Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny

Szczegóły
Tytuł Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jadwiga Courths_Mahler Tajemnica Marleny Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnistw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Przekład z niemieckiego Eugenia Solska Przedruk z wydawnictwa "Wydawnictwo Łódzkie", Łódź 1991 Pisała G. Cagara Korekty dokonali R. Roczeń i E. Chmielewska Dzień dobry, panno Marleno! Czy panienka dobrze spała? - Dzień dobry, droga pani Darlag! Spałam doskonale! - To widać! Wygląda panienka tak świeżo, jak uosobienie wiosny! Marlena wdzięcznie się roześmiała. - Wyglądam wiosennie w styczniu? To dopiero sztuka! - Sztuka, która się panience udaje jak wiele innych. - Czyżby? - Wszyscy przecież wiedzą, że panienka już prześcignęła pana prokurenta Zeidlera. A ma panienka dopiero dwadzieścia jeden lat... - Ależ to przesada! - O nie! Pan Zeidler sam powiedział, że panienka mogłaby zająć jego stanowisko w firmie "Forst i Vanderheyden". Mówił mi, że jest pani do tej pracy lepiej przygotowana od niego. - Z tym się nie zgodzę! Na pewno żartował. - Mówił zupełnie poważnie. Pan Zeidler przekonał się o tym w czasie swojej choroby. Stwierdził, że dzięki pomocy panienki uniknął bałaganu w interesie. Jedna tylko osoba mogłaby dać sobie z tym radę - pan Forst. Ale wszystko szło jak w zegarku, każdą sprawę załatwiała panienka doskonale. Czy pani wie, co jeszcze powiedział pan Zeidler? - Cóż takiego? - Powiedział, że panna Marlena to zuch_dziewczyna, zasługująca na szacunek. Ja też tak uważam. Panienka wnosi w moje życie tyle radości! Marlena objęła staruszkę, która w swojej szarej sukience oraz białym fartuchu wyglądała schludnie i miło. - Proszę mnie nie zawstydzać! Wykonywałam jedynie to, co do mnie należało. Przejęłam zajęcia pana Zeidlera i czuwałam, aby wszystkie sprawy załatwiać w terminie. Pracowałam tyle lat pod jego kierunkiem, że nie mogłam się nie orientować. Sukces w przeprowadzeniu wszystkich transakcji to nie moja zasługa, lecz szczęśliwy traf. Poza tym urzędnicy wykonywali moje polecenia, ponieważ traktowali mnie jak zastępczynię pana Zeidlera. Nigdy mnie nie zawiedli, a wydawało się nawet, że pracują z większym zapałem, aby sprawić mi przyjemność. - Panienka potrafi zachęcać do pracy dobrym przykładem. Wydaje mi się, że praca jest dla panienki największą przyjemnością. Marlena spoważniała. - Praca jest najwyższym celem człowieka. Nie mogłabym żyć w lenistwie. Odziedziczyłam to po ojcu, który poświęcił się pracy, zachowując przy tym pogodę ducha. Im więcej przeszkód musiał pokonać, tym był weselszy. Ręce miał mocne, muskularne, prawdziwe ręce rzeźbiarza. Często powtarzał: "Pamiętaj, Marleno, praca jest największym dobrem człowieka! Jeśli będziesz całe życie ciężko pracowała, pokonasz smutek i niezadowolenie!" Wtedy nie rozumiałam jeszcze znaczenia tych słów. Byłam bardzo młoda, czułam się szczęśliwa i nie musiałam szukać pociechy. Jednak po śmierci ojca i ciężkich przeżyciach, które potem przyszły, uczepiłam się tych słów jak deski ratunku. Uparcie szukałam jakiegoś zajęcia, nie zważając na zakazy bliskich. Pani Darlag z uśmiechem skinęła głową. - Doskonale to pamiętam. Chciała się panienka zajmować domem, a ja nie pozwoliłam. Marlena zaśmiała się. - Czułam się bardzo pokrzywdzona i nieszczęśliwa. W domu panował nienaganny porządek, dla mnie zaś nie starczyło pracy. Nawet ogrodnik nie chciał skorzystać z mojej pomocy. Byłam przygnębiona, gdy stałam obok niego bezczynnie, patrząc, jak szczepi róże. Wtedy właśnie przechodził pan Zeidler. Zobaczył łzy w moich oczach, przystanął i zapytał: "Dlaczego pani płacze, panno Marlenko?" Szlochając odpowiedziałam mu, że czuję się w tym domu zbędna, bo nie ma tu dla mnie żadnej pracy. Prosiłam go żarliwie, aby za wszelką cenę znalazł mi jakieś zajęcie. Pan Zeidler popatrzył na mnie poważnie, a potem spytał: "Czy pani chodzi o miłą rozrywkę, czy też naprawdę chce pani pracować?" Odrzekłam, że nic tak nie zaprząta moich myśli, jak uczciwe zajęcie i satysfakcja płynąca z faktu, że jest się pożytecznym. Skarżyłam się, że odkąd umarła pani Forst, nie mogę znaleźć sobie miejsca w tym domu; nie potrzebuje już moich starań i opieki, ja zaś czuję się zupełnie zbyteczna. I pan Zeidler zrozumiał mnie! Powiedział, że w mym głosie wyczuł taką rozpacz, iż postanowił mi pomóc. Kazał mi przyjść nazajutrz rano do biura, no i rozpoczęłam u niego praktykę. Pani Darlag poklepała Marlenę po ramieniu. - Ten czas praktyki nie był wcale łatwy! Pan Zeidler przyznał mi się wtedy, że celowo będzie panienkę męczył, aby się przekonać, czy nowa praktykantka posiada wytrwałość i zamiłowanie do pracy. - To prawda. Nie ułatwiał mi zadania! Na początku wszystko wydawało mi się bardzo trudne, ale zaciskałam zęby i nie oponowałam. Z czasem zaczęłam się lepiej orientować, naśladując we wszystkim swego zwierzchnika. Pan Zeidler często śmieje się ze mnie i powiada, że nie mogę doczekać się chwili, kiedy obejmę po nim stanowisko. Mam nadzieję, że ta chwila tak prędko nie nastąpi. Jednak cieszy mnie, że jestem pożyteczna i nie na łaskawym chlebie. Ostatnie słowa Marlena wypowiedziała z cichym westchnieniem. Pani Darlag położyła rękę na jej ramieniu. - Proszę nie myśleć w ten sposób! Dobrze, że pan Forst tego nie słyszy! Łaskawy chleb, bój się Boga, dziecinko! Ojciec panienki własnym życiem okupił prawo pobytu swej córki w tym domu. Umarł przecież, aby