4251

Szczegóły
Tytuł 4251
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4251 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4251 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4251 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ELLIS PETERS TR�DOWATY OD �WI�TEGO EGIDIUSZA Prze�o�y�a Maria Grabska PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDA�SK 1993 Tytu� orygina�u THE LEPER OF SAINT GILES Redaktor Ewa Penksyk Opracowanie graficzne Maria Dylis Ilustracja � Rados�aw Dylis Copyright � Ellis Peters 1981 � Copyright for the Polis h edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL Gda�sk 1993 Wydanie I ISBN 83-7075-464-3 'DRUK i OPRAWA Zak�ady Graficzne w Gda�sku ) ul Trzy Lipy 3 tel 32 57-69 ROZDZIA� PIERWSZY Pewnego poniedzia�kowego popo�udnia w pa�dzierniku roku pa�skiego 1139 brat Cadfael przekroczy� furtk� opac- twa z niejasnym prze�wiadczeniem, �e zanim wr�ci na wiel- ki dziedziniec, wydarzy si� co� strasznego. Nie mia� powodu przypuszcza�, �e jego nieobecno�� potrwa d�u�ej ni� godzi- n�. Wybiera� si� tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpita- la w Saint Giles, odleg�ego ledwie o p� mili od opactwa w Shrewsbury, jedynie za� po to, by uzupe�ni� w szpitalnej aptece zapas olejk�w, balsam�w i ma�ci. W Saint Giles zu�ywano mn�stwo takich lek�w. Nawet gdy tr�dowatych - dla opieki nad kt�rymi za�o�ono szpital - by�o niewielu, zawsze tuli�o si� tam par� biednych i chorych duszyczek, natomiast zio�owe leki Cadfaela koi�y i leczy�y nie tylko rany, ale i umys�y. Zwykle co trzy tygodnie Cadfael drepta� do leprozorium zaopatrzony w zestaw �wie�ych spe- cyfik�w. Ostatnio czyni� to tym ch�tniej, i� brat Marek, jego nieoceniony i dot�d nieod�a�owany pomocnik w herbarium, poczu� powo�anie, by przez rok s�u�y� nieszcz�nikom po- zostaj�cym pod patronatem �wi�tego Egidiusza. Wizyta w Saint Giles by�a wi�c zawsze okazj� do mi�ych wspo- mnie� dni, kt�re przemin�y. Aby bowiem wszystko by�o jasne, trzeba zaznaczy�, �e z�e przeczucia Cadfaela nie mia�y nic wsp�lnego z donios�y- mi wydarzeniami, jakich �wiadkiem mia�o by� wkr�tce opac- two pod wezwaniem �wi�tych Piotra i Paw�a w Shrewsbury. Nie my�la� o przygotowywanych tu za�lubinach. �aden omen nie wie�ci� te� czyjej� nag�ej i gwa�townej �mierci. Cadfael podejrzewa� raczej, �e w czasie jego nieobecno�ci st�ucze si� naczynie pe�ne cennego wywaru, wykipi syrop albo przepali si� rynka. Ba� si�,.�e p�omie� z przepe�nionego drewnem piecyka si�gnie zi�, susz�cych si� w p�czkach pod sufitem, lub te�, co gorsza, p�jdzie z dymem ca�e herba- rium. Marek by� spokojny, sumienny i zr�czny. Kiedy odszed�, Cadfael za wszystkie swoje grzechy zosta� pokarany pomoc� najbardziej roze�mianego, naiwnego, nieuwa�nego i nie- zdarnego spo�r�d �wi�tych m�odzian�w. By� to rozpieszczo- ny, obdarzony przesadnie pogodnym usposobieniem dzie- wi�tnastoletni ��todzi�b, kt�ry w rozwoju swojego umys�u na zawsze chyba zatrzyma� si� na poziomie szcz�liwego dwunastolatka. Mia� dwie lewe r�ce, za to jego zapa� i wiara w siebie by�y niewzruszone. Uwa�a�, �e dobrymi ch�ciami mo�na zdzia�a� wszystko, lecz nie potrafi� sobie poradzi� z najmniejszym k�opotem. Efekty w�asnych poczyna� nie- zmiennie zaskakiwa�y go i przera�a�y. By dope�ni� miary problemu, jaki sob� przedstawia�, trzeba przyzna�, �e by� najbardziej dobrodusznym i uczuciowym cz�owiekiem pod s�o�cem. I g�uchym jak pie� na wszelkie nauki, nadzieja je- go nigdy bowiem nie gas�a. Besztany za st�uczenie, znisz- czenie, pomieszanie czy przypalenie czego�, przyjmowa� kar� z nieodmiennie cich� pokor�. Przy ka�dym przewinie- niu by� pewien przebaczenia i �wi�cie przekonany, �e podo- bna katastrofa ju� mu si� nie przydarzy. Cadfael lubi� go tak samo, jak si� na niego w�cieka� - bez miary. W ko�cu pos�- pnie macha� r�k� na szkody, jakich zawsze nale�a�o si� spo- dziewa�, gdy ch�opiec mia� wykona� polecenie bez nadzoru. Oczywi�cie pr�cz dobroci mia� on i inne zalety. W kopaniu ziemi - a jesieni� by�a to najwa�niejsza praca - nie mia� so- bie r�wnych. Zag��bia� �opat� w ziemi� z zapa�em, z jakim inni oddawali si� modlitwom, a odwraca� skib� z mi�o�ci� i braterskim uczuciem, kt�re Cadfael wysoko u niego ceni�. Bro� Bo�e tylko, by mia� sadzi� tam, gdzie ju� skopa�! Nie- stety, brat Oswin mia� drewniane palce. Tak wi�c brat Cadfael nie m�g� sobie pozwoli� na rozmy- �lania o �wietnych za�lubinach, jakie za dwa dni mia�y si� odby� w przy klasztornym ko�ciele. Prawd� m�wi�c -ca�ko- wicie o nich zapomnia�. Dopiero przechodz�c przez podgro- dzie, zauwa�y�, �e ludzie zbieraj� si� przed domami w lu�ne grupki i spogl�daj� wyczekuj�co za miasto, na drog� prowa- dz�c� do Londynu. Dzie� by� pochmurny i ch�odny, w po- wietrzu wisia�a m�awka, ale szacowne matrony ze Shrews- bury nie mia�y zamiaru z tego powodu da� si� pozbawi� wi- dowiska. T� drog� mia�y nadjecha� oba orszaki weselne i najwyra�niej rozesz�a si� w�a�nie wie��, �e zbli�aj� si� ju� do miasta. Jako �e opactwo le�a�o za murami, spora liczba mieszczek przesz�a przez bram� i zmiesza�a si� z lud�mi z podgrodzia. Panowa� ruch i zgie�k jak w zwyk�y dzie� tar- gowy. Nawet �ebracy zebrali si� wok� bramy w �wi�tecz- nym podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich w�o�ciach zje�- d�a, by po�lubi� dziedziczk� r�wnie rozleg�ego maj�tku, mo�na mie� nadziej�, �e �wietnej uroczysto�ci towarzyszy� b�d� hojne ja�mu�ny. Cadfael obszed� mur, otaczaj�cy targ ko�ski, i ruszy� g��wnym traktem. Tu domy sta�y ju� rzadziej, a pola i zagaj- niki wyci�ga�y zielone palce, by dotkn�� skraju drogi. Tu tak�e kobiety sta�y przed drzwiami, chc�c cho� przez chwil� popatrze� na pann� i jej narzeczonego. Przed du�ym domo- stwem w po�owie drogi do Saint Giles zebra� si� t�umek ga- pi�w, kt�rzy przez otwart� bram� z zaciekawieniem przygl�- dali si� krz�taninie na dziedzi�cu. S�udzy i pacho�kowie bie- gali mi�dzy domem a stajni�, na podw�rzu miga�y kolorowe kubraki w barwach barona. Tu mia� si� zatrzyma� pan m�ody ze swoj� �wit�, natomiast panna i jej orszak nocowali w go- �cinnych komnatach opactwa. Prosta ludzka ciekawo�� ka- za�a Cadfaelowi przystan�� na chwil� wraz z innymi. Dom by� du�y, otoczony solidnym wa�em, za kt�rym znajdowa� si� ogr�d