3058
Szczegóły |
Tytuł |
3058 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3058 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3058 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3058 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Henry Kuttner Czego ci trzeba
abezrt ic ogezC
Tak wygl�da� napis. Tim Carmichael, pracuj�cy dla pewnego pisma
specjalizuj�cego si� w ekonomice i dorabiaj�cy do niewielkiej pensji
pisaniem sensacyjnych i nieprawdziwych artyku��w dla r�nych brukowc�w,
nie m�g� znale�� sensu w tym odwr�conym tek�cie. S�dzi�, �e to tani chwyt
reklamowy, rzecz rzadko spotykana na Park Avenue, gdzie szyldy na
sklepowych frontonach podkre�la�y ich klasyczn� okaza�o��. By�
poirytowany.
Mrucz�c co� cicho poszed� dalej, lecz nagle odwr�ci� si� i
pomaszerowa� z powrotem. Nie mia� do�� silnej woli, by st�umi� ch��
dowiedzenia si� czego�, a jego zdenerwowanie ros�o. Stan�� przed wystaw�,
spojrza� w g�r� i powiedzia� do siebie:
- Mamy to czego ci trzeba. Ach tak!
Tekst wypisany by� niewielkimi, drukowanymi literami na czarnym pasie
przecinaj�cym w�sk�, szklan� p�aszczyzn�. Pod ni� znajdowa�o si� jedno z
tych panoramicznych okien wystawowych z absolutnie przejrzystego szk�a.
Widzia� przez nie kilka przedmiot�w starannie u�o�onych na bia�ym
welwecie. Zardzewia�y gw�d�, rakieta �nie�na i brylantowy diadem. Robi�y
to takie wra�enie, jakby Salvadore Dali zaprojektowa� dekoracj� dla
Cartiera albo Tiffany'ego.
- Bi�uteria? - zapyta� cicho. - Ale czemu "Czego ci trzeba"?
Wyobrazi� sobie milioner�w pogr��onych w beznadziejnej rozpaczy z
powodu braku kolii z pi�knie dobranych pere�, dziedziczki fortun �a�o�nie
�kaj�ce i niepocieszone, gdy� pragn� kilku szafir�w. Zasad� handlu
przedmiotami zbytku by�a subtelna gra popytu i poda�y na samych szczytach
spo�ecze�stwa. Tylko niewielu ludzi potrzebowa�o diament�w. Reszta po
prostu pragn�a ich i mia�a czym za nie zap�aci�.
- Mog� te� sprzedawa� butelki z d�inami - zdecydowa� Carmichael. -
Albo pa�eczki magiczne. Ten sam numer co z kr�likiem i kapeluszem. Napisz
"Co�tam" na szybie, a ludzie p�ac� te swoje dziesi�tki i pchaj� si� do
�rodka. Za dwa centy...
Tego ranka mia� zgag� i odczuwa� generaln� niech�� do �wiata.
Perspektywa wykrycia oszustwa by�a dosy� atrakcyjna, a jego legitymacja
prasowa dawa�a mu pewne mo�liwo�ci. Otworzy� drzwi i wszed� do sklepu.
To jednak by�a Park Avenue. �adnych szaf ani lad. R�wnie dobrze mog�a
to by� galeria sztuki. Kilka dobrych p��cien wisia�o na �cianach. Uderzy�a
go kombinacja osza�amiaj�cego luksusu z ch�odem pomieszczenia ca�kowicie
niezamieszkanego.
Zza zas�ony w tylnej cz�ci pomieszczenia wyszed� bardzo wysoki
m�czyzna o zdrowej, rumianej twarzy, b��kitnych oczach o ostrym
spojrzeniu i starannie uczesanych siwych w�osach. Jego drogi, cho� nieco
zaniedbany, tweedowy garnitur dziwnie nie pasowa� do wystroju wn�trza.
- Dzie� dobry - powiedzia�, szybkim spojrzeniem lustruj�c ubranie
go�cia. Wygl�da� na lekko zaskoczonego. Czy mog� w czym� panu pom�c?
- To mo�liwe - Carmichael przedstawi� si� i pokaza� legitymacj�.
- Ach... Nazywam si� Talley. Piotr Talley.
- Widzia�em pa�ski szyld.
- Tak?
- Nasze pismo zawsze szuka temat�w. Nigdy dot�d nie zauwa�y�em
pa�skiego sklepu.
- Istnieje w tym miejscu od lat - wyja�ni� Talley.
- Czy to galeria?
- W�a�ciwie... nie.
Drzwi otworzy�y si�. Wszed� rumiany m�czyzna i serdecznie przywita�
si� z w�a�cicielem. Carmichael rozpozna� go i jego opinia o sklepie
zacz�a gwa�townie zwy�kowa�. Ten rumiany by� to Kto� - naprawd�.
- Jest troszk� wcze�nie, panie Talley - powiedzia� klient - ale nie
chcia�em si� sp�ni�. Czy znalaz� pan czas, �eby zdoby� dla mnie... to,
czego mi trzeba?
- Oczywi�cie. Mam t� rzecz. Chwileczk� - Talley pospiesznie wyszed� za
draperi� i wr�ci� po chwili z ma��, starannie zapakowan� paczuszk�, kt�r�
poda� m�czy�nie. Ten wr�czy� mu czek (Carmichael zd��y� odczyta� sum� i
nerwowo prze�kn�� �lin�) po czym wyszed�. Jego samoch�d sta� przy
kraw�niku przed sklepem.
Dziennikarz podszed� do drzwi, sk�d m�g� wszystko obserwowa�. Rumiany
m�czyzna by� niecierpliwy. Jego szofer z kamiennym spokojem czeka�, a�
paczuszka zostanie odpakowana dr��cymi z po�piechu placami.
