Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny
Szczegóły |
Tytuł |
Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Courths-Mahler Jadwiga - Tajemnica Marleny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jadwiga Courths_Mahler Tajemnica Marleny
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnistw
Związku Niewidomych
Warszawa 1995
Przekład z niemieckiego
Eugenia Solska
Przedruk z wydawnictwa
"Wydawnictwo Łódzkie",
Łódź 1991
Pisała G. Cagara
Korekty dokonali
R. Roczeń
i E. Chmielewska
Dzień dobry, panno Marleno!
Czy panienka dobrze spała?
- Dzień dobry, droga pani
Darlag! Spałam doskonale!
- To widać! Wygląda panienka
tak świeżo, jak uosobienie
wiosny!
Marlena wdzięcznie się
roześmiała.
- Wyglądam wiosennie w
styczniu? To dopiero sztuka!
- Sztuka, która się panience
udaje jak wiele innych.
- Czyżby?
- Wszyscy przecież wiedzą, że
panienka już prześcignęła pana
prokurenta Zeidlera. A ma
panienka dopiero dwadzieścia
jeden lat...
- Ależ to przesada!
- O nie! Pan Zeidler sam
powiedział, że panienka mogłaby
zająć jego stanowisko w firmie
"Forst i Vanderheyden". Mówił
mi, że jest pani do tej pracy
lepiej przygotowana od niego.
- Z tym się nie zgodzę! Na
pewno żartował.
- Mówił zupełnie poważnie. Pan
Zeidler przekonał się o tym w
czasie swojej choroby.
Stwierdził, że dzięki pomocy
panienki uniknął bałaganu w
interesie. Jedna tylko osoba
mogłaby dać sobie z tym radę -
pan Forst. Ale wszystko szło jak
w zegarku, każdą sprawę
załatwiała panienka doskonale.
Czy pani wie, co jeszcze
powiedział pan Zeidler?
- Cóż takiego?
- Powiedział, że panna Marlena
to zuch_dziewczyna, zasługująca
na szacunek. Ja też tak uważam.
Panienka wnosi w moje życie tyle
radości!
Marlena objęła staruszkę,
która w swojej szarej sukience
oraz białym fartuchu wyglądała
schludnie i miło.
- Proszę mnie nie zawstydzać!
Wykonywałam jedynie to, co do
mnie należało. Przejęłam zajęcia
pana Zeidlera i czuwałam, aby
wszystkie sprawy załatwiać w
terminie. Pracowałam tyle lat
pod jego kierunkiem, że nie
mogłam się nie orientować.
Sukces w przeprowadzeniu
wszystkich transakcji to nie
moja zasługa, lecz szczęśliwy
traf. Poza tym urzędnicy
wykonywali moje polecenia,
ponieważ traktowali mnie jak
zastępczynię pana Zeidlera.
Nigdy mnie nie zawiedli, a
wydawało się nawet, że pracują z
większym zapałem, aby sprawić mi
przyjemność.
- Panienka potrafi zachęcać do
pracy dobrym przykładem. Wydaje
mi się, że praca jest dla
panienki największą
przyjemnością.
Marlena spoważniała.
- Praca jest najwyższym celem
człowieka. Nie mogłabym żyć w
lenistwie. Odziedziczyłam to po
ojcu, który poświęcił się pracy,
zachowując przy tym pogodę
ducha. Im więcej przeszkód
musiał pokonać, tym był
weselszy. Ręce miał mocne,
muskularne, prawdziwe ręce
rzeźbiarza. Często powtarzał:
"Pamiętaj, Marleno, praca jest
największym dobrem człowieka!
Jeśli będziesz całe życie ciężko
pracowała, pokonasz smutek i
niezadowolenie!" Wtedy nie
rozumiałam jeszcze znaczenia
tych słów. Byłam bardzo młoda,
czułam się szczęśliwa i nie
musiałam szukać pociechy. Jednak
po śmierci ojca i ciężkich
przeżyciach, które potem
przyszły, uczepiłam się tych
słów jak deski ratunku. Uparcie
szukałam jakiegoś zajęcia, nie
zważając na zakazy bliskich.
Pani Darlag z uśmiechem
skinęła głową.
- Doskonale to pamiętam.
Chciała się panienka zajmować
domem, a ja nie pozwoliłam.
Marlena zaśmiała się.
- Czułam się bardzo
pokrzywdzona i nieszczęśliwa. W
domu panował nienaganny
porządek, dla mnie zaś nie
starczyło pracy. Nawet ogrodnik
nie chciał skorzystać z mojej
pomocy. Byłam przygnębiona, gdy
stałam obok niego bezczynnie,
patrząc, jak szczepi róże. Wtedy
właśnie przechodził pan Zeidler.
Zobaczył łzy w moich oczach,
przystanął i zapytał: "Dlaczego
pani płacze, panno Marlenko?"
Szlochając odpowiedziałam mu, że
czuję się w tym domu zbędna, bo
nie ma tu dla mnie żadnej pracy.
Prosiłam go żarliwie, aby za
wszelką cenę znalazł mi jakieś
zajęcie. Pan Zeidler popatrzył
na mnie poważnie, a potem
spytał: "Czy pani chodzi o miłą
rozrywkę, czy też naprawdę chce
pani pracować?" Odrzekłam, że
nic tak nie zaprząta moich
myśli, jak uczciwe zajęcie i
satysfakcja płynąca z faktu, że
jest się pożytecznym. Skarżyłam
się, że odkąd umarła pani Forst,
nie mogę znaleźć sobie miejsca w
tym domu; nie potrzebuje już
moich starań i opieki, ja zaś
czuję się zupełnie zbyteczna. I
pan Zeidler zrozumiał mnie!
Powiedział, że w mym głosie
wyczuł taką rozpacz, iż
postanowił mi pomóc. Kazał mi
przyjść nazajutrz rano do biura,
no i rozpoczęłam u niego
praktykę.
Pani Darlag poklepała Marlenę
po ramieniu.
- Ten czas praktyki nie był
wcale łatwy! Pan Zeidler
przyznał mi się wtedy, że celowo
będzie panienkę męczył, aby się
przekonać, czy nowa praktykantka
posiada wytrwałość i zamiłowanie
do pracy.
- To prawda. Nie ułatwiał mi
zadania! Na początku wszystko
wydawało mi się bardzo trudne,
ale zaciskałam zęby i nie
oponowałam. Z czasem zaczęłam
się lepiej orientować,
naśladując we wszystkim swego
zwierzchnika. Pan Zeidler często
śmieje się ze mnie i powiada, że
nie mogę doczekać się chwili,
kiedy obejmę po nim stanowisko.
Mam nadzieję, że ta chwila tak
prędko nie nastąpi. Jednak
cieszy mnie, że jestem
pożyteczna i nie na łaskawym
chlebie.
Ostatnie słowa Marlena
wypowiedziała z cichym
westchnieniem.
Pani Darlag położyła rękę na
jej ramieniu.
- Proszę nie myśleć w ten
sposób! Dobrze, że pan Forst
tego nie słyszy! Łaskawy chleb,
bój się Boga, dziecinko! Ojciec
panienki własnym życiem okupił
prawo pobytu swej córki w tym
domu. Umarł przecież, aby
ratować życie naszemu paniczowi.