i sad. Nale�a� do Rogera de Clinton, bi- skupa Coventry, jednak sam w�a�ciciel rzadko si� tu poja- wia�. Udzielenie go�ciny Huonowi de Donwille, kt�ry w�a- da� ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester, by�o po cz�ci przyjacielsk� przys�ug� dla opata Radulfusa, a po cz�ci politycznym uk�onem w stron� pot�nego baro- na, o kt�rego �aski i protekcj� warto by�o zabiega� w tych niepewnych czasach. Co z tego, �e kr�l Stefan niepodzielnie w�ada� wi�ksz� po�aci� kraju, skoro na zachodzie jego prze- ciwnicy trzymali si� mocno, a wielu lord�w gotowych by�o przej�� na drug� stron�, je�li szala fortuny cho� troch� si� przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcze�niej cesarzowa Matyl- da wysiad�a na brzeg w Arundel, a z ni� jej przyrodni brat Robert, ksi��� Gloucester i stu czterdziestu rycerzy. Przez �le poj�t� szczodro��, a mo�e przez podst�pne rady fa�szy- wych przyjaci�, kr�l pozwoli� jej zaj�� Bristol, gdzie zna- laz�a poplecznik�w swej sprawy i umocni�a si� ju� na dobre. Z tych to przyczyn ludzie rozgl�dali si� wok� nieufnie i z zapartym tchem s�uchali nowin. Tu, na wsi, pogodna jesie� dawa�a z�udzenie spokoju, ale mog�o si� zdarzy�, �e nim wojna domowa dobiegnie ko�ca, nawet biskup potrzebowa� b�dzie wp�ywowych sojusznik�w. Za domem biskupa droga bieg�a w�r�d drzew, pozosta- wiaj�c miasto w oddali. O strza� z �uku, na rozdro�u, wida� by�o niski, d�ugi dach hospicjum, chru�ciany p�ot klauzury, a za nim nieco wy�szy dach ko�cio�a z masywn�, nisk� syl- wetk� dzwonnicy. Ko�ci�ek sk�ada� si� z prezbiterium i na- wy, do kt�rej od p�nocy przylega�a ni�sza nawa boczna. Za nim rozci�ga� si� cmentarz, a w jego centrum sta� drewniany krzy�. Zabudowania te nie by�y zbyt widoczne z obu prowa- dz�cych do miasta dr�g. Tr�dowaci nie maj� wst�pu na lud- ne ulice grod�w, a gdy prosz� o wsparcie za murami, te� mu- sz� trzyma� si� na uboczu. �wi�ty, kt�ry im patronowa�, z w�asnej woli zaszy� si� na pustyni, ale oni nie mieli innego wyboru, jak pozostawa� w przymusowej izolacji. Jasne by�o jednak, �e i oni nie wyzbyli si� zwyk�ej ludz- kiej ciekawo�ci, bo tak samo jak inni t�umnie wylegli na dro- g�. I dlaczeg� by biedakom nie wolno by�o przynajmniej popatrze� na szcz�liwych bli�nich? Pozazdro�ci� im, je�li do wy�szych uczu� nie byli ju� zdolni, a �yczy� pomy�lno- �ci w ma��e�stwie, je�li pozwala�a im na to wielkoduszno�� charakteru? Wzd�u� p�otu ustawi� si� szereg postaci w cie- mnych szatach, nie tak �wawych jak ich zdrowi wsp�ziom- kowie, lecz r�wnie podekscytowanych. Cadfael zna� wielu z nich. Osiedli tu ju� na zawsze, z pomoc� swych opieku- n�w staraj�c si� prze�y� resztk� nieszcz�liwego �ywota naj- lepiej jak umieli. Kilku by�o nowych. Wst�powali tu piel- grzymi, w�druj�cy od leprozorium do leprozorium jak kraj d�ugi i szeroki. Zatrzymywali si� na kr�tko w ustronnym sanktuarium jakiego� �wi�tego o szczeg�lnej mocy, a potem zn�w samotnie ruszali w dalsz� drog�. Niekt�rzy wlekli si� o kulach lub opierali ci�ko na kosturach. Stopy mieli okale- czone przez chorob� albo okryte bolesnymi wrzodami. Kto� porusza� si� na ma�ym drewnianym w�zku. Inne obrzmia�e cia�o jak bezw�adny tob� kuli�o si� pod p�otem, a zniekszta�- cona twarz kry�a siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli si� swobodnie porusza�, zas�ania�o twarze szmatami, zza kt�rych wida� by�o tylko oczy. Liczba pacjent�w zmienia�a si� w miar�, jak odchodzili pielgrzymi. Porzucali to miejsce jak ka�de inne, ruszaj�c do nast�pnego przytu�ku, sk�d rozpo�ciera� si� widok na inn� krain�. Zwykle jednak znajdowa�o tu schronienie i opiek� od dwudziestu do trzydziestu chorych. Prze�o�onego szpitala mianowa� opat. Mnisi i �wieccy bracia s�u�yli tu na w�asn� pro�b�. Wiadomo by�o, �e piel�gniarz w ka�dej chwili mo�e zosta� pacjentem, ale nigdy nie trzeba by�o d�ugo czeka� na kolejnego ochotnika, kt�ry go zast�pi i si� o niego zatrosz- czy. Cadfael pracowa� tu ponad rok. Nie czu� wstr�tu, a tylko wywa�on� lito�� i szacunek, kt�ry tak cz�sto okazywa� si� najlepsz� zach�t� i wsparciem. Co wi�cej, przychodzi� tu tak regularnie, �e jego wizyty sta�y si� jednym ze stale wype�nia- nych obowi�zk�w, podobnie jak pos�uga do mszy. Opatry- wa� ju� tyle i tak strasznych ran, �e nie m�g�by ich spami�- ta�. W poskr�canych skorupach, kt�re leczy�, odkrywa� czu- �e serca i �ywe umys�y. Kiedy jeszcze w�drowa� po �wiecie, by� �wiadkiem wielu bitew, dotar� z krucjat� a� do Akry, Askalonu i samej Jerozolimy. Widywa� �mier� okrutniejsz� ni� ta, kt�r� przynosi choroba, pogan �agodniejszych od chrze�cijan, pozna� tr�d, kt�ry toczy serce i wrzody na duszy gorsze od tych, kt�re przecina� i leczy� swoimi zio�ami. Nie by� zbytnio zdziwiony, kiedy Marek zdecydowa� si� p�j�� jego �ladem. Doskonale wiedzia�, �e i bez jego przyk�adu Marek ma wszelkie dane, by p�j�� jeszcze krok dalej. Cad- fael zna� siebie zbyt dobrze, aby chcie� zosta� ksi�dzem, ale prawdziwego kap�ana rozpoznawa� od razu. Brat Marek dojrza� go z daleka i wybieg� mu na spotka- nie. G�adka twarz ja�nia�a u�miechem, niesforne w�osy ko- loru s�omy stercza�y wok� tonsury. Prowadzi� za r�k� skro- fuliczne dziecko; jasna g�owina chudziutkiego ch�opczyka usiana by�a starymi, przysychaj�cymi ranami. Marek odgar- n�� w�osy, kt�re przywar�y do ostatniego j�trz�cego si� jesz- cze miejsca i z dum� spojrza� na swoje dzie�o. - Tak si� ciesz�, �e przyszed�e�, Cadfaelu. Ko�czy mi si� ju� balsam z pomurnika, a patrz, jakie cuda zdzia�a�! Ostat- nia rana prawie si� ju� zagoi�a. Opuchlizna na szyi te� jest mniejsza. Bran, ch�opcze, poka� si� bratu Cadfaelowi! To on robi dla nas lekarstwa, bez niego by� nie wyzdrowia�. No, biegnij teraz do matki i sta� przy niej, �eby� nie straci� przed- stawienia. Nied�ugo nadjad�. Dziecko pu�ci�o jego d�o� i odbieg�o w stron� smutnej czeredy, kt�ra w tej w�a�nie chwili wcale smutna nie by�a. S�ycha� by�o pogaw�dki, pod�piewywanie, nawet �miechy. 