Bujko Mirosław - Czerwony byk
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Bujko Mirosław - Czerwony byk |
Rozszerzenie: |
Bujko Mirosław - Czerwony byk PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Bujko Mirosław - Czerwony byk pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Bujko Mirosław - Czerwony byk Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Bujko Mirosław - Czerwony byk Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Miros∏ aw m. Bujko
Strona 2
Dedykuję wszystkim plagiatorom
dręczonym przez wyrzuty sumienia.
Strona 3
Maszyny o kilka wieków wyprzedzają moralność,
a kiedy moralność je dogoni, może nie będzie już
potrzebna.
Mam nadzieję, że nie. Jesteśmy jednak jedynie termi-
tami na planecie.
Być może, kiedy zbyt głęboko wgryziemy się w pla-
netę, dojdzie do obrachunku – kto wie?
Harry Truman
Tu nie chodzi o wybór między pokojem a wojną.
Tu chodzi o wybór między wojną a inną wojną.
Mahabharata
Wybrałeś wojnę i oto jest. Wszystko już gotowe:
wojownicy, konie, rydwany, wozy pełne broni, kon-
woje, namioty dla rannych, drwa na stosy ciałopalne,
jasnowidze, węże jadowite…
Mahabharata
Strona 4
Południe 29 lipca 1944.
Cztery i pół tysiąca metrów
nad Mandżurią
Chmury. Chmury. Chmury. W dole i po bokach. To było zabaw-
ne wrażenie. Wydawało się, że są bardzo blisko i wystarczy-
łoby tylko wyciągnąć rękę, żeby poczuć ich ulotny dotyk. Ale
były także bardzo realne. Przepływały majestatycznie, niczym
trącone łyżeczką kupki słodkiej pianki z białek, pływającej po
mlecznej powierzchni zupy nic.
Gdy był mały, nienawidził tej zupy za mdłą słodycz, ale
jeszcze bardziej dlatego, że przyrządzanie jej wprawiało jego
matkę w absurdalne samozadowolenie. Tak jakby stworzyła coś
wielkiego i wspaniałego. Wnosiła tę zupę z triumfującą miną,
niczym westalka niosąca święty ogień przed ołtarz Zeusa. Jego
starszy brat uwielbiał to paskudztwo i był zwykle głównym ako-
litą na mdłym i słodkim jednocześnie nabożeństwie. Ale jego
brat po kilkuletnim okresie wstrętu do jakiegokolwiek jedzenia
od czego rodzice żartobliwie ochrzcili go Teddym-Niejad-
kiem wpadł w kolejny cykl: pożerania wszelkiej strawy bez
umiaru. Smakowała mu nawet zupa nic. Świństwo sporządzone
z zimnego, osłodzonego waniliowym cukrem mleka i równie
słodkiej pianki z białek, ubitej kunsztownie zabawnym, spręży-
nowym ubijakiem. W dodatku zupę nic podawało się w domu
Darrellów zamiast jego ulubionego deseru wiśniowej gala-
retki z zastygłymi w kolorowym, pysznym żelu kawałkami
pomarańcz. Ale teraz… poprawił się w fotelu, bo nagle ostro
zakłuło go w kręgosłupie teraz kilka łyżek zupy nic sprawi-
łoby mu przyjemność. Może przywołałoby specyficzny, jedyny
na świecie waniliowy zapach domu w niedzielne popołudnie,
kiedy to zwyczajowo u Darrellów pojawiała się na stole zupa
nic, niwecząc doszczętnie pikantny i kleisty smak świąteczne-
go indyka z borówkami. Chmury były wspaniałe. Gdy leciut-
ko zmrużyło się oczy, można było dostrzec w ich kształtach
9
Strona 5
rzeczy zupełnie niezwykłe. Podstawa tej olbrzymiej, rozdętej
do monstrualnych rozmiarów, lokowała się na dziewięciu
tysiącach stóp. O ile znał się na chmurach, była polepiona
z cumulusów. Ulotnych, niefrasobliwych tworów, jakże chętnie
inicjujących swój nietrwały, liczony w minutach, żywot w taki
właśnie piękny, słoneczny dzień. Gdy jednak twory te zaczną
się gromadzić, jak demonstranci pod siedzibą władz stanowych,
i konspirować, ich połączone nietrwałości rozbudują się, tak jak
w tym przypadku, w imponującego stratocumulusa i wreszcie
w twór o wygórowanych ambicjach cumulonimbusa, które-
go wierzchołek sięgnie, lekko licząc, trzydziestu tysięcy stóp.
Gigantyczna chmura po prawej w zabawny sposób przypomina-
ła chińską porcelanową figurkę, zdobiącą biurko dowódcy 462
grupy bardzo ciężkich bombowców, stacjonującej w Bazie A1
w Kiunglia. Figurka była wspaniała i Darrell podczas częstych
wizyt w gabinecie dowódcy wpatrywał się w nią urzeczony, sta-
rając się puszczać mimo uszu to, co wyrzucał z siebie czerwony
na gębie pułkownik Jak-mu-tam. Tak go między sobą nazywali,
ponieważ wódz 462 grupy, absolutny władca ich życia i śmier-
ci, znany był głównie z tego, iż nie potrafił zapamiętać nawet
najprościej brzmiących nazwisk swych licznych podwładnych.