Pan Forst spełnił jedynie
przyrzeczenie dane pani ojcu, że
będzie się opiekował jego córką.
Pamiętam, jak sprowadził
panienkę do matki, mówiąc:
"Mamo, ta dziewczyna została
sierotą z mojej winy. Jej ojciec
zginął, ratując mi życie". Nasza
pani odpowiedziała: "Odtąd ja
będę jej matką. Postaram się
zastąpić ojca. Będę miała teraz
dwoje dzieci, wy zaś kochajcie
się jak prawdziwe rodzeństwo".
Od tej chwili nasz panicz zaczął
panienkę nazywać "siostrzyczką
Marleną", a panienka jego
"bratem Haraldem". Naszą panią
nazwała panienka "mamą". Tak
było aż do jej śmierci. Nasz
panicz przywiązał się do
panienki jak do siostry.
Powiada, że spełnia tylko swój
obowiązek.
Marlena odgarnęła z czoła
pasma lśniących blond włosów i
spojrzała zamyślona przed
siebie.
- Uczynił dla mnie bardzo
wiele, więcej, niż nakazywał
zwykły obowiązek. Pamiętam tę
chwilę, gdy zjawił się w naszym
skromnym mieszkanku obok
pracowni ojca. Ojciec był wtedy
na wojnie, a ja zostałam sama ze
starą służącą. Harald wziął mnie
za ręce i powiedział ze
współczuciem: "Jestem zwiastunem
okropnej wieści. Twój ojciec
poległ, złożył swe życie w
ofierze za mnie". Nie mogłam
wtedy pojąć ogromu nieszczęścia,
choć przez cały czas bardzo
tęskniłam za tatusiem, a już od
dawna trapiły mnie straszne
przeczucia. Harald zrozumiał mój
ból, toteż objął mnie i starał
się pocieszyć tak tkliwie, tak
serdecznie, jak to tylko on
potrafi. Potem zawiózł mnie do
Hamburga, do swojej matki. Pani
Forst okazała się równie dobra i
serdeczna jak jej syn. We
własnym odczuciu nie
zasługiwałam na tyle dobroci,
miałam wrażenie, że mi się to
wcale nie należy. Dopiero
choroba mamy sprawiła, że
znalazłam sposobność, aby dać
jej dowody swej bezgranicznej
wdzięczności. Wyręczałam ją i
pielęgnowałam tak czule, jak
tylko potrafiłam. Byłam taka
szczęśliwa, że mogę się na coś
przydać.
- Nasza pani nie mogła się
wtedy obejść bez panienki. Nie
znalazłaby troskliwszej
opiekunki. A przecież panienka
miała wtedy zaledwie piętnaście
lat!
- Szczerze ją pokochałam i
cieszyło mnie, że wreszcie
znalazłam cel życia. Gdybym
miała więcej doświadczenia,
zaraz po jej śmierci
poszukałabym sobie posady.
Powiedziałam o tym Haraldowi,
gdy przyjechał do domu na
pogrzeb matki. Było to przed
końcem wojny, a Harald otrzymał
wtedy krótki urlop. Mój pomysł
bardzo go zmartwił, sądził
bowiem, że będzie musiał złamać
dane ojcu słowo. Obiecał, że
zostanę w jego domu aż do
zamążpójścia. Musiałam mu wtedy
przyrzec, że nigdy bez jego
zezwolenia nie opuszczę tego
domu. Zostałam tutaj pod pani
opieką, bo przecież Harald tuż
po wojnie wyjechał do Aczynu.
Mijnheer Vanderheyden domagał
się tego, trzeba mu było młodego
pomocnika, który zastąpiłby go i
poprowadził przedsiębiorstwo.
- O ile dobrze pamiętam,
właśnie w czasie, gdy umarła
nasza ukochana pani, zdarzyło
się to nieszczęście z panem
Vanderheydenem w Kota Radża.
Obie nogi ma sparaliżowane. Nie
mógł sobie sam dać rady, toteż
wezwał naszego panicza. A teraz
mija już piąty rok, odkąd Harald
siedzi na Sumatrze.
- Tak, już od pięciu lat nie
miałam od niego prawie żadnych
wiadomości. Wysyłał tylko
pocztówki, pytając, czy jestem
zdrowa, szczęśliwa i czy nie mam
jakichś szczególnych życzeń.
- Zapewne o innych sprawach,
związanych z przedsiębiorstwem,
pisał do pana Zeidlera. To od
niego panienka przecież wie, że
Harald jest zdrów i dobrze mu
się powodzi.
Marlena odwróciła się,
usiłując ukryć cień bólu, który
jej się przesunął po twarzy.
- Tak, pan Zeidler otrzymuje
bardzo długie listy...
- Mam przeczucie, że nasz
panicz wkrótce przyjedzie do
Hamburga. Zwrotnikowy klimat nie
służy Europejczykom. A poza tym
powinien przyjechać, abyśmy
nareszcie poczuli, że mamy pana
w domu. Czy nie pisał, kiedy
wraca?
Marlena westchnęła.
- Nie, słowa o tym nie
napisał. Trudno mu się ruszyć z
Kota Radża, bo przecież tam jest
teraz centrala naszej firmy.
Biuro w Hamburgu od wojny stało
się jedynie filią.
- Oj, ta wojna, ta straszna
wojna i te kiepskie czasy, które
ze sobą przyniosła! Ale Bóg nam
jakoś dopomoże. Chciałabym
jeszcze zobaczyć naszą firmę w
stanie rozkwitu...
- Dałby to Bóg! Myślę, że już
niedługo ujrzymy Haralda. Byłoby
lepiej, gdyby zamieszkał w
Hamburgu, ale choroba Mijnheera
Vanderheydena chyba mu na to nie
pozwoli. Sparaliżowany wspólnik
nie może się ruszyć i pracuje
jedynie w biurze...
- A przecież najważniejszy
jest nadzór nad plantacjami.
- Widzę, że się pani doskonale
orientuje - rzekła Marlena z
uśmiechem.
- Służę już tyle lat, że w
końcu państwo wprowadzili mnie
we wszystkie swoje interesy.
- A czy zna pani wspólnika
pana Forsta?
- Pana Vanderheydena?
Oczywiście, dziecinko! Za życia
starszego pana Forsta
przyjeżdżał tu kilka razy, a i
pan Forst bywał w Kota Radża.
Nie mógł tam często jeździć, bo
podróż na Sumatrę trwa kilka
miesięcy. W owych czasach pan
Zeidler zastępował starszego
pana, tak jak zastępuje dzisiaj
Haralda. Na panu Zeidlerze
spoczywa wielka
odpowiedzialność, ale też panicz
Harald darzy go wyjątkowym
zaufaniem. Pan Zeidler ma za
sobą olbrzymią praktykę -
pracuje już w firmie
czterdzieści lat. Na początku
kiedy pan Forst zawiązał spółkę
z Mijnheerem Vanderheydenem, był
w niej głównym buchalterem. Po
dziesięciu latach awansował na
prokurenta. Ach, dziecinko, to
były inne czasy! Ruch, życie,
zawsze pełno gości... A ile
ogromnych parowców odpływało z
ładunkiem! Związek z tak
poważnym domem handlowym
napełniał każdego dumą.
