7543

Szczegóły
Tytuł 7543
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7543 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7543 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7543 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pawe� Huelle Weiser Dawidek Wydawnictwo Morskie Gda�sk 1987 Projekt ok�adki wed�ug pomys�u autora Jan P. Michale Fotografia na ok�adce Urszula Kiczka Redaktor Aldona Mrozowska Redaktor techniczny El�bieta Smolarz Korekta Piotr Gailitis � Copyrigth by Pawe� Huelle, Gda�sk 1987 ISBN 83-215-8286-9 Wydawnictwo Morskie Gda�sk >1987 Wydanie pierwsze. Nak�ad 19750+250 egz. Ark. wyd. 11,59. Ark. druk. 13,5. Papier druk. mat V kl. 70 g. Oddano do sk�adania w pa�dzierniku 1986 r. Podpisano do druku w lutym 1987 r. Zak�ady Graficzne w Gda�sku, ul. Trzy Lipy 3. Zam. I nr 2100/86 M-4 Juliuszowi W�a�ciwie jak to si� sta�o, jak do tego dosz�o, �e stali�my we tr�jk� w gabinecie dyrektora szko�y, maj�c uszy pe�ne z�owrogich s��w: �protok�", �przes�uchanie", �przysi�ga", jak to si� mog�o sta�, �e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczni�w i dzieci stali�my si� oto po raz pierwszy oskar�onymi, jakim cudem na�o�ono na nas t� doros�o�� � tego nie wiem do dzisiaj. By�y mo�e jakie� wcze�niejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzieli�my. Jedyne, co w�wczas odczuwa�em, to b�l lewej nogi, bo kazano nam sta� ca�y czas, a do tego wci�� powtarzaj�ce si� pytania, podst�pne u�miechy, gro�by pomieszane ze s�odkimi pro�bami, �aby wszystko wyt�umaczy� raz jeszcze, po kolei i bez �adnych zmy�le�". M�czyzna w mundurze ociera� pot z czo�a, patrzy� na nas t�pym wzrokiem um�czonego zwierz�cia i co chwila grozi� palcem, mamrocz�c pod nosem niezrozumia�e zakl�cia. Dyrektor w rozlu�nionym krawacie b�bni� palcami po czarnej powierzchni biurka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada� co chwila, dopytuj�c si� o przebieg �ledztwa. Patrzyli�my, jak promienie wrze�niowego s�o�ca, przebijaj�c si� przez zasuni�te firanki, o�wietlaj� zakurzony dywan bordowego koloru i by�o nam �al minionego lata. A oni pytali wci��, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog�c poj�� najprostszych w �wiecie rzeczy, zupe�nie tak, jakby to oni byli dzie�mi. � To jest wprowadzanie w b��d, za to s� okre�lone kodeksem kary! � krzycza� ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa� mu, �api�c si� co rusz za krawat: � Co ja z wami mam, ch�opcy, co ja z wami mam � i polu�nia� jeszcze bardziej wielki tr�jk�tny w�ze�, kt�ry z daleka mo�na by�o wzi�� za kokard� jakobi�sk�. Tylko M-ski zachowywa� umiarkowany spok�j, jakby by� pewny swego, szepta� na ucho temu w mundurze jakie� informacje, po czym obaj spogl�dali na nasz� tr�jk� z jeszcze wi�kszym zainteresowaniem, poprzedzaj�cym zwykle now� seri� pyta�. � Ka�dy z was m�wi zupe�nie co innego � krzycza� dyrektor. � I nigdy dwa razy to samo, wi�c jak to jest, �e nie mo�ecie ustali� wsp�lnej wersji? � A mundurowy wpada� mu w s�owo: � To jest za powa�na sprawa na �arty, �arty si� sko�czy�y wczoraj, a dzisiaj trzeba ca�� nag� prawd� na st�! Nie wiedzieli�my wprawdzie, jak wygl�da naga prawda, ale �aden z nas przecie� nie k�ama�, m�wili�my jedynie to, co chcieli us�ysze� i je�li M-ski pyta� o niewypa�y � przytakiwali�my, �e chodzi�o o niewypa�y, gdy za� m�czyzna w mundurze dodawa� sk�ad zardzewia�ej amunicji, nikt z nas nie przeczy�, �e gdzie� taki sk�ad na pewno by�, a mo�e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytaj�cy dostawa� wypiek�w i zapala� nowego papierosa. By�a w tym jaka� nieu�wiadomiona metoda obrony, o kt�r� oni rozbijali si� niczym mydlana ba�ka � gdyby na przyk�ad zapytali nas, czy byli�my �wiadkami wybuch�w Weisera, ka�dy przytakn��by skwapliwie, �e tak, nikt jednak nie potrafi�by powiedzie�, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas doda�by zaraz, �e w�a�ciwie Weiser robi� to wy��cznie sam, od czasu do czasu zapraszaj�c tylko Elk�. Czuli�my doskonale, �e na pytania, kt�re nam zadaj�, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a nawet gdyby okaza�o si� po jakim� czasie, �e jednak s�, to i tak to, co zdarzy�o si� tamtego sierpniowego popo�udnia, pozostanie dla nich ca�kiem niewyt�umaczalne i niezrozumia�e. Podobnie jak dla nas r�wnania z dwoma niewiadomymi. Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym �rodku z moj� bol�c� i spuchni�t� od d�ugiego znieruchomienia nog�. Oni mogli ratowa� si� spojrzeniami w lewo lub prawo, ja za� pozostawa�em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki bia�ym or�em ponad jego g�ow�. Chwilami wydawa�o mi si�, �e orze� porusza jednym ze skrzyde�, chc�c wylecie� na podw�rze, czeka�em, a� us�yszymy wszyscy brz�k t�uczonego szk�a i ptak pofrunie, lecz nic takiego si� nie sta�o. Zamiast oczekiwanego lotu coraz g�ciej pada�y pytania, pogr�ki i pro�by, a my stali�my dalej, ca�kiem niewinni i przera�eni tym, jak sko�czy si� to wszystko, bo przecie� wszystko musi mie� sw�j koniec, tak jak lato, kt�rego ostatnie odg�osy dobiega�y do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu. � Cz�owiek nie mo�e zgin�� zupe�nie bez �ladu � krzycza� ten w mundurze � to jest niemo�liwe, ty Korolewski utrzymujesz � zwr�ci� si� do Szymka � �e Weiser i wasza kole�anka (mundurowy nie m�g� zapami�ta�, jak nazywa�a si� Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej G�rki i �e wiece] ich nie widzia�e�, gdy tymczasem widziano was we tr�jk� na nasypie kolejowym jeszcze po po�udniu. � A kto widzia�? � zapyta� nie�mia�o Szymek, przest�puj�c z nogi na nog�. � Ty mi tu pyta� nie zadawaj, masz odpowiada�! � M�czy�nie w mundurze rozb�ys�y gro�nie oczy. � To si� jeszcze dla was wszystkich �le sko�czy! Szymek prze�kn�� �lin� i jego odstaj�ce uszy zaczerwieni�y si� gwa�townie: � Bo to by�o dwa dni wcze�niej, jak nas widzieli. Dyrektor nerwowo przerzuci� arkusze papieru, gdzie by�y spisane nasze zeznania. � Nieprawda! Znowu bezczelnie k�amiesz, przecie� twoi koledzy powiedzieli wyra�nie, �e szli�cie we tr�jk� starym nasypem kolejowym w kierunku Br�towa, a mo�e � zwr�ci� si� teraz do nas � to nie s� wasze s�owa, co? � Piotr pokiwa� g�ow� na znak zgody. � Tak, panie dyrektorze, ale my�my nie powiedzieli wcale, �e to by�o t�go ostatniego dnia, to rzeczywi�cie by�o dwa dni wcze�niej. � Dyrektor polu�ni� sw�j krawat, tak, �e nie przypomina� ju� w�a�ciwie normalnego krawata tylko szalik, w�ski i kolorowy, owini�ty pod ko�nierzykiem. Mundurowy zerkn�� w zeznania i jego twarz wykrzywi� grymas, ale powstrzyma� si� tym razem od krzyku, by zada� nast�pne pytanie z ca�kiem innej beczki, podst�pne i nag�e. By� mo�e chcia� wiedzie�, sk�d Weiser bra� materia� wybuchowy do swoich eksplozji, a mo�ezapyta� o co� zupe�nie b�ahego, na przyk�ad, jak� sukienk� mia�a na sobie Elka, kiedy widzieli�my j� ostatni raz, albo czy Weiser nie odgra�a� si� przed znikni�ciem ��e dokona czego� wielkiego, �e jeszcze co� poka�e". Wszystko to kr��y�o nieuchronnie wok� tych dwojga, ale wiedzieli�my dobrze, �e nigdy nie dotkn� prawdy, bo trop, jaki podejmowali, od samego pocz�tku by� fa�szywy. Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa� nowy spos�b prowadzenia �ledztwa, zanim jednak to nast�pi�o, pomy�la�em, �e przecie� Weiser i Elka musz� nas jakim� sobie tylko znanym sposobem s�ysze� teraz, stoj�cych w gabinecie dyrektora i zeznaj�cych pod dyktando gro�nego cz�owieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s�yszy, jak ci trzej m�cz� si� z nami, a Elka �mieje si� g�o�no, ukazuj�c bia�e, wiewi�rcze z�by. Piotr i Szymek pomy�leli pewnie to samo, bo �aden nie pisn��, kiedy M-ski poleci� nam wyj�� do sekretariatu i czeka� tam na pojedyncze wezwania. To by� ten jego nowy pomys�, �eby przes�uchiwa� nas osobno, po kt�rym spodziewali si� wi�kszego sukcesu. W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi��� i to by�o najwa�niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrze� M-skiego i krzyk�w tego w mundurze by�a czym� wspania�ym i nieoczekiwanym, czym�, co przyj�li�my jako widomy znak opatrzno�ci, �e najgorsze jest ju� za nami. Trzej w gabinecie dali nam troch� czasu, aby�my przemy�leli beznadziejno�� naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosk�w, ale my nie musieli�my si� nawet naradza� w celu ustalenia dalszych zezna�. Wiadomo by�o, �e ka�dy b�dzie m�wi� tak, jak czuje i to w�a�nie dawa�o nam najwi�ksze szanse na przetrwanie opresji. Na pierwszy ogie� poszed� Szymek, nikn�c w czelu�ci gabinetu pokornie i cicho, zostali�my wi�c z Piotrem sami, nie na d�ugo jednak. Za chwil� przys�ano wo�nego, �eby nas pilnowa�. Odt�d siedzieli�my w zupe�nym milczeniu wype�nionym tykaniem zegara �ciennego i przerywanym gongiem wybijaj�cym pe�ne godziny. W�a�ciwie jak to si� sta�o, �e poznali�my Weisera? Widzieli�my go wcze�niej nieraz, chodzi� do tej samej szko�y co my, biega� po tym samym podw�rku i kupowa� w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oran�ad�, kt�re doro�li nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy� w naszych zabawach, stoj�c z boku i najwyra�niej nie maj�c ochoty by� jednym z nas. Kiedy grali�my w pi�k� na trawie obok pruskich koszar, zadowala� si� milcz�cym kibicowaniem, a kiedy spotykali�my go na pla�y w Jelitkowie, m�wi�, �e nie umie p�ywa� i pr�dko znika� w t�umie pla�owicz�w, jakby si� tego wstydzi�. Spotkania te by�y kr�tkie i beztre�ciwe, co odpowiada�o jego fizjonomii. By� niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia� przy tym chorobliwie bia�� cer�, dla kt�rej jedynym godnym uwagi kontrastem by�y nienaturalnie du�e, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl�da� tak, jakby si� czego� zawsze ba�, jakby czeka� na kogo� lub co�, co przyniesie mu z�� nowin�. Mieszka� ze swoim dziadkiem pod jedenastk�, a na drzwiach do ich mieszkania widnia�a ��ta tablica z napisem �A. Weiser. Krawiec." I to by�o w�a�ciwie wszystko, co mogli�my o nim powiedzie�, zanim przysz�o lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrab�szczami i ciep�ym, wiatrem z po�udnia. Wi�c jak to si� sta�o, �e poznali�my Weisera? Je�eli cokolwiek ma sw�j pocz�tek, to w tym przypadku musia� to by� dzie� Bo�ego Cia�a, kt�ry przypada� wyj�tkowo p�no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo�udnia szli�my w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup� ministrant�w i �wie�o komunikowanych trzeciak�w, �piewaj�c jak wszyscy �Witaj Jezu, Synu Mary-i, Ty� jest B�g prawdziwy w �wi�tej Hosty-i" i patrz�c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo�e�stwem. Bo najwa�niejsza by�a kadzielnica, nie Hostia, nie �wi�te wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta� Cz�owiekiem, nie drewniane figury niesione przez cz�onk�w Ko�a R�a�cowego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wst�gi trzymane w d�oniach obleczonych w bia�e r�kawiczki, ale w�a�nie kadzielnica, poruszaj�ca si� w lewo i prawo, w d� i do g�ry, dymi�ca szarymi ob�okami, kadzielnica ze z�otej blachy na grubym �a�cuchu tego samego koloru i wo� kadzid�a, dra�ni�ca nozdrza, ale te� dziwnie md�a i �agodna. W nieruchomym powietrzu ob�oki te utrzymywa�y si� d�ugo nie zmieniaj�c kszta�tu, a my przyspieszali�my kroku, nast�puj�c poprzednikom na pi�ty, by schwyta� je, zanim rozp�yn� si� w nico��. I wtedy w�a�nie zobaczyli�my Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, kt�r� sam sobie wybra� i nast�pnie narzuci� nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie mogli�my nic wiedzie�. Tu� przed o�tarzem, kt�ry rokrocznie wznoszony by� obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha� pot�nie kadzielnic�, wypuszczaj�c wspania�y ob�ok, na kt�ry czekali�my z dr�eniem i napi�ciem. A kiedy szary dyni opad�, zobaczyli�my Weisera stoj�cego na ma�ym wzg�rku po lewej stronie o�tarza i przypatruj�cego si� wszystkiemu z nie ukrywan� dum�. To by�a duma genera�a, kt�ry odbiera defilad�. Tak Weiser sta� na wzg�rku i patrzy�, jakby wszystkie �piewy, sztandary, obrazy, bractwa i wst�gi by�y przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie by�o innego powodu, dla kt�rego ludzie przemierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz�cym �piewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk� w�tpliwo��, �e Weiser musia� by� taki zawsze, a wtedy, gdy opad� kadzidlany dym, wyszed� jedynie z ukrycia, ukazuj�c nam po raz pierwszy swoje prawdziwe oblicze. Nie trwa�o to zreszt� d�ugo. Gdy rozwia�a si� ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk�y s�owa pie�ni intonowanej piskliwym g�osem proboszcza Dudaka, a t�um ruszy� dalej do samego ko�cio�a, Weiser znikn�� z pag�rka i nie towarzyszy� nam ju�. Jaki bowiem genera� pod��a za oddzia�ami po sko�czonym przegl�dzie? Do ko�ca roku szkolnego pozosta�y dni liczone na palcach, czerwiec rozszala� si� w upale i co dzie� rano budzi�y nas