Clark Clare - Dzika ziemia
Szczegóły |
Tytuł |
Clark Clare - Dzika ziemia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clark Clare - Dzika ziemia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clark Clare - Dzika ziemia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clark Clare - Dzika ziemia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
CLARE CLARK
Tłumaczyła
Joanna Szczepańska
Strona 4
Każdy zechce mienić barbarzyńcą to, co różni się od jego oby
czaju. Jakoż po prawdzie nie mamy innej miary dla prawdy i ro
zumu jak tylko przykład i obraz mniemań i zwyczajów naszej
ojczystej ziemi.
Nic nie zmienia rzeczy w naszej pamięci bardziej niż chęć zapo
mnienia o nich*.
MICHEL DE MONTAIGNE
* Michel de Montaigne, Próby, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, Wydawnictwo
Zielona Sowa, Kraków 2004.
Strona 5
1704
Przedtem
Jego Wysokość posyła dwadzieścia dziewcząt, by poślubiły Kana
dyjczyków oraz innych osadników Fortu Louis, dzięki czemu kolo
nia zostanie skonsolidowana. Wszystkie te dziewczęta są pracowite
i właściwie wyedukowane pod względem pobożności i cnotliwości.
Oczekujemy, że przekażą swe użyteczne umiejętności indiańskim
kobietom, co przyniesie kolonii widome korzyści. By być pewnym,
że nie zostanie wysłany nikt, kto nie ma nieskażonej reputacji, Jego
Wysokość poruczył zadanie wybrania dziewcząt z odpowiedniego
środowiska biskupowi Quebecu. Ich prawa natura i charakter mają
stawiać je poza podejrzeniami o przekupstwo. Zadbajcie ze wszyst
kich sił o to, by rozpoczęły nowe życie w Forcie Louis i poślubiły
mężczyzn, którzy są zdolni zapewnić im dom.
Luizjana, marzec 1704 Obwieszczenie skierowane
do Zgromadzenia Fortu Louis
Strona 6
D
ziewiętnastego kwietnia Roku Pańskiego 1704
„Pelikan", zdobyty niedawno, ważący sześćset ton okręt
holenderski, podniósł kotwicę i wypłynął na otwarte
morze. Elisabeth stała na głównym pokładzie z kilkunastoma
innymi dziewczynami, ręką osłaniając oczy, podczas gdy iglice
i wieże La Rochelle znikały za horyzontem. Był piękny dzień,
niezwykle ciepły jak na tę porę roku. Przechodzące w ostatnich
tygodniach burze ustały, pozostawiając niebo czystym. Nad jej
głową zwisali z lin i takielunków, przypominając pająki, ma
rynarze. Krzyczeli jeden do drugiego poprzez łopotanie żagli.
Natomiast żadna z dziewcząt nie mówiła nic, tylko Marie-Fran
çoise de Boisrenaud ujęła w swoją dłoń rękę małej Renée Gilbert,
która chwiała się lekko, a jej twarz przybrała zielonkawy kolor.
Choć nadmiernie obciążony, statek sunął delikatnie po gładkiej
powierzchni wody, za nim zaś sunęło dwanaście kanonierek. Za
rufą okrętu tworzył się kremowy kilwater.
To był koniec — los Elisabeth został przypieczętowany.
W pierwszym tygodniu października, gdy statek zawinął już do
Rochefort, biskup oświadczył, że całkiem prawdopodobne jest,
iż większa część dziewcząt wyruszy w następnym roku. W dniu,
kiedy ojciec chrzestny miał ją zabrać do Paryża, Elisabeth stała
w swojej sypialni na poddaszu, trzymając rękę na żelaznej rącz
ce okiennicy. Przez pokryte kroplami deszczu szyby widziała
11
Strona 7
stłoczone dachy i kominy wspinające się ku zachmurzonemu
niebu. Pomyślała wówczas: „Kiedy na drzewach znów pojawią
się liście, będę już zamężna". Za rzędami warsztatów tkackich
i farbiarni widniały nagie drzewa, które na tle nieba wyglądały
niczym pęknięcia na lodowej tafli. Okienna rama była stara i wy
paczona, farba zaś na niej popękana. Elisabeth przesunęła ręką
po zimnym uchwycie okiennicy. Wiatr wył przez obluzowane
szyby, a przeciąg sprawił, że dziewczyna zadrżała.