Również pięknie dźwięczące nazwy malowniczych miejsco-
wości w opanowanej przez 58 skrzydło bombowe okolicy
w których mieściły się prowizoryczne lotniska, oznaczone
tajemniczymi kryptonimami CV, TC, TR i GI stanowiły dla
pułkownika Jak-mu-tam najprawdziwszą udrękę. Jak głosiły
grupowe ploteczki, godzinami wpatrywał się w mapę, usiłując
wbić do znękanej mózgownicy tajemniczą i niepojętą muzykę
Pengshan, Kiunglia, Hinshing, Kwanghan. Ale nic z tego nie
wychodziło. Nosił więc podobno w kieszeni karteczki ze staran-
nie wykaligrafowanymi nazwami lotnisk i wyjmował je w sto-
sownych chwilach wydawania ważnych rozkazów. Ale i tak nad
wszystkim musiał czuwać jego adiutant, bo Jak-mu-tam mylił
nawet owe karteczki. Ile w tym prawdy, nikt z załóg grupy nie
10
Strona 6
wiedział, ale poziom umysłowy dowódcy był żelaznym tema-
tem dowcipów. Jedna z załóg założyła nawet specjalny brulion,
w którym skrzętnie zapisywała wciąż nowe anegdotki związane
z pułkownikiem. Odczytywano je potem przy akompaniamen-
cie żywiołowej wesołości na specjalnych, suto zakrapianych
piwem spotkaniach, nazywanych konspiracyjnie wieczorami
poetyckimi. Nie trzeba dodawać, że nie wszyscy byli na nie
zapraszani. By wkupić się do klubu dowcipnisiów, trzeba było
wymyślić kolejny, oryginalny dowcip. W ten sposób wstępowa-
ło się w konspiracyjne szeregi żartujących ze zwierzchności,
a to w pojęciu organizatorów „wieczorów poetyckich” sku-
tecznie zabezpieczało klubowiczów przed donosicielstwem.
Chmura przepływała teraz majestatycznie po prawej stronie
i dzięki przestronnemu oszkleniu kabiny (w istocie siedzieli tu
jak w wielkiej szklanej bańce, nazywanej przez załogi cieplar-
nią) można było podziwiać ją bez przeszkód. Kaprys bilionów
mikroskopijnych kryształków lodu, kropelek wody i pary wod-
nej stworzył fantastyczną kopię figurki z biurka dowódcy. To
był stary Chińczyk, siedzący na płaskim nadrzecznym kamieniu
i łowiący ryby. Wszystko było jak trzeba, a sam kapelusz, ideal-
nie wytoczony z altocumulusa, miał ze trzy kilometry średnicy.
Brakowało tylko wędziska z dyndającą na końcu szylkretową
rybką, więc gigantyczny staruszek głupio wyciągał przed
pępkiem kilkusetmetrową, obejmującą rozrzedzone powietrze
prawą dłoń. Wyglądało to tak, jakby się dostojnie onanizował
w atmosferycznej samotności. Darrell rozkaszlał się, gwał-
townie wyrwany z kontemplacji. Rozwalony w prawym fotelu
drugi pilot, oficjalnie kapitan Forrest C. Fisher, a przez przyja-
ciół i znajomych zwany Legendą, zapalił kolejnego papierosa.
Przezwisko miało swoje źródło w skomplikowanych historiach,
którymi Fisher raczył swoje kolejne seksualne zdobycze. Naj-
widoczniej znajdował w zmyślaniu szczególną przyjemność,
choć właściwie koloryzować nie musiał. W kwiecie dwudziestu
dziewięciu lat był mężczyzną nad wyraz urodziwym. Darrell
11
Strona 7
poradził mu czas jakiś temu, by miast konfabulować zabrał
się za pisanie powieści, a dziewczętom mówił jedynie to, co
nieodzowne jako preludium do seksualnych igraszek. Darrell
nie palił od ośmiu lat, a ciśnieniowa instalacja kabin samolotu
wysuszała mu wrażliwą jak u dziecka śluzówkę.
Kopcisz jak głupi! To była pretensja, ale brzmiał
w niej ton autentycznej troski, bo Darrell bardzo lubił swego
zastępcę mimo jego rozlicznych, trudnych do zniesienia
wad. Nawet nie masz pojęcia, jak to gówno śmierdzi.
A pojęcia nie masz, bo nigdy nie rzuciłeś palenia. Pomachał
ostentacyjnie dłonią przed nosem. Z czego oni robią tę tru-
ciznę?
Przecież to camele! Drugi pilot energicznie bronił
ulubionej marki i nawet przyjął w fotelu całkiem przyzwoitą
pozę. W każdym razie zdjął lewą nogę z krawędzi tablicy
przyrządów (podeszwa buta niebezpiecznie naciskała na
obramowanie szybkościomierza) i umieścił ją tam, gdzie
należało, na płaskim pedale orczyka.
Właśnie Darrell zimno cedził słowa pachnie dokład-
nie tak jak wielbłądzie gówno.
Legenda westchnął i zdusił połówkę camela w popielnicz-
ce. Na szczęście popielniczki w samolocie miały szczelne
przykrywki na zawiaskach i niedopałki nie śmierdziały tak
jadowicie. Darrell w swojej dziewiczej popielniczce trzymał
torebkę z mocnymi miętówkami.
