3063

Szczegóły
Tytuł 3063
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3063 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3063 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3063 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HENRY KUTTNER KRAINA MROKU Prze�o�y�a: Stefania Szczurkowska Rozdzia� l Ogie� w nocy Na tle coraz to ciemniejszego nieba, po jego p�nocnej stronie, snu�a si� w�ska smuga dymu. Zn�w poczu�em irracjonalny strach popychaj�cy mnie do panicznej ucieczki, towarzysz�cy mi ju� od d�u�szego czasu. Wiedzia�em, �e nie ma powodu si� ba�. To przecie� tylko dym unosz�cy si� ponad zagubion� po�r�d bagien miejscowo�ci� Limberlost, nieca�e osiemdziesi�t kilometr�w od Chicago, gdzie cz�owiek odrzuci� przes�dy, by zast�pi� je pot�nymi okowami ze stali i betonu. Zdawa�em sobie spraw�, �e to tylko wiejskie ognisko, a jednak wiedzia�em, �e nie. Co� g��boko na dnie mojej �wiadomo�ci pozna�o, sk�d unosi si� dym i kto stoi przy ogniu, bacznie spogl�daj�c w moj� stron� poprzez drzewa. Obejrza�em si�, przebiegaj�c wzrokiem poobwieszane �ciany - p�ki d�wigaj�ce przypadkowe plony z�odziejskich sk�onno�ci mego wuja kolekcjonera. Inkrustowane fajki do opium, srebrne i z�ote hinduskie figury szachowe, miecz... Odezwa�y si� we mnie ponure wspomnienia, o�y� paniczny strach. Zrobi�em dwa kroki i ju� by�em przy mieczu. �ci�ga�em go ze �ciany, mocno zaciskaj�c d�o� na r�koje�ci. Nie w pe�ni �wiadomy tego, co robi�, zn�w znalaz�em si� naprzeciwko okna, zwr�cony twarz� w stron� odleg�ego dymu. W r�ku �ciska�em miecz, ale nie by�o mi z nim dobrze - nie mia�em poczucia bezpiecze�stwa, jakie powinien dawa� miecz. - Spokojnie, Ed - us�ysza�em za sob� niski g�os wuja. - Co si� dzieje? Wygl�dasz dziwnie. - To nie ten miecz - us�ysza�em siebie, m�wi�cego bezradnie Potem co� jakby mgie�ka odp�yn�o z mojego m�zgu. Spojrza�em t�po na wuja, zastanawiaj�c si�, co si� ze mn� dzieje. - To nie jest ten miecz - odpowiedzia� m�j g�os. - Tamten powinien pochodzi� z Kambod�y. Powinien by� jednym z trzech talizman�w Kr�la Ognia i Kr�la Wody. Trzy najwa�niejsze talizmany: wci�� �wie�y owoc cui zerwany w czasie potopu, ga��� kwitn�cej palmy, kt�ra nigdy nie wi�dnie, i miecz Yana, ducha opieku�czego. Wuj spojrza� na mnie z ukosa poprzez dym z fajki. Pokiwa� g�ow�. - Zmieni�e� si�, Ed - powiedzia� tym swoim niskim, �agodnym g�osem. - Bardzo si� zmieni�e�. S�dz�, �e z powodu wojny; zreszt� mo�na si� by�o tego spodziewa�. Na dodatek chorowa�e�. Jednak nigdy przedtem nie interesowa�y ci� takie sprawy. Chyba za du�o czasu sp�dza�e� w bibliotekach. Mia�em nadziej�, �e te wakacje wyjd� ci na dobre. Wypoczynek... - Nie chc� �adnego wypoczynku - powiedzia�em z w�ciek�o�ci�. - P�tora roku odpoczywa�em na Sumatrze. Nic nie robi�em, tylko odpoczywa�em w tamtej cuchn�cej wiosce po�r�d d�ungli i czeka�em, wci�� czeka�em. Zobaczy�em j� teraz i poczu�em jej smr�d. Zn�w czu�em, �e mam gor�czk� szalej�c� we mnie przez ca�y czas, kiedy le�a�em w sza�asie strze�onym przez tabu. Cofn��em si� pami�ci� o osiemna�cie miesi�cy do ostatniej chwili, w kt�rej wszystko by�o jeszcze dla mnie normalne. Do ko�cowej fazy drugiej wojny �wiatowej, kiedy lecia�em nad d�ungl� na Sumatrze. Wojna nigdy oczywi�cie nie jest dobra ani normalna, ale do tamtego momentu zamroczenia w powietrzu by�em zwyk�ym cz�owiekiem, pewnym siebie, pewnym swego miejsca na �wiecie, bez tych niezno�nych odruch�w pami�ci, zbyt ulotnych, by je uchwyci�. Potem nast�pi�a pustka, nag�a i ca�kowita. Nigdy si� nie dowiedzia�em, co to by�o. Przecie� nic takiego si� nie sta�o. Jedynych obra�e� dozna�em wtedy, gdy run�� samolot, i by�y one zdumiewaj�co lekkie. Kiedy ogarn�� mnie mrok i pustka, by�em ca�y i zdr�w. Przyja�ni Batakowie znale�li mnie le��cego w rozbitym samolocie. Wyleczyli z gor�czki i z szalej�cej choroby swoimi dziwacznymi, prymitywnymi, ale skutecznymi sposobami uzdrawiania. Czasami my�l� sobie, �e ratuj�c mnie nie wy�wiadczyli mi przys�ugi. Ich lekarz-czarownik r�wnie� mia� w tej sprawie w�tpliwo�ci. On wiedzia�. Wypowiada� swoje niezwyk�e, daremne zakl�cia, stosowa� magi� ry�u i powi�zanego w sup�y sznura. Poci� si� z wysi�ku, czego wtedy jeszcze nie rozumia�em. Przypomnia�em sobie jego brzydk�, pokryt� szramami, majacz�c� w mroku mask� i gesty �wiadcz�ce o niezwyk�ej mocy. "Wr��, duszo, kt�ra b��kasz si� po wzg�rzach, nad rzek�. S�uchaj, przywo�uj� ci� zakl�ciem toemba bras. zaklinam ci� na ptasie jajo rad�y moelija, na jedena�cie zi� leczniczych...'' Tak. pocz�tkowo wszyscy si� nade mn� litowali. Lekarz-czarownik pierwszy wyczu�, �e co� tu jest nie tak. Ta �wiadomo�� udzieli�a si� innym. Czu�em, jak si� rozprzestrzenia, a oni zmieniaj� swoje nastawienie. Bali si�. Chyba nie mnie, wi�c czego? Zanim przylecia� helikopter, �eby zabra� mnie z powrotem do cywilizacji, lekarz-czarownik powiedzia� mi troch�. Pewnie tyle, na ile si� odwa�y�. "Musisz si� ukrywa�, synu. Przez ca�e �ycie musisz pozosta� w ukryciu. Szukaj� ci�..." - tutaj u�y� s�owa, kt�rego nie zrozumia�em. "Przychodz� z Innego �wiata, z krainy cieni, �eby ci� dopa��. Pami�taj o jednym - powiniene� strzec si� przedmiot�w magicznych. Je�eli ci si� to nie uda. by� mo�e magia stanie si� dla ciebie broni�. My nie mo�emy tobie pom�c. Nasze moce nie s� a� tak pot�ne." By� zadowolony, �e odchodz�. Wszyscy byli zadowoleni. Po tym, co si� sta�o, odczuwa�em niepok�j. Zosta�em przecie� ca�kowicie odmieniony. Czy�by przez gor�czk�? Mo�liwe. W ka�dym razie nie uwa�a�em ju� siebie za tego samego cz�owieka. Miewa�em sny, wspomnienia, prze�laduj�ce nag�e niepokoje, jak gdybym gdzie� zostawi� niedoko�czone �yciowe zadanie... Zorientowa�em si�, �e swobodniej rozmawiam teraz z wujem. - To by�o jak podniesienie kurtyny, zdj�cie zas�ony dymnej. Niekt�re sprawy zobaczy�em wyra�niej i okaza�o si�, �e znacz� co� innego. Ostatnio zdarza mi si� to, co przedtem wydawa�o si� nieprawdopodobne. Ale nie teraz. Wiesz, �e du�o podr�uj�. Ale to nie pomaga. I tak zawsze znajdzie si� co�, co mi przypomni tamto - amulet na wystawie lombardu, powi�zany w sup�y sznur, opal - kocie oczko, jakie� dwie figurki. Wci�� widz� to w snach, bez przerwy. Kiedy�... - Przerwa�em. - Tak? - wuj zach�ca� mnie �agodnie. - To by�o w Nowym Orleanie. Kiedy kt�rej� nocy obudzi�em si�, co� by�o w moim pokoju, bardzo