Bułyczow Kir - Wybiła północ
Szczegóły |
Tytuł |
Bułyczow Kir - Wybiła północ |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bułyczow Kir - Wybiła północ PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bułyczow Kir - Wybiła północ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bułyczow Kir - Wybiła północ - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KIR BUŁYCZOW
wybiła północ
Telewizor powiedział groźnie:
- Uszkin, a ty co, nie masz zamiaru oglądać wiadomości?
- Mam zamiar - odrzekłem. - Zjem i przyjdę.
Telewizor pomyślał chwilę i zaprotestował:
- Zjesz potem.
- Potem to mi wystygnie.
- Jak nie przyjdziesz mnie obejrzeć, to na ciebie doniosę. Wiesz, że to zrobię!
Skląłem go, wyszedłem z kuchni i poszedłem przed to pudło do pokoju.
Właśnie zaczynało się ostatnie wydanie dziennika.
Najpierw były wiadomości zza granicy - nasi oddali Tomsk, za to zajęli prawie
cały Symferopol. Rzeź białych w RPA.
Program prowadził ekstrasens Kałużenko, Parfen Kałużenko. Przez cały czas
wytrzeszczał oczy, żebym nie zasnął. Byłem zbyt najedzony i za mało głodny, żeby
spać; dla telewizora w sam raz. Potem pokazywali palenie wiedźmy na stosie w
Sachalinie. W Sachalinie z powodu radioaktywnej wody było sporo wiedźm.
Czarownica broniła się, wołając, że zostanie niewolnicą każdego, kto tylko
zechce, ale ludzie woleli popatrzeć na jej agonię. Odwróciłem się w stronę
Wasyla, ale on nie patrzył na telewizor. A tymczasem na ekranie pokazywano
cudowne dziecko, które wszystkich chętnych popieliło spojrzeniem. Chętnych nie
było, więc przywieziono z więzienia zarośniętego, siwego demokratę. Dziecko bez
przeszkód zamieniło go w popiół.
Później znowu były wiadomości z kraju: konferencja telepatów. Telepaci milczeli,
przekazując sobie bezgłośne informacje. Spiker również nie wiedział, o czym
rozmawiają.
Potem pokazano dyskusję dwóch przepowiadaczy - jeden przepowiadał trzęsienie
ziemi w Moskwie na szóstego września, drugi - wybuch wulkanu na ulicy Twerskiej,
mniej więcej pod koniec czerwca. Zrobiło mi się żal Twerskiej. Później radzono,
co trzeba zrobić ze sceptykiem, jeśli się go dorwie. Okazuje się, że najpierw
trzeba mu odrąbać prawą rękę, potem lewą, a jeśli nie będzie się sprzeciwiał, to
i głowę. Do studia przyprowadzono sceptyka - ciotecznego wnuka jakiegoś tam
ateisty - i zaczęto odrąbywać mu prawą rękę. Wnuczek, całkiem jeszcze młody,
rzucał się i wył. Widownia biła brawo.
Pod koniec były wiadomości kulturalne - "Sen nocy letniej", premiera
telewizyjnego teatru miniatur. Tańczyły w nim sylfidy, rozebrane, ale ze
względów przyzwoitości w czadrach. Potem astrologowie małżonki Dogroby
przedstawili prognozę pogody i życia na dzień następny. Dowiedziałem się, że do
godziny 10.30 nie powinienem zakładać skarpetek, a do pracy najlepiej iść boso i
uważać, żeby nie zamoczyć lewej pięty. O godzinie 12.20 czeka mnie nieprzyjemne
spotkanie - jeśli chcę go uniknąć, muszę schować się pod stół. Do domu
powinienem wrócić pełzając i nie jeść kolacji. Odniosłem wrażenie, że Wasyl
westchnął, ale to było przecież niemożliwe. Miałem ogromną ochotę wyłączyć
telewizor, ale nie dał się - uciekł w kąt i bił we mnie małymi błękitnymi
piorunkami. No i musiałem patrzeć na ucztę wampirów, które rządzą się na drugim
ogólnorosyjskim programie. Najpierw plemię wampirów wysysało krew z ładniutkiej
spikerki, a gdy już z nią skończyli, wzięli się za członków chóru chłopięcego.
