Deighton Len - Nalot
Szczegóły |
Tytuł |
Deighton Len - Nalot |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Deighton Len - Nalot PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Deighton Len - Nalot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Deighton Len - Nalot - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Len Deighton
NALOT
tłumaczył WŁADYSŁAW NYCZ
„KB”
Choć usiłowałem przedstawić tło dzieła tak
realistycznie, jak to było możliwe, jest ono
całkowitą fikcją. Jak mi wiadomo, nie było
bombowców Lancaster zwanych „Creaking Door”,
„The Volkswagen” lub „Joe jak King”. Nie było
lotniska RAF o nazwie Warley Fen i bazy Luftwaffe
zwanej Kroonsdijk. Nie było Altgarten i nie istnieli
ludzie podobni do opisanych przeze mnie. W roku
1943 ani w jakimkolwiek innym roku nie było dnia
Strona 2
31 czerwca.
L.D.
Strona 3
Rytuał: zespól religijnych lub magicznych
ceremonii lub obrzędów, często w połączeniu ze
specjalnymi formułami słownymi lub specjalnymi (i
tajemnymi) słowami, zwykle z ważnych okazji lub
czynności.
DR. J. DEVER
Słownik Psychologii (Penguin Books)
Iw czasie od lutego 1965 do 31 lipca 1968
Amerykanie I dokonali 107 700 nalotów bombowych
na Wietnam. [Zrzucono bomby i wystrzelono rakiety
ważące ogółem 2581 876 ton.
Keisinger’s Continuom Archives
Postawa dzielnych Sześciuset, która
wzbudziła podziw Lorda Tennysona, wynikła z faktu,
że już od najmniejszego zamiaru zapytania o powód,
odstraszano niedoszłego iociekliwego przywiązując
go do pala i biczując do utraty)rzytomności.
F.J.P. VEALE
Adyance 10 Barbarism (Mitrę Press, 1968)
Strona 4
1
To była pogoda dla bombowców: suche powietrze, łagodny wiatr i
chmury poprzerywane wystarczająco, by zobaczyć gwiazdy. W sypialni
było tak ciemno, że Ruth Lambert dopiero po chwili dostrzegła męża
stojącego przy oknie.
— Sam, czy czujesz się dobrze?
— Modlę się do księżyca. Zaśmiała się rozespana.
— O czym ty mówisz?
— Czy nie sądzisz, że potrzeba mi wszystkich możliwych czarów?
— Och, Sam. Jak możesz tak mówić, skoro...
- ... wróciłeś cało z czterdziestu pięciu lotów bojowych - dokończył
jej zdanie.
Skinęła głową. Miał rację. Obawiała się to powiedzieć, ponieważ
istotnie wierzyła w czary lub podobne niesamowitości. W domu stojącym na
uboczu, we wczesnych godzinach porannych, kiedy wiatr przepędzał
chmury zasłaniające księżyc, nietrudno było poddać się nastrojowi grozy.
Zasłonił oczy dłonią, gdy zapaliła lampkę na nocnym stoliku przy
łóżku. Sam Lambert był wysokim, dwudziestosześcioletnim mężczyzną.
Konieczność noszenia munduru ze ściśle przylegającym kołnierzykiem
spowodowała, że opalenizna odcinała się ostrą linią wokół jego szyi.
Muskularne ciało było natomiast białe. Przesunął palcami po
zmierzwionych, czarnych włosach i poskrobał kącik nosa, tam gdzie mała
blizna znikała w zmarszczkach uśmiechu. Ruth lubiła, jak się uśmiechał, ale
ostatnio rzadko to czynił.
Zapiął żółtą, jedwabną piżamę, kupioną przez Ruth za mnóstwo
pieniędzy na Bond Street. Dała mu ją z okazji nocy poślubnej, trzy miesiące
temu; wtedy uśmiechnął się. Teraz włożył ją po raz pierwszy.
Będąc jedynym małżeństwem pośród gości Cohena, Ruth i Sam
Lamberl zostali ulokowani w sypialni króla Karola z tak wspaniałymi
obiciami i wykładzinami, że Sam złapał się na mówieniu szeptem.
- Co za nudny weekend dla ciebie, kochanie: rozmowy o bombach
bombardowaniu i bombowcach.
