13110

Szczegóły
Tytuł 13110
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13110 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13110 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13110 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jude Deveraux Miranda 1 Kentucky- pa�dziernik 1784 Wozy, grupki ludzi i konie otacza� las. Cztery pojazdy sta�y z boku, cz�ciowo rozebrane do naprawy. W pobli�u spokojnie pas�y si� wo�y. Dwa wozy, niegdy� ca�kiem eleganckie, teraz ledwie trzyma�y si� na wysokich ko�ach. Zm�czone kobiety przygotowywa�y kolacj�; m�czy�ni zajmowali si� ko�mi. W zasi�gu wzroku doros�ych bawi�a si� grupka dzieci. - Nie macie poj�cia, jak si� ciesz�, �e wreszcie uciekli�my od tego upa�u. Tylko morza mi brakuje. -Pani Watson podnios�a si�, rozmasowuj�c plecy obola�e z powodu zaawansowanej ci��y. Dziecko mia�o wkr�tce si� urodzi�. - Gdzie jest Linnet, Mirando? - zapyta�a jej towarzyszka siedz�ca po przeciwnej stronie ogniska. - Znowu bawi si� z dzie�mi. - G�os drobnej kobiety mia� mocny, angielski akcent, tak r�ny od niewyra�nej wymowy innych podr�nych. - Tak, teraz widz�. - Pani Watson os�oni�a oczy przed ostrym blaskiem zachodz�cego s�o�ca. - Gdyby ci serce nie podpowiedzia�o, pewnie nie potrafi�aby� odr�ni� jej od dzieci. - Patrzy�a na dziewczyn�, kt�ra mimo sko�czonych dwudziestu lat nie by�a wy�sza od otaczaj�cej j� dziatwy. Lu�na suknia okrywa�a jej drobn� figur�; to w�a�nie z powodu figury Linnet najstarszy syn pani Watson tak cz�sto zagl�da� do wozu Trier�w. - Wiesz, Mirando, powinni�cie z Amosem porozmawia� z Linnet. Czas, by zainteresowa�a si� jakim� ch�opcem, zamiast odbiera� kawaler�w innym dziewczynom. Miranda Tyler u�miechn�a si�. - Mo�esz spr�bowa�, ale Linnet ma na ten temat w�asne zdanie. Poza tym, szczerze m�wi�c, nie jestem pewna, czy ch�opcy s� do�� doro�li, by wzi�� na siebie tak� odpowiedzialno��. Pani Watson odwr�ci�a wzrok i zachichota�a nieco za�enowana. - Obawiam si�, �e masz racj�. Nie �eby co� z ni� by�o nie w porz�dku, jest z pewno�ci� �liczna, ale tak dziwnie patrzy na m�czyzn, tak im si� przygl�da, jakby potrafi�a nad nimi panowa�. Mog� przysi��� na chwil�? Krzy� mi chyba zaraz p�knie. - Oczywi�cie, Ellen. Amos wystawi� dla mnie sto�ek. Kobieta ci�ko usiad�a, szeroko rozstawiaj�c nogi, by zachowa� r�wnowag�. - Co to ja m�wi�am? - Nie zauwa�y�a lub tylko uda�a, �e nie widzi grymasu na twarzy Mirandy. -A tak, m�wi�am, �e Linnet denerwuje m�czyzn. Pr�bowa�am z ni� rozmawia�, wyt�umaczy� jej, �e m�czy�ni lubi� si� czu� wa�ni. Popatrz na Prudie James. Miranda us�ucha�a, po czym zaj�a si� garnkiem z fasol�. - Nie ma chwili, by nie by�o przy niej ch�opc�w -ci�gn�a Ellen. - A przecie� nie patrzy tak na m�czyzn jak Linnet. Pami�tasz, jak w zesz�ym tygodniu Prudie zosta�a uk�szona przez os�? Od razu podbieg�o do mej czterech ch�opc�w. Miranda Wer popatrzy�a na polan�, gdzie bawi�a si� jej c�rka, i u�miechn�a si� ciep�o. Przypomnia�o jej si� co� innego. Kiedy� ma�y Parker sam wyszed� z obozu, to w�a�nie Linnet odnalaz�a go, a potem, ryzykuj�c w�asne �ycie, znios�a go ze stromej ska�y. Pani Watson mo�e sobie zachowa� wszystkie Prudie dla siebie. - Oczywi�cie nie chc� m�wi� �le o Linnet, jest bardzo uczynna, tylko... tylko... chcia�abym j� widzie� szcz�liw� z m�czyzn� u boku. - Jestem ci wdzi�czna za zainteresowanie, Ellen, ale te� wiem, �e Linnet kiedy� znajdzie sobie m�a, takiego, jakiego sama b�dzie chcia�a. Przepraszam ci� teraz na chwil�. Jedynym ostrze�eniem by� urwany nagle skowyt psa, ale nikt tego nie us�ysza�, poniewa� dzieci ha�asowa�y, czekaj�c niecierpliwie, a� si� oka�e, w czyje r�ce trafi naparstek. Indianie dawno ju� zrozumieli, jak� przewag� daje im atak z zaskoczenia, gdy zm�czeni ludzie nie s� do�� ostro�ni. Stra�nicy okazali si� s�ab� przeszkod� -wystarczy� szybki ruch no�a, by podci�� im gard�a. Pozostawa�y tylko kobiety i dzieci. Indianom najbardziej zale�a�o na dzieciach, tote� wys�ali dw�ch m�odych �mia�k�w, by je uj�li i zwi�zali. Linnet, podobnie jak pozostali, sta�a niczym sparali�owana. Odwr�ci�a si� gwa�townie, s�ysz�c czyj� st�umiony okrzyk, i zobaczy�a Prudie James opadaj�c� na stert� cia�. Ludzie rozbiegli si� usi�uj�c bezskutecznie uciec Indianom - wydawa�o si�, �e s� wsz�dzie. Linnet zobaczy�a, �e jej matka daje krok do przodu. C�rka wyci�gn�a r�ce i zacz�a biec w jej kierunku. Je�li tylko jej dosi�gnie, chwyci j� w ramiona, wszystko b�dzie w porz�dku. - Mamo! - krzykn�a. Co� uderzy�o j� w stop� i upad�a na ziemi� pozbawiona tchu. Oszo�omiona stara�a si� oprzytomnie�, ale oddech nie wraca�. Zamruga�a, gdy wszystko przed jej oczyma zacz�o si� rozmywa�. Nagle poczu�a w ustach krew. Widocznie podczas upadku przygryz�a warg�. Zobaczy�a matk� le��c� nieruchomo na ziemi tu� obok ogniska, przy pani Watson. Gdyby nie powi�kszaj�ca si� z ka�d� chwil� ka�u�a g�stej, czerwonej krwi, mo�na by pomy�le�, �e si� zdrzemn�y. - Linnet! Linnet! - Us�ysza�a krzyki, a jaka� silna d�o� poderwa�a j� brutalnie z ziemi i poci�gn�a w stron� dzieci. Podbieg� do niej ma�y Ulysses Johnson, obj�� j� za nogi i z dr�eniem wtuli� mokr� od �ez twarz w jej sukni�. Odci�gn�� go kt�ry� z Indian. Gdy ch�opiec upad�, Indianin z�apa� go tak mocno za rami�, �e ma�y wrzasn�� z b�lu. - Nie! - krzykn�a Linnet. Podbieg�a do dziecka, ukl�k�a i otar�a jego twarz. - Chyba chc� nas ze sob� zabra�. Musisz by� dzielny, Uly. Niezale�nie od tego, co si� jeszcze zdarzy, b�dziemy razem. Nie s�dz�, by nas chcieli skrzywdzi�, je�li b�dziemy pos�uszni. Rozumiesz, Uly? - Tak - odpowiedzia� po�piesznie. - Moja mama... - Wiem... - Jaki� Indianin popchn�� j�, chwyci� za w�osy i skr�ci� je sznurem. Stara�a si� nie patrze� na rze� dokonuj�c� si� obok, na cia�o matki, nie my�le� o ojcu, kt�ry jeszcze przed chwil� pe�ni� stra�. Wpatrywa�a si� w sz�stk� dzieci przed sob�. W ci�gu tych kilku minut ich �ycie si� zmieni�o. Patsy Gallagher upad�a, poci�gaj�c za sob� ma�ego Uly. Krzykn�a, gdy Indianin szarpn�� rzemienie, kt�rymi skr�powano jej r�ce. Ulysses zn�w si� rozp�aka�. Pozosta�e dzieci patrzy�y oniemia�e na Indian podpalaj�cych wozy i na walaj�ce si� wok� krwawe szcz�tki swoich rodzic�w. Linnet zacz�a �piewa�. Z pocz�tku cicho, potem coraz g�o�niej, a� przy��czy�y si� do niej kolejno wszystkie dzieci. Panie, opoko i twierdzo moja, i m�j wybawco, Bo�e m�j, obrono, kt�rej ufam, tarczo moja i rogu zbawienia mojego, wie�o moja!