10 Marek spojrza� w �lad za swym najm�odszym podopiecz- nym. Patrz�c na niepewne, ko�lawe n�ki dziecka, potykaj�- ce si� z niedo�ywienia, wyra�nie pos�pnia�. Ch�opiec by� tu dopiero od miesi�ca i wci�� jeszcze wygl�da� jak szkielet. - Ten przynajmniej nie jest nieszcz�liwy � powiedzia� brat Marek, jak gdyby sam by� tym zdziwiony. - Kiedy ni- kogo nie ma w pobli�u, nie odst�puje mnie na krok i ani na chwil� nie przestaje gada�. - Walijczyk? - spyta� Cadfael, przygl�daj�c si� dziecku w zadumie. Imi� musiano mu nada� na cze�� b�ogos�awio- nego Brana, kt�ry pierwszy zani�s� Ewangeli� do Walii. - Jego ojciec pochodzi� z Walii. - Marek odwr�ci� si� i spojrza� przyjacielowi w oczy z �arliw� nadziej�. - Czy my�lisz, �e mo�na go uleczy�? Ca�kowicie uleczy�? Przy- najmniej teraz ma co je��... Kobieta tutaj umrze. Zoboj�t- nia�a na wszystko. Traktuje go dobrze, ale najszcz�liwsza jest, kiedy go nie widzi. Naprawd� wierz�, �e ch�opiec mo�e jeszcze wr�ci� do �wiata. Albo z niego odej��, pomy�la� Cadfael. Je�eli tak wytrwa- le za tob� biega, przesi�knie na wylot ko�cielnym kadzi- d�em, a opactwo ma tu� pod r�k�. - Ma�y jest poj�tny? - zapyta�. - Bardziej ni� wielu takich, kt�rzy umiej� czyta� i liczy� i ucz� si� �aciny. M�drzejszy od niejednego, co odziany jest w delikatne p��tno, a niafika nie spuszcza go z oka. Spr�buj� zacz�� go uczy� w miar� swoich si�. Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych g�o- s�w narasta�, a na drodze da�y si� s�ysze� zbli�aj�ce si� szyb- ko inne odg�osy - szcz�kanie uprz�y, nawo�ywania sokol- nik�w, rozmowy, �miechy, st�umione uderzenia podk�w na poro�ni�tym traw� skraju wydeptanego traktu. Zbli�a� si� je- den z weselnych orszak�w. - M�wi�, �e pierwszy ma przyby� pan m�ody - b�kn�� Marek, wchodz�c z ganku do ciemnej sieni i prowadz�c Cadfaela do k�ta, gdzie sta�a apteczna szafa. Jeden klucz do 11 niej mia� Fulko Reynald, zarz�dca opactwa i prze�o�ony szpitala. Brat Cadfael posiada� drugi. Otworzy� sakw� i za- cz�� z niej wyk�ada� przyniesione specyfiki. - Wiesz co� o nich? - spyta� Marek, ulegaj�c trawi�cej go ' ciekawo�ci. - O kim? -wymamrota� Cadfael, zaj�ty lustracj� pustych miejsc na p�kach. - Szlachetnie urodzonych, kt�rzy przyb�d�, by tu si� po- bra�. Znam tylko ich imiona. Wiem, �e nie powinienem po- �wi�ca� im tyle uwagi - Marek zarumieni� si�, zawstydzony - ale nasi biedacy, kt�rzy na co dzie� maj� tylko swoje rany i kalectwo, wiedz� o nich wi�cej ode mnie i B�g jeden wie, sk�d. To jest jak p�omyczek, kt�ry ich ogrzewa. Jak gdyby ka�da rado��, o kt�r� si� otr�, pomaga�a im bardziej, ni� ja jestem w stanie to uczyni�. W ko�cu to tylko wesele! - Za�lubiny - przy�wiadczy� Cadfael powa�nie, ustawia- j�c w rz�dach s�oiki ma�ci i flaszki balsam�w z alkanny, za- wilca, mi�ty i tr�downika, kt�rym przy�wieca Wenus i ksi�- �yc, oraz z ziaren owsa i j�czmienia. - Za�lubiny to w�ze�, ��cz�cy dwa �ywoty i jako taki nie jest spraw� b�ah� - stwierdzi�, dodaj�c gorczyc�, kt�ra, cho� jest zielem Marsa, w ma�ciach i ok�adach cudownie leczy najbardziej nawet z�o�liwe wrzody. - Ka�dy m�czyzna i ka�da kobieta, kt�- rzy przeszli t� pr�b�, troszcz� si� o los m�odych, kt�rzy przed ni� staj�. Nawet i ci, co nie do�wiadczyli �ycia w ma�- �e�skim stadle, mog� �yczy� im wszystkiego dobrego. Cadfael zebra� w �yciu wiele rozlicznych do�wiadcze�, nim zamkn�a si� za nim klasztorna furta, nigdy jednak nie zdecydowa� si� na o�enek. Raz, co prawda, niemal ju� sta� przed o�tarzem, a wi�cej ni� raz uda�o mu si� w por� od tej mo�liwo�ci wywin��. Niekiedy rozpami�tywa� owe chwile i na to wspomnienie czu� jednak w sercu lekki �al. - Baron ma s�ynne nazwisko, ale nie wiem o nim nic wi�cej, poza tym, �e jak powiadaj�, jest w dobrych stosun- kach z kr�lem - powiedzia�. - Zdaje mi si�, �e kiedy� zna�em 12 starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii, tego ju� nie odgadn�. - Mam nadziej�, �e jest urodziwa - rzek� Marek. - Przeor Robert z zaciekawieniem wys�ucha�by twoich s��w - zauwa�y� sucho Cadfael, zamykaj�c drzwi szafy. - Pi�kno potrafi leczy� -t�umaczy� z przej�ciem Marek, wcale nie zawstydzony. - Je�li jest m�oda i �liczna, je�li przeje�d�aj�c uniesie g�ow� i u�miechnie si� do nich, je�li si� nie wzdrygnie na ich widok, zrobi wi�cej dla tych moich biedak�w, ni� ja mog� zdzia�a� no�em i ok�adami. Dopiero tutaj zaczynam pojmowa�, �e �aska to co�, co mo�na po- chwyci� z przemijaj�cego dnia i od�o�y� sobie na p�niej, by m�c o tym rozmy�la�. Oczywi�cie nie musi to by� czyja� uroczysto�� weselna - doda� mniej pewnie - ale skoro to ona w�a�nie si� szykuje, szkoda by�oby t� okazj� zmarnowa�. Cadfael obj�� ramieniem wci�� szczup�e i w�t�e barki Marka, i poci�gn�� go z powrotem przez panuj�cy w sieni p�mrok do o�ywionego zbiegowiska w jasnym �wietle na zewn�trz. - Ufajmy i m�dlmy si� - powiedzia� serdecznie - �e sta- nie si� ona �r�d�em �aski tak�e i dla pary, na cze�� kt�rej to wszystko si� dzieje. Z tego, co s�ysz�, jedno z nich ju� nad- je�d�a. Chod�my popatrze�! Szlachetny pan m�ody zbli�a� si� wraz z orszakiem w splendorze wspania�ych barw, z d�wi�kiem rog�w i ci- chym, nieustaj�cym �piewem dzwoneczk�w uprz�y. Ka- walkada rozci�ga�a si� na pi��dziesi�t krok�w, a za ni� biegli piesi s�udzy, prowadz�c juczne kuce i dwie pary wielkich chart�w na smyczach. N�dzna gromadka wyrzutk�w zebra�a ca�� sw� odwag� i posun�a si� o kilka krok�w naprz�d, by lepiej si� przyjrze� mi�kkim, przepi�knie barwionym tkani- nom, jakie nigdy nie mia�y okrywa� ich cia�. Kiedy procesja zr�wna�a si� z chru�cianym p�otem, wok� rozleg� si� cichy, sp�oszony szmer podziwu. 