Harold, skąd wiesz, jak śmierdzi wielbłądzie gówno?
Legenda był jednak lojalnym konsumentem.
Darrell uśmiechnął się z wyższością.
Latałem przez dwa miesiące w Afryce i byłem na pusty-
ni w nocy. Arabowie rozpalają z tego ogniska, bo te gówna są
wyjątkowo suche i twarde. Tego zapachu się nie zapomina.
A ty sam masz już zęby żółte jak wielbłąd. Kiedyś były cał-
kiem ładne. Wrzucił do ust miętówkę i wykrzywił twarz, bo
wydała mu się wyjątkowo gorzka. Jak te twoje dziewczy-
12
Strona 8
ny mogą się z tobą całować? gderał bez złości. Równie
dobrze mogłyby całować się z tą popielniczką…
Legenda miał gotowy argument i uśmiechnął się szeroko,
bo rozmowa schodziła na jego ulubione tory:
My się nie całujemy! Darrell uniósł brwi w sardonicz-
nym znaku zapytania i czekał na ripostę, świadom poczucia
humoru podwładnego. Od razu zabieramy się do rzeczy.
Szkoda czasu. Zresztą całowanie się jest bardzo niehigienicz-
ne. Te wszystkie mikroby i tak dalej.
Myślisz, że jak zmuszasz je, żeby ssały tę twoją….
Darrell przez chwilę szukał dobrego słowa, by nie popaść
w banał i wulgarność …tę twoją turbosprężarkę, to to jest
higieniczne?
Dla mnie tak.
Darrell nie rzekł nic i tylko pokiwał z politowaniem głową.
Ale to politowanie też było żartem, bo doskonale wiedział, że
Legenda nigdy nie okazał się egoistą. Był dla swoich ofiar
koleżeński i troskliwy. Dbał, by nie daj Boże nie zaszły
z nim w ciążę, i zawsze upewniał się, że miały autentyczny
orgazm. Jednym słowem, gdyby ograniczył swoje bigamicz-
ne skłonności, mógłby być wzorem kochanka.
Dobrze. Darrell musiał się zmusić do tego, by na
powrót wejść w rolę dowódcy. Słońce, chmury i rozmowa
z Fisherem zupełnie go zdemobilizowały. Zejdziemy na
przelotową. Zmniejsz obroty.
Choć wciąż lecieli nad terytorium okupowanym przez
Japończyków, nic im z ziemi ani na niebie nie zagrażało. Nad
celem, a była nim stalownia koncernu Showa w Anshan, też
nie działo się nic godnego odnotowania w dzienniku. Lot-
nictwo japońskie dogorywało. Nie mieli ani personelu, ani
sprzętu, ani paliwa. Obrona przeciwlotnicza w rejonie celu to
nieliczne baterie, których pociski ledwie sięgały pułapu, na
którym podchodzili nad cel. Choć trzeba przyznać, że jeden
pocisk rozerwał się całkiem blisko i samolotem zakołysało
13
Strona 9
gwałtownie, gdy błyskawicznie przelatywał przez chmurę
dymu. W kilka minut później, kiedy dziewięćdziesiąt sześć
bombowców zaczęło wypróżniać się z prawie 900 ton bomb
i stalownię pokryły dokładnie jaskrawe, pomarańczowo-
-czarne bąble eksplozji, słabiutka japońska artyleria zamilkła.
Widać ze strachu.
Misja załogi superfortecy B-29, ochrzczonej zgodnie ze
zwyczajem wisusowskim określeniem Ramp Tramp, zaczęła
się nieszczególnie. Są takie dni, w których nic się nie układa.
A w ogóle pomysł wysyłania samolotów na odległość 1650
mil był zwariowany. Gdy grzali silniki, Anderson, inżynier
pokładowy, zameldował, że wysiadło zasilanie agregatu,
który pompował płyn ze zbiornika wyrównawczego do
instalacji przeciwoblodzeniowych. Zanim technicy obsługi
naziemnej rozebrali urządzenie i poskładali je do kupy, upły-
nęło trzydzieści denerwujących minut. W zasadzie powinien
zażądać odwołania lotu i dodatkowego przeglądu, ale mach-
nął ręką na procedury i wystartowali w pogoń za formacją.
Żeby ją dogonić, Ramp Tramp musiał pędzić przez dwie
godziny na maksymalnych obrotach. Gnać potrafił. Pędzony
czterema wright-cyklonami z których każdy rozwijał, dzię-
ki sprężarkom, moc 2200 koni latał na wysokim pułapie
z prędkością myśliwca. Ale szybkość kosztuje i Darrell z nie-
pokojem obserwował zespolony wskaźnik paliwa. Dogonili,
lecz znad celu trzeba było wracać noga za nogą, bo z wyli-
czeń Andersona wynikało, że do bazy dolecą na ostatnich
galonach. Znów byli sami na wielkim niebie.
Legenda wyprostował się służbiście i z wystudiowaną
godnością sięgnął do manetek sterujących przepustnicami
silników. Ten gest byłby stosowny nawet dla prezydenta
uruchamiającego główną śluzę Kanału Panamskiego podczas
ceremonii otwarcia. Potem wydarzenia potoczyły się w osza-
łamiającym tempie. Numer trzeci, prawy wewnętrzny wright-
14
Strona 10
-cyklon, wyrzucił smugę czarnego dymu z płonącego oleju,
a po chwili rzygnął tym olejem na lśniącą gondolę silnika
i dalej na śliczne, błyszczące wypolerowanym duraluminium
skrzydło. Pozbawiony smarowania silnik zatarł się błyska-
wicznie, a pięciometrowe, czterołopatowe śmigło Hamilton
Standard znieruchomiało. To jeszcze nie było najgorsze.
