3058

Szczegóły
Tytuł 3058
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3058 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3058 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3058 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henry Kuttner Czego ci trzeba abezrt ic ogezC Tak wygl�da� napis. Tim Carmichael, pracuj�cy dla pewnego pisma specjalizuj�cego si� w ekonomice i dorabiaj�cy do niewielkiej pensji pisaniem sensacyjnych i nieprawdziwych artyku��w dla r�nych brukowc�w, nie m�g� znale�� sensu w tym odwr�conym tek�cie. S�dzi�, �e to tani chwyt reklamowy, rzecz rzadko spotykana na Park Avenue, gdzie szyldy na sklepowych frontonach podkre�la�y ich klasyczn� okaza�o��. By� poirytowany. Mrucz�c co� cicho poszed� dalej, lecz nagle odwr�ci� si� i pomaszerowa� z powrotem. Nie mia� do�� silnej woli, by st�umi� ch�� dowiedzenia si� czego�, a jego zdenerwowanie ros�o. Stan�� przed wystaw�, spojrza� w g�r� i powiedzia� do siebie: - Mamy to czego ci trzeba. Ach tak! Tekst wypisany by� niewielkimi, drukowanymi literami na czarnym pasie przecinaj�cym w�sk�, szklan� p�aszczyzn�. Pod ni� znajdowa�o si� jedno z tych panoramicznych okien wystawowych z absolutnie przejrzystego szk�a. Widzia� przez nie kilka przedmiot�w starannie u�o�onych na bia�ym welwecie. Zardzewia�y gw�d�, rakieta �nie�na i brylantowy diadem. Robi�y to takie wra�enie, jakby Salvadore Dali zaprojektowa� dekoracj� dla Cartiera albo Tiffany'ego. - Bi�uteria? - zapyta� cicho. - Ale czemu "Czego ci trzeba"? Wyobrazi� sobie milioner�w pogr��onych w beznadziejnej rozpaczy z powodu braku kolii z pi�knie dobranych pere�, dziedziczki fortun �a�o�nie �kaj�ce i niepocieszone, gdy� pragn� kilku szafir�w. Zasad� handlu przedmiotami zbytku by�a subtelna gra popytu i poda�y na samych szczytach spo�ecze�stwa. Tylko niewielu ludzi potrzebowa�o diament�w. Reszta po prostu pragn�a ich i mia�a czym za nie zap�aci�. - Mog� te� sprzedawa� butelki z d�inami - zdecydowa� Carmichael. - Albo pa�eczki magiczne. Ten sam numer co z kr�likiem i kapeluszem. Napisz "Co�tam" na szybie, a ludzie p�ac� te swoje dziesi�tki i pchaj� si� do �rodka. Za dwa centy... Tego ranka mia� zgag� i odczuwa� generaln� niech�� do �wiata. Perspektywa wykrycia oszustwa by�a dosy� atrakcyjna, a jego legitymacja prasowa dawa�a mu pewne mo�liwo�ci. Otworzy� drzwi i wszed� do sklepu. To jednak by�a Park Avenue. �adnych szaf ani lad. R�wnie dobrze mog�a to by� galeria sztuki. Kilka dobrych p��cien wisia�o na �cianach. Uderzy�a go kombinacja osza�amiaj�cego luksusu z ch�odem pomieszczenia ca�kowicie niezamieszkanego. Zza zas�ony w tylnej cz�ci pomieszczenia wyszed� bardzo wysoki m�czyzna o zdrowej, rumianej twarzy, b��kitnych oczach o ostrym spojrzeniu i starannie uczesanych siwych w�osach. Jego drogi, cho� nieco zaniedbany, tweedowy garnitur dziwnie nie pasowa� do wystroju wn�trza. - Dzie� dobry - powiedzia�, szybkim spojrzeniem lustruj�c ubranie go�cia. Wygl�da� na lekko zaskoczonego. Czy mog� w czym� panu pom�c? - To mo�liwe - Carmichael przedstawi� si� i pokaza� legitymacj�. - Ach... Nazywam si� Talley. Piotr Talley. - Widzia�em pa�ski szyld. - Tak? - Nasze pismo zawsze szuka temat�w. Nigdy dot�d nie zauwa�y�em pa�skiego sklepu. - Istnieje w tym miejscu od lat - wyja�ni� Talley. - Czy to galeria? - W�a�ciwie... nie. Drzwi otworzy�y si�. Wszed� rumiany m�czyzna i serdecznie przywita� si� z w�a�cicielem. Carmichael rozpozna� go i jego opinia o sklepie zacz�a gwa�townie zwy�kowa�. Ten rumiany by� to Kto� - naprawd�. - Jest troszk� wcze�nie, panie Talley - powiedzia� klient - ale nie chcia�em si� sp�ni�. Czy znalaz� pan czas, �eby zdoby� dla mnie... to, czego mi trzeba? - Oczywi�cie. Mam t� rzecz. Chwileczk� - Talley pospiesznie wyszed� za draperi� i wr�ci� po chwili z ma��, starannie zapakowan� paczuszk�, kt�r� poda� m�czy�nie. Ten wr�czy� mu czek (Carmichael zd��y� odczyta� sum� i nerwowo prze�kn�� �lin�) po czym wyszed�. Jego