13 Na przedzie, na wielkim czarnym koniu, odzianym jak i je�dziec w przepyszny szkar�at i z�oto, jecha� t�gi, postaw- ny m�czyzna o szerokiej piersi. Nie by� szczeg�lnie wy- tworny, ale pewnie trzyma� si� w siodle, wysforowawszy si� spory kawa�ek przed reszt� je�d�c�w, tak by ka�dy na w�as- ne oczy m�g� stwierdzi� jego absolutne pierwsze�stwo. Za nim jecha�o konno trzech m�odych giermk�w, ca�y czas czujnie wpatrzonych w swego pana, jak gdyby w ka�dej chwili mia� odwr�ci� si� i podda� ich jakiej� ryzykownej pr�bie. To samo napi�cie, niemal l�k nawet, przenika�o ca�y dw�r, kredensowych, pokojowc�w, stajennych, sokolnik�w, a� po ch�opc�w ci�gni�tych przez wyrywaj�ce si� psy. Tylko zwierz�ta - konie, charty i jastrz�bie na ramieniu sokolnika � dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradza�y strachu przed swoim panem. Brat Cadfael sta� wraz z Markiem u wr�t na podw�rze i przygl�da� si� z coraz wi�ksz� uwag�. Bo - cho� ka�dy z trzech m�odych giermk�w doskonale by si� nadawa� do ro- li pana m�odego -jasne by�o, �e �aden z nich nie jest Huo- nem de Domville. Jako� do tej pory nie przysz�o Cadfaelowi na my�l, �e baron mo�e by� ju� nie pierwszej wiosny. Nie by� to m�ody kochanek, kt�ry bierze �lub w wieku odpo- wiednim do takiego przedsi�wzi�cia. W kr�tkiej, g�stej bro- dzie wi�cej by�o srebrnych ni� czarnych nitek. Spod wymy- �lnego biretu, w�o�onego na bakier, wymyka� si� zwini�ty pukiel siwych w�os�w i przeb�yskiwa�a biegn�ca od skroni �ysina. Kr�pe, pot�ne cia�o wci�� by�o muskularne, ale w najlepszym wypadku przekroczy�o ju� pi��dziesi�tk�, a co bardziej prawdopodobne - zbli�a�o si� do sze��dziesi�t- ki. Cadfael zgadywa�, �e do tej pory baron pochowa� ju� jed- n�, je�li nie dwie �ony. Narzeczona - jak g�osi�a plotka - mia�a ledwie kilkana�cie lat i �wie�o wysz�a spod opieki pia- stunki. C�, takie rzeczy si� zdarzaj�. Takie rzeczy si� robi. Kiedy je�d�cy zbli�yli si� nieco, Cadfael poczu�, �e nie mo�e oderwa� oczu od twarzy tego cz�owieka. Szerokie, p�askie czo�o, podwy�szone przez przerzedzon� czupryn�, nie rzuca�o niemal �adnego cienia na p�ytkie oczodo�y, gdzie spoza sk�pych rz�s b�yska�y z�o�liw� inteligencj� ma�e, czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Fryzowana broda. ods�ania�a w�skie, bezlitosne usta. By�a to masywna, brutal- na twarz, umi�niona jak rami� zapa�nika, ale jakby nie do ko�ca uformowana. Twarz, za kt�r� nie szuka�o si� wyra- finowanego umys�u, jaki mieszka� w tej g�owie, czyni�c jej w�a�ciciela jeszcze bardziej imponuj�cym cz�owiekiem. Ta- ki by� Huon de Donwille. Zbli�y� si� teraz na tyle, by widzie�, c� to za istoty roz- gl�daj� si�, wierc� i w podnieceniu wymachuj� r�koma obok ma�ego ko�ci�ka i wzd�u� ko�cielnego p�otu. Nie spodoba�o mu si� to, co zobaczy�. Czarne oczy, kt�re przypomina�y dwie drobne �liwki zanurzone w twardym cie�cie twarzy, nabieg�y krwi� jak roz�arzaj�ce si� w�gle. Cho� z drugiej strony drogi trawiaste pobocze by�o szersze, rozmy�lnie skierowa� konie ku gapiom, po to tylko, by zap�dzi� nie- szcz�nik�w z powrotem do ich wi�zienia. Rozwin�� d�ugi bicz, kt�ry trzyma� w d�oni i wywija� nim szeroko. W�tpli- we, czy kiedykolwiek dotkn�� nim swego konia, zwierz�cia pe�nej krwi i nieocenionej warto�ci, ale bicz nadawa� si� �wietnie do oczyszczenia drogi z tr�dowatych. Zaci�ni�te usta otwar�y si�, by w�adczo zakrzykn��: - Z drogi, robactwo! Zabierajcie si� razem z wasz� zara- z�! T�um zakot�owa� si� i cofn��. Ludzie umykali pospiesznie z zasi�gu bata, je�li nie wzroku samego pana. Wszyscy opr�cz jednego. Przygarbiona zakapturzona posta�, p� g�o- wy wy�sza od ca�ej reszty, pozosta�a na miejscu. Mo�e cz�o- wiek ten nie m�g� si� szybko porusza�, by� mo�e nie zrozu- mia�, mo�e po prostu w ten spos�b przejawia� niemy up�r. Sta� wyprostowany i patrzy� z napi�ciem przez otwory wy- ci�te w zas�onie okrywaj�cej twarz. W ko�cu zdecydowa� si� cofn�� o krok, nie odwracaj�c g�owy. St�pn�� ci�ko na 14 15 jedn� nog�, zbyt p�no, by unikn�� smagni�cia biczem, je�li rzeczywi�cie zamierza� go unikn��. Cios trafi� w rami� i pier�. Okaleczona stopa powin�a si� pod chorym i upad� bezw�adnie na traw�. Cadfael skoczy� naprz�d, ale Marek by� pierwszy. Z nieartyku�owanym okrzykiem rzuci� si� na kolana przy wychudzonej postaci i wyci�gn�� rami�, �eby w�asnym cia- �em os�oni� le��cego przed nast�pnym ciosem. Ale Domvil- le ju� ich min��, z odraz� odwr�ciwszy twarz od m�t�w tego �wiata. Nie przyspieszy� ani nie zwolni�; jecha� nie rozgl�da- j�c si� na boki, a za nim ca�a jego �wita, cho� orszak trzyma� si� go�ci�ca, a cz�� je�d�c�w patrzy�a w inn� stron�. Na twarzach giermk�w malowa�o si� zak�opotanie i niepew- no��. Jad�cy w �rodku wysoki, jasnow�osy m�odzieniec od- wr�ci� si� ku rozci�gni�tej na ziemi parze, obrzucaj�c j� przera�onym spojrzeniem niebieskich jak b�awatki oczu. Je- cha� tak z g�ow� wykr�con� do ty�u, a� szturcha�ce koleg�w przypomnia�y mu o jego obowi�zkach. Nim Marek postawi� na nogi starego cz�owieka, orszak przesun�� si� dalej. S�udzy zastygli na koniach niczym drew- niane figury, odgrodzeni od �wiata w�asnym serwilizmem. Kilka bardziej z pa�ska odzianych postaci, go�ci albo mo�e ubo�szych krewnych, min�o ich oboj�tnie, jak gdyby nic si� nie sta�o. W�r�d nich przebiera� paciorki r�a�ca kleryk o twarzy �wi�toszka, blado u�miechni�ty i zatopiony we w�asnych my�lach. Plotka g�osi�a, i� w�a�nie �w Eudo de Donwille, kanonik z Salisbury, udzieli� mia� sakramentu ma��e�stwa. By� to cz�owiek dobrze widziany przez ko�ci� i papieskiego legata. Od niedawna oczekiwa� awansu i przy- puszczalnie mia� niep�onn� nadziej� na dalsze �aski zwierz- chnik�w. Przejecha� wraz z innymi, a za nim stajenni, pazie i psy. Odprowadzi� ich d�wi�k ma�ych dzwoneczk�w przy uzdach i strzemionach, cichn�c z wolna w�r�d pierwszych zabudowa� podgrodzia. Brat Marek wdrapa� si� na trawiast� pochy�o��, obejmu- 16 j�c ramieniem starego tr�dowatego. Cadfael odsun�� si� i po zostawi� ich samych. Marek nie ba� si�, �e si� zarazi, bo ni gdy nawet przez chwil� nie my�la� o niebezpiecze�stwie wszystkie si�y po�wi�caj�c swej pracy. Nie by�by te� zasko- czony i nie rzek�by s�owa skargi, gdyby w ko�cu zaraza go dosi�g�a, stawiaj�c w rz�dzie tych, kt�rym s�u�y�. Szed� ze swym chorym towarzyszem i m�wi� co� do niego �agodnie i weso�o. Obaj przyzwyczaili si� ju�, �e �wiat nimi gardzi, i nieco ju� na to zoboj�tnieli. Cadfael przygl�da� si� im. Za- uwa�y� spokojny i mocny, cho� utykaj�cy krok starego, a tak�e stanowczy gest, jakim lewa d�o�, wynurzaj�c si� na chwil� z szerokiego r�kawa, uj�a wyci�gni�t� r�k� Marka i odsun�a j� na d�ugo�� ramienia. Marek przyj�� t� odpraw� z prostot� i szacunkiem, odwr�ci� si� i odszed�. Cadfael spo- strzeg�, �e w owej d�oni, ongi� smuk�ej i kszta�tnej, brako- wa�o wskazuj�cego i �rodkowego palca, a z serdecznego po- zosta�y tylko dwa cz�ony. Sk�ra na kikutach by�a bia�a, po- marszczona i sucha. - Niezbyt szlachetny post�pek - odezwa� si� Marek ze sm�tn� rezygnacj�, otrzepuj�c z habitu �d�b�a trawy. - Ale strach budzi w ludziach okrucie�stwo. Cadfael w�tpi�, czy strach odegra� tu istotniejsz� rol�. Hu- on de Domville nie wygl�da� na