ratować życie naszemu paniczowi. Pan Forst spełnił jedynie przyrzeczenie dane pani ojcu, że będzie się opiekował jego córką. Pamiętam, jak sprowadził panienkę do matki, mówiąc: "Mamo, ta dziewczyna została sierotą z mojej winy. Jej ojciec zginął, ratując mi życie". Nasza pani odpowiedziała: "Odtąd ja będę jej matką. Postaram się zastąpić ojca. Będę miała teraz dwoje dzieci, wy zaś kochajcie się jak prawdziwe rodzeństwo". Od tej chwili nasz panicz zaczął panienkę nazywać "siostrzyczką Marleną", a panienka jego "bratem Haraldem". Naszą panią nazwała panienka "mamą". Tak było aż do jej śmierci. Nasz panicz przywiązał się do panienki jak do siostry. Powiada, że spełnia tylko swój obowiązek. Marlena odgarnęła z czoła pasma lśniących blond włosów i spojrzała zamyślona przed siebie. - Uczynił dla mnie bardzo wiele, więcej, niż nakazywał zwykły obowiązek. Pamiętam tę chwilę, gdy zjawił się w naszym skromnym mieszkanku obok pracowni ojca. Ojciec był wtedy na wojnie, a ja zostałam sama ze starą służącą. Harald wziął mnie za ręce i powiedział ze współczuciem: "Jestem zwiastunem okropnej wieści. Twój ojciec poległ, złożył swe życie w ofierze za mnie". Nie mogłam wtedy pojąć ogromu nieszczęścia, choć przez cały czas bardzo tęskniłam za tatusiem, a już od dawna trapiły mnie straszne przeczucia. Harald zrozumiał mój ból, toteż objął mnie i starał się pocieszyć tak tkliwie, tak serdecznie, jak to tylko on potrafi. Potem zawiózł mnie do Hamburga, do swojej matki. Pani Forst okazała się równie dobra i serdeczna jak jej syn. We własnym odczuciu nie zasługiwałam na tyle dobroci, miałam wrażenie, że mi się to wcale nie należy. Dopiero choroba mamy sprawiła, że znalazłam sposobność, aby dać jej dowody swej bezgranicznej wdzięczności. Wyręczałam ją i pielęgnowałam tak czule, jak tylko potrafiłam. Byłam taka szczęśliwa, że mogę się na coś przydać. - Nasza pani nie mogła się wtedy obejść bez panienki. Nie znalazłaby troskliwszej opiekunki. A przecież panienka miała wtedy zaledwie piętnaście lat! - Szczerze ją pokochałam i cieszyło mnie, że wreszcie znalazłam cel życia. Gdybym miała więcej doświadczenia, zaraz po jej śmierci poszukałabym sobie posady. Powiedziałam o tym Haraldowi, gdy przyjechał do domu na pogrzeb matki. Było to przed końcem wojny, a Harald otrzymał wtedy krótki urlop. Mój pomysł bardzo go zmartwił, sądził bowiem, że będzie musiał złamać dane ojcu słowo. Obiecał, że zostanę w jego domu aż do zamążpójścia. Musiałam mu wtedy przyrzec, że nigdy bez jego zezwolenia nie opuszczę tego domu. Zostałam tutaj pod pani opieką, bo przecież Harald tuż po wojnie wyjechał do Aczynu. Mijnheer Vanderheyden domagał się tego, trzeba mu było młodego pomocnika, który zastąpiłby go i poprowadził przedsiębiorstwo. - O ile dobrze pamiętam, właśnie w czasie, gdy umarła nasza ukochana pani, zdarzyło się to nieszczęście z panem Vanderheydenem w Kota Radża. Obie nogi ma sparaliżowane. Nie mógł sobie sam dać rady, toteż wezwał naszego panicza. A teraz mija już piąty rok, odkąd Harald siedzi na Sumatrze. - Tak, już od pięciu lat nie miałam od niego prawie żadnych wiadomości. Wysyłał tylko pocztówki, pytając, czy jestem zdrowa, szczęśliwa i czy nie mam jakichś szczególnych życzeń. - Zapewne o innych sprawach, związanych z przedsiębiorstwem, pisał do pana Zeidlera. To od niego panienka przecież wie, że Harald jest zdrów i dobrze mu się powodzi. Marlena odwróciła się, usiłując ukryć cień bólu, który jej się przesunął po twarzy. - Tak, pan Zeidler otrzymuje bardzo długie listy... - Mam przeczucie, że nasz panicz wkrótce przyjedzie do Hamburga. Zwrotnikowy klimat nie służy Europejczykom. A poza tym powinien przyjechać, abyśmy nareszcie poczuli, że mamy pana w domu. Czy nie pisał, kiedy wraca? Marlena westchnęła. - Nie, słowa o tym nie napisał. Trudno mu się ruszyć z Kota Radża, bo przecież tam jest teraz centrala naszej firmy. Biuro w Hamburgu od wojny stało się jedynie filią. - Oj, ta wojna, ta straszna wojna i te kiepskie czasy, które ze sobą przyniosła! Ale Bóg nam jakoś dopomoże. Chciałabym jeszcze zobaczyć naszą firmę w stanie rozkwitu... - Dałby to Bóg! Myślę, że już niedługo ujrzymy Haralda. Byłoby lepiej, gdyby zamieszkał w Hamburgu, ale choroba Mijnheera Vanderheydena chyba mu na to nie pozwoli. Sparaliżowany wspólnik nie może się ruszyć i pracuje jedynie w biurze... - A przecież najważniejszy jest nadzór nad plantacjami. - Widzę, że się pani doskonale orientuje - rzekła Marlena z uśmiechem. - Służę już tyle lat, że w końcu państwo wprowadzili mnie we wszystkie swoje interesy. - A czy zna pani wspólnika pana Forsta? - Pana Vanderheydena? Oczywiście, dziecinko! Za życia starszego pana Forsta przyjeżdżał tu kilka razy, a i pan Forst bywał w Kota Radża. Nie mógł tam często jeździć, bo podróż na Sumatrę trwa kilka miesięcy. W owych czasach pan Zeidler zastępował starszego pana, tak jak zastępuje dzisiaj Haralda. Na panu Zeidlerze spoczywa wielka odpowiedzialność, ale też panicz Harald darzy go wyjątkowym zaufaniem. Pan Zeidler ma za sobą olbrzymią praktykę - pracuje już w firmie czterdzieści lat. Na początku kiedy pan Forst zawiązał spółkę z Mijnheerem Vanderheydenem, był w niej głównym buchalterem. Po dziesięciu latach awansował na prokurenta. Ach, dziecinko, to były inne czasy! Ruch, życie, zawsze pełno gości... A ile ogromnych parowców odpływało z ładunkiem! Związek z tak poważnym domem handlowym napełniał każdego dumą. - Wydaje mi się, że