samoch�d sta� przy kraw�niku przed sklepem. Dziennikarz podszed� do drzwi, sk�d m�g� wszystko obserwowa�. Rumiany m�czyzna by� niecierpliwy. Jego szofer z kamiennym spokojem czeka�, a� paczuszka zostanie odpakowana dr��cymi z po�piechu placami. - Nie jestem pewien, czy pragn� reklamy, panie Carmichael - powiedzia� Talley. - Moja klientela jest dosy� starannie dobrana. - Mo�e nasze cotygodniowe biuletyny ekonomiczne mog�yby pana zainteresowa�? Talley z trudem powstrzyma� �miech. - Nie, nie przypuszczam. Naprawd� nie to jest moim celem. Rumiany m�czyzna tymczasem odwin�� paczk� i wyj�� z niej jajko. Na ile Carmichael, ze swego stanowiska przy drzwiach, m�g� mu si� przyjrze�, by�o to zupe�nie normalne jajko. Ale w�a�ciciel traktowa� je niemal z szacunkiem. Gdyby ostatnia kura na Ziemi zdech�a dziesi�� lat temu, nie by�by chyba bardziej zachwycony. Twarz jego wyra�a�a g��bok� ulg�. Powiedzia� co� do szofera i samoch�d �agodnie potoczy� si� naprz�d. - Czy pa�ski business to nabia�? - zapyta� nieoczekiwanie Carmichael. - Nie. - A nie m�g�by pan mi wyja�ni�, o co chodzi? - Obawiam si�, �e raczej nie - odpar� Talley. Swym dziennikarskim nosem Carmichael wyczuwa� jak�� niez�� histori�. - Oczywi�cie, sam m�g�bym do tego doj��, przez Better Business Bureau... - Nie m�g�by pan. - Nie? Na pewno by ich zainteresowa�o, dlaczeg� to dla jednego z pa�skich klient�w jajko jest warte pi�� tysi�cy dolar�w. - Moja klientela jest tak nieliczna, �e wysokie ceny s� konieczne - wyja�ni� Talley. - Na pewno s�ysza� pan o tym, no... mandarynie, kt�ry p�aci� bajo�skie sumy za jajka o udowodnionej staro�ci. - Ten facet nie by� mandarynem - stwierdzi� Carmichael. - A tak, rzeczywi�cie. Wi�c, jak ju� m�wi�em, nie pragn� reklamy... - My�l�, �e jednak tak. Przez jaki� czas pracowa�em w reklamie. Ten szyld wypisany na opak to klasyczna przyn�ta. - Nie jest pan psychologiem - odpar� Talley. - Po prostu spe�ni�em swoje marzenia. Przez pi�� lat codziennie patrzy�em na szyb� i czyta�em ten napis od ty�u - z wn�trza sklepu. To mnie doprowadza�o do pasji. Wie pan, s�owo staje si� dziwaczne, gdy mu si� przygl�da� przez d�u�szy czas. Ka�de s�owo. Staje si� czym� nie nale��cym do ludzkiego j�zyka. Zacz��em popada� w nerwic� na tle tego napisu. Od ty�u nie ma �adnego sensu, ale ja ci�gle pr�bowa�em jaki� znale��. Kiedy zacz��em m�wi�: "Abezrt ic ogezc, ot ymam" i szuka� jakich� filologicznych derywacji, wezwa�em malarza. Ludzie i tak przychodz�, je�li ich to zainteresuje. - Ale niezbyt wielu - oceni� Carmichael. - To jest Park Avenue. A pan urz�duje w miejscu zbyt kosztownym. Nikt z niskimi dochodami - ani �rednimi - tu nie przyjdzie. Zatem pracuje pan dla tych o dochodach wysokich. - C�... - odpar� Talley. - Rzeczywi�cie tak jest. - I nie powie pan, o co chodzi? - Raczej nie. - Sam pan wie, �e mog� si� tego dokopa�. To mog� by� narkotyki, pornografia, jakie� paserstwo na wi�ksz� skal�... - Bardzo prawdopodobne - zgodzi� si� Talley uprzejmie. - Skupuj� kradzion� bi�uteri�, pakuj� j� w jajka i sprzedaj�. Albo mo�e to jajko wypakowane by�o mikroskopijnymi francuskimi poczt�wkami. Do widzenia panu, panie Carmichael. - Do widzenia - odpowiedzia� Carmichael i wyszed�. Dawno ju� powinien by� w redakcji, ale ten problem podzia�a� na niego zbyt silnie. Jaki� czas bawi� si� w detektywa, obserwuj�c sklep; osi�gn�� niez�e rezultaty - do pewnego stopnia. Dowiedzia� si� niemal wszystkiego, z jednym wyj�tkiem - dlaczego? P�nym popo�udniem znowu poprosi� w�a�ciciela. - Chwileczk� - powiedzia� na widok jego niech�tnej miny. - Niezale�nie od tego, co pan sobie my�li, ja przecie� mog� by� klientem. Talley roze�mia� si�. - A czemu by nie? - Carmichael zacisn�� wargi. Przecie� pan nie wie ile mam na koncie. A mo�e pan obs�uguje tylko wybranych klient�w? - Nie. Ale... - Przeprowadzi�em pewne obserwacje - powiedzia� szybko dziennikarz. - Widzia�em tych ludzi. Prawd� m�wi�c nawet ich �ledzi�em. I wiem, co od pana