przez otwarte okna g�osy ptak�w obwieszczaj�ce niepodzielne panowanie lata. Weiser zn�w sta� si� nie�mia�ym Weiserem, kt�ry tylko z daleka patrzy� na nasze pe�ne wrzask�w zabawy. Ale co� ju� si� zmieni�o, czuli�my teraz w jego wzroku dystans, przenikliwy i piek�cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj�ce ka�dy post�pek. Mo�e pod�wiadomie nie mogli�my znie�� tego spojrzenia, kto wie, do��, �e w dzie� rozdania �wiadectw z religii ujrzeli�my go zn�w tak samo, jak w Bo�e Cia�o albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojc�w Zmartwychwsta�c�w po�o�ona by�a, jak ca�a zreszt� nasza dzielnica, pod lasem i kiedy ju� proboszcz Dudak zako�czy� swoje modlitwy i �yczenia, rozda� najgorliwszym obrazki i kiedy trzymali�my �wiadectwa wydrukowane pi�knie na kredowym papierze, rozpocz�� si� szale�czy wy�cig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szko�� porzucili�my ju� poprzedniego dnia i teraz nie by�o przed nami nic opr�cz dw�ch miesi�cy cudownej swobody. Biegli�my ca�� chmar�, wrzeszcz�c i poszturchuj�c si� �okciami. Nic � zdawa�o si�, nie mog�o powstrzyma� tego �ywio�u, nic opr�cz zimnego spojrzenia Weisera, a on sta� oparty o pie� modrzewia, jakby tu czeka� na nas specjalnie. Mo�e od kilku minut, a mo�e zawsze. Tego nie wiedzieli�my ani wtedy, ani p�niej w gabinecie dyrektora i przylegaj�cym do� sekretariacie, oczekuj�c kolejnych przes�ucha�, a tak�e teraz, kiedy pisz� te s�owa i kiedy Szymek mieszka w zupe�nie innym mie�cie, Piotr zgin�� w siedemdziesi�tym roku na ulicy, a Elka wyjecha�a do Niemiec i nie pisze stamt�d �adnych list�w. Bo Weiser m�g� na nas czeka� od samego pocz�tku i to chyba w�a�nie jest najistotniejsze w historii, kt�r� opowiadam bez upi�ksze�. A zatem sta� i patrzy�, tak, tylko to, wydawa�oby si� � tylko to. A jednak powstrzyma� nadp�ywaj�c� fal� spoconych cia�u krzycz�cych garde�, powstrzyma� na sobie i odepchn�� na moment, na kr�tk� chwil�, w kt�rej �ywio� cofa si�, by uderzy� ze zdwojon� si��, �Weiser Dawidek nie chodzi na religi�" � zabrzmia�o gdzie� na ty�ach, a z przodu podchwycono to has�o w nieco zmienionej formie � �Dawid, Dawidek, Weiser jest �ydek!". I dopiero teraz, gdy zosta�o to powiedziane, poczuli�my do niego zwyczajn� niech��, kt�ra ros�a w nienawi��, za to, �e nigdy nie by� z nami, nigdy nie nale�a� do nas, jak te� za spojrzenie lekko wy�upiastych oczu, kt�re sugerowa�o w spos�b oczywisty, i� to my r�nimy si� od niego, a nie on od nas. Szymek wysun�� si� na czo�o i stan�� naprzeciw niego twarz� "W twarz, � Ty Weiser, a w�a�ciwie dlaczego nie chodzisz z nami na religi�? � i pytanie zawis�o pomi�dzy nami w powietrzu, domagaj�c si� natychmiastowej odpowiedzi. On milcza�, u�miechaj�c si� tylko � jak s�dzili�my w�wczas � g�upawo i bezczelnie, wi�c z ty�u zacz�to szemra�, �eby spu�ci� mu bu�y. Bu�y polega�y na ugniataniu plec�w rozci�gni�tego na trawie delikwenta pi�ciami i kolanami, i ju� widzieli�my jego bia�e, obna�one plecy, ju� jego koszula frun�a w powietrze podawana z r�k do r�k, kiedy nagle w kr�g oprawc�w przyskoczy�a Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj�c na prawo i lewo kopniaki, krzycza�a: � Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju. � A gdy to nie poskutkowa�o, przywar�a do jednego z egzekutor�w paznokciami, znacz�c na jego twarzy d�ugie nitki czerwieniej�cych gwa�townie bruzd. Odst�pili�my od Weisera, kto� poda� mu nawet zmi�t� koszul�, a on nie odzywaj�c si� s�owem, wk�ada� j�, jakby si� nic nie sta�o. Dopiero po chwili zrozumieli�my, �e to nie on, a my wyszli�my z tego poni�eni, on zosta� sob�, niezmiennie takim samym Weiserem i m�g� na nas patrze� jak w Bo�e Cia�o, spokojnie, ch�odno, bez nami�tno�ci i z dystansem. Trudno wytrzyma� co� takiego, tote� gdy tylko oddali� si�, schodz�c wzd�u� zaro�ni�tego p�otu ko�cio�a, Szymek rzuci� pierwszy kamie�, krzycz�c g�o�no �,,Dawid, Dawidek, Weiser jest �ydek", a inni na�ladowali go krzycz�c to samo i rzucaj�c nast�pne kamienie. Ale on nie odwr�ci� si� ani nie przyspieszy� kroku, unosz�c w ten spos�b swoj� dum�, a nam pozostawiaj�c bezsilny wstyd. Elka pobieg�a za nim, wi�c przestali�my ciska� kamienie. To by�a nasza pierwsza bli�sza znajomo�� z Weiserem, jego �miertelnie bia�e plecy, zmi�ta kraciasta koszula i jak ju� wspomnia�em � niezno�ne spojrzenie, kt�re�my po raz pierwszy poczuli na sobie w Bo�e Cia�o, kiedy rozwia� si� kadzidlany ob�ok wypuszczony ze z�otej puszki przez proboszcza Dudaka. Czy by� to zwyk�y przypadek? Czy Weiser znalaz� si� przed budynkiem plebani z w�asnej woli, podobnie jak w Bo�e Cia�o na wzg�rku obok o�tarza? Je�li nie, to jaka si�a kaza�a mu to uczyni�, dlaczego postanowi� ukaza� si� nam w�a�nie tak? Te pytania d�ugo nie dawa�y mi zasn��, d�ugo jeszcze po zako�czeniu �ledztwa i wiele lat p�niej, kiedy sta�em si� kim� zupe�nie innym. I je�eli jest jaka� odpowied�, to tylko ta, �e w�a�nie z jej braku zape�niam linijki papieru, niczego nie b�d�c pewnym. Listy, kt�re wysy�am rokrocznie do Mannheim w nadziei rozja�nienia kilku innych jeszcze spraw zwi�zanych z tamtymi wydarzeniami i osob� Weisera, pozostaj� bez odpowiedzi. Pocz�tkowo my�la�em, �e Elka, odk�d sta�a si� Niemk�, nie pragnie �adnych st�d wiadomo�ci, �adnych wspomnie�, kt�re mog�yby j� wytr�ca� z jej nowej, bo niemieckiej r�wnowagi. Ale teraz ju� tak nie s�dz�, a przynajmniej nie by�bym tego taki pewien. Pomi�dzy ni� a Weiserem by�o co�, czego nigdy nie mogli�my poj��, co�, co ��czy�o ich w przedziwny spos�b i czego �adn� miar� nie da si� okre�li� mianem dzieci�cej fascynacji p�ci�, czy podobnymi terminami, jakich wsp�czesny psycholog mia�by pe�ne usta. Jej uparte milczenie to co� wi�cej ni� niech�� do kraju dzieci�stwa. A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frun�a w powietrzu z r�k do r�k, pojechali�my rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na pla�� do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo�udnia na obu platformach wozu panowa� spory t�ok, s�o�ce operowa�o jeszcze silnie, a wewn�trz pojazdu unosi� si� charakterystyczny zapach zn�kanego upa�em lakieru. Ani nam w g�owie by�o pami�ta� o Weiserze i przedpo�udniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy� si� z potwornym zgrzytem na (p�tl� obok drewnianego krzy�a, wybiegli�my machaj�c r�cznikami w kierunku pla�y, nie zwa�aj�c na rozwieszone pomi�dzy domami rybak�w sieci ani poustawiane w piramidki kosze cuchn�ce