Bolecka Anna - Kochany Franz

Szczegóły
Tytuł Bolecka Anna - Kochany Franz
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bolecka Anna - Kochany Franz PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bolecka Anna - Kochany Franz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bolecka Anna - Kochany Franz - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytuł: "Kochany Franz" autor: Anna Bolecka AMABOLECKA POWIEŚĆ Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie wydawnictwo \ Warszawa 1999 Włodkawi Opracowanie graficzne: PIOTR PIWOCKI Zdjęcie autorki: WITOLD SZULECKI Konsultacja judaistyczna: NATALIA KRYNICKA Wydawnictwo dziękuje za dofinansowanie wydania Ministerstwu Kultury i Sztuki Autorka dziękuje za pomoc Funduszowi Popierania Twórczości ZAiKS (c) Copyright by Anna Bolecka, Warszawa 1999 ISBN 83-901443-5-2 O- 00 Loeb do Franza Praga, wrzesień 1911 Kochany Panie Franz, powiedział mi pan swoje prawdziwe imię - Amszel. Po dziadku ze strony matki, a dziad był bogobojny i uczony Żyd. Tak. Wiem, co my potrzebujemy oddać naszym przodkom i jak oni nas wiodą na takiej cienkiej niewidzialnej nitce, ale: W imieniu jest cały los człowieka. Spróbuję powiedzieć trochę o pana imieniu, a już resztę pan sam będzie wiedział najlepiej, bo jak mówią: pokaż mi liść, a powiem ci, jakie są korzenie. Otijotjesod to dwadzieścia dwie Fundamentalne Litery. Jak pisze Księga: "Na dwa tysiące lat przed stworzeniem świata Święty, niech będzie błogosławiony, przypatrywał się literom Tory i wielkie znajdował w nich upodobanie. A gdy stanęło przed Jego obliczem życzenie stworzenia świata, zgromadziły się przed tronem Jego chwały wszystkie litery". Błogosławiony ustawił litery od pierwszej do ostatniej, a Trzy Litery Matki uczynił fundamentem świata. A to są: Alef, Mem i Szin. Z nich zrodzeni są trzej Ojcowie, z których zostało stworzone wszystko. Alef jest pierwszy w alfabecie i wartość jego jest jeden, symbolizuje on imię Boga-Demiurga. Alef to otwarte usta i tchnienie; Mem usta zamknięte - w nich mieszczą się zasługi; Szin to aktywność języka, która ma w sobie skalę win. Litera Szin to niebo, kierunek w górę, Mem - ziemia, kierunek l w dół, Alef zaś kierunek między górą a dołem. Pierwsza syczy, druga oczekuje w milczeniu, trzecia jest arbitrem między nimi. Są to trzy fundamenty - w świecie: Ogień, Powietrze, Woda; w roku: zimno, gorąco, wilgoć; w ciele: głowa, piersi, brzuch. AMSh - znaczy ciemność, AShM - wina. Ciemność to głębia i zakrycie. Wina i upadek to początek ludzkiego świata. AMSh jest męskie, AShM - żeńskie. Męskie jest innym układem żeńskiego. W tym jest góra i dół, wina i zasługa, męskie i żeńskie, przeciwieństwa, które godzi święta litera Alef, znak Boga - Elohim. Trzy Litery Matki, kolumny z Powietrza, tajemnica wielka, zakryta i cudowna, zamknięta w sześciu pieczęciach. Oto los tego, kto zwie się Amszel. ;;t Franz do Hugona T' i •': Praga, wrzesień 1911 » Drogi mój, pisałem ci kilka tygodni temu o żydowskim aktorze, pamiętasz? Jego przyjaźń w ostatnich czasach stała mi się niezbędna. Rozumiemy się w pewnych sprawach bez słów, a jego częste melancholijne stany napawają mnie cichym spokojem. Kiedy wczoraj ojciec robił mi niekończące się wyrzuty z powodu fabryki, a potem zajął się moimi przyjaciółmi mówiąc o "obcych", których się niepotrzebnie zaprasza do domu, nie wytrzymałem i powiedziałem coś, czego potem żałowałem. Ojciec odszedł na bok, a po kwadransie matka biegła już z zimnym okładem na serce. Nie patrzyła przy tym na mnie; nawet idąc szybko przez pokój, zawadziła o moje wysunięte nogi, ale nie zauważyła tego, tak pochłonięta była myślami o nagłym ataku ojca. Nie przyszło jej zresztą do głowy, że to ja jestem przyczyną całego tego zamieszania. Myśl o Loebie i jego ojcu, o ich wzajemnych tak trudnych stosunkach, w tej chwili wewnętrznego zamętu dodała mi sił. Nie, nie mogę poddawać się szantażowi mojego ojca. To komediant. Jaki może być związek między ojcem Loeba a moim? - zdziwisz się. Stary Loeb jest rabinem, mężem uczonym w piśmie i wielce bogobojnym, taki też był jego ojciec. I tu istnieje podobieństwo między jego a moim dziadem ze strony matki, który także był człowiekiem pobożnym i uczonym. Ojciec Loeba pisze do niego po hebrajsku listy, które Loeb w mojej obecności czyta i tłumaczy. Loeb pochodzi z miasteczka leżącego niedaleko Warszawy. Mieszkaj ą tam głównie Żydzi, i to, a także duszna atmosfera domu, sprawiło, że Loeb postanowił opuścić rodzinę. Pytałem go, jak wygląda to miasteczko, jak ludzie tam żyją. Podniósł rękę wnętrzem do góry, a drugą dłonią trzepnął w nią i powiedział: - Oto jak wygląda moje rodzinne miasto. - Zrozumiałem, że jest to nie większe niż dłoń pustkowie, gdzie starzy Żydzi, idąc na spacer w szabas, nie muszą się obawiać grzechu, gdyż nie mają do przebycia więcej niż dwa tysiące kroków tam i z powrotem. Pewnego dnia, gdy Loeb miał niespełna czternaście lat, wychodził właśnie ze swego małego pokoiku, w którym sypiał w dzień i uczył się nocami, aby odetchnąć świeżym powietrzem, gdyż dosłownie dusił się w domu, a ojciec przechodząc obok klepnął go w plecy i poprosił niby to od niechcenia, aby do niego wszedł, gdyż ma mu coś do powiedzenia. Loeb nie czekał dłużej; myśl, że ojciec znów będzie mu robił wyrzuty z powodu jego nie dość bogobojnego życia, dodała mu sił. Była sobota i dzięki temu opuścił dom w odświętnym chałacie, z uzbieranymi przez ostatnie miesiące pieniędzmi, które szczęśliwie miał przy sobie. Wsiadł do nocnego pociągu i już następnego dnia był w O. Mieściła się tu słynna jesziwa, gdzie młodzi chłopcy studiowali Talmud dzień i noc, w pojedynkę i grupami. Rosz-jesziwa, przydzielony tym młodym ludziom do pomocy, objaśniał tylko co trudniejsze miejsca. Gdy któryś chłopiec miał kłopoty z nauką lub też natrafił na jakiś szczególnie trudny fragment, przyłączał się do pozostałych i razem rozstrzygali sporną