i pani jest tu bardzo długo, chyba ze trzydzieści lat? Przypominam sobie, że na krótko przed śmiercią mamy obchodziła pani swoje dwudziestopięciolecie pracy w tym domu. - Tak - potwierdziła staruszka z ożywieniem. - Nasza pani nie zapomniała o tym, mimo ciężkiej choroby. Potrafiła ocenić człowieka na miarę jego zasług. To była wspaniała kobieta! Zaczęłam tu pracować po śmierci męża, którego straciłam w trzy lata po ślubie. Niewiele umiałam, jedynie gotować i gospodarzyć. Pani Forst przyjęła mnie najpierw na próbę, bo jeszcze nigdzie nie służyłam i nie miałam żadnych świadectw. Wiele trudu włożyła w przygotowanie mnie do wszystkich obowiązków, ale potem poszło mi już gładko. Pani Forst dała mi osobny pokoik, żebym nie mieszkała z całą służbą. Wiedziała, że jestem córką nauczyciela, a ci prości ludzie to nie dla mnie towarzystwo. Z czasem pani Forst musiała częściej wychodzić, nie miała kiedy zajmować się domem i wtedy właśnie awansowałam na zarządzającą. Od śmierci pani zarządzam samodzielnie całym domem, a panicz kazał mi się także opiekować panienką. Kiedy panicz Harald wyjeżdżał, prosił, żebym czuwała nad jego "siostrzyczką". Byłam bardzo dumna, że tak mi zaufał i mam nadzieję, że go nie zawiodłam. Jestem tylko prostą, skromną kobietą, ale wiem, co przystoi młodej pannie, którą w domu uważają za córkę. Traktowałam panienkę jak siostrę naszego panicza. - I to właśnie pani chciała, abym prowadziła życie księżniczki! Pamiętam to przerażenie w oczach, kiedy wyznałam, że od jutra zaczynam pracę w biurze. - Od tego umywam ręce. Myślę, że pan Harald nie będzie zachwycony, gdy się dowie. Ale pan Zeidler zrobił to na swoją odpowiedzialność. Panicz na pewno będzie się gniewał. Mówił mi przecież, że ojciec panienki był wielkim artystą, a panienka powinna żyć jak inne młode panny z dobrych domów. - Co też pani mówi? Gdyby mój ojciec żył, też musiałabym pracować. Tatuś był idealistą, nie miał pojęcia o prowadzeniu interesów, a w domu często brakowało najbardziej podstawowych rzeczy. - Pan Harald twierdził, że gdyby nie zginął, byłby dziś z pewnością sławnym artystą. Miał podobno wielki talent... - To prawda - odparła z westchnieniem Marlena. - Gdyby go nie zabrała ta okrutna wojna, stworzyłby jeszcze wiele pięknych rzeczy! - Proszę nie myśleć o tak smutnych rzeczach, zwłaszcza dzisiaj. Czy panienka wie, jaki dziś mamy dzień? Marlena spojrzała na kalendarz wiszący przy oknie. - Dwunasty stycznia? Ach, prawda, upiekła pani doskonałą babkę! Czy to na moją cześć? Dziś przypada rocznica mego przyjazdu... - Oczywiście. Postanowiłam uczcić to jakoś. Minęło już sześć lat od chwili, gdy panienka u nas zamieszkała. Wtedy nie wyglądała panienka jak wiosenny poranek! Mizerna i blada, ot, taki chudy, wybujały podlotek o zapłakanych oczach i czerwonym nosku! Nie, nie była pani wtedy ładna, ale serce się krajało, kiedy panienka spojrzała na człowieka tymi wielkimi, smutnymi oczyma. Trzymała panienka kurczowo rękę panicza Haralda i tylko jemu ufała. Dopiero pani Forst objęła panienkę jak matka i przytuliła do siebie czule. Dziw bierze, jak panienka się zmieniła w ostatnich latach, urosła i wypiękniała! Nasz panicz nie pozna swej siostrzyczki; pamięta panienkę bladą, chudą i wiecznie zalaną łzami. Kiedy panią przywiózł, płakała panienka po śmierci ojca, a jak przyjechał na urlop, rozpaczała panienka po stracie starszej pani. Pan Harald powiedział mi wtedy: "Proszę zabrać stąd tę małą, nie mogę patrzeć na jej łzy. Mnie samemu zbiera się na płacz, kiedy widzę jej smutek, a przecież jestem mężczyzną i płakać mi nie wolno. Niech się pani postara uspokoić jakoś Marlenę". - Miałam wówczas powód do łez - rzekła Marlena. - Najpierw straciłam ojca, potem umarła pani Forst. Wojna się skończyła i wybuchła rewolucja, a Harald musiał wyjechać z kraju, choć obiecywał, że zostanie. Opuścił mnie i to na tak długo! Myśl o tym nie dawała mi spokoju. Biedny Harald, miał ze mną niemało kłopotu. - Nie było przecież tak strasznie. Za to teraz czeka go niespodzianka, gdy zobaczy panienkę. Marlena się zarumieniła. Odwróciła się szybko i podeszła do pięknie nakrytego stołu. - Jak to ciasto pachnie! Tylko pani potrafi upiec taką babkę. Zagadałyśmy się, a trzeba zjeść śniadanie. Która to godzina? Już za kwadrans ósma! Zostało mi tylko piętnaście minut. Chciałabym spróbować ciasta, bo zaraz muszę spieszyć do biura. Po śmierci przybranej matki Marlena poprosiła panią Darlag, aby towarzyszyła jej przy posiłkach. Czuła się taka samotna! Teraz siadły obie, a Marlena z apetytem zabrała się do ciasta. - Jak ten czas leci, proszę pani - odezwała się po chwili. - Za kilka miesięcy będę już pełnoletnia. - Gdy pan Harald przywiózł panienkę, nie miała panienka jeszcze piętnastu lat. A była panienka taka szczupła i wynędzniała, że wyglądała zaledwie na trzynaście. - Wywarłam chyba na pani niezbyt dobre wrażenie. - Wyglądała panienka jak półtora nieszczęścia. Jeszcze przez dwa lata nie mogła pani dojść do siebie. Dopiero ta praca w biurze przyniosła radykalną odmianę. Panna Marlena rozkwitła jak kwiatek. Nabrała tuszy, kolorów, zaczęła wyrastać z sukienek. Nawet zmieniła panienka chód na taki mocny, zamaszysty. A stało się to wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dziś jest z mojej panienki "zuch_dziewczyna". - Uświadomiłam sobie, że jestem innym człowiekiem. Mam już cel w życiu i nie jestem niepotrzebna. - Wnosi panienka tyle słońca i radości w nasze życie! Ale