Strona 5
— Lubię was słuchać. Pamiętaj, że ja także jestem w RAF. W
każdym razie musieliśmy tu przyjechać. On jest członkiem twojej załogi,
jesteście jakby jedną rodziną.
— Tak, przybyło ci pół tuzina zupełnie nowych krewnych.
— Lubię twoją załogę.
Powiedziała to z wahaniem, gdyż właśnie z jednego z ostatnich
lotów jej mąż przyleciał z martwym nawigatorem. Od tego czasu nigdy nie
wymienili jego nazwiska.
- Czy przestało padać? - zapytała.
Lambert skinął głową. Gdzieś nad nimi jakiś samolot mozolnie
przechodził przez chmurę; jego pilot usiłował zapewne dostrzec ziemię
poprzez jakąś lukę. Ćwiczenie nawigacyjne, pomyślał Lambert,
prawdopodobnie meteorolodzy przepowiedzieli małe, lekkie cirrusy. To ich
ulubiona prognoza.
— Czy to Cohen dostał nudności za pierwszym razem? - spytała.
— Niezupełnie tak, on... - machnął ręką.
— Nie miałam na myśli choroby - powiedziała Ruth. - Zostawić
lampkę zapaloną?
— Wracam do łóżka. Która godzina?
- Jest wpół do szóstej, poniedziałek rano.
— Na następny weekend pojedziemy do Londynu i zobaczymy
„Przeminęło z wiatrem” lub inny film.
— Obiecujesz?
— Obiecuję. Już po burzy. Będzie dobre, lotne powietrze. Przez
Ruth przeszedł dreszcz trwogi.
— Dostałem list od ojca - powiedział.
— Poznałam pismo.
— Czy mogę mu dać jeszcze pięć funtów?
— On je przepije.
— Oczywiście.
— I mimo to mu poślesz?
— Po prostu nie mogę opuścić biednego starego.
Krowy stały bardzo spokojnie i wydawało się, że śpią; Lambert
dotąd niewiele wiedział o wsi. Właściwie to jej nie znał aż do chwili, gdy
siedem lat temu nie zaczął latać. Ogromna, otwarta przestrzeń. Rodzina
Strona 6
młodego Cohena miała tu bardzo wiele akrów i strumyk pełen pstrągów, i
ten stary dom, jak z opowieści o duchach, ze skrzypiącymi schodami,
zimnymi sypialniami i starodawnymi zasuwami u drzwi, które nigdy dobrze
się nie zamykały. Wyciągnął rękę i przebiegł palcami po obiciach. W
Muzeum Wiktorii i Alberta nigdy by na to nie pozwolono.
Niektóre szyby okienne wyblakły i miały pęcherzyki powietrza, a
drzewa widziane przez nie wyginały się groteskowo. Okolica wyglądała
nocą obco i wydawała się jednobarwna jak stara fotografia. Na wschodzie,
nad morzem, za Holandią i Niemcami, niebo jaśniało wystarczająco, aby
dojrzeć sylwetki drzew i linię horyzontu. Osiem dziesiątych zachmurzenia,
zaledwie skrawek światła księżyca na obrzeżu cumulusa. Można by nad tym
wszystkim lecieć całą Grupą, a z ziemi by ich nawet przez moment nie
zauważono. Odwrócił się od okna. Z drugiej jednak stron mieliby nas na
swoim cholernym radarze.
Przeszedł po zimnej, kamiennej podłodze i spojrzał na żonę
spoczywając: w masywnym łożu. Jej czarne włosy upodobniały białą
poduszkę do marmuru a z zamkniętymi oczami przypominała jakąś
baśniową księżniczkę, oczekując: przebudzenia magicznym pocałunkiem.
Rozsunął zasłonę starego łoża o czterecl filarach, zaskrzypiało, gdy z ulgą
rozciągnął się w pościeli. Wydała senny pomruk i mocno przyciągnęła jego
chłodne ciało do siebie.
— On po prostu miał chwile słabości - powiedział. - Cohen jest
cholernie miłym chłopcem a jednocześnie znakomitym nawigatorem.
— Kocham cię - zamruczała Ruth.
— Każdy się może załamać - wyjaśnił Lambert.
Podciągnęła mu poduszkę pod głowę i przesunęła się robiąc więcej
miejsca Oczy miał zamknięte, ale wiedziała, że nie śpi. Wielokrotnie leżeli
nocą nie śpiąc, tał jak teraz.