* Ruszyli niezdarnie powi�zani ze sob� sztywn� lin�, potykaj�c si�, i upadaj�c co chwila, powoli zanurzyli si� w las. Linnet trzyma�a w ramionach Ulyssesa. By� tak wyczerpany, �e trudno by�oby orzec, czy �pi, czy straci� przytomno��. Szli ju� od trzech dni, niewiele odpoczywaj�c i jedz�c. Dwoje mniejszych dzieci by�o ju� u kresu si� i Linnet uda�o si� przekona� jednego z przyw�dc�w Indian, by pozwoli� jej nie�� ch�opca na plecach. Poruszy�a stopami, czuj�c liczne skaleczenia i p�cherze. By�a g�odna, ale odda�a po�ow� swego placka Ulyssesowi, kt�ry mimo to p�aka� z g�odu. Pog�aska�a go po g�owie i stwierdzi�a, �e ch�opiec ma gor�czk�. Indian by�o pi�ciu. Pi�ciu pewnych siebie m�czyzn, kt�rzy przyzwyczajeni byli bra� to, czego chc�. Gdy Linnet zwolni�a krok, wzi�wszy na plecy pi�cioletniego ch�opca, zacz�li j� pogania�, poszturchiwa�. By�a teraz zbyt zm�czona i obola�a, by spa�. Gdy jeden z Indian odwr�ci� ku niej g�ow�, szybko zamkn�a oczy. Ju� kilka razy zauwa�y�a, �e m�wi� o niej i nad czym� si� zastanawiaj�. Nie rozja�ni�o si� jeszcze na dobre, gdy siedmiu ma�ych je�c�w zosta�o poderwanych na nogi i zmuszonych do podj�cia w�dr�wki. Przed zachodem s�o�ca Indianie poprowadzili ich do strumienia i wepchn�li do wody. - Boj� si�, Linnet. Nie lubi� wody - powiedzia� Uly. - B�d� go nios�a. - Linnet wyja�ni�a gestem swoje s�owa. M�czyzna trzymaj�cy koniec liny odci�� rzemie� i Uly wdrapa� si� na plecy Linnet. Inne dzieci by�y ju� na drugim brzegu, gdy Linnet po�lizn�a si� i wpad�a do wody. Lina ��cz�ca j� z reszt� zosta�a natychmiast przeci�ta - Indianie nie chcieli ryzykowa� utraty reszty wi�ni�w, gdyby kt�re� dziecko uton�o. Linnet z trudem wyci�gn�a szamoc�cego si� Ulyssesa na brzeg, po czym upad�a bez si� na ziemi�. - Linnet! O co im chodzi? - zapyta�a Patsy Gallagher. Linnet zauwa�y�a, �e dwaj z m�czyzn wskazuj� j� palcem gestykuluj�c �ywo. Wezwali swego przyw�dc�, a gdy ten na ni� popatrzy�, na jego twarzy malowa� si� gniew. Wci�� jeszcze oszo�omiona szamotanin� w wodzie, dopiero po chwili zda�a sobie spraw�, �e poka- zuj� sobie jej piersi. Mokre ubranie przylgn�o do cia�a, ukazuj�c pe�ny biust dojrza�ej kobiety Skrzy�owa�a ramiona, by si� zas�oni�. - Linnet! -krzykn�a przera�liwie Patsy, gdy jeden z Indian przyskoczy� do le��cej. Zakry�a d�o�mi twarz, by os�oni� si� przed pierwszym ciosem, ale nie uda�o jej si� unikn�� kopni�� w �ebra. Gdy dosi�g�y jej kolejne razy, zwin�a si� w k��bek, nie mog�c wytrzyma� b�lu. Indianie krzyczeli co� do niej gniewnie, a jaka� r�ka si�gn�a do jej obola�ych plec�w. M�czyzna szarpn�� sukni�, ods�aniaj�c jej cia�o. To, co zobaczy�, jeszcze tylko podsyci�o jego gniew. Zacisn�� pi�� i uderzy� dziewczyn� w twarz. Straci�a przytomno��. Linnet! Obud� si�! Uchyli�a powieki, zastanawiaj�c si�, gdzie jest. - Linnet, zajm� si� tob�. Usi�d� i w�� to. Koszula Johnniego. - Patsy? - wyszepta�a. - Och, Linnet! Tak okropnie wygl�dasz! Masz ca�� twarz w si�cach i... - Poci�gn�a nosem i pomog�a Linnet usi���, by w�o�y� na ni� szorstk� lnian� koszul�. - Linnet, powiedz co�. Jak si� czujesz? - Chyba nie�le. Pozwolili ci tu przyj��? My�la�am, �e mnie zostawi�. Bardzo byli �li? - Johnnie i ja domy�lili�my si�, �e pocz�tkowo wzi�li ci� za dziecko, a gdy odkryli, �e nie... - Ale dlaczego pozwolili ci do mnie przyj��? - Nie wiem, ale gdyby nie ty, nie prze�yliby�my tego wszystkiego. Mo�e Indianie te� o tym wiedz�. Och, Linnet, tak si� boj�. - Zarzuci�a r�ce na szyj� Linnet, kt�ra a� zagryz�a z�by, �eby nie p�aka� z b�lu. - Ja te� si� boj� - wyszepta�a. - Ty?! Ty si� nigdy nie boisz. Johnnie m�wi, �e jeste� najodwa�niejsza na ca�ym �wiecie. U�miechn�a si� do dziewczynki mimo b�lu, jaki jej to sprawi�o. - Mo�e wygl�dam na odwa�n�, ale wewn�trz trz�s� si� jak galareta. - Ja te�. Patsy pomog�a Linnet wr�ci� do obozu Indian. Wszystkie dzieci powita�y je bladymi u�miechami, po raz pierwszy wyzwalaj�c si� spod obezw�adniaj�cego uczucia strachu. Rankiem nast�pnego dnia dotarli do wi�kszego obozowiska Indian. Brudne, obdarte kobiety podbieg�y, by powita� m�czyzn i przyjrze� si� dzieciom. Przyw�dca Indian popchn�� Linnet w kierunku grupy kobiet, wskazuj�c gestem r�ki swoj� i jej pier�. Jedna z kobiet krzykn�a i szarpn�a koszul� Linnet, kt�ra skuli�a si� i zakry�a piersi r�koma. Wtedy kobiety roze�mia�y si�. Gdy podnios�a wzrok, stwierdzi�a, �e dzieci zosta�y gdzie� odprowadzone. Ruszy�a ku nim, s�ysz�c ich p�acz pe�en przera�enia, ale kobiety nie pozwoli�y jej na to - �mia�y si� i popycha�y j�. Jedna z nich chwyci�a j� za warkocze. Indianin zn�w co� powiedzia�, a kobiety odsun�y si�, mamrocz�c co� z cicha. Jedna z nich popchn�a Linnet i dziewczyna zrozumia�a, �e ma wpe�zn�� do prostego sza�asu z ga��zi i trawy. Wewn�trz nie da�o si� stan��; by�o tam miejsce najwy�ej dla dw�ch le��cych os�b. Do sza�asu wesz�a Indianka z glinian� misk�. Z naczynia bi� paskudny zapach zje�cza�ego t�uszczu. Indianka zacz�a wciera� papk� w twarz, w�osy i g�rn� cz�� cia�a Linnet, kt�ra stara�a si� siedzie� nieruchomo i nie p�aka�, gdy r�ce kobiety dotyka�y szczeg�lnie bolesnych si�c�w. Potem zostawiono j� sam�. S�ysza�a nieprzytomne okrzyki m�czyzn �wi�tuj�cych zwyci�stwo. Prosz�, wypij to. - Jaka� silna r�ka podpar�a Linnet, a do jej ust przyci�ni�to metalowy kubek. - Nie za szybko, bo si� zakrztusisz. Kilkakrotnie zamruga�a powiekami, dopiero teraz u�wiadomiwszy sobie, �e spa�a. Szerokie ramiona m�- czyzny wydawa�y si� rozsadza� sza�as. Blask �wiat�a z zewn�trz wydoby� blady refleks na naszyjniku z ko�ci otaczaj�cym szyj� m�czyzny. By� prawie nagi. Po�o�y� j� na ziemi, po czym uni�s� jej r�ce, obejrza� dok�adnie i zacz�� wciera� balsam w skaleczenia. _ Teraz widz�, dlaczego wzi�li ci� za dziecko -powiedzia� cichym, g��bokim g�osem. - M�wisz po angielsku - odpar�a Linnet; m�wi�a