14562

Szczegóły
Tytuł 14562
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14562 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14562 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14562 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAN DOBRACZY�SKI PUSTYNIA JAN DOBRACZY�SKI POWIE�CI BIBLIJNE PUSTYNIA * WYBRA�CY GWIAZD * LISTY NIKODEMA * �WI�TY MIECZ WARSZAWA � PAX � 1957 2 ,,...A niebawem wywi�d� Go Duch na pustyni�. I pozostawa� na pustyni czterdzie�ci dni i czterdzie�ci nocy, i by� kuszony przez szatana. Przebywa� w�r�d dzikich zwierz�t, a anio�owie s�u�yli Mu." (Mk 1, 12 - 13) 3 CZʌ� PIERWSZA MORZE CZERWONE BY�O NAPOCZ�TKU DROGI 4 Stra�nicy przy bramie stali nieruchomo niby wykuci z kamienia. Mieli na g�owach p�askie he�my ze stercz�cymi na nich p�ksi�ycami jakby dwoma rogami, sk�rzane pancerze ze spadaj�cym mi�dzy kolana tr�jk�tnym p�atem, okr�g�e, nabijane miedzianymi �wiekami tarcze oraz kr�tkie miecze, szerokie przy r�koje�ci, a zw�aj�ce si� ku ko�cowi. Byli to �o�nierze wyborowej gwardii Tutmozisa, ws�awionej zwyci�stwami w siedemnastu wojennych wyprawach. Stali rozkraczywszy szeroko nogi, wsparci na mieczach, ze wzrokiem utkwionym w przestrze�. �aden z nich nie drgn��, gdy czterej m�czy�ni, odprowadzeni do bramy przez opas�ego urz�dnika o wygolonej g�owie, opuszczali pa�ac. Pomara�czowoszkar�atne po�yski s�o�ca �lizga�y si� po spalonej skwarem ziemi. W kanale, wzd�u� kt�rego wiod�a droga, nie by�o wody; zamiast niej le�a� smug� rudy, mi�kki py� naniesiony przez wiatr. �lady tego py�u widzia�o si� wsz�dzie. Pokrywa� przywi�d�e li�cie palm, sykomor�w i akacji, oblepia� niskie tamaryszkowe krzewy. Podnosi� si� g�stym tumanem spod n�g id�cych. W pewnej odleg�o�ci od pa�acu i stoj�cej w jego pobli�u �wi�tyni bogini�kotki Bastet rozpoczyna�o si� miasto. Bli�ej, w�r�d ogrod�w, pod cieniem roz�o�ystych drzew ci�gn�y si� pa�acyki i dworki urz�dnik�w faraona oraz bogatych kupc�w. W�a�ciwe miasto ze zbit� mas� glinianych lepianek le�a�o dalej. Czterej m�czy�ni zatrzymali si� przed bram� dworu, po�o�onego tu� wpobli�u pa�acu. Posiad�o�� musia�a by� kiedy� pi�kna, lecz czas jej �wietno�ci dawno min��. Teraz wydawa�a si� opuszczona i zaniedbana. Przy otwartej na o�cie� bramie nie by�o nikogo. Wybuja�a i nie piel�gnowana ziele� zawali�a ogr�d spl�tanym g�szczem krzew�w. Spr�yste ga��zie wpar�y si� w dom i porozsadza�y tu i tam jego mury. Nikt, wida� to by�o, od lat nie plewi� zielska, nie naprawia� opad�ych tynk�w. Marmurowa fontanna le�a�a rozkruszona, a po jej szcz�tkach skaka�o ca�e stado bezpa�skich, rudych, nikogo nie l�kaj�cych si� kot�w. W g�szczu suchych badyli, kt�rymi zaros�y trawniki i alejki, le�a�o kilka zwalonych. pos�g�w. Li�cie, �d�b�a trawy przysypane by�y p�owym py�em. 5 M�czy�ni stan�li przy kamiennej poszczerbionej �awce w cieniu roz�o�ystego sykomora. Siadali powoli, kolejno. Od wyj�cia z pa�acu nie odezwali si� do siebie ani s�owem. Milczeli prze�ywaj�c us�yszane s�owa. Siedzieli teraz zgarbieni, kiwaj�c wolno g�owami. Brzemi�, kt�re zaci��y�o na nich, nie by�o lekkie. Po d�u�szej chwili milczenia poruszy� si� m�czyzna siedz�cy na ko�cu �awy. Mia� energiczny profil, garbaty, ko�cisty nos zawieszony nad czarnob��kitn�, mocno skr�con� brod�. Wyprostowa� si� i zwracaj�c si� do cz�owieka, kt�ry siedzia� obok, zapyta� g�osem suchym, twardym, prawie napastliwym: -- No i co teraz b�dzie? Zapytany nie odpowiedzia�, cho� niew�tpliwie us�ysza� pytanie; po jego stroskanej twarzy przemkn�� wyraz gniewnego zniech�cenia. Nie by�a to twarz m�oda. Trudno by�o okre�li� wiek m�czyzny. Mia� policzki zryte zmarszczkami jak kto�, kogo wysmaga�y wiatry pustynne, wzrok w�adczy, energi� w zmarszczce rozcinaj�cej brwi. Pod wysokim czo�em zdawa�a si� kry� si�a szukaj�ca dla siebie wyzwolenia. Ale jednocze�nie usta tego m�czyzny, du�e i pe�ne, wydawa�y si� nie�mia�ymi ustami ch�opca. Zakry� d�oni� twarz, g�owa opad�a mu nisko na piersi. -- No, co b�dzie? Powiedz... -- zapyta� m�czyzna siedz�cy na przeciwnym skraju �awki. Wargi pytanego poruszy�y si� i nie wydawszy �adnego d�wi�ku zacisn�y si� mocno. Tamci czekali ze zmarszczonymi czo�ami. Nie doczekawszy si� odpowiedzi, zwr�cili si� do czwartego spo�r�d siebie, do wysokiego siwow�osego m�czyzny o pe�nym godno�ci wygl�dzie. -- Dlaczego on nic nie m�wi? -- zapytali gniewnie. Tamten, zrobi� uspokajaj�cy gest d�oni�. -- Nie niecierpliwcie si�, czcigodni, nie niecierpliwcie. Powie wam jutro. -- Dlaczego jutro? Dlaczego nie teraz? Siwow�osy u�miechn�� si�. -- No, wy wiecie... On sam nie mo�e. Musi zapyta�... Nie wydawali si� uspokojeni tymi s�owami. Ponad g�owami tamtych porozumieli si� wzrokiem. 6 -- Nic po�ytecznego nie wychodzi z tego pytania... -- rzuci� niby od niechcenia, a przecie� twardo, czarnow�osy. Zapanowa�o d�u�sze milczenie. Wypowiedziane s�owa zdawa�y si� by� jakim� wyzwaniem, kt�re powinno by�o wywo�a� odpowied�. Cz�owiek siedz�cy z zakryt� twarz� drgn�� i zdawa�o si�, �e co� powie. Ale i teraz nie powiedzia� nic. Siwow�osy obr�ci� ku m�wi�cemu zal�knion� twarz. -- Naasonie... -- powiedzia� z delikatnym wyrzutem. -- Nie powiniene�... Cz�owiek nazwany Naasonem wstrz�sn�� niecierpliwie ramionami. Jednocze�nie m�czyzna z przeciwnego kraja �awy rzek�: -- Naason ma racj�. To trzeba by�o wreszcie powiedzie�... -- I ty, Fegielu? -- siwow�osy zwr�ci� si� ku niemu. -- I on, i ja, i wszyscy -- rzuci� Naason. -- Nie inaczej powiedz� inni ksi���ta rod�w. Do�� tego! -- Obr�ci� si� ca�ym cia�em w stron� cz�owieka, do kt�rego m�wi�. -- Ta ca�a historia przesta�a si� nam podoba�. S�dzili�my, �e rzecz jest prawdziwa i �wi�ta. Przekonywa�e� nas d�ugo, a ty umiesz przekonywa�, Aaronie. Ale im d�u�ej si� to ci�gnie, tym sprawa wygl�da gorzej. To prawda, temu nie zaprzeczam, tw�j brat posiada wielk� i tajemnicz� wiedz�. Nie wiem, kto go jej nauczy�. Cuda, kt�re pokazywa�, s� gro�ne. Ale �yjemy w kraju wielu cud�w. I aby si� im przeciwstawi�, trzeba mie� wiedz� jeszcze wi�ksz�. Wiedza twego brata jest za ma�o skuteczna. Tak; gdy si� kto� znajduje jak my w r�kach pot�nego w�adcy i chce si� rz�dom tego w�adcy przeciwstawi�, musi wyst�pi� z broni�, kt�ra zdo�a mu da� zwyci�stwo. Bo g�upstwem by�oby dra�ni� tylko. Nie wystarczy odgadywa� nieszcz�cia, kt�re maj� spa�� na