kupuj�. - Naprawd�? - Talley zmieni� si� na twarzy. - Naprawd�. Oni wszyscy bardzo si� spiesz�, �eby rozwin�� swoje pakunki, a to mi bardzo u�atwi�o. Paru przegapi�em, ale widzia�em dosy�, �eby mo�na by�o zastosowa� niekt�re regu�y logiki. Przede wszystkim: pa�scy klienci nie wiedz�, co kupuj�. Tak jak na loterii. Kilka razy byli mocno zaskoczeni. Jaki� facet otworzy� paczk� i znalaz� plik wycink�w ze starych gazet. A co pan powie na temat okular�w s�onecznych? A rewolwer? Pewnie nielegalny, nawiasem m�wi�c - brak pozwolenia. Albo diament... musia� by� sztuczny, by� za du�y. - Hm... - odpar� Talley enigmatycznie. - Nie jestem zupe�nie zielony i widz�, �e co� tu nie gra. Wi�kszo�� tych ludzi to grube ryby, w ten czy inny spos�b. Dlaczego �aden z nich nie zap�aci� panu, jak ten pierwszy - ten, co przyszed�, jak tu by�em rano? - W zasadzie sprzedaj� na kredyt - wyja�ni� Talley. Mam swoje zasady. Musz� tak robi�, dla spokoju sumienia. Ponosz� wielk� odpowiedzialno��. Widzi pan, sprzedaj�... te rzeczy... z pewnego rodzaju gwarancj�. Op�ata wp�ywa dopiero wtedy, kiedy przedmiot oka�e swoj� przydatno��. - Aha. Jajko. Okulary s�oneczne. R�kawice azbestowe - chyba to by�y one. Wycinki z gazet. Rewolwer. I diament. Jak pan to wymy�la? Talley milcza�. - Ma pan go�ca. Posy�a go pan, a on wraca z zakupami. Mo�e idzie do spo�ywczego na Madison i kupuje jajko. Albo do lombardu na Sz�stej po rewolwer. Albo... co c�, m�wi�em panu, �e dojd�, co pan w�a�ciwie sprzedaje. - I uda�o si� panu? - spyta� uprzejmie Talley. - "Mamy to, czego ci trzeba" - odpar� Carmichael. - Ale sk�d pan w i e ? - Widz�, �e zbli�a si� pan do ko�cowych wniosk�w. - G�owa mnie boli - nie mia�em okular�w! - i nie wierz� w magi�. Za du�o znam takich dziwacznych sklepik�w, sprzedaj�cych niezwyk�e przedmioty. Za du�o o nich wiem - pisa�em o nich. Facet idzie sobie ulic� i nagle widzi jaki� �mieszny stragan, ale w�a�ciciel nie obs�u�y go, bo handluje tylko z krasnoludkami... Albo w�a�nie jemu sprzeda cudowny amulet o specjalnej skuteczno�ci. Tak czy siak - fe! - Hm... - powiedzia� Talley. - Mo�e pan sobie hm-ka� ile pan chce, ale nie ucieknie pan od logiki. Albo jest w tym jaki� wielki, ale sensowny kant, albo to jedno z tych �miesznych przedsi�wzi�� - magicznych sklepik�w. A w to nie wierz�. Bo to jest nielogiczne. - Dlaczego nie? - Z przyczyn ekonomicznych - wyja�ni� Carmichael. - za��my na chwil�, �e w�ada pan jakimi� tajemnymi mocami - powiedzmy, umie pan budowa� jakie� urz�dzenia do telepatii. W porz�dku. Ale po co, u licha, mia�by pan rozkr�ca� interes? �eby sprzedawa� te urz�dzenia? �eby zarabia� pieni�dze? �eby �y�? Po prostu, w��czy�by pan to, odczyta� my�li jakiego� maklera i kupi� odpowiednie akcje. I to jest podstawa, wewn�trzna sprzeczno�� takich przedsi�wzi�� - je�eli si� co� posiada, �eby otworzy� i prowadzi� taki sklep, to si� go wcale nie potrzebuje. Po co si� bawi� w Robin Hooda? Talley nie odpowiedzia�. Carmichael u�miechn�� si� krzywo. - "Zastanawia�em si� zawsze, co kupuj� handlarze win, a co jest cho� w po�owie tak cenne, jak to, co sprzedaj�" - zacytowa�. - W�a�nie - co p a n kupuje? Wiem, co pan sprzedaje - jajka i okulary s�oneczne. - Jest pan niedyskretnym cz�owiekiem, panie Carmichael - powiedzia� cicho Talley. - Czy nigdy nie przysz�o panu do g�owy, �e to nie pa�ska sprawa? - Przecie� mog� by� klientem - powt�rzy� Carmichael. - Co pan na to? Ch�odne, b��kitne oczy Talleya przybra�y wyraz zastanowienia. Potem pojawi� si� w nich jaki� nowy blask; przygryz� wargi. - Nie pomy�la�em o tym - przyzna�. - M�g�by pan. W pewnych okoliczno�ciach. Przepraszam na chwil�. - Prosz� bardzo - zgodzi� si� Carmichael. Talley wszed� za zas�on�. Na zewn�trz ruch uliczny p�yn�� leniwie wzd�u� Parku Avenue. S�o�ce schowa�o si� ju� gdzie� za Hudson i ulica pogr��ona by�a w b��kitnym cieniu, kt�ry niepostrze�enie poch�on�� barykady wie�owc�w. Carmichael spojrza� na szyld - MAMY TO, CZEGO CI TRZEBA - i u�miechn�� si�. W pokoiku na zapleczu Talley przysun�� twarz do lornetowego wizjera i przekr�ci� wyskalowan� tarcz�. Potem jeszcze kilka razy. Nast�pnie, przygryzaj�c doln� warg� by� cz�owiekiem delikatnym - przywo�a� go�ca i udzieli� mu kilku wskaz�wek. Po czym wr�ci� do Carmichaela. - Jest pan klientem - powiedzia�. - Pod pewnymi warunkami. - Chodzi o stan mojego konta? - Nie. Dam panu specjalny rabat. Prosz� jednak zrozumie� jedn� rzecz. Ja naprawd� mam to, czego panu trzeba. Pan nie wie czego, ale ja wiem. A poniewa� tak jest... c�, sprzedam to panu za, powiedzmy, pi�� dolar�w. Carmichael si�gn�� po portfel, lecz Talley powstrzyma� go ruchem r�ki. - Zap�aci mi pan, gdy pan b�dzie usatysfakcjonowany. Zreszt� pieni�dze to tylko nominalna cz�� nale�no�ci. Jest jeszcze co�. Je�li b�dzie pan zadowolony, chcia�bym, �eby mi pa� obieca�, �e ju� nigdy nie pojawi si� pan w pobli�u mojego sklepu, ani nikomu o nim nie wspomni. - Rozumiem - powiedzia� powoli Carmichael. Jego teorie uleg�y niewielkim zmianom. - To nie potrwa... o, ju� jest - dzwonek na zapleczu oznajmi� powr�t go�ca. - Chwileczk� - rzuci� Talley i znik� za kotar�. Po chwili wr�ci� ze starannie zapakowan� paczuszk�, kt�r� wepchn�� dziennikarzowi do r�k. - Prosz� to nosi� przy sobie - powiedzia�. - A teraz �egnam. Carmichael skin�� g�ow�, schowa� paczk� do kieszeni i wyszed�. Czu� si� bogaty, wi�c zatrzyma� taks�wk� i pojecha� do znajomego baru. Tam, w s�abo o�wietlonym wn�trzu budki telefonicznej, odwin�� pakunek. �ap�wka, zdecydowa�. Talley p�aci� mu za nabranie wody w usta w sprawie swoich machlojek, na czymkolwiek by nie polega�y. W porz�dku, �yj i daj �y� innym. Ciekawe, ile tego... Dziesi�� tysi�cy? Pi��dziesi�t? Jak du�y by� ten szwindel? Otworzy� prostok�tne, kartonowe pude�ko. W �rodku, owini�te w bibu��, le�a�y no�yce; tekturowa pochewka chroni�a ostrza. Carmichael zamrucza� co� cicho. Wypi� sw�j coctail, zam�wi� drugi, ale nie czu� smaku. Spojrza� na zegarek i doszed� do wniosku, �e sklep na Park Avenue jest ju� pewnie zamkni�ty i pan Piotr Talley ju� sobie poszed�. - "...cho� w po�owie tak cenne, jak to, co sprzedaj�" - powiedzia�. - A mo�e to no�yce Atropos? Ba... Zdj�� tektur� i celem eksperymentu kilka razy przeci�� powietrze. Nic si� nie sta�o. Z lekko zaczerwienionymi policzkami wsadzi� ostrza z powrotem do tekturowej pochewki i schowa� no�yce do kieszeni p�aszcza. Ale numer! Postanowi� nast�pnego dnia zadzwoni� do Piotra Talleya. A do tego czasu? Przypomnia� sobie, �e by� um�wiony na kolacj� z jedn� z dziewcz�t z redakcji, wi�c pospiesznie zap�aci� rachunek i wyszed�. �ciemnia�o si� i ch�odny, p�nocny wiatr wia� od strony Park Avenue. Carmichael szczelniej zawi�za� szalik wok� szyi i zacz�� macha� na przeje�d�aj�ce taks�wki. By� porz�dnie zdenerwowany. P� godziny p�niej chudy m�czyzna o smutnych oczach - Jerry Worth, jeden z przepisuj�cych teksty przed odes�aniem ich do drukarni - przywita� go przy barze, gdzie Carmichael sp�dza� czas oczekiwania. - Czekasz na Betsy? - spyta�, skin�wszy w kierunku restauratora. - Przys�a�a mnie, �eby ci powiedzia�, �e nie mo�e przyj��. Kupa roboty, zamykamy numer. Przepraszam i w og�le. Gdzie� by� przez ca�y dzie�? Mia�em par� spraw do ciebie. Napijmy si�. Zam�wili �ytni�. Carmichael by� ju� lekko wstawiony. Rumie�ce na jego policzkach przybra�y ciemniejszy odcie�, marszczy� czo�o. - Czego ci trzeba - mrucza�. - Ma�y, skryty... - Co? - spyta� Worth. - Nic. Wypijmy. W�a�nie postanowi�em narobi� jednemu go�ciowi k�opot�w. O ile potrafi�. - Sobie niemal narobi�e� k�opot�w. Ta analiza wydobycia rud... - Jajka! Okulary! - Wyci�gn��em ci� z tego... - Zamknij si� - powiedzia� Carmichael i zam�wi� nast�pn� kolejk�. Trz�s� si� z w�ciek�o�ci, ilekro� poczu� w kieszeni ci�ar no�yc. - Nie przeszkadza mi spe�nianie dobrych uczynk�w, ale lubi� o nich opowiada� - powiedzia� z uporem Worth pi�� kolejek p�niej. - A ty mi nie pozwalasz. Pragn� tylko odrobiny