Kiedy pobierali się w marcu, padało, gdy jechali do kościoła, jednak
gdy wchodzili po schodach, ukazało się słońce. Miała wtedy na sobie
jedwabną bladoniebieską suknię. Od tego czasu jeszcze dwie inne
dziewczyny brały w niej ślub.
Przycisnęła do niego twarz, tak że słyszała bicie jego serca. Był to
uspokajający budzący ufność dźwięk i wkrótce zapadła w sen.
Dawną okazałość wiejskiego dworu Cohenów zatarł spowodowany
Strona 7
wojna, brak rąk do pracy i materiałów budowlanych. Ścianę pokoju
jadalnego szpeciła wilgotna plama, a dywan ułożono tak, aby jego
zniszczona część znalazła się pod kredensem. Małe okna o ołowianych
ramach i niezgrabne urządzenia do zaciemniania czyniły pokój ponurym,
nawet w tak jasny, letni poranek jak dziś.
Każdy z obecnych lotników pogodził się już z myślą o powrocie na
lotnisko i wszyscy na swój sposób czuli, że ten dzień zakończy się lotem
bojowym. Lambert wyczuwał zmianę pogody i wybrał krzesło, z którego
mógł spoglądać na niebo.
Lambertowie nie zeszli na śniadanie pierwsi. Kapitan Sweet był na
nogach od wielu godzin. Powiedział im, że wybrał się na przejażdżkę konną.
- Zważcie, że siedziałem tylko na tym biednym stworzeniu, podczas
gdy ono spacerowało po łące.
Pewnie rzeczywiście tak zrobił, ale samokrytyczny ton wypowiedzi
sugerował, że był bardzo doświadczonym jeźdźcem.
Sweet wybrał miejsce w fotelu o wygiętym oparciu, znajdującym się
u szczytu stołu. Ten jasnowłosy, dwudziestodwuletni mężczyzna, cztery lata
młodszy od Lamberta, jak wielu członków załogi był niski i krępy. Miał
rumianą cerę. Jego różowa skóra jeszcze bardziej różowiała w słońcu, a
kiedy uśmiechał się, wyglądał jak szczęśliwe, pełne temperamentu dziecko.
Niektóre kobiety bardzo to lubiły.
Strona 8
Uważano go za „materiał na oficera” od dnia, gdy zaciągnął się do
wojska. Miał czysty, wysoki głos, energię, entuzjazm i cenną umiejętność
schlebiania przełożonym.
— I ambicję wzięcia się za łeb z Hunem, proszę pana.
— Doskonale, Sweet.
- Bóg mi świadkiem, proszę pana, ja nie potrafię być inny. To wpaja
się chłopcu w każdej porządnej szkole.
- Doskonale, Sweet.
Sweeta wyznaczono tymczasowo na dowódcę eskadry B, w której
jeden z samolotów pilotował Lambert. Usilnie starał się o popularność: znał
przezwiska wszystkich i pamiętał miejsca ich urodzenia. Odczuwał wielką
przyjemność witając ludzi w akcencie ich rodzinnego miasta. Pomimo tych
wszystkich wysiłków niektórzy nienawidzili go. Sweet nie mógł zrozumieć
dlaczego.
W tym miesiącu dywizjon został przeniesiony do służby
pathfinderów. Oznaczało to, że każda załoga musi wykonać podwójną turę
operacji. Dwa razy trzydzieści to sześćdziesiąt, a przeżyć sześćdziesiąt lotów
nad Niemcy, przy średnio pięcioprocentowych stratach, było matematycznie
trzykrotnie niemożliwe. Lambert i Sweet ukończyli już jedną turę i odbywali
teraz drugą. Z obliczeń ubezpieczeniowych wynikało, że już dawno nie żyją.
Kiedy starszy sierżant Digby wszedł do pokoju, Sweet opowiadał
właśnie jakąś historyjkę. Digby był trzydziestoletnim australijskim
bombardierem. Według norm bojowych dla załóg latających można go było
uważać za starego, a jego łysiejąca głowa i osmagana wiatrem twarz
wyróżniała go spośród innych. Odznaczał się także stałą gotowością do
wybijania oficerom z głowy ich nadętej dumy. Przysłuchiwał się opowiastce
kapitana Sweeta, jedynego oficera spośród gości.