blisko mnie. Pod poduszk� mia�em bro� - specjalny typ rewolweru. Kiedy po niego si�gn��em, to co�, nazwijmy je psem, wyskoczy�o przez okno. Tyle tylko, �e wcale nie wygl�da�o jak pies. - Zawaha�em si�. - W rewolwerze by�y srebrne kule - doda�em. Wuj milcza� przez d�u�sz� chwil�. Wiedzia�em, co my�li. - A ta druga figurka? - spyta� wreszcie. - Nie wiem. Ma na g�owie kaptur i jest chyba bardzo stara. Poza tymi dwoma... - Tak? - Jest jeszcze g�os. Bardzo s�odki, natr�tny g�os. I ogie�. A za ogniem twarz, kt�rej nigdy nie widzia�em wyra�nie. Wuj pokiwa� g�owa. Zapad�a ciemno��. Ledwie go widzia�em. Dym rozszed� si� w mroku nocy. Za drzewami b��ka�a si� jeszcze nik�a smu�ka... A mo�e to tylko moja wyobra�nia? Nachyli�em si� w stron� okna. - Ju� kiedy� widzia�em ten ogie� - powiedzia�em do wuja. - Co w tym z�ego? Ch�opi pal� ogniska. - Nie. To Ogie� Kl�ski. - C� to takiego, u diab�a? - Rytua� - powiedzia�em. - Podobnie jak ognie �wi�toja�skie albo ogniska, kt�re rozpalali Szkoci podczas staroceltyckich maj�wek. Tyle tylko, �e Ogie� Kl�ski roznieca si� wy��cznie w chwili nieszcz�cia. To bardzo stary zwyczaj. Wuj od�o�y� fajk� i pochyli� si� do przodu. - Co to wszystko ma znaczy�, Ed? Czy ty w og�le co� tu rozumiesz? - Z psychologicznego punktu widzenia mo�na by to nazwa� mani� prze�ladowcz� - m�wi�em powoli. - Wierz� w rzeczy, w kt�re przedtem nigdy nie wierzy�em. Chyba kto� pr�buje mnie odszuka� albo raczej ju� mnie znalaz�. I teraz wzywa. Nie wiem, kto to jest, i nie mam poj�cia, czego chce. Do tego jeszcze przed chwil� odkry�em ten miecz. Podnios�em bro� ze sto�u. - To nie ten miecz, kt�rego mi potrzeba - m�wi�em dalej. - Czasami, kiedy my�l� w spos�b oderwany, co� z zewn�trz wp�ywa do mojego umys�u. Podobnie jest z marzeniem o mieczu. Ale nie byle jakim mieczu, tylko tamtym, jednym jedynym. Nie wiem, jak on wygl�da - wiedzia�bym wtedy, gdybym trzyma� go w d�oni. - U�miechn��em si� z lekka. - Je�eli wyci�gn��bym go z pochwy na kilka centymetr�w, tamten ogie� zgas�by jak p�omie� �wiecy. Gdybym wyci�gn�� miecz na ca�� d�ugo��, nast�pi�by koniec �wiata. Wuj pokiwa� g�ow�. Po chwili zn�w si� odezwa�. - A co na to m�wi� lekarze? - spyta�. - Wiem, co by m�wili, gdybym im powiedzia� - odpar�em ponuro. - Ca�kowity ob��d. Gdybym mia� pewno��, �e tak jest, by�bym szcz�liwszy. Wiesz, �e jaki� pies zosta� zabity wczoraj w nocy. - Oczywi�cie, �e wiem. Stary Duke. A mo�e jaki� inny pies z kt�rej� farmy, co? - Albo wilk. Ten sam, kt�ry dosta� si� wczoraj w nocy do mojego pokoju, stan�� nade mn� jak cz�owiek i odci�� mi kosmyk w�os�w. Za oknem, gdzie� daleko, buchn�� p�omie� i zgas� w ciemno�ci. To Ogie� Kl�ski. Wuj podni�s� si� z miejsca. Sta�, przygl�daj�c mi si� w mruku. Po�o�y� mi sw� du�� d�o� na ramieniu. - Ty chyba jeste� chory, Ed. - My�lisz, �e zwariowa�em. No c�, mo�liwe. Ale mam pewne podejrzenia, co do kt�rych tak czy inaczej wkr�tce si� upewni�. Podnios�em miecz i po�o�y�em go sobie na kolanach. Siedzieli�my obaj w milczeniu i trwa�o to chyba d�ugo. W lesie, w kierunku na p�noc, nieprzerwanie pali� si� Ogie� Kl�ski. Nie widzia�em go, ale wznieca� p�omienie w mojej krwi z�owieszcze i tajemnicze. Rozdzia� 2 Zew Szkar�atnej Czarodziejki Nie mog�em spa�. Zapieraj�ca oddech spiekota p�nego lata otula�a mnie jak we�niany koc. Poszed�em wi�c do du�ego pokoju i nerwowo szuka�em papieros�w. - Czy wszystko w porz�dku, Ed? - G�os wuja dochodzi� przez otwarte drzwi. - Tak. Nie mog� tylko zasn��. Chyba poczytam. Wybra�em jak�� ksi��k� na chybi� trafi�, zatopi�em si� w wygodnym fotelu i zapali�em lamp�. Panowa�a absolutna cisza. Nie s�ycha� by�o nawet delikatnego plusku drobnych fal o brzeg jeziora. Marzy�em o jednym... Wytrawny strzelec w sytuacji krytycznej zapragnie dotyku g�adkiego drewna i metalu. Podobnie i moja d�o� usilnie pragn�a czego� dotkn��. Nie my�la�em ani o rewolwerze ani o mieczu, lecz o broni, kt�rej kiedy� u�ywa�em. Nie mog�em sobie przypomnie�, jaka ona by�a. Kiedy spojrza�em na oparty o kominek pogrzebacz i ju� mi si� wydawa�o, �e to w�a�nie to, nag�e wspomnienie natychmiast ulecia�o. Ksi��ka okaza�a si� znan� mi powie�ci�, przerzuci�em j� wi�c szybko. Przyt�umione, niewyra�ne pulsowanie krwi nie s�ab�o. Przybra�o nawet na sile, staja� si� wyczuwalne. Lekkie podniecenie w g��bi umys�u zaczyna�o narasta�. Z grymasem podnios�em si� z miejsca i od�o�y�em ksi��k� na p�k�. Sta�em tak przez chwil�, przebiegaj�c wzrokiem tytu�y. Odruchowo wyci�gn��em tomik, do kt�rego nie zagl�da�em przez wiele lat. By� to modlitewnik anglika�ski. Sam otworzy� mi si� w d�oniach. Ze strony wybija�o si� jedno zdanie. "Jam jest jakoby potw�r dla wielu." Od�o�y�em modlitewnik i wr�ci�em na fotel. Nie by�em w nastroju do lektury. Przeszkadza�o mi �wiat�o lampy nad g�ow�, wi�c nacisn��em wy��cznik. Pok�j natychmiast zaton�� w po�wiacie ksi�yca. Gwa�townie wzm�g� si� osobliwy nastr�j oczekiwania, tak jak gdyby opad�a jaka� zapora. Schowany w pochwie miecz wci�� le�a� na parapecie okna. Spojrza�em ponad nim na pochmurne niebo, na kt�rym �wieci� z�ocisty ksi�yc. Gdzie� w oddali, w bagnistej g�uszy Limberlost nik�ym �wiat�em b�yska� Ogie� Kl�ski. P�on�� i wzywa�. Z�oty kwadrat okna dzia�a� hipnotycznie. Zag��bi�em si� w fotelu, na wp� przymykaj�c oczy. W poczuciu zagro�enia zimny dreszcz wstrz�sn�� moim m�zgiem. Ju� wcze�niej odczuwa�em czasami to wezwanie. Jednak przedtem zawsze potrafi�em mu si� oprze�. Tym razem uleg�em. Czy�by tamten odci�ty kosmyk w�os�w da� wrogowi moc? Przes�dy. Logika nakazywa�a okre�la� to w ten spos�b, chocia� nieprzeparte wewn�trzne prze�wiadczenie m�wi�o mi, �e pradawna magiczna moc w�os�w to wcale nie kpina. Od tamtego zdarzenia na Sumatrze sta�em si� o wiele mniej sceptyczny. I r�wnie� od tamtego czasu zacz��em docieka�. Studia by�y dosy� osobliwe, od zasad magii hipnotycznej do fantastycznych opowie�ci o wilko�actwie i demonach. Wykazywa�em nawet zadziwiaj�co szybkie post�py. By�o tak, jakbym robi� powt�rk�, aby przypomnie� sobie to, co zna�em kiedy� na pami��. Tylko jeden problem sprawia� mi prawdziwe k�opoty. Wci�� si� na� natyka�em w postaci okr�nych wzmianek. Chodzi�o o poj�cie Mocy jako bytu, wyst�puj�ce w�r�d ludu pod tak znanymi imionami, jak Czarny, Szatan, Lucyfer, i nieznanymi, jak Kutchie u australijskiego plemienia Dieri, Tu�a u