Corey James S.A. - Ekspansja (2) - Wojna Kalibana
Szczegóły |
Tytuł |
Corey James S.A. - Ekspansja (2) - Wojna Kalibana |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres pdfy.ebooki@gmail.com a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Corey James S.A. - Ekspansja (2) - Wojna Kalibana PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Corey James S.A. - Ekspansja (2) - Wojna Kalibana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Corey James S.A. - Ekspansja (2) - Wojna Kalibana - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału:
Caliban’s War: Book 2 of the Expanse
Copyright © 2012 by James S. A. Corey
Copyright for the Polish translation © 2018 by
Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Iwona Sośnicka
Korekta:
Elwira Wyszyńska
Ilustracja na okładce:
Dark Crayon
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Cieśliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
Wydanie II
ISBN 978–83–66065–79–6
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04–082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
Skan i opracowanie wersji elektronicznej:
lesiojot
Strona 4
Dla Bestera i Clarke’a –
to oni nas tu doprowadzili
Strona 5
PROLOG
Mei
– Mei! – zawołała pani Carrie. – Zostaw malowanie.
Przyszła twoja mama.
Minęło kilka sekund, zanim Mei zrozumiała słowa
nauczycielki, i to nie dlatego, że nie znała słów – miała już
cztery lata, nie była maluchem – po prostu nie pasowały
do jej obrazu świata. Mama nie mogła po nią przyjść.
Opuściła Ganimedesa i poleciała na stację Ceres,
ponieważ, jak powiedział tatuś, mama potrzebowała
trochę czasu dla siebie. Wróciła, pomyślała nagle Mei,
czując szybsze bicie serca.
– Mamusia?
Z miejsca, gdzie Mei siedziała przy małych sztalugach,
widok na drzwi szatni blokowało kolano pani Carrie.
Dłonie Mei były lepkie od farb do malowania palcami,
czerwone, niebieskie, i zielone plamy sięgały aż po
nadgarstki. Przesunęła się do przodu i chwyciła nogę pani
Carrie, po części, żeby ją przesunąć, po części, by pomóc
sobie przy wstawaniu.
– Mei! – krzyknęła pani Carrie.
Dziewczynka popatrzyła na plamę z farby na spodniach
pani Carrie i ledwie kontrolowany gniew na szerokiej,
ciemnej twarzy.
– Przepraszam, pani Carrie.
– W porządku – odpowiedziała nauczycielka napiętym
Strona 6
głosem, świadczącym o tym, że wcale nie było
w porządku, ale Mei nie zostanie ukarana. – Idź umyć
ręce, a potem wróć posprzątać po swoim malowaniu.
Zapakuję twój obrazek i będziesz mogła dać go mamie. To
piesek?
– Kosmiczny potwór.
– Bardzo ładny potwór. A teraz, proszę, skarbie, idź
umyć ręce.
Mei przytaknęła i pobiegła do łazienki z fartuszkiem
powiewającym wokół niej jak szmata zaczepiona
w przewodzie wentylacyjnym.
– I nie dotykaj ściany!
– Przepraszam, pani Carrie.
– Nic nie szkodzi. Po prostu wytrzyj to po umyciu rąk.
Odkręciła wodę na maksimum, spłukując ze skóry
kolorowe mazaje. Ręce suszyła, nie przejmując się, czy
chlapie wodą na podłogę i ścianę. Miała wrażenie, jakby
ciążenie zmieniło kierunek, ciągnąc ją w stronę drzwi
i poczekalni, zamiast w dół, do ziemi. Inne dzieci
przyglądały się podekscytowane – bo ona była podniecona
– jak Mei z grubsza ściera ślady farby ze ściany
i pośpiesznie chowa słoiczki z farbą z powrotem do
pudełka i odstawia na półkę. Ściągnęła fartuch przez
głowę, nie czekając na pomoc pani Carrie, i wcisnęła go do
kosza.
W poczekalni zastała panią Carrie z dwójką innymi
dorosłych, z których żadne nie było mamusią. Była tam
nieznana jej pani, która trzymała ostrożnie obrazek Mei
z kosmicznym potworem, uśmiechając się uprzejmie.
Drugim dorosłym był doktor Strickland.
– Nie, bardzo dobrze sobie radzi z samoobsługą
Strona 7
w ubikacji – mówiła pani Carrie. – Oczywiście, czasami
zdarzają się wypadki.
– Oczywiście – zgodziła się kobieta.