jest pani zbyt dumna, by korzystać z cudzej łaski. - Czułam się podle, nie mogąc ofiarować nic w zamian za dobrodziejstwa, które wciąż przyjmowałam. Teraz chętnie korzystam z tego, co daje mi Harald, bo odwdzięczam mu się swoją pracą. To mi sprawia olbrzymią radość. - Ma panienka rację. - A widzi pani! Zawsze mnie pani rozumiała. No, na mnie już czas. Do widzenia, zobaczymy się przy obiedzie. Staruszka uśmiechnęła się i skinęła głową. - Do widzenia! - zawołała, a potem podeszła do okna i długo jeszcze patrzyła za Marleną, ciesząc się, że jej podopieczna ma taki pewny, sprężysty chód. - Zuch_dziewczyna! Zuch_dziewczyna! - szepnęła do siebie pani Darlag. Marlena Lassberg wyszła z domu i podążała przez wielki, zaśnieżony ogród, który ciągnął się wzdłuż rzeki. Zmierzała do dużego budynku, stanowiącego biuro firmy "Forst i Vanderheyden", który znajdował się nad brzegiem. Obok niego wznosiły się ogromne spichrze towarowe, należące także do domu handlowego. Między spichrzami a biurem ciągnął się szeroki pomost prowadzący na duży plac. Tutaj wyładowywano towary nadchodzące do firmy, stąd też wysyłano transporty zagraniczne. Nieopodal statki rzucały kotwicę. W tym miejscu zatrzymywała się łódź motorowa przywożąca pracowników firmy z miasta, biuro "Forst i Vanderheyden" znajdowało się bowiem w dzielnicy portowej. Teraz właśnie przybiła łódź, z której wysiadła spora grupa urzędników. Marlena przywitała się z kolegami i szerokimi kamiennymi schodami udała się na pierwsze piętro, gdzie mieścił się pokój prokurenta Zeidlera. Tu właśnie pracowała. Pokój był jasny i przestronny, okna wychodziły na rzekę. Koło pulpitu, przy oknie, stał siwy, blisko sześćdziesięcioletni pan. Marlena skinęła głową na powitanie, a wyciągając rękę do staruszka, rzekła: - Dzień dobry panu! - Witam, panno Marleno. Jest pani jak zwykle punktualna. - Ale dzisiaj mnie pan wyprzedził. Zazwyczaj przychodzę o kilka minut wcześniej niż pan. Spóźniłam się, bo zbyt długo gawędziłam z panią Darlag. - To ja przyszedłem o pięć minut wcześniej. Chciałem zrobić pani niespodziankę. Marlena podeszła do swego biurka i dopiero teraz spostrzegła wiązankę przepięknych róż. Ledwie rozkwitłe, bladoróżowe kielichy wydawały słodką woń. - Ach! Róże na moim biurku? Skąd się tu wzięły? Pan Zeidler uśmiechnął się. - To ja je przyniosłem i dlatego przyszedłem dziś wcześniej. Chciałem uczcić ten dzień, szóstą rocznicę pani przybycia. Żona poradziła mi, aby podarować pani te piękne kwiaty, panno Marleno. Oczy dziewczyny zwilgotniały, czuła się wzruszona do głębi. - Ach, jacy wszyscy są dla mnie dobrzy, jak o mnie pamiętają! Pani Darlag upiekła pyszną babkę na śniadanie, pan przyniósł mi te kwiaty. Róże w zimie! To już zakrawa na zbytek. Marlena powoli opanowała wzruszenie. Pan Zeidler zaśmiał się znowu i rzekł: - Oboje z żoną postanowiliśmy w jakiś sposób uczcić tę rocznicę. Znamy panią już sześć lat, a od pięciu zasiada pani codziennie przy tym biurku, naprzeciw mnie. Nie wiem, co to będzie, gdy pewnego dnia nie zastanę pani na zwykłym miejscu. - Ależ, drogi panie, czy zamierza pan mnie zwolnić? - Ja? Broń Boże! Myślę jednak, że pan Forst nie zgodzi się, by spełniała pani tak trudne obowiązki w biurze. Marlena ze strachem spojrzała na pana Zeidlera. - Czy pan sądzi, że Harald zabroni mi pracować? - Moja droga, przecież pan Forst pragnie dla pani wygodnego i beztroskiego życia. Taką obietnicę złożył pani ojcu. Wątpię, czy pozwoli swej siostrze przesiadywać w biurze od rana do wieczora. Z pewnością będzie się na mnie gniewał. Dotychczas ukrywałem to przed nim, napisałem jedynie, że mam doskonałą pomocnicę, która mnie zastępowała w czasie choroby. W ostatnim liście jednak oznajmił mi, że wkrótce zawita w kraju. Byłem zmuszony wyjawić mu naszą tajemnicę. Teraz oczekuję odpowiedzi i przypuszczam, że pan Forst porządnie zmyje mi głowę. - Czy nie mógł pan z tym poczekać do jego przyjazdu? - rzekła Marlena. - Musiałem go przecież przygotować. Harald jest bardzo porywczy, toteż awantura wisiała w powietrzu. Myślę, że zanim tu przyjedzie, zdąży już ochłonąć i można będzie z nim pogadać. - Czy będzie bardzo zły? - Prawdopodobnie! Czego innego pragnie dla swej siostry. Chciałby, aby się pani dobrze czuła w jego domu. Marlena zerwała się z miejsca. - Ależ ja nie zniosłabym bezczynności, muszę mieć jakieś stałe zajęcie! Harald powinien to zrozumieć. Chcę czymś zasłużyć na prawo przebywania pod jego dachem. - Mówiłem już pani nieraz, że ojciec panienki zdobył własnym życiem to prawo dla córki. Ocalił Haralda, więc Harald troszczy się o jego dziecko. Zawsze będzie pani dłużnikiem. Marlena zaprzeczyła ruchem ręki. - Mój ojciec spełnił tylko swój obowiązek jako towarzysz broni. Zaniósł omdlałego od upływu krwi Haralda do najbliższego polowego lazaretu. - Nie każdy uznałby to za swój obowiązek. Niewielu jest takich, którzy ratując towarzysza naraziliby własne życie. Pani ojca trafiła kula, ponieważ nie mógł się szybko przedostać do okopów. Dźwigał przecież rannego Haralda. Żyłby dziś, gdyby myślał wyłącznie o sobie. Uratował Haralda, ale sam zginął. Marlena ożywiła się. - Pozostał wierny swoim zasadom. Nigdy nie opuszczał przyjaciół i kolegów w biedzie. Bardzo go za to kochałam i nigdy nie pocieszę się po jego stracie. Ale to, co uczynił dla Haralda, zrobiłby dla każdego innego. - Być może! Rozumie pani jednak, że Harald czuł się dłużnikiem i aby się odwdzięczyć, zajął się pani losem. - To