Deighton Len - Nalot

Szczegóły
Tytuł Deighton Len - Nalot
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Deighton Len - Nalot PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Deighton Len - Nalot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Deighton Len - Nalot - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Len Deighton NALOT tłumaczył WŁADYSŁAW NYCZ „KB” Choć usiłowałem przedstawić tło dzieła tak realistycznie, jak to było możliwe, jest ono całkowitą fikcją. Jak mi wiadomo, nie było bombowców Lancaster zwanych „Creaking Door”, „The Volkswagen” lub „Joe jak King”. Nie było lotniska RAF o nazwie Warley Fen i bazy Luftwaffe zwanej Kroonsdijk. Nie było Altgarten i nie istnieli ludzie podobni do opisanych przeze mnie. W roku 1943 ani w jakimkolwiek innym roku nie było dnia Strona 2 31 czerwca. L.D. Strona 3 Rytuał: zespól religijnych lub magicznych ceremonii lub obrzędów, często w połączeniu ze specjalnymi formułami słownymi lub specjalnymi (i tajemnymi) słowami, zwykle z ważnych okazji lub czynności. DR. J. DEVER Słownik Psychologii (Penguin Books) Iw czasie od lutego 1965 do 31 lipca 1968 Amerykanie I dokonali 107 700 nalotów bombowych na Wietnam. [Zrzucono bomby i wystrzelono rakiety ważące ogółem 2581 876 ton. Keisinger’s Continuom Archives Postawa dzielnych Sześciuset, która wzbudziła podziw Lorda Tennysona, wynikła z faktu, że już od najmniejszego zamiaru zapytania o powód, odstraszano niedoszłego iociekliwego przywiązując go do pala i biczując do utraty)rzytomności. F.J.P. VEALE Adyance 10 Barbarism (Mitrę Press, 1968) Strona 4 1 To była pogoda dla bombowców: suche powietrze, łagodny wiatr i chmury poprzerywane wystarczająco, by zobaczyć gwiazdy. W sypialni było tak ciemno, że Ruth Lambert dopiero po chwili dostrzegła męża stojącego przy oknie. — Sam, czy czujesz się dobrze? — Modlę się do księżyca. Zaśmiała się rozespana. — O czym ty mówisz? — Czy nie sądzisz, że potrzeba mi wszystkich możliwych czarów? — Och, Sam. Jak możesz tak mówić, skoro... - ... wróciłeś cało z czterdziestu pięciu lotów bojowych - dokończył jej zdanie. Skinęła głową. Miał rację. Obawiała się to powiedzieć, ponieważ istotnie wierzyła w czary lub podobne niesamowitości. W domu stojącym na uboczu, we wczesnych godzinach porannych, kiedy wiatr przepędzał chmury zasłaniające księżyc, nietrudno było poddać się nastrojowi grozy. Zasłonił oczy dłonią, gdy zapaliła lampkę na nocnym stoliku przy łóżku. Sam Lambert był wysokim, dwudziestosześcioletnim mężczyzną. Konieczność noszenia munduru ze ściśle przylegającym kołnierzykiem spowodowała, że opalenizna odcinała się ostrą linią wokół jego szyi. Muskularne ciało było natomiast białe. Przesunął palcami po zmierzwionych, czarnych włosach i poskrobał kącik nosa, tam gdzie mała blizna znikała w zmarszczkach uśmiechu. Ruth lubiła, jak się uśmiechał, ale ostatnio rzadko to czynił. Zapiął żółtą, jedwabną piżamę, kupioną przez Ruth za mnóstwo pieniędzy na Bond Street. Dała mu ją z okazji nocy poślubnej, trzy miesiące temu; wtedy uśmiechnął się. Teraz włożył ją po raz pierwszy. Będąc jedynym małżeństwem pośród gości Cohena, Ruth i Sam Lamberl zostali ulokowani w sypialni króla Karola z tak wspaniałymi obiciami i wykładzinami, że Sam złapał się na mówieniu szeptem. - Co za nudny weekend dla ciebie, kochanie: rozmowy o bombach bombardowaniu i bombowcach. Strona 