- Nie jestem pewien, czy pragn� reklamy, panie Carmichael - powiedzia�
Talley. - Moja klientela jest dosy� starannie dobrana.
- Mo�e nasze cotygodniowe biuletyny ekonomiczne mog�yby pana
zainteresowa�?
Talley z trudem powstrzyma� �miech.
- Nie, nie przypuszczam. Naprawd� nie to jest moim celem.
Rumiany m�czyzna tymczasem odwin�� paczk� i wyj�� z niej jajko. Na
ile Carmichael, ze swego stanowiska przy drzwiach, m�g� mu si� przyjrze�,
by�o to zupe�nie normalne jajko. Ale w�a�ciciel traktowa� je niemal z
szacunkiem. Gdyby ostatnia kura na Ziemi zdech�a dziesi�� lat temu, nie
by�by chyba bardziej zachwycony. Twarz jego wyra�a�a g��bok� ulg�.
Powiedzia� co� do szofera i samoch�d �agodnie potoczy� si� naprz�d.
- Czy pa�ski business to nabia�? - zapyta� nieoczekiwanie Carmichael.
- Nie.
- A nie m�g�by pan mi wyja�ni�, o co chodzi?
- Obawiam si�, �e raczej nie - odpar� Talley.
Swym dziennikarskim nosem Carmichael wyczuwa� jak�� niez�� histori�.
- Oczywi�cie, sam m�g�bym do tego doj��, przez Better Business
Bureau...
- Nie m�g�by pan.
- Nie? Na pewno by ich zainteresowa�o, dlaczeg� to dla jednego z
pa�skich klient�w jajko jest warte pi�� tysi�cy dolar�w.
- Moja klientela jest tak nieliczna, �e wysokie ceny s� konieczne -
wyja�ni� Talley. - Na pewno s�ysza� pan o tym, no... mandarynie, kt�ry
p�aci� bajo�skie sumy za jajka o udowodnionej staro�ci.
- Ten facet nie by� mandarynem - stwierdzi� Carmichael.
- A tak, rzeczywi�cie. Wi�c, jak ju� m�wi�em, nie pragn� reklamy...
- My�l�, �e jednak tak. Przez jaki� czas pracowa�em w reklamie. Ten
szyld wypisany na opak to klasyczna przyn�ta.
- Nie jest pan psychologiem - odpar� Talley. - Po prostu spe�ni�em
swoje marzenia. Przez pi�� lat codziennie patrzy�em na szyb� i czyta�em
ten napis od ty�u - z wn�trza sklepu. To mnie doprowadza�o do pasji. Wie
pan, s�owo staje si� dziwaczne, gdy mu si� przygl�da� przez d�u�szy czas.
Ka�de s�owo. Staje si� czym� nie nale��cym do ludzkiego j�zyka. Zacz��em
popada� w nerwic� na tle tego napisu. Od ty�u nie ma �adnego sensu, ale ja
ci�gle pr�bowa�em jaki� znale��. Kiedy zacz��em m�wi�: "Abezrt ic ogezc,
ot ymam" i szuka� jakich� filologicznych derywacji, wezwa�em malarza.
Ludzie i tak przychodz�, je�li ich to zainteresuje.
- Ale niezbyt wielu - oceni� Carmichael. - To jest Park Avenue. A pan
urz�duje w miejscu zbyt kosztownym. Nikt z niskimi dochodami - ani
�rednimi - tu nie przyjdzie. Zatem pracuje pan dla tych o dochodach
wysokich.
- C�... - odpar� Talley. - Rzeczywi�cie tak jest.
- I nie powie pan, o co chodzi?
- Raczej nie.
- Sam pan wie, �e mog� si� tego dokopa�. To mog� by� narkotyki,
pornografia, jakie� paserstwo na wi�ksz� skal�...
- Bardzo prawdopodobne - zgodzi� si� Talley uprzejmie. - Skupuj�
kradzion� bi�uteri�, pakuj� j� w jajka i sprzedaj�. Albo mo�e to jajko
wypakowane by�o mikroskopijnymi francuskimi poczt�wkami. Do widzenia panu,
panie Carmichael.
- Do widzenia - odpowiedzia� Carmichael i wyszed�. Dawno ju� powinien
by� w redakcji, ale ten problem podzia�a� na niego zbyt silnie. Jaki� czas
bawi� si� w detektywa, obserwuj�c sklep; osi�gn�� niez�e rezultaty - do
pewnego stopnia. Dowiedzia� si� niemal wszystkiego, z jednym wyj�tkiem -
dlaczego?
P�nym popo�udniem znowu poprosi� w�a�ciciela.
- Chwileczk� - powiedzia� na widok jego niech�tnej miny. - Niezale�nie
od tego, co pan sobie my�li, ja przecie� mog� by� klientem.
Talley roze�mia� si�.
- A czemu by nie? - Carmichael zacisn�� wargi. Przecie� pan nie wie
ile mam na koncie. A mo�e pan obs�uguje tylko wybranych klient�w?
- Nie. Ale...
- Przeprowadzi�em pewne obserwacje - powiedzia� szybko dziennikarz. -
Widzia�em tych ludzi. Prawd� m�wi�c nawet ich �ledzi�em. I wiem, co od
pana kupuj�.
- Naprawd�? - Talley zmieni� si� na twarzy.
- Naprawd�. Oni wszyscy bardzo si� spiesz�, �eby rozwin�� swoje
pakunki, a to mi bardzo u�atwi�o. Paru przegapi�em, ale widzia�em dosy�,
�eby mo�na by�o zastosowa� niekt�re regu�y logiki. Przede wszystkim:
pa�scy klienci nie wiedz�, co kupuj�. Tak jak na loterii. Kilka razy byli
mocno zaskoczeni. Jaki� facet otworzy� paczk� i znalaz� plik wycink�w ze
starych gazet. A co pan powie na temat okular�w s�onecznych? A rewolwer?