– Mei! – powiedział doktor Strickland, schylając się tak,
że zrobił się niewiele większy od niej. – Jak się ma moja
ulubiona dziewczynka?
– Gdzie jest... – zaczęła, ale zanim zdążyła powiedzieć
mamusia, doktor Strickland wziął ją w ramiona.
Był większy od tatusia i pachniał jak sól. Odchylił ją do
tyłu i zaczął łaskotać boki, od czego roześmiała się tak
bardzo, że nie mogła mówić.
– Bardzo dziękujemy – powiedziała kobieta.
– Miło było panią poznać – odpowiedziała pani Carrie,
ściskając rękę nieznanej pani. – Naprawdę miło jest mieć
Mei w grupie.
Doktor Strickland nie przestawał łaskotać Mei, aż
zamknęły się za nimi drzwi do Montessori. Mei wreszcie
złapała oddech.
– Gdzie jest mamusia?
– Czeka na nas – odpowiedział doktor Strickland. –
Zabierzemy cię teraz do niej.
***
Nowsze korytarze Ganimedesa były szerokie i zielone,
a wymienniki powietrza ledwie pracowały. Z dziesiątków
rynienek hydroponicznych wyrastały wąskie jak noże
liście areki. Po ścianach rozpełzały się żółto–zielone liście
epipremnum złocistego, a pod nimi rozkładały się
ciemnozielone, proste sansewierie gwinejskie.
Pełnozakresowe diody świeciły na złotobiało. Tata mówił,
że tak właśnie wygląda światło Słońca na Ziemi, a Mei
Strona 8
wyobrażała sobie planetę jako olbrzymią, skomplikowaną
sieć roślin i korytarzy z rozciągniętym nad nimi w pasy
Słońcem pośród błękitnego nieba–sufitu. Można było się
tam wspiąć na ściany i trafić gdziekolwiek.
Mei oparła głowę na ramieniu doktora Stricklanda,
wyglądając zza jego pleców i wymieniając nazwy
wszystkich mijanych roślin. Sansevieria trifasciata.
Epipremnum aureum. Poprawne nazywanie roślin zawsze
wywoływało uśmiech na twarzy tatusia. Kiedy robiła to
po cichu, jej ciało robiło się spokojniejsze.
– Więcej? – zapytała pani. Była ładna, ale Mei nie
podobał się jej głos.
– Nie – odpowiedział doktor Strickland. – Mei jest
ostatnia.
– Chysalidocarpus lutenscens – powiedziała Mei na głos.
– Dobrze – powiedziała pani, a potem powtórzyła jeszcze
raz, łagodniej: – Dobrze.
Im bliżej byli powierzchni, tym węższe robiły się
korytarze. Starsze przejścia zawsze wydawały się
brudniejsze, choć tak naprawdę nie było tam żadnego
brudu. Po prostu były bardziej zużyte. Mieszkania
i laboratoria blisko powierzchni były miejscem
zamieszkania dziadków Mei, gdy przybyli na Ganimedesa.
W tamtych czasach nie było niczego głębiej. Powietrze tak
wysoko miało dziwny zapach, a wymienniki musiały cały
czas pracować, szumiąc i dudniąc.
Dorośli nie rozmawiali ze sobą, ale doktor Strickland co
jakiś czas przypominał sobie o Mei i zadawał jej pytania:
którą kreskówkę w kanałach stacji lubi najbardziej? Kto
jest jej najlepszą przyjaciółką w przedszkolu? Co jadła
dzisiaj na obiad? Mei spodziewała się, że zacznie zadawać
Strona 9
inne pytania, te, które zadawał zawsze później, i zaczęła
sobie przygotowywać odpowiedzi.
Czy drapie cię w gardle? Nie.
Czy budziłaś się spocona? Nie.
Czy w twojej kupce w tym tygodniu pojawiła się krew?
Nie.
Czy brałaś leki dwa razy każdego dnia? Tak.
Ale tym razem doktor Strickland nie zapytał o żadną
z tych rzeczy. Korytarze, którymi szli, robiły się coraz
starsze i węższe, aż pani musiała iść za nimi, żeby
przepuścić ludzi idących z przeciwnej strony. Wciąż
niosła w ręku obrazek Mei zwinięty w rulon, żeby nie
pognieść papieru.