kwestie.. Było lato i ciepłe noce, ale mimo otwartych okien zaduch w izbie nie do wytrzymania. Nie wszyscy mieli łóżka, nikt się nie mył, chłopcy zasypiali przy stołach, z głowami opartymi na blacie, nie zdejmując przepoconych ubrań. Nauka była bezpłatna, żywiono się także za darmo, gdyż członkowie gminy dopraszając się łaski spełnienia micwot, dobrych uczynków, miłych Bogu, karmili wygłodniałych studentów. Mimo to po kilkunastu dniach Loeb nie wytrzymał takiego życia i opuścił O., miasteczko tak małe, że ciągnęło się wzdłuż gościńca nie dłuższego niż zaprzęg bogatego szlachcica. Mówiono nawet, że gdy pewien purec zatrzymał się tu swoim czterokonnym powozem, to pyski pierwszej pary koni i tył wozu były już poza granicami miasteczka. Loeb wrócił do domu swojego ojca, lecz następnym razem, a było to w sześć lat później, opuścił rodzinę już na dobre. Tak więc do dwudziestego roku życia był bocherem, studiującym Talmud, potem zaś człowiekiem upadłym, aktorem, włóczęgą i morfinistą. Samo tylko nieuporządkowane życie erotyczne Loeba mogłoby wpędzić jego bogobojnego ojca do grobu. Loeb jest typem gorącego Żyda, a jego entuzjazm dla świata nie zmniejsza się nawet w czasach głębokiego smutku. Jest też praw dziwym aktorem, a jego sztuka wypływa z tych źródeł, gdzie reli gijność jest wielką potrzebą serca. Musiałbyś go po prostu zoba czyć, żeby wiedzieć, o czym mówię. e TwójF. « Loeb do Franza » 4 Praga, wrzesień 1911 • Kochany Panie Franz, ostatniego listu mojego ojca nie mogliśmy przeczytać razem, więc spróbuję go panu streścić. Pisze mi mój ojciec, że w Warszawie pobożni Żydzi mogą się w szabas poruszać swobodnie po mieście. A jak tego dokonano? Sieć telegraficzna dzięki przekupstwu utworzyła zamknięty obwód otaczający miasto. Ten ejrew, czyli teren sobotni, pozwala najpobożniejszym chodzić bezgrzesznie po mieście, a nawet nosić ze sobą drobiazgi, takie jak chustkę do nosa czy zegarek. Kto wie, niektórzy być może nawet załatwiają nie cierpiące zwłoki interesy, ale o tym to już mój czcigodny ojciec nic nie pisze. Pewnie by mu się to w głowie nie pomieściło. Choć nie dziwi go taki drobiazg jak oszustwo, dzięki któremu możliwe było całe to przedsięwzięcie. Ojciec mój bardzo martwi się o mnie. Zapytuje mnie, czy, oby Wszechmocny ulitował się nade mną, chodzę na spacery w szabas i jak daleko (wie on, że w Pradze nikt jeszcze nie wpadł na ten prosty sposób, żeby utworzyć ejrew), czy czytam, nie daj Boże, nowoczesne wolnomyślne książki i czy koniecznie muszę jeść w dni postu? Drogi panie Franz, a cóż ja mam odpowiedzieć mojemu biednemu ojcu? Że w szabas pracuję do późnej nocy, a na spacery ja nie mam czasu? I że poszczę do woli, a znajomi, którzy widzą mnie na ulicy, jak trzymam w ustach coś ciemnego, wiedzą przecież, że to nie kawał czekolady tylko czarny chleb. Zresztą rok by o tym gadać. Pan to wie, drogi przyjacielu, bośmy razem schodzili pół Pragi. Ostatnio, kiedy pana nie było, bo pan wyjechał, sam przemierzałem uliczki i place, ale tak mi jakoś było nieswojo i głowę nosiłem cały czas spuszczoną, jakbym za życia szukał własnej mogiły. Ale co ja panu chciałem opowiedzieć? Czy pan zna legendę o białym domu na Małej Stranie? Tyleśmy sobie tych historii opowiadali, a tej od pana nie słyszałem. To w górze ulicy Alchemików stoi taki dom, który widoczny jest tylko podczas mgły i tylko dla "urodzonych w czepku", nazywaj ą go Mur przy Ostatniej Latarni. Byłem tam w dzień, widziałem duży szary kamień, a dalej urwisko. Podszedłem i zobaczyłem przepaść głęboką aż do Jeleniego Jaru. W głowie mi się zakręciło. Gdyby tam w ciemnościach zrobić krok, poza ten kamień, toby się z życiem nie uszło. 11 10 Mówią, że pod tym kamieniem leży skarb, co go tu ukryli Bracia Azjatyccy, ci, którzy podobno Pragę założyli. Dalej historia coraz to bardziej zawiła i straszna, ale piękna. Ten głaz to rzekomo kamień węgielny pod dom, w którym, gdy się czas wypełni, zamieszka Hermafrodyta. Boska ta istota to połączenie kobiety i mężczyzny z głową zająca. Kamienia tego strzeże Matuzal, dzień i noc, gdyż w przeciwnym wypadku szatan mógłby się tu zakraść i z kamieniem owym spłodzić tajemniczą postać młodzieńca, zwanego Ar-milos, który mieć będzie złote włosy związane w warkocz, oczy w kształcie sierpa i ramiona aż do ziemi. Wszystko to opowiedział mi pewien znajomy w tej knajpie spod ciemnej gwiazdy, u "Lojziczka", co to pan wie, że czasami chodzę, kiedy mam dość życia. Praga to tajemnicze miasto, aż chciałoby się tu zostać na zawsze... Chyba się pan ucieszy, jak po wiem, że nasza trupa już jest w Pradze. W starym składzie i wielce spragniona występów przed publicznością. Zaczynamy od przyszłego tygodnia w Cafe Savoy na Placu Kozim. Jeszcze nie wiem, co pójdzie na pierwszy ogień: Goldfaden, Gordin czy Lateiner? Sala jest trochę wąska, mało miejsca na scenę i dekoracje, ale ściany wyłożone boazerią, ciężkie pluszowe kotary i dobra akustyka, co na pewno zadowoli nasze śpiewające aktorki. FranzdoLoeba t'-' !" Praga, październik 1911 Drogi Przyjacielu, wczoraj piękni byliście wszyscy, ale pani Kluge szczególnie. Kiedy śpiewała pieśń, na poły smutną, na poły radosną: "Moje serce kołacze" - Dos harc klapt mir, ciarki przebiegały mi po plecach. Znam przecież tak dobrze tę pieśń, a jednak słowa jej w wykonaniu pani Kluge brzmiały precyzyjniej, a zatem piękniej niż zwykle. Dos harc iż mirfarchaleszt, z hebrajskim chalasz, czyli słaby. Do- piero teraz zauważyłem, że poprzednio, gdy śpiewano tę właśnie pieśń, używano w niej zgermanizowanego jidysz. Pani Kluge przywróciła słowom ich właściwe, dokładne i naturalne brzmienie. Gdy słucham jej scenicznego żargonu płynącego pełną falą, czysto, z głębokim oddechem, bliski staje mi się ten mame-luszn, którego się zapieramy i którego się, niestety, wstydzimy. I właśnie wczoraj przyszło mi ria myśl, że dlatego może nie zawsze kochałem moją matkę tak, jak na to zasługiwała, ponieważ przeszkadzał mi w tym język. Wiem, jak moja matka potrafi współczuć, pocieszać, z jaką mocą trwa tuż obok. Lecz kiedy mówię do niej Mutter, wzruszenie słabnie. Żydowska matka nie jest Mutter. To jest dla Żyda określenie w szczególny sposób niemieckie, zawiera bezwiednie obok chrześcijańskiego blasku także i chrześcijański chłód. Żydówka więc nazwana Mutter staje się obca. Sądzę, że rodzinę żydowską utrzymuj e w spoistości tylko wspomnienie getta, bo również i słowo Yater nie oznacza bynajmniej żydowskiego ojca. Ale o tym nie muszę już mówić, wie pan, przyjacielu, jak trudna i bolesna to dla mnie sfera. Pozostawmy ją na razie w spokoju. Wracając do pani Kluge. Patrzyłem na nią, gdy schodziła ze sceny. Potem rzut oka za tylną portierę do garderoby. Stała tam przez chwilę, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, i oddychała, zamykając oczy. Chciałem przekazać jej na odległość moje uczucia i mój zachwyt, bo nie byłem pewien publiczności. Zdawało mi się, że was wczoraj nie dość ceniono. Pani Kluge zsunęła z ramion jasną suknię i zobaczyłem ją tylko w halce i bluzce z krótkimi rękawami. Po chwili włożyła suknię ciemną, w której miała odśpiewać pieśń żałobną. Wszyscy chyba na sali czuliśmy to samo, gdy śpiewała głębokim wibrującym głosem tę dziwną wschodnią melodię. Nawet ja ze swoim brakiem muzycznych talentów mogłem ocenić jej niezwykłość. A potem taniec, pełen rozpaczy, podczas którego same biodra tylko kołyszą się monotonnie, jak we śnie. Siła wschodniej tanecz-nicy, powaga cierpienia i wzniosłość uczuć ujarzmiły mnie. Ona była w gorzeją w dole, i dopiero pod koniec, na krótko, gdy pojawiła się przywołana z wnętrza dzikość i wstrząsnęła ciałem jak 12 13 w miłosnym spazmie, przez krótką chwilę stanęliśmy twarzą w twarz. Aktorka, wcielona w królewską córę, i ja, widz - przebudzony Żyd. Melodia zanikała, jeszcze tylko pobrzmiewając gorzkimi, głuchymi tonami, po czym muzyka ucichła w ledwie zauważalnym finale. Pani Kluge to prawdziwa kiszefmacherin i czarodziejska jest jej sztuka. A jednak wzruszenie trwało tak krótko, że nie wiadomo było, kto z obecnych naprawdę je podzielił. Choć stali bywalcy i personel Cafe Savoy kocha was bez zastrzeżeń, to wasza cielesna bliskość, ciasnota, wasza oczywista tam obecność rozzuchwala ich ponad miarę. Sam widziałem, jak odźwierny, poczciwy zresztą i uczuciowy w głębi duszy człowiek, zwymyślał małą Cziżików-nę, bo chciała w trakcie przedstawienia podać coś na scenę matce A tego wieczoru, gdy czytał mi pan fragmenty "Elizera ben Sche-via" Gordina, gdyśmy tak zanurzyli się w tej mowie jak w ciemnym, lecz czystym i głębokim jeziorze, kelner krzyknął do pana, żądając deklamacji: "No, szmendrik, czekamy. Będzie tu dziś publika, paluszki lizać. Nie zasłużyłeś, Loeb, na to". I choć kelner błysnął wtedy czymś w rodzaju inteligencji, robiąc aluzję do Szmen-drika, poczciwego głupca ze sztuki Goldfadena, to przecież nie mogliśmy długo ochłonąć z przykrego wrażenia. Gordin i ten tu ze swoją bezceremonialnością. To było tak jak za dawnych czasów, kiedy w aktorach widziano głodomorów, włóczęgów i współży-dów, a więc tych, których można z całkowitą swobodą dotykać gołą ręką. Franz do Hugona o Praga, październik 1911 Drogi Hugo, od tygodnia każdy wieczór spędzam w Cafe Savoy. Najczęściej z Maksem. Siedzimy tam do dwunastej, pierwszej w nocy. Nie czuję zmęczenia, nie czuję lęku, śmieję się i śpiewam razem z aktorami. Czy uwierzysz? Wczoraj dawali "Sulamit" Goldfadena. Grali prawie bezbłędnie, lecz ja patrzyłem tylko na panią Cziżik, która chyba urodziła się już jako żydowska aktorka. Nie pisałem ci o niej, a to właśnie ona od tylu już wieczorów prowadzi mnie niczym na jedwabnej szarfie, którą trzyma w wysoko uniesionych dłoniach. Piękna była wczoraj. Rozdzielone w dwie fale, jasno oświetlone gazowym światłem włosy, puszczone były luźno i zakrywały policzki, tak że jej twarz wyglądała czasem jak dziewczęca twarzyczka z odległych czasów. Ciało ma rosłe, kościste, w miarę tęgie i mocno ściśnięte gorsetem. Jej chód jest nieco uroczysty, ma bowiem zwyczaj podnosić ręce i wykonywać nimi powolne ruchy. Śpiewając kołysze lekko swymi rozłożystymi biodrami i porusza rękami o wklęsłych dłoniach, jakby bawiła się lecącą powoli piłką. Kiedy pani Cziżik wchodzi na scenę, odczuwam szczególne napięcie, ale to nie jej twarz, nie jej gra tak mnie pobudzają, lecz wewnętrzny ruch jej ciała. Powietrze wokół niej zaczyna wirować i gdy siedzi się dostatecznie blisko, widać szalony ruch drobinek kurzu w świetle lamp. Twierdzi, że oddech jest w jej sztuce aktorskiej podstawą, na której opiera całą resztę. Słup powietrza kieruje z wnętrza brzucha ku górze, a kiedy czuje go w czubku głowy, może swobodnie wypowiadać swoje kwestie. Najchętniej też grałaby boso; ciasne sznurowane buciki i obcasy męczą ją i usztywniają. "Nie czuję ziemi, więc jak mam być czegokolwiek pewna", powiedziała mi. Spytałem, czym jest dla niej jidysz, jak ona słyszy ten język, dla mnie tak daleki i tak bliski zarazem. "Ach, jidysz to kolebka, a ja czuję się jak dziecko nasycone mlekiem matki, które znalazło bezpieczne schronienie", usłyszałem w odpowiedzi. Ta kobieta, trzydziestoletnia, cnotliwa i poważna, zacna żona i matka dwojga dzieci, nikomu już nie może wydawać się piękna. A jednak kiedy widzę ją na scenie, jak niechcący przydeptuje tren swej sukni, jak rozkłada ręce z rozwartymi palcami, aby podkre ślić siłę bezgłośnego krzyku, jak unosi twarz ku światłu, miłość ogarnia mnie aż do zatracenia. ..