- Facet wjeżdża na stację benzynową - opowiadał Sweet. Jego oczy
zwęziły się w uśmiechu, więc inni przycichli, bo umiał opowiadać zabawne
historyjki. Sweet strącił popiół do resztek swojego śniadania. - Kierowca
miał kupony tylko na pół galona, powiada więc: „Doskonale spisują się
chłopcy Monty’ego, co?”. „Kto?” pyta wielce zaskoczony facet obsługujący
stację. „Generał Montgomery i Ósma Armia”. „Jaka Armia?”. „Ósma
Armia. Zadała starym pancerniakom Rómmla paskudny cios”. „Rommla?
Rommla? A kto to jest Rommel?”. „W porządku”, powiada facet w
Strona 9
samochodzie, odkładając swoje kupony. „Nie zwracaj uwagi na te wszystkie
bzdury. Nalej do pełna i daj mi dwieście papierosów players oraz dwie
butelki whisky”.
Tak się nieszczęśliwie złożyło, że Sweet obsadził w roli kierowcy
Australijczyka, a Digby był uczulony na punkcie swojego akcentu. Umiejąc
docenić uśmiechy, Sweet powtórzył główne zdanie normalnym głosem:
„Nalej do pełna i daj mi dwieście papierosów”. Zaśmiał się i wypuścił
idealne kółeczko z dymu.
Używa pan teraz zabawnego akcentu - stwierdził Digby.
— To angielszczyzna ludzi wykształconych - odparł Sweet.
— Mam nadzieję - powiedział Digby. - Ze swoim akcentem
brytyjskiego imigranta, kierowca miałby straszne kłopoty tam, skąd ja
pochodzę.
Sweet uśmiechnął się. W tych szczególnych okolicznościach, będąc
współgościem w domu ojca Cohena, musiał godzić się z poufałością, której
nie ścierpiałby nigdy w dywizjonie.
— To jest po prostu kwestia edukacji - powiedział nawiązując do
zachowania Digby’ego i do jego akcentu.
— Słusznie - zgodził się Digby, siadając naprzeciw Sweeta. Krawat
Digby’ego zahaczył się o kołnierzyk koszuli tak, że podchodził mu pod
szczękę.
- Jednak, poważnie mówiąc, ja rzeczywiście podziwiam sposób, w
jaki wy, chłopcy, mówicie. U was wszystkich rozkazy dzienne brzmią jak
Shakespeare. No a pan, kapitanie Sweet, musiał uczęszczać do dobrej
szkoły. Czy to krawat szkoły w Eton?
Sweet uśmiechał się i obracał w palcach swój czarny, lotniczy
krawat.
— Nie, ze sklepu Harrodsa.
— Jezu! - zdumiał się, kpiąc, Digby. - Nie wiedziałem, że pan
studiował u Harrodsa, chłopie. Co pan zgłębiał? Nowoczesną bieliznę
damską?
Sweet uznał postawę Digby’ego za wyzwanie. Posłał mu bardzo
przyjazny uśmiech; wierzył, że mógłby z niego zrobić takiego człowieka,
jakim był sam. Wszyscy wiedzieli, że Digby był świetnym bombardierem.
Młody sierżant Cohen grał rolę troskliwego gospodarza, chodząc bez
Strona 10
przerwy do kredensu, aby przynieść więcej kawy i nalegając na gości, aby
częstowali się racuszkami i miodem.
Sierżant Battersby przyszedł na śniadanie ostatni. Był wysokim,
osiemnastoletnim chłopcem o kędzierzawych włosach koloru słomy,
szczupłych rękach i nogach oraz bladej cerze. Jego wzrok przebiegł uważnie
i przepraszająco pokój, a jego miękkie, pełne usta drżały, ponieważ
postanowił nie mówić, jak mu jest przykro, że się spóźnił. A powodów do
spóźnienia miał mniej od innych. Jego policzki rzadko wymagały golenia i w
większość poranków upewniał się jedynie, że nie ma już młodzieńczego
trądziku. Jego kędzierzawe włosy prawie nie potrzebowały grzebienia, a
buty i guziki czyścił zawsze poprzedniego dnia wieczorem.