Doktor zatrzymał się przy nieoznaczonych drzwiach,
przeniósł Mei na drugie biodro i wyciągnął ręczny
terminal z kieszeni spodni. Wstukał coś w programie,
którego dziewczynka jeszcze nigdy nie widziała, i drzwi
otworzyły się z głośnym pyknięciem rozszczelniania, jak
ze starego filmu. Korytarz po drugiej stronie był pełen
śmieci i starych metalowych pudeł.
– To nie jest szpital – zauważyła Mei.
– To bardzo specjalny szpital – odpowiedział doktor
Strickland. – Chyba jeszcze nigdy tu nie byłaś, prawda?
Według Mei to wcale nie wyglądało na szpital. Bardziej
przypominało jeden z tych opuszczonych tuneli, o których
czasem mówił tatuś, pozostałości z czasów, gdy dopiero
budowano stację na Ganimedesie. Teraz używano ich już
tylko na magazyny. Ale w tym na końcu znajdowała się
śluza i kiedy przez nią przeszli, okolica zaczęła bardziej
przypominać szpital. Przynajmniej zrobiło się czysto,
a w powietrzu czuć było zapach ozonu, jak w komorach
Strona 10
do odkażania.
– Mei! Cześć, Mei!
To był jeden z dużych chłopców, Sandro. Miał już prawie
pięć lat. Mei pomachała do niego, gdy doktor Strickland
przechodził obok. Od razu zrobiło się jej lepiej, gdy
zobaczyła, że są tu też starsi chłopcy. Skoro tu są, to
pewnie wszystko jest w porządku, nawet jeśli pani idąca
z doktorem Stricklandem nie była mamusią. Co jej
przypomniało...
– Gdzie jest mamusia?
– Spotkamy się z nią za kilka minut – zapewnił doktor
Strickland. – Musimy tylko najpierw zrobić kilka rzeczy.
– Nie – zaprotestowała Mei. – Nie chcę.
Doktor zaniósł ją do pokoju, który wyglądał trochę jak
gabinet do badań, tylko że na ścianach nie było
kreskówkowych lwów, a stoły nie wyglądały jak
uśmiechnięte hipopotamy. Doktor Strickland posadził ją
na stalowym stole i pogłaskał po głowie. Mei złożyła
rączki na piersi i skrzywiła się.
– Chcę do mamusi – oświadczyła i sapnęła niecierpliwie,
dokładnie tak, jak tatuś.
– No cóż, poczekaj tu chwilę, a ja zobaczę, co mogę
zrobić w tej sprawie – odpowiedział z uśmiechem doktor
Strickland. – Umea?
– Chyba jesteśmy gotowi. Sprawdź z operacyjnym,
załaduj i wypuśćmy to.
– Pójdę im powiedzieć. Ty zostań tutaj.
Pani kiwnęła głową, a doktor Strickland wyszedł. Pani
popatrzyła na nią bez śladu uśmiechu na ładnej twarzy.
Mei jej nie lubiła.
– Chcę mój obrazek – oświadczyła. – On nie jest dla pani,
Strona 11
tylko dla mamusi.
Kobieta spojrzała na obrazek, jakby zapomniała, że go
ma, a potem go rozwinęła.
– To kosmiczny potwór mamusi – wyjaśniła Mei. Tym
razem kobieta się uśmiechnęła. Wyciągnęła obrazek,
a Mei natychmiast go chwyciła. Zrobiła przy tym kilka
zagnieceń na papierze, ale się tym nie przejęła. Znowu
złożyła rączki na piersi, skrzywiła się i sapnęła.
– Lubisz kosmiczne potwory, mała? – zapytała kobieta.
– Chcę do mamusi.
Pani podeszła bliżej. Pachniała jak sztuczne kwiaty
i miała chude palce. Zdjęła Mei na podłogę.
– Chodź, mała – powiedziała. – Coś ci pokażę.
Pani zaczęła odchodzić i przez chwilę Mei się zawahała.
Nie lubiła jej, ale jeszcze bardziej nie podobała jej się
myśl, że mogłaby tu zostać sama. Poszła za nią. Pani
przeszła krótkim korytarzem, wstukała kod na
klawiaturze przy dużych metalowych drzwiach, które
wyglądały jak wejście do starej śluzy, i przeszła przez nie,
gdy się otworzyły. Mei weszła za nią. Pokój był zimny, nie
podobało jej się tam. W środku nie było leżanki do badań,
tylko duża szklana skrzynia wyglądająca jak akwarium na
ryby, ale w środku nie było wody, a to, co tam siedziało,
nie było rybą. Pani gestem wezwała Mei do podejścia
bliżej, a gdy dziewczynka to zrobiła, pani ostro zastukała
w szybę.