wdzi�czno�ci. - Dobra, opowiadaj - zgodzi� si� Carmichael. - Wyrzu� to z siebie. Kto ci przeszkadza? - Te rudy - powiedzia� Worth z wyra�n� satysfakcj�. - To by�o to. Nie by�o ci� w redakcji, ale ja to wy�apa�em. Sprawdzi�em w naszych rejestrach, wszystko o Trans-Steel by�o na opak. Jakbym nie poprawi�, by�oby ju� w drukarni. - Co? - Trans-Steel. Oni... - Ty draniu! - rykn�� Carmichael. - Przecie� wiem, �e to si� nie zgadza�o z naszymi danymi. Mia�em nawet zostawi� notatk�, �eby je uaktualnili. Mia�em informacje z samego �r�d�a. Po jak� choler� wtykasz nos w nie swoje sprawy? Worth nerwowo zamruga� oczami. - Chcia�em pom�c... - Mog�em za to dosta� pi�tk� podwy�ki. Narobi�em si� jak dziki, �eby to wygrzeba�. S�uchaj, czy materia� ju� poszed�? - Nie wiem. Mo�e nie. Croft jeszcze sprawdza� kopie. - O.K. - rzuci� Carmichael. Z�apa� szalik, zeskoczy� ze sto�ka i ruszy� do drzwi z protestuj�cym Worthem nast�puj�cym mu na pi�ty. Dziesi�� minut p�niej byli ju� w redakcji, wys�uchuj�c uprzejmych wyja�nie� Crofta, �e owszem, maszynopis zosta� ju� odes�any do drukarni. - To takie wa�ne? Co to w�a�ciwie tam by�o? A przy okazji, gdzie by�e� ca�y dzie�? - Ta�czy�em sobie w�r�d t�czy - warkn�� Carmichael i wyszed�. Uprzednio miesza� whisky i �ytni�, wi�c ch�odne, nocne powietrze nie otrze�wi�o go. Chwiej�c si� lekko, sta� na kraw�niku i obserwowa� chwiej�ce si� budynki. - Przepraszam ci�, Tim - powiedzia� Worth. - Teraz ju� za p�no. Nic si� nie stanie, mia�e� prawo opiera� si� na redakcyjnych rejestrach. - Spr�buj mnie powstrzyma� - odrzek� Carmichael. - Ty cholerny, ma�y... - by� w�ciek�y i pijany. Pchni�ty nag�ym impulsem zatrzyma� kolejn� taks�wk�, by jecha� do drukarni. Troch� zak�opotany Jerry Worth wsiad� za nim. Rytmiczny ha�as wype�nia� budynek. Szybka jazda taks�wki spowodowa�a u Carmichaela lekkie nudno�ci; bola�a go g�owa, rozpuszczony we krwi alkohol kr��y� w jego �y�ach. Duszne, gor�ce powietrze nie przynios�o ulgi. Wielkie linotypy, ludzie poruszali si� wok� nich jak widma. Widok by� troch� koszmarny. Carmichael, przygarbiony, z upart� min� przest�powa� z nogi na nog�, gdy nagle co� szarpn�o go z ty�u i zacz�o ci�gn��. Worth krzykn��. Na jego twarzy pojawi� si� wyraz zgrozy. Wykonywa� jakie� nieskoordynowane ruchy. To by�o cz�ci� koszmaru. Carmichael zrozumia�, co si� sta�o. Jakie� ruchome d�wignie zaczepi�y o ko�ce jego szalika i nieust�pliwie ci�gn�y go pomi�dzy mia�d��ce, metalowe tryby. Stukot, dudnienie i wycie og�usza�y. Szarpn�� szalik. ..n�! Utnijcie to! - wrzeszcza� Worth. Carmichaela uratowa� spowodowany alkoholem specyficzny stan umys�u. Trze�wy by�by zupe�nie obezw�adniony strachem. Tymczasem teraz trudno mu wprawdzie by�o zebra� my�li, lecz gdy jaka� ju� mu za�wita�a, by�a jasna i klarowna. Przypomnia� sobie no�yce i si�gn�� d�oni� do kieszeni. B�ysn�y wyszarpni�te z tekturki ostrza. . Szybkim cho� niepewnym ruchem odci�� szalik. Bia�y jedwab znikn�� we wn�trzu maszyny, Carmichael dotkn�� postrz�pionego brzegu tkaniny i u�miechn�� si� niepewnie. Piotr Talley �ywi� nadziej�, �e Carmichael si� wi�cej nie pojawi. Linie prawdopodobie�stwa wykazywa�y dwa mo�liwe warianty; w jednym wszystko sz�o dobrze, w tym drugim... Carmichael wszed� do sklepu nast�pnego ranka i wyj�� pi�ciodolarowy banknot. Talley schowa� go. - Dzi�kuj�. Ale m�g� mi pan przys�a� czek. - M�g�bym. Tylko, �e wtedy nie dowiedzia�bym si� tego czego chc� si� dowiedzie�. - To prawda - westchn�� Talley. - Pan ju� zdecydowa�, czy� nie? - Dziwi si� pan? - spyta� Carmichael. - Ostatniej nocy - wie pan co si� sta�o? - Tak. - Sk�d? - W�a�ciwie mog� panu powiedzie�. I tak pan do tego dojdzie. Tyle przynajmniej wiadomo na pewno. Carmichael usiad�, zapali� papierosa i kiwn�� g�ow�. - Logika. W �aden spos�b nie m�g� pan zaaran�owa� tego ma�ego wypadku. Betsy Hoag zdecydowa�a nie przyj�� na randk� ju� wczoraj wczesnym rankiem. Zanim pana pozna�em. A to by� pocz�tek �a�cucha zdarze�, prowadz�cego