Charriere Henri - Papillon

Szczegóły
Tytuł Charriere Henri - Papillon
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Charriere Henri - Papillon PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Charriere Henri - Papillon PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Charriere Henri - Papillon - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henri Charriere PAPILLON Skan Operator: Nabuchodonozor Pierwsze wydanie: Paryż 1969 Ludowi Wenezueli, skromnym rybakom znad zatoki Paria, intelektualistom, wojskowym i tym wszystkim, którzy dali mi szansę rozpoczęcia życia na nowo; żonie Ricie, mojej najlepszej przyjaciółce. W paryskim środowisku przestępczym nazywano go Papillon, czyli Motyl, gdyż nigdy nie było go tam, gdzie go szukano, pojawiał się nieoczekiwanie i znikał niepostrzeżenie. Zatrzymany w roku 1930 pod zarzutem morderstwa, którego nie popełnił, zostaje skazany na dożywotnie zesłanie. Henri Charriere, bo takie jest nazwisko bohatera i autora książki, nie godzi się ze swym losem: z niewiarygodną pomysłowością planuje i przygotowuje ucieczki. Zdumiewa jego upór i wytrwałość w dążeniu do celu. Nie poddaje się nawet wówczas, gdy kolejna próba kończy się niepowodzeniem. Dopiero po 13 latach ostatecznie wygrywa, a jego ojczyzną z wyboru staje się Wenezuela. Wspomnienia Papillona zekranizowane w 1973 roku ze Steevem Mac Oueenem w roli głównej stanowią niepowtarzalny dokument o życiu zesłańców w „zielonym piekle", jakim jest tropikalna dżungla Gujany Francuskiej, a losy bohatera to niezwykły przykład odwagi, hartu ducha, męskości. SŁOWO WSTĘPNE Książka ta prawdopodobnie nie powstałaby nigdy, gdyby w lipcu 1967 roku w Caracas, w rok po trzęsieniu ziemi, które zrujnowało miasto, pewien młody duchem sześćdziesięcioletni mężczyzna nie dowiedział się z gazet o istnieniu, a zarazem o śmierci Albertyny Sarrazin. Była ona jak niepozorny, pełen blasku czarny diament. Tryskała humorem i zadziwiała odwagą. Światową sławę zyskała po opublikowaniu w czasie nieco dłuższym niż rok trzech książek. Dwie z nich dotyczyły jej pobytu w więzieniach oraz przygód, jakie przeżyła podczas ucieczek. Mężczyzną tym był Henri Charriere. Przybył tu z daleka, ze zsyłki, a dokładniej mówiąc z Cayenne, dokąd powędrował w roku 1933. Aniołem nie był, to prawda, ale skazano go na karę dożywotniego więzienia za zabójstwo, którego nie popełnił. Znany niegdyś w środowisku przestępczym pod pseudonimem Papillon, Henri Charriere - który przyszedł na świat w roku 1906 we francuskiej rodzinie nauczycielskiej w departamencie Ar-deche - został Wenezuelczykiem dlatego, że mieszkańcy tego kraju nie zaglądali do policyjnej kartoteki, zaufali jego spojrzeniu i temu, co mówił, będąc zgodni co do tego, że trzynaście lat pobytu w więzieniach, lat bezustannych ucieczek i walki o wyrwanie się z piekła dożywotniej zsyłki jest już tylko zamkniętym rozdziałem. Otóż w lipcu 1967 roku Charriere wstępuje do francuskiej księgarni w Caracas i kupuje UAstragale (wyd. poi. Skok, PIW, 1968). Na banderoli opasującej książkę widzi napis: nakład 123 000 egz., co skłania go do refleksji: „Jeśli tej małej, z którą los obszedł się tak surowo, udało się sprzedać tyle egzemplarzy tej swojej opowieści, to ja sprzedam trzy razy więcej książek, w których opiszę trzydzieści lat swoich bezustannych przygód." Rozumowanie logiczne, ale i niesłychanie ryzykowne, gdyż po sukcesie Albertyny na biurkach wydawców wylądowały dziesiątki rękopisów nie nadających się do druku, bowiem przygoda, nieszczęście czy doznane krzywdy nie dają wcale gwarancji, że przelane na papier staną się interesującą lekturą. Trzeba jeszcze posiadać ów rzadki dar, który sprawia, że czytelnik widzi i odczuwa to samo co bohater, staje się uczestnikiem zdarzeń oglądanych i przeżywanych przez narratora, jakby tam z nim był. Henn Charriere miał pod tym względem dużo szczęścia. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby sięgnąć po pióro: Jest to człowiek czynu, niesłychanie żywotny; czuła, szlachetna dusza. Cechuje go burzliwy temperament, bystre spojrzenie, ciepły, z lekka chropawy głos zdradzający śródziemnomorskie pochodzenie; można go słuchać całymi godzinami, ponieważ obdarzony jest wyjątkowym talentem gawędziarza. I oto jesteśmy świadkami cudu: ów człowiek nie mający żadnych kontaktów ze światem literackim ani jakichkolwiek ambicji w tym względzie („Przesyłam panu moje przygody, proszę dać to do zredagowania jakiemuś profesjonaliście" -oto słowa, jakich użył, zwracając się do mnie) pisze tak, jak mówi: widzi się to, czuje, przeżywa, i jeżeli przypadkiem - doczytawszy do końca stronę -czytelnik postanawia odłożyć lekturę, podczas gdy autor opowiada właśnie, że idzie do kibla (a miejsce to spełnia w zamorskim więzieniu rozliczne i ważne funkcje), bezwiednie czyta jednak dalej, gdyż opis jest tak sugestywny, iż w końcu nie tylko Papillon idzie sobie ulżyć, lecz także ten, który czyta książkę. W trzy dni po przeczytaniu LAstragale Charriere za jednym zamachem zapisze dwa pierwsze zeszyty - są to zeszyty formatu szkolnego, w których grzbiet tworzy metalowa spirala łącząca poszczególne kartki. Przerywa na pewien czas pisanie, by zasięgnąć opinii osób postronnych o najbardziej zdumiewającej ze wszystkich przygód, jakie do tej pory przeżył. Po czym, na samym początku 1968 roku, znów chwyta za pióro. Dwa miesiące później ma już zapisanych trzynaście zeszytów. I - podobnie jak Albertyna - przesyła mi rękopis pocztą, a trzy tygodnie później jest już w Paryżu. Albertynę wylansowałem wraz z Jean-Jacques Pauvertem: swoją książkę Charriere powierzył tylko mnie. W opowieści tej - będącej rejestracją świeżych jeszcze wspomnień -przepisanej na maszynie przez kilka zmieniających się często entuzjastek, z których nie wszystkie władały biegle językiem francuskim, nie zmieniłem praktycznie rzecz biorąc niczego. Właściwie poprawiłem tylko znaki