5 — Lubię was słuchać. Pamiętaj, że ja także jestem w RAF. W każdym razie musieliśmy tu przyjechać. On jest członkiem twojej załogi, jesteście jakby jedną rodziną. — Tak, przybyło ci pół tuzina zupełnie nowych krewnych. — Lubię twoją załogę. Powiedziała to z wahaniem, gdyż właśnie z jednego z ostatnich lotów jej mąż przyleciał z martwym nawigatorem. Od tego czasu nigdy nie wymienili jego nazwiska. - Czy przestało padać? - zapytała. Lambert skinął głową. Gdzieś nad nimi jakiś samolot mozolnie przechodził przez chmurę; jego pilot usiłował zapewne dostrzec ziemię poprzez jakąś lukę. Ćwiczenie nawigacyjne, pomyślał Lambert, prawdopodobnie meteorolodzy przepowiedzieli małe, lekkie cirrusy. To ich ulubiona prognoza. — Czy to Cohen dostał nudności za pierwszym razem? - spytała. — Niezupełnie tak, on... - machnął ręką. — Nie miałam na myśli choroby - powiedziała Ruth. - Zostawić lampkę zapaloną? — Wracam do łóżka. Która godzina? - Jest wpół do szóstej, poniedziałek rano. — Na następny weekend pojedziemy do Londynu i zobaczymy „Przeminęło z wiatrem” lub inny film. — Obiecujesz? — Obiecuję. Już po burzy. Będzie dobre, lotne powietrze. Przez Ruth przeszedł dreszcz trwogi. — Dostałem list od ojca - powiedział. — Poznałam pismo. — Czy mogę mu dać jeszcze pięć funtów? — On je przepije. — Oczywiście. — I mimo to mu poślesz? — Po prostu nie mogę opuścić biednego starego. Krowy stały bardzo spokojnie i wydawało się, że śpią; Lambert dotąd niewiele wiedział o wsi. Właściwie to jej nie znał aż do chwili, gdy siedem lat temu nie zaczął latać. Ogromna, otwarta przestrzeń. Rodzina Strona 6 młodego Cohena miała tu bardzo wiele akrów i strumyk pełen pstrągów, i ten stary dom, jak z opowieści o duchach, ze skrzypiącymi schodami, zimnymi sypialniami i starodawnymi zasuwami u drzwi, które nigdy dobrze się nie zamykały. Wyciągnął rękę i przebiegł palcami po obiciach. W Muzeum Wiktorii i Alberta nigdy by na to nie pozwolono. Niektóre szyby okienne wyblakły i miały pęcherzyki powietrza, a drzewa widziane przez nie wyginały się groteskowo. Okolica wyglądała nocą obco i wydawała się jednobarwna jak stara fotografia. Na wschodzie, nad morzem, za Holandią i Niemcami, niebo jaśniało wystarczająco, aby dojrzeć sylwetki drzew i linię horyzontu. Osiem dziesiątych zachmurzenia, zaledwie skrawek światła księżyca na obrzeżu cumulusa. Można by nad tym wszystkim lecieć całą Grupą, a z ziemi by ich nawet przez moment nie zauważono. Odwrócił się od okna. Z drugiej jednak stron mieliby nas na swoim cholernym radarze. Przeszedł po zimnej, kamiennej podłodze i spojrzał na żonę spoczywając: w masywnym łożu. Jej czarne włosy upodobniały białą poduszkę do marmuru a z zamkniętymi oczami przypominała jakąś baśniową księżniczkę, oczekując: przebudzenia magicznym pocałunkiem. Rozsunął zasłonę starego łoża o czterecl filarach, zaskrzypiało, gdy z ulgą rozciągnął się w pościeli. Wydała senny pomruk i mocno przyciągnęła jego chłodne ciało do siebie. — On po prostu miał chwile słabości - powiedział. - Cohen jest cholernie miłym chłopcem a jednocześnie znakomitym nawigatorem. — Kocham cię - zamruczała Ruth. — Każdy się może załamać - wyjaśnił Lambert. Podciągnęła mu poduszkę pod głowę i przesunęła się robiąc więcej miejsca Oczy miał zamknięte, ale wiedziała, że nie śpi. Wielokrotnie leżeli nocą nie śpiąc, tał jak teraz. Kiedy pobierali się