Ze sklepu dał się słyszeć głos ciotki. Wołała ją po imieniu,
zawieszając głos na ostatniej sylabie. Elisabeth odwróciła się od
okna, zaplatając ręce na piersiach, by zyskać trochę ciepła, lecz
nie odpowiedziała. Wydało się jej, że choć jeszcze nie wyjecha
ła, w pokoju już można było wyczuć jej nieobecność. Z łóżka
stojącego w kącie zdjęto kapy, usunięto leżące na podłodze dy
waniki, a pościel zwinięto, by można było przewietrzyć materac.
Drzwiczki do szafy były otwarte, półki i zakamarki opróżniono.
Pozostało tu tylko kilka kartek żółtego papieru, które ciotka wło
żyła, by drewno nie uszkodziło bielizny. Dzbanek i ozdobiona wi
zerunkiem wyblakłych niezapominajek umywalka zostały umyte,
zabezpieczone i wyniesione do kuchni, a w kominku nie palił
się już ogień. Nawet stare biurko z krzywymi nogami było teraz
puste i wyglądało, jakby miało się zapaść bez stale panującego
na nim bałaganu, który tworzyły książki, pamflety, katalogi i pa
piery. Elisabeth pogłaskała jego porysowany blat, przejeżdżając
palcem po słoju drewna. Choć nogi biurka zostały kunsztownie
wyrzeźbione, mebel był dziełem jakiegoś mało utalentowanego
rzemieślnika. Blat stołu był umieszczony zbyt nisko, zważyw
szy na jego szerokość, delikatne zaś nóżki nie pasowały do tak
topornego mebla. Obok biurka stało leniwie krzesło kuchenne
z prążkowanym oparciem, przypominające nieruchawego wła
ściciela karczmy w dzień targowy.
12
Strona 8
Elisabeth ponownie usłyszała, że ciotka ją woła, i ponownie
nie odpowiedziała, odsunęła natomiast krzesło i usiadła. Jego
oparcie z postrzępionej trzciny zawsze było za wysokie, dzięki
czemu Elisabeth czuła, że spód biurka naciska na jej uda. Cza
sami, kiedy trafiały się rzadkie okazje, że mogła nie opuszczać
swojej sypialni, rozbierała się nocą, tak by znaleźć na swoim ciele
odciśnięte na nim sekretne linie. Biurko było zniszczone, popla
mione inkaustem i plamami z woskowej świecy. Jedyna szuflada
pękła ze starości, więc ktoś niezdarnie pozbijał ją gwoździami,
mimo to Elisabeth gorąco pragnęła zabrać ten mebel ze sobą.
Jednakże nawet jeśli ciotka przystałaby na to, każda z dwudziestu
trzech dziewcząt mogłaby wówczas wziąć ze sobą tylko jeden
kufer.
Elisabeth sama spakowała książki, wyjmując z kufra kilka
cięższych belek płótna, które ciotka przyniosła ze sklepu. Nie
powiedziała jej o tym. Ciotka myślała w sposób charakterystycz
ny dla większości kobiet — uznawała, że obrus i komplet chuste
czek do nosa mają większą wartość niż słowa La Rochefoucauld
czy Racinea. Gdyby nie jej ojciec chrzestny, Elisabeth nigdy nie
zdołałaby zgromadzić swojej skromnej biblioteczki.
Szanowany kupiec, jakim był Plomier Deseluse, nie był bi
bliofilem, książki bowiem stanowiły żałosną rozrywkę w po
równaniu z przyjemnościami, jakich dostarczało towarzystwo
karciarzy, lecz nieźle mu się wiodło i miał dobre serce. Kiedy
wuj Elisabeth zmarł, Deseluse przyznał jej niewielką pensję,
którą mogła wydawać na to, co określał jako niezbędne dro
biazgi. Pensja miała wystarczyć Elisabeth do czasu, gdy dojdzie
do wieku stosownego do zamęścia.
— Elisabeth!
Dziewczyna położyła dłoń płasko na biurku. Na najdłuższym
palcu jej prawej ręki widniała plama z inkaustu, a po wewnętrznej
stronie lewej dłoni znajdowało się pięć piegów przypominających
13
Strona 9
piątkę na kostce do gry. Przynajmniej ręce może zabrać ze sobą.