cz�owieka, kt�ry boi si� cze- gokolwiek poza - by� mo�e - ogniem piekielnym. Prawd� jednak by�o, �e wykluczaj�ca ludzi ze spo�ecze�stwa zaraza piek�o w�a�nie przywodzi�a na my�l. - Macie nowego pacjenta? � spyta�, spogl�daj�c w �lad za wysokim tr�dowatym, kt�ry odszed� drog� do miejsca, sk�d mia� lepszy widok. - Zdaje si�, �e nie widzia�em go tu wcze�niej. - Nie, przyszed� tydzie�, albo dwa. temu. To w�ucz�- ga,wieczny pielgrzym. Odwiedza relikwie �wi�tych, posuwa si� o tyle, na ile pozwala mu jego stan. M�wi, �e ma siedem- dziesi�t lat i ja mu wierze. Chyba nie zagrzeje tu d�ugo miej- sca. Zatrzyma� si�, bo ko�ci �wi�tej Winifredy spoczywa�y tu 17 w ko�ciele, zanim pow�drowa�y do opactwa. Do miasta nie m�g�by si� uda�. Tutaj m�g� zosta�. Cadfael, kt�ry wiedzia� o przes�awnej dziewicy rzeczy, jakich nigdy nie o�mieli�by si� zwierzy� niewinnemu druho- wi, potar� w zamy�leniu wydatny br�zowy nos. Przemkn�o mu przez my�l, �e nawet w dalekim grobie w Gwytherin �wi�ta Winifreda mog�aby nadstawi� ucha na modlitwy biednego, srodze do�wiadczonego przez los cz�owieka. Powi�d� wzrokiem za wysok�, wyprostowan� postaci�. W anonimowym ca�unie ciemnego p�aszcza z kapturem i zas�ony z gazy, kryj�cej nawet twarze ci�ej poszkodowa- nych, m�czy�ni i kobiety, starzy i m�odzi zdawali siew sa- motno�ci i w sekrecie do�ywa� tych kr�tkich lat, kt�re im darowano. Nie by�o p�ci, wieku, barwy sk�ry, ojczyzny ni wyznania. Pozosta�y �yj�ce duchy, uznane tylko przez Stw�rc�. Cho� nie, wcale tak nie by�o. Ch�d, g�os, postawa, tysi�ce rozmaitych znamion charakteru i rodu, przebija�o si� przez jednakowe szaty, ka�dego z nich czyni�c jedynym w swoim rodzaju. Milczenie tego cz�owieka robi�o silne wra�enie, a jego spok�j, nawet w obliczu niebezpiecze�- stwa, tchn�� rzadk� i budz�c� respekt godno�ci�. - Rozmawia�e� z nim? - Tak, ale m�wi niewiele. Z tego, jak m�wi, s�dz�, �e je- go j�zyk albo wargi musz� by� uszkodzone. S�owa wypo- wiada powoli, troch� be�kotliwie i szybko si� m�czy. Ale g�os ma cichy i g��boki. - Jakie lekarstwa mu dajesz? - �adne, bo twierdzi, �e �adnych nie potrzebuje. Nosi ze sob� w�asny balsam. Nikt z nas nie widzia� jeszcze jego twa- rzy. Dlatego my�l�, �e musi by� strasznie okaleczona. Za- uwa�y�e�, �e jest kulawy? Straci� wszystkie palce jednej sto- py, z wyj�tkiem kawa�ka wielkiego palucha. Chodzi w spe- cjalnie zrobionym bucie ze sztywn� podeszw�, kt�ra zapewnia mu oparcie. Podejrzewam, �e druga stopa te� ucierpia�a, cho� mo�e nie tak bardzo. 18 - Widzia�em jego lew� d�o� - rzek� Cadfael. Widywa� ju� takie d�onie. Palce gni�y tak d�ugo, a� odpa- da�y niczym zwi�d�e li�cie. Choroba powoli z�era�a cia�o, p�ki nawet z nadgarstka nie wysypa�y si� ko�ci. A jednak zdawa�o mu si�, �e w tym przypadku nienasycony demon zgin�� z w�asnej ��dzy. Nie by�o �ladu rakowatego rdzenia. Bia�a, pokiereszowana tkanka wok� utraconych palc�w by- �a wyschni�ta i zagojona, cho� wygl�da�a okropnie. Na grzbiecie d�oni przy ka�dym ruchu wyra�nie zaznacza�y si� mi�nie. - Zdradzi� ci, jak si� nazywa? - Powiedzia�, �e na imi� ma �azarz - Marek u�miechn�� si�. - My�l�, �e sam sobie je nada�. Ochrzci� si� na nowo, pewnie gdy - zgodnie z nakazami prawa - porzuci� dom i ro- dzin�. To drugie narodziny, cho� mo�e godne politowania. Sam siebie trzyma� do drugiego chrztu. Nie wnikam w to. �a�uj� tylko, �e nie korzysta z naszej pomocy, zamiast pole- ga� wy��cznie na w�asnym leczeniu. Z pewno�ci� cierpi od ran albo wrzod�w, kt�rym dobrze zrobi�yby twoje ma�ci, za- nim odejdzie od nas tak samo, jak przyszed�. Cadfael zamy�li� si�, patrz�c na sylwetk� stoj�c� bez ru- chu z dala od innych, na garbie trawiastego wzg�rka. - Nie jest sparali�owany. Ma w�adz� w tych cz�onkach, kt�re mu zosta�y? Czuje gor�co i ch��d? A b�l? Je�li skale- czy r�k� o gw�d� albo drzazg� w p�ocie, czy wie o tym? Marek by� w rozterce. Zna� chorob� tylko pod postaci�, jak� tu spotka� � szpetn�, pe�n� wrzod�w i ran. - Wiem, �e poczu� smagni�cie biczem, nawet przez gru- b� opo�cz�. Tak, na pewno czuje, jak inni ludzie. Ale ci, kt�rzy cierpi� na prawdziwy tr�d - pomy�la� Cad- fael, wspominaj�c widma dawnych lat, czas�w krucjaty - ci, co bielej� jak popi�, kt�rych sk�ra osypuje si� szarymi p�at- kami, w szczytowym punkcie choroby nie czuj�, jak inni lu- dzie. Kalecz� si�, krwawi� i nie zdaj� sobie sprawy z tego, �e si� zranili. Podczas snu wsuwaj� stop� w palenisko i bu- 19 dzi ich dopiero smr�d w�asnego palonego cia�a. Chc� do- tkn�� i nie wiedz�, czy dotkn�li. Nie potrafi� podnie�� tego, co uchwycili. Bezu�yteczne, nieczu�e palce, d�onie, stopy gnij� i odpadaj�. Tak jak odpad�y palce u r�k i n�g �azarza. Ale ludzie ci nie chodz�, nawet chromo jak �azarz, nie pod- nosz� si� z ziemi zdecydowanym, energicznym ruchem i nie chwytaj� podanego z pomoc� ramienia, tak jak �azarz chwyci� rami� Marka okaleczon� r�k�. Chyba, �e dopiero wtedy, gdy po�eraj�cy ich demon sam siebie wyniszczy na �mier�. - My�lisz - spyta� Marek z nadziej� - �e mo�e to nie jest prawdziwy tr�d? - O, nie! - Cadfael pokr�ci� g�ow� bez wahania. - To na pewno jest tr�d, co do tego nie mo�e by� w�tpliwo�ci. Nie doda�, �e jego zdaniem wiele chor�b, kt�re tu leczyli, cho� tak samo wyklucza�y chorych ze �wiata i okre�lano je t� sam� nazw�, w rzeczywisto�ci tr�dem nie by�y. Ka�dy cz�owiek, u kt�rego zauwa�ono guzki przekszta�caj�ce si� we wrzody, �uszcz�ce si� blade egzemy albo ciekn�ce rany, zsy�any by� do leprozorium. Cadfael podejrzewa�, �e w wie- lu przypadkach choroba rozwija�a si� z brudu, a w wielu in- nych - z n�dznej, nazbyt sk�pej strawy. Ze smutkiem pa- trzy�, jak nadzieja ga�nie na twarzy przyjaciela. Brat Marek bez w�tpienia marzy� o uleczeniu wszystkich, kt�rzy do nie- go przychodzili. Na drodze rozleg� si� pierwszy odleg�y szmer, towarzy- sz�cy zbli�aniu si� do miasta nast�pnego orszaku. Szepty ga- pi�w, ucich�e po butnym przeje�dzie Domville'a, roz�wier- gota�y si� znowu jak o�ywione wr�ble. Grupka widz�w pod- pe�z�a ku skrajowi drogi. Wyci�gali szyje w nadziei, �e dojrz� narzeczon�. Przysz�y pan m�ody pozostawi� po sobie jedynie rozczarowanie. Mo�e panna zrobi lepsze wra�enie. Brat Marek otrz�sn�� si� z chwilowego przygn�bienia i poci�gn�� Cadfaela za r�kaw. - Chod�, mo�esz przecie� zaczeka� i obejrze� reszt�. 