przestankowe, skorygowałem kilka niezbyt czytelnych hispanizmów, przydałem w paru miejscach jasności tekstowi, usprawniając szyk wyrazów zachwiany zapewne na skutek posługiwania się na co dzień trzema czy czterema językami, których autor nauczył się ze słuchu. Za autentyzm opisu ręczę, przynajmniej w odniesieniu do przedstawionych przez piszącego treści. Gdy Charriere dwukrotnie przyjeżdżał do Paryża, przegadaliśmy ze sobą całe dnie, a nawet i parę nocy. Jest rzeczą o-czywistą, że po trzydziestu latach niektóre szczegóły mogły ulec w pamięci zatarciu czy przeinaczeniu. Nie to wszak jest ważne. Odnośnie do spraw o znaczeniu zasadniczym wystarczy zajrzeć do dzieła pt. Cayenne pióra profesora Deveze'a (Julliard, coli. Archives, 1965), by natychmiast zdać sobie sprawę z faktu, że Charriere nic nie przesadził zarówno w opisie zwyczajów, jak i nieludzkich warunków panujących w więzieniu. Wprost przeciwnie. Zgodnie z przyjętą zasadą zmieniliśmy nazwiska współwięźniów, strażników i naczelników jednostek penitencjarnych, ponieważ celem, jaki przyświecał autorowi tej książki, nie było atakowanie konkretnych osób, ale przedstawienie pewnego środowiska i poszczególnych typów ludzkich. Podobnie rzecz się ma z datami: niektóre są dokładne, inne jedynie z grubsza określają czas. Jest to w zasadzie bez znaczenia. Charriere bowiem nie miał zamiaru pisać książki historycznej, a tylko opowiedzieć o tym, co sam przeżył, czego twardo doświadczył na własnej skórze. I tak powstała niesłychanie barwna epopeja człowieka, który nie akceptuje tego, co zdecydowanie wykracza poza zrozumiałą samoobronę społeczeństwa przed żyjącymi na jego łonie przestępcami i stanowi akt przemocy i represji niegodny cywilizowanego narodu. Pragnę podziękować Jean-Francois Revelowi za to, że - pozostając pod wrażeniem tego tekstu, którego był jednym z pierwszych czytelników -zechciał uświadomić nam, w czym tkwi jego wartość, oraz wyjaśnić związki, jakie łączą go z literaturą dawną i współczesną. Jean-Pierre Castelnau ZESZYT PIERWSZY DROGA WIECZNOŚCI PROCES Policzek okazał się tak silny, że pozbierać się po nim zdołałem dopiero po trzynastu latach. Było to zupełnie coś innego, niż dostać po prostu w twarz, i żeby mi go wymierzyć, rzucili się na mnie całą gromadą. 26 października 1931. Już o ósmej rano wyprowadzono mnie z celi, którą zajmuję w Conciergerie już od roku. Jestem świeżo ogolony, dobrze ubrany; garnitur od dobrego krawca sprawia, że wyglądam elegancko. Ostatni akcent memu strojowi nadaje biała koszula i bladoniebieska muszka. Mam dwadzieścia pięć lat, a wyglądam na dwadzieścia. Nieco onieśmieleni faktem, że sprawiam wrażenie dżentelmena, żandarmi odnoszą się do mnie grzecznie. Zdejmują mi nawet kajdanki. Siedzimy w szóstkę - pięciu żandarmów i ja - na dwóch ławkach w sali o nagich ścianach. Na dworze pochmurno. Na wprost nas drzwi, które mają niewątpliwie połączenie z salą sądową, gdyż znajdujemy się w Paryżu, w Pałacu Sprawiedliwości departamentu Sekwany. Za kilka chwil oskarżony zostanę o zabójstwo. Podchodzi mój adwokat, mecenas Raymond Hubert, by się ze mną przywitać: „Nie ma przeciwko panu żadnego poważnego dowodu obciążającego, jestem dobrej myśli, zostaniemy ułaskawieni." Uśmiecham się, słysząc to jego „my". Można by powiedzieć, że on też, że pan mecenas Hubert także staje przed ławą przysięgłych w charakterze oskarżonego i że jeśli zapadnie wyrok skazujący, on również będzie go musiał odsiedzieć. Woźny otwiera drzwi i zaprasza do środka. Pod eskortą czterech żandarmów - dowódca idzie obok - wchodzę do ogromnej sali drzwiami, których oba wielkie skrzydła otwarte są na oścież. Szykując się do wymierzenia mi tego policzka, dano tej sali krwistoczerwony wystrój, na który się składają: * „Wieczność" w gwarze więziennej znaczy dożywocie. (Przyp. tłum.) dywan, wiszące w wielkich oknach firanki, a nawet togi sędziów, którzy za chwilę będą mnie sądzili. - Proszę wstać, sąd idzie! W drzwiach po prawej stronie pojawia się sześciu mężczyzn, idą gęsiego. Przewodniczący i pięciu sędziów w okrągłych biretach na głowie. Przewodniczący składu sędziowskiego zatrzymuje się przy krześle znajdującym się pośrodku, po jego lewej i prawej stronie miejsca zajmują asesorzy. W sali, gdzie wszyscy - ja też - stoją, panuje absolutna cisza. Sędziowie siadają, po nich zaś dopiero reszta sali. Pucołowaty przewodniczący o różowych policzkach z surową miną patrzy mi prosto w oczy, wzrok jego nie wyraża żadnego uczucia. Nazywa się Bevin. Później prowadził on będzie posiedzenie bezstronnie i postawą swoją da wszystkim do zrozumienia, że on, zawodowy sędzia, niezbyt jest przekonany o prawdomówności policjantów i świadków. Nie, on nie ponosi żadnej odpowiedzialności za ten policzek, on mi go tylko wymierzy. Prokurator nazywa się Pradel. Istny postrach wszystkich adwokatów z palestry. Powodem jego smutnej chwały jest fakt, że był on pierwszym dostawcą kandydatów na gilotynę i więźniów do zakładów penitencjarnych Francji i jej terytoriów zamorskich. Pradel występuje w roli oskarżyciela publicznego. Jest oficjalny, pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć. Reprezentuje prawo, Temidę, to on obsługuje jej wagę i zrobi wszystko, aby przeważyć szalę na swoją stronę. Ma oczy sępa; przymyka nieco powieki i przygląda mi się natarczywie, patrząc na mnie z góry. Po pierwsze dlatego, że siedzi wyżej niż ja, następnie zaś dlatego, że jest wysoki i z arogancją obnosi się z tym swoim wzrostem -mierzy co najmniej metr osiemdziesiąt. Nie zdejmuje czerwonej togi, nakrycie głowy natomiast kładzie przed sobą. Wspiera się na obu wielkich jak bochny chleba rękach. Złota obrączka wskazuje na to, że jest żonaty; na małym palcu nosi wygięty w formie pierścienia, gładko oszlifowany hacel. Pochyla się z lekka w moją stronę, dając mi jeszcze bardziej odczuć swoją wyższość. Sprawia wrażenie, jakby mi mówił: „Jeśli myślisz, mój