Eskimos�w, afryka�ski Abonsam czy Stratteli u Szwajcar�w. Nie prowadzi�em bada� na temat Czarnego, poniewa� nie by�o mi to potrzebne. Powraca� do mnie sen, kt�rego nie mog�em nie uto�samia� z ciemn� si�� uosabiaj�c� z�o. Sta�em wtedy jakby przed z�oci�cie l�ni�cym kwadratem, okropnie wystraszony, d���c jednak nieodparcie do upragnionego spe�nienia. Przenikn�� do wn�trza tego roz�wietlonego kwadratu, gdzie by�oby �r�d�o ruchu. Wiedzia�em o pewnych rytualnych gestach, jakie nale�a�oby wykona� przed rozpocz�ciem ca�ej ceremonii, lecz trudno mi by�o prze�ama� ogarniaj�cy mnie bezw�ad. Tamten kwadrat przypomina� nasycone �wiat�em ksi�yca okno, kt�re mia�em przed sob�, a jednak by� inny. Tym razem nie przeszy� mnie nawet dreszcz strachu. S�yszalny cichy pomruk dzia�a� raczej koj�co, brzmi�c �agodnie jak nucenie kobiecego g�osu. Z�oty kwadrat zadr�a� i zamigota�. Smu�ki mrocznego �wiat�a wysuwa�y si� w moim kierunku jak macki. Zewsz�d dobiega� cichy pomruk, n�c�cy i zniewalaj�cy. Z�ote macki wdziera�y si� wsz�dzie, jak gdyby zgadywa�y. Dotkn�y lampy, sto�u, dywanu i cofn�y si�. Wreszcie trafi�y na mnie. Teraz szybko i chciwie skoczy�y naprz�d. Zd��y�em tylko zadr�e� przez chwil� z przera�enia, zanim omota�y mnie u�ciskiem, jakby chcia�y u�pi� mnie w z�ocistym pyle. Pomruk stawa� si� g�o�niejszy. Podda�em si� jego dzia�aniu. Zareagowa�em takim samym dreszczem jak odarty ze sk�ry satyr Marsjasz, kt�ry dr�a� na d�wi�k rodzimych melodii frygijskich. Rozpozna�em t� muzyk�. Przecie� zna�em ten �piew. Ze z�ocistej jasno�ci skrada�a si� skulona zjawa. Widmo o bursztynowych oczach, ze zje�on� grzyw�, posta� nie ludzka, lecz wilcza. Zjawa zawaha�a si� i spojrza�a badawczo przez rami�. W polu widzenia ukaza�a si� teraz jeszcze jedna posta� w d�ugiej szacie i kapturze, spod kt�rych nie wystawa� najmniejszy fragment twarzy ani cia�a. By�a niedu�a, wzrostu dziecka. Wilk i posta� w kapturze, zawieszeni w z�ocistym pyle, obserwowali i czekali. Pomruk podobny do westchnie� sta� si� teraz inny, przybieraj�c d�wi�ki sylab i wyraz�w. S�owa nie by�y wypowiadane w �adnym ludzkim j�zyku, ale zna�em je. - Ganelonie! Wzywani ci�, Ganelonie! Na pi�tno twojej krwi... wys�uchaj mnie. Ganelon! To przecie� moje imi�. Zna�em je tak dobrze. Tylko kto mnie tak nazywa�? - Wo�a�am do ciebie ju� wcze�niej, ale droga by�a zamkni�ta. Teraz przerzucony zosta� pomost. Przyb�d� do mnie, Ganelonie! Da�o si� s�ysze� westchnienie. Wilk, warcz�c, popatrzy� przez w�ochaty, zje�ony bark. Za-kapturzona posta� nachyli�a si� w moj� stron�. Poczu�em na sobie spojrzenie przenikliwych oczu, �ledz�cych mnie spod ciemnego kaptura, i powiew lodowatego oddechu. - On zapomnia�, Medeo - odezwa� si� s�odki, cienki, jakby dziecinny g�osik. Zn�w s�ycha� by�o westchnienie. - Nie pami�ta mnie? Ganelonie, Ganelonie! Czy�by� zapomnia� ramion Medei, ust Medei? Rozbujany w z�ocistym pyle, ko�ysa�em si� na wp� �pi�cy. - On zapomnia� - powt�rzy�a posta� w kapturze. - Pomimo wszystko niech do mnie przyb�dzie. Ganelonie, pali si� Ogie� Kl�ski. Brama do Krainy Mroku stoi otworem. Na ogie�, ziemi� i ciemno�ci, wzywam ci�, Ganelonie! - On zapomnia�. - Przyprowad� mi go. Przecie� to my mamy teraz moc. Z�ocisty py� zg�stnia�. Wilk o p�on�cych oczach i zjawa odziana w d�ug� szat� zawirowa�y, zbli�aj�c si� w moim kierunku. Poczu�em, jak bezwolnie unosz� si� i posuwam naprz�d. Okno otworzy�o si� szeroko. Spojrza�em na os�oni�ty pochw� miecz, gotowy do u�ycia. Chwyci�em bro�, nie mog�c jednak przeciwstawi� si� tej nieub�aganej fali, kt�ra pcha�a mnie naprz�d. Wilk i pomrukuj�ca zjawa p�yn�y wraz ze mn�. - Do Ognia. Doprowad� go do Ognia. - Medeo, on zapomnia�. - Do Ognia, Edeyrn. Do Ognia. Obok mnie przep�ywa�y pokr�cone konary drzew. Daleko w przedzie zobaczy�em migotanie, kt�re wzmaga�o si� i przybli�a�o. By� to Ogie� Kl�ski. Teraz fala unosi�a mnie jeszcze szybciej, wprost do Ognia. Tylko nie do Caer Llyr! Gdzie� z g��bi �wiadomo�ci wyrwa�y si� te tajemne s�owa. Wilk o bursztynowych oczach zawirowa� i wlepi� we mnie wzrok. Zakapturzona zjawa przyp�yn�a bli�ej na fali z�ocistego strumienia. Poczu�em, jak przez sk��biony py� przenika lodowaty, �miertelny ch��d. - Caer Llyr - s�odkim, dziecinnym g�osikiem wyszepta�a zakapturzona Edeyrn. - On pami�ta Caer Llyr, ale czy pami�ta Llyra? - Musi pami�ta�. Zosta� przecie� naznaczony przez Llyra. W Caer Llyr, w Siedzibie Llyra na pewno sobie przypomni. W odleg�o�ci kilku metr�w pali� si� wysokim s�upem Ogie� Kl�ski. Walczy�em z wci�gaj�c� mnie fal�. Unios�em w g�r� miecz, a pochw� wyrzuci�em. Ci��em z�ocisty py�, w kt�ry mnie sp�tano. �wiec�ce, mgliste widma zadr�a�y pod ciosami starodawnej klingi. Rozdarte, cofn�y si�. W melodyjnym pomruku nast�pi�a przerwa. Na chwil� zapanowa�a kompletna cisza. A potem... - Matholchu! - da� si� s�ysze� krzyk niewidzialnej, pomrukuj�cej zjawy. - Lordzie Matholchu! Wilk, gotowy do skoku, wystawi� k�y. Mierzy�em w warcz�cy pysk. Zwierz� z �atwo�ci� unikn�o ciosu i ruszy�o naprz�d. Chwyci�o ostrze pomi�dzy k�y, wytr�caj�c mi z d�oni r�koje��. Z�ocisty py�, nap�ywaj�cy kolejn� fal�, zamkn�� mnie w gor�cym u�cisku. - Caer Llyr - mrucza�y zjawy. Ogie� Kl�ski strzela� purpurow� fontann�. - Caer Llyr! - wykrzykiwa�y p�omienie. Nagle wynurzy�a si� spo�r�d nich... posta� kobiety! Czarne jak noc w�osy sp�ywa�y jej mi�kko do kolan. Spod rosn�cych poziomo brwi rzuci�a w moj� stron� spojrzenie, kt�re wyra�a�o w�tpliwo�� i dzik� determinacj� zarazem. By�a uosobieniem urody, czarnow�os� pi�kno�ci�. Lilith. Medea, czarodziejka z Kolchidy. A potem... - Brama si� zamyka - oznajmi�a Edeyrn dziecinnym g�osi kiem. Wilk, z moim mieczem wci�� w pysku, niespokojnie szykowa� si� do skoku. Kobieta, kt�ra wynurzy�a si� z p�omieni, milcza�a. Wyci�gn�a tylko do mnie r�ce. Z�ocisty py� pcha� mnie gwa�townie do przodu, wprost w �nie�nobia�e ramiona. Wilk i zakapturzona zjawa doskoczyli do nas z obu stron. Pomruk przeszed� w tubalny ryk - huk jakby wal�cych si� �wiat�w. - To trudne, bardzo trudne - powiedzia�a Medea. - Pom� mi, Edeyrn. Lordzie Matholchu. P�omienie zgas�y. Ju� nie otacza�a nas o�wietlona ksi�ycem g�usza wok� Limberlost, lecz szara pustka, bezkszta�tna szaro��, ci�gn�ca si� w niesko�czono��. Na tle tej pustki nie by�o wida� nawet gwiazd. - Medeo, nie ma we mnie mocy. Za d�ugo