w marcu, padało, gdy jechali do kościoła, jednak gdy wchodzili po schodach, ukazało się słońce. Miała wtedy na sobie jedwabną bladoniebieską suknię. Od tego czasu jeszcze dwie inne dziewczyny brały w niej ślub. Przycisnęła do niego twarz, tak że słyszała bicie jego serca. Był to uspokajający budzący ufność dźwięk i wkrótce zapadła w sen. Dawną okazałość wiejskiego dworu Cohenów zatarł spowodowany Strona 7 wojna, brak rąk do pracy i materiałów budowlanych. Ścianę pokoju jadalnego szpeciła wilgotna plama, a dywan ułożono tak, aby jego zniszczona część znalazła się pod kredensem. Małe okna o ołowianych ramach i niezgrabne urządzenia do zaciemniania czyniły pokój ponurym, nawet w tak jasny, letni poranek jak dziś. Każdy z obecnych lotników pogodził się już z myślą o powrocie na lotnisko i wszyscy na swój sposób czuli, że ten dzień zakończy się lotem bojowym. Lambert wyczuwał zmianę pogody i wybrał krzesło, z którego mógł spoglądać na niebo. Lambertowie nie zeszli na śniadanie pierwsi. Kapitan Sweet był na nogach od wielu godzin. Powiedział im, że wybrał się na przejażdżkę konną. - Zważcie, że siedziałem tylko na tym biednym stworzeniu, podczas gdy ono spacerowało po łące. Pewnie rzeczywiście tak zrobił, ale samokrytyczny ton wypowiedzi sugerował, że był bardzo doświadczonym jeźdźcem. Sweet wybrał miejsce w fotelu o wygiętym oparciu, znajdującym się u szczytu stołu. Ten jasnowłosy, dwudziestodwuletni mężczyzna, cztery lata młodszy od Lamberta, jak wielu członków załogi był niski i krępy. Miał rumianą cerę. Jego różowa skóra jeszcze bardziej różowiała w słońcu, a kiedy uśmiechał się, wyglądał jak szczęśliwe, pełne temperamentu dziecko. Niektóre kobiety bardzo to lubiły. Strona 8 Uważano go za „materiał na oficera” od dnia, gdy zaciągnął się do wojska. Miał czysty, wysoki głos, energię, entuzjazm i cenną umiejętność schlebiania przełożonym. — I ambicję wzięcia się za łeb z Hunem, proszę pana. — Doskonale, Sweet. - Bóg mi świadkiem, proszę pana, ja nie potrafię być inny. To wpaja się chłopcu w każdej porządnej szkole. - Doskonale, Sweet. Sweeta wyznaczono tymczasowo na dowódcę eskadry B, w której jeden z samolotów pilotował Lambert. Usilnie starał się o popularność: znał przezwiska wszystkich i pamiętał miejsca ich urodzenia. Odczuwał wielką przyjemność witając ludzi w akcencie ich rodzinnego miasta. Pomimo tych wszystkich wysiłków niektórzy nienawidzili go. Sweet nie mógł zrozumieć dlaczego. W tym miesiącu dywizjon został przeniesiony do służby pathfinderów. Oznaczało to, że każda załoga musi wykonać podwójną turę operacji. Dwa razy trzydzieści to sześćdziesiąt, a przeżyć sześćdziesiąt lotów nad Niemcy, przy średnio pięcioprocentowych stratach, było matematycznie trzykrotnie niemożliwe. Lambert i Sweet ukończyli już jedną turę i odbywali teraz drugą. Z obliczeń ubezpieczeniowych wynikało, że już dawno nie żyją. Kiedy starszy sierżant Digby wszedł do pokoju, Sweet opowiadał właśnie jakąś historyjkę. Digby był trzydziestoletnim australijskim bombardierem. Według norm bojowych dla załóg latających można go było uważać za starego, a jego łysiejąca głowa i osmagana wiatrem twarz wyróżniała go spośród innych. Odznaczał się także stałą gotowością do wybijania oficerom z głowy ich nadętej dumy. Przysłuchiwał się opowiastce kapitana Sweeta, jedynego oficera spośród gości. - Facet wjeżdża na stację benzynową - opowiadał Sweet. Jego oczy zwęziły się w uśmiechu, więc inni przycichli, bo umiał opowiadać zabawne historyjki. Sweet strącił popiół do resztek swojego śniadania. - Kierowca miał kupony tylko na pół galona, powiada więc: „Doskonale spisują się chłopcy Monty’ego, co?”