« Twój F. 15 14 Loeb do Franza Praga, październik 1911 * Kochany Panie Franz, obiecałem, że napisze, do pana, ale ja cały czas zajmuję się naszym teatrem i nawet noce mam zajęte, bo tylko wtedy mogę uczyć się roli. Posyłam ten list przez pana Maksa, bo wiem, że pan czeka, a przecież pamiętam, że kiedy nie spełniamy obietnic danych naszym bliźnim, to anioły ze smutku tracą pióra, więc ja już wszystko panu mówię, jak było. Nie mogliśmy się zgodzić co grać. Każdy chciał czego innego. Zaczęliśmy się kłócić, a czas mijał. Powiem panu, kochany panie Franz, że kłótnia to u nas normalna rzecz. Kiedy opadaj ą pierwsze emocje w nowym miejscu, zaczynamy się sobie przyglądać. Wie pan, jak to jest. Angażuje się co prawda tylko kobiety zamężne albo spokrewnione z kimś z zespołu, ale o podejrzliwość i zazdrość łatwo. Kiedy mam scenę, w której grzmocę po tyłku panią L., to jej mąż patrzy na to krzywym okiem, chociaż powiem panu, że ja z trudem powstrzymuję odrazę do tej kobiety i jej obfitego ciężarnego ciała, a choćby była młoda i ładna, też bym z tego nie miał ani trochę przyjemności. Nasze aktorki nie maj ą łatwego życia. Pani Kluge zostawiła czworo dzieci, których nie widziała od wielu miesięcy, pani Cziżik, o którą pan tak pytał, tęskni do swojego syna, a wiedząc, że nie wytrzyma rozstania z córeczką, ciągnie biedne dziecko wszędzie ze sobą. Sam pan widział, co to za życie dla małej. Czasami cały dzień siedzi przy kawiarnianym stoliku i objada się ciastkami, od których robi się opuchnięta i blada. Patrzę z podziwem, co jest w stanie wymyśleć z nudów takie dziecko. Potrafi się bawić nawet tasiemką od spódniczki. Nasz dom to pokój w hotelu, gdzie ściany są tak cienkie, że czujemy się jak w korytarzu, którym każdemu wolno chodzić. Już od wczesnego wieczoru siedzimy w naszych garderobach, ale one są, pożal się Boże, tak ciasne, że zawsze ktoś z kimś musi się pokłócić. Wchodzimy na scenę w pośpiechu, mamy tremę. Schodzimy z niej podnieceni, a każdy uważa się za największego aktora, więc wystarczy, że jeden drugiego popchnie niechcący albo aktorka aktorce nadepnie na tren sukni i kłótnia gotowa. My tu właściwie wcale nie mamy swojego miejsca. W Warszawie to było zupełnie co innego. Tam mieliśmy, niech pan słucha, siedemdziesiąt pięć małych garderób, a w każdej gazowe lampy. Pamiętam, jak raz światło zgasło, ale było krzyku! Od tego czasu Pipes zawsze nosi przy sobie świecę. Mówi, że nie chce być zależny od diabelskich sztuczek. Chciał pan wiedzieć jak najwięcej o pani Cziżik, więc już mówię. Może sama panu tego nie powiedziała, ale ona jest dzieckiem aktorów. To znaczy, że jej życie nie było łatwe. Ciągle w podróży, w przygodnych zajazdach, bez stałego domu. Wyszła za mąż, kiedy miała siedemnaście lat, teraz ma dwadzieścia siedem i dwoje dzieci. Jej młodość już minęła, ale została dobrą aktorką. Sam pan to może ocenić. W młodości wciąż szukała swego miejsca w teatrze i prawie już straciła nadzieję na lepszą przyszłość, ale w końcu przyjęli ją z litości do trupy teatralnej w Berlinie, jako partnerkę w duecie. Wspomina jeszcze do dziś, jak śpiewała z kiepskim kupleciarzem, ubrana w starofrankońską suknię i połamany kapelusz. A jednak dzięki wytrwałości i talentowi doszła do głównych ról i teraz jest naszą gwiazdą. Ostatnio pani Cz. mocno się skłóciła z małżeństwem Klugów i ze mną też. Nie mam jej za złe, że jest uparta, ale ponieważ jest uparta, nie możemy dojść do zgody. Mamy różne upodobania. Ja widzę inaczej nasz teatr, ona inaczej, jej mąż nie ma zdania, on słucha jej we wszystkim, ale to niech zostanie między nami, o tym się nie mówi. Oni chcieli nawet wyjechać i szukać innego zespołu, ale niech się pan nie martwi. Nie dojdzie do tego, ja to panu mówię. To tylko takie strachy, żeby mnie na złość zrobić. Nawet jak wyjadą, to szybko wrócą. Już tak było nie raz. W Warszawie tak było i w Grodnie. Daleko nie zajechali. To ja już kończę, bo mnie wołają. Spotkamy się jutro na przedstawieniu. Niech pan przyjdzie koniecznie, kochany panie Franz. 17 16 Franz do Hugona .•»••:,-••'•;.^ -•\ ••" •«.•• • • v--.v)v;.,^ó Praga, październik 1911 Mój drogi, prosisz mnie, żebym pisał ci o moich aktorach. Prośbą tą spełniasz tak pięknie i prosto moje najgorętsze życzenia. Chcę ci pisać o nich, bo zbyt żywo mnie obchodzą, żebym mógł przestać o nich myśleć. Wczoraj w Cafe Savoy grali "Pomocne gwiazdy"; akcja obracała się wokół praktyki sziduchim, czyli swatania. Sztuka dość realistyczna, o ile realistycznym można nazwać teatr żydowski. Tu zawsze przecież rzeczywistość ma drugie dno, a każde wypowiadane zdanie oznacza to i coś jeszcze. Narzeczoną grała młoda Pipesówna, nie było pani Cziżik ani małżeństwa Klugów. Piękny był narzeczony, smutny młodzieniec o bladej twarzy, z miękkimi pejsami zwisającymi wzdłuż policzków. Jego ręce zdawały się zbyt długie w stosunku do ciała wychudłego, o pochylonych plecach i zapadłej piersi, i jak gdyby nie wiedząc, co z nimi począć, trzymał je splecione z tyłu, to znów z przodu, wyłamywał palce w stawach, skubał brzeg kaftana. Nie obyło się bez momentów komicznych, kiedy to wśród chłopców z knabn-chor zrobiło się jakieś zamieszanie i dekoracja prawie runęła podtrzymywana tylko prawym ramieniem Loeba, który grał w sztuce surowego ojca narzeczonej. Gdzieś z boku sali rozległy się śmiechy i odwróciłem lekko głowę. Przy jednym ze stolików usiadły dwie panny sklepowe ze swymi partnerami; weszły widać już w trakcie przedstawienia, bo wcześniej ich nie zauważyłem. Po chwili, rozbawione, rozgrzane tym, co dzieje się na scenie, hałaśliwie odsunęły krzesła i przeszły tuż obok mnie, zajmując stolik nieopodal. Mogłem się im przyjrzeć; zresztą ich zachowanie to właśnie miało na celu - zwrócić na siebie uwagę. Twarze płaskie, pospolite; ciało jednej z nich było masywne, kościste, opięte materią sukni w ohydnym pomarańczowym kolorze, druga, nieco drobniejszej budowy, siedziała niedbale na krześle, zakładając nogę na nogę i ukazując całkiem kształtną łydkę mocno opiętą pończochą beige. Patrzyłem na jej usta, gdy śmiała się szeroko; ich wnętrze było mroczne i wypełnione po brzegi zębami. Kiedy jednak chwilami je przymykała, układały się w kształt okrągły jak otwór zwierzęcej jamy. Białka oczu błyskały, lecz gdy nagle spojrzała wprost na mnie, okazało się, że