20 Wiem, �e i beze mnie w herbarium wszystko idzie jak z p�at- ka. Po co mia�by� od razu ucieka�? Wspominaj�c liczne niespodzianki, jakich nie szcz�dzi� mu brat Oswin, Cadfael m�g�by wymieni� wiele przyczyn, dla kt�rych nie powinien opuszcza� pracowni na zbyt d�ugo, ale tak�e jeden wa�ki pow�d, by zosta�. - Przez nast�pne p� godziny chyba nic si� jeszcze nie zawali - przyzna�. - Chod�my i sta�my przy tym twoim �a- zarzu. Chcia�bym mu si� dyskretnie przyjrze�. Stary cz�owiek nawet nie drgn��, gdy pos�ysza�, �e si� zbli�aj�. Stan�li z boku, by nie przeszkadza� mu w rozmy- �laniach. Mia� w sobie niewzruszony spok�j eremity; jak owi dawni ojcowie wiary szukali samotno�ci w pustyni, tak on otacza� si� ni� nawet po�r�d ludzi. Przewy�sza� ich obu o g�ow�. Sta� prosty jak lanca i niemal tak samo chudy, tylko szerokie, pochylone ramiona zaznacza�y si� pod otulaj�cym go p�aszczem. Odwr�ci� g�ow� dopiero, gdy zrywaj�cy si� wiatr przyni�s� bli�ej odg�osy nadje�d�aj�cej kompanii. Z napi�ciem wpatrywa� si� w stron�, z kt�rej dochodzi� d�wi�k, i wtedy Cadfael na moment dojrza� twarz pod kap- turem. Zas�oni�te czo�o, s�dz�c z kszta�tu czaszki, by�o sze- rokie i wynios�e. Szorstki niebieski ga�gan kry� twarz a� po ko�ci policzkowe. W powsta�ej szczelinie przykuwa�y wzrok oczy - wielkie, bez jednej skazy, o przejrzystych, bla- dych, lecz b�yszcz�cych, szarob��kitnych t�cz�wkach. Ja- kiekolwiek potworno�ci ukrywa�, jego oczy widzia�y jasno i nawyk�e by�y do patrzenia w dal. Nie zwr�ci� uwagi na sto- j�cych przy nim dw�ch mnich�w. Jego wzrok prze�lizn�� si� po nich, w�druj�c w stron�, gdzie wida� ju� by�o nadje�d�a- j�cy orszak - migocz�cy zlepek barw, po kt�rym �lizga�y si� �wietlne plamy. Poczet by� mniej ceremonialny ni� �wita Huona de Dom- ville i nie tak liczny. Tym razem nie poprzedza� go wynios�y je�dziec. W zawierusze konnych pacho�k�w, tworz�cych kr�g niczym zbrojna eskorta, jecha�y trzy osoby. Po jednej 21 stronie ciemny, �ylasty, smag�osk�ry m�czyzna oko�o lat czterdziestu pi�ciu, wystrojony w ciemne, po�yskuj�ce sza- ty, dosiada� dumnie lekkiego, �mig�ego siwka z wyra�n� do- mieszk� krwi arabskiej. G�ste czarne w�osy wi�y si� pod o- zdobion� pi�rem czapk�, a krucza broda, przystrzy�ona kr�tko, okala�a usta o d�ugich wargach. Mia� w�sk�, za- mkni�t� w sobie twarz, delikatn� i podejrzliw�. Z drugiej strony na dereszowatej klaczy jecha�a dama w tych samych leciech, chuda, wykwintna, ciemnow�osa jak jej towarzysz, o orlej przystojnej twarzy. Mia�a zaci�ni�te ostre usta i prze- nikliwe oczy ocienione brwiami, kt�re marszczy�y si� nawet wtedy, gdy wargi si� u�miecha�y. Nakrycie g�owy niewiasty sporz�dzono wedle naj�wie�szej mody, a podr�na szata zdradza�a londy�ski szyk. Kobieta trzyma�a si� w siodle zgrabnie i elegancko, ale ca�a jej posta� tchn�a ch�odem. A w cieniu tych dwojga, niczym karze�ek, jecha�a ma�a, dziecinna istotka na zbyt wysokim dla siebie rumaku. Sie- dzia�a na nim z gracj�, lecz apatycznie, niedbale trzymaj�c wodze. Odziana by�a w ci�kie zwoje przepysznych z�oto- szafirowych jedwabi, kt�re mimo ca�ej swej krasy zdawa�y si� przyt�acza� i kr�powa� drobne cia�o, czyni�c je podo- bnym do zw�ok w trumnie. Lekko zaokr�glona buzia o deli- katnych rysach i wielkich chabrowych oczach by�a tak blada i przygn�biona, i� mo�na by j� wzi�� raczej za twarz �adnej lalki ni� �ywej kobiety. Cadfael pos�ysza� zaskoczone wes- tchnienie Marka. Doprawdy, przykro by�o patrze� na m�o- do�� i �wie�o�� tak ot�pia�� i smutn�. Jad�cy obok szlachcic pozna�, co to za miejsce i kto wy- szed� na drog� powita� jego siostrzenic�. Nie stara� si�, jak Donwille, celowo rozp�dzi� zara�onych, lecz skierowa� wie- rzchowca w przeciwn� stron�, odsuwaj�c si� od nich jak naj- dalej i odwr�ci� g�ow�, �eby na nich nie patrze�. Dziewczy- na tak g��boko pogr��ona by�a w swej uleg�ej zgryzocie, �e min�aby biedak�w, nie zauwa�aj�c ich nawet, gdyby nie Bran. Zachwycony ch�opczyk zapomnia� si� do tego stopnia, 22 i� zbieg� ze wzg�rka, �eby lepiej widzie�. Panna dostrzeg�a ruch k�tem oka, wzdrygn�a si� i rozejrza�a doko�a. Ockn�a si� nagle na widok nieszcz�snej niewinnej istoty, z kt�r� los obszed� si� jeszcze gorzej, ni� z ni� sam�. Przez chwil� pa- trzy�a na ch�opca z przera�onym wsp�czuciem, a potem, widz�c, �e ten si� do niej u�miecha, zdumiona u�miechn�a si� tak�e. Trwa�o to tylko mgnienie oka, lecz przez t� chwil� rozjarzy�a si� ca�a ciep��, jasn�, wsp�czuj�c� dobroci�. Za- nim chmura na nowo zasnu�a czyste niebo, dziewczyna prze- chyli�a si� przez ��k siod�a swojej ciotki i rzuci�a na traw� u st�p ch�opca gar�� drobnych monet. Bran by� tak oszo�o- miony, �e nie schyli� si� nawet, �eby je podnie��, tylko od- prowadza� j� wzrokiem z szeroko otwartymi oczyma i bu- zi�. Poza pann� nikt z orszaku nie poszczyci� si� hojno�ci�. Czekano z tym, by zrobi� wi�ksze wra�enie w bramie opac- twa, gdzie z pewno�ci� zebra� si� ju� t�um o�ywionych na- dziej� �ebrak�w. Z jakiego� tajemniczego powodu Cadfael odwr�ci� wzrok od dziecka, by spojrze� na starego �azarza. Bran m�g� napa- wa� si� widokiem pi�knych, barwnych szat ludzi, kt�rym si� w �yciu lepiej powiod�o, bez �alu czy zawi�ci. Ale dla do- �wiadczonej staro�ci zakazany owoc m�g� mie� gorzki smak. �azarz nie poruszy� si�; odwr�ci� g�ow� w �lad za je�d�cami, by nie traci� z oczu prowadz�cej tr�jki. Nawet jednego spojrzenia nie po�wi�ci� damom i s�ugom, kt�rzy je- chali z ty�u. Pomi�dzy kapturem a kwefem b�yszcza�y blade, b��kitne jak l�d oczy, wpatruj�c si� bez zmru�enia w pann� tak d�ugo, jak d�ugo by�o j� jeszcze wida�. Kiedy ostatni ju- czny kucyk znikn�� za zakr�tem rogatek, stary cz�owiek na- dal sta� bez ruchu, jak gdyby uparty wzrok m�g� go ponie�� a� do bram miasta i przenikn�� mury, trzymaj�c przejezd- nych pod czujn�, nieprzerwan� stra��. Brat Marek wolno wypu�ci� powietrze z p�uc i odwr�ci� si�, spogl�daj�c na Cadfaela z pos�pnym zdumieniem. 