dziwnie mi�kko, z wyra�nym akcentem. Uni�s� brwi. - Nie tak jak ty, ale od biedy ujd� za Anglika. - Widzia�am ci�. My�la�am, �e jeste� Indianinem, ale to nieprawda. Masz chyba niebieskie oczy? Popatrzy� na ni� zaskoczony, podziwiaj�c jej spok�j. - Gdzie s� dzieci? Dlaczego w og�le tu jeste�my? Oni... zabili naszych. Na moment odwr�ci� wzrok, staraj�c si� ukry� grymas. By� zaskoczony, �e ona w takiej sytuacji martwi si� o innych. - To grupa renegat�w, wyrzutk�w z r�nych plemion. Porywaj� dzieci i odsprzedaj� tym, kt�rzy stracili w�asne potomstwo. My�leli, �e jeste� dzieckiem i nie byli zachwyceni, gdy odkryli, �e tak nie jest. -Jego wzrok pow�drowa� do jej piersi. Na Szalonym Nied�wiedziu jej dojrza�o�� wywar�a du�e wra�enie. - Co... oni teraz z nami zrobi�? Przygl�da� si� jej uwa�nie. Jego niebieskie oczy nabra�y ciemniejszego odcienia. - Dzie�mi si� zajm�, ale ty... Linnet z trudem prze�kn�a �lin� i popatrzy�a mu prosto w oczy. - Chc� zna� prawd�. - M�czy�ni graj� teraz o ciebie. Potem... ~ O mnie? Mam po�lubi� kt�rego� z nich? Jego g�os by� mi�kki. - Nie. Nie my�l� o ma��e�stwie. - Ach! -Jej wargi zacz�y dr�e� i zagryz�a je, staraj�c si� uspokoi�. - Po co tu przyszed�e�? - Moja babka pochodzi�a z plemienia Shawnee. Jeden z tych m�czyzn to m�j kuzyn. Toleruj� moj� obecno��, ale to wszystko. By�em na p�nocy, na polowaniu. - Nie s�dz�, by� m�g� co� dla nas zrobi�. - Obawiam si�, �e nie. Musz� ju� i��. Chcesz jeszcze wody? Potrz�sn�a g�ow�. - Dzi�kuj�, panie... - Mac. - Wyra�nie chcia� ju� i��. Ta dziewczyna by�a taka m�oda i tak bardzo zosta�a pobita. - Dzi�kuj�, panie Mac. - Wystarczy: Mac. - Mac? Czy to twoje imi� czy nazwisko? Zach�ysn�� si� ze zdumienia. - Co? - Czy Mac to twoje imi� czy nazwisko? Wci�� by� zdumiony. - Jeste� niezwykle dociekliwa. A c� to za r�nica, u diab�a? Zamruga�a powiekami, jakby si� mia�a rozp�aka� z powodu jego ostrych s��w. Pokr�ci� g�ow�. - Nazywam si� Devon Macalister, ale zawsze wo�ano na mnie Mac. - Dzi�kuj� za wod� i dotrzymanie mi towarzystwa, panie Macalister. - Nie panie Macalister, tylko po prostu Mac! - Ta dziewczyna zaczyna�a go z�o�ci�. - S�uchaj, nie mia�em zamiaru... - Urwa�, s�ysz�c kroki na zewn�trz. - Musisz i�� - szepn�a. - Nie spodoba im si�, �e tu jeste�. Popatrzy� na ni� zdziwiony i wyszed�. Mac szed� sam przez las. To najdziwniejsza dziewczyna, jak� kiedykolwiek spotka�, i mimo tego, co m�wi� o niej Szalony Nied�wied�, my�la� o niej jak o dziewczynce. Indianie m�wili o jej odwadze, i o tym, �e przez wi�ksz� cz�� drogi nios�a na plecach dziecko. Mac widzia� tego ch�opca i wiedzia�, �e to spory ci�ar. Jaka ona spokojna! Ostatnim razem, gdy widzia� dziewczyn� w podobnej sytuacji, branka histeryzowa�a. Te� chcia� jej pom�c, ale krzycza�a tak g�o�no, �e ledwie zdo�a� uciec nie zauwa�ony. Nie chcia� nawet my�le� o tym, do czego zdolni byli jego towarzysze, gdy sobie �ykn�li whiskey. Ostatnia ofiara wykrwawi�a si� na �mier�. Pomy�la� o kobiecie, kt�ra tak cierpliwie czeka�a w sza�asie. Zamiast krzycze�, wypytywa�a go o innych i dzi�kowa�a mu, jak gdyby siedzieli w gustownym saloniku jakiej� bogatej damy. Przypomnia� sobie jej du�e, b�yszcz�ce oczy, i zastanawia� si�, jakiego mog� by� koloru. Przypomnia� sobie, jak trzyma� jej drobn� d�o�. A niech to! Westchn�� z rezygnacj�. Sam wyda�by na siebie wyrok. Gdy ponownie wszed� do sza�asu, zn�w j� zobaczy�. Siedzia�a spokojnie, z r�koma z�o�onymi na kolanach. - No prosz�, panie Macalister. Nie spodziewa�am si� ponownie pana zobaczy�. U�miechn�� si�, ods�aniaj�c bia�e z�by i skin�� g�ow�. - Powiedz mi, umiesz czyta�? - Ale� tak. - Czy je�li ci� st�d zabior�, nauczysz mnie czyta�? ~ Oczywi�cie - odpar�a szeptem; tylko dr�enie g�osu by�o oznak� jej przera�enia. Podziwia� j� coraz bardziej. - Dobrze. Staraj si� teraz uspokoi�. To mi zajmie troch� czasu, a i tak nie wiem, czy uda mi si� wygra�. Wygra�? Co chcesz przez to powiedzie�? Po prostu mi zaufaj. Postaraj si� zasn��. Do rana nic si� nie wydarzy. A jutro sied� cicho i zaufaj mi. Zrobisz to? - Zrobi�, panie Macalister. _ Nie m�w do mnie �panie Macalister"! U�miechn�a si� s�abo. - Zaufam ci... Devonie. Ju� mia� zaprotestowa�, ale pomy�la�, �e to bezcelowe. - Chyba mi si� to tylko �ni i wkr�tce si� obudz�. Jeste� najbardziej upart� kobiet�, jak� kiedykolwiek spotka�em. - Popatrzy� na ni� raz jeszcze i wyszed�. Linnet nie mog�a spa�. Zd��y�a ju� pogodzi� si� z losem, niezale�nie od tego, co jej przyniesie, a teraz ten m�czyzna rozbudzi� w niej nadziej�. Niemal �a�owa�a, �e tak si� sta�o. Przedtem by�o �atwiej. Nadszed� poranek; jaka� Indianka wesz�a do sza�asu i ruchem g�owy kaza�a jej wyj��. Kilka razy j� popchn�a. Na zewn�trz czeka�a inna kobieta. �mia�a si�, a gdy Linnet si� zachwia�a, uderzy�a j�. Zaci�gni�to j� pod drzewo i przywi�zano do pnia. Nigdzie nie by�o �ladu dzieci. Podesz�o do niej dw�ch Indian w przepaskach biodrowych; ich cia�a by�y natarte oliw�. Przygl�da�a si� wy�szemu, po raz pierwszy widz�c Devona w ca�ej okaza�o�ci. St�pa� pewnie, jakby by� przekonany o swej wa�no�ci. Pod ciemn� sk�r� gra�y mocne mi�nie. Devon natomiast przygl�da� si� kobiecie, dla kt�rej ryzykowa� �ycie, i nie by� zachwycony. Delikatne rysy zaciera� spuchni�ty policzek, pod oczyma widnia�y ciemne plamy, a jej sk�ra i w�osy �mierdzia�y zje�cza�ym sad�em nied�wiedzim. Ale patrz�ce na niego oczy by�y przedziwnie czyste i mia�y kolor mahoniu. Zanim zdo�a� jej dosi�gn��, jedna z kobiet zdar�a z mej koszul�, ods�aniaj�c piersi. Dziewczyna pochyli�a si�, chc�c zas�oni� si� cho� troch�. Wiedzia�a, �e stoi przed ni� Devon i stara�a si� patrze� mu w oczy. Stara�a si�, mimo �e stoj�ca obok kobieta �mia�a si� wskazuj�c j� palcem. Zobaczy�a, �e Devon skin�� g�ow� w stron� kobiety i przeni�s� wzrok na Linnet. Natychmiast poczu�a przyp�yw si�y. Mia�a wra�enie, �e to on jej w tym pom�g�. - Nie b�j si� - powiedzia�, k�ad�c r�k� na jej plecach. - Indianie ju� opowiadaj� sobie o twojej odwadze. - Przesun�� r�k� po jej ramieniu i niespodziewanie chwyci� d�oni� jej pier�, a ona, przera�ona, ba�a si� odetchn��. Nie spuszcza� wzroku z jej