Zdążyłem się ucieszyć, że program się skończył, gdy telewizor sam przełączył się
na kanał moskiewski i znany czarownik zaczął opowiadać, co zrobić, żeby pozbyć
się teściowej, nie zostawiając śladów. A inny demonstrował, jak uzyskać lubczyk
z kompozycji gadów i ziół. Potem zaczęła się komedia z życia czartów. Telewizor
zaczął chichotać i parskać, i zapomniał o mnie. Odszedłem od ekranu i wtedy
usłyszałem, że coś skrobie w drzwi.
Odkąd opuściła mnie hrabina Niecziporionok, nikt nie skrobał w moje drzwi.
Podszedłem do nich na palcach. W drzwi ciągle coś skrobało i stukało.
Pomyślałem, że może to siła nieczysta, która uciekła z ekranu. Teraz nie brakuje
jej również na mieście.
Od czasu, gdy zabrakło papieru na książki i gazety, gdy zamknięto szkoły,
ponieważ przestały być potrzebne, a teatry i filharmonie z braku energii
elektrycznej, telewizja była wszystkim. Ja i tak miałem szczęście - dostałem
stary, leniwy i pasjonujący się telewizor. Pozwalał mi spać i nawet wyłączał
się, gdy jadłem śniadanie czy kolację. Inni mają nowiutkie telewizory, ruchliwe
i bardzo groźne. Nie dają się wyłączyć nawet na chwilę. A jeśli już się je
wyłączy - kopią prądem.
Przywarłem do drzwi i szeptem zapytałem:
- Kto tam?
- Ja - zaszeleściło w dziurce od klucza. - Proszę mnie wpuścić. Nie mogę stać na
schodach. Mogą mnie zobaczyć.
- Nie kłamie pan?
- Słowo honoru, że nie.
Uchyliłem drzwi. Przez szczelinę wcisnął się człowiek, przykryty szarą kołdrą.
Na pierwszy rzut oka trudno było się domyślić, że to człowiek: wyglądało to tak,
jakby pełzła sama kołdra - a co, nie może? Teraz tyle rzeczy pełza po ulicy. I
tak nie ma nic do jedzenia.
- Niech pan wejdzie - powiedziałem, bo jestem dobrze wychowany. Moją mamę
spalono na stosie (za to, że nie chciała latać na sabat) dopiero sześć lat temu
i nie zdążyłem jeszcze zapomnieć tego, czego mnie nauczyła.
- Nie mogę. Nie chcę, żeby on mnie zobaczył - zaszeptał mój gość. - Lepiej niech
pan zrobi głośniej. Wtedy nas nie usłyszy.
Wszedłem do pokoju i zrobiłem głośniej, prawie maksymalnie. Teraz nie
usłyszałby nas nawet, gdybyśmy zaczęli krzyczeć.
Człowiek zrzucił kołdrę. Był dużo starszy ode mnie, łysy, z podbitym okiem,
jednym wąsem dłuższym od drugiego i siwizną na skroniach.
- Pan pozwoli, że się przedstawię . Jakow Miakow, dyrektor telewizji.
- Pamiętam, oczywiście - powiedziałem. - Niedawno udzielał pan wywiadu i
prezentował pan nową latorośl wampirów redakcji sportowej.
- Ciiicho - wyjęczał Jakow Miakow. - Oni są wszędzie. Pilnują. Jestem zmuszony
udawać, że też wierzę w czarną i białą magię.
- A przecież u mnie nie ma tego plugastwa.
- Otóż to! - Jakow Miakow usiadł w kucki, opierając się plecami o wieszak. -
Chodźmy do łazienki - powiedział. - Ma pan łazienkę razem z toaletą? Tak? Niech
pan odkręci wodę.