kraj, nie wystarczy je wie�ci�. Nieszcz�cie przychodzi i odchodzi. A co potem? -- Naason ma racj� -- potwierdzi� s�owa tamtego Fegiel. -- Co potem? -- Lecz on... -- zacz�� Aaron. Naason przerwa� m�wi�cemu: -- Wiemy, co chcesz powiedzie�. Mo�e... Ale to trwa za d�ugo. Nied�ugo minie rok, odk�d zacz�li�my si� targowa�. Kl�ski spadaj� -- faraon ust�puje. Potem kl�ski odchodz� i wszystko pozostaje po staremu. -- Nie, nie po staremu -- zaprzeczy� Fegiel. -- Po ka�dej kl�sce gniew faraona jest wi�kszy. Coraz bardziej nienawidzi nas. 7 -- Fegiel m�wi s�usznie -- przytwierdzi� Naason. -- I tak si� wszystko musia�o sko�czy�. -- Z gniewem uderzy� w kolano sw� wielk� pi�ci�. -- Teraz nie pozostaje nic innego do zrobienia -- podj�� po ma�ej chwili -- jak zej�� szybko z oczu faraona... -- Dla nas lepiej zej�� mu z oczu, i tobie tak�e radz� wraca� do Gessen. On -- Fegiel wskaza� na siedz�cego z wci�� ukryt� twarz� cz�owieka -- niech tu sobie zostaje, je�eli chce... Zapad�a cisza. Obaj wzburzeni ksi���ta oddychali spiesznie. Korzystaj�c z tego, �e musieli si� po tym wybuchu wysapa�, Aaron podj�� mi�kkim, �agodnym g�osem: -- Nies�usznie unosicie si�, ty, Naasonie synu Aminadaba, i ty, Fegielu synu Ochrana. Przecie� to Wszechmocny kaza� jemu -- wskaza� palcem na brata -- wie�ci� faraonowi kl�ski, pr�bowa� nimi i ostrzega�... -- Aaronie -- powiedzia� Naason -- Wszechmocny, kt�remu s�u�yli Abraham, Izaak i Jakub, nie ostrzega� wroga. Gdy przychodzi�a potrzeba, dawa� si��, by z nim walczy�, albo dawa� m�dro��, by mu uj�� z r�k. Znowu nasta�a d�uga cisza, tak wiele wagi zawiera�y wypowiedziane gniewnie s�owa. S�o�ce zapada�o tymczasem coraz ni�ej za postrz�piony koronami palm horyzont, a jego blask wci�� bardziej czerwony przebija� smugami spl�tan� g�stw� krzew�w. Cz�owiek siedz�cy z d�o�mi przy oczach odj�� je nagle jak kto� niespodziewanie obudzony ze snu. Zwr�ci� g�ow� w stron� ksi�cia rodu Judy. Zmarszczy� brwi. D�ugi haczykowaty nos napi�� si� mocniej nad ustami o mi�sistych wargach. Zdawa�o si�, �e padnie z nich mocna odpowied�. Zgas�a jednak w charkotliwym zaj�kni�ciu: -- Jjjahwe, Bbb�g Aaabrahama, pppowiedzia� tak... Naason wyd�� usta i pow�tpiewawczo potrz�sn�� g�ow�. Przerwa�: -- Nie znamy takiego imienia. Co to znaczy ,,Jahwe"? -- Jahwe -- odezwa� si� Aaron -- to znaczy Ten, Kt�ry Jest. -- Lecz co znacz� te s�owa? -- Naason powt�rzy� swoje pytanie. -- Nie nam pyta�, czemu Wszechmocny kaza� si� nazwa� nowym imieniem... -- A je�eli to nie by� On? Nie by�e� z nim -- wskaza� palcem Mozisa -- gdy, jak opowiada, El Szadaj zawo�a� do niego z krzewu, kt�ry mia� p�on��, a nie m�g� zgorze�. Sk�d wiesz, �e nie sk�ama�? 8 -- Mozis zakl�� si� na prochy ojc�w, �e to wszystko by�o naprawd�. Okaza� znaki. Widzieli�my je zreszt� sami. Laska... Wzrok trzech m�czyzn spocz�� przez chwil� na d�ugim cienkim kiju pasterskim, kt�ry sta� oparty o �awk� obok Mozisa. On sam tak�e popatrzy� na�, a w jego oczach zapali� si� na chwil� jakby b�ysk. Wyprostowawszy si�, pr�bowa� odpowiedzie�: -- Ooon rzrzrzek�: fffaraon ooopiera� si� bbb�dzie... -- S�ysza�e�, co ci dzi� powiedzia�? -- zapyta� opryskliwie Fegiel. -- Czy nie to, by� nigdy ju� nie �mia� przed nim stan��? Wi�c jak go b�dziesz dalej przekonywa�, by pu�ci� lud? Zreszt�, je�eli chcesz -- id� znowu do faraona. My z tob� nie p�jdziemy. Mi�e nam �ycie. -- I �ycie nam mi�e -- podj�� Naason -- i sprawa przesta�a si� nam wydawa� s�uszna. Faraon nie przestraszy� si� twoich gr�b i cud�w. Nie da� si� wzi�� na tw�j podst�p, gdy� mu m�wi�, �e lud p�jdzie tylko ofiarowa� w �wi�tyni Serabit. Przegra�e�. Lecz z tob� przegrali�my i my, poniewa� popierali�my ciebie. I teraz zadajemy sobie pytanie: czy nie by�o szale�stwem, �e�my tobie uwierzyli? T�umaczy�e� nam wymownymi s�owami twego brata, �e B�g kaza� ci ratowa� cierpi�cy lud izraelski, wyprowadzaj�c go do ziemi, z kt�rej przed wiekami przyszli do Mikraim nasi ojcowie. Aaaron przemawia� do naszego serca m�wi�c nam o n�dzy ludu tak, jakby�my tego wszystkiego nie widzieli, a jakby� ty to widzia�, ty, kt�ry mieszka�e� daleko od nas. Bo przecie�, Mozisie, nie by�e� nigdy z nami. Najprz�d wychowywa�a ci� kr�lowa i kap�ani. By�e� u niej wodzem, dostojnikiem. Gdyby mog�a, zrobi�aby ciebie faraonem. Co ci� wtedy obchodzi� Izrael? Co ci� obchodzili ludzie, nad kt�rych cierpieniem ka�esz nam dzisiaj p�aka�? Gdyby� by� z wysoko�ci swego stanowiska spojrza�... Ale ty nie sta�e� si� dla Izraela drugim J�zefem. M�wi� o tobie, �e w�wczas... Mniejsza zreszt� o to, co m�wi�... Potem, kiedy Tutmozis wydar� w�adz� kr�lowej -- uciek�e�. Gdzie� podobno do Madianit�w. �y�e� w�r�d nich d�ugie lata. I znowu: czy ci� wtenczas obchodzi� los Izraela? Nic a nic. Twoja �ona nie jest Izraelitk�. Kto wie, jakim bogom s�u�y�e�. Nie nale�ysz do nas. Jeste� Madianit�. Po co� tu przychodzi�? Wracaj do swoich! -- Wracaj! -- odezwa� si� jak echo Fegiel. -- Oon kkkaza�... -- b�kn�� Mozis -- aaaby lllud, kt�ry cccierpi... -- Cierpi -- przeci�� sucho Fegiel. -- Cierpi wi�cej ni� cierpia� dawniej, a b�dzie cierpia� jeszcze bardziej. Obudzi�e� gniew i zawzi�to�� fara9 ona. Wi�cej jeszcze. Dawniej cierpieli tylko niekt�rzy z Izraela... Ci, co nie mogli si� wykupi�. Rody, kt�re zachowa�y ziemi�, byd�o, troch� srebra lub cho�by z�ota dawa�y sobie jako� rad�. Jeszcze pomagali�my tamtym... Od czasu do czasu poprawia�a si� ich dola. Dzi�ki nam przetrwali rozmaite z�e chwile. Cho�by tamten czas, gdy stary Tutmozis kaza� zabija� niemowl�ta... Przetrwali i istniej�. S� w n�dzy, ci�ko pracuj�, ale �yj�. Maj� dzieci. R�d Jakuba trwa. Czy przetrwaj� to wszystko, co teraz przez ciebie na nich spad�o? -- Fffaraon pppu�ci lllud... -- wyj�ka� Mozis. -- Pu�ci albo nie pu�ci -- mrukn�� Naason cierpko. Zwr�ci� si� do Aarona. -- Tak, synu Amrama -- powiedzia� -- uwierzyli�my twoim g�adkim s�owom i cudom laski twego brata. Ale l�kam si�, �e z tego jeszcze wi�ksze z�o spadnie na Izraela. Zapewni�e� nas, �e to nasz B�g upomina� si� o nas. Tymczasem tak mi si� co� wydaje, �e ta ca�a sprawa nie ma nic wsp�lnego z Najwy�szym, a tylko zostali�my wpl�tani w jakie� obce nam spory... Tak, tak. Czy to nie wiemy wszyscy, �e Mozis wychowywa� si� u kap�an�w w On? Czy jest komu tajne, �e kap�ani z On tocz� spory z kap�anami z No? Jedni chc� czci