To coś w środku podniosło głowę. To był człowiek, tylko
że goły, ale jego skóra nie wyglądała normalnie. Jego oczy
świeciły na niebiesko, jakby miał ogień w głowie. I coś
było nie tak z jego rękami.
Sięgnął w stronę szyby, a Mei zaczęła krzyczeć.
Strona 12
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Bobbie
– Snoopy znowu patroluje – skomentował szeregowy
Hillman. – Dowódca chyba się na niego wkurzył.
Sierżant kompanii, „Gunny”, Roberta Draper
z Marsjańskiego Korpusu Marines, powiększyła obraz
z wyświetlacza przeziernego hełmu i spojrzała
w kierunku wskazywanym przez Hillmana. Dwa tysiące
pięćset metrów dalej grupa czterech marines Organizacji
Narodów Zjednoczonych maszerowała wokół swojej
placówki, oświetlona od tyłu przez strzeżoną przez nich
olbrzymią kopułę szklarni. Kopułę niemal we wszystkich
aspektach identyczną z tą, której pilnowała właśnie jej
drużyna.
Jeden z czterech marines ONZ miał na bokach hełmu
czarne krechy, które wyglądały jak uszy psa beagle.
– Tak, to Snoopy – potwierdziła Bobbie. – Jak na razie był
na wszystkich dzisiejszych patrolach. Ciekawe, czym
podpadł.
Patrole wokół szklarni na Ganimedesie oznaczały
konieczność wymyślania sposobów na zajęcie czymś
umysłu. Włącznie ze snuciem domysłów na temat życia
marines z drugiej strony.
Druga strona. Osiemnaście miesięcy temu nie było stron.
Planety wewnętrzne stanowiły jedną dużą i szczęśliwą,
choć nieco patologiczną rodzinę. Potem był Eros, a teraz
Strona 13
dwie superpotęgi dzieliły między siebie Układ Słoneczny,
Ganimedes zaś był tym księżycem, z którego żadna strona
nie chciała zrezygnować: spichlerzem układu Jowisza.
Ponieważ tylko on dysponował wartą wzmianki
magnetosferą, było to jedyne miejsce, gdzie w pasie
silnego promieniowania Jowisza miały szanse wyrosnąć
hodowane pod kopułami plony, choć i tak szklarnie
i osiedla mieszkalne musiały być ekranowane, by chronić
cywilów przed ośmioma remami trafiającymi codziennie
na powierzchnię księżyca z Jowisza.
Pancerz Bobbie zaprojektowano tak, by żołnierz mógł
przejść przez krater po bombie jądrowej kilka minut po
wybuchu, więc sprawdzał się też nieźle jako ochrona
przed usmażeniem marsjańskich marines przez Jowisza.
Za maszerującymi na patrolu ziemskimi żołnierzami
kopuła jarzyła się w smudze słabego światła słonecznego,
przechwyconego przez olbrzymie lustra orbitalne. Nawet
z lustrami większość ziemskich roślin umarłaby tu
z braku światła. Blask wystarczał do życia tylko mocno
zmodyfikowanym odmianom, stworzonym przez
naukowców na Ganimedesie.
– Niedługo będzie zachód – zauważyła Bobbie, wciąż
przyglądając się ziemskim marines poza ich strażnicą, ze
świadomością, że oni też przyglądają się im.
Oprócz Snoopiego rozpoznała też Karzełka, który/która
nie mógł/nie mogła mieć więcej niż metr dwadzieścia pięć
wzrostu. Ciekawiło ją, jakiego przezwiska używają dla
niej. Może Duża Czerwona. Jej pancerz wciąż był pokryty
marsjańskim kamuflażem. Była na Ganimedesie na tyle
krótko, że nie zdążyła jeszcze oddać go do pomalowania
w szare i białe wzory.
Strona 14
W ciągu następnych pięciu minut kolejno gasły orbitalne
lustra, wchodzące wraz z Ganimedesem na kilka godzin
w cień Jowisza. Blask ze szklarni za jej plecami po
włączeniu się sztucznego oświetlenia przybrał niebieski
odcień. Choć ogólne natężenie światła nie spadło
szczególnie mocno, cienie wydłużyły się w dziwne
i subtelne sposoby. W górze Słońce – z tego miejsca nawet
nie krążek, a jedynie najjaśniejsza gwiazda – błysnęło,
przechodząc przez krawędź tarczy Jowisza i przez chwilę
widać było delikatne pierścienie planety.