23 - A wi�c to ona? I chc� j� odda� temu m�czy�nie? M�g�by by� jej dziadkiem - i to nie mi�ym ani dobrodusz- nym. Jak co� takiego mo�e si� zdarzy�! - spojrza� na pust� drog� zupe�nie tak samo, jak jego s�dziwy pacjent. - Taka m�oda, taka male�ka! A widzia�e�, jak smutn� mia�a twarz? Ten �lub nie jest po jej woli. Cadfael milcza�. Nie przychodzi�o mu do g�owy nic, czym m�g�by pocieszy� lub pokrzepi� Marka. Takie ma��e�stwa by�y chlebem powszednim, gdy w gr� wchodzi�y ziemie, bo- gactwa albo pot�ni sojusznicy. Panny-a cz�sto tak�e i m�o- dzi panicze - niewiele mieli do powiedzenia na temat sposo- bu, w jaki rozporz�dzano ich losem. Bywa�y dziewcz�ta na tyle przebieg�e, by dostrzec korzy�� p�yn�c� z po�lubienia starego cz�owieka, je�li zyskiwa�y przy tym maj�tek. �mier� szybko mog�a uwolni� m�od� kobiet� od niechcianego m�a, pozostawiaj�c jej w�o�ci i status niezale�nej wdowy. Przy pewnej dozie szcz�cia i sprytu nast�pnego ma��onka mog�a ju� wybra� sama. Ale s�dz�c z twarzy Ivety de Massard, dziewczyna widzia�a przed sob� raczej w�asn� �mier� ni� zgon narzeczonego. - Modl� si�, by B�g j� wspomaga�! - powiedzia� Marek �arliwie. - Mo�liwe - b�kn�� Cadfael bardziej do siebie ni� do przyjaciela - �e ma taki zamiar. Ale mo�liwe te�, i� B�g ma prawo oczekiwa� od ludzi niewielkiego wsparcia w za�a- twieniu tej sprawy. Na dziedzi�cu biskupiej siedziby pacho�kowie Huona de Donwille �ci�gali juki z ko�skich grzbiet�w i biegali tam i z powrotem obarczeni po�ciel�, zas�onami i innymi drobno- stkami, maj�cymi przyozdobi� ma��e�skie �o�e. Podczaszy rozpakowa� ju� wino dla swego pana i jego delikatnego ku- zyna, kanonika Budo. Pokojowy zadba�, by napalono w naj- lepszej komnacie, gdzie w�r�d licznych wyg�d czeka�a te� mi�kka, ciep�a szata do przywdziania po sztywnym stroju podr�nym i futrzane kapcie, kt�re baron na�o�y�, gdy zdj�- to mu d�ugie, eleganckie buty. Domville rozpar� si� w wy- �cie�anym krze�le, szeroko rozstawi� t�gie uda i z zadowole- niem obraca� w palcach puchar grzanego korzennego wina. To, �e orszak jego narzeczonej zbli�a� si� w�a�nie od strony Saint Giles, zdawa�o si� go nie obchodzi�. Uwa�a�, i� nie warto traci� czasu, wystaj�c przy drodze tylko po to, �eby zobaczy�, jak przeje�d�a jego nowy nabytek. M��dk� i tak mia� ju� w kieszeni, a po �lubie do�� b�dzie okazji, by si� jej napatrze� do woli. Przyby� do Shrewsbury, aby zawrze� nie- zmiernie korzystn� transakcj�, i to korzystn� zar�wno dla niego, jak i dla wuja i opiekuna dziewczyny. M�oda, pi�kna i apetyczna �onka by�a mile widzian� premi�, ale w gruncie rzeczy nie mia�o to wi�kszego znaczenia. Joscelin Lucy odda� konia pacho�kom, kopniakiem usun�� z drogi kosz z obrusami i by� ju� jedn� nog� we wrotach, gdy Simon Aquillon, najstarszy z trzech giermk�w w s�u�- bie Domville'a, chwyci� go za rami�. - Dok�d to tak pilno? Wiesz dobrze, �e gdy tylko wychy- li pierwszy puchar, zacznie ci� wzywa� wielkim g�osem. Dzi� twoja kolej us�ugiwa� mi�o�ciwym panom. Joscelin przejecha� r�k� po p�owej czuprynie i za�mia� si� nieprzyjemnie. - Mi�o�ciwi? Widzia�e� tak samo dobrze, jak ja. Uderzy� biedaka, kt�ry nie o�mieli si� odda�, i powali� go, omal nie tratuj�c na �mier�? Tak, ot, bez �adnej przewiny? Niech diabli porw� takie mi�osierdzie! Mog� zreszt� wzi�� tak�e i jego, i jego wiecznie spragnion� gardziel, nim nie zobacz� Ivety. - Joss, ty g�upcze - mitygowa� go pospiesznie Simon. - Rozpuszczasz oz�r za g�o�no, a kt�rego� dnia oka�e si�, �e i za cz�sto. Wejd� mu teraz w drog�, a wygna ci� do domu go�ego i bosego. Ciekawe, co powiesz ojcu, a Ivecie na pew- no to nie pomo�e. Tobie te� nie. 24 25 Pokiwa� g�ow� nad przyjacielem z �artobliw� trosk�, ale go nie puszcza�. - Lepiej id� do niego - doda�. - Inaczej obedrze ci� ze sk�ry. Najm�odszy z tr�jki odwr�ci� si� od konia, z kt�rego w�a�nie zdejmowa� siod�o, i wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Och, pozw�l mu rzuci� okiem, kto wie, kiedy trafi mu si� nast�pna okazja? - Przyja�nie poklepa� Joscelina po ra- mieniu. - Tym razem ja si� pobawi� w ch�opca na posy�ki. Powiem mu, �e jeste� zaj�ty: pilnujesz, by �adnej beczki z winem nie uszkodzono przy przenoszeniu. To go ucieszy. Id� i nasy� oczy. Cho� jaki z tego po�ytek dla ciebie czy dla niej... - Zrobisz to, Guy? Dobry ch�op z ciebie! Zast�pi� ci�, kiedy tylko zechcesz! Joscelin z powrotem zerwa� si� ku bramie, lecz Simon za- rzuci� mu r�k� na rami� i ruszy� obok. - P�jd� z tob�. Na razie nie b�dzie mnie potrzebowa�. Ale pos�uchaj, Joss - Simon spowa�nia�. - Nie wystawiaj na pr�b� jego cierpliwo�ci. Wiesz, �e mo�e ci� wywy�szy�, je- �li go zadowolisz. Tego pragnie i oczekuje tw�j ojciec, a ty jeste� g�upcem, nara�aj�c ca�� swoj� przysz�o��. Je�li wysi- lisz si� cho� troch�, mo�esz wej�� w jego �aski, w ko�cu nie jest dla nas a� tak srogi. Obaj wysocy, postawni m�odzie�cy przeszli przez wrota i zatrzymali si� w za�amaniu wa�u, wygl�daj�c na podgro- dzie. Simon by� od Jossa o d�o� ni�szy i trzy lata starszy. Je- go ponury jasnow�osy przyjaciel zagryz� nad�sane usta i wbi� chmurny wzrok w ziemi�. - Moja przysz�o��, powiadasz? Co wi�cej mo�e mi zro- bi�, ni� odprawi� do ojca, i po kiego diab�a ja mam si� tym k�opota�? Czekaj� na mnie dwa niez�e lenna, a tych nie mo- �e mi odebra�. S� zreszt� i inni panowie, kt�rym mog� s�u- �y�. Znam rycerskie rzemios�o i sam najlepiej potrafi� si� zatroszczy�... 26 Simon roze�mia� si� i wci�� obejmuj�c druha, potrz�sn� nim kpi�co. - Potrafisz, a jak�e! Wiem, wiem, przekona�em si� o tym na w�asnej sk�rze! - Teraz, gdy cesarzowa zn�w jest w Anglii i lada dzie� zacznie si� walka o tron, wielu pan�w szuka ludzi, kt�rzy potrafi� dobrze robi� mieczem. M�g�bym si� zaci�gn��. Le- piej pomy�l o sobie! Masz do stracenia nie mniej ni� ja. Te- raz mo�e jeste� jego siostrze�cem i spadkobierc�, ale co b�- dzie, je�li... Zacisn�� z�by. Ci�ko by�o powiedzie� to na g�os. Ale Jo- scelin mia� perwersyjn� ochot� wbi� sobie n� g��boko w cia�o i jeszcze okr�ci�, by podwoi� b�l. - Je�li sprawy przybior� inny obr�t? - podj��. - M�oda �ona... A je�eli z tego zwi�zku urodzi mu si� syn? Drzwi zatrzasn� ci si� na nosie, stary. Simon odrzuci� g�ow� w ty�, dotykaj�c muru ciemnymi k�dziorami, i za�mia� si� jeszcze g�o�niej. - Co takiego? Po trzydziestu latach ma��e�stwa z ciotk� Isabel i B�g jeden wie ilu przygodnych wie�niaczkach? I ni- gdy nikt nie ujrza� ani jednego berbecia? Ch�opie, je�eli opr�cz swych wybuja�ych ��dz m�j wuj ma w sobie cho� krztyn� nasienia, kln� si�, �e sam