Bez ładunku dolecieliby z łatwością na trzech motorach, ale
zlekceważona przez Darrella obrona przeciwlotnicza musiała
trafić w coś, co unieruchomiło mechanizm szybkiej zmiany
skoku. Mimo gorączkowych prób Fishera śmigło pozosta-
wało w położeniu roboczym i nie dało się ustawić w cho-
rągiewkę. Prawie pięć metrów kwadratowych powierzchni
łopat dawało monstrualny opór czołowy. W dodatku Ramp
Tramp trząsł się i podrygiwał jak chory na parkinsona, bo
żeby nie pożeglować ku ziemi musieli zwiększyć obroty
numeru czwartego i żonglować mocą pozostałych cyklonów.
A i tak Ramp Tramp zataczał się po niebie jak podchmielony
włóczęga. Oczywiste było, że w samolocie, który musi pchać
stawiające opór łopaty śmigła, benzyna skończy się wcześ-
niej, niżby sobie tego życzyli. To tak, jakby ktoś usiłował
biec pod wiatr z otwartym parasolem.
Tośmy sobie polatali Darrell zaklął bez złości i sięgnął
po słuchawki. Nic się nie da zrobić? Anderson! Wymyśl
coś, bo nie zdążymy na kolację!
Inżynier pokładowy już od dłuższego czasu tkwił frasobli-
wie pomiędzy fotelami pilotów. Teraz włożył suwak logaryt-
miczny do kieszeni bluzy najeżonej ostro zatemperowanymi
ołówkami i pedantycznie zapiął guzik. Jego interpretacja była
wiarygodna, ale ogólnikowa:
To często tak bywa. Nie czuje się nawet uderzenia,
a dopóki nie zmieniają się parametry lotu i pracy silnika,
wszystko trzyma się kupy. Widzieliście, że odmaszerował
dopiero wtedy, kiedy zredukowaliście obroty? Wcześniej
przyrządy niczego nie pokazywały? Prawda?
15
Strona 11
Piloci posłusznie pokiwali głowami. Darrellowi jak na
zawołanie wyświetliły się w głowie strony podręcznika
o poetyckim tytule Awarie statków powietrznych. Musiał
uczyć się na pamięć wykresów i tabel. Wymagano tego,
udzielając licencji oblatywacza. Teraz wszystkie te wykresy
i wyliczanki przyczyn i skutków można było sobie wsadzić
do tyłka i popchnąć patyczkiem.
Pewnie wycelowali w korek od oleju Darrell zmrużył
oko, uśmiechając się do drugiego pilota, choć sytuacja wyglą-
dała na poważną i taką, która zasługiwała na miejsce w rze-
czonej księdze katastrof. Zawsze gdy robiło się niewesoło,
pierwszą jego reakcją było niestosowne, ale poprawiające
nastrój dowcipkowanie. Załogę to zdecydowanie irytowało.
Raczej dokładnie w RPM*… Legenda też się uśmiech-
nął, bo wyobraził sobie japońskiego celowniczego w owija-
czach i z samurajskim mieczem, mierzącego w ich samolot.
Celowniczy był zezowaty i miał rzadkie żółte zęby.
Aha! westchnął Darrell i spojrzał w tył, do góry, na inży-
niera: Anderson, weź swój suwak i oblicz, dokąd mamy szanse
zalecieć na tej kulawej kaczce, a po drodze powiedz Steinerowi,
co ma przekazać do bazy.
Sierżant Albert J. Steiner był radiooperatorem i z racji nie-
miecko brzmiącego nazwiska obiektem niewybrednych docin-
ków załogi. Chcieli mu koniecznie wmówić, że ma w Berlinie
wysoko postawionego kuzyna i że gdyby tylko chciał, mógłby
wykorzystać swoje rodzinne koneksje do odsunięcia Hitlera od
władzy i szybkiego zakończenia wojny. Wręczyli mu nawet
misternie wypiłowany z grubej, oksydowanej blachy Krzyż
Żelazny, który ku ich zdumieniu i hałaśliwej aprobacie zawiesił
sobie natychmiast w wycięciu kołnierzyka i nigdy się z nim nie
rozstawał, wierząc w jego magiczną moc, chroniącą od zestrze-
lenia. Jak dotąd Krzyż działał doskonale.
* RPM – mechanizm zmiany skoku śmigła.
16
Strona 12
Obliczenia nie trwały długo i po chwili Darrell usłyszał
w interkomie głos Andersona:
Harold, zostaw latanie Legendzie i chodź do nas.