- Wydaje mi się, że i pani
jest tu bardzo długo, chyba ze
trzydzieści lat? Przypominam
sobie, że na krótko przed
śmiercią mamy obchodziła pani
swoje dwudziestopięciolecie
pracy w tym domu.
- Tak - potwierdziła staruszka
z ożywieniem. - Nasza pani nie
zapomniała o tym, mimo ciężkiej
choroby. Potrafiła ocenić
człowieka na miarę jego zasług.
To była wspaniała kobieta!
Zaczęłam tu pracować po śmierci
męża, którego straciłam w trzy
lata po ślubie. Niewiele
umiałam, jedynie gotować i
gospodarzyć. Pani Forst przyjęła
mnie najpierw na próbę, bo
jeszcze nigdzie nie służyłam i
nie miałam żadnych świadectw.
Wiele trudu włożyła w
przygotowanie mnie do wszystkich
obowiązków, ale potem poszło mi
już gładko. Pani Forst dała mi
osobny pokoik, żebym nie
mieszkała z całą służbą.
Wiedziała, że jestem córką
nauczyciela, a ci prości ludzie
to nie dla mnie towarzystwo. Z
czasem pani Forst musiała
częściej wychodzić, nie miała
kiedy zajmować się domem i wtedy
właśnie awansowałam na
zarządzającą. Od śmierci pani
zarządzam samodzielnie całym
domem, a panicz kazał mi się
także opiekować panienką. Kiedy
panicz Harald wyjeżdżał, prosił,
żebym czuwała nad jego
"siostrzyczką". Byłam bardzo
dumna, że tak mi zaufał i mam
nadzieję, że go nie zawiodłam.
Jestem tylko prostą, skromną
kobietą, ale wiem, co przystoi
młodej pannie, którą w domu
uważają za córkę. Traktowałam
panienkę jak siostrę naszego
panicza.
- I to właśnie pani chciała,
abym prowadziła życie
księżniczki! Pamiętam to
przerażenie w oczach, kiedy
wyznałam, że od jutra zaczynam
pracę w biurze.
- Od tego umywam ręce. Myślę,
że pan Harald nie będzie
zachwycony, gdy się dowie. Ale
pan Zeidler zrobił to na swoją
odpowiedzialność. Panicz na
pewno będzie się gniewał. Mówił
mi przecież, że ojciec panienki
był wielkim artystą, a panienka
powinna żyć jak inne młode panny
z dobrych domów.
- Co też pani mówi? Gdyby mój
ojciec żył, też musiałabym
pracować. Tatuś był idealistą,
nie miał pojęcia o prowadzeniu
interesów, a w domu często
brakowało najbardziej
podstawowych rzeczy.
- Pan Harald twierdził, że
gdyby nie zginął, byłby dziś z
pewnością sławnym artystą. Miał
podobno wielki talent...
- To prawda - odparła z
westchnieniem Marlena. - Gdyby
go nie zabrała ta okrutna wojna,
stworzyłby jeszcze wiele
pięknych rzeczy!
- Proszę nie myśleć o tak
smutnych rzeczach, zwłaszcza
dzisiaj. Czy panienka wie, jaki
dziś mamy dzień?
Marlena spojrzała na kalendarz
wiszący przy oknie.
- Dwunasty stycznia? Ach,
prawda, upiekła pani doskonałą
babkę! Czy to na moją cześć?
Dziś przypada rocznica mego
przyjazdu...
- Oczywiście. Postanowiłam
uczcić to jakoś. Minęło już
sześć lat od chwili, gdy
panienka u nas zamieszkała.
Wtedy nie wyglądała panienka jak
wiosenny poranek! Mizerna i
blada, ot, taki chudy, wybujały
podlotek o zapłakanych oczach i
czerwonym nosku! Nie, nie była
pani wtedy ładna, ale serce się
krajało, kiedy panienka
spojrzała na człowieka tymi
wielkimi, smutnymi oczyma.
Trzymała panienka kurczowo rękę
panicza Haralda i tylko jemu
ufała. Dopiero pani Forst objęła
panienkę jak matka i przytuliła
do siebie czule. Dziw bierze,
jak panienka się zmieniła w
ostatnich latach, urosła i
wypiękniała! Nasz panicz nie
pozna swej siostrzyczki; pamięta
panienkę bladą, chudą i wiecznie
zalaną łzami. Kiedy panią
przywiózł, płakała panienka po
śmierci ojca, a jak przyjechał
na urlop, rozpaczała panienka po
stracie starszej pani. Pan
Harald powiedział mi wtedy:
"Proszę zabrać stąd tę małą, nie
mogę patrzeć na jej łzy. Mnie
samemu zbiera się na płacz,
kiedy widzę jej smutek, a
przecież jestem mężczyzną i
płakać mi nie wolno. Niech się
pani postara uspokoić jakoś
Marlenę".
- Miałam wówczas powód do łez
- rzekła Marlena. - Najpierw
straciłam ojca, potem umarła
pani Forst. Wojna się skończyła
i wybuchła rewolucja, a Harald
musiał wyjechać z kraju, choć
obiecywał, że zostanie. Opuścił
mnie i to na tak długo! Myśl o
tym nie dawała mi spokoju.
Biedny Harald, miał ze mną
niemało kłopotu.
- Nie było przecież tak
strasznie. Za to teraz czeka go
niespodzianka, gdy zobaczy
panienkę.
Marlena się zarumieniła.
Odwróciła się szybko i podeszła
do pięknie nakrytego stołu.
- Jak to ciasto pachnie! Tylko
pani potrafi upiec taką babkę.
Zagadałyśmy się, a trzeba zjeść
śniadanie. Która to godzina? Już
za kwadrans ósma! Zostało mi
tylko piętnaście minut.
Chciałabym spróbować ciasta, bo
zaraz muszę spieszyć do biura.
Po śmierci przybranej matki
Marlena poprosiła panią Darlag,
aby towarzyszyła jej przy
posiłkach. Czuła się taka
samotna! Teraz siadły obie, a
Marlena z apetytem zabrała się
do ciasta.
- Jak ten czas leci, proszę
pani - odezwała się po chwili. -
Za kilka miesięcy będę już
pełnoletnia.
- Gdy pan Harald przywiózł
panienkę, nie miała panienka
jeszcze piętnastu lat. A była
panienka taka szczupła i
wynędzniała, że wyglądała
zaledwie na trzynaście.
- Wywarłam chyba na pani
niezbyt dobre wrażenie.
- Wyglądała panienka jak
półtora nieszczęścia. Jeszcze
przez dwa lata nie mogła pani
dojść do siebie. Dopiero ta
praca w biurze przyniosła
radykalną odmianę. Panna Marlena
rozkwitła jak kwiatek. Nabrała
tuszy, kolorów, zaczęła wyrastać
z sukienek. Nawet zmieniła
panienka chód na taki mocny,
zamaszysty. A stało się to
wszystko jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Dziś
jest z mojej panienki
"zuch_dziewczyna".
- Uświadomiłam sobie, że
jestem innym człowiekiem. Mam
już cel w życiu i nie jestem
niepotrzebna.