tranem i smo��. Dopiero tutaj rozpoczyna�y si� prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowanie po gar�� piachu, wy�cigi do czerwonej boi i gonitwy a� do sopockiego mola, sk�d najodwa�niejsi popisywali si� strace�czymi skokami. Bo tak naprawd� Jelitkowo nie mog�o istnie� bez nas, tak samo jak miasto nie mog�o istnie� bez pla�y i zatoki. To by�y naczynia po��czone i chocia� dzisiaj jest zupe�nie inaczej, pami�� o tym wydaje si� niezniszczalna. Na przedzie rozhukanej czeredy bieg� wi�c Piotr, pragn�cy zademonstrowa� sw�j numer pla�owy, polegaj�cy na �ci�gni�ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania si� i wskoczeniu do wody w bryzgach bia�ej piany. Jego bose stopy ju� skrzypia�y na piachu, pozostawiaj�c w tyle piaskowe fontanny, kiedy nagle zatrzyma� si� nad wod� i krzykn��, jakby mu wbito w nog� co� ostrego. � Kolki! Chod�cie! Ile tego! To, co zobaczyli�my, przechodzi�o zdolno�� rozumienia zbrodniczych mo�liwo�ci natury. Tysi�ce kolek p�ywaj�cych do g�ry brzuchami porusza�o si� w leniwym rytmie fali, tworz�c kilkumetrowej szeroko�ci pas martwych tu�owi. Wystarczy�o wsadzi� r�k� do wody, by przyczepione do sk�ry �uski migota�y niczym pancerz, ale to nie by�o przyjemne uczucie. Zamiast k�pieli mieli�my rybn� zup�, w kt�r� mo�na by�o naplu� z obrzydzenia. Ale to by� � jak si� okaza�o � dopiero pocz�tek. Przez nast�pne dni zupa g�stnia�a, staj�c si� cuchn�c� i lepk� mazi�. W po�arze czerwca zew�oki gni�y, p�czniej�c jak nadymane rybie p�cherze, a smr�d rozk�adu czu� by�o nawet w okolicach tramwajowej p�tli. Pla�e pustosza�y gwa�townie, martwych kolek zdawa�o si� przybywa�, a nasza rozpacz nie mia�a granic. Jelitkowo nie chcia�o naszej obecno�ci. Nad przybrze�n� zawiesin�, kt�ra z godziny na godzin� zmienia�a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br�zu, pojawi�y si� roje much niespotykanej dot�d wielko�ci, �ywi�cych si� padlin� lub sk�adaj�cych tam swoje jaja. Morze okaza�o si� nieprzyst�pne mimo panuj�cej spiekoty. Wszystko na nic � bezwietrzna pogoda, upa� i b��kitne niebo �udz�ce doskona�� czysto�ci�. Wreszcie w�adze miasta postanowi�y zamkn�� wszystkie pla�e od Stog�w a� do Gdyni, co w�a�ciwie by�o formalnym potwierdzeniem istniej�cego stanu rzeczy. Nic gorszego nie mog�o nas spotka�, ale kiedy my�la�em o tym, czekaj�c w sekretariacie naszej szko�y na swoj� kolejk� przes�uchania i kiedy zastanawia�em si�, co te� opowiem M-skiemu tym razem, wtedy ju� przypuszcza�em, �e to nie by� przypadek. A nawet je�li by�, to nie taki zn�w zwyk�y. Gdyby nie zupa rybna, nigdy nie przysz�oby nam do g�owy �ledzi� Weisera, nigdy nie ruszyliby�my za nim w trop przez Bukow� G�rk� i star� strzelnic� i nigdy nie dopu�ci�by nas do swojego �ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak ka�da prawdziwa opowie��, musi mie� sw�j ustalony porz�dek. Drzwi gabinetu uchyli�y si� i zobaczy�em Szymka wypchni�tego r�k� M-skiego. Zanim zabrzmia�o nazwisko Piotra i zanim wo�ny podni�s� si� ze swojego krzes�a, �eby go podprowadzi� bli�ej, zobaczy�em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia�e i nienaturalnie wyci�gni�te. Poczu�em skurcz w �o��dku i okolicach serca, ale o nic nie mog�em pyta�, bo w drzwiach ukaza� si� M-ski i przepuszczaj�c Piotra do wewn�trz, nakaza� wo�nemu, �eby�my nie zamienili ani s�owa. Szymek usiad� na sk�adanym krze�le, spu�ci� g�ow� i nie podnosi� wzroku znad swoich kolan. Przez chwil� zastanawia�em si�, czy mnie te� b�d� ci�gn�� za ucho, lecz pr�dko da�em temu spok�j, bo arsena� �rodk�w M-skiego by� nieograniczony. Tak, udzia� M-skiego w tej ca�ej historii do dzisiaj nie zosta� nale�ycie przemy�lany, ale je�li nie uczyni�em tego do tej pory, to czy wtedy, tam, czekaj�c na kolejne przes�uchanie, mog�em w pe�ni zda� sobie spraw�, kim M-ski by� tak naprawd� albo kim naprawd� nie by�? Za bardzo si� go w�wczas obawia�em, p�niejsze natomiast wypadki odsun�y mnie od rozmy�la� na jego temat. Kiedy za� drzwi gabinetu obite pikowan� derm� zamkn�y si� bezszelestnie za Piotrem, przypomnia�em sobie bardzo wa�ne zdarzenie. Co roku nasza szko�a, jak wszystkie inne szko�y, maszerowa�a r�wno, w bia�ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierwszomajowej manifestacji. M-ski szed� zawsze na czele, d�wiga� transparent i u�miechaj�c si� do pan�w na trybunie, zach�ca� nas do �piewu swoim piskliwym g�osem � �Na-prz�d m�o-dzie-�y �wia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dzi� �pi-ee-e-w"! A my maszerowali�my r�wno, r�wniute�ko, u�miechali�my si� tak jak wszyscy dooko�a i �piewali�my jak wszyscy dooko�a i wiedzieli�my, �e ci, kt�rzy nie przyszli na �wi�to rado�ci, m�odo�ci i powszechnego entuzjazmu, ci w�a�nie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, b�d� mieli wizyt� M-skiego w domu i M-ski b�dzie Pyta� rodzic�w, co to si� sta�o, czy to powa�na choroba i w czym mo�e pom�c, �eby za rok o tej samej porze) ucze� by� zdr�w jak ryba. Rok temu z naszej szko�y jeden jedyny ucze� nie poszed� na poch�d pierwszej majowy. By� to w�a�nie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z�o�y� wizyty w jego domu, �eby zapyta� dziadka, dlaczego wnuk nie przyszed� maszerowa� razem z nami. Wtedy nie przywi�zywali�my do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi�a moja kolej przes�uchania, pomy�la�em, �e to bardzo wa�ne. Tylko w jaki spos�b mo�na by�o po��czy� M-skiego z Weiserem? Do dzi� twierdz�, �e absolutnie w �aden. Co zatem spowodowa�o, �e M-ski nie z�o�y� wizyty u nich w domu? Nie lubi� krawc�w? A mo�e zapomnia�? Nie, na pewno nie zapomnia�; jako nauczyciel przyrody i systematyk, by� przecie� szczeg�lnego rodzaju pedantem i wszystko mia� zapisane w swoim ma�ym notesie, z kt�rym si� nigdy nie rozstawa�. A je�li M-ski wiedzia� o Weiserze co�, czego my nie wiedzieli�my nigdy i czego ju� nie dowiem si� nigdy? Je�li istnia�o co� takiego, to czemu zdziwacza�y nauczyciel przyrody nie m�g� zrozumie�, gdzie znikn�� nasz kolega? O tak, M-ski by� prawdziwym dziwakiem, jakich dzi� spotyka si� tylko w ksi��kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyje�d�a� z miasta na wakacje i cz�sto widywali�my go na ��ce pod br�towskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Rado�ci, gdy ugania� si� za motylami z siatk� i atlasem owad�w. A kiedy nie polowa� na fruwaj�ce stworzenia, szed� zgarbiony ze wzrokiem utkwionym w ziemi� i co chwila zatrzymywa� si�, zrywa� jakie� zielsko