Zdjął słuchawki i ciężko wygramolił się z fotela, bo korzonki
znów dały o sobie znać ćmiącym ukłuciem. „To od tego choler-
nego latania pomyślał. Kiedy nie wyłazi się godzinami z fote-
la i człowiek nie rusza się przez cały dzień, to mięśnie zanikają
i nie podtrzymują kręgosłupa, jak należy”. A fotele w superfor-
tecy były wyjątkowo wygodne. Miały nawet, co Darrell uważał
za zbyteczną ekstrawagancję, stosowniejszą raczej dla I klasy
pasażerskiej, luksusowe, wyściełane podłokietniki. Od miesięcy
obiecywał sobie w duchu, że zacznie się gimnastykować, biegać,
grać z chłopcami w piłkę… Ale gdy po kolejnym locie wracał
z baraku Intelligence Service, gdzie dowódcy bombowców
spowiadali się z przebiegu misji, nie zachodził nawet do swojej
kwatery. Nie szedł też pod prysznic, co byłoby ze wszech miar
wskazane po długim locie w klimatyzowanej kabinie. Bocianimi
krokami, przyspieszając jak koń, który wyczuje stajnię, sadził
od razu do lotniskowej kantyny, by poczuć boski smak burbona,
popijanego jasnym, puszkowym piwem. Teraz też chętnie by się
napił, ale regulaminy USAAF nie przewidywały na pokładach
statków powietrznych alkoholu innego niż ten, który krążył
w instalacji antyoblodzeniowej. Anderson zajmował, wraz
z nawigatorem w osobie kapitana Jacka W. Littona Jr., przedział
oddzielony od kabiny pilotów pancernymi płytami. Było tu cał-
kiem przytulnie. Umieszczone na lewej i prawej burcie okienka
zasłonięte były wesołymi, kretonowymi zazdrostkami w kwiat-
ki, które podarowała im narzeczona Juniora jeszcze w kraju. Po
prawej, patrząc w stronę dziobu bombowca, wznosił się ozdo-
biony dziesiątkami zegarów, przełączników i dźwigni ołtarz
głównej konsoli kontrolnej. Anderson miał tu obity skórą fotel.
Intymnie oświetlony, rozkładany stół nawigacyjny z obrotowym
fotelikiem i kompletem podstawowych przyrządów, a pod nim
pomysłowy segregator na mapy, umieszczono na przeciwległej
17
Strona 13
burcie. Stanowisko nawigatora sąsiadowało z boksem operatora
doskonałego radaru bombardierskiego AN/APQ-23. W górze,
niczym olbrzymi bojler, pracowała z cichym szmerem serwomo-
torów przednia wieża strzelecka. Niemal w jednej osi pomiesz-
czono jej lustrzane odbicie: dolną wieżę. Dalej w stronę ogona
zamontowano przegrodę ciśnieniową, za którą znajdowała się
pusta w tej chwili gigantyczna komora bombowa. Anderson
drapał się frasobliwie po krótko ostrzyżonej głowie. Obydwaj
z Juniorem (z wszystkich członów skomplikowanych persona-
liów Littona ostał się tylko Junior) mieli nieszczególne miny.
Nawigator gestem poprosił dowódcę o spojrzenie na mapę i nie
podnosząc już wzroku na Darrella, wbił nóżkę cyrkla w karton.
Jesteśmy tu. Przyłożył do mapy ekierkę z centymetro-
wą podziałką i rozsunął cyrkiel. Potem narysował półokrąg
i uroczyście zakomunikował: Możemy dojechać do każdego
miejsca w tym kółku.
Darrell odsunął go delikatnie i zajął obrotowy fotelik. Przy
okazji po raz pierwszy (choć wydawało mu się, że zna dosko-
nale swój samolot) zauważył, że nóżki fotelika są sprytnie
wsunięte w podłogowe listwy prowadnic. Konstruktor zrobił
to tak przemyślnie, że gdyby nawet przyszło pilotowi do głowy
zrobić superfortecą beczkę, to tylko nawigator oraz jego cyrkle
i ekierki pożeglowałyby w stronę sufitu, a fotelik nie drgnąłby
ani o cal. Granica zakreślona przez rysik cyrkla stawiała załogę
Ramp Tramp w zupełnie nowej sytuacji i Darrell postanowił się
upewnić:
Tylko tyle?
Anderson oburzył się szczerze:
Policzyliśmy dwa razy.
Z tego, moi panowie, wynika niezbicie, że możemy albo
spaść na głowę Japońcom, albo, jak zalecimy dalej chińskim
komunistom, ale ci ugotują nas z ryżem. Zresztą, o ile wiem, tu
nie ma żadnych sensownych lotnisk. Możemy również wracać
do Anshan i zobaczyć, czy stalownia jeszcze się pali…
18
Strona 14
Na Andersonie i Juniorze żarciki dowódcy nie wywarły żad-
nego wrażenia i Darrell też spoważniał:
Macie inny pomysł?
Junior wyciągnął cyrkiel z mapy i wbił jego szpikulec
w innym punkcie, o wiele bardziej na wschód. Gdy tym razem
zakreślił półokrąg, w jego obrębie znalazła się dziurka uczynio-
na poprzednio. Darrell przyjrzał się dokładnie nowej konfigu-
racji:
Nieeee. Jak pragnę zdrowia… Serio?… Chcesz lecieć do
Ruskich? Co to w ogóle za miasto?
Władywostok. Junior był niewzruszony niczym guber-
nator stanowy odrzucający apelację. Bardzo malownicze
miejsce. Nad morzem zachwalał.
Lotnisko? Nieprzekonany do pomysłu Darrell kręcił
głową.
Przecież to ich strategiczna baza! Muszą mieć porządny
runway. Poza tym to sojusznicy.