oczy także przypominają dwa ciemne wejścia do wilgotnych kanałów. Cera jej zdawała się być doskonale czysta i świeża, lecz gdy tylko to zauważyłem, natychmiast przypomniał mi się sen, który miałem kilka nocy wcześniej. Zapomniałem o nim zupełnie i dopiero widok tej dziewczyny wydobył go na powierzchnię. We śnie tym byłem w burdelu. Przechodząc z pokoju do pokoju, trafiłem do pomieszczenia, które nie miało jednej ściany, tylko pustkę i byłbym w nią runął, gdyby nie zatrzymała mnie dziewczyna leżąca z głową zwieszoną właśnie w tę ciemną dziurę. Położyłem się na niej z głuchym westchnieniem, jak zmęczone i spragnione zwierzę, i zacząłem ugniatać jej piersi, macać uda. Przy tym czułem wielką rozkosz i zdziwienie, że za to co najlepsze, nie trzeba wcale płacić. Kobieta uniosła głowę i zobaczyłem jej twarz z rozchylonymi ustami, gładką, nieskazitelną. Wtem kobieta wskazała mi na swoje ramiona pokryte, ku mojemu przerażeniu, okrągłymi czerwonymi plamami o blednących brzegach. Zobaczyłem, że obsypana jest takimi znamionami, a na moich rękach dotykających jej ud osiadły czerwone cząstki jakby rozbitej pieczęci. Odczułem z całą mocą grozę tej sceny i obudziłem się. Teraz kiedy hałaśliwa dziewczyna obok mnie ucichła, może pod wpływem mojego pożądliwego spojrzenia, stwierdziłem, że jej szyja także pokryta jest drobnymi czerwonymi plamkami. Poczułem przypływ żądzy i słodkie ssanie w żołądku wraz z falą mdłości. Odwróciłem głowę i z całą mocą skoncentrowałem się na akcji sztuki. Właśnie młody narzeczony rozpoczął swój ą pieśń o czystej Róży Saronu, wznosząc w górę białe wypielęgnowane dłonie i prosząc o szczęście bycia blisko ukochanej. Wówczas z boku sceny wysu- 19 18 nęła się narzeczona i przeszła obok niego, tak aby widzowie pojęli, że jest ona tylko wyobrażeniem, przywołanym obrazem, a nie rzeczywistą postacią. Sprawiły to wyciągnięte do przodu ramiona, którymi dziewica zagarniała powietrze, i twarz lekko wzniesiona w górę, oczy nieruchome, jakby widziały wewnętrzny obraz ukochanego; i tak, lekko unosząc się na palcach, zniknęła z drugiej strony sceny. Tęskny śpiew narzeczonego, biała suknia dziewczyny, płynność ruchów i rytmu, w jakim działo się to wszystko, sprawiły, że ogarnęło mnie wzruszenie. Nie patrzyłem już na panny sklepowe, które tymczasem ucichły. Czułem za plecami obecność poruszonych śpiewem widzów; kelnerzy, a nawet portier stali w drzwiach i słuchali pieśni. Po skończonym przedstawieniu Loeb wyszedł na scenę i pożegnał nas jak zwykle: "Drodzy goście, dziękuję wam w imieniu nas wszystkich za wasze odwiedziny i zapraszam was serdecznie na jutrzejsze przedstawienie, w którym odegramy słynne na cały świat arcydzieło z udziałem wszechświatowej sławy artystów..." Opuszczaliśmy salę wolno i niechętnie, bo choć przedstawienie trwało długo, nam za mało jeszcze było wzruszeń. Szedłem potem późnym wieczorem wraz z Loebem i Pipesami do hotelu. Loeb cierpiał na ból głowy, miewa takie ataki, że musi czasem na ulicy oprzeć się o chłodną ścianę domu, aby nie upaść. Ten atak nie był tak silny, lecz męczył go przez cały wieczór. Chciałem paść na kolana przed siłą jego aktorstwa. Nikt z widzów nie mógłby w dostojnym, surowym ojcu narzeczonej domyślić się cierpiącego fizyczny ból człowieka. Tylko ja, znając go już lepiej, w pogłębionej zmarszczce między brwiami, w głuchych nieco tonach jego popisowej pieśni czułem narastające cierpienie. Nie chciałem mówić przy nim o grze aktorów, bo miałem uczucie, że wszystko, co powiem, będzie fałszywe. Jednej sceny jednak nie mogłem sobie darować i powiedziałem o niej Loebowi. Była to scena, w której Loeb ciągnął melodię słów, wyliczając je na palcach, jakby przebiegał kolejne rejestry, a synagogalne brzmienie jego mowy przywodziło na myśl zapomniane głosy dawnych proroków. W pokoju hotelowym zebrali się aktorzy: Cziżikowie, Klugo-wie, Pipesowie. Usiadłem w kącie, gdzie wewnętrzne drzwi przesłaniała ciężka kotara, jak najdalej od pani Cziżik, aby nie zauważono, jak bardzo zależy mi, żeby być blisko niej. Pani Kluge obserwowała mnie bacznie; zrobiła nawet jakąś pozornie nic nie znaczącą uwagę na mój temat, w której tylko ja mogłem dostrzec jej żywe zainteresowanie moim stosunkiem do pani Cziżik. Loeb kłócił się trochę z panią Cziżik, nazywając ją socjalistką, rzekomo dlatego, że bardzo sobie ceni twórczość Edelstatta (redaktora socjalistycznej żydowskiej gazety w Londynie). - Edelstatt jest największym żydowskim pisarzem - upierała się pani Cziżik. - Jest wzniosły. Jego poematy są wzniosłe. - Kto zna Edelstatta? - pytał Loeb. - Rosenfelda zna cały świat. Oto wielki pisarz żydowski. - Po co ta kłótnia. I tak się nie pogodzimy - stwierdziła pani Cziżik. - A dlaczego mamy się godzić? - zakończył Loeb i odszedł, zostawiając panią Cziżik z ręką przyciśniętą do piersi. Jego przekora mogła oznaczać, że ból głowy się zmniejszył (być może po wpływem morfiny, której używa już od dawna). Czułem jego nadmierną wrażliwość i bałem się dotknąć go słowem czy choćby zbyt mocno podkreślonym spojrzeniem. Wyszedł gdzieś zresztą po chwili, a za nim pani Kluge, i oto w pokoju pozostało nas tylko pięcioro. Wstałem i podszedłem do pani Cziżik. Wskazała mi miej sce obok siebie, a j a usiadłem z j akąś nienaturalną skwa-pliwością, jakbym się bał, że zaraz zostanę odprawiony. Lewa ręka pani Cziżik zwieszała się miękko z poręczy fotela, drugą położyła na kolanach, z palcami lekko zgiętymi, tak że mogło się wydawać, iż przed chwilą trzymała w nich kłębek wełny, który właśnie wypadł jej z ręki i potoczył się pod ścianę. - Jutro gram Salomeę - powiedziała. - Przyjdzie pan, panie doktorze? - Patrzyła przy tym wprost na mnie, a ostatnie dwa słowa jakby zawisły na jej wargach. 