Zamknęła oczy. Potem pochyliła głowę i oparła na stole, wdycha
jąc nikły zapach lakieru i inkaustu. Król w pewnym sensie kupił
także jej książki. Aranżacją małżeństw zajął się biskup, którego
diecezja z siedzibą w Quebecu rozszerzyła się, objąwszy nowe
siedliska w Luizjanie. Oprócz własnego posagu każda z dziewcząt
otrzymywała niewielkie stypendium od ministra marynarki Jego
Królewskiej Mości, które miało służyć do momentu, gdy wyjdzie
za mąż, i które miało być wypłacane przez czas nie dłuższy niż
jeden rok. Deseluse uznał to za więcej niż rozsądne. W Luizjanie
było prawdopodobnie około setki nieżonatych mężczyzn, których
stać było na ożenek. Dziewczęta mogły spośród nich wybierać.
Na dole trzasnęły drzwi.
— Na miłość boską, dziewczyno, czy chcesz, bym sobie
zdarła gardło?
Nie otwierając oczu, Elisabeth nieznacznie podniosła głowę.
Nosem musnęła blat biurka, a potem bardzo delikatnie przy
cisnęła wargi do jego powierzchni. Zdumiona własną głupotą
wstała i szybko przeszła przez pokój. Zamykając za sobą drzwi,
nie obejrzała się, po czym zeszła po schodach.
Deseluse się spóźnił. Ciotka pospieszyła, by go powitać, dłońmi
wygładzając jakieś niewidoczne fałdki na swoich spódnicach.
Elisabeth wpatrywała się w ciemny kształt jego powozu, który
widziała z okna, słyszała pobrzękiwanie uprzęży i postukiwanie
końskich kopyt, podniesiony głos człowieka, który ze złością pro
testował przeciwko zatorowi na ulicy. Ściemniało, choć dochodzi
ła zaledwie trzecia po południu. Zapalono już lampy, które lśniły
niczym mosiężne monety. W ich świetle długa, błyszcząca lada
połyskiwała, przypominając konia czystej krwi. Elisabeth oparła
się o mosiężną miarę, która widniała wzdłuż lady. Poczuła, jak
ostry brzeg wbija się w jej brzuch.
14
Strona 10
Pokochała ten sklep w chwili, gdy tutaj przybyła. Przyzwycza
jona do skromnego i pozbawionego wdzięku domu ojca, czuła
się tak, jak gdyby ocknęła się w pudełku pełnym klejnotów. Z za
chwytem patrzyła, jak ciotka zdejmuje ciężkie bele jedwabiu,
aksamitu i delikatnego jak pajęczyna muślinu i rozwija je, by
klient mógł podziwiać ich piękno i sposób, w jaki się układają.
Wzdłuż jednej ze ścian sklepu znajdowały się niewielkie szu
fladki, a w nich guziki rozmaitych kształtów i kolorów, guziki
zrobione z muszli, kości, polerowanego metalu i kolorowego szkła
o wielu odcieniach, które lśniło jak cukierek bożonarodzeniowy,
gdy się go podnosi do światła. Elisabeth nie miała pojęcia, że na
świecie istnieje tyle kolorów. Czasami, gdy wszyscy myśleli, że
zajmuje się szyciem, zakradała się do sklepu i, ukryta za kontu
arem, zanurzała ręce w szufladach pełnych grzechocących guzi
ków, po czym wyrzucała je w powietrze, tak by przestrzeń pośród
wstążek, dodatków i nici wypełniła się kolorami. Początkowo nie
wiedziała, że można czuć się przytłoczonym nieustanną fe'erią
barw i rozmaitością tworzyw. Później zdarzało się, że pod koniec
dnia marzyła o tym, by wyjść na ścieżkę przed sklepem, odchylić
głowę w tył i przyjść do siebie pod wpływem brudnawej szarości
nadchodzącego zmierzchu.
— Elisabeth, moja droga.
Plomier Deseluse wszedł do sklepu, strzepując wilgoć z ra
mion niczym otrząsający się pies. Jego niezgrabna, niemodna
peruka lśniła od deszczu. Elisabeth dygnęła, skłaniając głowę.
— Sir.
— Podejdź, proszę, i pozwól, że cię ucałuję. Nie każdego dnia
zdarza się, że wysyłam swoją podopieczną, by zawarła małżeń
stwo.
Uśmiechając się z przymusem, Elisabeth posłusznie ruszyła
i pozwoliła, by ojciec chrzestny ją objął. Czuć było od niego za
pach wina i mokrej wełny.
15
Strona 11
— Oficjalnie jesteś teraz podopieczną króla lub jakiejś innej
ważnej osobistości, ale nie możemy pozwolić, by takie formal
ności powstrzymały przed serdecznym pożegnaniem. — Dobył
z kieszeni dużą chustkę do nosa i głośno wytarł nos. — Czy to
jest twój bagaż? — Wychylił się na zewnątrz i gestem pokazał
woźnicy, by załadował kufer na tył powozu. Kiedy drzwi się
z powrotem zamknęły, Deseluse zatrząsł się. — Co za paskudna
pogoda.