i szepta� do siebie � Menyanthes trifonata! albo � Yiola tricolor! i wk�ada� zielska do tekturowej teczki, kt�r� ni�s� ze sob� zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywa� dzie�o o florze i faunie las�w, kt�re ci�gn�y si� wzd�u� po�udniowych granic miasta a� do Gdyni i w kt�rych polowa� niegdy� sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta� i kolekcjonowa� wszystko, co ros�o i rusza�o si� w zasi�gu jego wzroku. Na szcz�cie jednak by� kr�tkowidzem i dzi�ki temu sporo traw, li�ci, �uk�w, j much i innego drobiazgu ocali�o swoje istnienie. Tak tego gor�cego lata, kiedy Weiser dopu�ci� nas do swoich tajemnic albo raczej dopu�ci� nas do swojego �ycia, cz�ciowo zreszt� i na ile chcia�, tego lata M-ski spotyka� nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej G�rki, br�towskiego cmentarza i Doliny Rado�ci. Jego wy�upiaste, rybie oczy oderwane od nieba albo od ziemi �ledzi�y nas ukradkiem i nigdy nie by�o wiadomo, czy nie we�mie nas za okaz fauny niezb�dny do wiekopomnego dzie�a. Poza szko�� i pierwszomajow� manifestacj� musieli�my by� dla niego bez w�tpienia gatunkiem szczeg�lnie uci��liwych owad�w, co da�o si� wyczu� w jego zimnym, pustym spojrzeniu. Ba�em si� tego spojrzenia, jego w�a�nie si� ba�em, a nie skubania g�si, wyci�gania s�onia, grzania �apki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar cielesnych, jakie stosowa� na swoich lekcjach. W pewnym momencie pomy�la�em te�, spogl�daj�c na zaczerwienione ucho Szymka, �e M-ski mo�e swoim spojrzeniem zamieni� kogo zechce w owada i ju� wyobrazi�em sobie, jak obrastam w stalowozielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz�ce si� d�onie rozcz�onkowuj� si� w ogromn� ilo�� kosmatych odn�y. To by�o okropne, stokro� gorsze ni� l�k przed b�lem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma �ledztwa. W pierwszych dniach lipca st�enie zupy rybnej w zatoce zdawa�o si� osi�ga� apogeum. Nad morzem nie by�o czego szuka� i musieli�my nasz� uwag� skierowa� gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdzia� ksi��ki O Weiserze, kt�rej nigdy �aden z nas nie napisa� i nigdy nie napisze, bo to, co robi� teraz, to w �adnym wypadku nie jest pisanie ksi��ki, tylko zape�nianie bia�ej plamy, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji. Tak, pierwszy rozdzia� tej nie napisanej ksi��ki rozpoczyna si� od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na br�towskim cmentarzu, gdzie chodzili�my odt�d zamiast na pla�� i gdzie w g�stwinie leszczyn, olch, w zaciszu opuszczonych nagrobk�w i p�kni�tych p�yt z niemieckimi napisami rozgrywali�my nasze wojny. Szymek dowodzi� oddzia�em SS, a jego odstaj�ce uszy przykry� znaleziony w rowie zardzewia�y he�m wehrmachtowski, Piotr mia� pod sob� oddzia� partyzancki, kt�ry stale �cigany, dziesi�tkowany, okr��any i wybijany do nogi odradza� si� wci�� na nowo, by przygotowywa� nast�pne zasadzki. Kiedy Szymek ze swoimi bra� nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosili�my r�ce do g�ry, tak samo jak w filmach maszerowali�my z r�kami za�o�onymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie wy�wietlanych w naszym kinie �Tramwajarz" padali�my, rozstrzeliwani seriami karabin�w maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam, gdzie zaczyna� si� las sosnowy. I je�li przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padali�my do tamtego rowu, z jak wielkim podnieceniem czekali�my na moment, kiedy r�ka Szymka da znak do rozpocz�cia egzekucji, to wiem, �e wszystko to zawdzi�czali�my w�a�nie kinu �Tramwajarz", po�o�onemu niedaleko szko�y, obok zajezdni, gdzie urz�dzano seanse m�odzie�owe, maj�ce zaznajomi� nas z histori� ojczyst�. Nie pami�tam ju�, kt�rego dnia, po kt�rej potyczce, bitwie i wzi�ciu nas do niewoli, stali�my z r�kami podniesionymi do g�ry naprzeciwko luf esesma�skich karabin�w, oczekuj�c a� spod zardzewia�ego he�mu Szymka padnie komenda �feuer!", kiedy ujrzeli�my Weisera siedz�cego na so�nie, Weisera, kt�ry by� mo�e przez wszystkie te dni przygl�da� si� naszej zabawie. W�a�ciwie to najpierw us�yszeli�my jego okrzyk � okrzyk, kt�ry skierowa� do Szymka, wstrzymuj�c wydanie komendy, a p�niej zobaczyli�my go na tej so�nie. Siedzia�, trzymaj�c stary, zdezelowany schmeiser, kt�rym mierzy� gdzie� daleko za wie�� ceglanego ko�ci�ka i patrzy� na nas, zupe�nie tak samo jak w Bo�e Cia�o, kiedy wyp�yn�� nagle zza szarego ob�oku kadzidlanego dymu. Pod drzewem sta�a Elka, opieraj�c si� o pie�. Nie m�wi�a nic, ale wida� by�o, �e ona jest z nim, a nie z nami. Wi�c nie us�yszeli�my tym razem przeci�g�ego du du du du du, po kt�rym nale�a�o pada� najpierw na kolana, a potem ju� jak popadnie � na wznak, bokiem albo na brzuch twarz� w traw�, bo Weiser zeskoczy� z sosny i podszed� do os�upia�ego Szymka. Dzisiaj, podobnie jak w�wczas, kiedy siedzia�em na sk�adanym krze�le obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szko�y, oczekuj�c na swoj� kolejk� przes�uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy da�bym du�o, �eby przypomnie� sobie s�owa Weisera na cmentarzu, bo to by�y w�a�ciwie jego pierwsze s�owa skierowane do nas bezpo�rednio. Szymek zapytany o to listownie, nie da� mi �adnej odpowiedzi i zaj�ty swoimi sprawami w dalekim mie�cie wyra�nie unika spraw zwi�zanych ze wspomnieniem Weisera. Elka, kt�ra powinna pami�ta� to najlepiej, sta�a si� Niemk� i nie odpowiada z Mannheim na �adne pytania, a Piotr w siedemdziesi�tym roku wyszed� popatrze� na ulic�, co si� dzieje i trafi�a go ca�kiem prawdziwa kula. Tak, jestem przekonany, �e od tamtych s��w powinna si� zaczyna� nie napisana ksi��ka o Weiserze... A wi�c zeskoczy� z sosny, podszed� do Szymka, trzymaj�c przerdzewia�y i zdezelowany schmeiser, m�wi�c � zostaw, ja zrobi� to lepiej, albo � zostaw to mnie, albo jeszcze kr�cej � ja to zrobi�. Tylko, �e Weiser nic takiego nie powiedzia�, nie m�g� nic takiego powiedzie�, poniewa� schmeiser pow�drowa� do r�k Szymka, a on sam z Elka odszed� �cie�k� w d� ku rozbitej bramie cmentarza, jakby przyszed� tu tylko po to, �eby zostawi� nam automat i odej�� do powa�niejszych spraw. Egzekucja nie odby�a si�. Otoczyli�my Szymka ko�em i ka�dy chcia� cho� przez chwil� potrzyma� bezu�yteczny kawa� �elastwa, kt�ry robi� wra�enie. Tak, w tym momencie Weiser nie by� dla nas jeszcze najwa�niejszy, k��cili�my si� o to, kt�ra strona powinna posiada� automat. By�em w oddziale Piotra i oczywi�cie