do wypadku. Ergo, musia� pan wiedzie�, co si� stanie. - Wiedzia�em. - Jasnowidzenie? - Mechanicznie. Zobaczy�em, �e b�dzie pan zmia�d�ony przez maszyn�... - To implikuje zmiany przysz�o�ci. - Z pewno�ci� - powiedzia� Talley, wzruszaj�c ramionami. - Przysz�o�� jest mo�liwa w niesko�czonej ilo�ci wariant�w. R�ne linie prawdopodobie�stwa. Wszystko zale�y od przej�� przez pewne punkty krytyczne, gdy si� one pojawi�. Tak si� z�o�y�o, �e posiadam pewn� wiedz� w niekt�rych ga��ziach elektroniki. Kilka lat temu, w�a�ciwie przypadkowo, odkry�em zasad� widzenia przysz�o�ci. - Jak pan to robi? - G��wnie chodzi tu o indywidualne zogniskowanie osobnika. Od momentu, kiedy pan wszed� tutaj - machn�� r�k� - jest pan w zasi�gu promienia mojego skanera. Sam� maszyn� mam na zapleczu. Obracaj�c wyskalowan� tarcz� sprawdzam mo�liwe wersje przysz�o�ci. Czasem jest ich du�o. Niekiedy tylko kilka, jakby czasami niekt�re stacje nie nadawa�y. Patrz� w ekran i widz�, czego panu trzeba - i dostarczam to. Carmichael wypu�ci� nosem dym z papierosa i przez p�przytomne powieki obserwowa� niebieskie pasma. - Przegl�da pan ca�e �ycie cz�owieka - potr�jnie, poczw�rnie, czy ile tam trzeba? - Nie - zaprzeczy� Talley. - Moje urz�dzenie jest ustawione tak, �e wykrywa krzywe krytyczne. Kiedy si� pojawi�, �ledz� je dalej i sprawdzam, co linie prawdopodobie�stwa wskazuj� jako konieczne dla czyjego bezpiecze�stwa czy szcz�liwego ocalenia. - Okulary s�oneczne, jajko, r�kawice... - Pan... powiedzmy, Smith jest jednym z moich sta�ych klient�w. Ilekro� szcz�liwie przetrwa kryzys, z moj� pomoc�, zjawia si� po kolejne wskaz�wki. Umiejscawiam wtedy nast�pny kryzys i zaopatruj� go w to, czego mu trzeba, by go przetrwa�. Teraz da�em mu azbestowe r�kawice. Za mniej wi�cej miesi�c znajdzie si� w sytuacji, kiedy b�dzie musia� - w pewnych okoliczno�ciach - poruszy� rozgrzany do czerwono�ci metalowy pr�t. On jest malarzem. Jego r�ce... - Rozumiem. Wi�c nie zawsze chodzi o ratowanie �ycia. - Oczywi�cie, �e nie. �ycie nie jest jedynym istotnym czynnikiem. Stosunkowo niewielki kryzys mo�e doprowadzi�... no, cho�by do rozwodu, nerwicy, b��dnej decyzji i zguby setek ludzkich istnie�. Ja zapewniam �ycie, zdrowie i szcz�cie. - Jest pan altruist�. Ale czemu ogranicza pan swoje interesy do kilku os�b? - Nie mam ani dosy� czasu, ani dosy� sprz�tu. - Mo�na zbudowa� wi�cej maszyn. - C�... - powiedzia� Talley. - Wi�kszo�� moich klient�w to ludzie bogaci. Musz� z czego� �y�. - Gdyby panu zale�a�o na pieni�dzach, m�g�by pan na przyk�ad odczyta� przysz�e notowania gie�dowe - stwierdzi� Carmichael. - Wracamy do starej kwestii: je�li kto� ma cudown� moc, czemu zadowala si� prowadzeniem byle jakiego sklepiku? - Z przyczyn ekonomicznych. Ja... och, nie lubi� gra� na gie�dzie. - To nie by�aby gra - zauwa�y� Carmichael. - "Zastanawia�em si� zawsze, co kupuj� handlarze win..." No w�a�nie. Co p a n z tego ma? - Satysfakcj� - odpar� Talley. - Mo�na to tak okre�li�. Ale Carmichael nie by� zadowolony. Zapomnia� na razie o problemie i rozwa�a� nowe mo�liwo�ci. Gwarancja: �ycie, zdrowie i szcz�cie. - A co ze mn�? Czy w moim �yciu znowu nast�pi kryzys? - Zapewne. Cho� niekoniecznie wi���cy si� z zagro�eniem �ycia. - A wi�c jestem pa�skim sta�ym klientem. - Ale ja nie... - Prosz� pos�ucha�. Nie b�d� pana wykorzystywa�. Zap�ac�. Du�o. Nie jestem bogaczem, ale doskonale wiem, ile s� dla mnie warte us�ugi tego rodzaju. �adnych k�opot�w... - To niemo�liwe. - Och, niech�e pan da spok�j. Nie gro�� panu reklam�, je�li jej w�a�nie pan si� boi. Jestem zwyczajnym cz�owiekiem, nie jakim� melodramatycznym demonem z�a. Czy wygl�dam gro�nie? Czego si� pan boi? - Jest pan zwyczajnym cz�owiekiem, to prawda - zgodzi� si� Talley. - Tylko �e... - Ale dlaczego? - nie dawa� za wygran� Carmichael. - Nie b�d� pana niepokoi�. Z pa�sk� pomoc� szcz�liwie prze�y�em jeden kryzys. Za jaki� czas nast�pi kolejny. Niech mi pan da to, czego b�d� potrzebowa�. Zap�ac�, ile