— Proszę, ogrzejcie się przy ogniu — zaproponowała spiesz
nie ciotka. — Może przynieść wam trochę herbaty? Albo nieco
wina?
Deseluse potrząsnął głową.
— Powinniśmy zaraz ruszać. — Skinął na Elisabeth. — Je
steś gotowa?
— Tak, sir.
— Tak więc jedźmy. Drogi nie są zbyt bezpieczne po ciem
ku. — Skłonił się ciotce Elisabeth. — Do widzenia, madame.
Moja żona prosiła, żeby ci powiedzieć, że odwiedzi cię jutro.
Wygląda na to, że kobiety nigdy nie mają dosyć sukien.
Ciotka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Były żółte i miały
nieco ciemniejszy odcień niż jej cera.
— Mam nadzieję, sir, że choć Elisabeth wyjedzie, będziecie
do nas zaglądali. Będziemy wam radzi.
— Tak, tak, z pewnością — powiedział Deseluse i ponownie
wstrząsnął nim dreszcz. — Elisabeth, jesteś gotowa?
Elisabeth popatrzyła na delikatnie połyskującą ladę, na be
le materiałów ulokowane na przepastnych półkach i pomyślała
o długich popołudniach, kiedy wydawało się jej, że umrze z nu
dów. Na ścianie wisiały na wpół rozwarte nożyce na błękitnej
wstążce. Dziewczyna splotła ręce.
— Ruszajcie zatem — pospieszyła ich ciotka.
Elisabeth odwróciła się powoli. Drzwi były otwarte, na ze-
16
Strona 12
wnątrz zaś deszcz przekształcił się w gwałtowną ulewę. Naciąg
nąwszy kaptur peleryny, dziewczyna dotknęła wargami żółtego
policzka ciotki.
— Szczęśliwej drogi, dziecko, i niech cię Bóg błogosławi.
— Żegnaj, ciotko.
— Pisz i poinformuj nas, jak tam wszystko wygląda. Twoi
kuzyni będą ciekawi. Luizjana. Wyobraź to sobie.
— Spróbuję — powiedziała Elisabeth i zatrzasnęła wrota
swej wyobraźni, tak by nic sobie nie wyobrażać.
Spośród dwudziestu trzech dziewcząt siedemnaście miało
ruszać z Paryża. Niektóre z nich były w jakiś sposób związane
z klasztorami i misjami działającymi w Paryżu; inne, jak Elisa
beth, zostały zarekomendowane biskupowi przez klientów jego
znajomych. Dwadzieścia trzy dziewczęta w wieku pomiędzy
czternastym a osiemnastym rokiem życia, dziewczęta o nieskażo
nej moralności, nie wszystkie wysokiego stanu, lecz wychowane
w cnocie i prawości — doskonałe stadko, z którego powstanie
Nowa Francja w Nowym Świecie.
Dwadzieścia trzy dziewczęta, które — gdyby nie wyjazd do
Luizjany — mogłyby w ogóle nie wyjść za mąż.
Elisabeth wiedziała jedynie, że mężczyźni w Luizjanie byli
w przeważającej części żołnierzami lub urzędnikami w służbie
króla. Niektórzy byli Kanadyjczykami, inni Francuzami. Jeden
z nich zostanie jej mężem. Podpisała umowę, że tak się stanie. Za
piętnaście 50/5 dziennie i skrzynię płótna oraz koronek sprzedała
się na wygnanie, stając się własnością króla Francji do czasu, gdy
w dzikim kraju po drugiej stronie świata mężczyzna, którego
wcześniej nigdy nie widziała i o którym nie wiedziała nic, a nawet
nie znała jego imienia, pojmie ją za żonę.
Jeśli nawet taki los był lepszy od przyszłości, która czekała ją
w Saint-Denis — małżeństwa zaaranżowanego przez ciotkę albo
życia składającego się z powtarzających się ponurych dni spędzo-
17
Strona 13
nych za ladą sklepu — była to nikła pociecha. Los dorosłej kobie
ty był dość marny, zwłaszcza jeśli nie miała pieniędzy ani wpły
wów, jakie winna mieć, jeśli chciała decydować o swoim losie.