. „Kto?” pyta wielce zaskoczony facet obsługujący stację. „Generał Montgomery i Ósma Armia”. „Jaka Armia?”. „Ósma Armia. Zadała starym pancerniakom Rómmla paskudny cios”. „Rommla? Rommla? A kto to jest Rommel?”. „W porządku”, powiada facet w Strona 9 samochodzie, odkładając swoje kupony. „Nie zwracaj uwagi na te wszystkie bzdury. Nalej do pełna i daj mi dwieście papierosów players oraz dwie butelki whisky”. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że Sweet obsadził w roli kierowcy Australijczyka, a Digby był uczulony na punkcie swojego akcentu. Umiejąc docenić uśmiechy, Sweet powtórzył główne zdanie normalnym głosem: „Nalej do pełna i daj mi dwieście papierosów”. Zaśmiał się i wypuścił idealne kółeczko z dymu. Używa pan teraz zabawnego akcentu - stwierdził Digby. — To angielszczyzna ludzi wykształconych - odparł Sweet. — Mam nadzieję - powiedział Digby. - Ze swoim akcentem brytyjskiego imigranta, kierowca miałby straszne kłopoty tam, skąd ja pochodzę. Sweet uśmiechnął się. W tych szczególnych okolicznościach, będąc współgościem w domu ojca Cohena, musiał godzić się z poufałością, której nie ścierpiałby nigdy w dywizjonie. — To jest po prostu kwestia edukacji - powiedział nawiązując do zachowania Digby’ego i do jego akcentu. — Słusznie - zgodził się Digby, siadając naprzeciw Sweeta. Krawat Digby’ego zahaczył się o kołnierzyk koszuli tak, że podchodził mu pod szczękę. - Jednak, poważnie mówiąc, ja rzeczywiście podziwiam sposób, w jaki wy, chłopcy, mówicie. U was wszystkich rozkazy dzienne brzmią jak Shakespeare. No a pan, kapitanie Sweet, musiał uczęszczać do dobrej szkoły. Czy to krawat szkoły w Eton? Sweet uśmiechał się i obracał w palcach swój czarny, lotniczy krawat. — Nie, ze sklepu Harrodsa. — Jezu! - zdumiał się, kpiąc, Digby. - Nie wiedziałem, że pan studiował u Harrodsa, chłopie. Co pan zgłębiał? Nowoczesną bieliznę damską? Sweet uznał postawę Digby’ego za wyzwanie. Posłał mu bardzo przyjazny uśmiech; wierzył, że mógłby z niego zrobić takiego człowieka, jakim był sam. Wszyscy wiedzieli, że Digby był świetnym bombardierem. Młody sierżant Cohen grał rolę troskliwego gospodarza, chodząc bez Strona 10 przerwy do kredensu, aby przynieść więcej kawy i nalegając na gości, aby częstowali się racuszkami i miodem. Sierżant Battersby przyszedł na śniadanie ostatni. Był wysokim, osiemnastoletnim chłopcem o kędzierzawych włosach koloru słomy, szczupłych rękach i nogach oraz bladej cerze. Jego wzrok przebiegł uważnie i przepraszająco pokój, a jego miękkie, pełne usta drżały, ponieważ postanowił nie mówić, jak mu jest przykro, że się spóźnił. A powodów do spóźnienia miał mniej od innych. Jego policzki rzadko wymagały golenia i w większość poranków upewniał się jedynie, że nie ma już młodzieńczego trądziku. Jego kędzierzawe włosy prawie nie potrzebowały grzebienia, a buty i guziki czyścił zawsze poprzedniego dnia wieczorem. Battersby był jeszcze młodszy i mniej doświadczony od Cohena. Był mechanikiem pokładowym Lamberta, czyli jego doradcą technicznym i pomocnikiem. Pomagał obsługiwać urządzenia sterowania podczas