chcia�em, �eby�my mieli go my, skoro tamci posiadali he�m. Ostatecznie ustalili�my nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt�d po ka�dej bitwie Piotr zamienia� z Szymkiem automat na he�m i tak raz byli�my Niemcami, gdy nasz dow�dca wk�ada� he�m, nast�pnie przeistaczaj�c si� w partyzant�w, gonili�my mi�dzy zaro�ni�tymi nagrobkami z karabinem w r�ku. My�l�, �e Weiser mia� od pocz�tku jaki� plan oplatania nas swoimi pomys�ami, od samego pocz�tku musia� wyczekiwa� odpowiedniej chwili, �eby jak w Bo�e Cia�o albo na br�towskim cmentarzu zaskoczy� nas zupe�nie. Bo w pierwszym okresie, kiedy nie wiedzieli�my nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic�, ani o jego kolekcji znaczk�w z Generalnej Guberni, w tym okresie, kiedy nie�wiadomi niczego uganiali�my si� mi�dzy nagrobkami br�towskiego cmentarza, on pojawia� si� i znika�, jak znika kto�, kto przy�ni si� nam przypadkiem i kogo p�niej nie mo�emy zapomnie�, cho� rysy jego twarzy, s�owa i spos�b zachowania ulecia�y nam z pami�ci zupe�nie. On ws�czy� pami�� o sobie ca�kiem niepostrze�enie i przez nast�pnych kilka dni, kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracali�my do dom�w przez Bukow� G�rk�, najcz�ciej pod wiecz�r, w czerwonych promieniach zachodz�cego s�o�ca, wtedy w�a�nie zacz�li�my o nim rozmawia�. Z pocz�tku w�a�ciwie przypadkowo i ca�kiem bez zwi�zku z ob�okiem kadzidlanego dymu i zardzewia�ym automatem, ot tak, zadaj�c, pytania g�o�no i �artobliwie � a co on w�a�ciwie robi, kiedy nie bawi si� razem z nami, albo � dlaczego ta g�upia Elka �azi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy z g�ry jak na band� szczeniak�w, i po co w�a�ciwie da� nam zardzewia�y automat, bo przecie� nikt z ch�opak�w tak sam z siebie nie pozby�by si� za �adne skarby takiego znaleziska. Ale to jeszcze nie by�o to, co opanowa�o nas p�niej, kiedy my�l o nim nie dawa�a nam zasn�� i kiedy musieli�my godziny ca�e straci� na wy�ledzenie jego i Elki. Na razie zupa rybna w zatoce cuchn�a coraz bardziej i co drugi dzie� kto� z nas jecha� do Jelitkowa, �eby zobaczy�, jak sprawy si� maj�. Spojrza�em na Szymka. Jego odstaj�ce ucho przesta�o by� okropnie czerwone i nawet jakby troch� powr�ci�o do swoich pierwotnych rozmiar�w. Pomi�dzy nami siedzia� teraz wo�ny, a przez uchylone okno sekretariatu dochodzi�y leniwe d�wi�ki wrze�niowego popo�udnia, kroki przechodni�w miesza�y si� z okrzykami dzieciarni, a s�o�ce o�wietla�o czerwon� dach�wk� budynku le��cego po drugiej strome ulicy. Wszystkie domy w naszej cz�ci Wrzeszcza mia�y t� czerwon� dach�wk�, wi�c w takie popo�udnie jak to, u schy�ku lata, kiedy s�o�ce ma szczeg�lne w�a�ciwo�ci, musia�o to najciekawiej wygl�da� z Bukowej G�rki, pomy�la�em sk�d opr�cz czerwonych, spadzistych dach�w wida� by�o lotnisko po�o�one ju� za torami kolejowymi i zatok� z bia�ym paskiem pla�y. Ile razy stali�my tam, na g�rze, nasze miasto wydawa�o si� nam zupe�nie inne ni� to, w kt�rym �yli�my na co dzie�. Wtedy nie wiedzia�em dlaczego, a dzisiaj, kiedy nie ma ju� Bukowej G�rki, ani Weisera, ani tamtego Jelitkowa, dzisiaj my�l�, �e z g�ry nie by�o po prostu wida� brudnych, za�mieconych podw�rek, nie opr�nionych �mietnik�w i ca�ej brzydoty przedmie�cia, kt�rej symbolem m�g�by by� szary i oblepiony kurzem sklep Cyrsona, w kt�rym kupowali�my oran�ad� w butelkach nazywanych przez doros�ych krachlami. Zamiast panoramy z Bukowej G�rki widzia�em wi�c dach przeciwleg�ego budynku, po kt�rym promienie s�o�ca �lizga�y si� coraz kr�tszymi zygzakami i uchylone okno na poddaszu, w kt�rym wiatr wydyma� �agodnie firank�. Zegar w sekretariacie wybi� godzin� pi�t� i w chwile p�niej us�ysza�em dobrze mi znane d�wi�ki pianina, na kt�rym nauczycielka muzyki akompaniowa�a popo�udniowej pr�bie ch�ru. Najpierw by�a przygrywka, a zaraz potem z pi�tra zacz�y dobiega� coraz g�o�niejsze frazy historycznej pie�ni masowej lub masowej pie�ni, historycznej albo ludowej pie�ni historii, nie pami�tam ju�, jak si� to wtedy nazywa�o: ,,O cze�� wam panowie-ee magna-a-a-ci za na-sz� nie-wo-l� kajda-a-ny o cze-e-e�� wam ksi�-��-ta bisku-pi-i-i pra-�a-ci-i-i za kraj nasz krwi� bra-tni� zbryz-ga-a-a-ny!". To by� refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie jak pocz�tek pie�ni, r�wnie podnios�y i patetyczny ��Gdy na-a-r�d do bo-o-ju wyru-szy� z or�-�em pa-no-wie o czyn-szach ra-dzi-i-li". Nigdy nie mog�em zrozumie�, ani w czasie szkolnych akademii, ani w czasie lekcji �piewu, gdzie pie�� t� musieli�my �piewa� dziesi�tki razy a� do znudzenia, co mia�y wsp�lnego kajdany i niewola z biskupami, albo, o jakie czynsze chodzi�o, gdy nar�d wyruszy� do boju, to znaczy, co maj� wsp�lnego czynsze z bojem. I w og�le, za co tu by�o wini� pan�w, skoro pan�w ju� dawno nie ma a je�li s�, to na pewno nie w naszym mie�cie i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szcz�cie nie musz� o tym my�le�, tylko melodia utkwi�a mi w pami�ci prawie, �e doskonale i je�li powraca do mnie jakim� dziwnym trafem, to nigdy w zwi�zku z pra�atami, szkoln� akademi� lub pani� od �piewu, lecz razem ze �wiat�em wrze�niowego popo�udnia, kiedy siedzia�em w sekretariacie naszej szko�y, czekaj�c na swoj� kolejk� przes�uchania, razem z widokiem firanki poruszanej �agodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godzin� pi�t�, kt�r� w�a�nie wybi� �cienny zegar �agodnym gongiem, przypominaj�cym dzwonek proboszcza Dudaka u�ywany w czasie Podniesienia. Kiedy ucho Szymka sta�o si� ju� ca�kiem normalne, drzwi gabinetu dyrektora otworzy� M-ski, wypuszczaj�c stamt�d Piotra i przysz�a moja kolej. Szkolny zapach pastowanych pod��g, kt�ry pami�tam do dzisiaj, ci�ki i oleisty jak wieczno��, w dyrektorskim gabinecie miesza� si� z tytoniowym dymem i woni� kawy, kt�r� pili wszyscy trzej przes�uchuj�cy nas m�czy�ni. Tylko M-ski nie pali�, skubi�c za to r�kaw swojej koszuli. � Wi�c ty, Heller, utrzymujesz � m�wi� do mnie ten w mundurze, bo tak si� wtedy nazywa�em � ty utrzymujesz, �e Weisera i Elk� widzieli�cie po raz ostatni dwudziestego �smego sierpnia, w dolince za star� strzelnic�, tak? � W�a�ciwie to tak � odpowiedzia�em, nabieraj�c pewno�ci. � Co to znaczy w�a�ciwie?! � Bo potem ju� ich nie widzieli�my z bliska. � Czy to znaczy, �e widzieli�cie ich jeszcze nast�pnego dnia w jaki� inny spos�b? Co to znaczy � nie z bliska?!! � Nie, nast�pnego dnia nie widzieli�my ich ju� wcale. M-ski poruszy� si� w swoim fotelu: � No to