twarzy. Zdj�� r�k� z jej cia�a i u�miechn�� si�. - Mam nadziej�, �e na co dzie� myjesz si� dok�adniej. Nie wydaje mi si�, bym m�g� wytrzyma� z na- uczycielem, kt�ry pachnie tak jak ty. Uda�o jej si� u�miechn�� blado, ale uczucie, jakiego dozna�a, czuj�c jego d�o� na swoim ciele, zaskoczy�o j� r�wnie mocno, jak jego gest Zas�oni� jej piersi skrawkiem koszuli i skin�� do Indianki, po czym odszed�, by do��czy� do grupy m�czyzn. Kobieta zaskrzecza�a co�, wskazuj�c na Linnet i Indianina, ale jego oczy by�y pe�ne z�o�ci. Splun�� na ziemi� u st�p Linnet i odwr�ci� si� do niej plecami. Linnet nie by�a pewna, co zdarzy si� dalej, do chwili, gdy m�czy�ni stan�li naprzeciw siebie na trawiastej polanie tu� przed ni�. Do ich st�p przywi�zany by� kawa� rzemienia, by nie mogli si� od siebie odsun�� dalej ni� na jard. Linnet gwa�townie z�apa�a Powietrze, gdy podano im no�e. Kr��yli przez chwil� przyczajeni. Nagle w s�o�cu b�ysn�o ostrze, gdy Indianin zada� pierwszy cios. rani� Devona i rozci�� mu rami� do �okcia. Nie zwa�aj�c na ran�, Devon walczy� dalej i po chwili wbi� n� w brzuch przeciwnika. Linnet podziwia�a zwierz�c� niemal zr�czno�� i si�� m�czyzny, kt�ry ryzykowa� dla niej �ycie. Nie by� ani bia�ym, ani Indianinem; mia� w sobie spryt i wspania�� umiej�tno�� walki. Devon ci�� przeciwnika przez rami�, si�gaj�c szyi; z jego lewej r�ki wci�� p�yn�a na traw� krew. Indianin natar�, a Devon uskoczy�, cofaj�c gwa�townie stop�. Zwarli si� w trawie, tocz�c si� raz w jedn�, raz w drug� stron�. Przylgn�li do siebie tak mocno, �e trudno by�o dostrzec no�e mi�dzy cia�ami. De-von znalaz� si� na spodzie i wtedy nagle znieruchomieli. W obozie zapanowa�a cisza, nawet otaczaj�cy ich las zamar�. Wszystko by�o nienaturalnie ciche i nie- ruchome. Linnet nie �mia�a odetchn��; odnosi�a wra�enie, �e jej serce tak�e stan�o. Indianin poruszy� si�, a ona wyczu�a ulg� stoj�cej obok Indianki. Wydawa�o jej si�, �e min�y ca�e wieki, zanim cia�o Indianina ods�oni�o Devona i dopiero po chwili Linnet zda�a sobie spraw� z tego, �e to Devon zrzuci� z siebie pozbawione �ycia cia�o przeciwnika. Patrzy�a z niedowierzaniem, jak jej wybawca przecina rzemie� i podchodzi do niej. Uwolni� j� z wi�z�w. - Id� za mn� - nakaza� jej powa�nym, nie znosz�cym sprzeciwu tonem. Zebra�a na piersi strz�py koszuli i ruszy�a za nim, z trudem dotrzymuj�c mu kroku. Niemal wrzuci� j� na siod�o masywnego gniadosza i wskoczy� na niego p�ynnym ruchem. Jedn� r�k� chwyci� wodze, druga obj�� j� w pasie. Przyjrza�a si� jego ranie na ramieniu, stwierdzaj�c z ulg�, �e nie jest g��boka. Jechali tak szybko, jak tylko by� w stanie biec ko� nios�cy na grzbiecie dwie osoby. Linnet stara�a si� siedzie� mo�liwie prosto, nie chc�c by� dodatkowym j ci�arem dla swego wybawcy. Dotarli do strumienia, gdy by�o ju� dobrze po po�udniu, i w ko�cu zatrzymali si�. Zdj�� j� z konia i postawi� na ziemi. Linnet prze wi�za�a si� resztkami koszuli. - My�lisz, �e za nami jad�? Pochyli� si� nad strumieniem i ochlapa� zranione rami� wod�. - Nie jestem pewien, ale wola�bym nie ryzykowa�. Nie s� tacy jak inne plemiona, nie znaj� honoru. Gdyby ten uk�ad zawar� kto� z Shawnee, na pewno dotrzyma�by go. Ale nie oni. W ka�dym razie nie jestem tego pewien. - Daj, ja to zrobi�. - Oddar�a kawa�ek halki, zmoczy�a w wodzie i zacz�a obmywa� jego ran�. Gdy potr�ci�a jej brzeg, spojrza�a na niego i dopiero wtedy zda�a sobie spraw�, �e on wpatruje si� w jej piersi.! Koszula przylgn�a do jej cia�a, wi�c Linnet instynktownie zas�oni�a si� r�kami. Odwr�ci� wzrok. - Nie obawiaj si�. Nie upad�em jeszcze tak nisko jak Szalony Nied�wied�, mimo �e wygl�dam jak jeden z tej bandy. Szybko zmieni�a temat - Rzeczywi�cie tak wygl�dasz. Wyr�niaj� ci� tylko niebieskie oczy. Podejrzewam, Devonie, �e gdy �pisz, wygl�dasz jak prawdziwy Indianin. Wci�� jeszcze nie m�g� si� przyzwyczai� do imienia Devon. Do tej pory nikt nigdy go tak nie nazywa�. B�d� o tym pami�ta�, gdy nast�pnym razem zasn� na szlaku. Teraz jednak sprawd�my, jak daleko a nam si� uciec od nich przed zmrokiem. Podszed� do konia, wyj�� z sakwy kilka pask�w suszonego mi�sa i poda� jej. - Indianie nazwali ci� Ptaszkiem. Pasuje do ciebie. Podejrzewam, �e niewiele jeste� ci�sza od ptaka. - Ptaszek - powt�rzy�a rozbawiona. - To dla ciebie zaszczyt, �e dali ci imi� - ci�gn��, wsadzaj�c j� na konia. - Niecz�sto to robi� w stosunku do je�c�w. - Obj�� j�, by si�gn�� wodzy. - Jak si� nazywasz? - Linnet. I pewnie nie uwierzysz, ale Linnet to po angielsku zi�ba. - Chcesz powiedzie�, �e... - Obawiam si�, �e tak. Ptaszek. Devon roze�mia� si�, przez chwil� opieraj�c si� piersi� o jej plecy. - Jeste�... - Pozw�l, �e zgadn�. Najdziwniejsz� kobiet� na �wiecie, niezale�nie od tego, co to s�owo oznacza. - Dok�adnie tak bym to uj��: najdziwniejsza kobieta, jak� znam. Nie wiedzia�a, czemu to stwierdzenie sprawi�o jej tak� przyjemno��. 2 Jechali milcz�c. Dopiero o zmierzchu zatrzymali si� przy strumieniu. - Tu rozbijemy ob�z na noc - powiedzia� Devon i uni�s� r�ce, by zsadzi� j� z konia. Linnet przemkn�o przez my�l, �e szybko oswoi�a si� z my�l�, �e on jej pomo�e. - Zosta� tu. Cofn� si� troch�, �eby sprawdzi�, czy nikt za nami nie jedzie. Nie boisz si� zosta� sama? - U�miechn�� si� na my�l, jak g�upie by�o to pytanie. Linnet siedzia�a przez chwil� odpoczywaj�c. Sw�dzia�a j� g�owa. Gdy si� podrapa�a, zabrudzi�a sobie paznokcie. Westchn�a i ruszy�a na poszukiwanie chrustu. Po powrocie Devon stwierdzi�, �e ko� jest rozsiod�any, a ognisko przygotowane. - Nie wiedzia�am, czy mog� rozpali� ogie�. Lepiej, z�by nas nikt nie zauwa�y�. - I bardzo m�drze, ale chyba ludzie Szalonego Nied�wiedzia s� zbyt leniwi, by nas goni�. Maj� dzieci i to im wystarcza. - Szalony Nied�wied�. Czy to ten, kt�rego...? - nie. To by� C�tkowany Wilk. - Popatrzy� na ni� uwa�nie, rozpalaj�c ogie�. - Przykro mi, �e musia�e�... - Nie m�wmy o tym. Sta�o si�. Teraz podejd� do mnie i poka� mi to rozci�cie na ustach. Szybko pokona�a kilka st�p dziel�cych ich od siebie i usiad�a, a on uj�� jej twarz w swe wielkie, silnej d�onie i delikatnie zbada� okolice zranienia. - Otw�rz