Jako dziecko Elisabeth lubiła leżeć na brzuchu pod kuchennym
stołem, z książką leżącą przed nią na podłodze. W kuchni było
miło i przytulnie. Dziewczyna leżała więc pod stołem, a słowa
w książce, trzask ognia, pochrząkiwania Madeleine zagniatającej
ciasto na chleb otaczały ją niczym koc, gwarantując spokojny
czas. Kiedy nadchodziła pora obiadu, stara służąca schylała się,
lekko sapiąc i próbowała wygonić Elisabeth z jej kryjówki za po
mocą najeżonej miotły. Ta zaś wybuchała śmiechem, łaskotała
Madeleine pod jej tłustymi kolanami i myślała jak, gdy będzie
już dorosłą kobietą, urządzi sobie dom pod stołem, gdzie świat
składał się z przeczytanych historii i spuchniętych kostek u nóg.
Potem ojciec zmarł, Madeleine odeszła, Elisabeth zaś zosta
ła odesłana do siostry ojca w Saint-Denis. W domu ciotki byli
chłopcy, a pod stołem w kuchni skrzynki, w których ciotka trzy
mała starannie opakowaną herbatę. Elisabeth miała wówczas
dziesięć lat. Ciotka wymagała, by dziewczynka za dnia pomagała
w sklepie albo w domu. Tak więc Elisabeth czytała w nocy, przy
świecy, która migotała pod wpływem podmuchów wiatru z ze
wnątrz. Czasem, gdy kładła się do snu, nocne niebo już zmieniało
się na krańcach, odsłaniając szaro-pomarańczową podszewkę
dnia, a Elisabeth słyszała, jak po ulicy postukują ciężkie koła
wózków z warzywami. Ciotka narzekała potem, że świece się za
szybko wypalają i łajała Elisabeth za to, że ziewa w sklepie, ale
w gruncie rzeczy sama też była znużona i wreszcie dawała spokój.
Mąż to była inna sprawa. Kiedy będę mężatką, myślała Elisa
beth, nawet noce nie będą już do mnie należały.
Pudło było duże i płaskie, przewiązane sznurkiem. Zgodnie
z poleceniem swego pana położył je na stole w głównej izbie
18
Strona 14
karczmy dla podróżnych. Choć oberżysta poinformował ich, że
kilkanaście innych dziewcząt już przybyło, izba była pusta i słabo
oświetlona. Ogień w palenisku dymił. Oprócz duszącego dymu
w karczmie czuć było silny zapach zupy i brandy.
— Zatem zaczynajmy — powiedział Deseluse, którego na
strój wyraźnie się poprawił, gdy na stole pojawiła się szklanica
madery. — Otwórz je.
Elisabeth zwlekała.
— Co to jest? — zapytała.
— Dowód, jeśli w ogóle go potrzeba, że nikt jeszcze nie na
uczył się mądrości z książek. — Kupiec zwrócił się do karczmarza
i wsunął mu monetę w dłoń. — Dlaczego nie otworzysz go, moja
droga, i nie zobaczysz sama?
Elisabeth uczyniła, co jej powiedziano. Zdjęła wieko z drew
nianego pudła. Jedwab wewnątrz był koloru jasnej zieleni. Taki
kolor miał maleńki nefrytowy tygrys, który stał na ladzie w skle
pie. Tygrys został przywieziony z krajów Orientu przez brata
pracującego w sklepie księgarza i to zapewne wbrew woli figurki,
sądząc po ludzkim wyrazie jej twarzy, prezentującej wściekłość
i niezadowolenie. Elisabeth pomyślała nagle, że nigdy już nie
odwiedzi tego sklepu, nigdy nie usłyszy dźwięku dzwonka przy
drzwiach, który rozbrzmiewał, gdy ktoś je otwierał, nigdy nie
będzie wdychała zapachu kurzu, skóry i leków, na skutek czego
marszczyła nos, a serce biło szybciej. Wszystkie te myśli sprawi
ły, że nie mogła zajrzeć do pudła, tylko uderzała nadgarstkiem
w jego ostrą krawędź.
— Wyjmij — przynaglał wuj.
W końcu nachylił się nad pudłem, po czym włożył w jej ręce
zwój zieleni. Kołdra spłynęła z jej ramion na ziemię. Chłodny
jedwab był ciężki od piór. Karczmarz gwizdnął.
— Gęsie — powiedział Deseluse. — Z Perigord. Najlepszy
puch w całej Francji.
19
Strona 15
Elisabeth strzepnęła kołdrę. Ważyła tyle, ile ciężar, jaki czuła
w sercu.