Abstrahując od jego tragicznej sytuacji, Jakow Miakow miał w sobie coś z
przywódcy.
Gdy tylko zamknąłem drzwi od łazienki, w przewodzie wentylacyjnym coś
zaszeleściło, kratka upadła na podłogę, a w otworze pojawiła się czarnowłosa
główka komentatorki sportowej, Żanny Akułowej.
- No to jesteśmy w komplecie - stwierdził Jakow. - Zaczynamy zebranie.
- Do mnie tak goście nie przychodzą.
- A kiedy ostatnio byli u pana goście? - zapytała z góry Żanna.
- Przecież pani wie, że teraz nikt do nikogo nie chodzi.
- Właśnie dlatego do pana przyszliśmy - wyjaśnił Jakow Miakow. Kłęby pary
unosiły się nad wanną, kryjąc twarz Żanny.
- Niech pani zejdzie na dół - zaproponowałem.
Razem z Jakowem wyciągnęliśmy ją z przewodu i postawiliśmy na podłodze. Żanna
była lekka, giętka i zwinna. Spodobało mi się to.
- Potrzebna nam pana pomoc, Uszkin - powiedział Jakow Miakow. - Władzę w
telewizji przejęły diabły, wampiry, astrolodzy, przepowiadacze i inne
diabelstwo.
- Jutro przejmą kontrolę nad całym państwem - dodała Żanna.
- Zgadza się - przytaknąłem. - Z radością nie oglądałbym tego ścierwa, ale
telewizor się złości. Jest u nich na służbie.
- Tak, wiele osób się skarży - westchnął Jakow. - Wczoraj w sypialni prezydenta
znaleziono wampirka. Trzeba było przetaczać krew.
Żanna chlipnęła. Chwyciła mnie za rękę i mocno ścisnęła. Para coraz gęściej
wypełniała łazienkę. Wyglądało to tak, jakby moi goście pływali we mgle.
- Normalni ludzie zostali pozbawieni władzy i zdrowego rozsądku - ciągnął Jakow
Miakow. - Kraj pogrąża się w nędzy. Na placach płoną stosy, wampiry bezkarnie
piją krew w domach dziecka, a nawet zabijają noworodki; wiedźmy robią szynkę z
rokujących nadzieję młodzieńców, a rusałki znęcają się seksualnie nad
małoletnimi.
- W telewizji też? - zdziwiłem się.
- Mówimy ogólnie - powiedziała szybko Żanna. - Może pan odkręcić zimną wodę?
Przyznałem jej rację i woda zrobiła się chłodniejsza. Jakow Miakow tymczasem
kontynuował z zapałem.
- Nie dziś, to jutro resztki cywilizacji legną w gruzach. I wtedy świat powróci
do stanu pierwotnego.
- Sami jesteśmy sobie winni. - Żanna Akułowa wpatrywała się we mnie czarnymi
oczami.
- Oczywiście, że wy - zgodziłem się. - Pamiętam, jak się to wszystko zaczęło. Na
początku prowadziliście jakieś tam astrologiczne dyskusje, potem z ekranów
zaczęli wytrzeszczać oczy ekstrasensi i przepowiadacze, potem pojawili się
pierwsi czarownicy...
- Dosyć, dosyć! - przerwał mi Jakow Miakow. - To wszystko wydarzyło się, zanim
mianowano mnie dyrektorem telewizji...
- W płonnej nadziei - podchwyciła Żanna - że uda się powstrzymać ten potok
mistyki i czarnoksięstwa.
- Zostałem oblężony we własnym gabinecie - westchnął Jakow Miakow. - I dzisiaj
nawet musiałem wydostawać się z niego przez okno, po drabince sznurowej.
- Którą przyniosłam pod spódnicą - wyjaśniła dzielna Żanna.
- Musi nam pan pomóc! - wykrzyknął Jakow Miakow, rzucając mi się do nóg.