zuchu, że uda ci się wymknąć, to się mylisz. Ręce moje nie wyglądają jak szpony, gdyż pazury, którymi cię rozerwę na strzępy, noszę w sercu. Jeśli zaś obawiają się mnie wszyscy adwokaci i uchodzę w oczach całej palestry za groźnego prokuratora, dzieje się tak tylko dlatego, że nigdy nie pozwalam swojej ofierze się wyślizgnąć. Wcale nie muszę wiedzieć, czy jesteś winny czy nie, wystarczy, że się posłużę tym tylko, co udało się zgromadzić przeciwko tobie: życiem, jakie wiodłeś na Montmartrze, wymuszonymi przez policję zeznaniami oraz oświadczeniami złożonymi przez samych policjantów. Za pomocą wszystkich tych przyprawiających o obrzydzenie informacji zgromadzonych przez sędziego śledczego powinno udać mi się uczynić cię wystarczająco odrażającym, aby sędziowie przysięgli wyrzucili cię poza nawias społeczeństwa." Rzeczywiście wydaje mi się, że słyszę wyraźnie, jak do mnie mówi -chyba że mi się to wszystko śni, bo ten „pożeracz ludzi" zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie: „Jesteś oskarżony, pozwól sobą powodować, a przede wszystkim nie próbuj się nawet bronić: ja ci wskażę drogę wieczności. I mam nadzieję, że nie pokładasz zbyt wielkiej wiary w sędziach przysięgłych? Nie łudź się. Tych dwunastu ludzi nie wie o życiu nic. Przyjrzyj im się tylko, siedzą rzędem na wprost ciebie. Czy dobrze widzisz te dwanaście kukieł importowanych do Paryża z dalekiej, zabitej deskami prowincji? Są wśród nich mieszczuchy, emeryci, sklepikarze. Nie ma potrzeby bliżej ich opisywać. Chyba nie sądzisz, że uświadamiają sobie fakt, iż ty masz dwadzieścia pięć lat; że potrafią zrozumieć życie, jakie wiodłeś na Montmartrze? Dla nich Pigalle i plac Blanche to piekło, każdy zaś, kto prowadzi nocne życie, jest wrogiem społeczeństwa. Wszyscy oni aż nazbyt są dumni z tego, że zasiadają w roli przysięgłych w sądzie departamentu Sekwany. Poza tym - zapewniam cię - niesłychanie doskwiera im fakt, że są tylko zwykłymi, nic nie znaczącymi mieszczuchami. I oto zjawiasz się ty, młody i piękny. Domyślasz się zatem, iż nie zawaham się przedstawić cię jako nocnego donżuana z Montmartre'u. Tak więc, już od samego początku, zrobię z tych ławników twoich wrogów. Zbyt jesteś wytworny, powinieneś był skromniej się ubrać. Popełniłeś tutaj wielki błąd taktyczny. Czy nie widzisz, jak zazdroszczą ci twojego garnituru? Oni ubierają się w domu towarowym «Samaritaine» i nigdy, nawet we śnie, nie szyli sobie garnituru u krawca." Dochodzi dziesiąta i posiedzenie może się w końcu rozpocząć. Przede mną sześciu sędziów, w tym jeden agresywny prokurator, który użyje całej swej makiawelicznej mocy, posłuży się całą swą inteligencją, aby przekonać te dwanaście kukieł, że jestem winny i że w dzisiejszym procesie jedynym wyrokiem, jaki może zapaść, jest kara dożywotniego więzienia lub gilotyna. Sądzić mnie będą za zabójstwo pewnego sutenera, który okazał się policyjną wtyczką w środowisku przestępczym Montmartre'u. Nie ma żadnych dowodów, ale gliniarze - którzy za każdym razem, gdy uda im się znaleźć sprawcę przestępstwa, dostają awans - będą utrzymywać, że jestem winien zarzucanego mi czynu. Z powodu braku dowodów powiedzą, że posiadają „poufne" informacje nie pozostawiające żadnej wątpliwości co do osoby sprawcy. Podstawiony i przygotowany przez nich świadek - prawdziwa płyta gramofonowa nagrana w budynku numer 36 przy Quai des Orfevres, człowiek nazwiskiem Polein - okaże się najskuteczniejszym elementem oskarżenia. Ponieważ twierdze, że go nie znam, w pewnej chwili przewodniczący sądu pyta mnie w sposób całkiem bezstronny: - Oskarżony mówi, że świadek kłamie. No dobrze, ale po co miałby to robić? - Wysoki sądzie, jeśli od momentu aresztowania nie mogę spać po nocach, to nie dlatego, że dręczą mnie wyrzuty sumienia, bo zamordowałem Rolanda le Petit, gdyż nie ja to zrobiłem. Ale dlatego, że próbuje właśnie znaleźć motyw, jaki popchnął świadka do tego, że z taką zawziętością mnie obciąża, i za każdym razem, gdy oskarżenie traci grunt pod nogami, dostarcza nowych elementów, by je wesprzeć. I dochodzę, proszę wysokiego sądu, do wniosku, że policja nakryła go w czasie popełniania jakiegoś grubszego przestępstwa i zawarła z nim następującą umowę: nie wniesiemy aktu oskarżenia pod warunkiem, że złożysz obciążające zeznanie w sprawie Pa-pillona. I jakbym zgadł. Polein, którego przedstawiono ławnikom jako człowieka uczciwego i nie karanego sądownie, kilka lat później został zatrzymany i skazany za handel kokainą. Mecenas Hubert usiłuje mnie bronić, ale gdzie mu się tam równać z prokuratorem. Jedynie mecenasowi Bouffay, który nie skrywa swego gorącego oburzenia, udaje się przez czas jakiś postawić prokuratora w kłopotliwej sytuacji. Niestety, nie na długo, i zręczny Pradel znów szybko zyskuje w tym pojedynku przewagę. W dodatku podlizuje się przysięgłym, którzy aż puszą się z dumy, że taka imponująca osobistość uważa ich za równych sobie i traktuje jak swoich współpracowników. O godzinie jedenastej wieczór partia szachów dobiega końca. Moi obrońcy dostają szacha i mata. A ja, chociaż niewinny, zostaję skazany. Społeczeństwo francuskie, którego prokurator Pradel jest reprezentantem, na całe życie wyeliminowało ze swych szeregów młodego, dwudziestopięcioletniego mężczyznę. I to bez żadnej taryfy ulgowej. To treściwe danie serwuje mi swym beznamiętnym głosem przewodniczący składu sędziowskiego, Bevin. - Proszę oskarżonego o powstanie. Podnoszę się. Na sali panuje cisza jak makiem zasiał, ludzie wstrzymują oddech w piersiach, serce zaczyna mi bić nieco szybciej. Przysięgli spoglądają na mnie i spuszczają głowy, wyglądają na zawstydzonych. - Sędziowie przysięgli odpowiedzieli twierdząco na wszystkie pytania. Nie dopatrzyli się wszakże w czynie przestępnym znamion premedytacji i postanowili skazać oskarżonego na dożywotnią karę ciężkich robót. Czy skazany chciałby coś powiedzieć? Jestem całkowicie spokojny, tylko