Battersby był jeszcze młodszy i mniej doświadczony od Cohena. Był
mechanikiem pokładowym Lamberta, czyli jego doradcą technicznym i
pomocnikiem. Pomagał obsługiwać urządzenia sterowania podczas startów i
lądowań; musiał bez przerwy pilnować systemu paliwowego, olejowego i
chłodzącego, zwłaszcza przełączania zbiorników paliwa. Poza tym powinien
znać każdą nakrętkę, każdą śrubkę samolotu i być gotów „dokonywać w
czasie lotu napraw awaryjnych”
- wszystkiego, od hydraulicznej wieżyczki strzelca pokładowego do
kamery i od celownika bombowego do urządzenia tlenowego. Była to
przerażająca odpowiedzialność dla nieśmiałego osiemnastolatka.
Strona 11
Lambert odbył dotąd piętnaście lotów bombowych z mechanikiem o
nazwisku Micky Murphy, który latał teraz jako członek załogi kapitana
Sweeta. Niektórzy mówili, że Sweet nigdy nie powinien zabrać Lambertowi
rosłego jak wół Irlandczyka po tylu wspólnych lotach. Jeden z sierżantów
personelu naziemnego powiedział, że to przynosi pecha, a niektórzy z
oficerów mówili, że to złe maniery. Natomiast Digby orzekł, że było to
częścią planu Sweeta, aby dochrapać się stanowiska marszałka RAF nawet za
cenę służalczości i lizusostwa.
Battersby kręcił się codziennie wśród załogi swego samolotu,
obserwując i zadając swoim cienkim głosem nie kończące się pytania.
Chociaż wzbogacało to jego wiedzę, nie zwiększało jednak popularności.
Zapatrzony w Lamberta, nie spodziewał się niczego więcej niż krótkiego
słowa uznania, które otrzymywał po każdym locie. Battersby był nietypowym
mechanikiem pokładowym. Większość z nich była, jak Micky Murphy,
praktykami o stwardniałych dłoniach i instynktownie wyczuwała wszelkie
usterki. Przybyli z fabryk i warsztatów samochodowych, byli uczniami,
robotnikami lub młodymi urzędnikami z własnymi motocyklami, które umieli
po demontażu ponownie złożyć z zawiązanymi oczami. Battersby nigdy nie
będzie miał ich instynktu. Uczył się w szkole średniej, mając tylko raz w
tygodniu zajęcia techniczne. Oczywiście Battersby bił na głowę większość
mechaników dywizjonu na egzaminach pisemnych i na szczęście dla niego
RAF przywiązywał do pracy pisemnej duże znaczenie. Jego ojciec uczył
fizyki i chemii w szkole w Lancashire.
„Oceniałem twoje ostatnie prace z fizyki podczas dyżuru
przeciwpożarowego. Razem ze mną był na służbie dyrektor szkoły. Dał
podobne pytania egzaminacyjne szóstej klasie i powiedział mi, że twoje
odpowiedzi były bez wątpienia najlepsze. Nie potrzebuję nadmieniać, że twój
ojciec poczuł się dumny z ciebie. Ufam jednak, że nie osłabi to twoich
wysiłków. Zawsze pamiętaj, że po wojnie będziesz ubiegał się o miejsce na
uniwersytecie z chłopcami, którzy są na tyle mądrzy, że nawet podczas wojny
podnoszą swe kwalifikacje. Pytania egzaminacyjne z tego tygodnia powinny
okazać się sprawą prostą. Może jednak powinienem cię ostrzec, że druga
część czwartego pytania nie odnosi się jedynie do sodu. Wymaga ona
głębszej odpowiedzi, a jej pozorna prostota jest pułapką”.
Pani Cohen weszła z kuchni do pokoju jadalnego właśnie wtedy, gdy
Strona 12
Battersby częstował się racuszkiem i odrobiną miodu. Była smukłą, siwą
kobietą, skorą do miechu. Zsunęła jeszcze pół tuzina racuszków na jego
talerz. Battersby sprawiał takie wrażenie, jakby ciągle było mu mało.
Zapytała spokojnie staranną angielszczyzną, czy jeszcze ktoś chciałby
dokładkę. Trzymała w dłoni stos świeżych ciasteczek.
— Bardzo smaczne, pani Cohen - powiedziała Ruth Lambert. - Czy
to własnej roboty?
— Wiedeński przepis, Ruth. Dam ci go.