przebywa�am na Ziemi. - Z g�osu Edeyrn przebija� strach. - Otwieraj bram�! - krzykn�a Medea. - Uchyl j� tylko troch�, bo w przeciwnym razie pozostaniemy tutaj na zawsze, mi�dzy �wiatami. Wilk, warcz�c, gotowa� si� do skoku. Poczu�em, jak z jego zwierz�cego cia�a p�ynie energia. Jego m�zg nie by� jednak m�zgiem zwierz�cia. Otaczaj�cy nas py� rozproszy� si�. Wkrad�a si� szaro��. - Ganelonie - powiedzia�a Medea. - Pom� mi, Ganelo-nie! Otworzy�a si� jaka� furtka w mojej �wiadomo�ci. Do wn�trza wtargn�a bezkszta�tna ciemno��. Czu�em, jak pe�za we mnie to zab�jcze, szata�skie widmo i pogr��a umys� w czarnych jak heban falach. - W nim jest moc - wyszepta�a Edeyrn. - Zosta� przecie� naznaczony przez Llyra. Niech go przywo�a. - Nie, nie. Nie odwa�� si�. Llyra? - Medea przygl�da�a mi si� badawczo. Wilk warcza� i pr�y� si� u mych st�p, jak gdyby jego zwyk�a zwierz�ca si�a wystarcza�a, by jednym szarpni�ciem otworzy� bram� mi�dzy zamkni�tymi �wiatami. Teraz czarne fale zala�y mnie zupe�nie. My�li wybieg�y wprawdzie ponad nie, lecz zosta�y st�amszone przez mroczn�, napawaj�c� groz�, absolutn� niesko�czono��, kt�ra si�ga�a coraz dalej i dalej, a�... Dosi�gn�a... Dosi�gn�a Llyra... Llyra! - Brama si� otwiera - oznajmi�a Edeyrn. Mroczna pustka przemin�a. Z�ocisty py� rozrzedzi� si� i znikn��. Otacza�y mnie teraz bia�e kolumny, kt�re pn�c si� wysoko, wysoko w g�r� tworzy�y sklepienie. Stali�my na ozdobionym osobliwymi rysunkami podium. Szata�ska fala, kt�ra przep�ywa�a przeze mnie, znik�a. Zdj�ty przera�eniem i dr�czony odraz� do samego siebie, pad�em na kolana, jedn� r�k� zas�aniaj�c oczy. Przywo�a�em... Llyra! Rozdzia� 3 Zamkni�te �wiaty Obudzi�em si� z uczuciem b�lu w ka�dym mi�niu. Le�a�em bez ruchu, wpatrzony w niski sufit. Pami�� odp�yn�a. Odwr�ci�em g�ow� i uprzytomni�em sobie, �e le�� na mi�kkiej kanapie wy�cie�anej jedwabiem i ob�o�onej poduszkami. Naprzeciw niemal pustego, skromnie umeblowanego pomieszczenia znajdowa�o si� we wn�ce p�prze�roczyste okno. Chocia� przepuszcza�o �wiat�o, widzia�em przez nie tylko zamazane plamy. Obok mnie, na sto�ku o trzech nogach, siedzia�a ubrana w d�ug� szat� karlica, w kt�rej rozpozna�em Edeyrn. R�wnie� i teraz nie widzia�em jej twarzy. Cie� rzucany przez kaptur pada� bardzo g��boko. Czu�em jednak b�ysk przenikliwych, czujnych oczu i jaki� dziwnie obcy, lodowaty, jakby grobowy oddech. Szata Edeyrn mia�a brzydki odcie� szafranu, a w ostrych fa�dach nie by�o odrobiny �ycia. Przygl�daj�c si� temu stworzeniu zauwa�y�em, �e ma ledwie ponad metr wzrostu. Mo�e mia�aby metr dwadzie�cia, gdyby sta�a prosto. - Napijesz si� czego�, zjesz co�, Lordzie Ganelonie? - zn�w us�ysza�em s�odki, dziecinny, bezp�ciowy g�osik. Zrzuci�em z siebie zwiewn� szat� i usiad�em. Ubrany by�em w wiotk�, delikatn�, srebrzyst� tunik� i kr�tkie spodnie z identycznej tkaniny. Chocia� Edeyrn nie zrobi�a na poz�r �adnego ruchu, draperia na �cianie rozsun�a si� i wszed� w milczeniu m�czyzna, wnosz�c zastawion� tac�. Jego wygl�d uspokaja�. By� to postawny, dobrze zbudowany m�czyzna. Spod ozdobionego pi�ropuszem he�mu w stylu etruskim wygl�da�a smag�a, masywna twarz. Tak my�la�em, dop�ki nie zobaczy�em jego oczu. By�y jak niebieskie stawy, w kt�rych zatopione zosta�o przera�enie. Ten odwieczny strach zapad� do samej g��bi spojrzenia, jakby zadomowiony na dnie oczu. M�czyzna obs�u�y� mnie w milczeniu i odszed� bez s�owa. - Jedz i pij. Nabierzesz si�, Lordzie Ganelonie. - Edeyrn skin�a g�ow�, wskazuj�c na tac�. Le�a�y na niej rozmaite mi�sa, chleb i kielich jakiego� bezbarwnego napoju. Kiedy go spr�bowa�em, okaza�o si�, �e to nie woda. Prze�kn��em niedu�y haust, odstawi�em kielich i popatrzy�em gniewnie na Edeyrn. - Chyba nie postrada�em zmys��w - odezwa�em si�. - Nie. Twoja dusza przebywa�a gdzie indziej, a ty by�e� na wygnaniu. Teraz zn�w jeste� w domu. - W Caer Llyr? - spyta�em, nie bardzo wiedz�c dlaczego. - Nie, ale musisz chyba pami�ta�. - Edeyrn zaszele�ci�a szafranow� szat�. - Nic nie pami�tam. A kim ty jeste�? Co si� ze mn� dzia�o? - Wiesz, �e jeste� Ganelonem? - Nazywam si� Edward Bond. - Przecie� prawie ju� sobie przypomnia�e�, tam, przy Ogniu Kl�ski - powiedzia�a Edeyrn. - Na to potrzeba troch� czasu. No i zawsze istnieje pewne ryzyko. Pyta�e�, kim jestem. Mam na imi� Edeyrn i zasiadam w Zgromadzeniu. - Jeste�... - Jestem kobiet� - powiedzia�a tym swoim dziecinnym, s�odkim g�osikiem, u�miechaj�c si� delikatnie. - Bardzo star� kobiet�, najstarsz� ze Zgromadzenia, kt�re nie sk�ada si� ju� z dawnej trzynastki. Jest tam oczywi�cie Medea, Lord Matholch (przypomnia�em sobie wilka), Ghast Rhymi, kt�ry ma najwi�ksz� moc z nas wszystkich, ale jest zbyt stary, by j� wykorzystywa�. No i ty, Ganelon czy Edward Bond, skoro tak siebie nazywasz. Jest nas pi�cioro. Kiedy� by�y setki, chocia� nawet ja nie mog� pami�ta� tamtych czas�w. Ghast Rhymi pami�ta�by, gdyby chcia�. - O Bo�e, nic z tego nie wiem. - Ukry�em twarz w d�oniach. - Twoje s�owa nic dla mnie nie znacz�. Nawet nie mam poj�cia, gdzie jestem! - Pos�uchaj - powiedzia�a Edeyrn i w tej samej chwili poczu�em na ramieniu delikatne dotkni�cie. - Musisz zrozumie� jedno. Straci�e� pami��. - To nieprawda. - Ale� tak, to prawda, Lordzie Ganelonie. Twoja prawdziwa pami�� zosta�a zatarta, a w jej miejsce dano ci sztuczn�. Wszystko, co wed�ug ciebie jest przypomnieniem twego �ycia na Ziemi - to fa�sz. To si� w og�le nie wydarzy�o. W ka�dym razie nie przytrafi�o si� tobie. - Ziemia? To ja nie jestem na Ziemi? - Tutaj jest inny �wiat - pad�a odpowied�. - Ale to tw�j �wiat. Z niego w�a�nie si� wywodzisz. Nasi wrogowie, Buntownicy, skazali ci� na wygnanie i zmienili ci pami��. - To niemo�liwe. - Podejd� tutaj - powiedzia�a Edeyrn i zbli�y�a si� do okna. Dotkn�a czego� i szyba sta�a si� przezroczysta. Spojrza�em ponad zakapturzon� g�ow� karlicy na krajobraz, kt�rego nigdy przedtem nie widzia�em. A mo�e widzia�em? W dole rozci�ga� si� las, sk�pany w pos�pnym, krwistym �wietle purpurowego s�o�ca. Patrzy�em ze znacznej wysoko�ci, nie mog�em wi�c dostrzec szczeg��w, chocia� wydawa�o mi si�, �e drzewa maj� jakie� dziwne kszta�ty i �e si� poruszaj�. W kierunku odleg�ych wzg�rz p�yn�a rzeka. Ponad lasem g�rowa�o kilka bia�ych wie�. To wszystko. Jednak�e ogromne szkar�atne s�o�ce wiele t�umaczy�o. To nie by�a ta Ziemia, kt�r� zna�em. - Czy�by