Ciężko było to wykonać - w mojej łazience z trudem mieszczą się trzy osoby i
jeśli jedna z nich zacznie się rzucać do nóg, to pozostali muszą się
rozpłaszczyć na ścianach. Żanna musiała wejść na muszlę klozetową. Dzięki temu
zobaczyłem, jakie ma zgrabne nogi.
- Ale jak ja mógłbym pomóc? - zdziwiłem się.
- A zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego u pana w domu nie ma ani jednego
wampira czy wilkołaka? - zapytała Żanna.
- Ani jednego kosmity lub ekstrasensa? - dodał Jakow.
Jakow wstał z podłogi, a ja pomogłem Żannie zejść z klozetu.
Przez szparę w drzwiach zajrzał Wasyl. Psyknąłem na niego, żeby wrócił do pokoju
przed telewizor, bo inaczej ten zauważy moją nieobecność.
- A w innych domach? - zapytałem.
- Niech pan nie udaje głupiego, Uszkin - rozzłościł się Jakow Miakow. - Pana dom
jest jedynym domem w Moskwie, którego unika siła nieczysta. I pan dobrze wie
dlaczego.
- Nie wiem.
- Wie pan.
Nie zdążyłem ponownie zaprzeczyć, gdy poczułem na policzku dotyk gorących ust
Żanny Akułowej.
- Kochany - wyszeptała - pomyśl o dzieciach, zamęczonych zjawami, o ludziach,
utopionych przez rusałki, okłamanych przez ekstrasensów, ogołoconych z pieniędzy
przez wróżki! O tych, którzy ukrywają się w lasach, bojąc się wrócić do swoich
domów. Pomyśl o losach ludzi, którzy musieli zrezygnować z podróży samolotami,
bo samoloty przeszkadzają latającym wiedźmom, którzy musieli zamknąć szkoły, bo
duże grupy dzieci przyciągają stada wampirów...
- Ale jak? - Wzruszyło mnie zaufanie, jakie okazywali mi tacy ważni ludzie.
- Tak samo, jak zrobiłeś to u siebie w domu. Tylko musisz to zrobić w studiu, w
Ostankinie, gdzie te potwory gnieżdżą się, rozmnażają i skąd wylatują na Moskwę
i cały świat.
- Kiedy? - zapytałem. Chciałem to odroczyć. Byłem przerażony.
- Dzisiaj - odpowiedział Jakow Miakow. - Dzisiaj oni wszyscy zbierają się w
telewizji, żeby ustalić, kiedy zadać ludzkości ostateczny cios.
- A może jutro?
- Kochany - Żanna objęła mnie gorąco. - jeśli tego dokonasz, będę twoja.
- Ależ ja nie dlatego - obraziłem się. - Tego by jeszcze brakowało!
Jakow Miakow dyskretnie się uśmiechnął, najwidoczniej wierząc, że wygrał.
Zegar wybił 21.30.
Nie powiedzieliśmy telewizorowi, że wychodzimy. Prawie na pewno zawładnęła nim
już siła nieczysta. Wzięliśmy moją rudą walizkę.
Na dach wyszliśmy przez strych, potem szliśmy wśród anten telewizyjnych i
kominów. Gdy schodziliśmy po schodach przeciwpożarowych w dzielnicy
Małomoskiewskiej, zauważył nas jakiś astrolog w obszernej, długiej szacie. Stał
na dachu sąsiedniego domu i gapił się na gwiazdy. Gdy byliśmy już na ulicy,
zobaczyłem, że podtrzymując poły chałatu, biegnie do budki telefonicznej.
Jakow Miakow chciał go dogonić i przydusić, ale Żanna zaproponowała, żeby biec
podwórkami aż do skrzyżowania, a potem między nowymi domami za kinem "Kosmos".