startów i lądowań; musiał bez przerwy pilnować systemu paliwowego, olejowego i chłodzącego, zwłaszcza przełączania zbiorników paliwa. Poza tym powinien znać każdą nakrętkę, każdą śrubkę samolotu i być gotów „dokonywać w czasie lotu napraw awaryjnych” - wszystkiego, od hydraulicznej wieżyczki strzelca pokładowego do kamery i od celownika bombowego do urządzenia tlenowego. Była to przerażająca odpowiedzialność dla nieśmiałego osiemnastolatka. Strona 11 Lambert odbył dotąd piętnaście lotów bombowych z mechanikiem o nazwisku Micky Murphy, który latał teraz jako członek załogi kapitana Sweeta. Niektórzy mówili, że Sweet nigdy nie powinien zabrać Lambertowi rosłego jak wół Irlandczyka po tylu wspólnych lotach. Jeden z sierżantów personelu naziemnego powiedział, że to przynosi pecha, a niektórzy z oficerów mówili, że to złe maniery. Natomiast Digby orzekł, że było to częścią planu Sweeta, aby dochrapać się stanowiska marszałka RAF nawet za cenę służalczości i lizusostwa. Battersby kręcił się codziennie wśród załogi swego samolotu, obserwując i zadając swoim cienkim głosem nie kończące się pytania. Chociaż wzbogacało to jego wiedzę, nie zwiększało jednak popularności. Zapatrzony w Lamberta, nie spodziewał się niczego więcej niż krótkiego słowa uznania, które otrzymywał po każdym locie. Battersby był nietypowym mechanikiem pokładowym. Większość z nich była, jak Micky Murphy, praktykami o stwardniałych dłoniach i instynktownie wyczuwała wszelkie usterki. Przybyli z fabryk i warsztatów samochodowych, byli uczniami, robotnikami lub młodymi urzędnikami z własnymi motocyklami, które umieli po demontażu ponownie złożyć z zawiązanymi oczami. Battersby nigdy nie będzie miał ich instynktu. Uczył się w szkole średniej, mając tylko raz w tygodniu zajęcia techniczne. Oczywiście Battersby bił na głowę większość mechaników dywizjonu na egzaminach pisemnych i na szczęście dla niego RAF przywiązywał do pracy pisemnej duże znaczenie. Jego ojciec uczył fizyki i chemii w szkole w Lancashire. „Oceniałem twoje ostatnie prace z fizyki podczas dyżuru przeciwpożarowego. Razem ze mną był na służbie dyrektor szkoły. Dał podobne pytania egzaminacyjne szóstej klasie i powiedział mi, że twoje odpowiedzi były bez wątpienia najlepsze. Nie potrzebuję nadmieniać, że twój ojciec poczuł się dumny z ciebie. Ufam jednak, że nie osłabi to twoich wysiłków. Zawsze pamiętaj, że po wojnie będziesz ubiegał się o miejsce na uniwersytecie z chłopcami, którzy są na tyle mądrzy, że nawet podczas wojny podnoszą swe kwalifikacje. Pytania egzaminacyjne z tego tygodnia powinny okazać się sprawą prostą. Może jednak powinienem cię ostrzec, że druga część czwartego pytania nie odnosi się jedynie do sodu. Wymaga ona głębszej odpowiedzi, a jej pozorna prostota jest pułapką”. Pani Cohen weszła z kuchni do pokoju jadalnego właśnie wtedy, gdy Strona 12 Battersby częstował się racuszkiem i odrobiną miodu. Była smukłą, siwą kobietą, skorą do miechu. Zsunęła jeszcze pół tuzina racuszków na jego talerz. Battersby sprawiał takie wrażenie, jakby ciągle było mu mało. Zapytała spokojnie staranną angielszczyzną, czy jeszcze ktoś chciałby dokładkę. Trzymała w dłoni stos świeżych ciasteczek. — Bardzo smaczne, pani Cohen - powiedziała Ruth Lambert. - Czy to własnej roboty? — Wiedeński przepis, Ruth. Dam ci go. Strona 13 Wszyscy spoglądali w stronę pani Cohen, która