21 20 Czułem, że ona, mówiąc to, zbliżyła się do mnie jak nigdy przedtem. Może nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, poddała się tylko nastrojowi, nie myśląc o konsekwencjach. Nie odpowiedziałem, zapatrzony w nieznaczne ruchy jej rąk. Ona zaś, nie zwracając uwagi na moje milczenie, mówiła dalej. Opowiadała mi, jak wczuwa się w rolę Salomei, dziewczyny otoczonej duchami. Kiedy gaszą światła, patrzy na małą lampkę nad drzwiami i wyobraża sobie, co by było, gdyby Salomea poczuła palce muskające jej policzek. Tu pani Cziżik uniosła wolno prawą rękę i przesunęła nią tuż przy twarzy, nie dotykając jej jednak. - Wiem, że teraz są przy mnie anioły i demony - powiedziała. -Przestaję słyszeć, co dzieje się wokół mnie. Milczałem, bo zdawało mi się, że i ja pogrążam się w magicznym świecie, gdzie żywi obcują ze zmarłymi, a czas płynie strumieniem ciemnego światła. Twój F. Maks do Hugona ' Praga, październik 1911 Kochany Doktorku, mówiłem ci, przyj edź! Zostaw swoich chorych, niech cierpią bez ciebie, i nam poświęć choć jeden wieczór. Spędzamy z naszymi żydowskimi aktorami piękne chwile. Wierz mi! Zobaczysz panią Kluge, Cziżikową, Loeba w ich najlepszych rolach, no i naszego kochanego Franza, który nie narzeka na bóle żołądka, głowę ma pełną pomysłów i taki blask w oczach, że go takiego już dawno nie widziałem. Możesz pojawić się każdego wieczoru, od jutra poczynając, przez cały tydzień. Jeśli się kocha ten język, to miejsce i te pełne poezji obrazy, nieważne, co właśnie będą grali. -< Twój Maks Franz do Hugona i Praga, październik 1911 Drogi mój, a zatem nie możesz przyjechać. Wielka szkoda! Tak bym chciał wiedzieć, czy moja ulubiona aktorka, pani Cziżik, zrobiłaby na tobie też takie wrażenie, jakie robi na mnie każdego wieczoru, gdy wchodzi na scenę, a ja, czując drżenie w koniuszkach palców, czekam na pierwsze jej słowo. Od pewnego już czasu myślę o spotkaniu z nią. Piękna myśl, lecz powinna pozostać w mojej głowie. I oto wczoraj, całkiem niespodziewanie, natknąłem się na panią Cziżik. Właśnie wchodziłem na piętro, chcąc odwiedzić Loeba w jego hotelowym pokoju, gdy zobaczyłem ją schodzącą w dół. Zatrzymałem się i pochyliłem głowę, robiąc jej przejście obok siebie. Mój gest był jednak nie dość zdecydowany i w rezultacie prawie przycisnąłem ją do poręczy schodów, a nawet uniosłem ramię niedbałym ruchem i oparłem rozłożoną dłoń o ścianę; wyglądało na to, że jednak nie mam zamiaru jej przepuścić. Pani Cziżik przyjęła to zupełnie naturalnie. Zatrzymała się i powiedziała: - Idę właśnie do mojej córeczki. Chcemy pójść nad Wełtawę. Wyraziłem obawę, czy wystarczająco ciepło się ubrała. Miała na sobie tylko ciemną bluzkę z dekoltem. Nie wzięła też parasolki, mimo że mogło padać. Mówiłem to wszystko krótkimi szybkimi zdaniami i wciąż patrzyłem na jej obnażone ramiona. Opuściłem rękę i prawie dotknąłem jej dłoni, jakbym chciał sprawdzić, czy już nie zmarzła. Bałem się o nią i stwierdziłem, że łatwo może się przeziębić. - Nie - powiedziała - nie przeziębię się, mam przecież szal. -Uniosła ciemnoszary szal, którego dotąd nie zauważyłem, i okryła się nim, ściągając go ciasno na piersiach. Spuściłem oczy. Mogła przecież zauważyć mój wzrok ślizgający się po jej krągłej szyi, a spokojny, zdecydowany ruch, jakim okazała mi swoje zażenowanie, wskazywał, że nie chce mojej zbyt natarczywej bliskości. 22 23 Poczułem w sobie dziwną przekorę i choć wiedziałem, że powinienem wreszcie ją przepuścić, nadal stałem w miejscu. Pochwaliłem jej przezorność, lecz szal wydał mi się nie dość ciepły. Był z delikatnej koronki i musiał należeć niegdyś do jej matki, a może nawet babki. Spytałem ją o to, a ona przytaknęła. - Tak, ten szal ma dla mnie wielką wartość. Dała mi go moja nieżyjąca już matka. To najcenniejsza rzecz, jaką mam, prócz brosz-ki z rubinów, którą pan zna - uśmiechnęła się do mnie i zsunęła szal z ramion, jakby już zapomniała o moich niestosownych spojrzeniach. Zrobiła krok do przodu i znalazła się o stopień niżej. Poszedłem za nią. Kiedy schodziliśmy już razem, ponieważ postanowiłem nagle i stanowczo nie odstępować jej ani na krok, podziękowała mi wzniosłymi, ale w jej ustach naturalnymi słowami za bukiet, który przesłałem jej po wczorajszym przedstawieniu. Okazało się, że moje biedne kwiaty, które czekały na wręczenie prawie pięć godzin i dotarły do niej dotykane przez liczne ręce, nie wywołały tego wieczoru zamierzonego efektu. Loeb nie powiedział jej zatem ani słówka, że kwiaty są ode mnie. Pani Cziżik aż do dziś, do godziny pierwszej po południu, kiedy to Loeb wreszcie się obudził i poszedł do pokoju Pipesa, gdzie czekano na niego już od ponad godziny, nie wiedziała, od kogo pochodzą kwiaty. Cała moja miłość pozostała nie zauważona, zaledwie zwrócono uwagę na bukiet. Spodziewałem się, że za pomocą tych kwiatów zaspokoję choć trochę moją miłość do niej, okazało się to jednak całkiem bezskuteczne. Można to osiągnąć tylko przez literaturę lub coitus. Córeczka pani Cziżik czekała już dosyć długo w holu, lecz mimo że matka spóźniła się znacznie, dziewczynka siedziała spokojnie na krześle pod oknem, lekko przechylona, jakby na zewnątrz dostrzegła coś ciekawego. Gdy nas zobaczyła, zeskoczyła z krzesła i szła w stronę matki, blada, z lekko obrzmiałą twarzyczką, a jej prawe biodro unosiło się w rytm kroków nieco nienaturalnie, jakby dziecko miało jakąś wadę. Pani Cziżik patrzyła na nią z miłością, najwyraźniej nie zauwa- zając w wyglądzie córki niczego dziwnego. Uśmiechnąłem się do małej, lecz nie odwzajemniła mojego uśmiechu i patrzyła na mnie poważnie i w skupieniu. Poradziłem pani Cziżik, żeby ominęła rynek staromiejski i przez Tyńską i Niklasską skierowała się od razu na nadbrzeże. Zacząłem nawet szczegółowo to objaśniać, ale wkrótce spostrzegłem, że trudno jej będzie zastosować się do moich wskazówek. - Może zatem mógłbym wskazać drogę - powiedziałem i zdumiałem się własną odwagą i pewnością siebie. Tak, czułem, że nie zostawię pani Cziżik samej, a nagły przypływ energii, która teraz płynęła nieprzerwanie i napełniała mnie jakąś wewnętrzną dumą, ułatwił mi