pan zechce. Jako� zdob�d� pieni�dze. Po�ycz�, je�li nie b�dzie innego wyj�cia. Nie b�d� sprawia� k�opot�w. Chc� tylko, kiedy minie kolejny kryzys, �eby wolno mi by�o przyj�� tutaj i zaopatrzy� si� w amunicj� na nast�pny. Co w tym z�ego? - Nic - odpowiedzia� Talley spokojnie. - No w�a�nie. Jestem zwyczajnym cz�owiekiem. Mam dziewczyn� - to Betsy Hoag. Chc� si� o�eni�, osiedli� gdzie� na wsi, wychowywa� dzieci i czu� si� bezpiecznie. Przecie� nie ma w tym nic z�ego. - By�o za p�no w chwili, w kt�rej wszed� pan dzisiaj do tego sklepu - powiedzia� Talley. Carmichael gwa�townie podni�s� g�ow�. - Dlaczego? - zapyta� ostro. Gdzie� z ty�u zadzwoni� dzwonek. Talley wszed� za zas�on� i niemal natychmiast wr�ci�, nios�c obwi�zany pakunek. Wr�czy� go Carmichaelowi. Ten u�miechn�� si�. - Dzi�kuj� - powiedzia�. - Bardzo dzi�kuj�. Czy wie pan, w przybli�eniu, kiedy to nast�pi? - W ci�gu tygodnia. - Pozwoli pan, �e ja... - Carmichael odwin�� paczk�. Wyj�� z niej par� but�w na g�adkich, plastikowych podeszwach i zaskoczony spojrza� na Talleya. - Takie co�? B�d� potrzebowa� but�w? - Tak. - Przypuszczam... - zawaha� si�. - S�dz�, �e mi pan nie powie dlaczego. - Nie, tego nie zrobi�. Ale niech je pan nosi, gdziekolwiek by pan szed�. - Mo�e pan by� spokojny. I... przy�l� panu czek. Zebranie pieni�dzy mo�e mi zabra� kilka dni, ale zap�ac� na pewno. Ile? - Pi��set dolar�w. - Przy�l� czek jeszcze dzisiaj. - Wola�bym nie przyjmowa� zap�aty, dop�ki klient nie b�dzie usatysfakcjonowany - wyja�ni� Talley. Zachowywa� si� teraz z rezerw�, jego niebieskie oczy by�y skupione i ch�odne. - W porz�dku - zgodzi� si� Carmichael. - Teraz id� to uczci�. Pan... nie pije? - Nie mog� zostawi� sklepu. - No c�, w takim razie do widzenia. I dzi�kuj� raz jeszcze. Nie b�dzie ze mn� �adnych k�opot�w, obiecuj� odwr�ci� si� i wyszed�. Talley popatrzy� za nim i u�miechn�� si� smutno. Nie odpowiedzia� na po�egnanie Carmichaela. Jeszcze nie. Kiedy drzwi si� zamkn�y, wr�ci� na zaplecze i wszed� do pokoju, w kt�rym sta� skaner. Wiele zmian mo�e nast�pi� przez dziesi�� lat. Cz�owiek znaj�cy niezwyk�� moc, maj�cy j� w zasi�gu r�ki, mo�e zmieni� si� z cz�owieka, kt�ry po ni� si�gnie, w cz�owieka, kt�ry to uczyni - a normy moralne p�jd� w zapomnienie. Carmichael zmienia� si� powoli. Dobrze �wiadczy o jego sile wewn�trznej, �e a� dziesi�� lat trwa�o przewarto�ciowanie skali, w kt�rej by� wychowany. W dniu, w kt�rym wkroczy� do sklepu Talleya, niemal nie by�o z�a w jego duszy. Po��danie jednak stawa�o si� silniejsze z ka�dym tygodniem, z ka�d� wizyt�. Talley, dla sobie znanych powod�w, wola� siedzie� biernie, czekaj�c na klient�w, pod przykryciem trywialnych zada� t�umi�c niewyobra�alne mo�liwo�ci maszyny. Ale Carmichael nie by� zadowolony. Osi�gni�cie tego dnia zabra�o mu dziesi�� lat, lecz dzie� ten w ko�cu nadszed�. Talley siedzia� w pokoju na zapleczu plecami do drzwi, zag��biony w starym, bujanym fotelu. Maszyna przez te dziesi�� lat zmieni�a si� niewiele. Wci�� pokrywa�a wi�ksz� cz�� powierzchni dw�ch �cian, a okular skanera pob�yskiwa� w ciemno��tym �wietle lamp fluorescencyjnych. Carmichael po��dliwie spojrza� w jego kierunku. To by�o okno - i drzwi - do mocy ponad ludzkie marzenia. Tam, w tym niewielkim otworze kry�a si� niewyobra�alna pot�ga, w�adza nad �yciem i �mierci� wszystkich ludzkich istot. A pomi�dzy nim a t� cudown� przysz�o�ci� nie by�o nic - nic pr�cz cz�owieka, kt�ry siedzia� w fotelu, wpatruj�c si� w maszyn�. Zdawa� by si� mog�o, �e Talley nie s�ysza� odg�osu krok�w ani cichego skrzypni�cia drzwi. Nie poruszy� si�, kiedy Carmichael wolno unosi� pistolet. Mo�na by s�dzi�, �e nie domy�la� si�, co nadchodzi, ani dlaczego, ani z czyjej r�ki, kiedy Carmichael przestrzeli� mu g�ow�. Talley westchn�� i zadr�a� lekko. Nie pierwszy ju� raz, przegl�daj�c odcinki linii prawdopodobie�stwa, obiektyw ukazywa� mu jego w�asne, martwe cia�o. Za ka�dym razem jednak, widz�c