7245
Szczegóły |
Tytuł |
7245 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7245 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7245 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7245 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanis�aw Lem
Dw�ch m�odych ludzi
Bia�y dom nad w�wozem wygl�da� jak pusty. S�o�ce nie grza�o ju�, ci�ko czerwone
w�r�d ob�ok�w � ma�ych, z�otych po�ar�w stygn�cych w r� � a niebo a� po
widnokr�g
naci�ga�o zieleni�, blad�, ale o takim odcieniu, �e kiedy ucich� wiatr, chwila
ta by�a jakby
ju� gotowa na wieczno��. Gdyby kto� stan�� w pokoju przy otwartym oknie,
widzia�by
ska�y kenionu w ich martwej walce z erozj�, odnajduj�c� cierpliwie milionami
burz i zim
s�absze, brocz�ce piargiem miejsca, a uparte, granitowe szczyty rze�bi�c� raz
romantycznie, raz szyderczo w ruiny baszt i kalekie pos�gi. Nikt tam jednak nie
sta�;
s�o�ce opuszcza�o dom, ka�dy pok�j z osobna, po raz ostatni jakby odkrywaj�c
sprz�ty,
kt�re zapala�y si� nagle, staj�c w nierealnej �unie, znienacka przeznaczone
jakby dla
cel�w, o jakich nikomu si� dot�d nie �ni�o. Zmierzch �agodzi� ostro�� ska�,
unaocznia� ich
podobie�stwo do sfinks�w i gryf�w, bezkszta�tne za dnia bruzdy zmienia� w oczy,
przydawa� im wzroku i ta jego niepochwytna, spokojna praca w kamiennej scenerii
wydobywa�a z niej coraz nowe, cho� coraz bardziej domy�lne tylko efekty, w miar�
jak
odbiera� przedmiotom barwy, wci�� rozrzutniej szafuj�c w g��biach fioletem, a u
zenitu
zielono�ci�. Ca�e �wiat�o wraca�o jakby do nieba, a znieruchomia�e skosy ob�ok�w
odbiera�y czarno przekre�lonemu s�o�cu resztk� si�. Dom sta� si� wtedy na p�
bia�y,
widmow�, niepewn� bia�o�ci� nocnego �niegu, tylko ostatnia kropla s�o�ca d�ugo
wtapia�a
si� w widnokr�g. Nie by� jeszcze ciemny � jaka� fotokom�rka, nie ca�kiem
zdecydowana,
czy ju� czas, w��czy�a �wiat�a czterech wn�k, kt�re nie mog�y si� zgra� z
niebiesk�
powag� wieczoru i natychmiast zosta�y zgaszone. Owej chwili starczy�o jednak, by
zobaczy�, �e dom nie jest pusty. Jego mieszkaniec le�a� na hamaku z g�ow�
odrzucon� w
ty�, w�osy zakrywa�a mu metalowa siateczka, przylegaj�ca do czaszki, r�ce mia�
po
dziecinnemu przykurczone do piersi, jakby trzyma� w nich co� niewidzialnego a
drogocennego, oddycha� szybko, a ga�ki oczne obraca�y si� pod napi�t� sk�r�
powiek. Od
metalowego okol� siatki sp�ywa�y gi�tkie kable, ��cz�c si� z aparatem, kt�ry
sta� na
tr�jno�nym stoliku, ci�ki, jak wykuty z chropawego srebra. Wirowa�y tam powoli
cztery
szprychowe b�bny w takt podmruguj�cego zielonkawo, katodowego motylka, kt�ry
roziskrza� si�, pulsuj�c, a w miar� jak g�stnia�a ciemno��, z seledynowego
widemka
stawa� si� �r�d�em �wiat�a, wyra�nym konturem obrysowuj�cego twarz cz�owieka.