— Dziękuję — odrzekła. — Jest piękna.
— Prezent ślubny — powiedział Deseluse. — Z dobrą żoną
u boku, przykryty ciepłą kołdrą mężczyzna będzie spał niczym
król.
— Lepiej, żeby w odwrotnej kolejności — rzekł karczmarz
z błyskiem pożądania w oku, lecz widząc, że kupiec marszczy
się z niezadowoleniem, błyskawicznie zmienił temat. — Jeszcze
jedna szklanica wina, sir?
Kiedy karczmarz odszedł, Deseluse wziął kołdrę z rąk Elisa
beth i starannie ułożył na oparciu drewnianego siedziska.
— Jest tam coś jeszcze. Coś, co, jak sądzę, może cię uradować.
Pozwól. — Sięgnął do pudła i wyjął trzy ciężkie tomy oprawione
w wytłaczaną skórę. — Piękna oprawa. Warta kilka liwrów, bez
wątpienia.
Elisabeth wyciągnęła rękę jak żebrak.
— Dla mnie?
— No cóż, te książki nie są dla tego zuchwałego karczma
rza, bez wątpienia! — Deseluse przewrócił tom na bok, by móc
widzieć jego grzbiet. — Eseje, tom pierwszy Michela de Montai-
gnea. Biorąc pod uwagę, że jest jeszcze tom drugi i trzeci, powin
no to zaspokoić twój apetyt.
Elisabeth wzięła gwałtowny oddech i ujęła w ręce trzy tomy.
Próby Montaigne'a. Jej ojciec opowiadał o nim, nazywał go jed
nym z największych mędrców współczesnego świata. Elisabeth
zaintrygowało wówczas, że ten znamienity człowiek tak nazwał
dzieło swego życia.
— Próby! — rzekł Deseluse. — Wydaje się, że pan de Mon-
taigne miał obsesję na punkcie sztuki sprzedaży.
Ale Elisabeth się nie roześmiała.
— Dziękuję — wyszeptała, a jej głos drżał z lekka. — Ja, ja
nie wiem, co powiedzieć.
20
Strona 16
— Na Boga, dziewczyno, to tylko książki. „Dziękuję" w zu
pełności wystarczy.
Dużo później, już po kolacji, kiedy wreszcie udało się jej
zamknąć w swoim pokoju, Elisabeth otworzyła pierwszy tom.
Książka miała nierozcięte kartki, przez co zdawała się zawierać
wiele sekretów. Dziewczyna pociągnęła palcem po literach na
rysowanych tuszem na frontyspisie. Ochota na przecięcie kartek
była silna, ale Elisabeth jej nie uległa.
Przez wszystkie miesiące oczekiwania w Rochefort, kiedy woj
na z Anglikami sprawiała, że wszystko się opóźniało, a Elisabeth
myślała, że umrze znużona towarzystwem innych dziewcząt i ich
plotkami — nawet wtedy się nie poddała. Książki pozostały w jej
kufrze nietknięte. Czasem w nocy, dla przyjemności, kładła je so
bie na kolanach, głaskała ich skórzane grzbiety i wodziła palcem
po pięknie złoconych literach. Podczas podróży, jeśli coś pójdzie
nie tak, może pozwoli sobie przeczytać pierwsze rozdziały. Będzie
to kąsek lub dwa, w sam raz, by ją zaspokoić.
Resztę zachowa do Luizjany.
Wiatr wydymał żagle, statek zatoczył szeroki łuk, oddalając się
od lądu. Ciemna plama morza poszerzyła się. Widniejący daleko
na horyzoncie port wydawał się węższy, nie większy niż splątana
nitka, którą obszyto skrawek nieba. Wkrótce port zniknął.
Wśród dziewcząt zapanował ruch. Zaczęły szeptać pomiędzy
sobą. Elisabeth zatrzymała się przy relingu i wychyliła za burtę,
wyciągając szyję. Na twarzy poczuła podmuch wiatru. Wokół
piętrzyły się fale wody, unosząc dziewczęta na spotkanie z ich
przyszłością. Elisabeth wdychała zapach soli i smoły i myślała
o świętym Augustynie, który wierzył, że ziemia jest płaska jak
pokrywa pieca i że unosi się na wodzie niczym plasterek po
marańczy. Astronomowie udowodnili już tysiące razy, że świat
ma kształt kuli, jednak Elisabeth przyłapywała się na tym, że
wciąż myśli o nim jako o miejscu, które gdzieś się kończy, a każde
21
Strona 17
skrzypnięcie statku zdawało się obwieszczać, że spada on w ot
chłań.