Jeśli nawet widział nas jakiś diabeł, to my i tak tego nie zauważyliśmy. Szliśmy
przez podwórka, wśród topoli, osik i nowych domów. Gdzieniegdzie paliło się
jeszcze światło i nawet kątem oka dostrzegłem na pierwszym piętrze telewizor, z
którego na widzów groźnie patrzył ogolony na łyso joga. Na jego ramieniu
zasiadła śpiewająca tenorem wrona.
Biegliśmy, przekazując sobie walizkę. Byliśmy zmęczeni. Pod nogami chlupał mokry
śnieg. Pierwszy sygnał alarmowy odebraliśmy, gdy widać już było światła ośrodka
telewizji. Zjawa, podobna do świecącej meduzy, wypłynęła zza rogu i zamachała
krótkimi łapkami. Chciała nas śmiertelnie przerazić. Nie udało jej się to, ale
widok był paskudny. Tyle się już człowiek naoglądał tych zjaw, a i tak się do
nich nie przyzwyczaił.
Żanna i Jakow klapnęli w śniegową papkę i dalej się czołgali - nie wytrzymali
nerwowo. Biegłem, dźwigając walizkę i opędzając się od zjawy, która wezwała na
pomoc latającego ekstrasensa, a ten wił się nade mną i wykonywał taneczne pas.
Jakow Miakow pełzł pierwszy, przez cały czas skręcając w lewo.
- Przez wejście główne się nie przebijemy! - krzyknął. - Ptrzcie, wszystko
pozamykane! Przestraszyli się, dranie!
Rzeczywiście, przed wejściem głównym kręciły się jakieś postacie, świeciły się
jakieś przedmioty, może latarki. Żanna wpadła w głęboką kałużę, wyciągnąłem ją.
Przy okazji jeszcze raz przekonałem się, jakie ma ładne nogi.
- Ktttóra ggggodddzina? - zapytała, szczękając zębami.
- Za dwadzieścia dwunasta - odpowiedziałem.
- Będą próbowali zatrzymać czas - stwierdził Jakow Miakow. Leżał w śniegu i
prawie nie było go widać. - Ale na Spaskiej wieży stoją żołnierze straży
pogranicznej, chłopy na schwał, bezrobotni, z nimiim tak łatwo nie pójdzie.
Od wejścia rzucił się na nas tłum. Było ciemno, ale w mdłym świetle rzadkich
latarni widziałem wyszczerzone zęby wampirów i świecące oczy Obserwatorów
latających talerzy.
- A teraz za mną! - Dyrektor telewizji i nadzieja demokracji skoczył na równe
nogi jak prostująca się sprężyna i rzucił się do niewidocznych drzwi w budynku
techników.
Pobiegliśmy za nim.
Plugastwo nie spodziewało się po nas takiego zrywu i dzięki temu zdążyliśmy
zatrzasnąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę, zanim nas dopadli. Drzwiami
wstrząsały uderzenia i wycia, ale my biegliśmy już po korytarzach.
Po dziesięciu minutach stanęliśmy przed schodami przeciwpożarowymi, które
prowadziły na pierwsze piętro, do gabinetu Jakowa Miakowa.
Jako pierwszy zaczął się wdrapywać Jakow. Za nim Żanna Akułowa. Przed moimi
oczami migały jej śliczne nogi. Walizka była potwornie ciężka.
- Wszystko w porządku - powiedział Jakow.
Wyszliśmy na korytarz i zobaczyliśmy drzwi do jego gabinetu. Jak na złość na
klamce drzemało małe diablątko, jedna z tych swołoczy, którymi wysługują się
klany mafijno-zaświatowe.
- Aha! - pisnęło diablątko i odskoczyło, zanim Jakow Miakow zdążył je złapać. -
Doniosę, doniosę, doniosę!!!
Żanna rzuciła się za nim, ale nie udało się jej go dogonić.
Jakow Miakow otworzył drzwi gabinetu. Niepotrzebnie zresztą trudził się
zamykaniem ich na klucz. Na kanapie wylegiwała się roznegliżowana
przepowiadaczka, z otwartą na środku księgą losu, i paliła kalian; dwie stare
Cyganki grały na podłodze przed stołem kartami do tarota, a obok monitora wił
się korzeń mandragory.