- Wnosi panienka tyle słońca i
radości w nasze życie! Ale jest
pani zbyt dumna, by korzystać z
cudzej łaski.
- Czułam się podle, nie mogąc
ofiarować nic w zamian za
dobrodziejstwa, które wciąż
przyjmowałam. Teraz chętnie
korzystam z tego, co daje mi
Harald, bo odwdzięczam mu się
swoją pracą. To mi sprawia
olbrzymią radość.
- Ma panienka rację.
- A widzi pani! Zawsze mnie
pani rozumiała. No, na mnie już
czas. Do widzenia, zobaczymy się
przy obiedzie.
Staruszka uśmiechnęła się i
skinęła głową.
- Do widzenia! - zawołała, a
potem podeszła do okna i długo
jeszcze patrzyła za Marleną,
ciesząc się, że jej podopieczna
ma taki pewny, sprężysty chód.
- Zuch_dziewczyna!
Zuch_dziewczyna! - szepnęła do
siebie pani Darlag.
Marlena Lassberg wyszła z domu
i podążała przez wielki,
zaśnieżony ogród, który ciągnął
się wzdłuż rzeki. Zmierzała do
dużego budynku, stanowiącego
biuro firmy "Forst i
Vanderheyden", który znajdował
się nad brzegiem. Obok niego
wznosiły się ogromne spichrze
towarowe, należące także do domu
handlowego. Między spichrzami a
biurem ciągnął się szeroki
pomost prowadzący na duży plac.
Tutaj wyładowywano towary
nadchodzące do firmy, stąd też
wysyłano transporty zagraniczne.
Nieopodal statki rzucały
kotwicę.
W tym miejscu zatrzymywała się
łódź motorowa przywożąca
pracowników firmy z miasta,
biuro "Forst i Vanderheyden"
znajdowało się bowiem w
dzielnicy portowej. Teraz
właśnie przybiła łódź, z której
wysiadła spora grupa urzędników.
Marlena przywitała się z
kolegami i szerokimi kamiennymi
schodami udała się na pierwsze
piętro, gdzie mieścił się pokój
prokurenta Zeidlera. Tu właśnie
pracowała. Pokój był jasny i
przestronny, okna wychodziły na
rzekę. Koło pulpitu, przy oknie,
stał siwy, blisko
sześćdziesięcioletni pan.
Marlena skinęła głową na
powitanie, a wyciągając rękę do
staruszka, rzekła:
- Dzień dobry panu!
- Witam, panno Marleno. Jest
pani jak zwykle punktualna.
- Ale dzisiaj mnie pan
wyprzedził. Zazwyczaj przychodzę
o kilka minut wcześniej niż pan.
Spóźniłam się, bo zbyt długo
gawędziłam z panią Darlag.
- To ja przyszedłem o pięć
minut wcześniej. Chciałem zrobić
pani niespodziankę.
Marlena podeszła do swego
biurka i dopiero teraz
spostrzegła wiązankę
przepięknych róż. Ledwie
rozkwitłe, bladoróżowe kielichy
wydawały słodką woń.
- Ach! Róże na moim biurku?
Skąd się tu wzięły?
Pan Zeidler uśmiechnął się.
- To ja je przyniosłem i
dlatego przyszedłem dziś
wcześniej. Chciałem uczcić ten
dzień, szóstą rocznicę pani
przybycia. Żona poradziła mi,
aby podarować pani te piękne
kwiaty, panno Marleno.
Oczy dziewczyny zwilgotniały,
czuła się wzruszona do głębi.
- Ach, jacy wszyscy są dla
mnie dobrzy, jak o mnie
pamiętają! Pani Darlag upiekła
pyszną babkę na śniadanie, pan
przyniósł mi te kwiaty. Róże w
zimie! To już zakrawa na zbytek.
Marlena powoli opanowała
wzruszenie. Pan Zeidler zaśmiał
się znowu i rzekł:
- Oboje z żoną postanowiliśmy
w jakiś sposób uczcić tę
rocznicę. Znamy panią już sześć
lat, a od pięciu zasiada pani
codziennie przy tym biurku,
naprzeciw mnie. Nie wiem, co to
będzie, gdy pewnego dnia nie
zastanę pani na zwykłym
miejscu.
- Ależ, drogi panie, czy
zamierza pan mnie zwolnić?
- Ja? Broń Boże! Myślę jednak,
że pan Forst nie zgodzi się, by
spełniała pani tak trudne
obowiązki w biurze.
Marlena ze strachem spojrzała
na pana Zeidlera.
- Czy pan sądzi, że Harald
zabroni mi pracować?
- Moja droga, przecież pan
Forst pragnie dla pani wygodnego
i beztroskiego życia. Taką
obietnicę złożył pani ojcu.
Wątpię, czy pozwoli swej
siostrze przesiadywać w biurze
od rana do wieczora. Z pewnością
będzie się na mnie gniewał.
Dotychczas ukrywałem to przed
nim, napisałem jedynie, że mam
doskonałą pomocnicę, która mnie
zastępowała w czasie choroby. W
ostatnim liście jednak oznajmił
mi, że wkrótce zawita w kraju.
Byłem zmuszony wyjawić mu naszą
tajemnicę. Teraz oczekuję
odpowiedzi i przypuszczam, że
pan Forst porządnie zmyje mi
głowę.
- Czy nie mógł pan z tym
poczekać do jego przyjazdu? -
rzekła Marlena.
- Musiałem go przecież
przygotować. Harald jest bardzo
porywczy, toteż awantura wisiała
w powietrzu. Myślę, że zanim tu
przyjedzie, zdąży już ochłonąć i
można będzie z nim pogadać.
- Czy będzie bardzo zły?
- Prawdopodobnie! Czego innego
pragnie dla swej siostry.
Chciałby, aby się pani dobrze
czuła w jego domu.
Marlena zerwała się z miejsca.
- Ależ ja nie zniosłabym
bezczynności, muszę mieć jakieś
stałe zajęcie! Harald powinien
to zrozumieć. Chcę czymś
zasłużyć na prawo przebywania
pod jego dachem.
- Mówiłem już pani nieraz, że
ojciec panienki zdobył własnym
życiem to prawo dla córki.
Ocalił Haralda, więc Harald
troszczy się o jego dziecko.
Zawsze będzie pani dłużnikiem.
Marlena zaprzeczyła ruchem
ręki.
- Mój ojciec spełnił tylko
swój obowiązek jako towarzysz
broni. Zaniósł omdlałego od
upływu krwi Haralda do
najbliższego polowego lazaretu.
- Nie każdy uznałby to za swój
obowiązek. Niewielu jest takich,
którzy ratując towarzysza
naraziliby własne życie. Pani
ojca trafiła kula, ponieważ nie
mógł się szybko przedostać do
okopów. Dźwigał przecież rannego
Haralda. Żyłby dziś, gdyby
myślał wyłącznie o sobie.
Uratował Haralda, ale sam
zginął.
Marlena ożywiła się.
- Pozostał wierny swoim
zasadom. Nigdy nie opuszczał
przyjaciół i kolegów w biedzie.