jaka� inna planeta? - Nie tylko - odpowiedzia�a Edeyrn. - Niewielu jest takich w Krainie Mroku, kt�rzy o tym wiedz�. Na twoje nieszcz�cie wiem ja i jeszcze kilku. Istniej� �wiaty prawdopodobne, rozbie�ne w strumieniu czasu, chocia� prawie identyczne, dop�ki ich odga��zienia nie rozejd� si� na zbyt du�� odleg�o��. - Nic z tego nie rozumiem. - �wiaty wsp�istniej� w czasie i przestrzeni, lecz oddzielone s� za pomoc� innego wymiaru, wyznaczonego przez prawdopodobie�stwo. Znajdujesz si� w �wiecie, kt�ry m�g� by� twoim �wiatem, gdyby wydarzy�o si� dawno temu co�, co w istocie nie mia�o miejsca. Ziemia i Kraina Mroku pierwotnie stanowi�y jedno�� w czasie i przestrzeni. Dopiero p�niej podj�to pewn� decyzj�, decyzj� najwy�szej wagi, chocia� nie wiem dok�adnie jak�. Od tamtego momentu strumie� czasu rozga��zi� si� i w miejsce istniej�cego poprzednio jednego �wiata powsta�y dwa r�ne. Pocz�tkowo by�y identyczne, z tym, �e w jednym z nich nie podj�to tamtej najwa�niejszej decyzji. Skutki okaza�y si� kra�cowo r�ne. Chocia� wydarzy�o si� to wszystko setki lat temu, obydwa mo�liwe �wiaty nadal istniej� blisko siebie w strumieniu czasu. Kiedy� w ko�cu odp�yn� na jeszcze wi�ksz� odleg�o�� i stan� si� jeszcze mniej do siebie podobne. Na razie s� zbie�ne do tego stopnia, �e cz�owiek ze �wiata ziemskiego mo�e mie� sw�j odpowiednik w Krainie Mroku. - Odpowiednik? - Tak, cz�owieka, kt�rym by�by, gdyby setki lat temu w jego �wiecie nie zosta�a podj�ta najwa�niejsza decyzja. Ganelon - Edward Bond to para bli�niacza. Teraz rozumiesz? Wr�ci�em na kanap� i usiad�em zas�piony. - Dwa �wiaty, kt�re ze sob� wsp�istniej�. Tak, to mog� zrozumie�. Ale chyba masz na my�li co� wi�cej, chyba to, �e gdzie� istnieje m�j odpowiednik. - Urodzi�e� si� w Krainie Mroku. Tw�j sobowt�r, prawdziwy Edward Bond, urodzi� si� na Ziemi. Tutaj s� nasi wrogowie - zbuntowani le�ni zwiadowcy, kt�rzy przyw�aszczyli sobie do�� wiedzy, aby przerzuci� most nad przepa�ci� dziel�c� oba warianty czasowe. Sami r�wnie� dowiedzieli�my si� dopiero niedawno o tej metodzie, chocia� kiedy� by�a ona tutaj dobrze znana w�r�d cz�onk�w Zgromadzenia. Buntownicy pokonali przepa�� wysy�aj�c ciebie, to znaczy Ganelona, do �wiata ziemskiego po to, by Edward Bond m�g� przyby� tutaj do nich. Nast�pnie... - Ale dlaczego? - przerwa�em. - Jaki mieli ku temu pow�d? Edeyrn zwr�ci�a w moj� stron� zakapturzon� g�ow�. Kiedy utkwi�a we mnie wzrok, poczu�em, zreszt� nie po raz pierwszy, ten znany ch��d. - Pow�d? - powt�rzy�a jak echo s�odkim, ch�odnym g�osem. - Pomy�l sam, Ganelonie. Spr�buj sobie przypomnie�. Zastanawia�em si� z zamkni�tymi oczami, usi�uj�c st�umi� �wiadom� pami��, a wydoby� z g��bi na powierzchni� pami�� Ganelona, je�eli w og�le tam by�a. Nie mog�em jeszcze do ko�ca si� pogodzi� z tymi wszystkimi absurdalnymi my�lami, chocia� z pewno�ci� wiele by one wyja�ni�y, gdyby by�y prawdziwe. Zda�em sobie nagle spraw�, �e t�umaczy�yby nawet tamt� przedziwn� pustk� wtedy w samolocie nad d�ungl� Sumatry, tamt� chwil�, od kt�rej wszystko zacz�o wygl�da� inaczej. A mo�e to w�a�nie w tamtym momencie Edward Bond opu�ci� Ziemi�, a jego miejsce zaj�� Ganelon. Obaj byli zbyt oszo�omieni i bezradni podczas tej zamiany, aby zorientowa� si� i zrozumie�, co si� sta�o. Przecie� to niemo�liwe! - Nie pami�tam -- stwierdzi�em szorstko. - To nie mog�o mie� miejsca. Doprawdy wiem, kim jestem! Wiem wszystko, co kiedykolwiek przydarzy�o si� Edwardowi Bondowi. Nie wm�wisz mi chyba, �e to, co si� dzieje, stanowi tylko z�udzenie. Przecie� to zbyt wyraziste, zbyt realne! - Ganelonie, Ganelonie - mrukn�a Edeyrn ze �miechem w g�osie. - Pomy�l o tych buntownikach. Spr�buj, Ganelonie. Postaraj si� sobie przypomnie�, dlaczego post�pili z tob� w taki w�a�nie spos�b. Le�ni zwiadowcy, Ganelonie, ci krn�brni mali ludzie w zieleni. Znienawidzeni przez nas, zagra�aj�cy nam. Ganelonie, na pewno pami�tasz! Mo�e by�a to swego rodzaju hipnoza. P�niej tak my�la�em. Jednak w tym momencie jaki� obraz rzeczywi�cie nap�yn�� do mojej �wiadomo�ci. Zobaczy�em mrowi�cy si� po�r�d drzew zielony r�j. Na jego widok zapa�a�em nag�ym gniewem. W tym momencie by�em Ganelonem, wielkim, pot�nym w�adc� zdradzonym przez swych poddanych, niegodnych nawet tego, by wi�za� mi buty. - Oczywi�cie, �e ich nienawidzi�e� - wyszepta�a Edeyrn. - By� mo�e dostrzeg�a m�j wyraz twarzy. Kiedy m�wi�a, poczu�em, jak w jaki� dziwny spos�b sztywnieje mi wykrzywiona twarz. Nadal siedz�c, rozprostowa�em si� i arogancko odchyli�em do ty�u. Usta wykrzywi� mi szyderczy u�miech. Mo�e dzi�ki temu Edeyrn nie mog�a czyta� wszystkich moich my�li. To co s�dzi�em, widnia�o jednak jasno na mojej twarzy i znajdowa�o odbicie w zachowaniu. - Oczywi�cie ukara�e� ich, kiedy nadarzy�a si� sposobno�� . - m�wi�a dalej Edeyrn. - Takie by�o twoje prawo i obowi�zek. Jednak oni ci� oszukali, Ganelonie. Okazali si� sprytniejsi ni� ty. Znale�li bram�, przez kt�r� wepchn�li ci� do innego �wiata, odwracaj�c bieg czasu. Daleko po drugiej stronie tej bramy sta� Edward Bond, kt�ry nie czu� do buntownik�w nienawi�ci. Dlatego otworzyli j�. G�os Edeyrn przybra� nieznacznie na sile. Odkry�em brzmi�c� w nim nut� drwiny. - K�amliwa pami��, fa�szywe wspomnienia, Ganelonie. Przyjmujesz przesz�o�� Edwarda Bonda za swoj� w�asn� wtedy, kiedy uto�samiasz si� z nim. On dosta� si� do naszego �wiata takim, jakim by�, nic nie wiedz�c o Ganelonie. Sprawi� nam wiele k�opot�w, przyjacielu, wprowadzi� wielki zam�t. Pocz�tkowo nie domy�lali�my si�, �e co� jest nie w porz�dku. S�dzili�my, �e z chwil� kiedy Ganelon znikn�� ze Zgromadzenia, w�r�d buntownik�w pojawi� si� jaki� nieznany nowy Ganelon, organizuj�c ich do walki przeciwko w�asnym ludziom. - Edeyrn u�miechn�a si� delikatnie. - Musieli�my zbudzi� ze snu Ghasta Rhymiego, �eby przyszed� nam z pomoc�. Kiedy dowiedzieli�my si� wreszcie, jak otworzy� bram�, przybyli�my na Ziemi�, by ciebie poszukiwa�. Znale�li�my ci� i zabrali�my ze sob� z powrotem. Tutaj jest tw�j �wiat, Lordzie Ganelonie! Uznajesz go? - Ten �wiat nie jest prawdziwy. Jestem przecie� Edwardem Bondem. - Potrz�sn��em glow� oszo�omiony. - Mo�emy przywr�ci� ci prawdziw� pami��. I tak zrobimy. S�dz� zreszt�, �e ona ju� si� na chwil� ujawni�a, w�a�nie teraz. Ale to wszystko wymaga czasu. Na razie jeste� jednym ze Zgromadzenia, a Edward Bond