Amona, drudzy czci Atona. Co nas to wszystko obchodzi? Sk�adamy ofiary Amonowi�Ra, bo to jest b�g faraona; sk�adamy ofiary bogom naszych miast, bo tego od nas ��daj�. Wtedy mamy spok�j. Mo�emy �y�, handlowa�, wychowywa� dzieci, a gdy trzeba -- wykupywa� si� od z�ych zarz�dze�. Jeszcze pomagamy tamtym. Fegiel ma s�uszno��: pomagamy. Nie wyparli�my si� ich... Gdy kt�remu z rod�w grozi wymarcie, bierzemy od tamtych dziecko... Kto m�g�by powiedzie�, �e nas nie obchodzi ich los? Pragniemy, aby faraon przesta� ich prze�ladowa�, pomagamy im... Dla nich, tylko dla nich gotowi byli�my opu�ci� ziemi� Mikraim. Dla nich... Bo czy my musimy wraca� do ziemi, z kt�rej kiedy� przyszed� Jakub? Nie. Tylko dla nich gotowi byli�my to zrobi�. Ziemia Kanaan jest w r�kach faraona. S�dzili�my: poprosimy go i pozwoli si� nam tam przesiedli�. Da opiek�; poskramia� b�dzie tamtejsze ludy, kt�re mog�yby nas po�re�. B�dziemy mu s�u�yli... A ludowi b�dzie lepiej... Ale teraz wszystko przepad�o. Faraon rozgniewa� si�. To Mozis przyczyni� si� do tego swoimi sztuczkami. Wi�c pytam: co teraz? -- Teraz -- powiedzia� Fegiel -- n�dzota zginie. A my b�dziemy musieli wiele zap�aci�... Pokiwali g�owami, posapali gniewnie, potem spojrzeli na siebie porozumiewawczo ponad g�owami braci. R�wnocze�nie wstali obaj. 10 -- Odchodzimy -- rzek� Fegiel. -- Wracamy do naszych. Ty, Aaronie, zostajesz czy idziesz z nami? Aaron patrzy� niepewnie to na nich, to na siedz�cego bez ruchu Mozisa. -- Nie wiem doprawdy... -- b�kn��. Wida� by�o, �e jest w rozterce. -- A mo�e On powie Mozisowi, jak zwyci�y� faraona? Bo ja jednak widzia�em we �nie anio�a, kt�ry m�wi�, bym s�ucha� Mozisa. -- S� rozmaite sny -- rzek� Fegiel. -- To prawda -- przyzna�. -- S� sny, kiedy brzuch cz�owieka napchany jest baranim mi�sem. -- To prawda... -- S� tak�e omamiaj�ce ludzi sztuki, a w nich celuj� podobno kap�ani z On. Dlaczego mia�by� s�ucha� tego j�kacza? Jeste� starszy. -- Prawd� powiedzia�e�, Naasonie... -- Czy� zreszt�, jak uwa�asz. Ja wyruszam zaraz, Fegiel zostanie do jutra rana w gospodzie. Radz� ci jednak, wracaj z nim. -- Sk�oni� lekko g�ow�. -- Pok�j temu domowi -- powiedzia�. -- Pok�j. -- Pok�j. Obaj ksi���ta opu�cili ogr�d. S�o�ce zapad�o za horyzont i tylko jego d�ugie palce rozpina�y si� na tle nieba. Mrok schodzi� mi�dzy drzewa i krzewy. W suchym, d�awi�cym powietrzu pojawi�o si� ledwo wyczuwalne, lecz przynosz�ce nieco ulgi tchnienie. Ono to sprawi�o, �e zawieszony w powietrzu py� pustyni przylgn�� do ziemi. Dwaj bracia siedzieli wci�� obok siebie na �awce. -- Poszli... -- powiedzia� Aaron, gdy za zas�on� krzew�w ucich�o szuranie sanda��w. -- Poszli... �le si� sta�o... -- mrukn��. -- To prawda -- m�wi� p�g�osem, jakby przekonywa� siebie -- faraon jest strasznie rozgniewany... On naprawd� got�w kaza� zabi�... Brr -- wstrz�sn�� si�; jego ramiona przebieg� dreszcz. -- Nawet ten wiatr -- podj�� -- kt�ry tak za�mi� py�em niebo, �e nie by�o wida� s�o�ca, nie przestraszy� go... �le, �le... -- Kiwa� g�ow� i ko�ysa� si� zamy�lony na �awce. Nagle, jakby tkni�ty niepokojem, po�o�y� d�o� na ramieniu brata. Zapyta�. -- Czy� ty naprawd� s�ysza� te s�owa z ognia? Jeszcze raz powiedz: czy naprawd�? 11 Tamten d�wign�� g�ow�, kt�ra mu zwisa�a na piersi; sprowadzi� wzrok z dalekiej w�dr�wki i utkwi� w Aaronie. Zmarszczka przeci�a mu czo�o, nos napi�� si� niby �uk, na twarzy pojawi� si� znowu w�adczy wyraz. -- W�� r�k� w zanadrze... M�wi� wolno, oddzielaj�c s�owo od s�owa, ale nie j�ka� si�. Wobec najbli�szych potrafi� m�wi� normalnie. Aaron zgi�� r�k� w �okciu, jakby chcia� spe�ni� ten rozkaz, ale zaraz zatrzyma� si�. -- Nie, nie trzeba... -- powiedzia� szybko. -- Tyle razy to widzia�em. Potem mo�e nie odczarujesz... -- b�kn��. -- Nie, nie... K�opotliwie przeczesywa� palcami sw� bia��, po�yskuj�c� brod�. -- Ale to �le mimo wszystko. Niedobrze... -- m�wi� do siebie. Tar� czo�o. Powiedzia� w ko�cu: -- Mozis... ja i Miriam zawierzyli�my tobie... Mia�em sen, a przez Miriam m�wi� duch... Ale oni... -- Znowu tar� kark i czo�o. W ko�cu wsta� z �awy. W jasnej d�ugiej szacie przypomina� le��ce w trawie figury. -- Id�, �eby ci nie przeszkadza� -- powiedzia�. -- Ty zapytaj Go, co teraz... Pro�, �eby ci powiedzia�... Wo�aj, b�agaj... Mozis... -- Czeka� czas jaki�, s�dz�c, �e brat co� powie. Ale ten milcza�. Powoli, ogl�daj�c si� kilka razy za siebie, Aaron oddali� si�. Mozis pozosta� sam. W pierwszej chwili poczu� jakby ulg�. Tak bardzo mia� ju� dosy� s�uchania wym�wek i w�tpliwo�ci. Opiera� si� im niby tarcza bij�cym w ni� grotom. Poczucie odpr�enia nie trwa�o d�ugo: odbite groty znowu nadlatywa�y i wra�a�y si� w cia�o. Ka�de us�yszane s�owo powraca�o echem, by przenikn�� go bole�nie; gard�o �ciska� d�awi�cy kurcz. Powoli zsun�� si� z �awy, upad� na kolana. Ziemia pod nim by�a skamienia�a, pokryta po wierzchu py�em, w�r�d kt�rego stercza�y zamar�e k�py trawy. Nadeptane �ama�y si� z suchym chrz�stem. S�o�ce obsun�o si� gdzie� w g��b. Na stygn�cym niebie le�a�y pasy mroku niby pr�gi na sk�rze tygrysa. Potem w drugiej stronie pojawi� si� zwiewny kr�g ksi�yca. By� podobny do pieni�dza, kt�ry wymkn�� si� z palc�w i toczy si� pr�dko po g�adzi�nie materii. Rozleg� si� chrapliwy g�os rogu i naraz nad zbiorowiskiem ludzkim wy- buchn�� gwar g�os�w, jakby ci wszyscy, kt�rzy przez wiele godzin znoili si� w milczeniu, chcieli teraz spiesznie i wszyscy razem opowiedzie� nie12 bu, piaskom i leniwie p�yn�cej rzece o swej n�dzy. Ale zaraz zaklaska�y bicze dozorc�w i rozgadany t�um zacz�� si� wylewa� dwiema bramami poza ogrodzenie cegielni. Na placu pozosta�y tylko d�ugie koryta, w kt�rych rozrabiano glin�, i wysokie sterty susz�cych si� cegie�. W�� ludzki sp�yn�wszy na drog� ci�gn�� ni� wolno. Byli tu m�czy�ni i kobiety, wszyscy w w�skich tylko opaskach na biodrach, o cia�ach chudych, obryzganych glin� niby wrzodami. Szli sztywno wyprostowani, podani cia�em do ty�u, jakby chc�c t� postaw� przem�c zdr�twienie karku, przygi�tego przez tak d�ugi czas nad robot�. Plecy i ramiona wielu poci�te by�y czerwonymi pr�gami, pozostawionymi przez baty dozorc�w. Na chudych bokach rysowa�y si� �ebra. Niekt�rzy wlekli si� ci�ko uwieszeni na ramionach towarzyszy. Kilku niesiono; ich g�owy kiwa�y si� martwo mi�dzy nogami nios�cych. Ka�dy z robotnik�w