usta. Us�ucha�a; wpatrywa�a si� w jego czo�o, podczas gdy on przygl�da� si� jej z�bom. - �wietnie. Chyba nie ma �adnych z�ama�. A co z reszt�? Co� ci� jeszcze boli? - �ebra. Ale to tylko st�uczenie. -Zobaczymy. Pewien jestem, �e gdyby nawet wszystkie by�y po�amane, nie pisn�aby� ani s��wka. - Uni�s� d� jej koszuli i przesun�� r�k� po jej �ebrach. Gdy sko�czy�, cofn�� r�k� i usiad� na ziemi. I Nie wygl�da to na z�amanie. Musz� przyzna�, �e gdybym nie wiedzia�, sam da�bym si� nabra�, �e jeste� dzieckiem. Przynios�em kilka ptak�w. Ugotujemy je, �eby� nabra�a troch� cia�a. - Rak�w? - zapyta�a, ponownie zawi�zuj�c koszul�. - Nie s�ysza�am strza��w. - S� te� inne sposoby polowania, nie tylko strzelanie. Zajmij si� jedzeniem, a ja p�jd� si� op�uka�. Popatrzy�a t�sknie na strumie�. - Te� bym si� wyk�pa�a. Potrz�sn�� g�ow�. - Wydaje mi si�, �e sama woda nie wystarczy, by zetrze� z ciebie ten t�uszcz. Popatrzy�a na brudn�, podart� sp�dnic�, sponiewieran� koszul�, na swoj� zat�uszczon� sk�r�. - Czy ja naprawd� wygl�dam tak koszmarnie? - Widzia�em ju� bardziej eleganckie strachy na wr�ble. Wyd�a usta. - Wci�� nie mog� zrozumie�, dlaczego ryzykowa�e� dla mnie tak wiele, Devonie. Przecie� mogli ci� zabi�. - Ja te� nie rozumiem - odpar� szczerze i rzuci� jej ptaki. - Umiesz chyba gotowa�? Po raz pierwszy u�miechn�a si� do niego, ods�aniaj�c bia�e, r�wne z�by. - Z przyjemno�ci� przyznaj�, �e umiem. Widz�c ten u�miech Devon u�wiadomi� sobie, jak bardzo Linnet jest kobieca. Odwr�ci� si� szybko, chwyci� sakwy i ruszy� do strumienia. Gdy wr�ci�, w jego wygl�dzie nast�pi�a ca�kowita zmiana. Mia� na sobie granatowe bawe�niane spodnie i obszern� niebiesk� koszul� z samodzia�u, wyko�czon� pod szyj� ma�� st�jk�. Po zdj�ciu sk�pej przepaski i ko�cianego naszyjnika mniej przypomina� Indianina, cho� nadal rzuca� si� w oczy orli nos i ciemne w�osy. U�miechn�� si�, siadaj�c po drugiej stronie ogniska. - Zn�w jestem ucywilizowany. Dotkn�a w�os�w przyklejonych do g�owy. - Nie mog� powiedzie� tego o sobie. - Skoro ja wytrzymuj� ten zapach, to i tobie si� uda. Byli wyg�odniali, tote� posi�ek wydawa� im si� niebia�ski, zw�aszcza w por�wnaniu z jedzonymi ostatnio plackami kukurydzianymi i suszonym mi�sem. Potem Devon zgarn�� li�cie na dwa oddalone od siebie o kilka st�p pos�ania i poda� jej koc. - Zabrudz� go - roze�mia�a si�. Devon popatrzy� na ni� uwa�nie. W �wietle ksi�yca brud nie by� a� tak widoczny. - W�tpi� - powiedzia� cicho. Linnet popatrzy�a mu w oczy i poczu�a nag�y strach przed m�czyzn�, kt�remu tyle zawdzi�cza�a. Odwr�ci�a wzrok i u�o�y�a si� na pos�aniu. Zasn�a, zanim zd��y�a zastanowi� si� g��biej nad tym uczuciem. Gdy si� obudzi�a, by�a sama. Odwr�ci�a si�, s�ysz�c niespodziewane trza�niecie suchej ga��zki. Spomi�dzy drzew wyszed� Devon nios�c upolowanego zaj�ca. - �niadanie. - U�miechn�� si�. - innym razem ja b�d� gotowa�. U�miechn�a si� zgodnie i posz�a do strumienia, zdecydowana zrobi� co� ze swoim wygl�dem. Po kilku minutach dosz�a do wniosku, �e jej wysi�ki nie daj� po��danego rezultatu, bo zamiast zmy� brud, rozpro- wadzi�a go tylko po ca�ym ciele. Musia�a si� podda�. Gdy wr�ci�a do ogniska, Devon powita� j� u�miechem, kt�ry szybko zamieni� si� w �miech. Jednak, widz�c, �e dziewczyna jest bliska p�aczu, zamilk�. Podszed� do niej, wyci�gn�� brzeg koszuli ze spodni i zacz�� jej ociera� twarz. - To niewiarygodne, ale wygl�dasz teraz jeszcze gorzej. Mam tylko nadziej�, �e ludzie ze Sweetbriar rozpoznaj� w tobie istot� ludzk�. Patrzy�a pod nogi. - Przykro mi, �e jestem tak odpychaj�ca. - Chod�, usi�d� i zjedz co�. Ja si� ju� przyzwyczai�em do twojego wygl�du. Us�ucha�a i ugryz�a udko zaj�ca. U�miechn�a si�, ocieraj�c z brody t�uszcz. - Mo�e uda�oby mi si� co� upolowa�, gdybym biega�a za zwierz�tami i straszy�a je swoim wygl�dem. Devon roze�mia� si�. - Chyba uda�oby ci si� to. Nast�pnego dnia zrobili kawa� drogi i Linnet musia�a si� bardzo stara�, by nie zasn��. - Wydaje mi si�, �e jeste� porz�dnie zm�czona -powiedzia� po po�udniu. Wzruszy�a ramionami. - Bywa�o gorzej. _ A zatem dobrze, �e wczoraj tak d�ugo jechali�my. Mamy szans� dotrze� do Sweetbriar jeszcze dzi� wie- czorem. - Sweetbriar? - Tam mieszkam. Sto akr�w najpi�kniejszej ziemi, jak� kiedykolwiek widzia�a�. Nad rzek� Cumberland. - Poda� jej kawa�ek suszonego mi�sa. - Sam tam mieszkasz? - Nie. To prawie miasto - odpar� weso�o. - S� tam Emersonowie, Starkowie i Tuckerowie. Mili ludzie. Spodobaj� ci si�. - A zatem ja te� mam tam zamieszka�? - Jasne. Jak inaczej mog�aby� mnie nauczy� czyta�? Nie zapomnia�a� chyba o naszej umowie? U�miechn�a si�, bo rzeczywi�cie zapomnia�a. - To chyba nie b�dzie trudne. P�nym wieczorem dotarli do miejsca, kt�re Devon nazywa� Sweetbriar. Linnet by�a wyczerpana. Na razie zauwa�y�a tylko kilka chat na polanie. Zsun�a si� prosto w obj�cia Devona, kt�ry zsiad� ju� z konia i chcia� j� zdj�� na ziemi�. Wzi�� j� na r�ce. - Devon, mog� i�� sama. Jestem tylko troch� zm�czona. - Po tym, co przesz�a�, w�tpi�, by chcia�o ci si� cho�by otworzy� oczy. Gaylon! - krzykn�� nad jej g�ow�. - Otw�rz drzwi i wpu�� mnie! Drzwi uchyli�y si� i stan�� w nich u�miechni�ty starszy m�czyzna. - Co ty sobie my�lisz? O kt�rej godzinie przychodzi si� do domu? i co ty tam taskasz? -Nie co, tylko kogo. Korpulentny staruszek uni�s� lamp� do twarzy Lin-net, kt�ra zamkn�a oczy pora�one jaskrawym �wiat�em. - Nie wygl�da najlepiej - stwierdzi�. - Jestem Linnet Blanche Tyler, panie Gaylon. Mi�o j mi pana pozna�. - Wyci�gn�a do niego r�k�. Popatrzy� na ni� zdziwiony; brudna dziewucha w obj�ciach m�czyzny, a zachowuje si�, jakby j� przedstawiano samemu prezydentowi. Spojrza� z niedowierzaniem na u�miechni�tego Devona. - Nie�le, co? Tak� j� znalaz�em zwi�zan� u Szalonego Nied�wiedzia. - Szalonego Nied�wiedzia! Na pewno nie pu�ci� jej* z w�asnej woli. - Jasne. Mam na dow�d ran� na r�ce. - Devonie, czy m�g�by� mnie postawi� na ziemi? G�ylon wytrzeszczy� na ni� oczy. - Do kogo ona gada? - Do mnie. - Devon by� najwyra�niej zak�opotany. - Nazywa mnie Devonem. - A po co? - Dlatego, �e tak si� nazywam, staruszku. Devon Macalister. - Phi. Nie