nerwowo opuściła oczy. Przypominali jej młodych, niemieckich żołnierzy oddziałów szturmowych, których widziała, gdy rozbijali fasady sklepów w Monachium. Zawsze myślała o Brytyjczykach jako o bladej, pryszczatej, skarłowaciałej rasie, z lichymi zębami i brzydkimi twarzami, ale przecież ci lotnicy także byli Brytyjczykami. Jej Simon nie różnił się od nich. Śmiali się nerwowo z tych samych kawałów, niezależnie od tego jak często je powtarzano. Jak dla niej mówili trochę zbyt szybko i używali żargonu, którego nie rozumiała. Emmy Cohen bała się trochę tych przystojnych chłopców podpalających miasta, które znała z czasów młodości. Zastanawiała się nad tym, co się dzieje w ich zimnych sercach i czyjej syn należy teraz bardziej do nich czy do niej? Pani Cohen spojrzała na żonę Lamberta. W mundurze kaprala WAAF prezentowała się całkiem dobrze. W Warley Fen miała pieczę nad nadmuchiwanymi tratwami, jakie bombowce zabierały na wypadek przymusowego lądowania na morzu. Miała dziewiętnaście, najwyżej dwadzieścia lat. Jej przeguby i kostki u nóg nosiły jeszcze ślady pulchności uczennicy. Wszyscy zazdrościli Lambertowi jego pięknej, młodziutkiej żony i aby to ukryć drażnili się z Ruth, krytykowali i poprawiali jej pomyłki, jakie robiła mówiąc o ich samolotach, dywizjonie, wojnie. Lambert rzadko uczestniczył w tym trajkotaniu, a jednak jego żona często spoglądała na niego, jakby szukając aprobaty lub pochwały. Pogodny, mały Digby i bladolicy Battersby, posyłali od czasu do czasu Lambertowi żartobliwe spojrzenia. Pani Cohen zauważyła, że robił to również jej syn, Simon. Było piętnaście po ósmej, gdy wysoka dziewczyna w mundurze oficera WAAF weszła przez drzwi od tarasu, jak aktorka w salonowej sztuce. Musiała zdawać sobie sprawę, że światło słoneczne padające z tyłu stworzyło aureolę wokół jej jasnych włosów, ponieważ zatrzymała się tam na kilka chwil spoglądając na umundurowanych na błękitno mężczyzn. — Dobry Boże - rzekła z kpiącym zdumieniem. - Więcej was tu nie było? — Cześć, Noro - powiedział młody Cohen. Była córką ich najbliższych sąsiadów, jeśli tak można określić ludzi, posiadających rezydencję prawie o milę od ich posiadłości. - Wpadłam tylko na chwilę, aby podziękować za przysłanie Strona 14 cudownego kosza owoców. To starzy Cohenowie posłali te owoce, ale wzrok Nory Ashton spoczął na ich synu. Nie widziała go od czasu, kiedy otrzymał błyszczącą, nową odznakę nawigatora. — Cieszę się, że cię widzę, Noro - powiedział. — Nora odwiedza swoją matkę prawie w każdy weekend - odezwała się pani Cohen. — Raz na miesiąc - poprawiła Nora. - Jestem w High Wycombe w Kwaterze Głównej Dowództwa Lotnictwa Bombowego. Strona 15 -Musisz teraz pewnie organizować sobie benzynę dla tego twojego starego gruchota? - Oczywiście, mój pieszczoszku. Uśmiechnął się. Nie był już nieśmiałym, chudym studencikiem, lecz silnym, przystojnym mężczyzną. Dotknęła dystynkcji na jego ramieniu. - Sierżant Cohen, nawigator - powiedziała i wymieniła spojrzenie z Ruth. Nora musnęła go całusem, a Simon Cohen ujął na krótko jej dłoń. Następnie wyszła tak szybko, jak się pojawiła. Pani Cohen odprowadziła ją do drzwi i spojrzała uważnie na jej twarz, gdy Nora machała ręką na pożegnanie. - Simon wygląda wspaniale, pani Cohen. - Przypuszczam, że w Kwaterze Głównej jesteś otoczona rojem takich sierżantów jak on. - Nie, nie jestem - odparła