Pewnie nielegalny, nawiasem m�wi�c - brak pozwolenia. Albo diament...
musia� by� sztuczny, by� za du�y.
- Hm... - odpar� Talley enigmatycznie.
- Nie jestem zupe�nie zielony i widz�, �e co� tu nie gra. Wi�kszo��
tych ludzi to grube ryby, w ten czy inny spos�b. Dlaczego �aden z nich nie
zap�aci� panu, jak ten pierwszy - ten, co przyszed�, jak tu by�em rano?
- W zasadzie sprzedaj� na kredyt - wyja�ni� Talley. Mam swoje zasady.
Musz� tak robi�, dla spokoju sumienia. Ponosz� wielk� odpowiedzialno��.
Widzi pan, sprzedaj�... te rzeczy... z pewnego rodzaju gwarancj�. Op�ata
wp�ywa dopiero wtedy, kiedy przedmiot oka�e swoj� przydatno��.
- Aha. Jajko. Okulary s�oneczne. R�kawice azbestowe - chyba to by�y
one. Wycinki z gazet. Rewolwer. I diament. Jak pan to wymy�la?
Talley milcza�.
- Ma pan go�ca. Posy�a go pan, a on wraca z zakupami. Mo�e idzie do
spo�ywczego na Madison i kupuje jajko. Albo do lombardu na Sz�stej po
rewolwer. Albo... co c�, m�wi�em panu, �e dojd�, co pan w�a�ciwie
sprzedaje.
- I uda�o si� panu? - spyta� uprzejmie Talley.
- "Mamy to, czego ci trzeba" - odpar� Carmichael. - Ale sk�d pan w i e
?
- Widz�, �e zbli�a si� pan do ko�cowych wniosk�w.
- G�owa mnie boli - nie mia�em okular�w! - i nie wierz� w magi�. Za
du�o znam takich dziwacznych sklepik�w, sprzedaj�cych niezwyk�e
przedmioty. Za du�o o nich wiem - pisa�em o nich. Facet idzie sobie ulic�
i nagle widzi jaki� �mieszny stragan, ale w�a�ciciel nie obs�u�y go, bo
handluje tylko z krasnoludkami... Albo w�a�nie jemu sprzeda cudowny amulet
o specjalnej skuteczno�ci. Tak czy siak - fe!
- Hm... - powiedzia� Talley.
- Mo�e pan sobie hm-ka� ile pan chce, ale nie ucieknie pan od logiki.
Albo jest w tym jaki� wielki, ale sensowny kant, albo to jedno z tych
�miesznych przedsi�wzi�� - magicznych sklepik�w. A w to nie wierz�. Bo to
jest nielogiczne.
- Dlaczego nie?
- Z przyczyn ekonomicznych - wyja�ni� Carmichael. - za��my na chwil�,
�e w�ada pan jakimi� tajemnymi mocami - powiedzmy, umie pan budowa� jakie�
urz�dzenia do telepatii. W porz�dku. Ale po co, u licha, mia�by pan
rozkr�ca� interes? �eby sprzedawa� te urz�dzenia? �eby zarabia� pieni�dze?
�eby �y�? Po prostu, w��czy�by pan to, odczyta� my�li jakiego� maklera i
kupi� odpowiednie akcje. I to jest podstawa, wewn�trzna sprzeczno�� takich
przedsi�wzi�� - je�eli si� co� posiada, �eby otworzy� i prowadzi� taki
sklep, to si� go wcale nie potrzebuje. Po co si� bawi� w Robin Hooda?
Talley nie odpowiedzia�. Carmichael u�miechn�� si� krzywo.
- "Zastanawia�em si� zawsze, co kupuj� handlarze win, a co jest cho� w
po�owie tak cenne, jak to, co sprzedaj�" - zacytowa�. - W�a�nie - co p a n
kupuje? Wiem, co pan sprzedaje - jajka i okulary s�oneczne.
- Jest pan niedyskretnym cz�owiekiem, panie Carmichael - powiedzia�
cicho Talley. - Czy nigdy nie przysz�o panu do g�owy, �e to nie pa�ska
sprawa?
- Przecie� mog� by� klientem - powt�rzy� Carmichael. - Co pan na to?
Ch�odne, b��kitne oczy Talleya przybra�y wyraz zastanowienia. Potem
pojawi� si� w nich jaki� nowy blask; przygryz� wargi.
- Nie pomy�la�em o tym - przyzna�. - M�g�by pan. W pewnych
okoliczno�ciach. Przepraszam na chwil�.
- Prosz� bardzo - zgodzi� si� Carmichael. Talley wszed� za zas�on�.
Na zewn�trz ruch uliczny p�yn�� leniwie wzd�u� Parku Avenue. S�o�ce
schowa�o si� ju� gdzie� za Hudson i ulica pogr��ona by�a w b��kitnym
cieniu, kt�ry niepostrze�enie poch�on�� barykady wie�owc�w. Carmichael
spojrza� na szyld - MAMY TO, CZEGO CI TRZEBA - i u�miechn�� si�.
W pokoiku na zapleczu Talley przysun�� twarz do lornetowego wizjera i
przekr�ci� wyskalowan� tarcz�. Potem jeszcze kilka razy. Nast�pnie,
przygryzaj�c doln� warg� by� cz�owiekiem delikatnym - przywo�a� go�ca i
udzieli� mu kilku wskaz�wek. Po czym wr�ci� do Carmichaela.
- Jest pan klientem - powiedzia�. - Pod pewnymi warunkami.
- Chodzi o stan mojego konta?