Powoli, niezdecydowanie, jakby były przykute do siebie,
dziewczęta zaczęły się rozchodzić do swoich kwater. Elisabeth nie
podążyła za nimi. Na horyzoncie, powyżej linii morza w kolorze
indygo, widniała ciemna plama, która wyglądała jak ląd. Elisa
beth wiedziała jednak, że to nie był ląd. Przed nimi rozciągał się
Ocean Atlantycki, tysiące niezmierzonych mil wody. Po drugiej
stronie znajduje się Nowy Świat.
Dziewczyna wpatrywała się w morze przez długi czas. Miesz
kańcy Rochefort nazywali Luizjanę „zatopionym światem". Szep
tali o bagnach, które zasiedlali tylko młodzi żołnierze i kanadyj
scy myśliwi, o straszliwych ostępach, po których krążyły dzikie
zwierzęta i jeszcze bardziej dzicy ludzie. Nad głową Elisabeth, na
dolnym pokładzie, słychać było szuranie zwierząt, stłoczonych
w ciasnych klatkach. Ładownia była zbyt mała, by je wszystkie
pomieścić, ponadto załadowana muszkietami i prochem, beczuł
kami z mąką, winem, boczkiem, belami materiałów i zwojami
lin oraz dwudziestoma trzema kuframi, wypełnionymi po brzegi
nowo nabytymi rzeczami przyszłych narzeczonych nieznanych
mężczyzn. Elisabeth odwróciła wzrok i zamknęła oczy. Jasność
słońca sprawiła, że pod powiekami zobaczyła czerwone wzory.
Usiadłszy za wąską drabiną, która wiodła na główny pokład,
dziewczyna przyciągnęła kolana do klatki piersiowej, tak że sta
nowiły teraz rodzaj pulpitu, i dotknęła palcami postrzępionej
wstążeczki, którą zaznaczyła strony książki. Odyseja Homera
przetłumaczona na francuski. Egzemplarz w skromnej okładce
z materiału, drukowany na tanim papierze.
— Podróż epicka — powiedział księgarz, gdy ją kupowała.
— Z wyjątkiem tego, że Odyseusz powrócił do domu — od
rzekła Elisabeth i wyszła ze sklepu, nim księgarz zdążył zadać
jej jakieś pytanie.
Strona 18
P
od koniec września upał był nadal nie do zniesienia.
Leżeli w cieniu małej palmy, ale nawet poza zasięgiem
promieni słonecznych powietrze było gęste, oddychanie
sprawiało trudność. Chłopiec kręcił się na stosie sitowia służą
cego za ławę i namiętnie drapał na piersiach ślady po ugryzie
niach owadów. Jaskrawe światło popołudnia przyprawiało go
o ból oczu. Piski i szumy dochodzące z ciemnej puszczy wdzie
rały się pomiędzy odgłosy bicia w bębny, przeraźliwy gwizd fle
tów i wycie, które miało być śpiewem. Nawet najmniejszy po
wiew nie łagodził gorąca. Stopy chłopca w zbyt ciasnych butach
były spuchnięte, spocone i pokryte pęcherzami. Od wyjazdu
z La Rochelle kilka miesięcy temu urósł trochę i teraz rękawy ko
szuli ledwo sięgały nadgarstków. Słońce Luizjany spaliło wierzch
jego dłoni na czerwono.
W rodzinnym mieście La Rochelle, na przystani, gdzie prze
kleństwa żeglarzy unosiły się w słonym powietrzu jak źdźbła
trawy, dzikusów nazywano peaux rouges, czerwonoskórymi.
Chłopiec włóczył się po nabrzeżu, kopiąc zwoje lin, i wyobrażał
sobie rasę ludzi w kolorze szkarłatu, lśniących i gładkich jak owoc
wiśni. Prawda, jak w wielu innych sprawach, rozczarowała go.
Dzicy nie byli czerwoni, lecz brązowi. Skóra niektórych miała
miedziany odcień, ale na ogół była po prostu brązowa, pokryta
gęsto tatuażami. Mężczyźni wyglądali, jakby ich kończyny przy-
23
Strona 19
mocowane były do tułowia jardami czarnej nici. Na twarzach
też mieli tatuaże, niektóre tak niesamowite, że nie sposób było
dojrzeć oczu i ust. Włosy zaplecione w ciężkie warkocze przy
strojone piórami spadały im na plecy. Nie okrywali ciał; nagość
ich nie gorszyła. Kiedy tańczyli, tupiąc, śpiewając i waląc w bębny,
ich członki obijały się o uda, a ścięgna na szyjach napinały się
pod pomalowaną skórą.