Nora. - Rzadko widuje się tam sierżantów, natomiast wymazuje się ich z tablicy setkami po każdej wyprawie. Kiedy skończyli jeść, Cohen podał cygara. Digby, Sweet i Lambert poczęstowali się, natomiast Batters stwierdził, że zdaniem jego ojca palenie wyrządza zdrowiu poważną szkodę. Sweet wydobył wspaniały scyzoryk o rękojeści z kości słoniowej i nalegał na użycie specjalnego urządzenia do obcinania cygar. Ruth Lambert pierwsza wstała od stołu. Chciała się upewnić, czy dokładnie sprzątnęła ich sypialnię, czy nie pozostawiła szpilek do włosów na podłodze lub pudru rozsypanego na toaletce. Obejrzała się ponownie na męża. Ważył sporo, a jednak poruszał się lekko, z szybkością wystarczającą do pochwycenia muchy w powietrzu. Twarz miał zmęczoną i lekko pomarszczoną, zwłaszcza dokoła ust i piwnych, głęboko osadzonych, podkrążonych oczu. Kiedyś napisała mu, że jego oczy płoną. — Więc uważaj, abyś się nie oparzyła, moja droga. — Och, mamo, pokochacie go oboje. — Szkoda, że nie może zostać oficerem. To więcej niż medal. — Patent oficerski nie jest ważny, ojcze. — Poczekaj, aż zamieszkacie w powojennych kwaterach dla małżeństw podoficerskich, a szybko zmienisz zdanie. Strona 16 Poczuł, że spogląda na niego. Spojrzał nagle w górę i zamrugał. Jego oczy wyjawiły więcej, niż gdyby cokolwiek powiedział. Dziś rano na przykład obserwowała go, gdy kapitan Sweet teoretyzował na temat silników i z rozbawionego błysku w oczach Sama zorientowała się, że to wszystko bzdury. Sam, tak bardzo cię kocham: spokojnego, myślącego, dzielnego. Rzuciła okiem na lotników wokół stołu. To dziwne, ale wydaje się, że mi zazdroszczą. Pani Cohen również pośpiesznie wyszła, aby spakować walizkę syna. Pozostawszy sami chłopcy wyciągnęli nogi. Palili wytworne cygara i rozmawiali o wszystkim i o niczym. Pod nieobecność matki swego kolegi mogli mówić swobodnie. Strona 17 - Polecimy dziś w nocy - przepowiadał Sweet i zaśmiał się. - Czuję to po moich odciskach. Znów posypiemy Hitlerowi trochę soli na ogon, co? — Czy to właśnie robimy? - zapytał Lambert. — No pewnie - odrzekł Sweet. - Bombardowanie fabryk i niszczenie środków produkcji. Sweet podniósł nieco głos, ponieważ zirytował go pobłażliwy uśmiech Lamberta. Cohen przemówił po raz pierwszy. — Jeśli mamy mówić o bombardowaniu, mówmy prawdę. Plan celów w Berlinie jest po prostu planem Berlina z punktem celowania dokładnie w centrum miasta. Robimy z siebie głupców, jeśli zdaje się nam, że bombardujemy coś innego aniżeli śródmieście. — A co w tym złego? - zapytał kapitan Sweet. — Po prostu to, że w śródmieściu nie ma fabryk - odpowiedział Lambert. - Śródmieścia większości miast niemieckich to stare budynki, mnóstwo konstrukcji drewnianych, wąskie ulice i zaułki niedostępne dla wozów strażackich. Wkoło tego jest pierścień domów mieszkalnych, w większości zbudowanych z cegły, zamieszkałych przez mieszczaństwo. Tylko trzecia część, zewnętrzny pierścień, te fabryki i mieszkania robotników. — Masz dobre informacje, starszy sierżancie Lambert - oświadczy Sweet. — Interesuje mnie to, co przydarza się ludziom - wyjaśnił Lambert. - San też jestem człowiekiem. - Cieszę się, że zwróciłeś na to uwagę - powiedział Sweet. Cohen wtrącił: — Wystarczy popatrzeć tylko na nasze zdjęcia lotnicze, aby dowiedzieć się, co robimy z tych miast. — Taka jest wojna - wtrącił Battersby. - Mój brat twierdzi, że nie ma