Ale on
nie wiedzia� o tym, bo ju� od dawna by� w nocy. Mikroskopijne kryszta�ki,
utrwalone w
ta�mach ferromagnetycznych, s�a�y zwis�ymi lu�no kabelkami w g��b jego g�owy
fal� za
fal� impuls�w, wype�niaj�cych obrazami wszystkie zmys�y. Nie istnia� dla� ciemny
dom
ani noc nad w�wozem; jak oko w rybiej g�owie siedzia� w przejrzystej g�owicy
statku,
kt�ry mi�dzy gwiazdami szed� ku gwiazdom, a on, wzi�ty w niebo ze wszystkich
naraz
stron, patrza� w noc galaktyczn�, kt�ra nigdy i nigdzie si� nie ko�czy. Statek
gna� niemal
jak �wiat�o, dlatego wiele tysi�cy gwiazd zachodzi�o w obr�czkach krwawej
po�wiaty, a
ciemne zazwyczaj mg�awice wy�ania�y si� z bezdni ponurym �arzeniem. P�d statku
nie
odmienia� nieruchomo�ci sklepienia niebieskiego, ale jego barwy: z dwu mrowisk
gwiezdnych to przed dziobem jarzy�o si� upiorniej�cym z godziny na godzin�
b��kitem, a
drugie, za ruf�, czerwienia�o � te za� konstelacje, kt�re sta�y na wprost
statku, znika�y
po trosze, jakby rozpuszczone w czerni i dwa kr�gi o�lep�ego nieba, bezgwiezdnie
puste,
stanowi�y zar�wno cel podr�y, dostrzegalny ju� tylko w ultrafiolecie, jak i
pozostawiony
za wyrzutniami ognia obszar ziemskiego systemu, ze S�o�cem, niewidzialnym nawet
w
podczerwieni.
Cz�owiek u�miecha� si�, bo statek by� stary i dlatego pe�en szmeru mechanicznych
szczur�w, kt�re budz� si� do �ycia tylko w potrzebie, gdy wentyle przestaj� si�
domyka�,
kiedy czujniki na tarczach reaktora wykryj� promienisty przeciek albo
mikroskopijn�
ucieczk� powietrza. Siedzia� bez ruchu, zanurzony w swym nad�naturalnie wielkim,
jak
tron, fotelu, a pod nim i za nim pilne cz�onkonogi przemierza�y pok�ady,
cz�apa�y w
zimnych tulejach wypr�nionych zbiornik�w, chrobota�y w galeriach rufy, kt�rej
ca�e
powietrze �arzy�o si� niesamowicie wzbudzonym wt�rnie promieniowaniem,
docieraj�c u
kresu do ciemnego, neutrinowego serca stosu, gdzie �adna �ywa istota nie
przetrwa�aby i
sekundy. Rozprowadzane sieci� bezd�wi�cznych radiosygna��w po najdalszych
zakamarkach, tu doci�ga�y co�, tam uszczelnia�y, i statek pe�en by� ich sypkiej,
rozga��zionej gonitwy, kr�tych szlak�w, kt�rymi drepta�y niestrudzenie ze
wzniesionymi
do dzia�ania czu�kami narz�dzi.
Cz�owiek, zanurzony po szyj� w pianowym �o�u pilot�w, opasany jak mumia
spiralami
amortyzacji, spowity w najcie�sz� sie� z�otych elektrod, �ledz�cych ka�d� kropl�
krwi w
jego ciele, z jedn� tylko g�ow� woln� i nag�, z czarnymi oczyma, w kt�rych dr�a�
ugwie�d�ony mrok, u�miecha� si�, bo lot mia� trwa� jeszcze d�ugo, bo czu�, w
bacznie
napi�tej uwadze, d�ugi, lewiatanowy kszta�t statku, kt�ry w s�uchu jego � tylko
w nim �
rysowa�a, jakby wydrapuj�c kontury w czarnym szkle, bieganina elektrycznych
stwor�w.
Nie m�g� dostrzec go � ca�ego � w �aden inny spos�b, bo wok� nie by�o nic
opr�cz
nieba, to znaczy tej ciemno�ci, nabieg�ej zg�stkami infraczerwonego i
ultrafioletowego
kurzu, tych czelu�ci bezwiecznych, kt�rych chcia�. W tym samym czasie inny
cz�owiek
lecia� � ale ju� naprawd� � kilka parsek�w ponad p�aszczyzn� Galaktyki. Pr�nia
napada�a milcz�cymi burzami magnetycznymi na pancerny odw�ok jego statku, nie
by�
ju� taki �liski, taki niepokalany jak dawno temu, gdy wyrusza�, stoj�c na
kolumnie
spienionego ognia. Metal, najtwardszy i najoporniejszy z mo�liwych, ulatnia� si�
powoli,
wydany na ataki niesko�czonych pustek, kt�re, przywieraj�c do g�uchych �cian
tego tak
bardzo ziemskiego, tak realnego przedmiotu, ssa�y go zewsz�d, �e parowa�,
warstwa po
warstwie, niewidzialnymi chmurkami atom�w � ale pancerz by� gruby, obliczony z
wiedz� o �r�dgwiezdnej sublimacji, o magnetycznych kataraktach, o wszystkich
wirach i
rafach najwi�kszego z mo�liwych, pustego oceanu.