moje dłonie zacisnęły się nieco silniej na barierce przed ławą oskarżonych. - Tak, wysoki sądzie, chcę powiedzieć, że jestem całkowicie niewinny i padłem ofiarą policyjnej machinacji. Od strony ławek zajętych przez eleganckie damy siedzące za plecami wysokiego sądu w charakterze znamienitych gości dobiega mnie szum. Zwracając się w ich stronę, mówię głośno: - A te obwieszone perłami damy, które przychodzą tutaj niezdrowo się podniecać, lepiej by zrobiły, siedząc cicho. Komedia skończona. Policji i wymiarowi sprawiedliwości udało się szczęśliwie zakończyć sprawę o zabójstwo, powinnyście więc, panie, być zadowolone! - Wyprowadzić skazańca - poleca strażnikom wysoki sąd. Przed opuszczeniem sali słyszę jeszcze, jak ktoś krzyczy: „Głowa do góry, Papillon, przyjadę tam po ciebie!" To moja dzielna i szlachetna Nenette głośno obwieszcza swoją miłość. Chłopcy z Montmartre'u, którzy znajdują się na sali, klaszczą w dłonie. Oni wiedzą, co sądzić o tym zabójstwie, i pokazują mi w ten sposób, że dumni są ze mnie, iż nie załamałem się podczas śledztwa i nikogo nie sypnąłem. Po powrocie do niewielkiej salki, w której się znajdowaliśmy przed rozpoczęciem rozprawy, żandarmi zakładają mi kajdanki, jeden zaś z nich sku-wa się ze mną krótkim łańcuszkiem łączącym mój prawy nadgarstek z jego lewym. Nie pada ani jedno słowo. Proszę o papierosa. Dowódca eskorty podaje mi go i zapala. Za każdym razem, kiedy wyjmuję go czy wkładam do ust, żandarm musi podnosić i opuszczać rękę, naśladując ruch, jaki wykonuję. Palę stojąc. Nikt nie odzywa się słowem. Gdy nie zostaje mi już więcej niż jedna czwarta papierosa, przerywam milczenie. - No to w drogę - mówię spoglądając na dowódcę eskorty. W towarzystwie około tuzina żandarmów schodzę po schodach na wewnętrzny dziedziniec Pałacu Sprawiedliwości. Czeka tu już policyjna suka. Nie jest to wóz więzienny, siadamy wszyscy, około dziesięciu chłopa.- - Conciergerie - rzuca dowódca eskorty. CONCIERGERIE Po przybyciu do ostatniego zamku Marii-Antoniny żandarmi przekazują mnie dowódcy więziennej straży, który podpisuje jakiś papier, pokwitowanie odbioru więźnia. Odchodzą bez słowa, ale wcześniej - niespodzianka - dowódca eskorty ściska moje dłonie zakute w kajdanki. „Ile ci wlepili? * W czasach Rewolucji Francuskiej w Conciergerie, budynku przyległym do Pałacu Sprawiedliwości, wieziono osoby posyłane następnie na gilotynę, m.in. królową Marie Antoninę, Dantona, Robespierre'a. (Przyp. tłum.) - pyta mnie nadzorca straży. - Wieczność. - Naprawdę?!" Spogląda na żandarmów i już wie, że nie kłamie. Ten pięćdziesięcioletni strażnik, który niejedno już widział w życiu i doskonale zna moją sprawę, znajduje dla mnie takie oto słowa pocieszenia: „Oni chyba wszyscy powariowali! A to dopiero łobuzy!" Powoli rozkuwa mi ręce i łaskawie sam prowadzi mnie do specjalnej, wyciszonej celi przeznaczonej dla skazanych na karę śmierci, wariatów, więźniów szczególnie niebezpiecznych i tych, którzy mają zostać wysłani na ciężkie roboty. - Trzymaj się, Papillon - mówi zamykając za mną drzwi. - Dostaniesz tu część swoich rzeczy i jedzenie nie gorsze niż w poprzedniej celi. I nie ma co rozpaczać! - Dziękuję, szefie. Ja wcale nie rozpaczam i mam nadzieję, że to moje dożywocie stanie im jeszcze kością w gardle. W parę minut później słyszę za drzwiami jakieś szmery. - Co tam znowu? - Nic. To tylko ja, zawieszam na drzwiach specjalną tabliczkę - słyszę w odpowiedzi czyjś głos. — Po co?! A co tam jest napisane? - „Dożywotnia kara ciężkich robót. Szczególny nadzór!" Daje mi to do myślenia: oni naprawdę powariowali. Czyżby przypadkiem sądzili, że grom, jaki spadł mi na głowę, oszołomił mnie do tego stopnia, że mógłbym targnąć się na własne życie? Jestem i pozostanę dzielny. Walczył będę przeciwko wszystkim i ze wszystkimi. Już od jutra przystępuję do działania. Rano, popijając kawę, zastanawiam się: odwoływać się do sądu kasacyjnego? Ale po co? Czy mogę liczyć na większe szczęście przed innym trybunałem? A ile stracę na to wszystko czasu? Rok, może półtora... żeby w końcu dostać dwadzieścia lat zamiast dożywocia? Ponieważ zdecydowałem się na ucieczkę, wysokość wyroku nie ma znaczenia. Przypomina mi się słynne pytanie, z jakim pewien skazaniec zwrócił się do wysokiego sądu: „Wysoki sądzie, a ile trwa dożywotnia kara ciężkich robót we Francji?" Krążę przy ścianie wokół celi. Pocztą pneumatyczną posłałem list do mojej kobiety, by ją pocieszyć, i drugi do siostry, która sama, wszystkich mając przeciwko sobie, bronić próbowała swojego brata. Koniec przedstawienia, kurtyna opadła. Moim bliskim jest pewno ciężej aniżeli mnie samemu, mój biedny brat, siedzący na tej swojej dalekiej prowincji, będzie z niemałym trudem dźwigać aż tak ciężki krzyż. I nagle elektryzuje mnie jedna myśl: przecież jestem niewinny! Ano jestem, tylko dla kogo? No tak, dla kogóż ja jestem niewinny? Tylko nie baw się nigdy w opowiadanie, że jesteś niewinny - tłumaczę sobie - jeśli nie chcesz, żeby się z ciebie ludzie śmiali. Zarobić dożywocie za jakiegoś alfonsa i w dodatku opowiadać, że to kto inny go załatwił - no nie, tylko boki zrywać. To już lepiej zamknąć dziób na kłódkę. Ponieważ nigdy, ani w więzieniu Sante, ani w Conciergerie nie przemknęło mi nawet przez głowę, że mógłbym zostać skazany na tak ciężką karę, nie przejmowałem się zbytnio, dopóki się nie dowiedziałem, czym jest droga wieczności. No dobrze. Najważniejsze teraz nawiązać kontakt z ludźmi skazanymi przede mną, spośród których mógłbym sobie dobrać w przyszłości towarzyszy ucieczki. Wybór mój pada na pewnego marsylczyka nazwiskiem Dega. Spotkam go na pewno u fryzjera. Przychodzi tam codziennie do golenia. Proszę o pozwolenie wyjścia do fryzjera. I rzeczywiście, kiedy się tam zjawiam, tamten już jest, stoi twarzą do ściany. Dostrzegam go w chwili, gdy przepuszcza niepostrzeżenie jakiegoś więźnia przed siebie, by móc dłużej czekać na