Bardzo go za to kochałam i nigdy
nie pocieszę się po jego
stracie. Ale to, co uczynił dla
Haralda, zrobiłby dla każdego
innego.
- Być może! Rozumie pani
jednak, że Harald czuł się
dłużnikiem i aby się
odwdzięczyć, zajął się pani
losem.
- To zrozumiałe, lecz Harald
mnie też musi zrozumieć. Nie
zniosłabym życia bez pracy,
czułabym się pasożytem. Przecież
Harald nie chce widzieć mojej
męki...
- Najważniejsze jednak, że po
przyjeździe stanie wobec faktu
dokonanego i będzie już na to
przygotowany. Jeśli skieruje
wobec mnie jakieś zarzuty,
przyjmę to ze spokojem. Wiem, że
wyświadczyłem pani przysługę.
Marlena uścisnęła serdecznie
jego rękę.
- Wyświadczył mi pan ogromną
przysługę! Nie wiem, jak postąpi
Harald, ale jestem panu
wdzięczna, że nauczył mnie pan
zawodu. Teraz już śmiało mogę
iść przez życie. Dam sobie
radę.
- Sprawiła mi pani ogromną
radość. Patrzyłem, z jakim
zapałem pani pracuje, jak
wielkie robi pani postępy.
Niestety, nie mam dzieci, ale
zawsze mówię do żony: "chciałbym
mieć taką córeczkę jak panna
Marlena". A moja żona, oddałaby
wszystko, żeby wychować takie
dziecko.
Marlena zaczerwieniła się.
- Niech mnie pan nie wbija w
dumę! Mogę się stać zarozumiała.
- O to się nie martwię. Jest
pani z natury dumna, co bardzo
mi się podoba. Zarozumiałość
łączy się z głupotą, a przecież
pani jest mądra. Myślę, że dziś
nadejdzie odpowiedź od pana
Forsta.
- Okręt dziś rano zawinął do
portu.
- Właśnie! Najpóźniej po
południu dostanę list z Kota
Radża.
- Czy pozwoli mi pan
przeczytać fragmenty dotyczące
mojej sprawy?
- Oczywiście! A teraz
przejrzyjmy korespondencję.
Widzę, że nadeszło sporo listów.
Oboje zabrali się do
segregowania poczty. Marlena w
skupieniu przeglądała kartki
pokryte drobnym pismem. Od czasu
do czasu odrywała wzrok od
lektury i spoglądała na bukiet,
który wydawał upajającą woń.
Miała wtedy wrażenie, że całe
biuro zmieniło się nagle,
przybrało odświętne barwy,
przystrojone wiązanką
bladoróżowych kwiatów.
Praca wrzała. Po rzece płynęły
statki, żaglowce, holowniki i
barki. Życie w porcie toczyło
się wartko.
W cichym biurze nawiązywano i
rozplątywano nici, tworzące
wielką sieć handlu
międzynarodowego.
Marlena pracowała z zapałem.
Sprawy, które załatwiała, nie
wydawały jej się nudne czy
suche. Zrosła się z firmą "Forst
i Vanderheyden" całą duszą i
wszystko, co jej dotyczyło,
wzbudzało w dziewczynie żywe
zajęcie. Pisała listy, do
różnych krajów, a jej myśli
biegły w dal. Rozumiała ogromne
znaczenie handlu
międzynarodowego, miała
wrażenie, że jest ogniwem tego
potężnego łańcucha, który
opasuje całą ziemię. Wiedziała,
że nic nie zdoła go przerwać ani
zniszczyć, że musi on trwać
wiecznie.
* * *
Na północy Sumatry leży były
sułtanat Aczyn ze stolicą w Kota
Radża. Z miasta tego, które dziś
znajduje się pod protektoratem
Holandii, wiodą dwa szlaki
komunikacyjne - kolejowy i wodny
- do portu Oleh_loh. Do Kota
Radża należy również kilka
wolnych portów.
Firma "Forst i Vanderheyden"
miała tu dom handlowy oraz
spichlerze towarowe, położone
nad rzeką; należały też do niej
wielkie plantacje, dające pracę
setkom robotników.
Jeden ze wspólników, Mijnheer
John Vanderheyden, mieszkał wraz
z rodziną w pięknej willi,
położonej między Kota Radża a
portem Oleh_loh. Dom był
drewniany jak większość budynków
w Kota Radża. Wznosił się nad
brzegiem rzeki, w otoczeniu
dużego ogrodu, w którym rosły
najpiękniejsze okazy flory
podzwrotnikowej.
Mijnheer Vanderheyden utracił
przed kilkoma laty władzę w
nogach i odtąd całe dnie spędzał
w fotelu na kółkach. Zachował
jednak jasność umysłu oraz
energię. Każdego ranka dwóch
służących zanosiło go wraz z
fotelem do samochodu, który
wiózł ich pracodawcę do biura.
Zarządzał on wszystkimi
interesami, wydawał wskazówki i
polecenia, słowem - był duszą
przedsiębiorstwa. Kalectwo nie
pozwalało mu jednak odbywać
długich podróży na plantacje,
toteż w załatwianiu tych spraw
wyręczał go Harald Forst. Młody
człowiek przyjechał pięć lat
temu, a ponieważ po śmierci ojca
stał się wspólnikiem Johna
Vanderheydena, musiał przejąć
obowiązki nadzorowania
plantacji. Vanderheyden nie
usunął się całkowicie z
przedsiębiorstwa; założył firmę
do spółki z ojcem Haralda i był
do niej bardzo przywiązany.
- Jeszcze zdążę odpocząć, nie
pożyję przecież długo - zwykł
mawiać do tych, którzy namawiali
go do rezygnacji z interesów.
Harald Forst jeździł
codziennie samochodem na
plantacje. Leżały one daleko za
miastem, a ciągnęły się aż w
głąb gór, zajmując olbrzymie
obszary. Były podzielone na
rejony, nad każdym zaś rejonem
czuwał dozorca. Taki nadzór nie
był jednak wystarczający.
Krajowcy w Aczynie są wprawdzie
mniej leniwi niż inne plemiona
na Sumatrze, ale ich obyczaje
pozostawiają wiele do życzenia.
Mają głęboko zakorzenione
poczucie cudzej własności i
nigdy nie dopuszczają się
kradzieży, która na tej wyspie
uchodzi za najgorsze
przestępstwo i bywa surowo
karana. Pod tym względem Harald
nie miał więc trudności ze swymi
podwładnymi, a ponieważ
obchodził się z nimi dobrze i
łagodnie, oni odwzajemniali mu
się posłuszeństwem. Niestety,
stawali się często niewolnikami
powszechnego na Sumatrze nałogu
- palili opium.
Aczyńczycy są z natury powolni
i opieszali, ale Harald nie
pozwalał, by dozorcy karali ich
biciem, jak to było w zwyczaju
na innych plantacjach. Usiłował
zachęcić ludzi do pracy inaczej.
W nagrodę za dobre sprawowanie
urządzał im małe uroczystości,
czasem korzystał także z ich
wrodzonej skłonności do
zabobonów.
Krajowcy wierzą w istnienie
duchów i demonów, i aby obronić
się przed złą mocą noszą amulety
ze zwitków papieru, na których
są wypisane wersety z Koranu.