Darrell podjął decyzję:
Dobra. Wykreślaj kurs. Potem wrócił do kabiny pilo-
tów i moszcząc się w fotelu, polecił Legendzie: Ster na
szymbort, panie Fisher. Lecimy do Władywostoku. Junior
zaraz poda nowy kurs*.
Święci niebiescy! Przecież to u Ruskich! Drugi pilot był
autentycznie zaciekawiony, co nie przeszkodziło mu w wyko-
naniu pięknego zakrętu w lewo. Fisher był niekwestionowanym
mistrzem pilotażu i jego mistrzostwa nie umniejszały nawet
podejrzane podrygi superfortecy. Manewrował okaleczonym
kolosem delikatnymi ruchami sterów, jak wytrawny kawalkator
narowistym ogierem.
Mówią, że za górami. Taka konstatacja oraz nowy
kurs, wykreślony przez Juniora, uspokoiły zupełnie drugiego
* Ten sam incydent wspomniany jest w powieści Jarosława Abramowa-
-Newerlego pt. Alianci.
19
Strona 15
pilota. Do tego stopnia, że zapomniał o paleniu papierosów
i cichutko mruczał coś, co w zarysach przypominało melo-
dię Żółtej róży Teksasu. Legenda kochał latanie, bo latanie
było dla niego zastępczą i przejściową formą jazdy konnej.
Wychował się na dużej farmie i od dziecka nie rozstawał się
z siodłem. Nawet sposób delikatnego, czułego trzymania
trójramiennego wolantu i ułożenie długich, krzywych nóg
na pedałach orczyków było pochodną hipicznych nawyków
Fishera. Ilekroć Legenda z rutynową gracją zasiadał w pra-
wym fotelu, tylekroć Darrell odnosił nieodparte wrażenie, że
przystojny Teksańczyk dosiada konia i że ich B-29-5-BW*
zacznie za chwilę rżeć, parskać i niespokojnie tańczyć pod
wprawnym i wymagającym jeźdźcem. Dla Harolda Darrella
latanie było zupełnie czymś innym. Było jedyną jak dotąd
skuteczną metodą pokonywania największej, jak sądził, jego
słabości. Harold Darrell uważał się bowiem za tchórza. O tym,
że jest tchórzem, dowiedział się w dzieciństwie. Jego starszy
o pięć lat brat wspinał się ochoczo na drzewa i właził bez cie-
nia wahania na chybotliwe kładki przerzucone nad wodą. Dla
Harolda te rzeczy były nieosiągalne. Nie wchodził na kruchy
lód. Podczas wakacji na wsi nie zbliżał się do krów i koni, choć
jego brat w tej samej chwili bez namysłu organizował corridę
ze spotkanym na łące buhajem. W szkole szybko zyskał opinię
ciapy i dryfulca, choć podziwiano jego inteligencję i ponadprze-
ciętne zdolności plastyczne. Tchórzostwo szybko przerodziło się
w męczącą obsesję. Jako dwunastolatek Darrell nie wchodził
na ciemne klatki schodowe, za nic w świecie nie zagłębiłby się
samotnie w nieoświetlonym tunelu. Na widok grupki niezna-
nych sobie rówieśników, nadchodzących z przeciwka, zawracał
lub skręcał pospiesznie w przecznicę. Brat taktownie udawał,
że nie dostrzega łatwo przecież zauważalnych oznak słabości
Harolda. Ojca to najwyraźniej bolało. Harold Darrell senior brał
* Maszyna z serii wyprodukowanej w zakładach Boeinga w Wichita.
20
Strona 16
udział w poprzedniej wojnie i jako uczestnik walk w Europie
dostał nawet medal za odwagę. Tchórzostwo Harolda okazało się
magnesem przyciągającym krytyczne momenty i niebezpieczne
sytuacje. Coraz częściej wracał do domu, mając podbite oczy
albo posiniaczone kolana. Czarę tego, co mogła znieść duma
ojca, przepełniło wydarzenie, które rozegrało się przed rodzinną
rezydencją Darrellów pewnego majowego popołudnia. Zlodo-
waciały ze wstydu senior przez szczelinę żaluzji obserwował
upokorzenie juniora. Zaczepiony przed własnym domem chło-
piec stał ze spuszczoną głową. Z oczu kapały mu łzy, a prowodyr
grasującej w okolicy młodocianej bandy łobuzów niespiesznie
i niezbyt silnie, ale z widoczną przyjemnością policzkował
Harolda z obu stron… Choć Darrell senior miał wielką ochotę
wypaść z domu i solidnie przylać łobuzowi, pokonał w sobie
ową chęć, jednakże incydent skłonił go do celowego i szybkiego
działania. Już następnego dnia ojciec opłacił dwa kursy dla syna.
Zapisał go na prowadzone trzy razy w tygodniu zajęcia dżiu-
-dżitsu oraz na rozpoczynające się wraz ze szkolnymi wakacjami
dwumiesięczne szkolenie szybowcowe w pobliskim aeroklubie.
Efekty przeszły najśmielsze oczekiwania stroskanego rodzica.