Strona 13
Wszyscy spoglądali w stronę pani Cohen, która nerwowo opuściła
oczy. Przypominali jej młodych, niemieckich żołnierzy oddziałów
szturmowych, których widziała, gdy rozbijali fasady sklepów w
Monachium. Zawsze myślała o Brytyjczykach jako o bladej, pryszczatej,
skarłowaciałej rasie, z lichymi zębami i brzydkimi twarzami, ale przecież ci
lotnicy także byli Brytyjczykami. Jej Simon nie różnił się od nich. Śmiali się
nerwowo z tych samych kawałów, niezależnie od tego jak często je
powtarzano. Jak dla niej mówili trochę zbyt szybko i używali żargonu,
którego nie rozumiała. Emmy Cohen bała się trochę tych przystojnych
chłopców podpalających miasta, które znała z czasów młodości.
Zastanawiała się nad tym, co się dzieje w ich zimnych sercach i czyjej syn
należy teraz bardziej do nich czy do niej?
Pani Cohen spojrzała na żonę Lamberta. W mundurze kaprala
WAAF prezentowała się całkiem dobrze. W Warley Fen miała pieczę nad
nadmuchiwanymi tratwami, jakie bombowce zabierały na wypadek
przymusowego lądowania na morzu. Miała dziewiętnaście, najwyżej
dwadzieścia lat. Jej przeguby i kostki u nóg nosiły jeszcze ślady pulchności
uczennicy. Wszyscy zazdrościli Lambertowi jego pięknej, młodziutkiej żony
i aby to ukryć drażnili się z Ruth, krytykowali i poprawiali jej pomyłki, jakie
robiła mówiąc o ich samolotach, dywizjonie, wojnie. Lambert rzadko
uczestniczył w tym trajkotaniu, a jednak jego żona często spoglądała na
niego, jakby szukając aprobaty lub pochwały. Pogodny, mały Digby i
bladolicy Battersby, posyłali od czasu do czasu Lambertowi żartobliwe
spojrzenia. Pani Cohen zauważyła, że robił to również jej syn, Simon.
Było piętnaście po ósmej, gdy wysoka dziewczyna w mundurze
oficera WAAF weszła przez drzwi od tarasu, jak aktorka w salonowej
sztuce. Musiała zdawać sobie sprawę, że światło słoneczne padające z tyłu
stworzyło aureolę wokół jej jasnych włosów, ponieważ zatrzymała się tam
na kilka chwil spoglądając na umundurowanych na błękitno mężczyzn.
— Dobry Boże - rzekła z kpiącym zdumieniem. - Więcej was tu nie
było?
— Cześć, Noro - powiedział młody Cohen. Była córką ich
najbliższych sąsiadów, jeśli tak można określić ludzi, posiadających
rezydencję prawie o milę od ich posiadłości.
- Wpadłam tylko na chwilę, aby podziękować za przysłanie
Strona 14
cudownego kosza owoców.
To starzy Cohenowie posłali te owoce, ale wzrok Nory Ashton
spoczął na ich synu. Nie widziała go od czasu, kiedy otrzymał błyszczącą,
nową odznakę nawigatora.
— Cieszę się, że cię widzę, Noro - powiedział.
— Nora odwiedza swoją matkę prawie w każdy weekend - odezwała
się pani Cohen.
— Raz na miesiąc - poprawiła Nora. - Jestem w High Wycombe w
Kwaterze Głównej Dowództwa Lotnictwa Bombowego.
Strona 15
-Musisz teraz pewnie organizować sobie benzynę dla tego twojego
starego gruchota?
- Oczywiście, mój pieszczoszku.
Uśmiechnął się. Nie był już nieśmiałym, chudym studencikiem, lecz
silnym, przystojnym mężczyzną. Dotknęła dystynkcji na jego ramieniu.
- Sierżant Cohen, nawigator - powiedziała i wymieniła spojrzenie z
Ruth.
Nora musnęła go całusem, a Simon Cohen ujął na krótko jej dłoń.
Następnie wyszła tak szybko, jak się pojawiła. Pani Cohen odprowadziła ją
do drzwi i spojrzała uważnie na jej twarz, gdy Nora machała ręką na
pożegnanie.
- Simon wygląda wspaniale, pani Cohen.
- Przypuszczam, że w Kwaterze Głównej jesteś otoczona rojem
takich sierżantów jak on.
- Nie, nie jestem - odparła Nora. - Rzadko widuje się tam sierżantów,
natomiast wymazuje się ich z tablicy setkami po każdej wyprawie.