- Nie. Dam panu specjalny rabat. Prosz� jednak zrozumie� jedn� rzecz.
Ja naprawd� mam to, czego panu trzeba. Pan nie wie czego, ale ja wiem. A
poniewa� tak jest... c�, sprzedam to panu za, powiedzmy, pi�� dolar�w.
Carmichael si�gn�� po portfel, lecz Talley powstrzyma� go ruchem r�ki.
- Zap�aci mi pan, gdy pan b�dzie usatysfakcjonowany. Zreszt� pieni�dze
to tylko nominalna cz�� nale�no�ci. Jest jeszcze co�. Je�li b�dzie pan
zadowolony, chcia�bym, �eby mi pa� obieca�, �e ju� nigdy nie pojawi si�
pan w pobli�u mojego sklepu, ani nikomu o nim nie wspomni.
- Rozumiem - powiedzia� powoli Carmichael. Jego teorie uleg�y
niewielkim zmianom.
- To nie potrwa... o, ju� jest - dzwonek na zapleczu oznajmi� powr�t
go�ca. - Chwileczk� - rzuci� Talley i znik� za kotar�. Po chwili wr�ci� ze
starannie zapakowan� paczuszk�, kt�r� wepchn�� dziennikarzowi do r�k.
- Prosz� to nosi� przy sobie - powiedzia�. - A teraz �egnam.
Carmichael skin�� g�ow�, schowa� paczk� do kieszeni i wyszed�. Czu�
si� bogaty, wi�c zatrzyma� taks�wk� i pojecha� do znajomego baru. Tam, w
s�abo o�wietlonym wn�trzu budki telefonicznej, odwin�� pakunek.
�ap�wka, zdecydowa�. Talley p�aci� mu za nabranie wody w usta w
sprawie swoich machlojek, na czymkolwiek by nie polega�y. W porz�dku, �yj
i daj �y� innym. Ciekawe, ile tego...
Dziesi�� tysi�cy? Pi��dziesi�t? Jak du�y by� ten szwindel? Otworzy�
prostok�tne, kartonowe pude�ko. W �rodku, owini�te w bibu��, le�a�y
no�yce; tekturowa pochewka chroni�a ostrza.
Carmichael zamrucza� co� cicho. Wypi� sw�j coctail, zam�wi� drugi, ale
nie czu� smaku. Spojrza� na zegarek i doszed� do wniosku, �e sklep na Park
Avenue jest ju� pewnie zamkni�ty i pan Piotr Talley ju� sobie poszed�.
- "...cho� w po�owie tak cenne, jak to, co sprzedaj�" - powiedzia�. -
A mo�e to no�yce Atropos? Ba...
Zdj�� tektur� i celem eksperymentu kilka razy przeci�� powietrze. Nic
si� nie sta�o.
Z lekko zaczerwienionymi policzkami wsadzi� ostrza z powrotem do
tekturowej pochewki i schowa� no�yce do kieszeni p�aszcza. Ale numer!
Postanowi� nast�pnego dnia zadzwoni� do Piotra Talleya.
A do tego czasu? Przypomnia� sobie, �e by� um�wiony na kolacj� z jedn�
z dziewcz�t z redakcji, wi�c pospiesznie zap�aci� rachunek i wyszed�.
�ciemnia�o si� i ch�odny, p�nocny wiatr wia� od strony Park Avenue.
Carmichael szczelniej zawi�za� szalik wok� szyi i zacz�� macha� na
przeje�d�aj�ce taks�wki. By� porz�dnie zdenerwowany.
P� godziny p�niej chudy m�czyzna o smutnych oczach - Jerry Worth,
jeden z przepisuj�cych teksty przed odes�aniem ich do drukarni - przywita�
go przy barze, gdzie Carmichael sp�dza� czas oczekiwania.
- Czekasz na Betsy? - spyta�, skin�wszy w kierunku restauratora. -
Przys�a�a mnie, �eby ci powiedzia�, �e nie mo�e przyj��. Kupa roboty,
zamykamy numer. Przepraszam i w og�le. Gdzie� by� przez ca�y dzie�? Mia�em
par� spraw do ciebie. Napijmy si�.
Zam�wili �ytni�. Carmichael by� ju� lekko wstawiony. Rumie�ce na jego
policzkach przybra�y ciemniejszy odcie�, marszczy� czo�o.
- Czego ci trzeba - mrucza�. - Ma�y, skryty...
- Co? - spyta� Worth.
- Nic. Wypijmy. W�a�nie postanowi�em narobi� jednemu go�ciowi
k�opot�w. O ile potrafi�.
- Sobie niemal narobi�e� k�opot�w. Ta analiza wydobycia rud...
- Jajka! Okulary!
- Wyci�gn��em ci� z tego...
- Zamknij si� - powiedzia� Carmichael i zam�wi� nast�pn� kolejk�.
Trz�s� si� z w�ciek�o�ci, ilekro� poczu� w kieszeni ci�ar no�yc.
- Nie przeszkadza mi spe�nianie dobrych uczynk�w, ale lubi� o nich
opowiada� - powiedzia� z uporem Worth pi�� kolejek p�niej. - A ty mi nie
pozwalasz. Pragn� tylko odrobiny wdzi�czno�ci.
- Dobra, opowiadaj - zgodzi� si� Carmichael. - Wyrzu� to z siebie. Kto
ci przeszkadza?
- Te rudy - powiedzia� Worth z wyra�n� satysfakcj�. - To by�o to. Nie
by�o ci� w redakcji, ale ja to wy�apa�em. Sprawdzi�em w naszych
rejestrach, wszystko o Trans-Steel by�o na opak. Jakbym nie poprawi�,
by�oby ju� w drukarni.
- Co?