wiedzia�em, �e masz jakie� nazwisko, tylko Mac. - Z ni� si� k��� - odpar� Devon stawiaj�c Linnet na , ziemi. - Biegnij po Agnes. Spodoba jej si� ta dziew- czyna. Jest taka bardzo angielska i w og�le. - To dlatego gada tak dziwnie? - Zgadza si�. Teraz sprowad� Agnes. Galopem! Zaprowadzi� Linnet do krzes�a przy kominku. Usiad�a z wdzi�czno�ci�. Wydawa�o jej si�, �e jeszcze nigdy w �yciu nie by�a tak zm�czona. - Agnes b�dzie tu za chwil� i zajmie si� tob� -zapewni�, rozpalaj�c ogie�. Niemal natychmiast pojawi�a si� w chacie jaka� kobieta - przynajmniej takie wra�enie odnios�a Linnet. By�a wysoka, rumiana, mia�a m�ski p�aszcz na-rzucony na koszul� nocn�. Wygl�da�a tak czysto, �e Linnet jeszcze bardziej wstydzi�a si� brudu na swoim ciele i w�osach. _ Mac, co Gaylon wygaduje? Linnet podnios�a si�. - Obawiam si�, �e to ja jestem przyczyn� wszystkich problem�w. Devon uratowa� mnie przed Indianami i teraz wszyscy macie ze mn� k�opot Agnes u�miechn�a si� do brudnej dziewczyny, a Gaylon i Devon wymienili spojrzenia. - W ci�gu kilku ostatnich dni niewiele spa�a i jad�a. Sporo przesz�a - wyja�ni� Devon. - Z tego, co widz�, niewiele ci� obesz�o, co si� z ni� dzia�o. Zabior� j� do siebie. Jak si� nazywasz? - To Linnet Blanche Tyler - odpar� Devon i u�miechn�� si�. - Uwa�aj, bo ani si� obejrzysz, a b�dzie rz�dzi� ca�ym twoim domem. Zmieszana Linnet patrzy�a pod nogi. - Chod�, Linnet. Nie przejmuj si� nimi. Wolisz najpierw co� zje�� czy si� przespa�? - Chcia�abym si� wyk�pa�. - Rozumiem ci� lepiej, ni� my�lisz. Kilka godzin p�niej Linnet w�lizn�a si� pod ko�dr�. Szorowa�a si� tak zawzi�cie, �e Agnes musia�a j� przywo�a� do porz�dku. Zjad�a jajecznic� z czterech jajek i dwie wielkie grzanki z mas�em. Teraz le�a�a w czystej koszuli nocnej. Zasn�a natychmiast. Gdy si� obudzi�a, by�o cicho, ale wiedzia�a, �e dzie� juz dawno si� zacz��. Przeci�gaj�c si�, dotkn�a w�os�w, by si� upewni� �e s� czyste. Podesz�a do skraju stryszku, na kt�rym sta�o ��ko. Drzwi chaty otworzy�y si� i wesz�a Agnes. - A obudzi�a� si�? Wszyscy w Sweetbriar umieraj� niecierpliwo�ci. Chc� zobaczy�, co takiego Mac przywi�z� ze sob� do domu. By�am u Tucker�w i ich Caroline po�yczy�a mi sukienk� dla ciebie. Zejd� na d�, zobaczymy, czy pasuje. Linnet zesz�a po drabinie, trzymaj�c w jednej r�ce przyd�ug� koszul�. Agnes przy�o�y�a do niej sukienk�. - Tak my�la�am. Trzeba b�dzie troch� wypu�ci� na g�rze. Siadaj i jedz, a ja to poprawi�. Trzeba mi tylko chwili. Linnet jad�a bu�eczki kukurydziane, bekon i mi�d, a Agnes szy�a perkalow� sukienk�. - No, ju�. Zrobione. Zobaczmy, co tutaj mamy. -Pomog�a Linnet ubra� si� i u�miechn�a si� do siebie zadowolona. - Mac zbaranieje, gdy zobaczy, co nam tu przywi�z�. - Naprawd� wygl�dam inaczej? - Nie widzia�am jeszcze czarniejszego i brzydszego smolucha ni� ten, kt�rego nam Mac pokaza� wczoraj. Czekaj, uczesz� ci�. - Agnes, nie musisz tego wszystkiego robi�. Pozw�l, �e ci jako� pomog�. - Ju� do�� mi si� nadzi�kowa�a� wczoraj. Nigdy nie mia�am c�rki i ciesz� si�, �e mog� to dla ciebie zrobi�. - Zrobi�a krok do ty�u podziwiaj�c swoje dzie�o. W�osy Linnet opada�y na plecy obfit� kaskad�, mia�y g��boki, z�oty kolor, gdzieniegdzie roz�wietlony ja�niejszymi pasmami. G�ste, ciemne rz�sy os�ania�y du�e oczy o dziwnym kolorze. Chcia�o si� na nie patrze� i patrze�, staraj�c si� odgadn�� ich niespotykan� barw�. Agnes patrzy�a na zgrabn�, szczup�� sylwetk� Linnet w dopasowanej sukience. - Przez ciebie Corinne oszaleje. - Corinne? To najstarsza c�rka Stark�w. Chodzi�a za Makiem od chwili gdy sko�czy�a dwana�cie lat. A teraz, gdy ju� go prawie usidli�a, zjawia si� tu co� takiego. Mac .? Ach, Devon! Nie powiedzia� ci, �e przywi�z� mnie tu po to, bym go nauczy�a czyta�? Naprawd�? W�a�ciwie to i ja mog�abym go tego nauczy�... Niewa�ne. Nie mog� si� doczeka�, �eby zobaczy� jego min�. Dom Agnes Emerson by� oddalony o mil� od polany, na kt�rej znajdowa� si� sklepik Devona i inne budynki. By�o tam pe�no ludzi, g��wnie dzieci, niecierpliwie wyczekuj�cych pojawienia si� dziewczyny, kt�r� przywi�z� Mac. Przez ca�y ranek s�uchali historii o jej przygodach, mocno podkoloryzowanych przez Gaylona. - Nie wygl�da tak, jak opowiada� Mac - us�ysza�a Linnet za swoimi plecami. Odwr�ci�a si� i zobaczy�a ch�opca, mniej wi�cej siedmioletniego. Mia� brudn� buzi�; z kieszeni stercza� mu kawa�ek sznurka. - A co on m�wi�? - zapyta�a. - Powiedzia�, �e jeste� najodwa�niejsz� kobiet�, jak� kiedykolwiek widzia�. Linnet u�miechn�a si�. - Prawie mnie nie zna. Po prostu by�am zbyt przera�ona, z�by podnosi� raban. Pewnie chcia�by� us�ysze� o jego walce z C�tkowanym Wilkiem. - Mac walczy� z Indianinem? - Ale� tak. - Czemu m�wisz tak dziwnie? - Pochodz� z Anglii. - No dobra. Musz� ju� i��, cze��. Agnes obj�a Linnet ramieniem. - Idziemy. A wy przesta�cie si� gapi�, jak na jakiego� dziwol�ga - powiedzia�a do dzieci, kt�re si� jednak tym wcale nie przej�y - Chod�, poka�� ci� Macowi. Sklep by� d�ugim budynkiem w kszta�cie litery L i Linnet dziwi�a si� teraz, �e przedtem nie zauwa�y�a sk�adowanych tu towar�w. Devon sta� do niej ty�em, rozmawiaj�c z �adn� ciemnow�os� dziewczyn� o nie^ zwykle zmys�owych kszta�tach. Dziewczyna urwa�a w po�owie zdania; przypatrywa�a si� wchodz�cym. Oczy Devona rozszerzy�y si� ze zdumienia. - No, nie masz nic do powiedzenia? R�ni si� troch� od tej cuchn�cej kupki ga�gan�w, kt�r� wczoraj przywioz�e�? - Oczy Agnes b�yszcza�y triumfuj�co. Devon nie m�g� wykrztusi� ani s�owa. Linnet by�a po prostu �liczna; mia�a drobn� buzi� i wielkie oczy, delikatny nosek i mi�kkie usta, wygi�te teraz w nie�mia�ym u�miechu. Poczu� si� oszukany. Dlaczego wcze�niej mu nie powiedzia�a, �e jest tak cholernie �adna? Poczu� rosn�cy w nim gniew. By� z�y, �e go tak zaskoczy�a. - Widz�, �e go zatka�o. To jest Corinne Stark. Cz�sto j� mo�na spotka� w sk�adzie Maca. - Mo�na si� by�o domy�li�, co Agnes o tym s�dzi. Devon podszed� do du�ego sto�u, na kt�rym pi�trzy�y si� sk�ry. - Agnes, mo�e zabra�aby� j� do chaty Starego Luke'a. My�l�, �e mog�aby tam zamieszka�. Trzeba tylko zrobi� porz�dek. Linnet popatrzy�a pytaj�co na