Kiedy skończyli jeść, Cohen podał cygara. Digby, Sweet i Lambert
poczęstowali się, natomiast Batters stwierdził, że zdaniem jego ojca palenie
wyrządza zdrowiu poważną szkodę. Sweet wydobył wspaniały scyzoryk o
rękojeści z kości słoniowej i nalegał na użycie specjalnego urządzenia do
obcinania cygar.
Ruth Lambert pierwsza wstała od stołu. Chciała się upewnić, czy
dokładnie sprzątnęła ich sypialnię, czy nie pozostawiła szpilek do włosów na
podłodze lub pudru rozsypanego na toaletce.
Obejrzała się ponownie na męża. Ważył sporo, a jednak poruszał się
lekko, z szybkością wystarczającą do pochwycenia muchy w powietrzu.
Twarz miał zmęczoną i lekko pomarszczoną, zwłaszcza dokoła ust i
piwnych, głęboko osadzonych, podkrążonych oczu. Kiedyś napisała mu, że
jego oczy płoną.
— Więc uważaj, abyś się nie oparzyła, moja droga.
— Och, mamo, pokochacie go oboje.
— Szkoda, że nie może zostać oficerem. To więcej niż medal.
— Patent oficerski nie jest ważny, ojcze.
— Poczekaj, aż zamieszkacie w powojennych kwaterach dla
małżeństw podoficerskich, a szybko zmienisz zdanie.
Strona 16
Poczuł, że spogląda na niego. Spojrzał nagle w górę i zamrugał. Jego
oczy wyjawiły więcej, niż gdyby cokolwiek powiedział. Dziś rano na
przykład obserwowała go, gdy kapitan Sweet teoretyzował na temat silników
i z rozbawionego błysku w oczach Sama zorientowała się, że to wszystko
bzdury. Sam, tak bardzo cię kocham: spokojnego, myślącego, dzielnego.
Rzuciła okiem na lotników wokół stołu. To dziwne, ale wydaje się, że mi
zazdroszczą.
Pani Cohen również pośpiesznie wyszła, aby spakować walizkę syna.
Pozostawszy sami chłopcy wyciągnęli nogi. Palili wytworne cygara i
rozmawiali o wszystkim i o niczym. Pod nieobecność matki swego kolegi
mogli mówić swobodnie.
Strona 17
- Polecimy dziś w nocy - przepowiadał Sweet i zaśmiał się. - Czuję to
po moich odciskach. Znów posypiemy Hitlerowi trochę soli na ogon, co?
— Czy to właśnie robimy? - zapytał Lambert.
— No pewnie - odrzekł Sweet. - Bombardowanie fabryk i niszczenie
środków produkcji.
Sweet podniósł nieco głos, ponieważ zirytował go pobłażliwy
uśmiech Lamberta.
Cohen przemówił po raz pierwszy.
— Jeśli mamy mówić o bombardowaniu, mówmy prawdę. Plan
celów w Berlinie jest po prostu planem Berlina z punktem celowania
dokładnie w centrum miasta. Robimy z siebie głupców, jeśli zdaje się nam,
że bombardujemy coś innego aniżeli śródmieście.
— A co w tym złego? - zapytał kapitan Sweet.
— Po prostu to, że w śródmieściu nie ma fabryk - odpowiedział
Lambert. - Śródmieścia większości miast niemieckich to stare budynki,
mnóstwo konstrukcji drewnianych, wąskie ulice i zaułki niedostępne dla
wozów strażackich. Wkoło tego jest pierścień domów mieszkalnych, w
większości zbudowanych z cegły, zamieszkałych przez mieszczaństwo.
Tylko trzecia część, zewnętrzny pierścień, te fabryki i mieszkania
robotników.
— Masz dobre informacje, starszy sierżancie Lambert - oświadczy
Sweet.
— Interesuje mnie to, co przydarza się ludziom - wyjaśnił Lambert. -
San też jestem człowiekiem.
- Cieszę się, że zwróciłeś na to uwagę - powiedział Sweet.
Cohen wtrącił:
— Wystarczy popatrzeć tylko na nasze zdjęcia lotnicze, aby
dowiedzieć się, co robimy z tych miast.