zrozumiałe, lecz Harald mnie też musi zrozumieć. Nie zniosłabym życia bez pracy, czułabym się pasożytem. Przecież Harald nie chce widzieć mojej męki... - Najważniejsze jednak, że po przyjeździe stanie wobec faktu dokonanego i będzie już na to przygotowany. Jeśli skieruje wobec mnie jakieś zarzuty, przyjmę to ze spokojem. Wiem, że wyświadczyłem pani przysługę. Marlena uścisnęła serdecznie jego rękę. - Wyświadczył mi pan ogromną przysługę! Nie wiem, jak postąpi Harald, ale jestem panu wdzięczna, że nauczył mnie pan zawodu. Teraz już śmiało mogę iść przez życie. Dam sobie radę. - Sprawiła mi pani ogromną radość. Patrzyłem, z jakim zapałem pani pracuje, jak wielkie robi pani postępy. Niestety, nie mam dzieci, ale zawsze mówię do żony: "chciałbym mieć taką córeczkę jak panna Marlena". A moja żona, oddałaby wszystko, żeby wychować takie dziecko. Marlena zaczerwieniła się. - Niech mnie pan nie wbija w dumę! Mogę się stać zarozumiała. - O to się nie martwię. Jest pani z natury dumna, co bardzo mi się podoba. Zarozumiałość łączy się z głupotą, a przecież pani jest mądra. Myślę, że dziś nadejdzie odpowiedź od pana Forsta. - Okręt dziś rano zawinął do portu. - Właśnie! Najpóźniej po południu dostanę list z Kota Radża. - Czy pozwoli mi pan przeczytać fragmenty dotyczące mojej sprawy? - Oczywiście! A teraz przejrzyjmy korespondencję. Widzę, że nadeszło sporo listów. Oboje zabrali się do segregowania poczty. Marlena w skupieniu przeglądała kartki pokryte drobnym pismem. Od czasu do czasu odrywała wzrok od lektury i spoglądała na bukiet, który wydawał upajającą woń. Miała wtedy wrażenie, że całe biuro zmieniło się nagle, przybrało odświętne barwy, przystrojone wiązanką bladoróżowych kwiatów. Praca wrzała. Po rzece płynęły statki, żaglowce, holowniki i barki. Życie w porcie toczyło się wartko. W cichym biurze nawiązywano i rozplątywano nici, tworzące wielką sieć handlu międzynarodowego. Marlena pracowała z zapałem. Sprawy, które załatwiała, nie wydawały jej się nudne czy suche. Zrosła się z firmą "Forst i Vanderheyden" całą duszą i wszystko, co jej dotyczyło, wzbudzało w dziewczynie żywe zajęcie. Pisała listy, do różnych krajów, a jej myśli biegły w dal. Rozumiała ogromne znaczenie handlu międzynarodowego, miała wrażenie, że jest ogniwem tego potężnego łańcucha, który opasuje całą ziemię. Wiedziała, że nic nie zdoła go przerwać ani zniszczyć, że musi on trwać wiecznie. * * * Na północy Sumatry leży były sułtanat Aczyn ze stolicą w Kota Radża. Z miasta tego, które dziś znajduje się pod protektoratem Holandii, wiodą dwa szlaki komunikacyjne - kolejowy i wodny - do portu Oleh_loh. Do Kota Radża należy również kilka wolnych portów. Firma "Forst i Vanderheyden" miała tu dom handlowy oraz spichlerze towarowe, położone nad rzeką; należały też do niej wielkie plantacje, dające pracę setkom robotników. Jeden ze wspólników, Mijnheer John Vanderheyden, mieszkał wraz z rodziną w pięknej willi, położonej między Kota Radża a portem Oleh_loh. Dom był drewniany jak większość budynków w Kota Radża. Wznosił się nad brzegiem rzeki, w otoczeniu dużego ogrodu, w którym rosły najpiękniejsze okazy flory podzwrotnikowej. Mijnheer Vanderheyden utracił przed kilkoma laty władzę w nogach i odtąd całe dnie spędzał w fotelu na kółkach. Zachował jednak jasność umysłu oraz energię. Każdego ranka dwóch służących zanosiło go wraz z fotelem do samochodu, który wiózł ich pracodawcę do biura. Zarządzał on wszystkimi interesami, wydawał wskazówki i polecenia, słowem - był duszą przedsiębiorstwa. Kalectwo nie pozwalało mu jednak odbywać długich podróży na plantacje, toteż w załatwianiu tych spraw wyręczał go Harald Forst. Młody człowiek przyjechał pięć lat temu, a ponieważ po śmierci ojca stał się wspólnikiem Johna Vanderheydena, musiał przejąć obowiązki nadzorowania plantacji. Vanderheyden nie usunął się całkowicie z przedsiębiorstwa; założył firmę do spółki z ojcem Haralda i był do niej bardzo przywiązany. - Jeszcze zdążę odpocząć, nie pożyję przecież długo - zwykł mawiać do tych, którzy namawiali go do rezygnacji z interesów. Harald Forst jeździł codziennie samochodem na plantacje. Leżały one daleko za miastem, a ciągnęły się aż w głąb gór, zajmując olbrzymie obszary. Były podzielone na rejony, nad każdym zaś rejonem czuwał dozorca. Taki nadzór nie był jednak wystarczający. Krajowcy w Aczynie są wprawdzie mniej leniwi niż inne plemiona na Sumatrze, ale ich obyczaje pozostawiają wiele do życzenia. Mają głęboko zakorzenione poczucie cudzej własności i nigdy nie dopuszczają się kradzieży, która na tej wyspie uchodzi za najgorsze przestępstwo i bywa surowo karana. Pod tym względem Harald nie miał więc trudności ze swymi podwładnymi, a ponieważ obchodził się z nimi dobrze i łagodnie, oni odwzajemniali mu się posłuszeństwem. Niestety, stawali się często niewolnikami powszechnego na Sumatrze nałogu - palili opium. Aczyńczycy są z natury powolni i opieszali, ale Harald nie pozwalał, by dozorcy karali ich biciem, jak to było w zwyczaju na innych plantacjach. Usiłował zachęcić ludzi do pracy inaczej. W nagrodę za dobre sprawowanie urządzał im małe uroczystości, czasem korzystał także z ich wrodzonej skłonności do zabobonów. Krajowcy wierzą w istnienie duchów i demonów, i aby obronić się przed złą mocą noszą amulety ze zwitków papieru, na których są wypisane wersety z Koranu. Harald Forst miał przy sobie stale dużo tych amuletów, a rozdawał je najgorliwszym robotnikom, którzy