towarzyszk�, chc�c si� dowiedzie�, dlaczego Devon j� odpycha, lecz Agnes wpatrywa�a si� w jego plecy. - Mam do�� pracy u siebie. Ty to zr�b - powiedzia�a. Corinne u�miechn�a si� do Devona. - P�jd� z tob�, Mac. Agnes spojrza�a na ni� surowo. - Szczerze m�wi�c, Corinne, s�oneczko, nie mog� .. Doradzi� z tym nowym wzorem pikowania, kt�ry pokaza�a mi twoja matka. Powiedzia�a, �e ty potrafisz mi pom�c. - Mog� to zrobi� kiedy indziej. - Dziewczyna by�a w�ciek�a. Agnes pos�a�a jej przeszywaj�ce spojrzenie. - Nie mam tyle czasu co ty i potrzebuj� ci� w�a�nie W oczach Corinne odbi�a si� z�o�� wywo�ana pora�k�. Rzuci�a ostatnie spojrzenie na Devona i wysz�a z Agnes ze sklepu, omijaj�c Linnet szerokim �ukiem. Gdy zostali sami, Devon nie poruszy� si�. Podesz�a do niego. - Devon? Odwr�ci� si� wreszcie i wpatrzy� w przestrze� ponad jej g�ow�. - Je�li chcesz zobaczy� t� chat�, musimy rusza�. Mam robot�. - Wyszed� szybko ze sklepu, nie zwracaj�c uwagi na Linnet, kt�ra z trudem dotrzymywa�a mu kroku. 3 Chata by�a w op�akanym stanie. Znajdowa�a si� w odleg�o�ci kilku jard�w od sk�adu. Przez dziur� w dachu wdziera�o si� do �rodka �wiat�o s�oneczne, w kominku buszowa�y kurcz�ta, przez okno czmychn�y bawi�ce si� wewn�trz wiewi�rki. Devon wygoni� kurcz�ta, a gdy ucieka�y trzepoc�c skrzyd�ami, uni�s� si� z pod�ogi tuman kurzu. - Oto twoje mieszkanie. Mo�e nie jest to nic nad zwyczajnego, ale da si� tu wytrzyma�, je�li si� troch� popracuje. Nie boisz si� chyba ci�kiej pracy? Jeste� przecie� angielsk� dam�. U�miechn�a si� do niego, a on przypomnia� sobie dwie noce, kt�re sp�dzili razem na szlaku. Dobrze, �e nie wygl�da�a wtedy tak jak teraz. Odwr�ci� wzrok. - Devon, czy ty jeste� na mnie o co� z�y? - Dlaczego mia�bym by� z�y? Czy da�a� mi jaki� pow�d? S�ysza�em, �e nawet ma�y Jessie Tucker ci� polubi�, a ten dzieciak zawsze stroni� od kobiet. Nie mam �adnego powodu, �eby si� na ciebie gniewa�. -Usiad� na �awce, wzbijaj�c tuman kurzu. Zamruga�a powiekami. - Jak twoja r�ka? - �wietnie. - Mog� j� obejrze�? - Nie musisz mi matkowa�. Odwr�ci�a si�, nie mog�c zrozumie� przyczyny jego gniewu, co bola�o j� tym bardziej. Devon ogl�da� czubek swojego buta. By� na siebie z�y za swoje zachowanie, ale to tylko pot�gowa�o jego rozdra�nienie. _ A niech to szlag! - powiedzia� g�o�no. - S�ucham? Rozejrza� si� po zapuszczonej chacie. - Co b�dziesz tu jad�a? My�la�a� ju� o tym? - Jeszcze nie. W�a�ciwie nie zd��y�am jeszcze o niczym pomy�le�. Wygl�da na to, �e do tej pory wszyscy my�leli za mnie. Najpierw ty, potem Agnes. Oczywi�cie powiedzia�e� Agnes... - Je�li dobrze pami�tam - przerwa� jej - nasz uk�ad polega na tym, �e nauczysz mnie czyta� za to, �e wyrwa- �em ci� od Szalonego Nied�wiedzia. Dorzuci�em do tego chat�, ale nie zamierzam ci� �ywi� i ubiera�. - Wcale tego nie oczekuj�. Ju� i tak zrobi�e� dla mnie zbyt wiele. Siedzia�a w plamie s�o�ca. W wielkich oczach dziewczyny wyczyta� zgod� na jego brak zainteresowania jej dalszym losem. By�a zdecydowana nie prosi� ani jego, ani nikogo innego, o wi�cej, ni� sami chcieli jej ofiarowa�. U�miechn�a si� i jej oczy rozb�ys�y. - Kto dla ciebie gotuje, Devonie? Zaskoczy�a go tym pytaniem. - Gaylon, je�li w og�le mo�na to nazwa� gotowaniem. Czasami lituje si� nade mn� kt�ra� z kobiet i zaprasza mnie na kolacj�. - Zawrzemy uk�ad. - A co masz do Przehandlowania? Nawet ta sukienka jest po�yczona. - Pow�drowa� wzrokiem ni�ej i stwierdzi�, �e nie widzia� jeszcze zgrabniejszej kobiety - Umiem gotowa�. Je�li dostarczysz mi sk�adniki, mog� dla ciebie gotowa�, a je�li przyniesiesz mi materia� i nici, uszyj� ci now� koszul�, dla siebie sukienki. To chyba uczciwa propozycja. A� za bardzo, pomy�la�. - A kto zajmie si� drewnem na opa�? - Ja sama. Jestem silna. Wszystko mo�na by�o o niej powiedzie�, tylko nie to, �e jest silna. U�miechn�� si�, potrz�sn�wszy g�ow�. - Jestem pewien, �e przesz�aby� przez kup� gnoju i nadal pachnia�a r�ami. Odwzajemni�a u�miech. - Z tego, co s�ysza�am o swoim wygl�dzie, gdy tu przyby�am, chyba w�a�nie to mi si� przydarzy�o. - Dotkn�a w�os�w. - Tak dobrze zn�w poczu� si� czyst�, mie� na sobie czyste ubranie. - Wyg�adzi�a fa�dy sukienki. -Jeszcze mi nie powiedzia�e�, Devonie, czy dobrze wygl�dam. Bardzo by�e� zaskoczony, �e nie jestem ju� kocmo�uchem? Tak nazwa�a mnie Agnes. Stan�a przed nim, odgarn�wszy z twarzy g�ste, l�ni�ce w s�o�cu w�osy. - Tak mi�o ich dotyka�, wiedz�c, �e si� nie po brudz�. Nie m�g� si� pohamowa�, by nie dotkn�� jej w�os�w. - Nigdy nie zgad�bym, �e s� jasne. Przedtem wydawa�y si� czarne. - Nagle wypu�ci� z palc�w jej w�osy, ale uspokoi� si�, widz�c, �e ona si� do niego u�miecha; jego gniew ust�pi�. - Linnet, nigdy w �yciu nie rozpo- zna�bym w tobie tej cuchn�cej kupy szmat, kt�r� znalaz�em w sza�asie. A skoro ju� po wszystkim, zr�bmy tu porz�dek. - O nie! - zaprotestowa�a natychmiast. - Teraz, kiedy ju� zawarli�my umow�, mo�emy spr�bowa� odzyska� dzieci. Mac nie by� pewien, czy dobrze s�ysza�. - Dzieci? - Te, kt�re uprowadzi� Szalony Nied�wied�. Nie mo�emy ich tak zostawi�. - Czekaj, czekaj! Nie wiesz chyba, o czym m�wisz. Wyznajemy tu zasad�, �e my dajemy Indianom spok�j, a oni si� do nas nie wtr�caj�. - Spok�j! - parskn�a. Zabili moich rodzic�w i porwali dzieci. Nie mo�na tego tak zostawi�! Musz� odebra�! - Ty chcesz im je odebra�? Zapomnia�a�, co ci chcieli zrobi�? - Nie - odpar�a cicho, prze�ykaj�c �lin�. - Ale nie zapomnia�am te� widoku krwi moich rodzic�w. Nie mo�emy pozwoli�, by dzieci wychowywa�y si� w�r�d tych ludzi. Podszed� do niej. - Pos�uchaj mnie, kobieto. Te dzieci trafi� do porz�dnych rodzin, a poza tym nie widz� nic z�ego w tym, �e b�d� si� wychowywa�y w�r�d Indian. A co do ciebie, obieca�a� nauczy� mnie czyta�. Zaryzyko- wa�em ju� �ycie dla obcej osoby i nie zamierzam ryzykowa� powt�rnie dla bandy obcych dzieciak�w. - Odwr�ci� si�, by wyj��. - Sama pojad�, je�li tylko po�yczysz mi konia i strzelb�. Doskonale strzelam. By�am kiedy� na polowaniu w Szkocji i ... Popatrzy� na ni�, jakby oszala�a, i wyszed�. Linnet przez chwil� sta�a nieruchomo, nie wiedz�c, co ma zrobi�. Potem zacz�a sprz�tanie. Zamierza�a