opowiedz nam dok�adnie i po kolei, co zdarzy�o si� tego popo�udnia, tylko niczego nie przekr�caj, bo przed nami i tak nic nie ukryjesz! M�wi�em, staraj�c si� nie patrze� w oczy M-skiemu; m�wi�em wolno i spokojnie, pewny, �e i tak nie wpadn� na w�a�ciwy trop i �e kr�ci� si� b�d� w k�ko, a� wreszcie dadz� nam spok�j � Weiser kaza� nam jak zawsze czeka� obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczy�, �e jeste�my, przeszed� przez dolink� i potem pomacha� r�k� na znak, �e mamy si� ju� po�o�y�, zaraz potem ziemia zadr�a�a od eksplozji, a na g�owy posypa� si� nam piasek, �wir i kawa�ki drewna. � A potem? � Potem podnie�li�my g�owy jak po ka�dym wybuchu i czekali�my, a� on da nast�pny znak, to jest sygna�, �e mo�na ju� podej�� do miejsca, gdzie za�o�ony by� �adunek, ale takiego sygna�u tym razem nie by�o. Nagle zobaczyli�my, jak id� oboje, ca�kiem jak doro�li, pod r�k�, to znaczy Weiser z Elk�. Wi�c id� oboje, ale nie do nas, tylko na drug� stron� dolinki, tam gdzie ro�nie stary d�b i ani razu nie odwracaj� si�, tylko wspinaj� coraz wy�ej, po stromym zboczu poro�ni�tym bukami, wdrapuj� si� na sam� g�r� i nikn�. A my stoimy teraz (bo zd��yli�my ju� podej�� do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju i widzimy, �e to nie by�o byle co, lej jest pot�ny jak po bombie lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzie�o, badamy g��boko�� jamy, rozpi�to�� promienia i jak zawsze w�chamy w tym miejscu �wie�� ziemi� pe�n� oszala�ych mr�wek i rozerwanych d�d�ownic i nagle kto� krzyczy pokazuj�c na wzg�rze � popatrzcie tam � i widzimy Weisera z Elk�. Widzimy, jak s� na szczycie wzg�rza i nikn� za drzewami, ale my nie gonimy za nimi, i tak w�a�nie � m�wi�em �widzieli�my ich ostatni raz z daleka, w dolince za strzelnic�, a potem zacz�y si� na drugi dzie� poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni magazyn Weisera, o kt�rym nawet my nie wiedzieli�my, �e jest, bo Weiser by� zazdrosny o takie tajemnice. Nie wiedzieli�my nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewypa�ach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytali�my go, sk�d bierze materia� c�o swoich min, a zreszt� nawet gdyby�my go zapytali, to czy kto� taki jak on powiedzia�by chocia� s�owo? Nie, tylko Elk� mog�a wiedzie� o tym magazynie, a je�li by� jeszcze jaki� inny, o czym te� oczywi�cie poj�cia nie mieli�my, je�li by� jeszcze drugi magazyn, to Jedyn� osob�, kt�rej Weiser m�g�by powierzy� tajemnic�, by�a w�a�nie Elka i mo�e dlatego zabra� j� ze sob�. Tamci s�uchali tego, co m�wi�em z pozorn� oboj�tno�ci�. Dyrektor polu�ni� krawat, kt�ry teraz przypomina� kompres na gard�o, jaki zak�ada si� przy anginie, m�czyzna w mundurze siorba� reszt� kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski b�bni� palcami w l�ni�cy blat biurka i nie patrzy� wcale na mnie, tylko gdzie� wy�ej, na �cian�. � To wszystko ju� wiemy � krzykn�� nagle M-ski � bez waszej pomocy, tylko dlaczego kt�ry� z was k�amie albo k�amiecie wszyscy razem i ka�dy z osobna? � Tak � przerwa� mu dyrektor � jeden z twoich koleg�w zezna�, �e dzie� p�niej bawili�cie si� jeszcze razem nad Strzy��, za zerwanym mostem, wi�c oni sp�dzili ca�� noc poza domem i wy wiedzieli�cie o tym i wiedzieli�cie te�, gdzie ich szuka�!!! � Nie ma �art�w, ch�opcze � w��czy� si� mundurowy � je�li rozerwa� ich niewypa�, b�dziecie odpowiada� za wsp�udzia� w przest�pstwie, a w poprawczaku naucz� was rozumu!!! � Nad Strzy�� bawili�my si� dzie� wcze�niej, a nie dzie� p�niej � powiedzia�em, czuj�c, jak pierwsze k�amstwo, kt�re wypuszczam na ich u�ytek, przychodzi mi z �atwo�ci�. � Koledze musia�o si� co� pomyli�. I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pytania, m�wili, �e nie wyjdziemy st�d, dop�ki sprawa si� nie wyja�ni, �e nasi rodzice s� ju� powiadomieni o tocz�cym si� �ledztwie, �e nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i b�dziemy tu tkwi�, a� wyjawimy ca�� prawd�. Przekonywali mnie, �e s� gotowi siedzie� tu z nami do rana albo jeszcze d�u�ej, a je�li kto� znajdzie ten drugi magazyn (po kt�rym zreszt� spodziewali si� czego� znacznie gorszego) i zdarzy si� jakie� nieszcz�cie, to my b�dziemy i za to odpowiada�, lepiej wi�c przyzna� si� od razu. Wiedzia�em dobrze, �e niczego nie zrozumiej� i dlatego powt�rzy�em to samo, co przed chwil�. M-ski wsta� z fotela, podszed� do mnie marszowym krokiem, jakby to by�a pierwszomajowa manifestacja, chwyci� m�j zadarty nos w dwa palce i zapyta�, czy w dolince widzia�em Weisera rze-czy-wi�-cie po raz ostatni. Odpowiedzia�em twierdz�co, czuj�c, jak powoli m�j nos sp�aszcza si� w jego t�ustych paluchach. Ale to nie by�o zwyczajne wyciskanie s�onia, kt�re M-ski stosowa� na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwa�bym to wyciskaniem s�onia ze specjaln� �rub�, bo najpierw musia�em unie�� si� lekko do g�ry, a potem coraz wy�ej stawa�em na palcach, na samych czubkach palc�w, dziwi�c si�, �e jeszcze nie wisz� w powietrzu. Tymczasem r�ka M-skiego przesuwa�a punkt ci�ko�ci mojego cia�a raz w lewo, raz w prawo, tak, �e musia�em na u�amek sekundy stawa� ca�� stop� na pod�odze, �eby nad��y� za jego d�oni� i wtedy nos bola� okropnie i robi� si� jeszcze bardziej zadarty ni� przez wszystkie lata od urodzenia, a M-ski powtarza� swoje pytanie wolno, sylabizuj�c ka�dy wyraz � czy rze-czy-wi�-cie po raz os-tat-ni? Wreszcie pu�ci� mnie wolno, a ja zatoczy�em si� pod �cian� i musia�em wytrze� r�kawem krew, bo nos mia�em zawsze delikatny i ma�o odporny na st�uczenia. W gabinecie zarz�dzono przerw�, siedzieli�my wi�c zn�w razem we tr�jk�, na sk�adanych krzes�ach w sekretariacie, a mnie wydawa�o si�, �e s�ysz� ch�ralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzie� odebrania �wiadectw z religii, zanim frun�a jego kraciasta koszula i zanim Elka wyst�pi�a w jego obronie, kto�, niekoniecznie z przodu, krzykn�� � �Weiser Dawidek nie chodzi na religi�!" � a kto� inny przerobi� to zaraz na � �Dawid, Dawidek, Weiser jest �ydek!". I pomy�la�em zaraz, �e gdyby nie Elka to nigdy przecie� nie dosz�oby do naszej znajomo�ci z Weiserem, bo wtedy tam, obok parafii Ojc�w Zmartwychwsta�c�w spu�ciliby�my mu bu�y i na tym pewnie sko�czy�oby si�, zwyczajnie i banalnie. Weiser unika�by naszego towarzystwa i nigdy przez my�l by nam nie przesz�o, �eby podgl�da� nasze zabawy na br�towskim cmentarzu i �eby podarowa� nam stary, zardzewia�y automat wyprodukowany przez