mia� pod pach� lub na ramieniu p�acht�, w kt�rej rano, id�c do pracy, przynosi� plewy i s�om�. Rozkaz faraona przymno�y� im trudu; teraz musieli sami dostarcza� materia�u do wylepiania cegie� przeznaczonych na odbudow� �wi�ty�. To uczyni�o ich �ycie nie do zniesienia. Wyczerpuj�ca praca poch�ania�a ca�y dzie� i z�era�a wszystkie si�y. Gdy wieczorem zabrzmia� r�g, zwiastuj�cy jej koniec, w pierwszej chwili odczuwali to jako ulg�. Ogarnia�o ich podniecenie, ch�� do ha�a�liwej rozmowy. Ale w miar� jak szli, podniecenie ust�powa�o miejsca apatii. Teraz pragn�li tylko co� zje��, by pozby� si� piek�cej czczo�ci �o��dka, a potem zwali� si� na mat� i spa� -- najlepiej bez sn�w -- a� do nowego �witu, kt�ry znowu wzejdzie rykiem rog�w wo�aj�cych do pracy. Nie by�o w nich ch�ci do my�lenia, do uk�adania przysz�o�ci. Przysz�o�� zreszt� nie istnia�a; �ycie by�o jak coraz szybciej obracaj�cy si� ko�owrotek. Dni bieg�y -- jeden bole�niejszy od drugiego. Ci�gle co� nowego pogarsza�o ich dol�. Nie by�o poprawy, nie mo�na by�o nawet zatrzyma� si� w miejscu. Dozorcy stawali si� ka�dego dnia bardziej zawzi�ci i okrutni. Bili batami przy lada okazji. Wymy�lali: ,,Zdychajcie, wy tr�dowaci! Wszystko z�o przez was! Parszywa azjatycka zarazo!" Ich nienawi�� by�a odbiciem nienawi�ci ca�ej ludno�ci. Gdy wracaj�c z cegielni szli drog� do swej osady, nieraz przelatywa� nad g�ow� ci�ni�ty zza w�g�a kamie� i rozleg� si� okrzyk: ,,Azjatycki tr�d!" W ko�cu dochodzili -- wlok�c si� coraz wolniej -- do d�ugich bud z trzciny, kt�re musieli sami sobie postawi�, gdy ich przyp�dzono z nomosu Gessen tu, do Pa�Tum. Odnajdywali swe budy takie same, jakie zostawili 13 je id�c o �wicie do pracy: brudne, ciemne, wal�ce si�, samym swym wygl�dem odbieraj�ce nadziej�. Mieszkali w nich st�oczeni, rodzina przy rodzinie, odgrodzeni jedynie zas�on� z mat, we wsp�lnym kr�gu krzyk�w i ha�as�w. Gdy tylko weszli do �rodka, buda rozbrzmiewa�a zaraz wrzaskami: -- Gdzie jest �arcie? -- Ile czasu b�d� czeka�, a� mi podacie? -- Pr�niaki! Nic nie robicie tutaj, a nawet jedzenia nie mogli�cie przygotowa�! Siedz�c na ziemi, z misk� na kolanach, przyby�y jad� spiesznie, rzucaj�c spode �ba z�ym spojrzeniem na kr�c�ce si� obok dzieci. Nie wierzy� ich g�odnym minom. Na pewno jad�y, upewnia� si� w duchu, gdy on pracowa�. A teraz chcia�yby jeszcze jemu zabra�. D�o� zaciska�a si� gniewnie na misie. �yka� pr�dko. Lecz wzroku dzieci nie m�g� znie��. Ze z�o�ci� odpycha� w ko�cu od siebie reszt� nie dojedzonej strawy. ,,Macie, ud�awcie si�!" Dzieci rzuca�y si� chciwie na misk�, bi�y si� o ni�. Ten, kt�ry si� do miski dorwa�, wyjada� z niej wszystko do ostatniego ziarnka. -- Pr�niaki i chciwcy...! -- krzykn�� Uri. -- Rzucaj� si� na �arcie jak dzikie zwierz�ta! -- Z gniewem patrzy� na bij�cych si� syn�w. Dziewczynka, kt�r� bracia odepchn�li, p�aka�a rozmazuj�c �zy na twarzy. -- Precz! -- zawo�a� w porywie w�ciek�o�ci. -- Wyno�cie si�! -- Zacisn�� pi�ci. -- Wyno�cie si�, bo si� do was wezm�! Dzieci przera�one znikn�y za mat�. -- Jak szakale... -- m�wi� Uri przez zaci�ni�te z�by. -- A� �a�uj�, �e nie przejecha�em kt�rego kijem. -- G�odne s�... -- cicho i nie�mia�o wstawi�a si� stara Mina. Podni�s� zm�czone i z�e oczy na matk�. -- Pr�niaki! -- cisn��. -- Ca�y dzie� nic przecie� nie robi�. Mogliby zapracowa�... -- Czym, Uri? -- zapyta�a. -- Niech si� wynajm� do roboty. Ech, bo jak si� zez�oszcz�, sprzedam ich ludziom Mikraim! -- Nie m�w tak, Uri -- zawo�a�a z przera�eniem w g�osie. -- Nie, nie, ja wiem, �e ty tego nie zrobisz -- uspokaja�a sam� siebie. -- Ty jeste� dobry, Uri... To straszny grzech sprzeda� dziecko czcicielom ps�w i kot�w. A zreszt� -- podj�a po ma�ej chwili -- kto by w�wczas zbiera� dla ciebie s�om�? 14 -- Niewielki trud -- machn�� pogardliwie r�k�. -- Co ty m�wisz, Uri? -- zawo�a�a. -- Bo�e Abrahama i Jakuba! To okropna praca. -- Pochyli�a si� ku synowi. -- Przecie� chyba wiesz, �e tu, w pobli�u, pola s� tak obrane z najmniejszej s�omki, jakby je kto zami�t�. Po s�om� trzeba i�� bardzo daleko. A niebezpiecze�stwa gro��. Ch�opi nienawidz� naszych dzieci. P�dz� je kijami, kamieniami. Ch�opcu Mataja z�amali r�k�. Dziewczynk� Semeje... -- za�ama�a d�onie. -- Co ci b�d� m�wi�a!? Wygra�aj� ju� z daleka: ,,Przyjd�cie tylko na nasze pole, ko�ci wam po�amiemy! To przez was wyzdycha�o nasze byd�o! Przez was wszystkie nieszcz�cia!" Tak, Uri, tak... -- Zakrztusi�a si� s�owami i zacz�a szlocha�. -- Ch�opcy do tej chwili zbierali -- podj�a. -- Dopiero co przyszli. Nic nie jedli... I ma�a chodzi�a z nimi... A ja si� tak o nich ba�am, tak ba�am... O, Uri... -- �ka�a bezradnie. Tak �y� nie mo�na... Czy sko�czy si� kiedy ta m�ka? Niech�tnie poruszy� ramionami, spu�ci� g�ow�. Wzrok mia� ponury. -- Nie p�acz... -- mrukn��. Ale stara szlocha�a coraz �a�o�niej. -- Jak d�ugo jeszcze tak b�dzie? -- powtarza�a. -- Od tylu lat jest �le... Od tylu lat... Ale jeszcze tak jak teraz nie by�o... Oj, nie, nie... -- Jej usta po dziecinnemu zwin�y si� w podk�wk�. -- Zabij� nas, zam�cz�... Ooo... -- zawodzi�a. -- Cicho b�d�! -- krzykn�� nagle. Przestraszona umilk�a i tylko zanosi�a si� cichym pochlipywaniem. Uri zagryz� wargi, wczepi� d�onie we w�osy. Siedzia� zgarbiony, ponury, g�odny. Jednego tylko pragn��: nie s�ysze� ju� biada� matki, nie widzie� oczu dzieci zapomnie�... Ale zapomnie� nie m�g�... Mata uchyli�a si� -- do grodzi Uriego zajrza� jaki� m�czyzna. -- Uri... -- powiedzia� p�g�osem. Robotnik rozkurczy� wczepione we w�osy palce, opu�ci� r�ce. Niech�tnie d�wign�� g�ow�. -- Czego chcesz? -- zapyta�. Tamten wszed�, przykucn�� ko�o Uriego. -- S�ysza�e�? -- zapyta�. -- Wygonili ich... -- Kto? Kogo? -- pyta� bez zainteresowania. 