powr�ci� na Ziemi� na swe dawne miejsce. Pami�taj�c... - Edeyrn zn�w u�miechn�a si� delikatnie - pami�taj�c na pewno o wszystkim, co tu zostawi�. Nie ma jednak szans powrotu ani mo�liwo�ci ponownego zaanga�owania si� w sprawy, kt�re go ju� nie dotycz�. My potrzebowali�my ciebie, Ganelonie. Jak�e bardzo by�e� nam potrzebny. - C� ja takiego mog� zrobi�? Jestem przecie� Edwardem Bondem. - Ganelon m�g�by wiele dokona�, gdyby odzyska� pami��. Na Zgromadzenie przysz�y z�e czasy. Kiedy� by�o nas trzyna�cioro. Dawniej inne Zgromadzenia przy��cza�y si� do naszych Sabat�w. Kiedy�, pod wodz� Wielkiego Llyra, rz�dzili�my ca�ym �wiatem. Teraz Llyr zapada w sen i coraz bardziej oddala si� od swych wyznawc�w. Kraina Mroku popada stopniowo w stan barbarzy�stwa. Ze wszystkich Zgromadze� osta�o si� tylko nasze - przerwany kr�g tu� obok Caer Llyr. gdzie za Z�otym Oknem �pi Wielki. Edeyrn zamilk�a. - Czasami wydaje mi si�, �e Llyr wcale nie jest pogr��ony we �nie - powiedzia�a po chwili. - My�l�, �e powoli usuwa si� do jakiego� dalekiego �wiata, przestaj�c interesowa� si� tymi, kt�rych stworzy�. Ale powraca - doda�a, �miej�c si�. - Tak, wraca wtedy, kiedy przed jego Oknem ustawiaj� si� przeznaczeni mu na ofiar�. Dop�ki b�dzie powraca�, dop�ty Zgromadzenie b�dzie mia�o moc pozwalaj�c� narzuca� swoj� wol� Krainie Mroku. Jednak le�ni buntownicy z ka�dym dniem rosn� w si��, Ganelonie. Z nasz� pomoc� zbiera�e� w sobie moc, aby im si� przeciwstawi�, i w�a�nie wtedy znikn��e�. Potrzebowali�my ciebie i nada! potrzebujemy bardziej ni� kiedykolwiek. Jeste� jednym ze Zgromadzenia, by� mo�e najpot�niejszym z nas wszystkich. Razem z Matholchem by�e�... - Chwileczk� - przerwa�em jej. - Wci�� mam zam�t w g�owie. Matholch? Czy�by to tamten wilk? - Tak, to on. - M�wi�a� o nim tak, jakby by� cz�owiekiem. - On jest cz�owiekiem... bywa nim czasami. To przypadek wilko�actwa, istoty, kt�ra zmienia swe kszta�ty. - Wilko�ak? Niemo�liwe. To mity, zwariowane ludowe przes�dy. - Oto, sk�d si� wzi�y te mity: Dawno temu wiele bram mi�dzy Krain� Mroku i Ziemi� pozostawiono otworem. Na Ziemi pami�� o tamtych czasach przetrwa�a w formie zabobonnych ludowych opowie�ci, korzeniami si�gaj�cych jednak rzeczywisto�ci. - Przes�dy i nic poza tym - powiedzia�em kategorycznie. - Czy�by� uwa�a�a, �e te wszystkie wilko�aki i wampiry istniej� naprawd�? - Ghast Rhymi m�g�by opowiedzie� ci o nich wi�cej, ale nie mo�emy go budzi� w tak b�ahej sprawie. Wobec tego spr�buj� sama, pos�uchaj. Cia�o sk�ada si� z kom�rek, kt�re do pewnego stopnia wykazuj� zdolno�ci przystosowawcze. W sporadycznych przypadkach, kiedy przyspieszony zostaje metabolizm, adaptuj� si� jeszcze lepiej i wtedy powstaj� wilko�aki. Spod rzucaj�cego cie� kaptura brzmia� dalej s�odki, bezp�ciowy, dziecinny g�osik. Zaczyna�em troch� rozumie�. Na Ziemi, na lekcjach biologii pokazywano przypadki zwyrodnia�ych kom�rek, na przyk�ad nowotwor�w z�o�liwych i tym podobnych. By�o w�r�d nich wiele "ludzi-wilk�w", obro�ni�tych w�osami g�stymi jak futro. Gdyby kom�rki mog�y szybko si� przystosowywa�, zdarza�yby si� pewnie r�ne dziwne rzeczy. Co dzia�oby si� z ko��mi? Mam na my�li specyficzn� tkank� kostn�, a nie sztywne, �amliwe ko�ci normalnego cz�owieka. Zatrwa�aj�ca by�aby teoria, i� struktura fizjologiczna uleg�aby tak du�ym zmianom, �e zamiast cz�owieka powsta�by wilk. - Cz�ciowo to oczywi�cie z�udzenie - powiedzia�a Edeyrn. - Matholch nie jest a� tak zezwierz�cony, jakim si� wydaje. Jednak przekszta�ca si�, naprawd� zmienia swoj� posta�. - Ale w jaki spos�b? - spyta�em. - Jak on to robi? Edeyrn po raz pierwszy chyba si� zawaha�a. - Jest... mutantem - odpowiedzia�a po chwili. - Tutaj, w Krainie Mroku, �yje w�r�d nas wiele mutant�w. Jest ich troch� w Zgromadzeniu, inni s� gdzie indziej. - A ty jeste� mutantk�? - spyta�em. - Tak. - I... przekszta�casz si�? - Nie - zaprzeczy�a Edeyrn. Przez jej szczup�e cia�o przeszed� jakby lekki dreszcz. - Nie, nie zmieniam postaci, Lordzie Ganelonie. Czy�by� nie pami�ta� natury moich... moich mocy? - Nie, nie pami�tam. - Mog� ci si� przyda�, kiedy Buntownicy zn�w zaatakuj� - rzek�a powoli. - Tak, s� w�r�d nas przypadki mutacji i by� mo�e stanowi� g��wn� przyczyn�, dla kt�rej przed wiekami nast�pi�o rozszczepienie wyznaczone przez prawdopodobie�stwo. Na Ziemi nie �yj� mutanci, w ka�dym razie nie ma tam takich jak u nas. Zreszt� Matholch nie jest jedyny. - A ja jestem mutantem? - spyta�em cicho. - Nie, poniewa� �aden mutant nie mo�e by� przeznaczony dla Llyra. - Potrz�sn�a przecz�co zakapturzon� g�ow�. - A ty zosta�e� naznaczony. Kto� ze Zgromadzenia musi zna� klucz do Caer Llyr. Zn�w poczu�em lodowaty powiew strachu. Nie, to nie by� strach, to przera�enie, potworny, �miertelny bezdech, kt�ry ogarnia� mnie zawsze, ilekro� pada�o imi� Llyra. - Kim jest Llyr? - wydusi�em z siebie pytanie. Zapad�o d�ugie milczenie. - Kt� to pyta o Llyra? - odezwa� si� zza mnie jaki� niski g�os. - Edeyrn, tej tajemnicy lepiej nie ods�ania�. - Jednak mo�e zaj�� taka konieczno�� - powiedzia�a mutantk�. Odwr�ci�em si� i na tle ciemnej portiery wok� drzwi zobaczy�em smuk��, spr�yst� posta� m�czyzny ubranego tak jak ja w tunik� i w kr�tkie spodnie. Mia� szpiczast� rud� brod�. Jego pe�ne usta, na wp� wykrzywione, co� mi przypomina�y. By� zr�czny i zwinny w ka�dym ruchu swego gi�tkiego cia�a. ��te oczy przygl�da�y mi si� ironicznie. - Oby to nie by�o konieczne - powiedzia� m�czyzna. - No jak tam, Lordzie Ganelonie - zwr�ci� si� teraz do mnie - mnie tak�e sobie nie przypominasz? - On ciebie nie pami�ta, Matholchu - stwierdzi�a Edeyrn. - A przynajmniej nie w tym wcieleniu. Matholch - wilk! Istota o zmiennych kszta�tach! - Dzisiaj w nocy odb�dzie si� Sabat. - M�czyzna wyszczerzy� z�by. - Wielki Ganelon musi by� przygotowany. Chyba nie obejdzie si� bez k�opot�w. Zreszt�, to sprawa Medei. To ona pyta, czy Ganelon wr�ci� ju� do �wiadomo�ci. Skoro tak, to chod�my do niej zaraz. - P�jdziesz z Matholchem? - zapyta�a mnie Edeyrn. - S�dz�, �e tak - odpar�em. - Ach, prawda, przecie� ty nic nie pami�tasz, Ganelonie. - Rudobrody zn�w wyszczerzy� z�by. - Za dawnych czas�w nie mia�by� do mnie ani odrobiny zaufania, gdybym stan�� za twoimi plecami ze sztyletem. - Nigdy nie musia�e� ucieka� si� do takich metod - powiedzia�a Edeyrn. - Gdyby Ganelon kiedykolwiek przywo�a� Llyra, okaza�oby si� to nieszcz�ciem dla ciebie. - Przecie� �artowa�em - powiedzia� Matholch lekko. - Moi wrogowie musz� by� naprawd� silni, �eby wyda� mi walk�; dlatego poczekam, a� odzyskasz pami��, Wielki Ganelonie. Tymczasem Zgromadzenie zosta�o przyparte do muru i dlatego jeste�my sobie nawzajem tak bardzo potrzebni. No to jak, idziesz? - P�jd� z nim - wtr�ci�a Edeyrn. - Nic ci nie grozi, pomimo �e nie jest to Caer Llyr. Wilk cz�ciej warczy ni� gryzie. Wydawa�o mi si�, �e wyczuwam w jej s�owach ukryt� gro�b�. Matholch wzruszy� ramionami i odsun�� na bok zas�on�, by zrobi� mi przej�cie. - Niewielu o�miela si� grozi� wilko�akowi - powiedzia� przez (tm)m.