t� znajom� sylwetk� padaj�c� bez �ycia, czu� jakby podmuch nieopisanego ch�odu wiej�cy ku niemu z przysz�o�ci. Wyprostowa� si� i usiad� wygodnie, w zamy�leniu spogl�daj�c na par� but�w o szorstkich podeszwach le��cych obok, na stole. Przez chwil� nie rusza� si�, my�lami prowadz�c Carmichaela wzd�u� ulicy, do wieczora, ranka i dalej, ku nadchodz�cemu kryzysowi. Jego skutki zale�e� mia�y od tego, czy wystarczaj�co pewnie b�dzie sta� na peronie metra, gdy kolejka z hukiem zbli�a� si� b�dzie do miejsca, w kt�rym znajdzie si� pewnego dnia w przysz�ym tygodniu. Talley wys�a� go�ca po dwie pary but�w. Waha� si� d�ugo jeszcze godzin� temu, wybieraj�c mi�dzy par� na szorstkich i na g�adkich podeszwach. By� bowiem dobrym cz�owiekiem i cz�sto jego praca nape�nia�a go niesmakiem. W ko�cu jednak zapakowa� dla Carmichaela buty na g�adkich podeszwach. Westchn�� raz jeszcze i znowu pochyli� si� nad skanerem, obracaj�c tarcz�, aby przywo�a� ogl�dan�, poprzednio scen�. Carmichael stoj�cy na zat�oczonym peronie po�yskuj�cym plamami smaru z jakiego� przecieku. Carmichael w butach o �liskich podeszwach wybranych dla niego przez Talleya. Poruszenie w t�umie, parcie ku kraw�dzi peronu i stopy Carmiehaela, rozpaczliwie usi�uj�cego odzyska� r�wnowag�, gdy poci�g huczy tu� obok. - �egnam, panie Carmichael - mrukn�� Talley. To by�o po�egnanie, kt�rego nie wypowiedzia�, kiedy tamten wychodzi� ze sklepu. Teraz zrobi� to z �alem. �a�owa� dzisiejszego Carmichaela, kt�ry nie zas�u�y� sobie na taki koniec. Dzi� nie by� jeszcze melodramatycznym demonem z�a, na kt�rego �mier� mo�na patrze� bez drgnienia. Ale Tim Carmichael dnia dzisiejszego musia� zap�aci� za Carmichaela za dziesi�� lat. Musia�. Nie jest rzecz� dobr� posiadanie w�adzy nad �yciem i �mierci� swoich bli�nich. Piotr Talley wiedzia�, �e nie jest to rzecz� dobr� - ale t� w�adz� w�o�ono mu w r�ce. Nie pragn�� jej. Zdawa�o mu si�, �e przy pomocy jego wytrenowanych palc�w i wytrenowanego umys�u maszyna zupe�nie przypadkowo wzros�a do swej pot�nej postaci. Pocz�tkowo peszy�a go. Jak u�ywa� takiego urz�dzenia? Jakie niebezpiecze�stwa, jakie straszliwe mo�liwo�ci kry�y si� w tym oku, patrz�cym poprzez zas�on� jutra? Spocz�a na nim odpowiedzialno�� i nim znalaz� odpowied�, z trudem znosi� jej ci�ar. A kiedy ju� wiedzia�... c�, wtedy ci�ar jeszcze si� zwi�kszy�. Albowiem Piotr Talley by� cz�owiekiem �agodnym. Nikomu nie m�g� zdradzi� prawdziwego powodu dla kt�rego prowadzi� sklep. Satysfakcja, powiedzia� Carmichaelowi. Rzeczywi�cie, czasem odczuwa� g��bok� satysfakcj�. Ale kiedy indziej - tak jak teraz - by� tylko przestrach i poni�enie. Zw�aszcza poni�enie. Mamy to, czego ci trzeba. Tylko Talley wiedzia�, �e informacja ta nie by�a przeznaczona dla tych, co odwiedzali jego sklep. To by�a wiadomo�� dla �wiata - tego �wiata, kt�rego przysz�o�� by�a ostro�nie, delikatnie kszta�towana >. przez Piotra Talleya. Nie�atwo by�o zmieni� generaln� lini� przysz�o�ci. Przysz�o�� jest piramid� u�o�on� ceg�a za ceg�� i ceg�a za ceg�� musia� j� Talley zmienia�. Istnieli ludzie, kt�rzy byli niezb�dni, kt�rzy mogli budowa�, tworzy� - kt�rzy powinni by� ocaleni. Talley dawa� im to, czego by�o im trzeba. Ale, co nieuniknione, byli i inni, kt�rych przeznaczeniem by�o z�o. Talley dawa� im tak�e - to, czego by�o trzeba �wiatu - �mier�. Piotr Talley nie chcia� tej straszliwej mocy. Ale klucz do niej znalaz� si� w jego r�kach, a nie o�mieli�by si� przekaza� takiej w�adzy �adnemu z �yj�cych. Czasem pope�nia� b��dy. Poczu� si� troch� pewniej, kiedy doszuka� si� podobie�stwa maszyny do klucza. Klucza do przysz�o�ci. Klucza, kt�ry mu powierzono. Pami�ta� o tym, gdy opieraj�c si� wygodnie, si�ga� po star�, wytart� ksi�g�. �atwo odszuka� dobrze znany cytat. Jego wargi porusza�y si� lekko, gdy czyta� go jeszcze raz w ma�ym pokoiku za sklepem na Park Avenue. "Ot� i Ja tobie powiadam: Ty jeste� Piotr... I tobie dam klucze Kr�lestwa Niebieskiego..." prze�. Piotr W. Cholewa powr�t