różnicy między doprowadzeniem firmy zagranicznej do bankructwa w czasie pokoju a zbombardowaniem jej w czasie wojny. Kapitalizm to współzawodnictwa jego ostateczną formą jest wojna. Cohen parsknął śmiechem, który zmienił się w kaszel, gdyż Battersby zachował kamienną twarz. Lambert natomiast uśmiechnął się i powiedział: Strona 18 — Wojna jest kontynuacją kapitalizmu innymi środkami - co, Batters? — Tak, proszę pana, dokładnie tak - odpowiedział Battersby swoi cienkim, dziecinnym głosem. - Kapitalizm to konsumpcja wytworzony dóbr, a wojna jest najdoskonalszym z dotychczas wymyślonych sposobów konsum ji. Chcę powiedzieć... spójrzcie na sposób, w jaki konstruujemy nasze samoloi radioaparaty, silniki i te różne tajne wynalazki. — A co z ludźmi? - zapytał Digby. — Jestem pewien, że po wielkich zwycięstwach Armii Czerwonej nie będzie pan opowiadał za koncepcją nadczłowieka, panie Digby - stwierdził Battersl Strona 19 — Polecimy dziś w nocy - przepowiadał Sweet i zaśmiał się. - Czuję to po moich odciskach. Znów posypiemy Hitlerowi trochę soli na ogon, co? — Czy to właśnie robimy? - zapytał Lambert. — No pewnie - odrzekł Sweet. - Bombardowanie fabryk i niszczenie środków produkcji. Sweet podniósł nieco głos, ponieważ zirytował go pobłażliwy uśmiech Lamberta. Cohen przemówił po raz pierwszy. — Jeśli mamy mówić o bombardowaniu, mówmy prawdę. Plan celów w Berlinie jest po prostu planem Berlina z punktem celowania dokładnie w centrum miasta. Robimy z siebie głupców, jeśli zdaje się nam, że bombardujemy coś innego aniżeli śródmieście. — A co w tym złego? - zapytał kapitan Sweet. — Po prostu to, że w śródmieściu nie ma fabryk - odpowiedział Lambert. - Śródmieścia większości miast niemieckich to stare budynki, mnóstwo konstrukcji drewnianych, wąskie ulice i zaułki niedostępne dla wozów strażackich. Wkoło tego jest pierścień domów mieszkalnych, w większości zbudowanych z cegły, zamieszkałych przez mieszczaństwo. Tylko trzecia część, zewnętrzny pierścień, to fabryki i mieszkania robotników. — Masz dobre informacje, starszy sierżancie Lambert - oświadczył Sweet. — Interesuje mnie to, co przydarza się ludziom - wyjaśnił Lambert. - Sam też jestem człowiekiem. - Cieszę się, że zwróciłeś na to uwagę - powiedział Sweet. Cohen wtrącił: — Wystarczy popatrzeć tylko na nasze zdjęcia lotnicze, aby dowiedzieć się, co robimy z tych miast. — Taka jest wojna - wtrącił Battersby. - Mój brat twierdzi, że nie ma różnicy między doprowadzeniem firmy zagranicznej do bankructwa w czasie pokoju a zbombardowaniem jej w czasie wojny. Kapitalizm to współzawodnictwo, a jego ostateczną formą jest wojna. Cohen parsknął śmiechem, który zmienił się w kaszel, gdyż Battersby zachował kamienną twarz. Lambert natomiast uśmiechnął się i powiedział: Strona 20 — Wojna jest kontynuacją kapitalizmu innymi środkami - co, Batters? — Tak, proszę pana, dokładnie tak - odpowiedział Battersby swoim cienkim, dziecinnym głosem. - Kapitalizm to konsumpcja wytworzonych dóbr, a wojna jest najdoskonalszym z dotychczas wymyślonych sposobów konsumpcji. Chcę powiedzieć... spójrzcie na sposób, w jaki konstruujemy nasze samoloty, radioaparaty, silniki i te różne tajne wynalazki. — A co z ludźmi? - zapytał Digby. — Jestem pewien, że po wielkich zwycięstwach Armii Czerwonej nie będzie się pan opowiadał za koncepcją nadczłowieka, panie Digby - stwierdził Battersby.