cieszyli się z tej nagrody jak małe dzieci. Aczyńczycy lubili go i szanowali, tylko na jego plantacjach nie dochodziło do rozruchów. Nieraz też robotnicy zwierzali się Haraldowi ze swych trosk, on zaś starał się pomagać w miarę możności. John Vanderheyden szczerze podziwiał Haralda za tę rzadką zdolność dogadywania się z podwładnymi. Spory powstawały jedynie wtedy, gdy na plantacjach pojawiali się ukradkiem handlarze opium. Sprzedaż narkotyku była surowo wzbroniona, ale co pewien czas udawało się różnym podejrzanym osobnikom przemycać niewielkie ilości tej trucizny na plantacje. Zazwyczaj wtedy zdarzały się Haraldowi wielkie nieprzyjemności. Młody Forst mieszkał tuż obok willi Vanderheydena. Jego ładny, obszerny dom znajdował się w ogrodzie wspólnika. Harald mieszkał początkowo w domu Vanderheydena, lecz po śmierci jego żony musiał się przeprowadzić - nie wypadało przecież, by młodzieniec przebywał pod jednym dachem z dorastającą córką współwłaściciela. Katarzyna Vanderheyden - zwana przez ojca "Katie" - była już dorosłą i niepospolicie piękną dziewczyną. W żyłach Katie płynęło trochę portugalskiej krwi odziedziczonej po matce. Mieszane małżeństwo rodziców odbijało się w specyficzny sposób na charakterze córki. Katie, z natury flegmatyczna, miewała chwile, gdy ponosił ją bujny, południowy temperament. Holenderski spokój i zimna krew znikały wtedy bez śladu, a Katie zachowywała się, jakby ją opętał jakiś zły duch. Wpadała w szaloną złość, wybuchała gniewem o lada drobnostkę, stawała się gwałtowna wobec służby, dręczyła najbliższe otoczenie, nie wyłączając ojca, który ubóstwiał swoją jedynaczkę. Jeden tylko człowiek budził w niej lęk i szacunek - Harald Forst. Katie miała czternaście lat, gdy Harald przyjechał na Sumatrę. Wróciła właśnie z Holandii, gdzie w słynnym pensjonacie dbano o jej nadwątlone zdrowie. Przedwcześnie rozbudzona dziewczynka zakochała się w młodym, przystojnym mężczyźnie od pierwszego wejrzenia. Już wówczas niezłomnie postanowiła, że Harald musi zostać jej mężem. Przez całe lata dążyła do tego wytrwale. Nie starała się ukrywać swoich zamiarów i, ze zdumiewającą w tym wieku zalotnością, kokietowała młodego Forsta. Harald odpłacał jej jednak obojętnością, traktował Katie jak dziecko i często przekomarzał się z nią. Zalotów nie brał nigdy na serio, po prostu nie zwracał na nie uwagi nawet wtedy, gdy z dziecka stała się dorosłą panienką. Katie była bardzo piękna, ale nie działała na niego w taki sposób, jak się spodziewała i pragnęła. Zalotnica starała się wprawdzie ukryć przed Haraldem swe liczne wady, lecz nie była tego typu kobietą, która mogłaby zdobyć serce młodzieńca. Jej ukochany nie zdawał sobie sprawy z faktu, że jest Petruccim, który może poskromić tę popędliwą Katie. Jeśli się przypadkowo zdarzyło, że był świadkiem jednego z jej namiętnych wybuchów, wystarczało, aby na nią spojrzał swymi stalowymi oczyma, a uspokajała się natychmiast. Rzadko zresztą wpadała w złość w jego obecności; usiłowała się zwykle pohamować, tak że młody człowiek nie miał pojęcia o jej charakterze. Wiedziała, że Harald nie znosi porywczych, nieopanowanych ludzi, a zwłaszcza kobiet, toteż usiłowała zataić przed nim wrodzoną zapalczywość - z żelazną konsekwencją dążyła do zdobycia jego serca i nazwiska. Być może większą rolę niż miłość grał w tym wypadku upór, którego Katie miała aż w nadmiarze. Nęciło ją zwykle to, czego nie mogła od razu otrzymać, cechował ją duży pociąg do rzeczy zakazanych. Gdyby Harald się w niej zakochał i okazywał jawnie swą miłość, prawdopodobnie uczucie Katie znikłoby bardzo szybko; przestałoby jej zależeć na zdobyciu zakazanego owocu. Ale Harald trwał w obojętności, czym mimowolnie podsycał pragnienie dziewczyny. Jego dobroduszny, trochę lekceważący ton doprowadzał ją do pasji, wywoływał wybuchy wściekłości, które czasami wyładowywała także na obiekcie swej adoracji. W takich wypadkach jednak Harald szybko i energicznie uspokajał popędliwą kokietkę. Największe fale gniewu przelewała Katie na służbę, którą karała biciem przy najmniejszym nawet uchybieniu. Gdy wybuch mijał, dziewczynę dręczyło poczucie winy, toteż obsypywała pokrzywdzonych podarunkami, pragnąc wynagrodzić cierpienie, które zadawała tak beztrosko. Nie potrafiła jednak zatrzeć w pamięci służby śladów niesprawiedliwej kary, bicia i ubliżania - a krajowcy nigdy jej tego nie zapomnieli. Pan Vanderheyden starał się spełniać wszystkie zachcianki i kaprysy córki, niektóre nawet uprzedzał. Od pewnego czasu wiedział, że Katie pragnie poślubić Haralda. On sam byłby szczęśliwy, gdyby młody człowiek został jego zięciem. Cenił go i szanował, wiedział, że Katie zyskałaby w nim mądrego i poważnego opiekuna, a taki związek przyniósłby firmie wiele korzyści. Śledził bacznie zachowanie Haralda wobec jedynaczki i z dnia na dzień coraz bardziej się niecierpliwił. Nie chciał się wtrącać do uczuć ani przyspieszać finału, czując, że wszystko powinno ułożyć się samo. Harald jednak nie zdradzał najmniejszych chęci oświadczenia się Katie. A rzecz miała się zgoła inaczej. Młody Forst nie myślał jeszcze w ogóle o małżeństwie. Kobiety go nie interesowały. Miał już co prawda za sobą kilka flirtów i przelotnych miłostek, lecz dotąd nie spotkał takiej, która obudziłaby w nim szczerą, głęboką miłość. Nosił w sercu ideał kobiety, podobny do ukochanej matki. Marzył o tym, by jego towarzyszka życia miała wszystkie jej zalety, a przede wszystkim spokój, dobroć