zjem na surowo jego lato- ro�l! Jestem bezpieczny. Memu dziedzictwu nic nie zagra�a. Mam dwadzie�cia pi�� lat, a on zbli�a si� do sze��dziesi�tki. Mog� zaczeka�! - wyprostowa� si� nagle. - Patrz, jad�! Ale Joscelin dojrza� ju� pierwsze barwne rozb�yski na drodze i znieruchomia�, zapatrzony w dal. Orszak Godfryda Picarda nadjecha� k�usem, spiesz�c ku go�cinnemu opactwu. Simon poczu�, �e Joss si� cofa, i rozlu�ni� u�cisk. - Na mi�y B�g, ch�opcze, po co to wszystko? Ona nie jest dla ciebie! - westchn�� z rozpacz�, lecz Joss nawet go nie us�ysza�. Nadjechali. Dwa smuk�e, przebieg�e i chciwe wilko�aki nie odst�powa�y dziewczyny. Picardowie dumnie unosili 27 g�owy, lecz brwi mieli �ci�gni�te, a twarze skrzywione, jak gdyby po drodze sta�o si� co�, co zwarzy�o im humory. A po- mi�dzy nimi jecha�a ona - poblad�a, zrozpaczona, zamkni�ta w z�otej muszli przed oczyma gawiedzi. W drobnej twarzy- czce wida� by�o tylko oczy, zogromnia�e, lecz �lepe. Patrzy- �y w pustk�, nie zauwa�aj�c niczego, a� by�a ju� niemal przy nim i wtedy co� - mia� nadziej�, �e jego blisko�� i t�sknota - dotar�o do niej. Zadr�a�a i nie �miej�c poruszy� g�ow�, zwr�ci�a tylko te wielkie oczy ku miejscu, gdzie sta�. Nie m�g� odgadn��, czy go widzia�a, ale by� pewien, �e wie, i� on tu jest, �e czuje go sk�r�, w�chem, oddechem, jad�c tu� obok w otoczeniu swych stra�nik�w. By�a zbyt m�dra, by rozgl�da� si� wok�; ze zmartwia�ej twarzy nie znikn�� wy- raz rezygnacji, lecz gdy go mija�a, podnios�a d�o� do poli- czka i przytrzyma�a j� tak przez chwil�, nim pozwoli�a jej opa��. - Widz� zaiste - westchn�� Simon, obejmuj�c przyjacie- la ramieniem i prowadz�c z powrotem na dziedziniec - �e do tej pory nie da�e� za wygran�. Na Boga, na co ty liczysz? Za dwa dni ona zostanie moj� dostojn� ciotk�, pani� de Do- mville. Joscelin milcza�. My�la� o uniesionej d�oni i w g��bi serca wiedzia�, �e jej palce dotkn�y ust. To by�o wi�cej, ni� przy- rzek�a. Ca�� klasztorn� gospod� opr�cz zwyk�ych pomieszcze� oddano Godfrydowi Picardowi i jego weselnym go�ciom. Znalaz�szy si� w komnacie sam na sam z m�em, Agnes Pi- card zwr�ci�a si� do niego z zaniepokojon� min�: - Mimo wszystko nie podoba mi si� ten jej spok�j. Nie ufam jej. Picard zby� to lekcewa��cym wzruszeniem ramion. - A tam, zbytnio si� przejmujesz. Porzuci�a ju� my�l o walce. Zosta�a poskromiona. Co mo�e zrobi�? Daniel otrzyma� rozkaz nie wypuszcza� jej za wrota, a Walter pilnu- je drzwi do zakrystii. Nie ma st�d innego wyj�cia, chyba �e znajdzie spos�b, by przefrun�� nad murem albo przeskoczy� nad potokiem. Nie zawadzi trzyma� j� na oku, cho�by i w czterech �cianach, lecz z dala, �eby nie zwraca� uwagi. Pe- wien jestem zreszt�, �e zbyt wysoko j� cenisz. Ta wystraszo- na mysz nie ma do�� odwagi, by stan�� przed o�tarzem i po- wiedzie� �nie". - Daj Bo�e - pos�pnie stwierdzi�a �ona. - S�ysza�am, �e dla opata Radulfusa wiele wa�� godno�� i prawa opactwa. Nie uszanuje baron�w, je�li zda mu si�, �e kto� te prawa po- gwa�ci�. Chcia�abym by� r�wnie jak ty pewna jej uleg�o�ci. - Powtarzam ci, kobieto, �e za du�o my�lisz. Kiedy ju� doprowadzimy j� przed o�tarz, wyrecytuje wszystko tak, jak si� jej ka�e. Bez obawy! Agnes przygryz�a warg�, nadal nie przekonana do ko�ca. - C�, mo�e i tak b�dzie. Daj B�g, �eby�my mieli ju� to za sob�. Odetchn� l�ej, gdy te dwa dni przemin�. W ogrodowej pracowni Cadfaela braciszek Oswin szura� nogami, splata� du�e, pracowite, lecz niszczycielskie d�onie i spoziera� baranim wzrokiem. Cadfael rozejrza� si� bacznie po chacie, pewien, �e zaraz us�yszy z�� nowin�. To, �e ch�o- pak sam, bez pokazywania palcem, wiedzia�, �e co� nabroi�, trzeba ju� by�o uzna� za znaczny post�p. Na oko wi�kszo�� rzeczy by�a na swoim miejscu. Ogie� na kominie tli� si� spo- kojnie, w powietrzu nie unosi� si� �aden daj�cy si� wyczu� od�r, a wina w wielkich g�siorach bulgota�y sobie nie�mia�o i cichutko jak zwykle. Brat Oswin sumiennie relacjonowa� swoje dokonania, staraj�c si� zrobi� jak najlepsze wra�enie, nim spadnie na� grom. - Brat piel�gniarz zabra� swoje powide�ka i proszki, a bratu przeorowi sam zanios�em ten lek na trawienie, kt�ry dla niego zrobi�e�. Pigu�ki, kt�re zostawi�e� do suszenia, po- 28 29 winny by� ju� gotowe. Zio�a na wywar utar�em na mia�ki proszek, �eby� mia� je pod r�k� jutro z rana. Ale... Tak, teraz nadesz�a pora na z�e wie�ci. To spojrze- nie, pe�ne zdumionego wyrzutu, �e uczynek, podj�ty z ufno- �ci� i w najlepszej wierze, obr�ci� si� przeciw niemu. - Ale dziwna rzecz... Nie pojmuj�, jak to si� mog�o sta�, z pewno�ci� garnek by� p�kni�ty, cho� nie zauwa�y�em �ad- nej rysy. Kordia�, kt�ry zostawi�e� na piecu... Ca�y czas nad nim czuwa�em. Jestem pewien, �e zdj��em go z ognia, gdy mia� odpowiedni� g�sto��, a potem utar�em go tak, jak mi kaza�e�. Sam m�wi�e�, �e jest pilnie potrzebny dla starego brata Franciszka, bo piersi tak go bol�. Pomy�la�em, �e wy- studz� go szybko i wlej� do butelki, �eby ci� wyr�czy�. Ze- stawi�em wi�c garnek z komina i w�o�y�em do miski z zi- mn� wod�... - I garnek p�k� - doko�czy� z rezygnacj� Cadfael. - Rozpad� si�- przy�wiadczy� Oswin zdumiony i roz�a- lony - na dwa wielkie kawa�y, a ca�y mi�d z zio�ami wyla� si� z niego do wody. Przedziwne! Wiedzia�e�, �e garnek by� p�kni�ty? - Synu, garnek by� zdrowy jak dzwon i do tego najle- pszy, jaki mia�em. Ale ani on, ani �aden inny nie jest prze- znaczony do tego, by bra� go wprost z ognia i wsadza� do zimnej wody. Glina nie lubi takich gwa�townych zmian, kur- czy si� i p�ka. A skoro ju� o tym m�wimy - doda� Cadfael szybko - b�d� pewien, �e szklanym flaszkom te� by si� to nie spodoba�o. Je�li chcemy w nie nala� co� gor�cego, musi- my je najpierw ogrza�. Nigdy nie przeno� �adnej substancji bezpo�rednio z ch�odu w ukrop, czy te� z ukropu w ch��d. - Posprz�ta�em wszystko - powiedzia� ch�opak przepra- szaj�co. - Garnek te� wyrzuci�em. Cokolwiek by� m�wi�, twierdz�, �e musia� mie� rys�. Ale przykro mi, �e kordia� si� zmarnowa�, wi�c po wieczerzy wr�c� tu i przygotuj� �wie�y wywar. 30 Bo�e uchowaj! - pomy�la� Cadfael, ale powstrzyma� si� od powiedzenia tego na g�os. - Nie, synu - rzek� spokojnie. - Twoim pierwszym obo- wi�zkiem jest przestrzega� regu�y i wzi�� udzia� w wieczor- nych modlitwac