Jakow podszedł do selektora i włączył go.
- Studio numer jeden?! - zawołał. - Odpowiedzcie!
Na monitorze pojawiła się zaniepokojona twarz mojej ulubionej spikerki
Tanieczki.
- Trzymamy się ostatkiem sił! - krzyknęła. - Gdzie są obiecane posiłki?
W tym momencie w kadr weszła dłoń szkieletu i zacisnęła się na ustach spikerki.
Tania straciła przytomność.
- Która godzina? - zapytał Jakow.
- Za osiem dwunasta - odpowiedziała Żanna Akułowa. Widać było, że drży.
- Nie mamy innego wyjścia, musimy biec do pierwszego studia.
- Mogą wyłączyć energię - wtrąciłem się.
- Na szczęście są analfabetami i nie mają pojęcia o technice. Im się wydaje, że
nauki i techniki nie ma, że światło pali się samo z siebie. - Jakow Miakow
zaśmiał się powściągliwie, mimo że wcale nie było mu do śmiechu.
Nie bawiła mnie perspektywa biegania tam i z powrotem po korytarzach
wypełnionych plugastwem, ale wiedziałem, że moim obowiązkiem jest pomóc
ojczyźnie powrócić do normalnego życia. Przez siedemdziesiąt pięć lat żyliśmy
pod panowaniem wilkołaków, zwanych komunistami, potem, po krótkim okresie
demokracji, znowu nastąpiło panowanie wilkołaków, tym razem prawdziwych. I teraz
one, nie przestając się rozmnażać, żerują jak pasożyty na naszych zabobonach,
lękach i nadziejach. Nie przypadkiem najwięcej wszelkiego rodzaju astrologów,
ekstrasensów, przepowiadaczy i wampirów kręci się wokół szpitali - im gorzej
czuje się człowiek, tym lepiej powodzi się wszelkiego rodzaju
kaszpirowszczyźnie.
Szliśmy po korytarzach telewizji udając, że właściwie nic takiego się nie
dzieje. Oto idzie dyrektor Jakow Miakow, pogodzony z tym, że władzę przejęły
wampiry. Obok niego czarująca, szczuplutka Żanna Akułowa z nowym mężnym
wielbicielem, niosącym w ręku walizkę.
Mijali nas inni pracownicy telewizji, każdy gdzieś się spieszył, każdy miał coś
do załatwienia. W telewizji muszą przecież pracować zwykli ludzie, w przeciwnym
razie staną maszyny, bo diabelstwo nie ma pojęcia, jak zbudowany jest parowóz.
Z przeciwka szedł jakiś diabeł wyższego zaszeregowania, jego rozłożyste poroże
unosiło się nad łbem. Obok niego, z ożywieniem szczebiocząc, dreptała
podstarzała brunetka Dżunna. Za nią biegli ochroniarze, od czasu do czasu
strzelając gdzie popadnie. Musieliśmy uważać, żeby nie nadepnąć na trupy.
Myśleliśmy, że dotrzemy do studia bez przygód, ale plugastwo nas oszukało.
Gdy tylko Jakow Miakow otworzył drzwi, ze wszystkich stron rzuciły się na nas
wampiry, astrologowie, wilkołaki, drapieżne rusałki i przepowiadacze z żółtą
watą wystającą z owłosionych uszu. Napadem kierowała, nie wychodząc z
moździerza, ohydna wiedźma, z braku miotły wymachująca szczotką do podłogi.
Zostaliśmy związani i zawleczeni na scenę, nad którą ciągle wisiał napis TĘCZA
TWÓRCZOŚCI LUDOWEJ.
- Niech wszyscy to zobaczą! - zawyła wiedźma. - Włączyć wszystkie programy!
Słyszycie mnie?
- Słyszymy - odpowiedzieli smętnie zniewoleni operatorzy i reżyserzy.