15 -- No, faraon -- m�wi� tamten -- wygoni� ich: Mozisa, Aarona, Naasona, Fegiela... Powiedzia�, �e jak jeszcze raz do niego przyjd�, ka�e ich powbija� na pale. Co ty na to? Naason wr�ci�... Ucichli. Po chwili Uri powiedzia�. -- Takim to dobrze... -- O kim m�wisz? -- O Naasonie i Fegielu. Wr�c� do swoich. B�d� dalej hodowa� krowy, kozy, owce, b�d� zbierali z pola... A przecie� ja tak�e jestem z rodu Asera. -- Jeste�, jeste� -- przytwierdzi� z gorzkim u�miechem przyby�y. -- Wszyscy wywodzimy si� tak samo z syn�w Jakubowych. Ale c�? Oni mieli si� czym wykupi� i wykupili si�. Inni nie mieli i dlatego si� m�cz�... -- Przekl�te �ycie! -- Przekl�te �ycie! Przekl�ta ziemia Mikraim i ludzie tutejsi! Wyss� z nas krew. Po�r� nas, jak krokodyl po�era dziecko, co stan�o nad brzegiem rzeki. I dlaczego? Dlaczego oni chc� naszej �mierci? -- Kto to wie, dlaczego? Siedzieli obok siebie z zawzi�tymi, ogarni�tymi nienawi�ci� twarzami. W k�cie zanosi�a si� szlochem stara kobieta. -- Naason przeje�d�a� t�dy... -- podj�� po jakim� czasie przyby�y m�czyzna. -- Rozmawia� z niekt�rymi. M�wi�, �e Mozis ich oszuka�... -- Ich? Nie! -- warkn�� Uri. -- Nie ich. To nas oszuka�! -- Masz s�uszno��... -- Nas oszuka�! -- Powt�rzy� robotnik zaciskaj�c pi�ci. Prze�kn�� twardo �lin�. M�wi� dalej: -- Kiedy przyszed� i zacz�� opowiada�, �e nas zaprowadzi do ziemi, sk�d nasi ojcowie podobno kiedy� przyszli -- my�my mu zawierzyli. Bo dla nas wszystko jedno, gdzie �y�, byle nie w tej ziemi cierpie�... Tamci z Gessen mog� tu sobie pozosta�. Oni dadz� sobie rad�... My �y� tak d�u�ej nie mo�emy! Zginiemy... -- Zginiemy... -- powt�rzy� tamten, jakby by� echem. -- I nasze dzieci pogin� -- ci�gn�� ponuro Uri. -- Dla nas tylko jedno: albo st�d i��, albo �mier�... �eby ten Mozis kaza� nam si� bi� z lud�mi faraona -- by�oby lepiej. Bo lepiej bi� si� i zgin�� ni� umiera� pod batem. Gdyby zawo�a� do walki, poszed�bym za nim wsz�dzie. On kiedy� podobno dowodzi� wojskiem. S�ysza�e� co� o tym? 16 -- Tak m�wi�. Ale to by�o dawno. Jeszcze kiedy �y�a kr�lowa Haczepsut... -- No, to chyba wie, jak si� uderza oszczepem. Ale on -- znowu z gniewem zacisn�� swe du�e d�onie, wybielone od ci�g�ej pracy w glinie -- poszed� prosi� faraona... Prosi�! -- Nic nie wyprosi�. -- Od razu by�o wiadomo, �e nic nie wyprosi. Prosi� faraona to tyle, co prosi� bog�w. Kt�ry z nich kiedy wys�ucha� cz�owieka: Amon czy Szu, Suchos czy B�g Abrahama? -- Nie m�w tak, Uri! -- zawo�a�a z trwog� w g�osie Mina. -- Nie m�w tak o Bogu ojc�w! -- Lepiej tak nie m�w... -- powiedzia� r�wnie� m�czyzna i obejrza� si� niespokojnie na wszystkie strony. �ciszy� g�os: -- Nasz B�g zes�a� przez Mozisa na Mikraim wiele kl�sk... Ale Uri mia� nadal zaci�t� twarz i b�yszcz�ce gniewem oczy. -- Zes�a�! -- cisn�� chrapliwie. -- Lecz kogo te kl�ski dotkn�y wi�cej: ich czy nas? -- Uri, Uri... Ty lepiej... -- powstrzymywali go. Uri jednak ci�gn�� z niepowstrzyman� gwa�towno�ci�: -- Ujmiesz bogactw bogaczowi -- b�dzie biedniejszy; ujmiesz m�ki takim jak my -- pozdychamy... Takiemu tylko bogowi warto s�u�y�, kt�ry pomaga, broni, daje pokarm, bogactwa... -- Lecz nasz B�g, Uri, opiekowa� si� naszymi ojcami... -- powiedzia�a matka. -- S�ysza�e�, ile razy ich chroni�, ocala�, strzeg�... O, Uri, ty nic nie m�w przeciwko Niemu... �eby si� On nie pogniewa� na ciebie... My tylko Jego jeszcze mamy... Wzruszy� porywczo ramionami. -- Wiele lat min�o od czas�w, gdy poumierali Abraham, Izaak, Jakub... Czy to, co si� o nich opowiada, dzia�o si� naprawd�? Kto to wie? A tymczasem wci�� jeste�my prze�ladowani... Gdzie� jest B�g naszych ojc�w? Teraz grozi nam �mier�. Dlaczego On nas nie ratuje? Wola�bym bi� czo�em Ucie z g�ow� w�a, gdybym wiedzia�, �e ona ocali mnie przed umieraniem! -- Nie m�w tak lepiej, Uri -- rzek� znowu m�czyzna. -- Z �adnym z bog�w nie nale�y szuka� zwady... 17 -- I On obiecywa�... -- szepn�a Mina. -- A co obieca� -- spe�nia... Uri chcia� im na to odpowiedzie�, ale powstrzyma� si�. Wszyscy troje milczeli. Otacza�a ich ciemno�� i tylko Poprzez maty, niby gwiazdy przez mg��, prze�witywa� blask kagank�w pal�cych si� w innych zagrodach. Krzyki, wo�ania i k��tnie, od kt�rych trz�s�a si� ca�a buda, zwolna zamiera�y; zamiast nich dochodzi� z tego lub tamtego ko�ca cichy p�acz. Potem gdzie� pod �cian� m�ski g�os zacz�� �piewa�. Jeden za drugim przy��cza�y si� do niego inne g�osy -- czasami m�skie, lecz cz�ciej kobiece. Zw�aszcza jeden kobiecy g�os rozlega� si� g�o�no. Ten �piew w�r�d porozwieszanych mat brzmia� g�ucho, ale pie�� p�yn�a solenna i majestatyczna. By�a to melodia wieczornego hymnu do Ra, �piewanego w �wi�tyniach Dolnego Egiptu. Lecz s�owa by�y inne; w pami�ci pracuj�cych w farao�skich cegielniach ludzi zachowa�y si� one z jakich� niezmiernie oddalonych czas�w. Od dawna przestano je rozumie�. A przecie� powtarzano: Zbierzcie si�, synowie Jakuba, I pos�uchajcie s��w ojca waszego, Izraela... Ty�, Rubenie, m�j pierworodny, Ty� owocem mej si�y, ale i pierwszym moim b�lem. Bogato obdarzony� zosta� Stadami i w�adz� Lecz wszystko utracisz Za to, �e� �mia� splugawi� z Bal� �o�e ojca twego... Wy, Symeonie i Lewi, Najdzielniejsi jeste�cie w boju, Ale l�kam si� waszych zamys��w. Niech bracia nie id� za wami. Zabijacie w zawzi�to�ci �ci�gaj�c na wszystkich zemst�. I wy wszystko utracicie... Ty, Judo, b�dziesz panem w�r�d braci. Rozbijesz nieprzyjaci�, Bo� gro�ny niby m�ody lew i niby lwica. Nikt nie b�dzie �mia� ci� podra�ni�. Nie utraci w�adzy tw�j syn, P�ki nie przyjedzie 18 On -- oczekiwany przez wszystkie narody -- Wys�annik -- Szilo -- na o�l�ciu i o�licy I p�ki nie obmyje w krwi jag�d winnych Szaty swojej... D�ugi gwizd powt�rzy� si� znowu. Cicho wysz�a na dw�r. Rozejrza�a si�. Gwizd dobiega� spoza ga��zi eukaliptusowego zagajnika. Ksi�yc �wieci� mocno, cho� tylko po�ow� swej tarczy. Jego blask la� si� migoc�c� strug� mi�dzy kanciaste cienie rzucane przez trzcinowe budy i �cian� drzew. Post�pi�a naprz�d i wesz�a w blask niby w wod�. Piasek pod stopami zdawa� si� mruga� tysi�cem skier, jakby nie by� piaskiem, ale py�em rozkruszonych klejnot�w. Sz�a powoli. Gdy tylko wynurzy�a si� z cienia, ksi�yc chlusn�� na jej ramiona szklist� po�wiat�: sp�yn�a wzd�u� jej nagich ramion i po kr�gli�nie m�odych piersi. Dotkni�cie to odczuwa�a niby natr�tn� pieszczot�. Nie os�ania�a si� jednak. C� by z tego przysz�o? I tak ka�dy wyci�ga r�ce. I tak wcze�niej czy p�niej... -- my�la�a. Matka, zdziecinnia�a staruszka, nuci�a jej, gdy wr�ciwszy z pracy le�a�a wyczerpana na macie, star� ko�ysank�: ,,Po Tamar, c�reczk� moj� ukochan�, przyjdzie kiedy� wielu pi�knych m�odych m�czyzn. Przynios� dary jak te, kt�re Eleazar przywi�z� do Rebeki: manele b�yszcz�ce i ci�kie bransolety, i k�ka srebrne do w�o�enia w nos i w uszy. Wabi� b�d� wdzi�cznym wo�aniem. Opowiada� b�d� o mi�o�ci... A� wreszcie wybierze najpi�kniejszego z nich..." Ale w jej �yciu nie by�o pi�knych m�czyzn. Nie by�o s��w o mi�o�ci. Nie by�o dar�w, maneli czy bransolet. By�y tylko d�onie chciwie wyci�gaj�ce si� do jej cia�a. Takie same jak jej: d�onie zbiela�e od gliny. Tak samo zm�czone, tak samo stwardnia�e na brzegach. I gestem tym wyra�a�y tylko jedno: ch�� zapomnienia. Ukryty w�r�d drzew m�czyzna musia� widzie� jej posta� brodz�c� przez ksi�ycow� rzek�, gdy� ju� nie gwizda�. Ale nie wynurza� si� z cienia. Czeka�. ,,On -- my�la�a -- nie ma stwardnia�ych na brzegach a zbiela�ych od �rodka d�oni. On nie pragnie tylko tego, by zapomnie�. On m�g�by by� taki jak tamci z piosenki matki." -- Tamar... -- pos�ysza�a szept. 