– Wchodzą z powrotem do środka – zauważył kapral
Travis. – Snoopy idzie na końcu. Biedak. Czy my też
możemy się schować?
Bobbie rozejrzała się po nieciekawym, brudnym lodzie
Ganimedesa. Czuła chłód księżyca nawet przez
zaawansowany technicznie pancerz.
– Nie.
Usłyszała kilka niezadowolonych mruknięć, ale ruszyli
posłusznie prowadzeni wokół kopuły powolnymi susami
w niskim ciążeniu. Oprócz Hillmana i Travisa w tym
patrolu uczestniczył całkiem zielony szeregowy Gourab.
I choć był w marines w sumie dopiero jakieś półtorej
minuty, marudził z akcentem z doliny Marinera równie
głośno, jak dwaj pozostali.
W zasadzie nie miała do nich pretensji, to wszystko było
pracą wymyślaną na siłę. Jakimś zajęciem dla
marsjańskich żołnierzy na Ganimedesie, żeby nie mieli
czasu na nudę. Jeśli Ziemia zdecyduje się zagarnąć księżyc
tylko dla siebie, czworo marines pilnujących szklarni nie
zdoła jej powstrzymać. Przy znajdujących się na orbicie
dziesiątkach ziemskich i marsjańskich okrętów w pełnym
Strona 15
napięcia zawieszeniu broni, gdyby doszło do walki,
piechociarze dowiedzieliby się o tym dopiero wraz
z rozpoczęciem bombardowania.
Kopuła z lewej wznosiła się prawie na pół kilometra:
trójkątne szklane panele były rozdzielone jarzącymi się
wspornikami o barwie miedzi, co przywoływało na myśl
olbrzymią klatkę Faradaya. Bobbie nigdy jeszcze nie była
wewnątrz żadnej z kopuł szklarni. Została skierowana
z Marsa z pośpiesznie wysłanymi na planety zewnętrzne
oddziałami i prawie od pierwszego dnia chodziła na
patrole po powierzchni. Ganimedes sprowadzał się dla
niej do portu kosmicznego, małej bazy marines i jeszcze
mniejszej placówki strażniczej, którą obecnie nazywała
domem.
Podczas wędrówki wokół kopuły Bobbie przyglądała się
nieciekawej okolicy. Ganimedes nie zmieniał się zbytnio
bez jakichś dramatycznych wydarzeń. Jego powierzchnię
pokrywały głównie krzemowe skały i zamarznięta woda
o temperaturze tylko kilka stopni wyższej od próżni.
Atmosferę tworzył tlen tak rzadki, że mógł uchodzić za
próżnię techniczną. Na powierzchni Ganimedesa nie
zachodziła erozja. Zmieniała się tylko wtedy, gdy
z przestrzeni spadały skały lub gdy ciepła woda
z płynnego rdzenia wydostawała się na powierzchnię
i tworzyła krótkotrwałe jeziora, a żadna z tych rzeczy nie
zdarzała się często. W domu, na Marsie, wiatr i pył
zmieniały krajobraz co godzinę, tutaj szła po swoich
śladach z wczoraj, przedwczoraj i przedprzedwczoraj.
A jeśli nigdy tu już nie wróci, jej ślady zostaną na świecie
dłużej niż ona. Prywatnie uważała to za nieco
makabryczne.
Strona 16
Przez zwykle gładkie syki i stuknięcia wydawane przez
jej pancerz zaczęło się przebijać rytmiczne skrzypienie.
Zazwyczaj minimalizowała wyświetlacz skafandra, bo
generował taki zalew informacji, że wiedziała
o wszystkim – poza tym, co faktycznie znajdowało się
przed nią. Teraz wywołała ekran i mruganiem przerzuciła
strony do ekranu diagnostycznego. Żółta kontrolka
ostrzegła o niskim poziomie płynu hydraulicznego
siłownika lewego kolana. Musiała mieć jakiś wyciek, choć
powolny, bo skafander nie potrafił go odnaleźć.
– Poczekajcie chwilę – powiedziała Bobbie. – Hilly, masz
w zestawie zapasowy płyn hydrauliczny?
– Tak – potwierdził Hillman, już po niego sięgając.