Już po trzech miesiącach musiał spotkać się w sądzie z rodzi-
cami napastliwego herszta młodocianego gangu, któremu szko-
lony przez cichego, skromnego Koreańczyka syn gładko wybił
ramię ze stawu barkowego. Sprawa skończyła się polubownie,
bo kilkunastoletni łobuz był wielokrotnie notowany przez poli-
cję, a Harolda napadł w biały dzień, w asyście swoich dwóch
najlepszych silnorękich. Łamiąc zasadę milczenia, potwierdzili
dysproporcję sił, zafascynowani możliwościami zademonstro-
wanymi przez ich nowego idola. Harold, wbrew ich cichym
nadziejom, nie założył jednak konkurencyjnego gangu, do
którego mogliby wstąpić, tak haniebnie zdradziwszy szefa.
Wpadł po uszy w latanie. Pierwszy samodzielny skok w powie-
trze bo trudno inaczej nazwać minutowe ledwie szybowanie
nad stokiem będzie mu się pewnie przypominać zawsze, jak
21
Strona 17
pierwsza dziewczyna. Szybowiec był szczytem pomysłowości
i prymitywizmu. Składał się ze skrzydeł, płozy startowej, do
której przykręcono fotelik pilota, i kratownicy podtrzymującej
usterzenie ogonowe. Niewiele więcej było trzeba. Za samo-
wypinajacy się hak na przodzie zaczepiało się linę, której dwa
końce, rozpięte na kształt kilkudziesięciometrowej litery V,
ciągnęli w dół łagodnego trawiastego stoku pozostali entuzjaści.
To wystarczyło, by wyrzucić szybowiec na kilka metrów w górę,
i umożliwiało kilkusetmetrowy łagodny lot, zakończony twar-
dym zwykle, z braku amortyzatorów, przyziemieniem. Pierwsze
wrażenie było niesamowite. Ulokowany na końcu gigantycznej
procy, ściskając w spoconej dłoni rurkę drążka, ze stopami na
pedałach orczyka starał się uspokoić oddech. Gdy płoza przesta-
wała szorować po trawie i ziemia łagodnie zapadała się pod nim,
doznał ukojenia i uczucia, którego przez wiele dni nie potrafił ani
sprecyzować, ani nazwać. Coś się przed nim otworzyło. Obszar,
o którym po prostu nie miał pojęcia. Gdy po zbyt krótkim w jego
przekonaniu locie wracał na ziemię, miał nieodparte skojarzenie
z eiaculatio praecox. Potem nastąpiły kolejne loty, treningi
z instruktorem w szybowcu szkolnym, aż wreszcie rankiem
14 lipca, w szesnaste urodziny, sfatygowany avro* wyciągnął
go na trzy tysiące stóp w górę, gdzie w końcu mógł odrzucić hol
i pokiwawszy holownikowi skrzydłami, zanurzyć się w chłod-
nym, przyjaznym niebie. To było nowe, niezwykłe doznanie
i Harold po raz pierwszy uświadomił sobie absurdalny wymiar
swoich lęków. Przecież miał pod sobą kilometr powietrza, od
którego oddzielała go tylko warstwa użebrowanej buczyną
brzozowej sklejki, nie grubsza niż jedna czwarta cala. Jak mógł
się bać tam na ziemi kładek i drzew? Jaki wymiar wobec poło-
żenia, w którym się teraz znajdował, miały kuksańce ulicznego
łobuza? Pamiętał, że patrząc życzliwie na powoli obracającą się
* Typ 504N. Brytyjski dwumiejscowy dwupłat z 1927 roku. Samolot do
szkolenia w lataniu według przyrządów i holownik.
22
Strona 18
pod nim scenę krajobrazu, śmiał się bezgłośnie w przeczuciu
podniecającego spełnienia. Dowiedział się wtedy, że latanie jest
przeznaczeniem, i ilekroć wracał myślami do pierwszego samo-
dzielnego lotu, dziękował życzliwym mocom, że we właściwym
czasie wyprawiły go w niebo. Wcześnie dosiadł także prawdzi-
wego samolotu z silnikiem, a był to ten sam nieśmiertelny zda
się avro, który holował go podczas szybowcowej inicjacji. Nie
miał jeszcze osiemnastu lat, gdy sam zaczął wyciągać pod niebo
innych. Potem wszystko potoczyło się gładko, jak w młodzie-
żowych powieściach o wzorowych, grzecznych amerykańskich
chłopcach. Studia techniczne. Szkoła lotnicza. Kurs dla cywil-
nych nawigatorów, prowadzony przez PanAm, aż wreszcie
dostał się w niewolę Matabelów z Boeinga. Na kilka lat przed
Pearl Harbor został jednym z asów w zespole fabrycznych obla-
tywaczy. A były to lata, kiedy koncern, bogatszy o doświadczenia
z typem 200 i YB-9, przymierzał się do wypuszczenia w powiet-
rze rewolucyjnego modelu 299, późniejszej Latającej Fortecy.
Myślisz, że będą tam dziewczyny? Ton nadziei w pytaniu
drugiego pilota skłonił Harolda do uśmiechu.
Z pewnością mają tam dziewczyny. Przecież to port,
a w porcie zawsze są mewy… Darrell z maskowaną niechęcią
oderwał się od wspomnień.