19 Niecierpliwie wci�gn�� j� w mrok, pod li�cie. Mia�a racj� m�wi�c sobie, �e jego d�onie nie s� twarde i suche. Dotyka�y j� mi�kko, pachn�c krete�skim olejkiem. Poczu�a, jak j� ogarnia osza�amiaj�ca s�abo��: ,,Och -- my�la�a -- podda� si� tym d�oniom..." Przez jej cia�o najprz�d powoli, potem narastaj�cym rytmem p�yn�� dreszcz: schodzi� wzd�u� kr�gos�upa, rozbiega� si� setk� strumyczk�w wok� bioder. Po co stawia� op�r? Nie po to przecie� tu przysz�a. Lecz gdy wola ju� uleg�a, w my�li pojawi�o si� pragnienie obrony. Po�piesznie zsun�a z siebie d�onie m�czyzny. Cofn�a si�. Powiedzia�a cicho i pr�dko: -- Nie, Jaredzie, nie. Nie jestem twoja... -- B�dziesz moja. Ju� jeste� moja -- zapewnia� j� nami�tnie. -- Ju� jeste� moja. Nic nie stanie mi�dzy nami. Kocham ci�, Tamar... Kocham twoje oczy, twoje w�osy, tw�j g�os... Go��bko moja, kocham ci�, kocham ci� ca��... Nie bro� si�... Znowu czu�a na sobie jego d�onie. Oddycha� spiesznie i g�o�no. Jej oddech r�wnie� sta� si� pr�dszy, za� serce mocno i gwa�townie targa�o si� w piersi. Nadal nie by�o w niej oporu. A przecie� jeszcze raz cofn�a si�. Jej plecy spotka�y si� nagle z szorstk� kor� drzewa. Wysun�a przed siebie d�onie w obronnym ge�cie. -- Tw�j ojciec... -- powiedzia�a. -- Zgodzi si�, na pewno si� zgodzi... -- zapewnia� po�piesznie. -- Kocham ci�, Tamar -- m�wi� znowu -- kocham... Jeste� jak bogini Nut pochylona nad ziemi� cia�em b�yszcz�cym od gwiazd... Jak bogini Izyda, kt�ra daje szcz�cie kochaj�cym... Jak... -- Lecz czy m�wi�e� mu? -- przerwa�a. -- Powiem... Teraz kochaj mnie... Teraz... Ten ksi�yc... -- Jaredzie... nie... nie... Ostatni raz zdo�a�a odsun�� od siebie jego d�onie. Cho� my�la�a: nie uciekn� ani jemu, ani sobie... Po co zreszt� ucieka�? Po co? Niech si� spe�ni, co si� musi spe�ni�. Czemu my�le� wci�� o tym, co b�dzie? On na pewno nie m�wi� nic ojcu. Ba� si� powiedzie�. Stary Sofar nigdy si� nie zgodzi, aby jego syn wzi�� sobie za �on� dziewczyn� spo�r�d n�dzarzy, co lepi� ceg�y. Ma tyle stad i tyle ziemi. Taki pi�kny dom. Tyle s�u�by. C� z tego, �e oboje pochodz� z tego samego rodu? Czy jest mi�dzy nimi co� wsp�lnego? Musieliby j� wykupi�... Tego nie zrobi�, szkoda si� �udzi�. R�d Sofara jest do�� 20 liczny. Nie, nie... Od Jareda mo�e si� tylko jednego spodziewa�. Jego mi�kkie d�onie da� jej mog� wiele, rado�ci -- tu, w lesie. Ale potem ta rado�� odejdzie. Pozostan� znowu: trzcinowa buda, ceg�y, bat dozorcy. Cia�o o tym nie my�li. Jej d�onie nie s� ju� zdolne utrzyma� d�oni ch�opca. Skoro tu przysz�a... Lecz jeszcze zdoby�a si� na resztk� oporu. Pochyli�a si�, wymkn�a z ogarniaj�cych j� obj��. Na �lepo rzuci�a si� do ucieczki. Bieg� za ni�. Nogi jej s�ab�y. Ale gdy wpad�a w ksi�ycowy blask, on zatrzyma� si� na skraju zagajnika. Zawo�a� tylko: -- Tamar, wr�� si�. Nie uciekaj... Ten g�os chwyta� j� niby d�o�. A przecie� nie da�a mu si� zatrzyma�. Z powrotem brodzi�a przez rzek� po�wiaty. Przesta�a biec. Sz�a wolno, cisn�c obu d�o�mi wzburzone serce. ,,Po co chodzi�am?" --wyrzuca�a sobie. G�os ch�opaka goni� za ni�: -- Tamar, wr��, wr��! Ojciec zgodzi si�. Mamy przecie� opu�ci� ziemi� Mikraim. P�jdziemy tam, gdzie wszyscy b�d� bogaci. Zobaczysz: Zostaniesz moj� �on� jak Tefnet i Neftyda... Urodzisz mi syn�w... Wr��... Nie zawr�ci�a. M�czy�ni, s�ysza�a co� o tym, oczekiwali wielkich zmian w ich losie. Od d�u�szego czasu m�wili o nich, zapalali si�, gor�czkowali. Ona jednak nie przys�uchiwa�a si� temu, o czym rozprawiali mi�dzy sob�. Prawdziwa zmiana, czu�a, to m�c kocha� i m�c rodzi� ukochanemu m�czy�nie syn�w i c�rki. Zw�aszcza syna pierwszego, w kt�rego pewnego dnia przejdzie duch ojca. Palce cisn�ce pier� zsun�y si� na brzuch. Och, rodzi� dzieci. Rodzi� w rado�ci, nie w trwodze, �e trzeba b�dzie pracowa� z rosn�cym brzemieniem w ciele; �e trzeba b�dzie ochrania� brzuch przed ciosami bata; �e nie wiadomo, gdzie i kiedy urodzi si� cz�owiek; �e dozorca mo�e dziecko zabi�, �e mog� je odebra�; �e nie wiadomo, kto je wychowa... Kanciasty cie� budynku by� tu� przed ni�. M�czyzna o mi�kkich, kusz�cych d�oniach wo�a� za ni�: -- Wr��, wr��, Tamar... Kocham ci�... Tamar! Znowu os�ab�a. Krew zdawa�a si� inaczej p�yn�� w �y�ach: niby leniwie, a przecie� gotowa nagle trysn�� fontann�. Wszystko w niej by�o pragnieniem i oczekiwaniem. Zdawa�a sobie spraw� z tego, �e zrodzenie syna nie jest tylko potrzeb� cia�a. ,,Oni maj� zatrut� krew -- m�wili o nich, potomkach Jakuba, Egipcjanie. -- Obcinaj�c ch�opcom p�at sk�ry zaciskaj�cy cz�onek, zatruwaj� krew". ,,Mo�e mamy naprawd� zatrut� krew? -- przemkn�o jej przez g�ow�. -- Mo�e ten dziwny zabieg dokonywany przez ojca na synu 21 sprawia, �e po��daj�c kobiety czy te� po��daj�c m�czyzny, po��da si� czego� wi�cej jeszcze?" Ale gdy przekroczy�a pr�g mi�dzy blaskiem a cieniem, wraz ze �wiadomo�ci�, �e ju� nie mo�e si� cofn��, sp�yn�a na ni� dr�cz�ca gorycz. �a�owa�a ka�dej pieszczoty, kt�r� jej mog�y da� d�onie Jareda. Czu�a ca�� pustk� samotno�ci. Nie urodzony, nie pocz�ty syn szarpa� si� w niej. Zdawa� si� uderza� gniewnymi pi�stkami. To, co w niej by�o trucizn�, tkwi�o we krwi zbyt mocno, by mo�na by�o zwyczajnie �y�; zbyt s�abo, by mog�o j� ocali�... Ogarnia� j� pulsuj�cy b�l. Osun�a si� na ziemi� pod trzcinow� �cian�. Sk�ra pali�a, ale wypra�ona w s�o�cu ziemia jeszcze nie ostyg�a i jej dotkni�cie nie przynosi�o ulgi. Za cienk� �cian� zamiera�y ostatnie g�osy zasypiaj�cych. Pochrz�kiwali starzy. Wykrzykiwa�y przez sen dzieci. Rwa�y si� mi�osne szepty. Dom rozpaczy by� jednak domem nowego �ycia. Niby Arka Noego. Stan�a przed ni� ta dziwaczna opowie��, kt�r� kto� kiedy� opowiada� przy niej, a kt�ra zachowa�a