- Trans-Steel. Oni...
- Ty draniu! - rykn�� Carmichael. - Przecie� wiem, �e to si� nie
zgadza�o z naszymi danymi. Mia�em nawet zostawi� notatk�, �eby je
uaktualnili. Mia�em informacje z samego �r�d�a. Po jak� choler� wtykasz
nos w nie swoje sprawy?
Worth nerwowo zamruga� oczami.
- Chcia�em pom�c...
- Mog�em za to dosta� pi�tk� podwy�ki. Narobi�em si� jak dziki, �eby
to wygrzeba�. S�uchaj, czy materia� ju� poszed�?
- Nie wiem. Mo�e nie. Croft jeszcze sprawdza� kopie.
- O.K. - rzuci� Carmichael. Z�apa� szalik, zeskoczy� ze sto�ka i
ruszy� do drzwi z protestuj�cym Worthem nast�puj�cym mu na pi�ty. Dziesi��
minut p�niej byli ju� w redakcji, wys�uchuj�c uprzejmych wyja�nie�
Crofta, �e owszem, maszynopis zosta� ju� odes�any do drukarni.
- To takie wa�ne? Co to w�a�ciwie tam by�o? A przy okazji, gdzie by�e�
ca�y dzie�?
- Ta�czy�em sobie w�r�d t�czy - warkn�� Carmichael i wyszed�.
Uprzednio miesza� whisky i �ytni�, wi�c ch�odne, nocne powietrze nie
otrze�wi�o go. Chwiej�c si� lekko, sta� na kraw�niku i obserwowa�
chwiej�ce si� budynki.
- Przepraszam ci�, Tim - powiedzia� Worth. - Teraz ju� za p�no. Nic
si� nie stanie, mia�e� prawo opiera� si� na redakcyjnych rejestrach.
- Spr�buj mnie powstrzyma� - odrzek� Carmichael. - Ty cholerny,
ma�y... - by� w�ciek�y i pijany. Pchni�ty nag�ym impulsem zatrzyma�
kolejn� taks�wk�, by jecha� do drukarni. Troch� zak�opotany Jerry Worth
wsiad� za nim.
Rytmiczny ha�as wype�nia� budynek. Szybka jazda taks�wki spowodowa�a u
Carmichaela lekkie nudno�ci; bola�a go g�owa, rozpuszczony we krwi alkohol
kr��y� w jego �y�ach. Duszne, gor�ce powietrze nie przynios�o ulgi.
Wielkie linotypy, ludzie poruszali si� wok� nich jak widma. Widok by�
troch� koszmarny. Carmichael, przygarbiony, z upart� min� przest�powa� z
nogi na nog�, gdy nagle co� szarpn�o go z ty�u i zacz�o ci�gn��.
Worth krzykn��. Na jego twarzy pojawi� si� wyraz zgrozy. Wykonywa�
jakie� nieskoordynowane ruchy.
To by�o cz�ci� koszmaru. Carmichael zrozumia�, co si� sta�o. Jakie�
ruchome d�wignie zaczepi�y o ko�ce jego szalika i nieust�pliwie ci�gn�y
go pomi�dzy mia�d��ce, metalowe tryby. Stukot, dudnienie i wycie
og�usza�y. Szarpn�� szalik.
..n�! Utnijcie to! - wrzeszcza� Worth.
Carmichaela uratowa� spowodowany alkoholem specyficzny stan umys�u.
Trze�wy by�by zupe�nie obezw�adniony strachem. Tymczasem teraz trudno mu
wprawdzie by�o zebra� my�li, lecz gdy jaka� ju� mu za�wita�a, by�a jasna i
klarowna. Przypomnia� sobie no�yce i si�gn�� d�oni� do kieszeni. B�ysn�y
wyszarpni�te z tekturki ostrza. . Szybkim cho� niepewnym ruchem odci��
szalik.
Bia�y jedwab znikn�� we wn�trzu maszyny, Carmichael dotkn��
postrz�pionego brzegu tkaniny i u�miechn�� si� niepewnie.
Piotr Talley �ywi� nadziej�, �e Carmichael si� wi�cej nie pojawi.
Linie prawdopodobie�stwa wykazywa�y dwa mo�liwe warianty; w jednym
wszystko sz�o dobrze, w tym drugim...
Carmichael wszed� do sklepu nast�pnego ranka i wyj�� pi�ciodolarowy
banknot. Talley schowa� go.
- Dzi�kuj�. Ale m�g� mi pan przys�a� czek.
- M�g�bym. Tylko, �e wtedy nie dowiedzia�bym si� tego czego chc� si�
dowiedzie�.
- To prawda - westchn�� Talley. - Pan ju� zdecydowa�, czy� nie?
- Dziwi si� pan? - spyta� Carmichael. - Ostatniej nocy - wie pan co
si� sta�o?
- Tak.
- Sk�d?
- W�a�ciwie mog� panu powiedzie�. I tak pan do tego dojdzie. Tyle
przynajmniej wiadomo na pewno.
Carmichael usiad�, zapali� papierosa i kiwn�� g�ow�.
- Logika. W �aden spos�b nie m�g� pan zaaran�owa� tego ma�ego wypadku.
Betsy Hoag zdecydowa�a nie przyj�� na randk� ju� wczoraj wczesnym rankiem.
Zanim pana pozna�em. A to by� pocz�tek �a�cucha zdarze�, prowadz�cego do
wypadku. Ergo, musia� pan wiedzie�, co si� stanie.
- Wiedzia�em.
- Jasnowidzenie?
- Mechanicznie. Zobaczy�em, �e b�dzie pan zmia�d�ony przez maszyn�...
- To implikuje zmiany przysz�o�ci.