Forrest gwałtownie zaprzeczył, a ruchy jego ramion zakoły-
sały ich statkiem:
Nie… Nie takie… Porządne rosyjskie dziewuszki. Widzia-
łem kiedyś taki ich chór w narodowych strojach. Miały długie
kiecki. Te kiecki zaczynały się wysoko w talii… Na to takie
krótkie kaftaniki… No wiesz, o dotąd… Legenda puścił
wolant i kantami obu dłoni pokazywał, dokąd sięgały kaftaniki
rosyjskiego chóru, a Darrell uświadomił sobie, że dokładnie
w tych miejscach, czyli tam, gdzie kończą się żebra, znajdują się
wyjątkowo wrażliwe na uderzenia punkty. Na głowach chu-
steczki… Jednym słowem opakowane jak zakonnice. Jedna
dłoń Forresta wróciła na wolant, ale druga trzepotliwie ilustro-
23
Strona 19
wała opowiadanie. Niby wszystko było zakryte, prócz twarzy.
Rzęsy długachne i wywinięte do góry, jak u lalek. A może mi się
tylko tak wydawało. Siedziałem na balkonie. Ale daję ci słowo,
że to tylko pomagało mi wyobrazić sobie, jak są zrobione pod
tymi kieckami. Szczególnie, że miały białe skarpetki czy poń-
czoszki. Nie masz pojęcia, jak ja lubię dziewczyny w białych
skarpetkach. Od razu wydają mi się o wiele bardziej niewinne.
Drugi pilot oparł obie dłonie na sterze, westchnął i dostojnie
spojrzał przed siebie, jakby gdzieś w mandżurskim niebie spo-
dziewał się ujrzeć taką chórzystkę bez ubrania.
Pamiętasz przynajmniej, co śpiewały?
Ni w ząb. Ale podobało mi się, że są idealnie wytrenowa-
ne i wyćwiczone. Chciałbym być kierownikiem tego chóru…
rozmarzył się. Wyobraź sobie, wszystko idealnie zgrane
w czasie. Bo nie tylko śpiewały, ale tańczyły. Drobniutko. Tymi
nóżkami w białych skarpetkach. Jak pod sznurek. Kupiłbym
sobie taki patyk do dyrygowania…
Batutę podpowiedział skwapliwie Harold i zawyrokował:
Panie Fisher. Pańska erotomania przybrała formy najzupełniej
przerażające. Teraz wydało się, że aby zaspokoić pańskie nazbyt
wyrafinowane chucie, potrzebny jest komunistyczny chór. I tak
dobrze, że nie mieszany albo chłopięcy… Spojrzeli na siebie
i miast się roześmiać, spoważnieli. Ich wzajemne porozumienie
było niezwykłe. Pierwszy, już zupełnie innym tonem, odezwał
się Darrell:
Trzeba by się pozbyć książek kodowych, map, modułów
sterujących i instrukcji.
Forrest podchwycił z ledwie słyszalną nutką powątpiewa-
nia:
Myślisz, że mogliby…
Formalnie nie są w stanie wojny z Japońcami i wolałbym
nie tłumaczyć się potem temu Jak-mu-tam.
W końcu to alianci… Fisherowi obraz sojuszników
wciąż mąciło idylliczne wyobrażenie chórzystek.
24
Strona 20
Tak czy inaczej zrób coś z tym, na wypadek gdyby tu wleź-
li i zaczęli węszyć.
Fisher zdjął ręce z wolantu, ale nie wyłaził z fotela, dopóki
nie upewnił się, że pierwszy pilot zrozumiał i nauczył się kon-
trolować nienormalne zachowania samolotu. Do zebrania było
sporo i Legenda, obszedłszy wszystkie sekcje superfortecy,
z wysiłkiem przydźwigał do kabiny stertę książek i rulonów.
Ułożył to pedantycznie na podłodze i oddychając ciężko przez
nos, zasiadł znów na swoim tronie, by naradzić się z dowódcą:
Nie wiedziałem, że tyle tego mamy. Prawdziwa, cholerna
biblioteka. Moglibyśmy założyć instytut lotniczy.
Kolorowy stosik na podłodze składał się z wielostronico-
wych instrukcji obsługi płatowca, silników, urządzeń i uzbro-
jenia, broszur procedur startu i lądowania w aluminiowych
okładkach, książek kodów i procedur radiowych, a wreszcie
afiszów poglądowych z łopatologicznymi schematami kolej-
nych kroków procedur awaryjnych i przeciwpożarowych,
które przyklejano na burtach i przepierzeniach. Darrell spoj-
rzał z szacunkiem na te materiały, uświadamiając sobie po raz
kolejny, jak skomplikowanym urządzeniem jest ich bombowiec,
i spytał:
Masz na ten śmietnik jakiś pomysł? Przecież nie będziemy
tu rozpalać ogniska…
Fisher z zadowoleniem wrócił do pilotowania:
Jak chcesz to wyrzucić, to teraz, ale nawet gdybyśmy to
podarli na milion kawałków, jest szansa, że Japończycy to znaj-
dą, skleją i godzinami będą studiować…
Darrell podchwycił z ochotą:
Potem bogatsi o wszystkie te mądrości, wykorzystają je
przeciw nam i jednak wygrają tę wojnę. Odpada. Upchnij to
w komorze przedniego koła.
Myślisz? Legenda nie był pewien, czy to dobry pomysł.
Jasne. Podnieś płytę w podłodze. Tam są takie śruby
z motylkami i wsadź to w tę wnękę z prawej. Potem włóż
25