^n.e boj� _ odparla Edeyrn spod szafranowego kaptura pe�nego tajemniczych cieni. , . . . . Pami�ta�em, �e ona r�wnie� jest mutantk�, chocia� nie op�tan� wilko�actwem jak ten rudobrody, krocz�cy teraz obok mnie sklepionym korytarzem. Kim by�a Edeyrn? Rozdzia� 4 Matholch... i Medea Jak dot�d nie odczuwa�em jeszcze tak naprawd� ca�ej niezwyk�o�ci tej sytuacji. By�em w szoku znieczulaj�cym mnie jak narkoza. M�j umys� wci�� pozostawa� bierny - jak u �o�nierza, kt�ry zamiera w bezruchu, pochwycony w snop o�lepiaj�cego �wiat�a spadaj�cego z samolotu znad g�owy. W moim umy�le kr��y�y tylko p�ytkie my�li, skupione wy��cznie na bezpo�rednich potrzebach, jak gdybym m�g� przez to odrzuci� �w nieprawdopodobny fakt, �e wcale nie jestem na przyjaznym, pewnym gruncie ziemskim. Do tego wszystkiego czu�em jak�� przedziwn�, niewyt�umaczaln� blisko�� �ebrowanych korytarzy ze .�cianami z pali, kt�re przemierza�em teraz razem z Matholchem. Podobnie dziwna blisko�� dotyczy�a oblanego mrocznym �wiat�em krajobrazu, kt�ry rozci�ga� si� a� po zalesion� przestrze� widoczn� z mojego okna. Edeyrn - Medea - Zgromadzenie. Te s�owa co� oznacza�y, jak gdyby nale�a�y do j�zyka, kt�ry kiedy� dobrze zna�em, dzi� zapomnianego. Szybki krok Matholcha, prawie biegn�cego susami, lekkie ko�ysanie jego muskularnych ramion, warkliwy �miech na okolonych rud� brod� ustach - to wszystko nie by�o mi obce. ��te oczy wilkolaka obserwowa�y mnie ukradkiem. Nagle zatrzymali�my si� przed wzorzyst� czerwon� zas�on�, kt�r� Mat-holch niepewnie odsun�� na bok i ruchem r�ki wskaza� mi dalsz� drog�. Zrobi�em krok i... przystan��em. Popatrzy�em na niego. Pokiwa� g�ow� na znak zadowolenia, chocia� jego twarz wci�� jeszcze wyra�a�a w�tpliwo��. - Wi�c jednak troch� pami�tasz, co? Tyle, �eby wiedzie�, �e ta droga nie prowadzi do Medei. Pomimo to chod�my jeszcze przez chwil�. Chc� z tob� pom�wi�. Id�c za nim kr�tymi schodami w g�r� zda�em sobie nagle spraw�, �e on wcale nie m�wi po angielsku. Rozumia�em go jednak, tak samo jak rozumia�em Edeyrn i Mede�. Ganelon? Doszli�my na wie�� do pomieszczenia, kt�rego �ciany stanowi�y przezroczyste szyby. W powietrzu czu� by�o gorzki sw�d spalenizny. Z ustawionego po�rodku miedzianego kot�a na trzech nogach wydobywa�y si� k��by szarego dymu. Matholch wskaza� mi miejsce na kanapie pod oknem. Sam niedbale usiad� obok mnie. - Zastanawiam si�, jak du�o pami�tasz - powiedzia�. - Niewiele - potrz�sn��em przecz�co g�ow�. - Tyle jednak, �eby zbytnio nie ufa�. - Wobec tego sztuczna pami�� ziemska wci�� jest dominuj�ca. Ghast Rhymi powiedzia�, �e w ko�cu sobie przypomnisz, tyle tylko, �e to musi potrwa�. Fa�szywy zapis na tabliczce twego m�zgu ulegnie zatarciu i powr�ci dawna, prawdziwa pami��. Za jaki� czas - doda�. Jak palimpsest, pomy�la�em, r�kopis z podw�jnym zapisem na tym samym pergaminie. Jednak Ganelon wci�� by� dla mnie kim� obcym. Nadal pozostawa�em Edwardem Bondem. - Zastanawiam si� - powiedzia� Matholch powoli, wpatruj�c si� we mnie. - D�ugo przebywa�e� na wygnaniu. Ciekaw jestem, czy zasz�y w tobie istotne zmiany. Przedtem zawsze mnie nienawidzi�e�, Ganelonie. Czy teraz tak�e pa�asz do mnie nienawi�ci�? - Nie - odpar�em. - Zreszt� nie wiem. Chyba ci nie ufam. - Masz powody, je�eli w og�le cokolwiek pami�tasz. Zawsze byli�my wrogami, Ganelonie, chocia� powi�zani ze sob� prawami i obowi�zkami z racji przynale�no�ci do Zgromadzenia. Zastanawiam si�, czy nadal musimy pozostawa� wrogami. - To zale�y. Wcale nie pragn� mie� wrog�w, zw�aszcza tutaj. - Ach, przecie� tak nie mo�e m�wi� Ganelon. Dawniej w og�le nie dba�e� o to, ilu masz wrog�w. - Matholch �ci�gn�� rude brwi. - Je�eli a� tak bardzo si� zmieni�e�, mo�e okaza� si� to niebezpieczne dla nas wszystkich. - Straci�em pami�� - powiedzia�em. - I niewiele z tego rozumiem. Wszystko dzieje si� jak we �nie. Matholch zerwa� si� i zacz�� nerwowo spacerowa�. - W porz�dku. Je�eli zn�w staniesz si� tamtym Ganelonem, nadal b�dziemy wrogami. Wiem o tym. Lecz je�eli wygnanie na Ziemi� odmieni�o ci�, mogliby�my zosta� przyjaci�mi. Lepiej by�oby si� zaprzyja�ni�. Nie spodoba�oby si� to Medei; Edeyrn tak�e nie by�aby zadowolona. Je�eli chodzi o Ghasta Rhymiego... - Matholch wzruszy� ramionami. - Ghast Rhymi jest ju� stary, bardzo stary. W ca�ej Krainie Mroku ty, Ganelonie, posiadasz najwi�ksz� moc. Albo mo�esz j� posi���. Trzeba b�dzie jednak p�j�� do Caer Llyr. - Matholch przerwa�, by spojrze� mi w oczy. - Wiesz, co to wtedy, dawno temu oznacza�o - m�wi� dalej. - Ba�e� si�, ale pragn��e� mocy. I poszed�e� kiedy� do Caer Llyr, aby zosta� naznaczony. Dlatego mi�dzy tob� i Llyrem istnieje wi�, chocia� jeszcze si� ona nie dokona�a, ale mo�e si� dokona�, je�eli zechcesz. - Kim jest Llyr? - spyta�em. - Oby� sobie nie przypomnia� - powiedzia� Matholch. - Jak zaczniesz rozmawia� z Mede�, strze� si�, kiedy b�dzie m�wi�a o Llyrze. Mog� by� twoim przyjacielem lub wrogiem, Ganelonie, ale przez wzgl�d na samego siebie, przez wzgl�d na Krain� Mroku, a nawet przez wzgl�d na buntownik�w ostrzegam ci� - nie id� do Caer Llyr. Niewa�ne, czego za��da Medea ani co obieca. B�d� ostro�ny, przynajmniej dop�ki nie odzyskasz pami�ci. - Kim jest Llyr? - spyta�em raz jeszcze. Matholch odwr�ci� si� do mnie plecami. - My�l�, �e Ghast Rhymi wie. Ja nie wiem i nie chc� wiedzie�. Llyr to... to wcielenie z�a. Jest wci�� nienasycony. Zaspokaja swoj� ��dz� za pomoc�... - Tu przerwa�. - Ty przecie� zapomnia�e� - powiedzia� po chwili. - Ciekaw jestem jednego. Czy pami�tasz, jak przywo�uje si� Llyra? Nie odpowiedzia�em. W moim umy�le panowa�a ciemno��. Do czarnych jak heban wr�t na pr�no ko�ata�y my�li - nie rozstrzygni�te