Harald Forst miał przy sobie
stale dużo tych amuletów, a
rozdawał je najgorliwszym
robotnikom, którzy cieszyli się
z tej nagrody jak małe dzieci.
Aczyńczycy lubili go i
szanowali, tylko na jego
plantacjach nie dochodziło do
rozruchów. Nieraz też robotnicy
zwierzali się Haraldowi ze swych
trosk, on zaś starał się pomagać
w miarę możności.
John Vanderheyden szczerze
podziwiał Haralda za tę rzadką
zdolność dogadywania się z
podwładnymi. Spory powstawały
jedynie wtedy, gdy na
plantacjach pojawiali się
ukradkiem handlarze opium.
Sprzedaż narkotyku była surowo
wzbroniona, ale co pewien czas
udawało się różnym podejrzanym
osobnikom przemycać niewielkie
ilości tej trucizny na
plantacje. Zazwyczaj wtedy
zdarzały się Haraldowi wielkie
nieprzyjemności.
Młody Forst mieszkał tuż obok
willi Vanderheydena. Jego ładny,
obszerny dom znajdował się w
ogrodzie wspólnika. Harald
mieszkał początkowo w domu
Vanderheydena, lecz po śmierci
jego żony musiał się
przeprowadzić - nie wypadało
przecież, by młodzieniec
przebywał pod jednym dachem z
dorastającą córką
współwłaściciela.
Katarzyna Vanderheyden - zwana
przez ojca "Katie" - była już
dorosłą i niepospolicie piękną
dziewczyną. W żyłach Katie
płynęło trochę portugalskiej
krwi odziedziczonej po matce.
Mieszane małżeństwo rodziców
odbijało się w specyficzny
sposób na charakterze córki.
Katie, z natury flegmatyczna,
miewała chwile, gdy ponosił ją
bujny, południowy temperament.
Holenderski spokój i zimna krew
znikały wtedy bez śladu, a Katie
zachowywała się, jakby ją opętał
jakiś zły duch. Wpadała w
szaloną złość, wybuchała gniewem
o lada drobnostkę, stawała się
gwałtowna wobec służby, dręczyła
najbliższe otoczenie, nie
wyłączając ojca, który ubóstwiał
swoją jedynaczkę. Jeden tylko
człowiek budził w niej lęk i
szacunek - Harald Forst.
Katie miała czternaście lat,
gdy Harald przyjechał na
Sumatrę. Wróciła właśnie z
Holandii, gdzie w słynnym
pensjonacie dbano o jej
nadwątlone zdrowie.
Przedwcześnie rozbudzona
dziewczynka zakochała się w
młodym, przystojnym mężczyźnie
od pierwszego wejrzenia. Już
wówczas niezłomnie postanowiła,
że Harald musi zostać jej mężem.
Przez całe lata dążyła do tego
wytrwale. Nie starała się
ukrywać swoich zamiarów i, ze
zdumiewającą w tym wieku
zalotnością, kokietowała młodego
Forsta. Harald odpłacał jej
jednak obojętnością, traktował
Katie jak dziecko i często
przekomarzał się z nią. Zalotów
nie brał nigdy na serio, po
prostu nie zwracał na nie uwagi
nawet wtedy, gdy z dziecka stała
się dorosłą panienką. Katie była
bardzo piękna, ale nie działała
na niego w taki sposób, jak się
spodziewała i pragnęła.
Zalotnica starała się
wprawdzie ukryć przed Haraldem
swe liczne wady, lecz nie była
tego typu kobietą, która mogłaby
zdobyć serce młodzieńca. Jej
ukochany nie zdawał sobie sprawy
z faktu, że jest Petruccim,
który może poskromić tę
popędliwą Katie. Jeśli się
przypadkowo zdarzyło, że był
świadkiem jednego z jej
namiętnych wybuchów,
wystarczało, aby na nią spojrzał
swymi stalowymi oczyma, a
uspokajała się natychmiast.
Rzadko zresztą wpadała w złość w
jego obecności; usiłowała się
zwykle pohamować, tak że młody
człowiek nie miał pojęcia o jej
charakterze. Wiedziała, że
Harald nie znosi porywczych,
nieopanowanych ludzi, a
zwłaszcza kobiet, toteż
usiłowała zataić przed nim
wrodzoną zapalczywość - z
żelazną konsekwencją dążyła do
zdobycia jego serca i nazwiska.
Być może większą rolę niż
miłość grał w tym wypadku upór,
którego Katie miała aż w
nadmiarze. Nęciło ją zwykle to,
czego nie mogła od razu
otrzymać, cechował ją duży
pociąg do rzeczy zakazanych.
Gdyby Harald się w niej zakochał
i okazywał jawnie swą miłość,
prawdopodobnie uczucie Katie
znikłoby bardzo szybko;
przestałoby jej zależeć na
zdobyciu zakazanego owocu. Ale
Harald trwał w obojętności, czym
mimowolnie podsycał pragnienie
dziewczyny. Jego dobroduszny,
trochę lekceważący ton
doprowadzał ją do pasji,
wywoływał wybuchy wściekłości,
które czasami wyładowywała także
na obiekcie swej adoracji. W
takich wypadkach jednak Harald
szybko i energicznie uspokajał
popędliwą kokietkę.
Największe fale gniewu
przelewała Katie na służbę,
którą karała biciem przy
najmniejszym nawet uchybieniu.
Gdy wybuch mijał, dziewczynę
dręczyło poczucie winy, toteż
obsypywała pokrzywdzonych
podarunkami, pragnąc wynagrodzić
cierpienie, które zadawała tak
beztrosko. Nie potrafiła jednak
zatrzeć w pamięci służby śladów
niesprawiedliwej kary, bicia i
ubliżania - a krajowcy nigdy jej
tego nie zapomnieli.
Pan Vanderheyden starał się
spełniać wszystkie zachcianki i
kaprysy córki, niektóre nawet
uprzedzał. Od pewnego czasu
wiedział, że Katie pragnie
poślubić Haralda. On sam byłby
szczęśliwy, gdyby młody człowiek
został jego zięciem. Cenił go i
szanował, wiedział, że Katie
zyskałaby w nim mądrego i
poważnego opiekuna, a taki
związek przyniósłby firmie wiele
korzyści.
Śledził bacznie zachowanie
Haralda wobec jedynaczki i z
dnia na dzień coraz bardziej się
niecierpliwił. Nie chciał się
wtrącać do uczuć ani
przyspieszać finału, czując, że
wszystko powinno ułożyć się
samo. Harald jednak nie zdradzał
najmniejszych chęci oświadczenia
się Katie.
A rzecz miała się zgoła
inaczej. Młody Forst nie myślał
jeszcze w ogóle o małżeństwie.
Kobiety go nie interesowały.
Miał już co prawda za sobą kilka
flirtów i przelotnych miłostek,
lecz dotąd nie spotkał takiej,
która obudziłaby w nim szczerą,
głęboką miłość. Nosił w sercu
ideał kobiety, podobny do
ukochanej matki. Marzył o tym,
by jego towarzyszka życia miała
wszystkie jej zalety, a przede
wszystkim spokój, dobroć i
czułość. Katie Vanderheyden nie
była z pewnością istotą, która
ucieleśniała ów ideał, choć
starała się zawsze pokazać
Haraldowi z najlepszej strony.