- Włączyć Interwizję i Eurowizję! Włączyć wolne miasto Brześć! Niech cały świat
zobaczy, co robimy ze zdrajcami i wrogami wielkiego mistycznego bractwa!
Z prawej strony wieszała się na mnie młoda, śmierdząca zdechłymi rybami
rusałeczka; z lewej trzymał mnie wilkołak, który to zaczynał zmieniać się w
wilka, to, przyłapując się na tym, znowu przybierał rysy człowieka.
Zapłonęły monitory.
- Cisza w studio! - wrzasnął astrolog ze znanej bandy grabiącej w wolne dni
turystów na wielkiej drodze Smoleńskiej.
Wiedźma uderzyła moździerzem w scenę. Jupitery zwróciły w naszą stronę swoje
oślepiające mordy. Wiedziałem, czułem, że studio jest dosłownie nabite
plugastwem, które przybiegło świętować zgubę ostatniego ludzkiego dyrektora
telewizji, nieulękłej Żanny Akułowej i mnie, skromnej ostoi sił trzeźwości w
świecie szaleństwa.
- Dokładnie o północy - wyła wiedźma - pod moim przywództwem, na oczach
miliardów telewidzów, kolektywnie rozszarpiemy tę złowieszczą trójcę...
Pozostała minuta...
Żanna popatrzyła na mnie.
- Jaka szkoda - powiedziała cicho - jaka szkoda, że spotkaliśmy się tak późno...
- To się jeszcze okaże.
- Panowie, towarzysze, obywatele - krzyknął Jakow Miakow, który nawet w takim
momencie pozostawał nieulękłym demokratą. - Triumf ciemnych sił irracjonalizmu
nie jest wieczny! Ludzkość zwycięży! A wy wszyscy skończycie w swoich tartarach!
- Kończ z nimi! - zawyła wzburzona sala.
Głośno i dźwięcznie wybił zegar.
Pierwsze uderzenie...
I wtedy przy akompaniamencie wyjącego tłumu podniosłem rękę z wiszącą na niej
rusałką i palnąłem nią wilkołaka w łeb. Wilkołak wbił w jej ciało swoje wilcze
kły.
Odskoczyłem.
Schyliłem się i otworzyłem walizkę.
Czując, że coś jest nie w porządku, wampiry i astrologowie rzucili się na mnie.
Ale było już za późno.
Zegar wybił po raz drugi, trzeci i czwarty. Wasyl, wypuszczony z walizki,
wleciał na jakąś poprzeczkę i głośno, na całe gardło, zapiał.
- Kukurykuuu!!!
Jak rażone gromem zamarły wampiry, obwisły rusałki, westchnęły leśne licha,
zadrżeli ekstrasensi...
Pięć, sześć, siedem...
- Kukurykuuu! - rozległa się triumfalnie zwycięska pieśń Wasyla.
Mój bohater i przyjaciel, który tak niezawodnie chronił moje mieszkanie od
plugastwa, bojącego się jak śmierci koguciego krzyku... Teraz miał obronić
telewizję i cały mój piękny kraj...
Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście...
- Kukurykuuu!!! - zapiał po raz trzeci kogut.
I wszyscy zniknęli - i wiedźmy, i przepowiadacze, i wróżki, i czarownicy, i
wampiry, i wodniki, i kandydaci nauk medycznych...
W sali było głośno i bardzo pusto... Na podłodze lśniła złota szpilka starej
wróżki-akuszerki.
Ktoś nieśmiało zaklaskał. Pewnie któryś z techników.
Żanna odwróciła się do mnie i zapytała:
- Co pan robi dziś wieczorem?
- Co pani rozkaże - odparłem.
Kogut usiadł mi na ramieniu.
- Niech pan nie przecenia swoich osiągnięć, Uszkin - powiedział srogo Jakow
Miakow. - To dopiero początek walki. Plugastwo jest praktycznie niezniszczalne.
Przełożyła Ewa Skórska