Statek milcza�. By� jak martwy. Wielomilowymi gard�ami jego ruroci�g�w gna�
p�ynny
metal, ale ka�dy ich skr�t, ka�de zakole wyhodowane zosta�o w ciep�ym wn�trzu
ziemskich kalkulator�w, troskliwie wybrane z setek tysi�cy wariant�w ich
niezmo�on�
matematyk�, aby nigdzie, w �adnej �cianie, w �adnym z��czu nie rozmrowi� si�
gro�ny
rezonans. W jego komorach si�owych wi�y si� pow�lone �y�y plazmy, tego mi��szu
gwiazd, napinanego w magnetycznym okuciu, aby, nie tykaj�c lustrzanych g�adzi,
kt�re
jednym li�ni�ciem obr�ci�by w gaz, wypada� z rufy s�upem ognistym. Te lustra
p�omienia,
okowy s�onecznego �aru, ca�� moc, do jakiej zdolna jest u progu
samounicestwienia
materia, ogniskowa�y w piorunie �wiat�a, kt�ry, opu�ciwszy statek, widoczny by�
jako
gwiazda pierwszej wielko�ci jeszcze z miliarda mil. Wszystkie te maszyny
s�onecznej
in�ynierii mia�y swoj� ziemsk� prehistori�. D�ugo dojrzewa�y w owych pr�bnych
lotach i
katastrofach, kt�rym asystowa�o raz pe�ne podmruguj�cej aprobaty, raz
niespokojnego
zdumienia �opotanie oscylograf�w katodowych, podczas kiedy maszyna cyfrowa,
przymuszona do wiernego odgrywania dramat�w astronautycznych, ani drgn�a i o
tych
sekundach pe�nych milcz�cego zgie�ku, w kt�rych st�oczone by�y ca�e wieki
kosmodromii,
m�wi�o czuwaj�cemu programi�cie tylko ciep�o jej �cian, grzej�ce r�k� �agodnie
jak
kaflowy piec. A poniewa� dzia�o si� to przez lata, ogniowe trzewia statku
pracowa�y
milcz�c. Cisza na pok�adzie nie r�ni�a si� niczym od ciszy galaktycznej.
Pancerne okna
by�y g�uche, aby nie zajrza�a przez nie �adna z rudziej�cych za ruf� ani
b��kitniej�cych
przed dziobem gwiazd. Statek mkn�� tak szybko prawie jak �wiat�o i tak cicho jak
cie�,
jakby w og�le si� nie porusza�, i tylko ca�a Galaktyka opuszcza�a go, opadaj�c w
g��b
spiralnym koliskiem swych rt�ciowych, kurzaw� przeszytych ramion.
Od czujnik�w pow�oki, od grubych mosi�nych kopert licznik�w, od kamer,
w�lepionych w niewidzialne po�ary neutronowe, sz�y tysi�czne w��kna srebra i
miedzi,
splata�y si� pod kilem, jak pod kr�gos�upem, w grube w�z�y, nabrzmiewaj�ce od
sygna��w, i w deszczu ich rytmy, fazy, uloty, przepi�cia gna�y ku przodowi
statku. To, co
w �aroodpornym wn�trzu rufy by�o Kolumn� S�o�ca, gwiazdow� strun�, wibruj�c� w
rezonatorach p�l, stawa�o si� w kryszta�ach przeka�nik�w precyzyjnym ta�cem
atom�w,
kt�rego figury baletowe rozwija�y si� w przestrzeni, mniejszej od ziarnka kurzu.
Wtopione
w pancerz oczy fotokom�rek szuka�y gwiazd wiod�cych, zakl�s�e �lepia radarowe �
meteor�w; w metal wr�g�w, st�pek, rozp�r i d�wigar�w wpasowane, g�adkie,
�ci�liwe
kryszta�y, obracaj�ce ka�de przeci��enie i ka�dy ucisk w dreszcz elektryczny, w
matematyczny j�k, donosi�y nieustannie, jak wiele jeszcze mo�e wytrzyma� ob�y,
milowy
kad�ub � a z�ote mr�wki elektron�w nieznu�enie odta�cza�y jego kszta�t. Wewn�trz
statku, na wszystkich pok�adach, wszechobecny wzrok elektryczny �ledzi�
ruroci�gi,
grodzie, pompy, a obrazy ich stawa�y si� pulsowaniem jonowych chmur w
p�przewodnikach � tak ze wszystkich na raz stron wie�ci milcz�cej mowy zbiega�y
si�
ku sterowni. Tutaj, pod pod�og�, okryt� sze�cioma warstwami izolacji, wpada�y w
g��b
g��wnej maszyny cyfrowej, ciemnego, sze�ciennego m�zgu, gnaj�c ku swemu
przeznaczeniu; obraca�y si� miarowo wiry rt�ciowej pami�ci, pustym pulsem
pr�dowym
zwiastowa�y swe nieustaj�ce pogotowie obwody ochrony przeciwmeteorytowej,
decyzje
wa�y�y si� przeciw decyzjom, podczas kiedy s�siednie centra cyfrowe, dzia�aj�c w
pewno�ci absolutnego zera, czuwa�y nad ka�dym haustem powietrza i ka�dym
uderzeniem serca ludzkiego; w samym za� �rodku machiny czeka�y programy manewru,
naprowadzenia, awaryjne i najwy�szych zagro�e� wraz z tymi, kt�re zosta�y dawno
temu
uruchomione raz jeden, podczas startu, i mia�y si� ockn�� do dzia�ania po wielu
latach w
odwrotnej kolejno�ci l�dowania; a wszystkie razem, czuwaj�ce pewnie w b�onkach
monomolekularnych, mo�na by�o rozetrze� mi�dzy dwoma palcami jak py�ek owadziego
skrzyd�a; los cz�owieka i statku tu si� w�a�nie rozstrzyga�, pomi�dzy atomami.