- Z pewno�ci� - powiedzia� Talley, wzruszaj�c ramionami. - Przysz�o��
jest mo�liwa w niesko�czonej ilo�ci wariant�w. R�ne linie
prawdopodobie�stwa. Wszystko zale�y od przej�� przez pewne punkty
krytyczne, gdy si� one pojawi�. Tak si� z�o�y�o, �e posiadam pewn� wiedz�
w niekt�rych ga��ziach elektroniki. Kilka lat temu, w�a�ciwie przypadkowo,
odkry�em zasad� widzenia przysz�o�ci.
- Jak pan to robi?
- G��wnie chodzi tu o indywidualne zogniskowanie osobnika. Od momentu,
kiedy pan wszed� tutaj - machn�� r�k� - jest pan w zasi�gu promienia
mojego skanera. Sam� maszyn� mam na zapleczu. Obracaj�c wyskalowan� tarcz�
sprawdzam mo�liwe wersje przysz�o�ci. Czasem jest ich du�o. Niekiedy tylko
kilka, jakby czasami niekt�re stacje nie nadawa�y. Patrz� w ekran i widz�,
czego panu trzeba - i dostarczam to.
Carmichael wypu�ci� nosem dym z papierosa i przez p�przytomne powieki
obserwowa� niebieskie pasma.
- Przegl�da pan ca�e �ycie cz�owieka - potr�jnie, poczw�rnie, czy ile
tam trzeba?
- Nie - zaprzeczy� Talley. - Moje urz�dzenie jest ustawione tak, �e
wykrywa krzywe krytyczne. Kiedy si� pojawi�, �ledz� je dalej i sprawdzam,
co linie prawdopodobie�stwa wskazuj� jako konieczne dla czyjego
bezpiecze�stwa czy szcz�liwego ocalenia.
- Okulary s�oneczne, jajko, r�kawice...
- Pan... powiedzmy, Smith jest jednym z moich sta�ych klient�w.
Ilekro� szcz�liwie przetrwa kryzys, z moj� pomoc�, zjawia si� po kolejne
wskaz�wki. Umiejscawiam wtedy nast�pny kryzys i zaopatruj� go w to, czego
mu trzeba, by go przetrwa�. Teraz da�em mu azbestowe r�kawice. Za mniej
wi�cej miesi�c znajdzie si� w sytuacji, kiedy b�dzie musia� - w pewnych
okoliczno�ciach - poruszy� rozgrzany do czerwono�ci metalowy pr�t. On jest
malarzem. Jego r�ce...
- Rozumiem. Wi�c nie zawsze chodzi o ratowanie �ycia.
- Oczywi�cie, �e nie. �ycie nie jest jedynym istotnym czynnikiem.
Stosunkowo niewielki kryzys mo�e doprowadzi�... no, cho�by do rozwodu,
nerwicy, b��dnej decyzji i zguby setek ludzkich istnie�. Ja zapewniam
�ycie, zdrowie i szcz�cie.
- Jest pan altruist�. Ale czemu ogranicza pan swoje interesy do kilku
os�b?
- Nie mam ani dosy� czasu, ani dosy� sprz�tu. - Mo�na zbudowa� wi�cej
maszyn.
- C�... - powiedzia� Talley. - Wi�kszo�� moich klient�w to ludzie
bogaci. Musz� z czego� �y�.
- Gdyby panu zale�a�o na pieni�dzach, m�g�by pan na przyk�ad odczyta�
przysz�e notowania gie�dowe - stwierdzi� Carmichael. - Wracamy do starej
kwestii: je�li kto� ma cudown� moc, czemu zadowala si� prowadzeniem byle
jakiego sklepiku?
- Z przyczyn ekonomicznych. Ja... och, nie lubi� gra� na gie�dzie.
- To nie by�aby gra - zauwa�y� Carmichael. - "Zastanawia�em si�
zawsze, co kupuj� handlarze win..." No w�a�nie. Co p a n z tego ma?
- Satysfakcj� - odpar� Talley. - Mo�na to tak okre�li�.
Ale Carmichael nie by� zadowolony. Zapomnia� na razie o problemie i
rozwa�a� nowe mo�liwo�ci. Gwarancja: �ycie, zdrowie i szcz�cie.
- A co ze mn�? Czy w moim �yciu znowu nast�pi kryzys?
- Zapewne. Cho� niekoniecznie wi���cy si� z zagro�eniem �ycia.
- A wi�c jestem pa�skim sta�ym klientem.
- Ale ja nie...
- Prosz� pos�ucha�. Nie b�d� pana wykorzystywa�. Zap�ac�. Du�o. Nie
jestem bogaczem, ale doskonale wiem, ile s� dla mnie warte us�ugi tego
rodzaju. �adnych k�opot�w...
- To niemo�liwe.
- Och, niech�e pan da spok�j. Nie gro�� panu reklam�, je�li jej
w�a�nie pan si� boi. Jestem zwyczajnym cz�owiekiem, nie jakim�
melodramatycznym demonem z�a. Czy wygl�dam gro�nie? Czego si� pan boi?
- Jest pan zwyczajnym cz�owiekiem, to prawda - zgodzi� si� Talley. -
Tylko �e...
- Ale dlaczego? - nie dawa� za wygran� Carmichael. - Nie b�d� pana
niepokoi�. Z pa�sk� pomoc� szcz�liwie prze�y�em jeden kryzys. Za jaki�
czas nast�pi kolejny. Niech mi pan da to, czego b�d� potrzebowa�. Zap�ac�,
ile pan zechce. Jako� zdob�d� pieni�dze. Po�ycz�, je�li nie b�dzie innego
wyj�cia. Nie b�d� sprawia� k�opot�w. Chc� tylko, kiedy minie kolejny
kryzys, �eby wolno mi by�o przyj�� tutaj i zaopatrzy� si� w amunicj� na
nast�pny. Co w tym z�ego?