i czułość. Katie Vanderheyden nie była z pewnością istotą, która ucieleśniała ów ideał, choć starała się zawsze pokazać Haraldowi z najlepszej strony. Ostatnio młody Forst zaczął zwracać uwagę na to, że Katie mu wyjątkowo sprzyja. Uważał to za przelotny kaprys rozpieszczonego dziecka, jednakże doznawał uczucia lekkiego niepokoju, ilekroć spostrzegł, jak wielki żar płonie w oczach dziewczyny. Wtedy też powziął postanowienie, że wyjedzie na kilka miesięcy do kraju. Czuł, że musi na pewien czas zmienić klimat, zobaczyć wreszcie ojczyznę, za którą bardzo tęsknił. Zbliżały się właśnie święta Bożego Narodzenia, Harald zaś śnił po nocach o śniegu i lodzie, o przystrojonych choinkach i dźwięku wigilijnych dzwoneczków. W duszy młodzieńca raz po raz odzywała się tęsknota za krajem, myślał o tym, by się zwolnić na kilka miesięcy, powrócić do domu rodzinnego, nacieszyć się bliskimi sobie ludźmi. Na sześć tygodni przed owym dniem, gdy Marlena obchodziła uroczyście rocznicę swego przybycia do domu Forsta, on sam powracał właśnie do ojczyzny, znużony trudem nadzorowania plantacji. Gdy samochód zatrzymał się przed małym domkiem, spowitym w bujne kwiecie, Harald spojrzał nagle na dom Vanderheydenów. Na werandzie stała Katie, przechylając się przez balustradę. Tego dnia upał dał się we znaki wszystkim, toteż dziewczyna dla ochłody, miała na sobie strój krajowców - sarong i kabaję. Na bose nóżki nałożyła jedynie lekkie, prześliczne pantofelki. W takim ubraniu nie ośmieliła się wybiec mu na spotkanie, ale skinęła ręką, dając znak, by się przybliżył. Harald marzył o chłodnej kąpieli, chciał też zmienić zakurzone ubranie, ale spełniając życzenie podszedł do dziewczyny i przez balustradę uścisnął jej rękę. Katie pochyliła się i spojrzała na niego swymi ciemnymi oczyma, w których płonął niecierpliwy ogień. - Tak długo pana nie było, panie Haraldzie - rzekła. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękna, jak w tej chwili. Pierwszy raz widział ją w tym zachwycającym stroju. Jej twarz zbladła nieco ze wzruszenia, a przejrzysty sarong kazał się domyślać idealnie pięknych kształtów dziewczyny. Rozchylona na piersi kabaja odsłaniała skrawek alabastrowego ciała, z włosów zaś unosiła się woń, która na moment wprowadziła go w stan dziwnego oszołomienia. Po raz pierwszy patrzył na Katie jak mężczyzna, który stoi przed czarującą, powabną kobietą. Ogarnęła go nagle chęć, by pochwycić ją w objęcia i przycisnąć usta do jej purpurowych warg. Była to krótka chwila zmysłowego pożądania, lecz Katie dostrzegła natychmiast, że jej czar zaczął na niego działać. Ze świadomą zalotnością zrzuciła kabaję. - Upał jest nie do zniesienia! Wyobrażam sobie, jaki pan musi być zmęczony, a kurz też dał się panu we znaki. Proszę się przebrać i przyjść do nas. Wypijemy razem herbatę. Ojciec lada chwila przyjedzie do domu - rzekła, opierając nagie ramię o balustradę. Harald utkwił wzrok w jej białym, kształtnym ramieniu, walcząc z szaloną chęcią, aby go dotknąć ustami. Miał wrażenie, że poraziła go iskra elektryczna. Z trudem oderwał oczy od cudnego, jasnego widoku. Odetchnął ciężko i cofnął się o krok. - Tak, panno Katie, pójdę się przebrać, a potem wrócę na herbatę - wyszeptał i odszedł spiesznie, ratując się ucieczką przed samym sobą. Harald wrócił do domu i natychmiast udał się do łazienki. Przy kąpieli, jak zwykle, pomagał mu służący. Młody Forst wszedł do murowanego basenu, a służący polewał go zimną wodą z wiaderka. Woda spływała na cementową posadzkę i ściekała przez specjalny zlew do ogrodu, gdzie wchłaniały ją spragnione wilgoci rośliny. Gdy młodzieniec w chwilę potem przeszedł do sąsiedniego pokoju, aby się przebrać, krótkotrwałe odurzenie zupełnie już minęło. Uśmiechnął się pobłażliwie sam do siebie na myśl o tym, że tak łatwo poddał się urokowi białego ramienia i purpurowych dziewczęcych warg. Potem jednak wpadł w zadumę. Po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby ożenił się z Katie Vanderheyden. Po śmierci wspólnika bez żadnych kłopotów przejąłby firmę, a wszystko zostałoby tak, jak teraz. Przychodziły mu do głowy jeszcze inne korzyści płynące z tego związku. Był już właściwie w wieku, kiedy myśli się o małżeństwie - miał trzydzieści trzy lata. Chciał, aby o jego postanowieniu zadecydowały nie zmysły, lecz rozum, a wydawało mu się, że postąpi bardzo rozsądnie, jeśli ożeni się z córką wspólnika. Dotąd nie myślał o tym, przede wszystkim dlatego, że Katie absolutnie nie odpowiadała jego ideałowi. "Cóż - dumał - mało jest przecież śmiertelników, którym udaje się znaleźć w życiu wymarzony ideał. A trzeba przyznać, że Katie jest piękną i wyjątkowo uroczą dziewczyną. Nigdy nie będzie przyjaciółką ani wierną towarzyszką w doli i niedoli, ale może w ogóle nie ma takich kobiet..." Harald doszedł do wniosku, że kobieta nie potrafi wypełnić życia mężczyzny, może być jedynie zabawką w krótkich chwilach upojenia, miłą kochanką, gospodynią lub ozdobą domu - niczym więcej. Jeśli umie sprostać tym zadaniom, to najzupełniej wystarczy. Sądził, że Katie temu wszystkiemu podoła. Miała drobne przywary - nie znał ich wszystkich - lecz z czasem się ich pozbędzie. Czuł się ponadto zwycięzcą, gdyż tylko on potrafił okiełznać tę małą złośnicę, rozpieszczoną przez ojca jedynaczkę. Była piękna, godna pożądania, czego dziś doświadczył osobiście. Dotychczas widywał jedynie kobiety krajowców w sarongach, ale nigdy nie przykuły jego spojrzenia tak jak