Ostatnio młody Forst zaczął
zwracać uwagę na to, że Katie mu
wyjątkowo sprzyja. Uważał to za
przelotny kaprys rozpieszczonego
dziecka, jednakże doznawał
uczucia lekkiego niepokoju,
ilekroć spostrzegł, jak wielki
żar płonie w oczach dziewczyny.
Wtedy też powziął postanowienie,
że wyjedzie na kilka miesięcy do
kraju. Czuł, że musi na pewien
czas zmienić klimat, zobaczyć
wreszcie ojczyznę, za którą
bardzo tęsknił. Zbliżały się
właśnie święta Bożego
Narodzenia, Harald zaś śnił po
nocach o śniegu i lodzie, o
przystrojonych choinkach i
dźwięku wigilijnych dzwoneczków.
W duszy młodzieńca raz po raz
odzywała się tęsknota za krajem,
myślał o tym, by się zwolnić na
kilka miesięcy, powrócić do domu
rodzinnego, nacieszyć się
bliskimi sobie ludźmi.
Na sześć tygodni przed owym
dniem, gdy Marlena obchodziła
uroczyście rocznicę swego
przybycia do domu Forsta, on sam
powracał właśnie do ojczyzny,
znużony trudem nadzorowania
plantacji.
Gdy samochód zatrzymał się
przed małym domkiem, spowitym w
bujne kwiecie, Harald spojrzał
nagle na dom Vanderheydenów. Na
werandzie stała Katie,
przechylając się przez
balustradę. Tego dnia upał dał
się we znaki wszystkim, toteż
dziewczyna dla ochłody, miała na
sobie strój krajowców - sarong i
kabaję. Na bose nóżki nałożyła
jedynie lekkie, prześliczne
pantofelki. W takim ubraniu nie
ośmieliła się wybiec mu na
spotkanie, ale skinęła ręką,
dając znak, by się przybliżył.
Harald marzył o chłodnej
kąpieli, chciał też zmienić
zakurzone ubranie, ale
spełniając życzenie podszedł do
dziewczyny i przez balustradę
uścisnął jej rękę.
Katie pochyliła się i
spojrzała na niego swymi
ciemnymi oczyma, w których
płonął niecierpliwy ogień.
- Tak długo pana nie było,
panie Haraldzie - rzekła.
Nigdy jeszcze nie wydawała mu
się tak piękna, jak w tej
chwili. Pierwszy raz widział ją
w tym zachwycającym stroju. Jej
twarz zbladła nieco ze
wzruszenia, a przejrzysty sarong
kazał się domyślać idealnie
pięknych kształtów dziewczyny.
Rozchylona na piersi kabaja
odsłaniała skrawek alabastrowego
ciała, z włosów zaś unosiła się
woń, która na moment wprowadziła
go w stan dziwnego oszołomienia.
Po raz pierwszy patrzył na Katie
jak mężczyzna, który stoi przed
czarującą, powabną kobietą.
Ogarnęła go nagle chęć, by
pochwycić ją w objęcia i
przycisnąć usta do jej
purpurowych warg.
Była to krótka chwila
zmysłowego pożądania, lecz Katie
dostrzegła natychmiast, że jej
czar zaczął na niego działać. Ze
świadomą zalotnością zrzuciła
kabaję.
- Upał jest nie do zniesienia!
Wyobrażam sobie, jaki pan musi
być zmęczony, a kurz też dał się
panu we znaki. Proszę się
przebrać i przyjść do nas.
Wypijemy razem herbatę. Ojciec
lada chwila przyjedzie do domu -
rzekła, opierając nagie ramię o
balustradę.
Harald utkwił wzrok w jej
białym, kształtnym ramieniu,
walcząc z szaloną chęcią, aby go
dotknąć ustami. Miał wrażenie,
że poraziła go iskra
elektryczna. Z trudem oderwał
oczy od cudnego, jasnego widoku.
Odetchnął ciężko i cofnął się o
krok.
- Tak, panno Katie, pójdę się
przebrać, a potem wrócę na
herbatę - wyszeptał i odszedł
spiesznie, ratując się ucieczką
przed samym sobą.
Harald wrócił do domu i
natychmiast udał się do
łazienki. Przy kąpieli, jak
zwykle, pomagał mu służący.
Młody Forst wszedł do murowanego
basenu, a służący polewał go
zimną wodą z wiaderka. Woda
spływała na cementową posadzkę i
ściekała przez specjalny zlew do
ogrodu, gdzie wchłaniały ją
spragnione wilgoci rośliny.
Gdy młodzieniec w chwilę potem
przeszedł do sąsiedniego pokoju,
aby się przebrać, krótkotrwałe
odurzenie zupełnie już minęło.
Uśmiechnął się pobłażliwie sam
do siebie na myśl o tym, że tak
łatwo poddał się urokowi białego
ramienia i purpurowych
dziewczęcych warg.
Potem jednak wpadł w zadumę.
Po raz pierwszy zadał sobie
pytanie, czy nie byłoby lepiej,
gdyby ożenił się z Katie
Vanderheyden. Po śmierci
wspólnika bez żadnych kłopotów
przejąłby firmę, a wszystko
zostałoby tak, jak teraz.
Przychodziły mu do głowy jeszcze
inne korzyści płynące z tego
związku. Był już właściwie w
wieku, kiedy myśli się o
małżeństwie - miał trzydzieści
trzy lata. Chciał, aby o jego
postanowieniu zadecydowały nie
zmysły, lecz rozum, a wydawało
mu się, że postąpi bardzo
rozsądnie, jeśli ożeni się z
córką wspólnika. Dotąd nie
myślał o tym, przede wszystkim
dlatego, że Katie absolutnie nie
odpowiadała jego ideałowi.
"Cóż - dumał - mało jest
przecież śmiertelników, którym
udaje się znaleźć w życiu
wymarzony ideał. A trzeba
przyznać, że Katie jest piękną i
wyjątkowo uroczą dziewczyną.
Nigdy nie będzie przyjaciółką
ani wierną towarzyszką w doli i
niedoli, ale może w ogóle nie ma
takich kobiet..."
Harald doszedł do wniosku, że
kobieta nie potrafi wypełnić
życia mężczyzny, może być
jedynie zabawką w krótkich
chwilach upojenia, miłą
kochanką, gospodynią lub ozdobą
domu - niczym więcej. Jeśli umie
sprostać tym zadaniom, to
najzupełniej wystarczy. Sądził,
że Katie temu wszystkiemu
podoła. Miała drobne przywary -
nie znał ich wszystkich - lecz z
czasem się ich pozbędzie. Czuł
się ponadto zwycięzcą, gdyż
tylko on potrafił okiełznać tę
małą złośnicę, rozpieszczoną
przez ojca jedynaczkę. Była
piękna, godna pożądania, czego
dziś doświadczył osobiście.
Dotychczas widywał jedynie
kobiety krajowców w sarongach,
ale nigdy nie przykuły jego
spojrzenia tak jak Katie.