- Nic - odpowiedzia� Talley spokojnie.
- No w�a�nie. Jestem zwyczajnym cz�owiekiem. Mam dziewczyn� - to Betsy
Hoag. Chc� si� o�eni�, osiedli� gdzie� na wsi, wychowywa� dzieci i czu�
si� bezpiecznie. Przecie� nie ma w tym nic z�ego.
- By�o za p�no w chwili, w kt�rej wszed� pan dzisiaj do tego sklepu -
powiedzia� Talley.
Carmichael gwa�townie podni�s� g�ow�.
- Dlaczego? - zapyta� ostro.
Gdzie� z ty�u zadzwoni� dzwonek. Talley wszed� za zas�on� i niemal
natychmiast wr�ci�, nios�c obwi�zany pakunek. Wr�czy� go Carmichaelowi.
Ten u�miechn�� si�.
- Dzi�kuj� - powiedzia�. - Bardzo dzi�kuj�. Czy wie pan, w
przybli�eniu, kiedy to nast�pi?
- W ci�gu tygodnia.
- Pozwoli pan, �e ja... - Carmichael odwin�� paczk�. Wyj�� z niej par�
but�w na g�adkich, plastikowych podeszwach i zaskoczony spojrza� na
Talleya.
- Takie co�? B�d� potrzebowa� but�w?
- Tak.
- Przypuszczam... - zawaha� si�. - S�dz�, �e mi pan nie powie
dlaczego.
- Nie, tego nie zrobi�. Ale niech je pan nosi, gdziekolwiek by pan
szed�.
- Mo�e pan by� spokojny. I... przy�l� panu czek. Zebranie pieni�dzy
mo�e mi zabra� kilka dni, ale zap�ac� na pewno. Ile?
- Pi��set dolar�w.
- Przy�l� czek jeszcze dzisiaj.
- Wola�bym nie przyjmowa� zap�aty, dop�ki klient nie b�dzie
usatysfakcjonowany - wyja�ni� Talley. Zachowywa� si� teraz z rezerw�, jego
niebieskie oczy by�y skupione i ch�odne.
- W porz�dku - zgodzi� si� Carmichael. - Teraz id� to uczci�. Pan...
nie pije?
- Nie mog� zostawi� sklepu.
- No c�, w takim razie do widzenia. I dzi�kuj� raz jeszcze. Nie
b�dzie ze mn� �adnych k�opot�w, obiecuj� odwr�ci� si� i wyszed�.
Talley popatrzy� za nim i u�miechn�� si� smutno. Nie odpowiedzia� na
po�egnanie Carmichaela. Jeszcze nie. Kiedy drzwi si� zamkn�y, wr�ci� na
zaplecze i wszed� do pokoju, w kt�rym sta� skaner.
Wiele zmian mo�e nast�pi� przez dziesi�� lat. Cz�owiek znaj�cy
niezwyk�� moc, maj�cy j� w zasi�gu r�ki, mo�e zmieni� si� z cz�owieka,
kt�ry po ni� si�gnie, w cz�owieka, kt�ry to uczyni - a normy moralne p�jd�
w zapomnienie.
Carmichael zmienia� si� powoli. Dobrze �wiadczy o jego sile
wewn�trznej, �e a� dziesi�� lat trwa�o przewarto�ciowanie skali, w kt�rej
by� wychowany. W dniu, w kt�rym wkroczy� do sklepu Talleya, niemal nie
by�o z�a w jego duszy. Po��danie jednak stawa�o si� silniejsze z ka�dym
tygodniem, z ka�d� wizyt�. Talley, dla sobie znanych powod�w, wola�
siedzie� biernie, czekaj�c na klient�w, pod przykryciem trywialnych zada�
t�umi�c niewyobra�alne mo�liwo�ci maszyny. Ale Carmichael nie by�
zadowolony.
Osi�gni�cie tego dnia zabra�o mu dziesi�� lat, lecz dzie� ten w ko�cu
nadszed�.
Talley siedzia� w pokoju na zapleczu plecami do drzwi, zag��biony w
starym, bujanym fotelu. Maszyna przez te dziesi�� lat zmieni�a si�
niewiele. Wci�� pokrywa�a wi�ksz� cz�� powierzchni dw�ch �cian, a okular
skanera pob�yskiwa� w ciemno��tym �wietle lamp fluorescencyjnych.
Carmichael po��dliwie spojrza� w jego kierunku. To by�o okno - i drzwi
- do mocy ponad ludzkie marzenia. Tam, w tym niewielkim otworze kry�a si�
niewyobra�alna pot�ga, w�adza nad �yciem i �mierci� wszystkich ludzkich
istot. A pomi�dzy nim a t� cudown� przysz�o�ci� nie by�o nic - nic pr�cz
cz�owieka, kt�ry siedzia� w fotelu, wpatruj�c si� w maszyn�.
Zdawa� by si� mog�o, �e Talley nie s�ysza� odg�osu krok�w ani cichego
skrzypni�cia drzwi. Nie poruszy� si�, kiedy Carmichael wolno unosi�
pistolet. Mo�na by s�dzi�, �e nie domy�la� si�, co nadchodzi, ani
dlaczego, ani z czyjej r�ki, kiedy Carmichael przestrzeli� mu g�ow�.
Talley westchn�� i zadr�a� lekko. Nie pierwszy ju� raz, przegl�daj�c
odcinki linii prawdopodobie�stwa, obiektyw ukazywa� mu jego w�asne, martwe
cia�o. Za ka�dym razem jednak, widz�c t� znajom� sylwetk� padaj�c� bez
�ycia, czu� jakby podmuch nieopisanego ch�odu wiej�cy ku niemu z
przysz�o�ci.