– Strzyknij mi trochę do lewego kolana, dobrze?
Gdy Hillman klęknął przed nią, zajmując się jej
skafandrem, Gourab i Travis zaczęli się o coś spierać,
dotyczyło to chyba sportu. Bobbie ich uciszyła.
– Ten skafander jest strasznie stary – skomentował
Hillman. – Powinna pani przesiąść się na nowszy. Wiecie,
sierżancie, takie rzeczy będą się zdarzać coraz częściej.
– Tak, powinnam – zgodziła się Bobbie.
Ale prawdę mówiąc, łatwiej było to powiedzieć niż
zrobić. Figura Bobbie nie pasowała do standardowych
skafandrów, a korpus zmuszał ją do skakania przez
płonące obręcze za każdym razem, gdy zgłaszała
zapotrzebowanie na nowy, dopasowany. Przy nieco
ponad dwóch metrach wzrostu była tylko nieznacznie
powyżej średniej dla marsjańskich mężczyzn, ale dzięki
polinezyjskiemu pochodzeniu przy jednym g ciążenia
ważyła ponad sto kilogramów. Nic z tego nie było
tłuszczem – jej mięśnie zdawały się rosnąć za każdym
Strona 17
razem, gdy choćby tylko przeszła przez siłownię. A jako
marine ćwiczyła praktycznie cały czas.
Noszony teraz przez nią opancerzony skafander był
pierwszym od dwunastu lat aktywnej służby, który
naprawdę dobrze na nią pasował, i choć zaczynał
przypominać o swoim wieku, wciąż łatwiej było
utrzymywać go na chodzie niż błagać i składać podania
o nowy.
Hillman zaczął chować narzędzia, gdy z trzaskiem ożyło
radio Bobbie.
– Posterunek cztery do patrolu. Patrol, zgłoś się.
– Potwierdzam, czwórka – odpowiedziała Bobbie. – Tu
patrol jeden. Mów.
– Gdzie jesteście, patrol jeden? Jesteście pół godziny do
tyłu, a tu się dzieje coś dziwnego.
– Przepraszam, problem ze sprzętem – odpowiedziała
Bobbie, zastanawiając się, co może się tam dziać, choć nie
na tyle, by zapytać o to na otwartym kanale.
– Natychmiast wracajcie na posterunek. W placówce
ONZ oddano strzały. Aktywujemy tryb bojowy.
Bobbie potrzebowała chwili, by to przyswoić. Widziała,
że jej ludzie patrzą na nią z malującą się na twarzach
mieszaniną zdziwienia i strachu.
– Ziemianie do was strzelają? – zapytała w końcu.
– Jeszcze nie, ale strzelają. Natychmiast tu wracajcie.
Hillman wstał. Bobbie jeszcze raz zgięła kolano
i zobaczyła na wyświetlaczu zielone kontrolki. Kiwnęła
w podzięce Hillmanowi, po czym rozkazała:
– Galopem z powrotem na posterunek. Ruszać się!
***
Strona 18
Bobbie z drużyną była wciąż o pół kilometra od
placówki, gdy rozległ się ogólny alarm. Wyświetlacz jej
skafandra ożył samodzielnie, przełączając się w tryb
bojowy. Zestaw czujników zajął się wyszukiwaniem
przeciwników i połączył się z jednym z satelitów w celu
uzyskania widoku z góry. Poczuła kliknięcie, gdy
wbudowane w prawe przedramię skafandra działko
przełączyło się na tryb swobodnego strzału.
Gdyby zaczęło się bombardowanie orbitalne,
rozbrzmiałoby tysiąc alarmów, ale i tak nie potrafiła się
powstrzymać przed zerknięciem w niebo. Żadnych
błysków ani śladów rakiet. Tylko potężna tarcza Jowisza.
Bobbie przyśpieszyła, pędząc w stronę strażnicy długimi
susami. Drużyna podążyła za nią bez słowa. Osoba
przeszkolona w stosowaniu wspomaganego skafandra,
biegnąca w niskim ciążeniu, mogła szybko pokonać duże
dystanse. Strażnica wyłoniła się zza krzywizny kopuły po
kilku sekundach, a po kolejnych kilku zobaczyła też
źródło alarmu.
Marines ONZ szarżowali na marsjańską placówkę.
Trwająca od roku zimna wojna właśnie się rozgrzała.
Gdzieś głęboko pod chłodnym wyrachowaniem szkolenia
i dyscypliny poczuła zaskoczenie. Nie spodziewała się, że
do tego dojdzie.