Katie. Po części z gniewem, po części ze śmiechem machnął ręką, usiłując skierować swe myśli na inne tory, lecz ciągle widział przed oczyma mleczne ramię i białą, smukłą szyję dziewczyny. Kiedy opuszczał dom, doznał wrażenia, jakby wychodził naprzeciw swemu przeznaczeniu. czuł, że gdyby teraz pozostał sam na sam z Katie, poddałby się bez reszty jej urokowi. Chciał z tym walczyć, ale jeszcze większa siła ciągnęła go w tamtą stronę. W białym ubraniu, jakie się nosi zazwyczaj w krajach zwrotnikowych, wyglądał tak, że mógł podbić serce każdej kobiety. Jego wysoka, smukła postać, pewny chód, sprężyste ruchy miały w sobie coś imponującego, toteż przyciągały wiele kobiecych spojrzeń. Ciemne, faliste włosy ocieniały wysokie czoło, a głęboko osadzone, stalowe oczy błyszczały jasno, odbijając się od brunatnej, ogorzałej twarzy. Kształtny nos i wąskie wargi zdradzały szlachetną rasę. Zaciśnięte usta, a także podbródek świadczyły o niezłomnej woli, z oczu zaś tryskała odwaga i energia. Harald Forst był młodzieńcem o pociągającej powierzchowności i mógł podobać się kobietom. Mężczyzna szedł powoli, ociągając się nieco, potem jednak przyspieszył kroku, ujrzawszy nadjeżdżający samochód. Podniósł wzrok i dostrzegł pana Vanderheydena. Odetchnął z ulgą - tego dnia nie groziło mu już niebezpieczeństwo ze strony Katie. Ucieszył się, nie chciał bowiem działać pod wpływem emocji, pragnął dokładnie przeanalizować swe uczucia. Zbliżył się do willi w momencie, gdy służący wynosili z samochodu Vanderheydena, spoczywającego w swoim fotelu. Jeden ze służących ustawił wózek na werandzie. Drewniany, parterowy dom wsparty był na kamiennym fundamencie. Ze wszystkich stron otaczała go szeroka weranda, pokryta dachem, który opierał się na smukłych kolumnach z malowanego drewna. Vanderheyden mógł się swobodnie poruszać na swym wózku po wszystkich pokojach i werandzie, rozsuwając szerokie kotary, które wiodły na korytarz. Jedynie w sypialniach pozostawiono drzwi. Harald i stary Vanderheyden przywitali się serdecznie uściskiem ręki, zajęli miejsca na werandzie, a potem rozpoczęli rozmowę o interesach. Niebawem przyłączyła się do nich Katie, którą zdobiła biała sukienka europejskiego kroju. Dziewczyna wyglądała uroczo, choć w jej zachowaniu nie było wrodzonej wytworności. Chłodna biel sukni nieco otrzeźwiła Haralda. Gdy jednak siedzieli przy stole, Forst co chwila rzucał przelotne spojrzenie na Katie i za każdym razem spotykało się ono z jej płonącymi oczyma. Trzy służące Vanderheydenów zaczęły roznosić herbatę, ciastka, owoce, papierosy i cygara. Miały na sobie tylko sarongi, które spływały w miękkich fałdach. Harald przyglądał się zręcznym i zwinnym ruchom młodych dziewcząt, lecz nie budziły w nim takich uczuć, jak Katie. Młodzieniec pogrążył się w zadumie. Po herbacie panowie zapalili cygara, a Katie poprosiła, by Harald przypalił dla niej papierosa. Zalotnym ruchem przysunęła się do niego, rozchylając purpurowe wargi, aby mógł włożyć jej do ust zapalonego papierosa. Forst czuł na sobie jej wzrok, pełen pożądania i tęsknoty. Miał wrażenie, że krew coraz szybciej krąży mu w żyłach. Westchnął cicho, zaczął się już przyzwyczajać do myśli, że Katie zostanie jego żoną. Był młody, zdrowy, zbrzydła mu samotność. Nie kochał Katie, ale wiedział, że jest jedyną kobietą, którą mógłby tu poślubić. Rozmyślając o tym rozmawiał dalej o interesach z Vanderheydenem. Katie wyraźnie się nudziła. Mocno nadąsana wstała od stołu i usiadła na bujanym fotelu. Harald śledził ją wzrokiem, z upodobaniem przyglądał się jej smukłej sylwetce. "Jest piękna - myślał. - Bardzo młoda. - Można ją wychować, zrobić z niej idealną towarzyszkę życia." Z uśmiechem spoglądał na nadąsaną dziewczynę i miał właśnie zamiar sprowadzić rozmowę na inne tory, aby jej sprawić przyjemność, gdy nagle usłyszał głos wspólnika. - Najwidoczniej starzeję się, bo zapomniałem na śmierć, że mam dla pana list. Nadszedł dziś rano. Jest to poczta prywatna, choć pismo wskazuje na naszego prokurenta z Hamburga. Proszę... Harald spojrzał tylko na kopertę, po czym schował list do portfela. - Niech go pan przeczyta. Nie będziemy panu przeszkadzać. Młodzieniec pokręcił głową. - To nic pilnego. Chodzi na pewno o kwartalne sprawozdanie o poczynaniach mojej pupilki. Donosi mi szczegółowo, co słychać u małej Marleny Lassberg. Jej opiekunka, pani Darlag, nie ma wprawy w pisaniu listów. Przeczytam to potem. Katie parsknęła śmiechem. - Jak to możliwe, panie Haraldzie? Ma pan pupilkę? - Dlaczego to panią tak śmieszy, panno Katie? - Pan jest przecież młody. Żeby mieć pupilkę, trzeba być siwym, zgrzybiałym staruszkiem. - Czyżby pani zapomniała, że opowiadałem już kiedyś tę historię? Skinęła głową. - Tak, wiem. Pamiętam coś tam... Jakiś obowiązek... Musiał się pan komuś odwdzięczyć... - Ależ to nie tylko obowiązek, Katie! Obiecałem memu wybawcy, że zaopiekuję się jego córeczką i wychowam ją w swym domu jak własną siostrę. Honor nakazywał mi dotrzymanie obietnicy danej umierającemu! - Tak, tak, pamiętam. Czy pańska pupilka jest ładna? Spostrzegł w jej oczach błysk zazdrości, więc zaśmiał się serdecznie. - Wydaje mi się, że nie. - Czy pan jej w ogóle nie zna? - Widziałem Marlenę dwa razy w życiu. Przywiozłem ją do Hamburga, a potem zobaczyłem ją na pogrzebie matki, przed wyjazdem do Kota Radża. Sprawiała wrażenie smutnej i zmartwionej. Mizerna i blada, chodziła z wiecznie zapłakanymi oczyma. - Ile miała lat? - Chyba czternaśc