swoją kolejkę. Staję tuż przy nim, odsuwając innego. - Jak się masz, Dega? - rzucam pospiesznie. - Jakoś leci, Papi. Dostałem piętnastaka, a ty? Słyszałem, że ci nie pofolgowali. - Ano, nie. Ja zarobiłem dookoła. - Będziesz się odwoływał? - Nie. Najważniejsze to dobrze się odżywiać i nie zardzewieć. Trzymaj formę, Dega, bo to się na pewno przyda. Dziany jesteś? - Owszem, mam dziesięć paczek w funtach szterlingach. A ty? - Ja nic. - No to skombinuj coś, i to szybko. Twój adwokat to Hubert? Straszny wał, na pewno nic ci nie będzie chciał przynieść. Poślij swoją starą z pieniędzmi do kawiarni „Dante". Niech odda szmal Bogatemu Dominikowi, a gwarantuję, że forsa do ciebie dotrze. - Psst, klawisz ma na nas oko. - A wy co, na pogaduszki żeście tu sobie przyszli? - On mi tylko powiedział - Dega na to - że jest chory. - A co mu jest? Jeszcze nie zaczął na dobre siedzieć i już dostał hemoroidów?! - rechoce opasły klawisz. Samo życie. „Droga wieczności" -już na nią wstąpiłem. Ludzie zrywają sobie boki, żartując z dwudziestopięcioletniego chłopczyny skazanego na przesiedzenie w pierdlu reszty życia. Dostałem pieniądze. Schowane są w „sejfie", aluminiowym, niesłychanie gładkim, cylindrycznym pojemniczku, który rozkręca się w samym środku, przy czym jedna część wchodzi w drugą. Znajduje się w nim pięć tysięcy sześćset franków w nowych banknotach. Dostawszy go do ręki, całuję ten sześciocentymetrowej długości kawałek aluminiowej rurki grubości kciuka; tak, całuję go, a potem wsuwam sobie w odbyt. Oddycham głęboko, żeby dostał się wyżej, do jelita prostego. To mój sejf. Nawet gdyby mi kazali rozebrać się do naga, rozstawiać nogi, kasłać, zginać się w pól, to i tak by się nie kapnęli, że coś mam. Przesunął się bardzo wysoko, do jelita grubego. Stanowi część mnie. Noszę w sobie swe życie, swoją wolność... drogę ku zemście. Bo mam oczywiście zamiar się zemścić. O niczym innym nie myślę. Na dworze ciemno. W celi siedzę sam. Silne światło żarówki wiszącej pod sufitem pozwala klawiszowi obserwować mnie przez niewielki otwór w drzwiach. To jaskrawe światło oślepia mnie. Składam chusteczkę do nosa i kładę ją na oczy, gdyż światło boleśnie mnie razi. Leżę na materacu rozłożonym na żelaznym łóżku, bez poduszki, i przed oczyma przewijają mi się najdrobniejsze szczegóły tego okropnego procesu. Teraz zaś, ażeby móc zrozumieć dalszy ciąg tej długiej opowieści, aby dogłębnie pojąć, co służyć mi będzie za punkt oparcia w mej walce, należałoby chyba, nawet jeżeli komuś mogłoby się to wydać przydługie, opowiedzieć o tym wszystkim, co przyszło mi wówczas do głowy i co przywołałem na pamięć w tych pierwszych dniach, gdy zostałem żywcem pogrzebany. Co też będę robił, kiedy ucieknę? Bo teraz, kiedy już mam w końcu ten swój „sejf, nie wątpię nawet przez chwilę, że stąd prysnę. Przede wszystkim powracam więc jak najszybciej do Paryża. W pierwszej kolejności planuję sprzątnąć Poleina, człowieka, który złożył fałszywe obciążające mnie zeznania. Następnie idą obydwaj gliniarze, ci, co świadczyli w mojej sprawie. Ale tych dwóch policjantów to za mało, muszę zabić wszystkich blacharzy, w każdym razie ilu się tylko da. O, już wiem! Gdy znajdę się na wolności, wrócę do Paryża. Zapakuję do walizki tyle materiału wybuchowego, ile tylko się zmieści: dziesięć, piętnaście, dwadzieścia kilo. I próbuję sobie wyliczyć, ile też materiału wybuchowego będzie mi potrzeba, żeby było jak najwięcej ofiar. Dynamit? Nie, o wiele lepszy jest chedyt. A dlaczegóż by nie nitrogliceryna? No dobrze, zobaczymy, poradzę się tych, którzy znają się na tym lepiej ode mnie. A blacharze tylko jednego mogą być pewni, że już się postaram o to, żeby im dołożyć. Oczy ciągle mam zamknięte i chusteczkę na powiekach, żeby mnie światło nie oślepiało. Widzę niezwykle wyraźnie tę walizkę, wygląda całkiem niewinnie, choć jest wypchana materiałem wybuchowym, i dokładnie wyregulowany budzik, który wywoła odpalenie detonatora. TJwaga, walizka ma wybuchnąć o dziesiątej rano w sali raportów siedziby głównej policji kryminalnej znajdującej się pod numerem 36 przy Quai des Orfevres, na pierwszym piętrze. O tej bowiem godzinie zbiera się tam przynajmniej ze stu pięćdziesięciu gliniarzy składających raport i przychodzących po rozkazy. A ile to schodów mam do pokonania? Nie mogę się przecież pomylić. Bo trzeba będzie starannie odmierzyć czas, jakiego potrzeba, żeby dostarczyć walizkę z ulicy do miejsca jej przeznaczenia w tej samej niemalże chwili, kiedy powinna ona wybuchnąć. A kto tę walizkę zaniesie? No cóż, pójdę tu na całego. Podjadę taksówką pod samą bramę siedziby policji kryminalnej i dwóm gliniarzom stojącym na warcie powiem tonem nie znoszącym sprzeciwu: „Zanieście no mi tę walizkę do sali raportów, zaraz tam przychodzę. I powiedzcie komisarzowi Dupontowi, że naczelny inspektor Dubois mu ją przywiózł i że zaraz tu będzie." Tylko czy oni wykonają polecenie? A jeśli przypadkiem z całej tej zgrai idiotów trafię na jedynych dwóch inteligentnych facetów na służbie?! Wtedy wszystko bierze w łeb. Będę musiał znaleźć coś innego. No więc szukam i szukam. Nie dopuszczam nawet do siebie myśli, że mógłbym nie wymyślić sposobu pewnego na sto procent. Wstaję, żeby się napić trochę wody. Aż mnie głowa rozbolała od tego główkowania. Kładę się na powrót, tym razem już bez chusteczki. Minuty płyną wolno. No i to światło, to cholerne światło! Moczę chusteczkę i znowu ją sobie kładę na oczy. Chłodna woda dobrze mi robi, a namoczona, więc cięższa chusteczka lepiej przykleja mi się do powiek. Od tej pory zawsze tak będę robił. Plany, jakie snuję, rozmyślając przez długie godziny o przyszłej zemście, jawią mi się tak wyraźnie, że mam wrażenie, jakbym swój zamysł już wprowadzał w czyn. Każdej nocy, a nawet przez część dnia podróżuję po Paryżu tak, jakbym znajdował się już na wolności. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że ucieknę i że powrócę do Paryża. No i - oczywiście - pierwsza rzecz, jaką zrobię, to załatwię swe porachunki najpierw z Poleinem, a potem z gliniarzami. A sędziowie przysięgli? Czy mam pozwolić tym gnojkom żyć w spokoju? Każdy z tych wapniaków musiał przecież powrócić do domu zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku przez wielkie O, zadufany, puszący się niczym paw przed sąsiadami i zaniedbaną żoną, która czekała z kolacją. No tak, cóż więc mam zrobić z tymi ławnikami? Nic. Ci biedacy nie grzeszą przecież nadmiarem inteligencji. Nie są przygotowani do tego, by występować w roli sędziów, i prawdę powiedziawszy, oni nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Tak więc postanowione i uważam to rozstrzygnięcie za ostateczne: nie uczynię im nic złego. Spisując wszystkie te moje myśli, które powracają mi tłumnie na pamięć z niezwykłą wprost wyrazistością, uświadamiam sobie, do jakiego stopnia absolutne milczenie i całkowita izolacja powodują, że u młodego człowieka - zanim ogarnie go szaleństwo - rozpoczyna się życie fikcją. Jest ono tak intensywne i tak mocno odczuwane, że odnosi się wrażenie, jakby człowiek rozdwajał się. Przed oczyma staje mu widok domu rodzinnego, ojca, matki, rodziny, scen z dzieciństwa, kolejnych etapów życia. No i, przede wszystkim, wszystkie te zamki z piasku, jakie buduje jego płodny umysł w niesłychanie żywym przypływie wyobraźni tak, iż w owym wspaniałym rozdwojeniu odnosi wrażenie, że przeżywa właśnie wszystko to, co w rzeczywistości mu się śni. Minęło już od tego czasu trzydzieści sześć lat, a przecież bez najmniejszego wysiłku pamięci pióro moje zapisuje kolejne strony, by przekazać to, co rzeczywiście sobie wyobrażałem w owej chwili mego życia. Nie, nie zrobię ławnikom krzywdy. A prokuratorowi? No, temu to już nie przepuszczę. Jeśli o niego zresztą chodzi, to mam dlań gotową receptę, którą podaje Aleksander Dumas. Postąpię dokładnie tak samo, jak postąpiono z hrabią de Monte-Christo: zamknę go w piwnicy i pozwolę zdychać z głodu. On, jako przedstawiciel organów sprawiedliwości, rzeczywiście jest za to wszystko odpowiedzialny. Wszystko przemawia za tym, żebym dokonał nastraszniejszej ze wszystkich egzekucji na tym sępie przystrojonym w czerwony biret. Tak, nie ulega wątpliwości, że po Poleinie i gliniarzach zajmę się wyłącznie tym drapieżcą. Wynajmę jakąś willę z bardzo głęboką piwnicą, z grubymi ścianami i ciężkimi drzwiami. Jeżeli zaś drzwi okażą się niewystarczająco grube, ja sam opatrzę je strzępami materaca i pakułami. Kiedy zaś już będę miał tę willę, namierzę go i dokonam porwania. I zaraz po przybyciu na miejsce przykuję drania łańcuchem do kółek wmurowanych w ścianę. I dopiero wtedy sobie użyję. Znajduję się na wprost niego, widzę go z niesłychaną precyzją, mimo że oczy mam zamknięte. Tak, patrzę na prokuratora w ten sam sposób, w jaki on spoglądał na mnie w czasie rozprawy. Widzę całą tę scenę jasno i wyraźnie do tego stopnia, że czuję jego ciepły oddech na mej twarzy. Snop światła bardzo silnej lampki, którą świecę mu prosto w twarz, sprawia, że jego jastrzębie, jakby oszalałe teraz oczy, oślepły. Pot spływa mu grubymi kroplami po nabiegłej krwią twarzy. Tak, słyszę swoje pytania, słyszę jego odpowiedzi. Przeżywam tę chwilę intensywnie. — Poznajesz mnie, łobuzie? To ja, Papillon, którego tak beztrosko posłałeś na dożywotnią zsyłkę. Sądzisz, że warto było wkuwać przez tyle lat, żeby zostać w końcu człowiekiem niezwykle wykształconym; że warto było spędzić tyle nieprzespanych nocy nad kodeksem prawa rzymskiego czy jakimś innym; uczyć się łaciny i greki, poświęcić tyle lat swej młodości, żeby zostać wielkim oratorem? I żeby dojść w końcu do czego, fiucie?! Do stworzenia nowej, dobrej ustawy społecznej? Do przekonywania ludzi, że pokój jest najlepszą rzeczą na tym świecie? Do głoszenia filozofii cudownej religii? Czy też do wpływania na innych poprzez wyższość, jaką ci daje twoje uniwersyteckie przygotowanie, żeby stali się lepszymi czy też przestali być złymi? No, powiedz tylko, spożytkowałeś swoją wiedzę w celu ratowania ludzi czy ich zguby? Ani jedno, ani drugie. Twojemu działaniu przyświeca jedno tylko dążenie. Wspinać się w górę, coraz wyżej po szczebelkach tej twojej parszywej kariery zawodowej. Masz powody do chwały, a jakże, bo jesteś tym, który najwięcej dostarcza kandydatów na zsyłkę, który nieustannie zatrudnia kata i nie daje chwili wytchnienia gilotynie. Gdyby Deiblera stać było choć na krztynę wdzięczności, pod koniec każdego roku powinien posyłać ci skrzynkę najlepszego szampana. Czy to nie dzięki tobie, ty świnio, mógł on w tym roku ściąć o te pięć czy sześć głów więcej? Ale tak czy inaczej, to ja właśnie mam cię tu przed sobą, solidnie przykutego do rnuru. Mam przed oczyma jeszcze ten twój uśmiech, tak, ciągle widzę tę twoją zwycięską minę, jaką miałeś na twarzy, kiedy odczytano po twoim wystąpieniu sentencję skazującego mnie wyroku. Wydaje mi się, jakby to było zaledwie wczoraj, a przecież upłynęło już od tamtej chwili tyle lat. Ile to już lat? Dziesięć? Dwadzieścia? Ale co też się ze mną dzieje? Dlaczego dziesięć? Dlaczego dwadzieścia lat? Uszczypnij no się, Papillon, jesteś silny, młody, i masz w sobie pięć tysięcy sześćset franków. Dwa lata, tak, odsiedzę dwa lata, nie więcej, z kary dożywotniego więzienia - poprzysiągłem to sobie. Hola, nie bądź naiwny, Papillon! Ta cela, ta cisza doprowadzają cię do o-błędu. Nie mam papierosów. Ostatniego wypaliłem wczoraj. No to będę chodził. Ostatecznie wcale nie muszę mieć zamkniętych oczu ani kłaść chusteczki na czole, żeby mieć wizję tego, co się stanie. Tak, wstaję. Cela ma cztery metry długości, inaczej mówiąc pięć małych kroków, od drzwi do ściany. Zaczynam spacerować z rękoma założonymi na plecach. I znów te myśli: - Tak, mówiłem ci już, że doskonale widzę ten twój zwycięski uśmiech. No to ci go teraz zamienię w grymas. Masz nade mną przewagę: ja nie mogłem krzyczeć, ty możesz. Krzycz, krzycz, ile tylko wlezie, tak głośno, jak tylko zdołasz. Co też ja ci zrobię? Zastosuję receptę Dumasa? Pozwolę ci zdechnąć z głodu? Nie, to nie wystarczy. Najpierw wykluję ci oczy. Ach tak, nadal uśmiechasz się triumfująco, sądzisz, że jeśli wykluję ci gały, to mnie przynajmniej nie będziesz musiał oglądać, a ja z kolei pozbawię się radości odczytywania twych reakcji w oczach. Tak, masz rację, nie powinienem ci ich wyłupiać, przynajmniej nie od razu. Zostawię to sobie na później. Utnę ci zatem język, ten tak okropny, ostry niczym nóż język - jaki tam nóż, niczym brzytwa! Ten ozór, który się prostytuuje dla celów twojej chwalebnej kariery. Ten sam, który mówi czułe słówka twojej żonie, dzieciom i kochance. Ty masz kochankę?! Raczej kochasia, to tak. Ty możesz być tylko pedałem, i to pasywnym, bezwolnym. Przecież to jasne, najpierw * W roku 1932 Deibler pełni! we Francji funkcję kata. (Przyp. aut.) pozbawię cię języka, ponieważ - po mózgu - on właśnie jest sprawcą wydania takiego wyroku. To właśnie dzięki niemu, ponieważ tak świetnie potrafisz nim się posługiwać, przekonałeś ławników, żeby odpowiedzieli „tak" na postawione im pytania. Dzięki niemu udało ci się przedstawić gliniarzy jako ludzi moralnie zdrowych, z poświęceniem wykonujących swą powinność; on to właśnie sprawił, że ta niestworzona historia opowiedziana przez świadka trzymała się kupy. Za jego to przyczyną w oczach tych dwunastu kukieł uchodziłem za człowieka najbardziej niebezpiecznego w Paryżu. Gdybyś nie miał tego języka tak przewrotnego, zręcznego i przekonującego, tak zaprawionego do przedstawiania w fałszywym świetle ludzi, faktów i rzeczy, siedziałbym sobie jeszcze na tarasie Grand Cafe na placu Blanche, skąd nigdy nie powinienem był się ruszać. A więc muszę ci ten ozór wyrwać. Tylko czym? Chodzę, wciąż chodzę, aż mi się w głowie od tego chodzenia kręci, gdy nagle światło gaśnie i szary brzask wdzierać się poczyna do mej celi poprzez zabite deskami okno. Co takiego?! Czyżby już świtało? Spędziłem noc całą, rozmyślając o zemście? Cóż to były za cudowne godziny! Ta noc, tak długa, jakże się okazała krótka! Siedząc na łóżku nasłuchuję. Nic. Głucha cisza. Od czasu do czasu zza drzwi dochodzi mnie ledwo słyszalny szmer. To strażnik cicho podchodzi do drzwi i podnosi do góry malutką, żelazną blaszkę, przypadając okiem do niewielkiej dziurki, która mu pozwala widzieć mnie, chociaż ja go nie dostrzegam. Skonstruowaną za czasów Republiki Francuskiej maszynę ponownie przygotowuje się do pracy. Funkcjonuje ona bez zakłóceń, gdyż dopiero co posłano dzięki niej na tamten świat człowieka, który mógłby przysporzyć kłopotów. Na tym wszakże nie koniec. Nie można dopuścić do tego, żeby ten człowiek umarł zbyt wcześnie, również nie powinien jej się wymknąć, popełniając samobójstwo. Jest potrzebny. Cóż poczęłaby administracja penitencjarna, gdyby nie było więźniów?! Ładnie by to dopiero wyglądało! A więc trzeba go pilnować. Powinno go się posłać na zsyłkę, by inni funkcjonariusze mieli zapewnioną pracę. Uśmiecham się, słysząc ponownie szmer za drzwiami. Nie bój się, nie bój, ja ci nie ucieknę. W każdym razie nie w taki sposób, jakiego się obawiasz, nie popełnię samobójstwa. Chcę tylko, żeby dopisywało mi zdrowie i żebym jak najszybciej wyjechał do tej Gujany Francuskiej, ale wiedzcie, że robicie cholerne głupstwo posyłając mnie tam. Wiem, mój ty kochany klawiszu, że w porównaniu ze strażnikami stamtąd ty wyglądasz zapewne całkiem niewinnie. Wiem o tym od dawna, bo Napoleon, kiedy ustanowił instytucję zsyłki i kiedy go zapytano: „A kto tam będzie tych bandytów pilnował?", odparł: „Jeszcze większy bandyta od nich samych". Później sam mogłem się na własnej skórze przekonać, że ten, któremu zawdzięczamy karę zsyłki, nie kłamał. Klap, kłap - małe, kwadratowe okienko, 20 na 20 cm, otwiera się pośrodku drzwi mojej celi. Podają mi kawę i okrągły bochenek chleba, 750 g. Ponieważ w mojej sprawie zapadł wyrok skazujący, nie mam już prawa jeść w stołówce, ale - za dodatkową opłatą - mogę sobie kupować papierosy i inne artykuły żywnościowe w skromnie zaopatrzonym bufecie. Za parę dni zostanę pozbawiony nawet i tego. Conciergerie jest przedsionkiem więzienia. Z rozkoszą zaciągam się lucky strike'iem, paczka tych papierosów kosztuje mnie we frankach 6,60. Kupiłem sobie dwie. Wydaję pieniądze, bo i tak mi je zarekwirują na pokrycie kosztów sądowych. Od Degi otrzymuję wiadomość, żebym zgłosił się na dezynfekcję. Jest to malutki karteluszek, znalazłem go w chlebie: „W paczce zapałek są trzy wszy." Wyjmuję zapałki i znajduję wszy - są grube i miewają się dobrze. Wiem, co to oznacza. Pokażę je strażnikowi i ten jutro pośle mnie wraz z całym dobytkiem, z materacem włącznie, do łaźni parowej, by wytępić wszystkie pasożyty - mam na myśli insekty, ma się rozumieć, a nie ludzi. I rzeczywiście, nazajutrz spotykam się tam z Degą. W łaźni nie ma strażnika. Jesteśmy sami. - Wdzięczny ci jestem, Dega. Dzięki tobie dostałem „sejf. - Nie przeszkadza ci za bardzo? -Nie. - Za każdym razem, kiedy idziesz do kibla, umyj go dobrze, zanim sobie z powrotem włożysz. - Tak. Wygląda na to, że jest szczelny, bo poskładane w harmonijkę banknoty są w doskonałym stanie. A przecież noszę go już od tygodnia. - To znaczy, że jest dobry. - Co masz zamiar robić, Dega? - Będę strugał wariata. Nie chcę jechać do Cayenne na zsyłkę. Tu na miejscu, we Francji, odsiedzę może te osiem, dziesięć lat. Mam swoje chody i może zostanę zwolniony jakieś pięć lat wcześniej. - Ile ty masz lat? - Czterdzieści dwa. - Oszalałeś! Jeżeli nawet odklepiesz tylko tę dziekankę z piętnastaka, to i tak wyjdziesz stary. Boisz się zsyłki? - Tak, i wcale się nie wstydzę tego co mówię, Papillon. Czy ty wiesz, jak tam w tej Gujanie strasznie? Każdego roku straty sięgają osiemdziesięciu procent. Transporty przychodzą jeden po