Wyprostowa� si� i usiad� wygodnie, w zamy�leniu spogl�daj�c na par�
but�w o szorstkich podeszwach le��cych obok, na stole. Przez chwil� nie
rusza� si�, my�lami prowadz�c Carmichaela wzd�u� ulicy, do wieczora, ranka
i dalej, ku nadchodz�cemu kryzysowi. Jego skutki zale�e� mia�y od tego,
czy wystarczaj�co pewnie b�dzie sta� na peronie metra, gdy kolejka z
hukiem zbli�a� si� b�dzie do miejsca, w kt�rym znajdzie si� pewnego dnia w
przysz�ym tygodniu.
Talley wys�a� go�ca po dwie pary but�w. Waha� si� d�ugo jeszcze
godzin� temu, wybieraj�c mi�dzy par� na szorstkich i na g�adkich
podeszwach. By� bowiem dobrym cz�owiekiem i cz�sto jego praca nape�nia�a
go niesmakiem. W ko�cu jednak zapakowa� dla Carmichaela buty na g�adkich
podeszwach.
Westchn�� raz jeszcze i znowu pochyli� si� nad skanerem, obracaj�c
tarcz�, aby przywo�a� ogl�dan�, poprzednio scen�. Carmichael stoj�cy na
zat�oczonym peronie po�yskuj�cym plamami smaru z jakiego� przecieku.
Carmichael w butach o �liskich podeszwach wybranych dla niego przez
Talleya. Poruszenie w t�umie, parcie ku kraw�dzi peronu i stopy
Carmiehaela, rozpaczliwie usi�uj�cego odzyska� r�wnowag�, gdy poci�g huczy
tu� obok.
- �egnam, panie Carmichael - mrukn�� Talley. To by�o po�egnanie,
kt�rego nie wypowiedzia�, kiedy tamten wychodzi� ze sklepu. Teraz zrobi�
to z �alem. �a�owa� dzisiejszego Carmichaela, kt�ry nie zas�u�y� sobie na
taki koniec. Dzi� nie by� jeszcze melodramatycznym demonem z�a, na kt�rego
�mier� mo�na patrze� bez drgnienia. Ale Tim Carmichael dnia dzisiejszego
musia� zap�aci� za Carmichaela za dziesi�� lat. Musia�.
Nie jest rzecz� dobr� posiadanie w�adzy nad �yciem i �mierci� swoich
bli�nich. Piotr Talley wiedzia�, �e nie jest to rzecz� dobr� - ale t�
w�adz� w�o�ono mu w r�ce. Nie pragn�� jej. Zdawa�o mu si�, �e przy pomocy
jego wytrenowanych palc�w i wytrenowanego umys�u maszyna zupe�nie
przypadkowo wzros�a do swej pot�nej postaci.
Pocz�tkowo peszy�a go. Jak u�ywa� takiego urz�dzenia? Jakie
niebezpiecze�stwa, jakie straszliwe mo�liwo�ci kry�y si� w tym oku,
patrz�cym poprzez zas�on� jutra? Spocz�a na nim odpowiedzialno�� i nim
znalaz� odpowied�, z trudem znosi� jej ci�ar. A kiedy ju� wiedzia�...
c�, wtedy ci�ar jeszcze si� zwi�kszy�. Albowiem Piotr Talley by�
cz�owiekiem �agodnym. Nikomu nie m�g� zdradzi� prawdziwego powodu dla
kt�rego prowadzi� sklep. Satysfakcja, powiedzia� Carmichaelowi.
Rzeczywi�cie, czasem odczuwa� g��bok� satysfakcj�. Ale kiedy indziej - tak
jak teraz - by� tylko przestrach i poni�enie. Zw�aszcza poni�enie.
Mamy to, czego ci trzeba. Tylko Talley wiedzia�, �e informacja ta nie
by�a przeznaczona dla tych, co odwiedzali jego sklep. To by�a wiadomo��
dla �wiata - tego �wiata, kt�rego przysz�o�� by�a ostro�nie, delikatnie
kszta�towana >. przez Piotra Talleya.
Nie�atwo by�o zmieni� generaln� lini� przysz�o�ci. Przysz�o�� jest
piramid� u�o�on� ceg�a za ceg�� i ceg�a za ceg�� musia� j� Talley
zmienia�. Istnieli ludzie, kt�rzy byli niezb�dni, kt�rzy mogli budowa�,
tworzy� - kt�rzy powinni by� ocaleni.
Talley dawa� im to, czego by�o im trzeba.
Ale, co nieuniknione, byli i inni, kt�rych przeznaczeniem by�o z�o.
Talley dawa� im tak�e - to, czego by�o trzeba �wiatu - �mier�.
Piotr Talley nie chcia� tej straszliwej mocy. Ale klucz do niej
znalaz� si� w jego r�kach, a nie o�mieli�by si� przekaza� takiej w�adzy
�adnemu z �yj�cych. Czasem pope�nia� b��dy. Poczu� si� troch� pewniej,
kiedy doszuka� si� podobie�stwa maszyny do klucza. Klucza do przysz�o�ci.
Klucza, kt�ry mu powierzono.
Pami�ta� o tym, gdy opieraj�c si� wygodnie, si�ga� po star�, wytart�
ksi�g�. �atwo odszuka� dobrze znany cytat. Jego wargi porusza�y si� lekko,
gdy czyta� go jeszcze raz w ma�ym pokoiku za sklepem na Park Avenue.
"Ot� i Ja tobie powiadam: Ty jeste� Piotr... I tobie dam klucze
Kr�lestwa Niebieskiego..."
prze�. Piotr W. Cholewa
powr�t