Kobiety nie były wiele skromniejsze. Nosiły jedynie pasek
skóry, z którego zwisał pas futra szerokości stopy, farbowany na
czerwono, żółto i biało. Kiedy szły, ich piersi kołysały się i pod
skakiwały — u starszych kobiet płaskie i puste, z sutkami wiel
kości dłoni, u młodszych mniejsze, uniesione, poruszające się
w sposób, który sprawiał, że chłopcu wydawało się, iż dają mu
znaki; gapił się zawstydzony i zły z powodu podniecenia, które
go wtedy ogarniało. Podobnie jak u mężczyzn, ciała dzikusek
pokryte były tatuażami. Wiele z nich miało czarny pas namalo
wany przez cały nos i brodę, dzielący twarz na pół, jak drzewo
oznaczone do ścięcia. Twarze i czarne włosy były wysmarowane
niedźwiedzim sadłem. Jedna z kobiet nachyliła się, częstując go
kawałkiem twardego, żółtego chleba. Owiała go silna, piżmowa
woń; chłopiec zarumienił się i poczuł nagłą, nieodpartą potrzebę
uderzenia jej, aż krew napłynęła mu do zaciśniętych pięści. Zajął
się talerzem dyni, a ona bezszelestnie odeszła, palce u stóp miała
otoczone kółkami czarnych kropek. Znów przypomniał sobie
La Rochelle, kiedy z kuzynem Jeanem schowali się za domem
wuja i podglądali, jak wuj podciągnął spódnice swojej nowej żony
i przyparł ją do ściany, przedtem wyłuskując jej piersi ze stani
ka. Jean trącił go wtedy tak mocno, że przewrócił się i narobił
hałasu; wuj ich usłyszał i przybiegł z kijem. Nie pamiętał bicia,
tylko białobłękitne piersi ciotki i jej grube białe uda, którymi
obejmowała wuja w pasie.
Nałożywszy sobie jedzenie na talerz, chłopiec posilił się po-
24
Strona 20
spiesznie, tak jak dzicy — nie używając łyżki. Sok dyni był słodki
i gęsty jak syrop. Spił go wprost z talerza, a resztki wytarł kawał
kiem kukurydzianego placka. Po skończonym posiłku kobiety
zbierały puste koszyki i gliniane talerze, a on znów patrzył na ich
kołyszące się piersi i błyszczące pośladki. Cieśla zauważył jego
spojrzenie i gwizdnął, a kilku mężczyzn się roześmiało. Chło
piec zaczerwienił się po uszy, ale wzruszył ramionami i splunął
w garść na znak, że go to nie obchodzi.
Później, kiedy słońce zaszło i noc nadeszła nad palisady
z rozłupanych kłód otaczające obozowisko, dzicy znów tańczyli.
Dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn poruszało się najpierw
w rzędzie, a potem w kręgu do wtóru gwizdka i bębna zrobio
nego z garnka obwiązanego jelenią skórą. Chłopiec pomyślał
o żeglarzach w La Rochelle, mających złote zęby i kolczyki,
tańczących żywego jiga wygrywanego na skrzypkach. Trzci
nowe pochodnie, dwa razy większe od najwyższego mężczyzny
i grube jak on, rozświetlały ciemność. Twarze dzikusów lśniły
pomarańczowym blaskiem, a cienie chwiały się na palisadzie
i ciemnej bryle świątyni, gdzie przechowywali kości swoich
przodków, złożone w stos jak drewno na ognisko. Bębny biły
coraz głośniej, chłopiec odczuwał ich dźwięk jak grzechotanie
patyków między żebrami. W namiotach wojowników wisiały
wysuszone skalpy ich wrogów o żółtej skórze i włosach kru
chych jak suche wodorosty.
Gdy wreszcie tańce dobiegły końca, mężczyzn zabrano do
glinianego budynku o dachu z liści palmowych, gdzie mieli
spać. U wejścia stała młoda dzikuska, złożywszy dłonie; miała
luźno narzucony na ramiona kawałek tkaniny, a przy niej stało
małe dziecko, opierając policzek o jej udo. Kobieta wypowie
działa kilka słów we własnym języku, pytając gestami, czy mają
wszystko, czego im trzeba. Cieśla z Nantes o szczurzej twarzy
25