drugim, a w każdym jest od 1800 do 2000 chłopa. Jeśli nie dostaniesz trądu, to zachorujesz na żółtą febrę lub na dyzenterię - bo choróbska też człowiekowi nie przepuszczą - albo też na gruźlicę, zimnicę czy zakaźną malarię. A jeżeli uda ci się to wszystko prze- żyć, masz wielkie szansę na to, że ktoś cię zamorduje, żeby ci zabrać „sejf, albo że zginiesz podczas ucieczki. Wierz mi, Papillon, nie mówię ci tego, żeby ci napędzić stracha, ale ja znałem paru takich, którzy wrócili stamtąd do Francji po odbyciu krótkich kar: pięć, siedem lat - i wiem, co o tym sądzić. Wrócili, ale były to już tylko wraki. Dziewięć miesięcy w roku spędzają w szpitalu, zaś co do możliwości ucieczki, to powiadają, że to wcale nie takie proste, jak niejednemu by się mogło wydawać. - Niewykluczone, Dega, ale wierz mi, nie będę tam długo siedział, możesz być pewny. Jestem marynarzem, znam morze i zapewniam cię, że szybko stamtąd prysnę. A ty, czyżbyś się pogodził z tą dziesięcioletnią odsiadką? Nawet jeżeli ci darują te pięć lat - co wcale nie jest takie pewne -sądzisz, że to wytrzymasz, że nie zwariujesz, żyjąc w całkowitej izolacji od świata? Bo mnie na przykład wydaje się, kiedy tak sobie siedzę teraz samotnie w tej celi bez książek, bez spacerów, bez możliwości odezwania się do kogokolwiek, że nawet gdyby doba trwała dziesięć razy dłużej, to i tak nie odpowiadałoby to więziennej prawdzie. - Możliwe, ale ty jesteś młody, a ja mam czterdzieści dwa lata. - Powiedz mi, Dega, tylko szczerze, czego ty się boisz najwięcej? Czy a-by nie innych więźniów? - Prawdę powiedziawszy, tak, Papi. Wszyscy wiedzą, że jestem milionerem, toteż niejednemu łatwo może przyjść do głowy, żeby mnie ukatrupić, gdyż będzie sądził, że noszę w sobie te pięćdziesiąt czy sto tysięcy. - Słuchaj, jak chcesz, to możemy zawrzeć taką umowę. Ty mi obiecasz, że nie pójdziesz do czubków, a ja ci przyrzekam, że zawsze będę przy tobie. Będziemy sobie nawzajem pomagać. Jestem silny i szybki, nauczyłem się bić w bardzo młodym wieku i bardzo sprawnie posługuję się nożem. Tak więc możesz być spokojny: nie tylko nas będą szanować, ale też i bać się. Do ucieczki nikt nam nie jest potrzebny. Ty masz forsę, i ja też; potrafię się posługiwać busolą i umiem prowadzić żaglówkę. Czegóż ci więcej potrzeba? Spogląda mi prosto w oczy... Obejmujemy się. Zawarliśmy pakt. W kilka chwil później drzwi się otwierają. On odchodzi w jedną stronę, taszcząc swoje rzeczy, a ja w drugą. Nie siedzimy daleko od siebie i od czasu do czasu będziemy mogli się widywać u fryzjera, doktora czy też w niedzielę w kaplicy. Dega wpadł na aferze fałszywych bonów pożyczkowych emitowanych przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Zrobił je pewien fałszerz, i to w sposób niezwykle oryginalny. Z bonów opiewających na sumę 500 franków wywabiał prawdziwy nominał i wykonywał na nich doskonałej jakości nadruk 10 000 franków. Ponieważ papier był oryginalny, bez najmniejszego kłopotu upłynniał je w bankach'i w sklepach. Trwało to już od paru lat i spędzało sen z powiek pracownikom Wydziału d/s Przestępstw Finanso- wych Prokuratury aż do dnia, kiedy przyłapano na gorącym uczynku niejakiego Briouleta. Louis Dega prowadził sobie spokojnie swój bar w Marsylii, gdzie zbierał się każdego wieczoru kwiat grypsery południowego regionu kraju. Bar służył jednocześnie za międzynarodowy punkt kontaktowy, gdzie spotykali się wszyscy wielcy globtroterzy, którzy nie mieli najczystszego sumienia. W roku 1929 Dega był milionerem. Pewnego wieczoru do baru wchodzi młoda, elegancko ubrana, przystojna kobieta. Chce się widzieć z panem Louisem Dega. - To ja, proszę pani, czym mogę służyć? Może będzie pani łaskawa przejść do sali obok. - No więc tak, jestem żoną Briouleta. Siedzi w więzieniu w Paryżu za sprzedaż fałszywych bonów. Widziałam się z nim w rozmównicy w Sante. Podał mi adres tego baru i powiedział, żebym tu przyszła i poprosiła pana 0 dwadzieścia tysięcy franków na adwokata. I wówczas to Dega, jeden z największych przestępców Francji, w chwili zagrożenia - kobieta ta znała rolę, jaką odegrał w sprawie bonów — znajduje tylko jedyną odpowiedź, która go miała zgubić: - Proszę pani, nie znam wcale pani męża i jeśli potrzebuje pani pieniędzy, to niech pani stanie pod latarnią. A ponieważ jest pani ładną dziewczyną, zarobi ich pani więcej, aniżeli potrzebuje. Biedna kobieta, oburzona, wybiega z baru, zalewając się łzami opowiada wszystko mężowi. Następnego dnia rozgoryczony Brioulet mówi wszystko, co wie, sędziemu śledczemu, oskarżając formalnie Degę o to, że był człowiekiem, który dostarczał fałszywych bonów. Grupa najzręczniejszych policjantów Francji zaczyna deptać marsylczykowi po piętach. Miesiąc później Dega, fałszerz, grawer i jedenastu innych wspólników zostają zatrzymani o tej samej godzinie w rozmaitych miejscach i lądują za kratkami. Stają przed sądem w departamencie Sekwany, proces trwa dwa tygodnie. Każdego z oskarżonych broni znany adwokat. Brioulet nigdy nie odwołał swych zeznań. I skończyło się na tym, że z powodu tych nieszczęsnych dwudziestu tysięcy franków i paru głupich słów największy francuski złodziej został zrujnowany, postarzał się o dziesięć lat i dostał piętnaście lat ciężkich robót. I to właśnie z tym człowiekiem zawarłem pakt na śmierć 1 życie. ...Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, półobrót... Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, półobrót. Od paru już dobrych godzin spaceruję tak sobie w tę i z powrotem od okna do drzwi mojej celi. Palę papierosy, czuję, że mam świadomość tego, co się dzieje, jestem zrównoważony i gotów znieść, cokolwiek się zdarzy. Obiecuję sobie, że na razie nie będę myślał o zemście. Prokurator - pozostawmy go tam, gdzie ja go zostawiłem, przywiązanego do przykutych do ściany kółek - nadal stoi mi przed oczyma, a ja ciągle jeszcze nie postanowiłem, w jaki sposób go wykończę. I nagle ro