Po części z gniewem, po części
ze śmiechem machnął ręką,
usiłując skierować swe myśli na
inne tory, lecz ciągle widział
przed oczyma mleczne ramię i
białą, smukłą szyję dziewczyny.
Kiedy opuszczał dom, doznał
wrażenia, jakby wychodził
naprzeciw swemu przeznaczeniu.
czuł, że gdyby teraz pozostał
sam na sam z Katie, poddałby się
bez reszty jej urokowi. Chciał z
tym walczyć, ale jeszcze większa
siła ciągnęła go w tamtą stronę.
W białym ubraniu, jakie się
nosi zazwyczaj w krajach
zwrotnikowych, wyglądał tak, że
mógł podbić serce każdej
kobiety. Jego wysoka, smukła
postać, pewny chód, sprężyste
ruchy miały w sobie coś
imponującego, toteż przyciągały
wiele kobiecych spojrzeń.
Ciemne, faliste włosy ocieniały
wysokie czoło, a głęboko
osadzone, stalowe oczy
błyszczały jasno, odbijając się
od brunatnej, ogorzałej twarzy.
Kształtny nos i wąskie wargi
zdradzały szlachetną rasę.
Zaciśnięte usta, a także
podbródek świadczyły o
niezłomnej woli, z oczu zaś
tryskała odwaga i energia.
Harald Forst był młodzieńcem o
pociągającej powierzchowności i
mógł podobać się kobietom.
Mężczyzna szedł powoli,
ociągając się nieco, potem
jednak przyspieszył kroku,
ujrzawszy nadjeżdżający
samochód. Podniósł wzrok i
dostrzegł pana Vanderheydena.
Odetchnął z ulgą - tego dnia nie
groziło mu już niebezpieczeństwo
ze strony Katie. Ucieszył się,
nie chciał bowiem działać pod
wpływem emocji, pragnął
dokładnie przeanalizować swe
uczucia.
Zbliżył się do willi w
momencie, gdy służący wynosili z
samochodu Vanderheydena,
spoczywającego w swoim fotelu.
Jeden ze służących ustawił wózek
na werandzie. Drewniany,
parterowy dom wsparty był na
kamiennym fundamencie. Ze
wszystkich stron otaczała go
szeroka weranda, pokryta dachem,
który opierał się na smukłych
kolumnach z malowanego drewna.
Vanderheyden mógł się
swobodnie poruszać na swym wózku
po wszystkich pokojach i
werandzie, rozsuwając szerokie
kotary, które wiodły na
korytarz. Jedynie w sypialniach
pozostawiono drzwi.
Harald i stary Vanderheyden
przywitali się serdecznie
uściskiem ręki, zajęli miejsca
na werandzie, a potem rozpoczęli
rozmowę o interesach. Niebawem
przyłączyła się do nich Katie,
którą zdobiła biała sukienka
europejskiego kroju. Dziewczyna
wyglądała uroczo, choć w jej
zachowaniu nie było wrodzonej
wytworności. Chłodna biel sukni
nieco otrzeźwiła Haralda.
Gdy jednak siedzieli przy
stole, Forst co chwila rzucał
przelotne spojrzenie na Katie i
za każdym razem spotykało się
ono z jej płonącymi oczyma.
Trzy służące Vanderheydenów
zaczęły roznosić herbatę,
ciastka, owoce, papierosy i
cygara. Miały na sobie tylko
sarongi, które spływały w
miękkich fałdach. Harald
przyglądał się zręcznym i
zwinnym ruchom młodych
dziewcząt, lecz nie budziły w
nim takich uczuć, jak Katie.
Młodzieniec pogrążył się w
zadumie. Po herbacie panowie
zapalili cygara, a Katie
poprosiła, by Harald przypalił
dla niej papierosa. Zalotnym
ruchem przysunęła się do niego,
rozchylając purpurowe wargi, aby
mógł włożyć jej do ust
zapalonego papierosa. Forst czuł
na sobie jej wzrok, pełen
pożądania i tęsknoty. Miał
wrażenie, że krew coraz szybciej
krąży mu w żyłach.
Westchnął cicho, zaczął się
już przyzwyczajać do myśli, że
Katie zostanie jego żoną. Był
młody, zdrowy, zbrzydła mu
samotność. Nie kochał Katie, ale
wiedział, że jest jedyną
kobietą, którą mógłby tu
poślubić.
Rozmyślając o tym rozmawiał
dalej o interesach z
Vanderheydenem. Katie wyraźnie
się nudziła. Mocno nadąsana
wstała od stołu i usiadła na
bujanym fotelu. Harald śledził
ją wzrokiem, z upodobaniem
przyglądał się jej smukłej
sylwetce.
"Jest piękna - myślał. -
Bardzo młoda. - Można ją
wychować, zrobić z niej idealną
towarzyszkę życia." Z uśmiechem
spoglądał na nadąsaną dziewczynę
i miał właśnie zamiar sprowadzić
rozmowę na inne tory, aby jej
sprawić przyjemność, gdy nagle
usłyszał głos wspólnika.
- Najwidoczniej starzeję się,
bo zapomniałem na śmierć, że mam
dla pana list. Nadszedł dziś
rano. Jest to poczta prywatna,
choć pismo wskazuje na naszego
prokurenta z Hamburga. Proszę...
Harald spojrzał tylko na
kopertę, po czym schował list do
portfela.
- Niech go pan przeczyta. Nie
będziemy panu przeszkadzać.
Młodzieniec pokręcił głową.
- To nic pilnego. Chodzi na
pewno o kwartalne sprawozdanie o
poczynaniach mojej pupilki.
Donosi mi szczegółowo, co
słychać u małej Marleny
Lassberg. Jej opiekunka, pani
Darlag, nie ma wprawy w pisaniu
listów. Przeczytam to potem.
Katie parsknęła śmiechem.
- Jak to możliwe, panie
Haraldzie? Ma pan pupilkę?
- Dlaczego to panią tak
śmieszy, panno Katie?
- Pan jest przecież młody.
Żeby mieć pupilkę, trzeba być
siwym, zgrzybiałym staruszkiem.
- Czyżby pani zapomniała, że
opowiadałem już kiedyś tę
historię?
Skinęła głową.
- Tak, wiem. Pamiętam coś
tam... Jakiś obowiązek... Musiał
się pan komuś odwdzięczyć...
- Ależ to nie tylko obowiązek,
Katie! Obiecałem memu wybawcy,
że zaopiekuję się jego córeczką
i wychowam ją w swym domu jak
własną siostrę. Honor nakazywał
mi dotrzymanie obietnicy danej
umierającemu!
- Tak, tak, pamiętam. Czy
pańska pupilka jest ładna?
Spostrzegł w jej oczach błysk
zazdrości, więc zaśmiał się
serdecznie.
- Wydaje mi się, że nie.
- Czy pan jej w ogóle nie zna?
- Widziałem Marlenę dwa razy w
życiu. Przywiozłem ją do
Hamburga, a potem zobaczyłem ją
na pogrzebie matki, przed
wyjazdem do Kota Radża.
Sprawiała wrażenie smutnej i
zmartwionej. Mizerna i blada,
chodziła z wiecznie zapłakanymi
oczyma.
- Ile miała lat?
- Chyba czternaśc