pytania. Llyr... Llyr? Matholch dorzuci� do rozpalonego miedzianego kot�a gar�� jakiego� proszku. - Potrafisz przywo�a� Llyra? - zn�w zapyta�, �ciszaj�c tym razem g�os. - Odpowiedz, Ganelonie. Potrafisz? Gorzki sw�d spalenizny sta� si� bardziej intensywny. Ciemno�� przes�aniaj�ca m�j umys� rozst�pi�a si�, jakby rozdzierana na kawa�ki. Jakie� wrota rozwar�y si� w mroku. Rozpozna�em t� �mierteln� wo�. Wsta�em, wpatrzony w Matholcha z w�ciek�o�ci�. Zrobi�em dwa kroki w prz�d, os�oni�t� sanda�em nog� kopn��em kocio�, przewracaj�c go do g�ry dnem. �arz�ce si� w�gle rozsypa�y si� po kamiennej posadzce. Zaskoczony rudobrody odwr�ci� si� do mnie twarz�. Wyci�gn��em r�k�, chwyci�em Matholcha za tunik� i dot�d nim potrz�sa�em, a� zacz�� dzwoni� z�bami. Wpad�em w szale�cz� furi� albo w co� jeszcze gorszego. A wi�c Matholch wypr�bowuje na mnie swoje sztuczki! Kto� inny m�wi� za mnie. Us�ysza�em sw�j w�asny g�os. - Zachowaj czary dla niewolnik�w i poddanych - warkn��em. - Ja b�d� m�wi� to, na co mam ochot�, i nic poza tym! Pal sobie te swoje ohydne zi�ka gdzie indziej, a nie przy mnie. Rudobrody wysun�� szcz�k�. ��te oczy zap�on�y ogniem. Twarz Matho�cha zmieni�a si�, a cia�o rozp�yn�o jak woda, ledwo dostrzegalne w k��bach dymu wydobywaj�cych si� z rozrzuconego �aru. B�ysn�y gro�nie ��te k�y. Przemieniaj�cy si� Matholch wydoby� z siebie ochryp�y, nieartyku�owany d�wi�k, jaki� gard�owy odg�os wydawany przez zwierz�ta. To przecie� wycie wilka. Wilczy pysk patrzy� mi ju� w�ciekle prosto w twarz. Dym rozwia� si�. Z�udzenie min�o, ale czy�by tylko z�udzenie? Matholch uwolni� si� zr�cznie z u�cisku. Jego twarz, zmarszczona wcze�niej od wilczych warkni��, odpr�y�a si�. - Prze... przestraszy�e� mnie, Lordzie Ganelonie - powiedzia� �agodnie. - Chyba dosta�em ju� odpowied� na pytanie, czy zio�a maj� z tym wszystkim co� wsp�lnego. - Kiwn�� g�ow� w stron� przewr�conego do g�ry dnem miedzianego kot�a. Odwr�ci�em si� do wyj�cia. - Zaczekaj - powstrzyma� mnie Matholch. - Niedawno odebra�em ci co� - powiedzia�. Zatrzyma�em si�. Rudobrody podszed� do mnie, trzymaj�c przed sob� bro� - obna�ony miecz. - Zabra�em ci go, kiedy przechodzili�my przez Ogie� Kl�ski - powiedzia�. - Jest tw�j. Przyj��em bro� i ruszy�em ponownie w stron� zas�oni�tego przej�cia o �ukowatym sklepieniu. Matholch m�wi� co� jeszcze za moimi plecami. - Nie jeste�my ju� wrogami, Ganelonie - oznajmi� �agodnym g�osem. - Je�eli oka�esz si� rozs�dny, zapami�tasz moj� przestrog�. Nie chod� do Caer Llyr. Wyszed�em. Z mieczem w r�ku szybko schodzi�em kr�tymi schodami w d�. Nogi bezwiednie odnajdywa�y drog�. Ten - intruz - wci�� mocno tkwi� w moim m�zgu. Palimpsest. Zamazany, wytarty zapis zn�w stawa� si� czytelny, jak gdyby poddany zosta� dzia�aniu jakiego� silnego �rodka chemicznego. Zapis, stanowi�cy moj� utracon� pami��. Zamek by� labiryntem. Sk�d wiedzia�em, �e to zamek? Dwukrotnie przeszed�em obok stoj�cych na warcie milcz�cych �o�nierzy, kt�rzy mieli w oczach znajomy cie� strachu, cie�, kt�ry chyba si� pog��bi� na m�j widok. Szybko szed�em dalej jasnobursztynowym korytarzem. Odsun��em na bok z�ocist� zas�on�, dostaj�c si� do wn�trza owalnego pomieszczenia o sklepionym suficie i �cianach wy�cie�anych jasnymi, jedwabnymi tkaninami. Na policzkach poczu�em orze�wiaj�cy py� wodny z tryskaj�cej fontanny. Przez �ukowe przej�cie po drugiej stronie komnaty wida� by�o kontury li�ciastych ga��zi drzew. Przeszed�em przez ten �uk, wst�puj�c do otoczonego murami ogrodu. Ogrodu pe�nego egzotycznych kwiat�w i przedziwnych drzew. Kwiaty tworzy�y orgi� niepowtarzalnych barw jak iskrz�ce si� klejnoty na tle czarnej ziemi. W kolorze rubin�w i ametyst�w, kryszta�owo przezroczyste i �nie�nobia�e, srebrne, z�ote i szmaragdowe uk�ada�y si� w nieruchomy kobierzec. Jednak drzewa nie trwa�y w bezruchu. Czarne pnie i ga��zie, powykrzywiane i poskr�cane jak u d�b�w, okrywa�a chmura bujnego, intensywnie zielonego listowia. Zielona kurtyna zaczyna�a teraz lekko falowa�. Drzewa budzi�y si� do �ycia. Zobaczy�em, jak czarne ga��zie skr�caj� si� powoli i wij�... Zaspokoiwszy ciekawo��, zmniejszy�y czujno�� i zn�w znieruchomia�y. Musia�y mnie rozpozna�. W kontra�cie z ciemnym niebem ponad tym szata�skim sadem roz�arzone jak w�giel s�o�ce l�ni�o jeszcze bardziej. Drzewa zn�w si� poruszy�y. Zieleni� wstrz�sn�y fale niepokoju. W�owy konar, ci�gn�cy za sob� li�ciast� os�on�, wymachiwa�, uderza�, a� wreszcie szybko wskoczy� z powrotem na miejsce. Stamt�d ruszy�a naprz�d miotaj�ca si� zjawa, przemykaj�c si� i robi�c uniki przed drzewami-stra�nikami, smagaj�cymi j� bezlito�nie. Bieg� ku mnie osobnik w obcis�ym kombinezonie koloru ziemistego br�zu i le�nej zieleni, depcz�c po drodze kwiaty - klejnoty. Jego surowa, zuchwa�a twarz pa�a�a podnieceniem i zwyci�sk� rado�ci�. Bieg� z pr�nymi r�koma, za to u pasa zawieszon� mia� bro� podobn� do pistoletu. - Edward - powiedzia� wzburzonym, chocia� �ciszonym g�osem. - Edward Bond - powt�rzy�. Pozna�em go, a raczej wiedzia�em, kim by� naprawd�. Widywa�em ju� kiedy� podobne do niego, ubrane na zielono, przemykaj�ce si� ukradkiem postacie. Na sam jego widok wzbiera� we mnie dziwnie znajomy gniew. To wr�g, parweniusz. Jeden z wielu, kt�rzy o�mielili si� wypr�bowywa� sw� magi� na wielkim Lordzie Ganelonie. Czu�em, jak p�omie� gniewu zalewa mi twarz, a krew t�tni w uszach z now�, chocia� dobrze mi znan� szale�cz� furi�. Ca�y zesztywnia�em, przybieraj�c poz� Ganelona - odwiedzione do ty�u ramiona, szyderczo wykrzywione usta, wysuni�ty podbr�dek. Us�ysza�em siebie, jak przeklinam tego typa zd�awionym g�osem w j�zyku, kt�rego prawie nie pami�ta�em. Zobaczy�em teraz, �e si� cofa, z wyrazem nieufno�ci na twarzy. R�k� opu�ci� na pas z broni�. - Ganelon? - wyj�ka�, mru��c oczy w poszukiwaniu mojego wzroku. - Edwardzie, jeste� razem z nami, czy jeste� zn�w Ganelonem? Rozdzia� 5 Szkar�atna Czarodziejka W prawej r�ce ca�y czas mocno �ciska�em miecz. Zamiast odpowiedzie� zadawa�em bezlitosne ciosy. Wtedy odskoczy�, szybko spojrza� przez rami� i wyci�gn�� bro�. Pod��aj�c za jego wzrokiem, zauwa�y�em jeszcze jedn� zielon� posta� przemykaj�c� si� po�r�d drzew. By�a mniejsza i bardziej wysmuk�a, ubrana w tunik� w kolorze ziemi i lasu: sylwetka dziewczyny. Na jej ramionach falowa�y czarne w�osy. Szarpa�a w biegu za pasek. Mia�a twarz wykrzyw