si� w jej pami�ci w�r�d historii o gin�cym Ozyrysie, p�acz�cej Izydzie, podst�pnym Secie, zwyci�skim Horusie. Zwierz�ta nie wiedzia�y, dlaczego zamkni�to je w uniesionej przez fale skrzyni. Ludzie nie wiedz� tak�e. Ci�kie westchnienie unios�o jej piersi. D�o� o stwardnia�ych brzegach znowu pocz�a b��dzi� po rozgor�czkowanym ciele. Nie wiedzia�, jak d�ugo tak kl�czy przy marmurowej �awie. Nagle us�y- sza� za sob� lekkie kroki. Kobieta podesz�a i zatrzyma�a si� opodal, jakby nie �mi�c do niego przyst�pi�. D�wign�� g�ow� wspart� ci�ko czo�em o kamienn� p�yt�. -- Czego chcesz? -- zapyta�. -- Noc... -- powiedzia�a cicho. -- A ty wci�� kl�czysz i modlisz si�... Ba�am si�, �e ci si� co� sta�o... Wr�� ju� do domu! Chod� do �o�a spa�... -- Daj mi spok�j -- odrzuci� jej wezwanie. Po�o�y� czo�o znowu na to samo miejsce, na kt�rym spoczywa�o poprzednio. Ale teraz marmur wyda� mu si� odpychaj�cy: k�u� niby setk� szpilek. Czo�o bola�o. Jednocze�nie odkry�, �e ma nogi zdr�twia�e. Musia� kl�cze� bardzo d�ugo. Ca�e cia�o odezwa�o si� buntem. Z gniewem zawo�a�: -- Po co� tu przysz�a?! -- Kl�cza�e�. Tak d�ugo... Ba�am si�... -- t�umaczy�a pokornie. 22 -- Kl�cza�em... -- m�wi� z twardym wyrzutem. -- Tak by�o trzeba... Po co przychodzisz mnie wo�a�? Id�, id� st�d. Zrobi� oddalaj�cy gest. Znowu pr�bowa� przy�o�y� czo�o do kamienia. Ale na nowo je cofn��. Nie m�g� powr�ci� do stanu, z jakiego zosta� wyrwany. Rozkaz, kt�ry przyszed� w p�nie, nie zosta� odwo�any. Obr�cz zacisn�a si� jeszcze bardziej. Szeroko rozwar� oczy, wpi� je w kobiet�. Powoli, dr��c, podni�s� si� z kl�czek. Jego wzrok by� jak w��cznia. Nagle krzykn��: -- Nie s�ysza�a�? Id�! Id�! Id� z tego domu! Ja ju� do niego nie przyjd�. Wracaj do ojca. Wracaj do swego plemienia. Id�! Id�... -- Mozisie -- j�kn�a przera�ona. -- Mozisie... Co ty m�wisz?! -- Wracaj do swoich. Do ojca. Do plemienia! -- s�owa m�czyzny brzmia�y twardo i g�ucho. -- Wracaj. Zabierz syn�w... -- W jego g�os wkrad� si� d�wi�k podobny do skowytu. -- Zabierz ich... Zostaw mnie samego. S�ysza�a�? Zostaw mnie samego. Id�! Lecz ona, przeciwnie, zbli�y�a si� ku niemu. Jakby chc�c si� upewni�, �e nie �ni, dotkn�a d�oni� jego piersi. -- Mozisie -- zapyta�a -- dlaczego mam wraca� do swoich? Dlaczego mam ciebie opu�ci�? Co� ty powiedzia�? Zacisn�� usta. Obr�ci� twarz pod czerwonosrebrny blask ksi�yca. Mia� oczy nakryte powiekami; ci�ka bruzda przecina�a czo�o z g�ry na d�. -- Mam by� sam... -- wyrzuci� z siebie ostatnim tchem. -- Dlaczego? -- Kobieta trzyma�a wci�� d�oni� kraj jego kuttony. G�os jej falowa�. -- Dlaczego? Czy... czy by�am dla ciebie z�� �on�? -- zapyta�a dr��cym g�osem. -- Nie, Seforo -- odpowiedzia� powoli, maj�c oczy zamkni�te, a twarz podan� na blask ksi�yca. -- By�a� dobr� �on�... -- I kocham ci�! -- zapewni�a nami�tnym szeptem. -- Kochali�my si� -- wzmocni� swe s�owa lekkim, melancholijnym kiwni�ciem g�owy. -- Wi�c dlaczego? Dlaczego mam odej��? Nie jeste�my tacy starzy. Mogliby�my mie� jeszcze dzieci! Zdo�am rodzi�! -- zawo�a�a. -- Zechciej, a dam ci znowu syna. Zobaczysz... Jeszcze jednego... Nie odpowiedzia� nic, tylko powoli i stanowczo potrz�sn�� g�ow�. 23 -- Mozisie! -- krzykn�a. -- Wi�c dlaczego? Czy ci zbrzyd�am? -- zapyta�a bole�nie. Czeka�a chwil� na odpowied�. Gdy milcza�, zacz�a znowu gwa�townie. -- Je�li nie chcesz mnie, niech b�dzie, jak bywa nieraz w naszych namiotach: dam ci jedn� z us�uguj�cych dziewcz�t. We�miesz, kt�r� sam zechcesz. Tyle ich jest tam, w obozowisku ojca -- pi�knookich, o szerokich biodrach. Nie odm�wi� ci �adnej. We� j� i tylko pozw�l, by urodzi�a na moich kolanach. A mnie nie odp�dzaj! Mozisie...! Znowu szerokim, wolnym, lecz bardzo stanowczym gestem poruszy� g�ow� z lewa w prawo. -- Nie rozumiesz, co m�wisz, kobieto -- rzek�. Przesun�� d�oni� po oczach, jakby teraz dopiero poczu� na nich iskrz�cy si� blask ksi�yca. Westchn��. -- Nie zbrzyd�a� mi -- wyzna�. -- Do�� mam si�, by�my mogli znowu zazna� rado�ci z siebie, jak bywa�o tam, pod namiotem u twego ojca. Mogliby�my mie� jeszcze syna -- nie jednego... Lecz tak nie b�dzie. Ty musisz wr�ci� do swoich, a ja musz� pozosta� sam... Sam! -- zako�czy� niby uderzeniem. -- Ale dlaczego? -- Nagle zmarszczy�a brwi. Wyraz gniewu i niech�ci pojawi� si� na jej szerokiej twarzy, innej ni� twarze kobiet izraelskich. Zapyta�a: -- Czy tego ��da ten tw�j B�g, Mozisie? -- Tak, to On tego ��da... -- przyzna� g�osem, w kt�rym by�o lekkie dr�enie. -- Dlaczego On tego chce? -- zapyta�a porywczo. -- Dlaczego On jest taki zawistny i zawzi�ty? Czy nie post�pili�my tak, jak On chcia�? Powiedzia�e�, �e On ci ka�e wr�ci� do twoich braci. Wr�cili�my, cho� s� to ludzie tobie obcy i cho� niczego nam nie brak�o w�r�d ludu i stad mego ojca. A kiedy� zachorowa�, przypomnia�am sobie, czego tw�j B�g ��da od m�czyzn... Zawo�a�am Gersama, kaza�am mu si� po�o�y�. On si� ba�, p�aka�. Ale ja przynios�am ostry kamie� i zrobi�am mu to, cho� moje dziecko krzycza�o z b�lu. Jemu -- dla ciebie! Aby� nie zosta� ukarany przez twego Boga, kt�ry chce tego b�lu. Lecz On ��da wci�� wi�cej -- ci�gle czego� nowego! Kaza� ci chodzi� do faraona i przemawia� do niego, cho� ty nie potrafisz m�wi�. Teraz znowu ka�e ci odp�dzi� mnie... -- Tak, kobieto -- przyzna�. -- Teraz znowu ka�e, by� odesz�a... -- Wi�c po co Mu s�u�ysz, skoro jest taki? -- poskar�y�a si� �a�o�nie. Powoli powsta�, wyprostowa� si�. Jego sylwetka rysowa�a si� ostro na tle wysrebrzonego, a zarazem zaczerwienionego dziwnym blaskiem nieba. 