zadanie. Wyszliśmy na zewnątrz i poprowadziłem matkę i córkę w stronę rzeki. W czasie drogi mało mówiliśmy, niekiedy objaśniałem jej jakiś szczegół, zastanawialiśmy się też nad tym, dokąd ostatecznie pojadą aktorzy: do Pilzna czy do Cieplic. Tam bowiem mogliby dać jedno czy dwa przedstawienia, odpocząć trochę i ruszyć dalej. Kiedy zeszliśmy po wąskich schodkach mostu Czecha, ja przodem, jakby ochraniając matkę z dzieckiem przed niebezpieczeństwem upadku na śliskich stopniach, zobaczyliśmy rzekę z bliska. Mimo niepewnej pogody i chmur światło odbijało się w wodzie, blask rozświetlał kamienie i piasek nadbrzeżny. Poprowadziłem panią Cziżik ścieżką aż do przystani, gdzie stało kilka łodzi, statek właśnie odpłynął i widać było, jak oddala się powoli i dostojnie. Mała Cziżikówna podbiegła do jednej z łódek, weszła do środka i przechylona patrzyła na drobne połyskujące fale. Matka jednak przywołała ją i poszliśmy jeszcze kawałek dalej, gdzie fragment czystego jasnego piasku wprost kusił, aby zdjąć buty i poczuć ciepłą przesypującą się miękkość. Nie byłem zbyt zaskoczony, gdy pani Cziżik rzeczywiście to zrobiła i stanęła tylko w pończochach, bo tych już całkiem nie wypadało jej zdejmować, pośrodku przyjaznej piaskowej łachy. Po chwili usiedliśmy na piasku i patrzyliśmy na płynącą spokojnie rzekę. Słońce przebiło się przez chmury i grzało wysunięte sto- 24 25 py pani Cziżik. Nie śmiałem na nie spojrzeć, aby nie odczuła siły mojego wzroku. Wydawała się o wiele delikatniejsza niż na scenie, gdzie grała przecież zwykle role królowych, dumnych dziewic czy kobiet, które przeciwstawiały się bohatersko tragicznemu losowi. Jej dłonie, które obserwowałem tyle razy w ruchu, leżały teraz spokojnie na piasku, palce miała lekko zgięte, a skóra była trochę spierzchnięta, prawdopodobnie od pracy. Szal z koronki nasunęła na głowę, zakrywając ciemne, gęste włosy. Teraz jej twarz wyglądała na jeszcze drobniejszą, a mała skaza koło ust była bardziej widoczna. Chciałem powstrzymać wewnętrzny strumień pragnienia, które mnie ogarniało, żeby nie domyśliła się go swoimi wyostrzonymi zmysłami aktorki. Jeśli jednak nawet odczuwała moje pożądanie, nie dawała nic po sobie poznać. Gładziła dłońmi piasek wokół swej sukni, która rozłożona na boki układała się miękko. Spytałem ją o rolę w "Bar Kochbie" i powiedziałem, jak pełen podziwu byłem dla jej wewnętrznej siły. - Kierowała pani przedstawieniem jak matka rodziny. Podpowiadała wszystkim, sama nie zapominając tekstu, pouczała statystów, tych "ordynarnych Żydów", jak określił ich Loeb, błagała, w końcu poszturchiwała, ilekroć zachodziła potrzeba. Oboje nie mogliśmy powstrzymać śmiechu, kiedy przypomniałem jej scenę w więzieniu, gdy musiała zdjąć hełm odwiedzającemu j ą rzymskiemu namiestnikowi - granemu przez młodego Pipe-sa - i potem włożyć go sobie na głowę. Zrobiła to miękkim, łagodnym gestem, cóż z tego, skoro wewnątrz hełmu był zwinięty ręcznik, który oczywiście natychmiast wypadł wprost pod jej nogi. Aktorka, niespeszona, pełnym godności ruchem odsunęła go czubkiem bucika na bok, poza zasięg naszego wzroku. Tylko Pipes, zapominając, że gra pijanego, spojrzał na nią z wyrzutem, jakby to była jej wina, że nie pomyślał wcześniej o takim szczególe jak zdejmowanie hełmu z głowy. Piękna była scena, gdy pani Cziżik walczyła z rzymskimi żołdakami, którzy ją chcieli zniewolić. Aktorzy najwidoczniej lękali się jej dotknąć, musiała więc przyciągać ich ręce ku sobie, a ruchy mężczyzn lekko przez to spowolnione ledwie, ledwie nadążały za rytmem jej śpiewu. Przyznała, że tak właśnie było i że musiała kierować tym rytmem, aby nie zakłócić sceny. Mówiąc to, opuściła szal na plecy i przeciągnęła go delikatnie raz w lewo, raz w prawo. Zadrżałem, wyobrażając sobie, jakby to mnie opierającego się przyciągały jej ramiona; wstałem pod pretekstem, że nie widzę już jej córeczki, która gdzieś znikła, i odsunąłem się od niej. Patrzyła na mnie z dołu nieco zdziwiona moim gwałtownym ruchem. Wstała również i zaczęła się rozglądać za dzieckiem. Przywołała je wysokim dźwięcznym głosem. Kiedy córka zamachała do niej ręką z daleka, uspokoiła się i wróciła do przerwanej rozmowy. Nie siedliśmy już jednak, tylko przechadzaliśmy się wzdłuż piaszczystego brzegu. Pani Cziżik trzymała w jednej ręce swoje buciki, wprawiając mnie tym wciąż w lekkie zakłopotanie. Stawiała przy tym stopy, zostawiając na piasku mocne wyraźne ślady. - Kiedy ćwiczyłam rolę narzeczonej w sztuce Pereca - powiedziała - robiłam różne ćwiczenia. Ta dziewczyna to sama łagodność, całkiem pozbawiona złości. Rozumie pan, łatwiej jest zagrać gwałtowność, złe nawyki czy strach, ale tę cichą dobroć i bezbronność - bardzo trudno. Czułam, że muszę oczyścić się z wszelkiego niepokoju, aby pokazać prawdziwą narzeczoną, taką jak ją widział Perec. Chodziłam rano nad rzekę, tak jak dziś, klękałam na piasku i robiłam ślady szeroko rozpostartymi ramionami. Potem odchylałam się do tyłu - o tak - pani Cziżik zatrzymała się i nadspodziewanie giętkim ruchem, zważywszy na ściskający ją gorset, wygięła się z odchyloną mocno w tył szyją - i z całej mocy uderzałam dłońmi w ślady na piasku, tak jakbym atakowała lub oddawała uderzenie komuś, kto naprawdę istnieje. Dłonie zapadały się w piasek, ślizgały się po nim, oddech się pogłębiał. Po chwili następowało całkowite rozluźnienie mięśni, ukryta złość, o której nawet mogłam nie wiedzieć, mijała. Słuchałem tej opowieści z wielką przyjemnością i wyobrażałem 27 26 sobie, nawet widziałem nieomal wyraźnie tę scenę i uspokojoną, natchnioną twarz pani Cziżik. Mówiła mi też, że po wielu takich uderzeniach z jej wnętrza, gdzieś na wysokości przepony, wydobywał się niekontrolowany, głuchy, jakby cudzy głos. Wówczas czuła się oczyszczona i po kilku głębokich oddechach mogła wracać do hotelu. Tam już nawet hałas i zgiełk codzienny lub czyja-kolwiek złość nie mogły wyprowadzić jej z równowagi, którą potrafiła, pewnie i spokojnie, zachować aż do wieczornego przedstawienia. Wiedziałem, że pani Cziżik jest prawdziwą artystką, lecz nie domyślałem się tak szczególnych praktyk aktorskich. Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że nie zauważyłem nawet, kiedy włożyła buciki i kiedyśmy zeszli z plaży, aby zdecydowanym krokiem pójść w stronę hotelu. Twój F. Loeb do Franza Praga, grudzień 1911 Dużo kłopotów mamy, kochany panie Franz. Wszystko poszło pod zastaw, jak zwykle, a jednak jest jeszcze gorzej, bo nawet nas na obiad nie stać. Ja to już do tego przywykłem, ale co winne te kobiety i ich dzieci? Pani Kluge ma w lombardzie cały swój majątek, pierścionki jeszcze po matce, i czy ona zdoła to wykupić? Ale dlaczego ja do pana piszę, drogi przyjacielu? Niecierpliwość mnie zżera, już nie mogę się doczekać, żeby panu powiedzieć: chcemy dokonać wielkiej rzeczy - wystawić nową sztukę. To ja znalazłem ją w szpargałach przypadkiem i tak mi się spodobała, że ja już o niczym innym myśleć nie mogę. Potrzeba do niej trochę dekoracji. Oj, przydałyby się te, cośmy je mieli jeszcze po Berku z "Bar Kochby", ale co tu dużo gadać, nie ma ich. A tak pięknie były wymalowane! Tylko, czy ja mam panu to mówić, poszły w strzępy, kiedy onegdaj uciekałem z hotelu w Karlovych Yarach, bo nie miałem nawet na rachunek za spanie we wspólnej sali. Zresztą rok by o tym gadać! Jak w Lipsku w Kryształowym Pałacu grałem w "Dzikim człowieku" Gordina, to tam i okno było, i dywan, i tron. Na tronie to ja mogę być prawdziwy król. A tu? Mamy stół, krzesło i złamany lichtarz. Jak zagramy finałowy taniec ptaków w tej nowej pięknej sztuce, nie wiem. Drogi panie Franz, pan mnie rozumie? Ale może ja panu opowiem tę sztukę pod tytułem "Fałszywa narzeczona", to pan będzie zaraz wiedział, czym ja się tak martwię. Całego tekstu sztuki nie mamy, bo on nie istnieje. To rzecz po części anonimowa, do której pokolenia aktorów dodawały wciąż coś nowego. Powtarzana była przez aktorów, co to ani pisać, ani czytać nie umieli. Każdy tu coś swojego dołożył, a mimo to z tego chaosu daje się zrobić całość. Tylko słowa pieśni pozostają, jak zwykle, niezmienne, a cała reszta może być grana prawie do woli, tak jak chcemy. Kiedyśmy ją tak czytali razem, w hotelowym pokoju, do późnej nocy, to się nam ona wyłoniła z ciemnych osłonek i zajaśniała takim blaskiem jak Salomon przed królową Saby. Spodoba się panu, bo w niej odzywa się poezja tych dawno zapomnianych, ukrytych na dnie naszej duszy obrazów. No, ale to tylko ja wiem, po prawdzie, bo reszta zespołu czym innym się kłopocze, a mianowicie czy nie znany dotąd utwór przyciągnie publikę, i co z tego wyniknie. Albo na przykład, jaką zrobić dekorację w tej albo innej scenie, jaką brodę powinien mieć ojciec, jaką suknię narzeczona? Sztuki nie graliśmy dotąd, nie znamy jej historii i tradycji. W innych utworach wszystko jest jasne. Utarł się zwyczaj, że taką brodę nosi się w roli Abrahama, taki kawałek dekoracji wisi w komnacie Monoacha i tak, a nie inaczej ustawia się chórzystów grających w "Sulamit". A tu wszystko trzeba robić od początku. O tym myślą aktorzy, a nie o rzeczach najważniejszych, czyli o wzniosłych morałach, które maj ą przekazać widzom. Jak ja widzę sceny tej opowieści, po kolei? Opowiem panu, a pan 28 29 mi może coś doradzi, żebym w walce z moimi kolegami uzbroił się. w argumenty. Oto dom rodzinny w szabasowy wieczór. Przy stole siedzi ojciec, bogaty kupiec, jego żona, dobra kobieta, córka na wydaniu i syn - młody kupiec. Matka zapala szabasowe świece i śpiewa: "Gdyby każde dziecko dostało swoją świeczkę, nie byłoby na świecie grzechu", osłaniając światło dłonią. Córka powtarza gest matki, wznosząc oczy ku niebu. Ojciec siedzący u szczytu stołu jest potężnym mężczyzną w kaftanie, którego poły rozsuwają się na boki i tworzą coś niby skrzydła. To ojciec surowy dla syna. Jego pieśń nosi tytuł: "Ojców władza i moc". Już z pierwszej sceny dowiadujemy się, że ojciec ten żąda posłuszeństwa od swoich dzieci, obiecując im w zamian miłość i opiekę. Syn to młodzieniec wrażliwy i uczony, chciałby poświęcić się studiowaniu Księgi, lecz ojciec nakazał mu zostać kupcem. Siostra to jeszcze niewinna dziewczyna, bez wyraźnego oblicza, ale jej pieśń mówi, że kocha brata i jest po jego stronie. W następnej scenie młodzieńca, zgodnie z wolą ojca, zaręczają z czystą dziewicą (gra ją pani Cziżik), która go kocha, "Ty mego serca korono", śpiewa w swej rytualnej pieśni i tańczy taniec świeżo zaręczonych dziewcząt. Wszyscy się radują i nawet młodzieniec, ujęty pięknością jej pieśni, wydaje się być pogodzony z losem. "O pozwól mi ujrzeć twą jasną twarz", śpiewa do zawoalowanej dziewczyny. Narzeczona jednak nie pokazuje się narzeczonemu. Lecz tymczasem zjawia się przyjaciółka narzeczonej i śpiewa uwodzicielską pieśń tak pięknie i gorąco, że młodzieniec idzie za jej głosem i przysięga miłość. Zza sceny rozlega się wówczas śpiew chóru: "Gdy raz posłuchasz fałszywego dźwięku dzwonka i pójdziesz za jego głosem". Ojciec zaś, który domyślił się wszystkiego, ma do syna przemowę. Mówi on tak: "Ponieważ podniosła spódnicę, ponieważ podniosła spódnicę, obrzydliwa gęś. O tak, tak, tak, zbliżyłeś się do niej i abyś się mógł przy niej bez przeszkód zaspokoić, zhańbiłeś świętość naszej matki i zdradziłeś prawdziwą narzeczoną". Dalej zdarzenia toczą się już niepowstrzymanie. "Fałszywa narzeczona" chce mieć młodzieńca tylko dla siebie i obmyśla intrygę. Pisze, jako młodzieniec, list z wyznaniami miłości do siebie samej i biegnie z nim do przyjaciółki. Zastaje ją śpiewającą miłośnie: "Jak łania tęskni do źródeł wód, tak dusza moja tęskni do ciebie". Pokazuje jej list mówiąc: "Patrz, jak on mnie kocha, a ciebie oszukuje". Dziewica zrazu nie chce wierzyć, ale przyjaciółka radzi jej: "Przyjdź jutro pod okno narzeczonego i słuchaj!" Biedna dziewczyna śpiewa: "On, ten słodki, chce stać mi się niewiern