— Taka jest wojna - wtrącił Battersby. - Mój brat twierdzi, że nie ma
różnicy między doprowadzeniem firmy zagranicznej do bankructwa w czasie
pokoju a zbombardowaniem jej w czasie wojny. Kapitalizm to
współzawodnictwa jego ostateczną formą jest wojna.
Cohen parsknął śmiechem, który zmienił się w kaszel, gdyż
Battersby zachował kamienną twarz.
Lambert natomiast uśmiechnął się i powiedział:
Strona 18
— Wojna jest kontynuacją kapitalizmu innymi środkami - co,
Batters?
— Tak, proszę pana, dokładnie tak - odpowiedział Battersby swoi
cienkim, dziecinnym głosem. - Kapitalizm to konsumpcja wytworzony dóbr,
a wojna jest najdoskonalszym z dotychczas wymyślonych sposobów konsum
ji. Chcę powiedzieć... spójrzcie na sposób, w jaki konstruujemy nasze
samoloi radioaparaty, silniki i te różne tajne wynalazki.
— A co z ludźmi? - zapytał Digby.
— Jestem pewien, że po wielkich zwycięstwach Armii Czerwonej
nie będzie pan opowiadał za koncepcją nadczłowieka, panie Digby -
stwierdził Battersl
Strona 19
— Polecimy dziś w nocy - przepowiadał Sweet i zaśmiał się. - Czuję
to po moich odciskach. Znów posypiemy Hitlerowi trochę soli na ogon, co?
— Czy to właśnie robimy? - zapytał Lambert.
— No pewnie - odrzekł Sweet. - Bombardowanie fabryk i niszczenie
środków produkcji.
Sweet podniósł nieco głos, ponieważ zirytował go pobłażliwy
uśmiech Lamberta.
Cohen przemówił po raz pierwszy.
— Jeśli mamy mówić o bombardowaniu, mówmy prawdę. Plan
celów w Berlinie jest po prostu planem Berlina z punktem celowania
dokładnie w centrum miasta. Robimy z siebie głupców, jeśli zdaje się nam,
że bombardujemy coś innego aniżeli śródmieście.
— A co w tym złego? - zapytał kapitan Sweet.
— Po prostu to, że w śródmieściu nie ma fabryk - odpowiedział
Lambert. - Śródmieścia większości miast niemieckich to stare budynki,
mnóstwo konstrukcji drewnianych, wąskie ulice i zaułki niedostępne dla
wozów strażackich. Wkoło tego jest pierścień domów mieszkalnych, w
większości zbudowanych z cegły, zamieszkałych przez mieszczaństwo.
Tylko trzecia część, zewnętrzny pierścień, to fabryki i mieszkania
robotników.
— Masz dobre informacje, starszy sierżancie Lambert - oświadczył
Sweet.
— Interesuje mnie to, co przydarza się ludziom - wyjaśnił Lambert. -
Sam też jestem człowiekiem.
- Cieszę się, że zwróciłeś na to uwagę - powiedział Sweet.
Cohen wtrącił:
— Wystarczy popatrzeć tylko na nasze zdjęcia lotnicze, aby
dowiedzieć się, co robimy z tych miast.
— Taka jest wojna - wtrącił Battersby. - Mój brat twierdzi, że nie ma
różnicy między doprowadzeniem firmy zagranicznej do bankructwa w czasie
pokoju a zbombardowaniem jej w czasie wojny. Kapitalizm to
współzawodnictwo, a jego ostateczną formą jest wojna.
Cohen parsknął śmiechem, który zmienił się w kaszel, gdyż Battersby
zachował kamienną twarz.
Lambert natomiast uśmiechnął się i powiedział:
Strona 20
— Wojna jest kontynuacją kapitalizmu innymi środkami - co,
Batters?
— Tak, proszę pana, dokładnie tak - odpowiedział Battersby swoim
cienkim, dziecinnym głosem. - Kapitalizm to konsumpcja wytworzonych
dóbr, a wojna jest najdoskonalszym z dotychczas wymyślonych sposobów
konsumpcji. Chcę powiedzieć... spójrzcie na sposób, w jaki konstruujemy
nasze samoloty, radioaparaty, silniki i te różne tajne wynalazki.
— A co z ludźmi? - zapytał Digby.
— Jestem pewien, że po wielkich zwycięstwach Armii Czerwonej
nie będzie się pan opowiadał za koncepcją nadczłowieka, panie Digby -
stwierdził Battersby.