Ten czarny m�zg by� zimny i g�uchy jak kryszta�owa ska�a, ale najmniejsza
niejasno��,
potkni�cie wchodz�cych sygna��w wyzwala�o huragan pyta�, ciskanych w najdalsze
zak�tki statku, sk�d d�ugimi seriami strzela�y zwrotne serie odpowiedzi.
Informacje
zag�szcza�y si�, krystalizowa�y, nabrzmiewa�y tre�ci� i znaczeniem, a kiedy
przekracza�y
wreszcie poziom krytyczny, automat o�miela� si� wedrze� w g��b czarnej sterowni
i w
pustce, po�r�d seledynowych tarcz sekundomierzy, wyskakiwa�y, jak znik�d,
skwapliwie
drukowane w powietrzu czerwonymi lub ��tymi literami wa�ne doniesienia: o
prze�cigni�ciu po�owy szybko�ci �wiat�a, o kolejnym naprowadzeniu statku na cel�
Ale
cz�owiek, spoczywaj�cy w �o�u pilot�w, nie czyta� ich. Nic o nich teraz nie
wiedzia�.
Kolorowa mozaika liter, kt�re gorliwie objawia�y mu rewelacje kosmicznego lotu,
daremnie rozja�nia�a barwnym �yskaniem jego spokojn� twarz. Nie spieszy�o mu si�
do
tych codziennych wie�ci, mia� przed sob� na lata mierzony czas. Wargi drga�y mu
w
powolnym, spokojnym oddechu, jakby zamierza� u�miechn�� si�, a tylko odwleka� t�
chwil�. G�ow� mia� wygodnie opart� o poduszkowy uchwyt, tylko na skraj czo�a
zachodzi�
brzeg cienkiej siateczki, wci�ni�tej we w�osy; wiotki kabelek ��czy� j� z
p�askim aparatem
u jego boku, jakby wyr�ni�tym z jednej bry�y chropawego srebra. Nie wiedzia� w
owej
chwili, �e leci do gwiazd � nie pami�ta� o tym. Siedzia� � w wytartych,
p��ciennych
portkach, kt�re na kolanach ubieli� kamienny py� � u kraw�dzi wielkiego obrywu i
czuj�c
na skroni �askotanie w�os�w, rozburzonych przez wiatr, patrza� w wielki kenion
pod
upalnym niebem, na dalekie, miniaturowe d�by, na ch�odn� otch�a�, wype�nion�
powietrzem niebieskawym i ruchliwym jak woda, na zamkni�ty niby w szkle rysunek
skalnych potwor�w, si�gaj�cych horyzontu � tylko bruzdy urwisk rozmywa�y si� w
najwi�kszej dali, gdzie pi�trowe g�azy dor�wnywa�y ziarenkom piasku. Czu�
natarczywy
ucisk s�o�ca na ciemieniu, trzepot, w jaki wiatr wprawia� jego koszul� z grubego
p��tna,
okutym trzewikiem od niechcenia przesuwa� tu� nad tym miejscem ska�y, sk�d,
gwa�townie przechylona, martwym skokiem lecia�a na kilometry w d�. Zakr�t
wielkiego
kenionu naprzeciw miejsca, gdzie si� usadowi�, pe�en by� cienia, nad kt�rym
g�rowa�y
najwy�sze szczyty, podobne do legendarnych gryf�w czy wykopaliskowych b�stw. I
przykuty tak bardzo do ziemi, patrz�c w ogromne p�kni�cie jej starej skorupy,
u�miechn�� si� czuj�c, jak mocno kr��y w nim krew.
?????????? �????????� � http://artefact.lib.ru
1
?????????? �????????� � http://artefact.lib.ru