firm� Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie r�ni�oby si� od innych wakacji ani wcze�niej, ani p�niej. Tak, gdy Elka rzuci�a si� w�wczas z pazurami, �eby broni� Weisera, musia�a mie� jakie� przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zw�aszcza, �e nigdy nie miesza�a si� do naszych b�jek i porachunk�w, w kt�rych bywali�my okrutni, bardziej ni� sami doro�li. A wtedy rzuci�a si�, jakby Weiser by� jej m�odszym bratem i efekt takiego posuni�cia by� zaskakuj�cy � pu�cili�my ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami. Czy ona go kocha�a?! Tak w�a�nie my�la�em, siedz�c w sekretariacie ze spuchni�tym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano nast�pn� rund� przes�ucha�, tak przypuszcza�em wtedy, wyobra�aj�c sobie jej przedwcze�nie zaokr�glone piersi, d�ugie blond w�osy i czerwon� sukienk� noszon� w upalne dni. Dzisiaj wiem, �e nie mia�em racji, cho� jeszcze trudniej przychodzi mi okre�li� ich wzajemny stosunek od momentu, kiedy odeszli wzd�u� ko�cielnego p�otu przynaglani naszymi kamieniami. Wcze�niej Elka odnosi�a si� z wyra�n� pogard� do tych, kt�rzy nie umieli dop�yn�� do czerwonej boi, skoczy� z g�rnego pomostu mola na g��wk� albo celnie poda� pi�ki, gdy grali�my mecz na murawie obok pruskich koszar, a� nagle zobaczy�a w chudym i przygarbionym Weiserze kogo� bardzo wa�nego i rzuci�a si� na nas z pazurami. Niemo�liwe, aby zmieni�a si� w ci�gu u�amka sekundy. Musia�a poczu� to, co my poczuli�my par� tygodni p�niej, widz�c Weisera w piwnicy starej cegielni, od czego przechodzi�y ciarki i pr�d elektryczny lata� po ca�ym ciele. Musz� jednak uporz�dkowa� fakty. Tak, to nie jest pisanie ksi��ki o Weiserze, ani o nas sprzed kilkudziesi�ciu lat, ani o naszym mie�cie z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej o M-skim i epoce, w kt�rej by� najwa�niejszym po dyrektorze cz�owiekiem � nic mnie to nie obchodzi i je�li postanowi�em zapisa� wszystko, przypomnie� sobie zapach tamtego lata, kiedy zupa rybna wype�ni�a pla�e zatoki, to przecie� tylko ze wzgl�du na Weisera. To w�a�nie zmusi�o mnie do podr�y do Niemiec i to w�a�nie ka�e mi teraz spisa� wszystko od pocz�tku, bez pomini�cia �adnego, najdrobniejszego nawet szczeg�u. Bo w takich przypadkach drobiazg okazuje si� czasem kluczem otwieraj�cym wrota i ka�dy, kto cho� raz zetkn�� si� z czym� niewyt�umaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem: Mija�y pierwsze dni lipca, w upale i duchocie miasto pozbawione zatoki zdawa�o si� ledwie dycha�, a zupa rybna g�stnia�a i g�stnia�a, przysparzaj�c w�adzom miejskim coraz to nowych k�opot�w. Pocz�tkowo ufano, �e ta dziwna epidemia przeminie sama i nie robiono nic, nast�pnie przedsi�wzi�to jakie� kroki, bo na pla�y uwijali si� od rana m�czy�ni z drewnianymi grabiami jak do zbierania siana i zgarniali nimi zwa�y rybich zew�ok�w, kt�re nast�pnie wywo�ono ci�ar�wkami na �mietnisko miejskie, polewano benzyn� i palono. Dzia�ania te mia�y jednak efekt odwrotny od zamierzonego � zdech�ych kolek p�czniej�cych w s�onecznym upale przybywa�o, a gazety donosi�y o masowym umieraniu kot�w i ps�w w dzielnicach przylegaj�cych do zatoki. Przypominano r�wnie�, �e od dw�ch miesi�cy, to jest od pocz�tku maja, nie spad�a ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem t�umaczyli jako kar� bosk�. A my w tym czasie buszowali�my po br�towskim cmentarzu, maj�c he�m i automat podarowany nam przez Weisera i na przemian raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padali�my od ku�, ca�kiem jak w filmach o wojnie wy�wietlanych w kinie �Tramwajarz". Tylko czasami przysz�o nam do g�owy, �eby zapyta� samych siebie, dlaczego Elka nie bawi si� z nami, a tak�e co widzi w chudym i s�abowitym Weiserze, skoro w��czy si� z nim po ca�ych dniach w r�nych cz�ciach miasta. Kto� widzia� ich na Star�wce obok studni Neptuna, kto� inny da�by sobie r�k� uci�� za to, �e Weiser z Elka przesiadywali najcz�ciej na ��ce obok lotniska, innym zn�w razem Piotr przyuwa�y� ich, jak szli a� za Br�towo, do zerwanego mostu, gdzie Strzy�a przep�ywa pod kolejowym nasypem, po kt�rym od czasu wojny nie je�dzi� �aden poci�g. Ale na wiadomo�ci te nie zmacali�my specjalnej uwagi, codziennie rano kt�ry� z nas wsiada� w tramwaj i jecha� do Jelitkowa zobaczy�, jak wygl�da rybna zupa i czy aby nie ust�puje, a nast�pnie szuka� nas na cmentarzu za Bukow� G�rk�, �eby donie��, i� smr�d na pla�y jest jeszcze wi�kszy, a roje wielkich much unosz� si� nad zawiesin� jak szara�cza. W cieniu cmentarnych drzew by�o przyjemniej ni� na podw�rku i ulicy. Kt�rego� dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczyli�my m�czyzn� w pi�amie i szpitalnym szlafroku, kt�ry siedzia� na p�ycie i mamrota� co� pod nosem, zupe�nie jakby odmawia� godzinki. Otoczony przez nas ko�em nie zdradza� zaniepokojenia i gestem r�k pokaza�, sk�d wzi�� si� tutaj � by� uciekinierem ze szpitala dla czubk�w, kt�ry po drugiej stronie szosy wychodz�cej z miasta pi�trzy� si� na wzg�rzu czerwono-szar� bry��. Jeden Piotr radzi� i�� do szpitala i powiedzie�, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widzia� prawdziwego wariata i chcieli�my przekona� si�, czy to, co proboszcz Dudak m�wi� w swoich p�omiennych kazaniach o szale�cach wyrzekaj�cych si� Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudak w naszym parafialnym ko�ciele Zmartwychwsta�c�w, po�o�onym podobnie jak ten br�towski za cmentarzem nie opodal lasu, proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie m�wi�, �e zupa w zatoce i susza to s� znaki dawane od Boga. � Poprawcie si� jeszcze p�ki czas � krzycza� z ambony w ostatni� niedziel�. � Nie wyrzekajcie si� Boga ludzie ma�ej wiary, nie czcijcie fa�szywych prorok�w i ba�wan�w, bo On odwr�ci si� od was. Nie b�d�cie jak ci szale�cy, kt�rzy ufaj�c tylko we w�asne si�y, �wiat chc� budowa� od nowa. A ja pytam was, c� to za �wiat, w kt�rym zniknie wiara, c� to za �wiat, w kt�rym nie oddaje si� Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwy�szej, pytam si� was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szale�com, opami�tajcie si�, p�ki leszcze pora. Sami widzicie, �e B�g daje wam znaki swojego gniewu � i tak w p�omiennym stylu proboszcz Dudak straszy� i prosi� na przemian swoich parafian, a my rozumieli�my wtedy, �e s� szale�cy, przez kt�rych nie mo�emy k�pa� si� tego lata w Jelitkowie i chcieli�my sprawdzi�, jak wygl�da taki szaleniec. Skoro wi�c