wygra� t� dyskusj�, lecz okaza�o si�, �e nie b�dzie to �atwe. Nie s�dzi�a, by Indianie chcieli skrzywdzi� dzieci; mimo to by�a przekonana, �e nale�y je odbi� i odda� krewnym. - Widz�, �e sukienka pasuje na ciebie. - W drzwiach sta�a dziewczynka mniej wi�cej czternastoletnia drobna, piegowata, o twarzy bez wyrazu. Linnet u�miechn�a si� do niej. Dzi�kuj�, �e mi j� po�yczy�a�, ale obawiam si�, Ze j� pobrudz�. Jestem Linnet Tyler. - Wyci�gn�a r�k� a dziewczynka przez chwil� mruga�a powiekami zaskoczona, po czym u�miechn�a si� i poda�a r�k� na powitanie. - Jestem Caroline Tucker. - Tucker? Chyba pozna�am dzi� rano twojego brata. - Jessiego? M�wi� o tobie. Mog� ci w czym� pom�c? - Dzi�kuj�. Chc� tylko troch� uporz�dkowa� to miejsce. To b�dzie m�j dom - doda�a z dum�. Caroline rozejrza�a si� po wal�cej si� chacie, zastanawiaj�c si�, czy tu w og�le da si� mieszka�. - Ale ja nie mam teraz nic innego do roboty - powiedzia�a, chwytaj�c drugi koniec �awki, kt�r� Lin net usi�owa�a wypchn�� na zewn�trz. Nast�pnymi osobami, kt�re pojawi�y si� w chacie, by�y o�mioletnie bli�niaczki Stark�w, Eubrown i Lissie. Mia�y identyczne warkocze i zadarte nosy. Chcia�y pozna� dziewczyn� Maca, bo tak j� okre�li�a pani Emerson. Corinne si� w�cieknie! Ca�e Sweetbriar obieg�a wie��, �e Linnet jest �adna. Wkr�tce w jej chacie zacz�li si� pojawia� pod byle pretekstem niemal wszyscy m�odzie�cy mieszkaj�cy w osadzie. Linnet wysy�a�a ich z wiadrami po wod� do strumienia odleg�ego o oko�o sto jard�w. W pewnej chwili, gdy przykucni�ta zmywa�a pod�og�, zamar�a w bezruchu, zobaczywszy przed sob� nagle par� st�p. Na wspomnienie ataku Indian i widoku matki le��cej na ziemi jej serce zacz�o bi� jak oszala�e. Podnios�a wzrok, ale nie mog�a dojrze� twarzy m�czyzny stoj�cego ty�em do drzwi. Wiem, jestem Linnet Tyler. - Wyci�gn�a r�k�, A on sta� oniemia�y z uchylonymi ustami By� m�ody umi�niony, mia� szczeciniaste ciemne w�osy i nieco zbyt szerokie usta, by m�g� uchodzi� za przystojnego. Og�lnie rzecz bior�c , by� to wygl�daj�cy sympatycznie m�ody cz�owiek. - Ty jeste� t� dziewczyn� przywiezion� przez Maca �stwierdzi� raczej ni� zapyta�, mocnym, mi�ym g�osem. - Tak zgadza si�, a ty? - Nadal nie cofa�a r�ki. - Worth psze pani. Worth Jamieson. Mieszkam na farmie pi�� mil st�d. Dzi� przyszed�em tu do sklepu. Si�gn�a po jego praw� r�k� i potrz�sn�a ni�. - Mi�o mi pana pozna�, panie Jamieson. - Wystarczy Worth, psze pani. Linnet trudno by�o si� przyzwyczai� do ameryka�skiego zwyczaju u�ywania tylko imion. - Mieszkasz w chacie Starego Luke'a? - Tak, zgadza si�. - Wezm� to. Jeste� za s�aba, �eby d�wiga� takie ci�ary. - Wyj�� z jej r�ki kube� pe�en wody. U�miechn�a si� z wdzi�czno�ci�. - Dzi�kuj�. Nie wiedzie� czemu wszyscy tu uwa�a j� mnie za s�abowit�, ale musz� przyzna�, �e sprawia mi to przyjemno��. - Panno Linnet, jest Pani najpi�kniejszym stworzeniem, jakie w �yciu widzia�em. Roze�mia�a si�. - Dzi�kuj� nie tylko za pomoc, ale i za komplement. A teraz pozw�l, �e ci to zabior�. Musz� wyszorowa� pod�og�. Worth nie odda� wiadra, lecz wni�s� je do chaty i postawi� na pod�odze; rozgl�da� si� przez chwil�, po czym wyszed�. Po kilku minutach Linnet ze zdziwieniem stwierdzi�a, �e jej go�� naprawia dziur� w dachu. U�miechn�a si� do niego, pomacha�a mu i zaj�a si� brudn� pod�og�. Hej, Mac, widzia�e�, co si� wyprawia w chacie tej ma�ej? Ca�e miasto jej pomaga - zawo�a� Doli Stark ze swojego ulubionego krzes�a przy wygaszonym kominku. - No, widzia�em - nadesz�a niech�tna odpowied� z przeciwleg�ego k�ta. Gaylon przerwa� struganie kijka. - Nawet Wortha Jamiesona pogoni�a na dach. - Wortha? - powt�rzy� zdziwiony Doli. - Przecie� jest p�ochliwy jak �rebak. Co zrobi�a, �e na ni� w og�le popatrzy�? Nie m�wi�c ju� o naprawianiu dachu. Gaylon powr�ci� do swojego zaj�cia. - Ju� ona tam wie, jak to zrobi�. Nawet Mac bi� si� dla niej z jakim� wyrzutkiem od Szalonego Nied�wiedzia i m�wi� ci, �e wtedy nie by�a takim pachnide�kiem jak dzi� rano. - Nie mo�ecie porozmawia� o czym� innym? - zapyta� Mac znad ksi�gi roz�o�onej na kontuarze. Gaylon i Doli wymienili znacz�ce spojrzenie. Obaj mieli uniesione brwi i �ci�gni�te usta. - Mo�emy m�wi� o pogodzie, ale to nie jest takie smakowite jak ta lala, kt�r� tu przywioz�e� - odpar� Gaylon. - Lepiej j� zaobr�czkuj, Mac, zanim si� tu pojawi Cord. - Cord? - powt�rzy� bezmy�lnie Mac. - A tak, Cord - potwierdzi� Gaylon. - S�ysza�e� o nim, nie? Ten, kt�ry ci zesz�ej zimy zabra� dziewuch� Trulock�w. . - Chyba by�o troch� inaczej, a poza tym fakt, �e to ja przywioz�em Linnet, nie �wiadczy jeszcze, �e jest moja Doli skrzywi� si�. Jasne, �e nie. Ale wszyscy ch�opcy w okolicy wzdychaj� do niej. Devon zatrzasn�� ksi�g�. . -Wyra�nie nie macie nic do roboty, mo�e i wy do niej pobiegniecie? Pewnie, �e bym to zrobi�, ale boj� si�, ze ona i mnie zagoni do roboty jak tych wszystkich palant�w. Kiedy mog�, uciekam od roboty, a poza tym wyros�em ju� z podrywania. - Doli rzuci� ukradkowe spojrzenie na Gaylona. Mac podszed� do drzwi. _ No to mo�e ja si� przejd�. Potrzebuj� troch� �wie�ego powietrza i spokoju. _ Jasne, ch�opie. I zabierz gwo�dzie. S�ysza�em, �e im zabrak�o - krzykn�� Doli, gdy trzasn�y drzwi. Devon wyci�gn�� z kieszeni zw�j sznurka i u�miechn�� si�. Nied�ugo mia�o zaj�� s�o�ce, a on ju� zg�odnia�. My�l o kolacji sam na sam z Linnet sprawi�a, �e u�miechn�� si� szerzej. Dwie godziny p�niej stan�� przed drzwiami Linnet, trzymaj�c w gar�ci dwa kr�liki. Zapuka�. Otworzy�a i u�miechn�a si� na jego widok. Na jednym policzku mia�a smug� kurzu. - W�a�nie sko�czy�am - powiedzia�a. Wyci�gn�a dr��c� r�k� po kr�liki. Nie pozwoli� jej ich wzi��. Po�o�y� dziewczynie r�k� na ramieniu i poprowadzi j� do �awki. � Usi�d� i odpocznij. Ja to ugotuj�. - Nie na tym mia� polega� nasz uk�ad, Devonie. - No i co z tego? Pracujesz przez ca�y bo�y dzie�, odpowiadasz na setki pyta�, a gdy przychodzi pora kolacji, wszyscy znikaj�. U�miechn�a si� s�abo. - Nie przejmuj si�. Nie mieli na my�li nic z�ego. Po prostu pilnuj� w�asnych spraw. A ja nie. - Jestem dla was wszystkich k�opotem. Prawda, Devonie? - Ale� nie