzie się nie ruszała. Nie mogę powiedzieć, żeby byli gnuśni, ale z pewnością nie widzieli powodów, by odwiedzać inne miej- sca. Niekiedy w college'u odbywały się cykle wykładów, a kwartet smyczkowy z Syracuse dawał koncert, lecz skłamałbym, mówiąc, że lu- dzie walili drzwiami i oknami. Od czasu do czasu organizowano 23