24 Lekko uni�s� r�ce jak kap�an przyzywaj�cy b�stwa. Nie wiedzia�, jak ma Seforze na jej pytanie odpowiedzie�. Nie umia�by odpowiedzie� tak�e samemu sobie. Od tamtego dnia stary B�g o nowym imieniu zaw�adn�� nim ca�kowicie. Lecz czy mog�o si� by�o sta� inaczej, skoro us�ysza� Jego g�os? Wezwanie stan�o przed nim wtedy w�a�nie, gdy by� ju� pewny, �e uszed�szy przed zemst� faraona uszed� wszelkim wezwaniom. Ka�dy dzie� by� taki radosny swym spokojem. Ranek przy stadach pas�cych si� w bujnej trawie u st�p sinych ska�; potem powr�t do obozu w�r�d weso�ego nawo�ywania wybiegaj�cych na powitanie pasterzy dzieci i kobiet; radosna zabawa z synami, m�dre rozmowy z Raguelem, a wreszcie ramiona Sefory, zawsze tak samo daj�ce rado��, pewno��, ukojenie. Po bujnej m�odo�ci, kt�ra da�a mu zazna� i w�adzy, i zadowolenia z rozkazywania, i upajaj�cych podr�y l�dami i morzem, po dniach, kiedy zosta�y przed nim odkryte tajemnice �wiata -- dobrze by�o zakosztowa� zwyczajnie ludzkiego, a w swej zwyczajno�ci a� niezwyk�ego szcz�cia. ,,Niczego ju� innego nie pragn� w �yciu" -- my�la�, budz�c si� w nocy, czuj�c przytulone do siebie cia�o, bliskie mu jak w�asne. I po jednej z takich nocy odszed� ze stadami na pastwisko. Ch�opcy�pasterze rozegnali zwierz�ta w r�ne strony, on za� siedz�c na roz�cielonej derze, na wysokim zboczu, z u�miechem dogl�da� ich pracy i snu� pogodne my�li. Na przeciwleg�ym wzg�rzu, tu� za ma�ym potoczkiem, r�s� krzak. Przypadkowo skierowawszy na niego wzrok spostrzeg�, �e krzak ten p�onie. Nie zdziwi� si�: pasterze mogli pod nim zostawi� nie zgaszone ognisko, kt�re roz�arzywszy si� ogarn�o krzew p�omieniem. Powr�ci� do swych my�li. Ale gdy podni�s� znowu g�ow�, zobaczy�, �e krzak p�onie dalej; pali si� lecz si� nie spala. Mozisa ogarn�o zdumienie. Wsta� z dery, zeszed� w d� potoku, a potem zacz�� si� wspina� zboczem w g�r�. I wtedy nagle pos�ysza� g�os... Mo�e zreszt� ten g�os odezwa� si� w nim samym? Lecz zabrzmia� tak wyra�nie, �e Mozis ani w�wczas, ani potem nie potrafi�by zw�tpi� w jego prawdziwo��. Ten g�os rzek�: ,,Mozisie, zdejm sanda�y, bo ziemia, po kt�rej st�pasz, jest �wi�ta. Oto jestem tutaj, Ja, B�g Abrahama, Izaaka, Jakuba, Amrama..." Sto razy by�oby lepiej zw�tpi� w prawdziwo�� tego wydarzenia! A przecie� zw�tpi� nie m�g�. Wezwanie przychodzi�o nie tylko z zewn�trz, by�o ono tak�e w nim. Zanim zabrzmia� g�os z p�on�cego krzewu, Mozis s�ysza� go w t�tnie swojej krwi -- wtedy, gdy zabija�... Powoli, z namys�em powiedzia�: 25 -- S�u�� Mu, Seforo, gdy� musz� Mu s�u�y�... On jest Bogiem prawdziwym. -- Bog�w jest wielu... -- Bog�w jest wielu -- przyzna� -- ale On jest jeden i nad wszystkim. -- Dlaczego? -- sprzeciwi�a si�. -- S� przecie� bogowie, kt�rym oddaj� cze�� m�j ojciec i bracia. Oni tak�e rz�dz� �wiatem. Wielu jest bog�w tu w Mikraim. W ka�dej �wi�tyni, w ka�dym mie�cie... Potrz�sn�� tylko g�ow�. Jak wy�o�y� tej Madianitce to, o czym rozmy�la� z kap�anami w �wi�tyni On w noce pe�ne gwiazd, o czym m�wi� z m�dr� ,,matk�" Haczepsut, patrz�c na jej delikatn�, a� prawie dziecinn� twarz, lekko wyci�gni�t� ku przodowi niby pyszczek lisa, z ostrym nosem nad wywini�tymi wargami i z czo�em ukrytym pod m�skim zawojem? Sefora gotowa jest wierzy� w bosko�� ka�dego stworu z psi�, szakal�, g�si� czy s�pi� g�ow� na ramionach. Nie nauczy� jej niczego, nie my�la� nawet, aby jej czego� nauczy� w ci�gu tamtych lat. Pami�ta� tylko o jednym: �e uszed� wezwaniu i chce by� szcz�liwy swym spokojem. -- On jest jeden... -- powt�rzy� po chwili. Kobieta zanios�a si� �a�osnym szlochem. -- On jest zazdrosny... -- m�wi�a w�r�d p�aczu. -- ,,Sefora ma s�uszno��" -- my�la� -- On jest zawistny i zazdrosny. Gro�nie domaga si� od cz�owieka uznania swej w�adzy. A kiedy chce, aby Mu s�u�ono, przychodzi do cz�owieka i zgniata jego szcz�cie, jakby by�o ono kruchym, przezroczystym naczyniem wyrabianym w nieznany spos�b przez rzemie�lnik�w Keftiu. Nie mo�na si� Mu opiera�. Nie mo�na chcie� inaczej, ni� On chce. Jest straszny i niewyczerpany w swych ��daniach. Lecz wyda�o si� Mozisowi, �e cho� potrafi grozi� i przymusza�, �ama� i kara�, odkrywa przecie� jak�� nieznan� swoj� cech�... Bezwzgl�dny, zawistny, zazdrosny, gniewny, porywczy, zgadza si� przecie� czeka�. Czeka� na cz�owieka... Przem�wi� do niego -- gdy by� ch�opcem -- s�owami starej pie�ni, kt�r� Mozis wyssa� z mlekiem piersi mamki, pie�ni, co brzmia�a jak stary hymn. Kaza� mu u�y� miecza, by ocali� cz�owieka z ludu, do kt�rego Mozis nale�a�, lecz w�r�d kt�rego nigdy nie �y�! Potem jakby wypu�ci� go ze Swej d�oni. Ale to by�o tylko z�udzenie. Zapali� krzew i znowu zawo�a� do niego. Pr�no Mozis wymawia� si�. ,,Nie umiem m�wi�". G�os odpowiedzia� nieust�pliwie: ,,Czy to nie Ja uczyni�em twoje usta?" Kazano mu wr�ci� do nieznanych, obcych braci. Wr�ci� pos�usznie. Uczyni� to, czego od niego 26 ��dano. T�umaczy� swe my�li Aaronowi, ten za� wypowiada� je g�adkimi, wymownymi s�owami. Lecz ci�gle oczekiwa�, �e On zdejmie z niego w ko�cu swoj� d�o�. ,,Uczyni� -- my�la� -- czego On chce, i odejd�. Do szcz�cia..." Zamiast tego przyszed� znowu rozkaz i w my�lach Mozisa wytworzy�a si� jakby ciemna luka. Nie wiedzia�, co ma teraz czyni� i my�le�. Ros�a w nim �wiadomo�� olbrzymiej mocy wezwania -- blad�a pami�� o cierpliwo�ci Bo�ej. ,,Jahwe -- my�la� -- jest Bogiem zawistnym, gniewnym, zazdrosnym. Wydawa�o mi si�, �e jest tak�e Bogiem czekaj�cym... Czy jest nim naprawd�?" Kobieta p�aka�a coraz �a�o�niej, coraz bole�niej. W ko�cu wolno, zgarbiona, odesz�a. Pozosta� sam pod ksi�ycem, kt�rego blask zdawa� si� ocieka�, krwi�. Pozosta� sam w obliczu nowej pr�by. ,,Jak On ka�e post�pi� teraz? -- zastanawia� si�. -- Czy to mo�liwe, aby da� si� zwyci�y� cz�owiekowi?" Lecz B�g, kt�remu s�u�y�, by� dziwnym Bogiem. On -- zazdrosny i zawistny, On, kt�ry powiedzia� mu swe nowe, pot�ne imi�, by� przecie� jakby mniej wszechmocny ni� Adonaj Abrahama, Izaaka, Jakuba... Tamten nie czeka�. Ten jednak czeka. Czeka... Nawet na wrog�w... Znowu ukl�k�. Dotkn�� czo�em ziemi. Tak le�a� wtedy tam, na zboczu, przed p�on�cym krzewem. Tak czeka� teraz na Czekaj�cego. Amenhotep obudzi� si� gwa�townie. Siad� na pos�aniu. Przez okno wdzie- ra�a si� do kr�lewskiej sypialni noc -- cisz� i woni� od�ywaj�cych po dziennym skwarze li�ci -- oraz blask ksi�yca, nie wiadomo dlaczego czerwony, jakby podesz�y krwi�. Plama drgaj�cej purpury w�druj�c wzd�u� posadzki wczo�ga�a si� na pos�anie. Teraz le�a�a na nagiej piersi faraona. To ten blask musia� go obudzi�. Tylko nie wiedzia�, dlaczego bije mu mocno serce. Musia� mie� jaki� m�cz�cy sen, z kt�rego si� wreszcie wyrwa�. Niczego jednak nie m�g� sobie przypomnie�; ci��y�a na nim tylko zmora nieokre�lonego przera�enia. Siedz�c spogl�da� kolejno na �ciany pokryte malowid�ami i na z�oty pos��ek Amona stoj�cy naprzeciw �o�a. B�g w postaci p�nagiego szczup�ego m�czyzny o czujnym spojrzeniu, z plecion� br�dk� opadaj�c� na piersi, szed� nios�c w r�ku tajemniczy klucz �ycia. Amenhotep gniewnie zmarszczy� brwi. Grube, ale regularne rysy wielkiego Tutmozisa sta�y si� na twarzy jego sy