Reszta jej plutonu opuściła strażnicę, ustawiając się
w linię ostrzału naprzeciw pozycji ONZ. Ktoś wyprowadził
do szeregu Yojimbo – czterometrowy bojowy mech
górował nad pozostałymi marines. Wyglądał jak bezgłowy
olbrzym w pancerzu wspomaganym, potężne działka
poruszały się powoli, śledząc nadciągających
przeciwników. Ziemscy marines pędzili z pełną
Strona 19
prędkością przez dwa i pół tysiąca metrów, które
oddzielały dwie strażnice.
Czemu nikt nic nie mówi? zaczęła się zastanawiać. Cisza
jej plutonu była upiorna.
I właśnie wtedy, gdy jej drużyna dotarła do linii bojowej,
skafander wrzasnął do niej ostrzeżenie o zagłuszaniu.
Widok z góry zniknął w chwili, gdy urwał się kontakt
z satelitą. Zgasły wskaźniki czynności życiowych zespołu
i raporty o stanie sprzętu. Zniknął cichy szum otwartego
kanału łączności, zostawiając po sobie jeszcze bardziej
upiorną ciszę.
Gestami ustawiła swoich ludzi na prawej flance, po
czym ruszyła wzdłuż szeregu, szukając dowódcy,
porucznika Givensa. Zobaczyła jego skafander na środku
linii, stał niemal tuż pod Yojimbo. Podbiegła do niego
i przysunęła swój hełm do jego hełmu.
– Co się tu, cholera, dzieje, poruczniku? – krzyknęła.
– Możesz zgadywać równie dobrze, jak ja – krzyknął
gniewnie w odpowiedzi. – Przez zagłuszanie nie możemy
kazać im się wycofać, a ignorują ostrzeżenia wizualne.
Zanim odcięło nam radio, dostałem upoważnienie do
otwarcia ognia, jeśli dotrą na odległość pół kilometra od
naszej pozycji.
Bobbie miała jeszcze kilkaset pytań, ale oddziały ONZ
mogły przekroczyć linię pięciuset metrów za kilka sekund,
więc pognała na pozycję na prawej flance przy swojej
drużynie. Biegnąc, kazała skafandrowi policzyć
nadchodzące siły i oznaczyć wszystkich jako wrogów.
Skafander zgłosił siedem celów. Czyli nawet nie jedną
trzecią liczebności placówki ONZ.
To nie ma żadnego sensu.
Strona 20
Poleciła skafandrowi narysować na wyświetlaczu kreskę
na dystansie pięciuset metrów. Nie musiała mówić swoim
chłopakom, że to strefa swobodnego ostrzału. To nie było
potrzebne. Otworzą ogień chwilę po niej, nie zadając
pytań o powody.
Żołnierze ONZ przekroczyli linię kilometra, wciąż nie
oddając żadnego strzału. Nadchodzili w rozproszonej
formacji, sześciu z przodu w nierównej linii i siódmy za
nimi, jakieś siedemdziesiąt metrów z tyłu. Wyświetlacz jej
skafandra wybrał jej na cel postać z lewego skraju linii
wroga, domyślnie wybierając najbliższego. Coś zaczęło ją
męczyć w głębi umysłu i odrzuciła ustawienia skafandra,
wybierając cel z tyłu i żądając powiększenia.
Mała postać nagle urosła w jej okienku celowniczym.
Poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa i powiększyła obraz
ponownie.
Postać goniąca sześciu marines ONZ nie miała na sobie
skafandra próżniowego. Właściwie nawet nie była
człowiekiem. Jej skórę pokrywały chitynowe płyty
przypominające duże, czarne łuski. Głowa była jednym
wielkim koszmarem, ze dwa razy większa od zwykłej
i pokryta dziwnymi, wystającymi naroślami.
Ale najbardziej niepokojąco wyglądały ręce tego czegoś.
Zdecydowanie za duże jak na ciało i za długie w stosunku
do szerokości – stanowiły wersję rąk z dziecięcego
koszmaru. Ręce trolla kryjącego się pod łóżkiem lub
wiedźmy podkradającej się do okna. Rozciągały się
i chwytały pustkę z nieustanną szaloną energią.
Żołnierze Ziemi nie atakowali. Uciekali.
– Strzelajcie do tego, co ich goni – Bobbie krzyknęła
w pustkę.